E-book
11.76
drukowana A5
49.2
drukowana A5
Kolorowa
76.19
Kanalie

Bezpłatny fragment - Kanalie


3
Objętość:
294 str.
ISBN:
978-83-8189-091-5
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 49.2
drukowana A5
Kolorowa
za 76.19

„(…) W tej chwili wspinam się na wyżyny własnego masochizmu.” — Quentin Tarantino, cytat z filmu „»Kill Bill«”


Ty i ja, mój panie, przewyższamy nikczemnością wszystkich skurwysynów” — David Lynch, cytat z filmu „Zagubiona Autostrada”.


Bon Appetit” — Hannibal Lecter


Gdybym zjadł zupę ugotowaną na alfabecie, wysrałbym lepsze teksty niż te”. — Johnny Nerrer


Nie rozmawiaj ze mną na temat pisania, ty nie potrafiłbyś napisać „kurwa” na zakurzonych żaluzjach”. — Coral Browne


Najlepszą część swojej osoby pisarz przelewa na papier, reszta to brednie”. — Charles Bukowski


O rety, rety.” — Kubuś Puchatek


Autor to dzieło pragnie zadedykować Pamięci Thomasa H. Crapper’ a — Wynalazcy Spłukiwanej Toalety.


Głowny bohater, natomiast, chce zadedykować je Sashy Grey — aktorce filmów porno, udowadniającej, że przerost formy nad treścią, najlepiej się sprzedaję.

Niniejsza książka jest przeznaczona dla dorosłego czytelnika, jesli tacy oczywiście istnieją. Jeśli się komuś nie spodoba, mam to gdzieś. — Samuel Serwata

KANALIE

Rozdział 1. Urzekła nas (…) twoja historia

Salvador Messien wieczorkiem stał na zatłoczonej ulicy, pod murem kamieniczki, którą chodzili tylko zbawiciele ludzkości.

Rozejrzał się wokół i wyjął spod kurtki farbę w sprayu. Potrząsnął nią i zaczął pisać starannie transparent na murze. Kończąc usłyszał szelest i obejrzał się odruchowo. Dwóch rosłych gości, jeden punk a drugi skin, naparło na niego. Spray wypadł na chodnik, w zrywie nagłej ucieczki. Szybcy i silni, współpracowali w ten sposób pewnie wiele razy. Jeden trzymał od tyłu pod ramiona, drugi walił pięściami w brzuch. Tracąc przytomność wraz z wydychanym powietrzem, osunął się na chodnik. By poczuć metalowe kopniaki glanów, niepohamowanych, jak seria z karabinu, rozrywające ciało z najwyższą brutalności furią. Krzyk tłumiony był w gardle, z którego wydobywał się jedynie skrzekliwy jęk bólu, potu, krwi i nadciągających konwulsji. Punk podniósł spray i podszedł do muru. Zamalował graffiti skopanego, i napisał coś po swojemu, po czym cisnął puszką za siebie. Messien leżał dalej, płacząc z bólu, i czekając aż ucichną w pustce wiatr. Ręce uginały się, nie mogąc utrzymać ciężaru jego ciała. Dyszał ciężko i znów opadł półprzytomny.

Kiedy wstał spoglądając na napis, postanowił odwrócić się i oprzeć, stojąc jak stał wcześniej. Za nim na murze na zapisanym nieznanym wcześniej haśle, czerwonym sprayem napisane było niedbale „Punx not dead!” Patrzył nieprzerwanie przed siebie, ale tak naprawdę, nie wpatrywał się w coś szczególnie konkretnego.

Miał on osiemnaście lat, długie włosy i beret. Na sobie czarne jeansy, obdarte i brudne, czarno — czerwony sweter w grube pasy, a na szyi chustę ze wzorem zebry. Na dłoniach fioletowe rękawiczki bez końcówek palców.

Stał z jedną nogą opartą o mur. W ręku nieruchomo trzymał kij baseballowy, ozdobiony naklejkami, nacięciami i gwoździami, którego nie udało mu się pochwycić wcześniej. Uśmiechał się nienaturalnie szeroko. Zdawać się może, że od ucha do ucha. Czarna szminka zaznacza wyraźnie kąciki jego ust. To szminka, prawda?

Z jego lewej strony wybiegło pięciu z gangu Pierrotów. Wszyscy byli ubrani identycznie jak on. Krzyczeli i skakali mijając go. Messien stał tak niewzruszony, nawet nie mrugając. Pierroci przystanęli na jego widok. Podszeptując, zaczęli go okrążać. Będąc coraz bliżej. Stanęli tuż przed nim, a ludzie wokół zaczęli się rozchodzić. Każdy gatunek potrafi przewidzieć swoją śmierć. Zerwał się wiatr potrząsając mrugającą latarnią. Latarnia zgasła.

Każdy z nich miał przy sobie jakiś gadżet. Jeden pałkę, inny łańcuch, trzeci brzytwę itd. W końcu jeden z nich coś powiedział. I nie był to Messien.

— Hej kum — kej kum. Chyba nie należysz do naszej społeczności dupku?

Pierrot na próżno czekał na odpowiedź.

— Mówię coś do ciebie, ty niewychowany ćwoku?

— Chcesz nas sprowokować? To ci się udaje! — Wtrącił drugi

— Dlaczego nosisz nasze stroje?

— Ja chyba wiem, kto to jest!

— Kto?

— To ten brudas, który zepsuł naszą siostrę. Ten krzywy grymas poznam wszędzie.

— No to masz przemodelowane, koleś. Dobrze, że akurat tędy przechodziliśmy.

— Ta jest. Mamy fart.

Cisza. Nikt nie wiedział, na co Messien czeka. Wydawało się, że w ogóle ich nie słyszy i nie widzi. Dopiero po dłuższej chwili, odważył się zrobić pierwszy ruch. Prostuje kij w dłoni, poruszając tylko nadgarstkiem. Miał on taką wyjątkową zdolność, że całe jego ciało mogło wykonywać niezwykłe, nienaturalne ruchy. Jego twarz nadal pozostała niewzruszona. Przez chwilę trzyma go w taki sposób by lekko i znienacka uderza najbliżej stojącego. Trafił Pierrota w brodę. Uderzył z taką siłą, że głowa mu odskoczyła do tyłu i upadł na ziemię. Zaczął krzyczeć, nie z bólu, ale jakby zobaczył najbardziej przerażającą rzecz na świecie, przez którą wie, że zginie. Najdziwniejsze było to, że Pierrot, patrzył się w niebo, a nie na Messiena. I tak miało już zostać.

We wszystkich zebrała nienawiść. Messien wykonał kolejny ruch. Zaczął chichotać. Jego usta dalej wyglądały tak samo. Ruchy głowy były minimalne i mechaniczne zarazem. Jego chichot zamienił się w pełen paranoi i histerii śmiech. Po kilku sekundach zamilkł.

— To ty napisałeś to gówno na murze farbą?

Pierrot w rękawicach bokserskich podszedł i walnął Messiena w brzuch. Ten nawet tego nie poczuł, a przynajmniej nie dawał tego po sobie poznać. Jednak jedna rzecz się zmieniła. Grymas twarzy. O ile przedtem wyglądał jak manekin, błazen, teraz jego usta przechyliły się z całą długością w dół, powodując efekt “złego goblina”. Messien zrobił mały krok do przodu. Kolejny Pierrot zaczął wywijać łańcuchem, a on zaczął ponownie chichotać i podskakiwać w miejscu, jak małe dziecko.

— Nie, ja napisałem Hitler Kaputt!

Kiedy tamci zachłysnęli się śmiechem. W nieoczekiwanym momencie wyskoczył wysoko, uniósł kij ponad głowę i uderzył kolejnego z taką siłą, a z kija posypały się drzazgi. Na głowie Pierrota pojawia się głębokie wgniecenie, a z ranek po gwoździach, zaczęła wypływać posoka. Nie tracąc czasu walnął kolejnego, końcówką w brzuch. Miotając się cały czas, skacząc i chichotając nie przerwanie, w pełnym chaosie, agresji i absurdu pokazie. Pierrot z łańcuchem próbował owinąć go w locie wokół kija, ale ostatecznie kij znalazł się w jego przełyku. Pozostałych dwóch uciekło.

Messien okrążył leżących. Jego uśmiech groteskowo ukazywał przejaw zła. Nienawidził tego. Nienawidzi z całego serca, gdy go zaczepiają nieznajomi na ulicy, mający do niego jakiś problem. Tacy czują się zbyt pewni siebie. Myślą, że im nikt nie podskoczy. Myślą, że ujdzie im to płazem, że człowieka nastraszą, bo jest ich więcej, ale nie. Tu nie chodzi o to, czy ktoś jest niski czy duży, gruby czy chudy. Chodzi o pokłady nerwów w kotłujące się w głowie. Chodzi o stres, i o jego wyładowaniu w formie agresji. Czasami te rzeczy decydują o tym, że można pod wpływem adrenaliny nie tylko pobić dwa razy większego od siebie. Ale także go zabić.

Messien kopnął jednego w bok. Żadnej reakcji. W tym przypadku, zabił w afekcie, aż trzech. Chciał już odejść, ale w jego oczach zabłysła leżąca na chodniku brzytwa. Podniósł ją i studiował przez chwilę. Poczuł, że wpadł na genialny pomysł…

— La roi est mort. Viva la mort! — Krzyknął donośnie i pobiegł w dal.

Później. Teraz. Salvador Messien stoi przy murze obok śmietnika. Wokół niego jest ciemno. Nikt, kto by się nie wpatrywał, nie dałby rady go dostrzec. Salvador najpierw bada teren, dopiero później odpala papierosa. Był przecież nieletni. Miał siedemnaście lat. Nie chciał, by przez przypadek ktoś go podkablował, przyjechałyby wtedy policja i zwinęliby go prosto do rodziców. A tego nie chciał. Nie chciał, by się dowiedzieli, że pali, bo jego starzy to takie prukwy, które jak się dowiadują, że robisz coś nielegalnego, albo wbrew ich woli, to możesz mieć nawet czterdziestkę na karku i mieć areszt domowy. Nikt nie rozumie, że papierosy koncentrują myśli i wywołują uczucie spokoju, bo Messien musi mieć spokój do pisania poezji, bo Messien jest poetą, i w domu jej nie zazna. Oczywiście, Messien tłumaczył sobie to, że jak skończy upragnioną osiemnastkę to wszystko się zmieni. Wyprowadzi się na mieszkanko swojej babki, niezależnie od tego, czy będzie żyła czy nie. Wierzył, że gdy skończy osiemnaście lat, wszystko już nic nie będzie takie same. Zmieni się układ planet na niebie, ktoś wyremontuje chodniki, w supermarketach ludzie dostaną podwyżki, no i skończy się w końcu “moda na sukces”.

Messien gasi zapałkę. Rozgląda się czy aby nikogo nie ma, i dopiero wtedy wydmuchuje kłąb dymu. Gdy z budynku naprzeciw, wychodzi jakaś osoba, nie ważne czy go zna czy nie, on chowa zaraz papierosa i ukrywa się jak wojownik ninja przed śmiertelnym wrogiem szukającym zemsty. Gdy osoba ta przechodzi, nawet nie zerknąwszy w jego stronę, pali dalej. Osoba przysiadła na ławeczce. Messien odwraca się niepostrzeżenie, czując, że to on podgląda dilera albo kolesia, który czeka na panienkę. Zapatrzony w swego peta, nawet nie zauważył jak jakiś starszy koleś w garniturku o mało na niego nie wlazł. Opierdolił go tylko soczyście. I dosłownie o mało się nie posrał ze strachu, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Znerwicowany zignorował to, udając, że nic nie poczuł, chociaż nie było to zbytnio realne. Idzie przyśpieszonym krokiem kawałek, i ukradkiem zerka przez ramię w ten sposób, żeby go nikt w razie, czego nie rozpoznał. Nie widział zbyt dobrze. Wszedł w jedną z naprawdę ciemnych alejek. Skrył się w mroku i palił.

Ahmed &Abdul wyglądał jak góra. Siedział w ciemnym dużym fotelu. Był potężnym stworem jak na człowieka. Miał szpetną mordę, a raczej dwie mordy zrośnięte ze sobą ustami. Miał dwa nosy i troje oczy, w tym jedno środkowe, zrośnięte, duże i rozlazłe, z wieloma nacięciami po skalpelach. Ahmed & Abdul byli syjamskimi braćmi.

Nasłuchują przez chwilę kłótnie swoich synów za ścianą. Ale bez wyraźnego sensu. Gdy głosy zaczęły być już mulące i rozmyte, Ahmed & Abdul, ojciec dwóch synów bliźniaków, ale nie syjamskich, stanął w drzwiach i czekał na chwilę, kiedy zwrócą na niego uwagę. Znaczy był duży do cholery, nie, że wyglądał jak jakiś cholerny Indianin.

Ojciec przemówił, gdy dostrzegł siedzącą na krześle kobietę.

— Chłopaki, co się dzieje, co?

— Tato, kłócimy się o kobietę, o której ci ostatnio opowiadałem. — Powiedział syn, noszący garnitur w paski. Ten drugi, miał skórzane spodnie i kurtkę.

— Wiesz, że tu jest problem, bo jesteśmy jak dwie krople wody.

— Może najprościej zrobicie, kiedy spytacie tą młodą damę, z którym z was chce być.

Dziewczyna się wyprostowała i obcięła wzrokiem najpierw jednego, potem drugiego. Aż obaj, jeden przez drugiego, zaczęli krzyczeć na nią, żeby wybrała jego.

— A więc, jak brzmi twoja odpowiedź? — Spytał ojciec przerywając kłótnie.

— Ja… Nie wiem.

— Świetnie. Jak nie wiesz, to ja tym bardziej, ale żeby moi synowie nie napastowali ciebie ani mnie już więcej, mam na to nieokiełznany sposób.

— Jaki? — Bracia A & A wyciągają pistolet. Jej skroń pulsuje, dotyka ją nadgarstkiem i wywraca białka oczu na drugą stronę. Potem drżącą ręką wcelowuje w twarz dziewczyny, i strzela jej w łeb. Sprawę uznał za rozwiązaną.

Ale A & A miał jeszcze córkę, nie podobną do nikogo. Nazywała się Mea. A & A sam chciał wybrać dla niej męża. Jak na razie wszystkich jej potencjalnych chłopaków zabierał w karawanie miły pan z zakładu pogrzebowego.

Salvador Messien usiadł na ławeczce niedaleko parku gdzie panowała pora „ciemno jak w dupie.” Zastanawiał się jak działa wirus i dlaczego ten zawsze cię znajdzie choćbyś myślał, jak dobrze żeś się ukrywał. Z obu stron podeszli do niego Fiodor i Bazyli.

O Fiodorze można powiedzieć tylko tyle, że chodzi w kolorowych bez gustu strojach, nosi chujową, plenerską czapkę i okulary w grubych plastikowych, żółtych oprawkach. Koszule wsadza w gacie i podciąga ją pod pachy, że aż mu jaja wychodzą nogawką. W dodatku nosi szelki, i za duże gacie w porównaniu do spodenek. Każdy się domyśla, jak wygląda efekt za małych spodenek w stosunku do za dużych bokserek. W dodatku jego ryj wygląda jak wypadkowa bombardowania w Iraku i mysiego ryja.

O Bazylim natomiast nie można więcej powiedzieć oprócz tego, że jest małym wrednym chujem ubierającym się na czarno, chodzący nawet w lecie w burżujskim kożuchu, o którym to mówi, że go kupił w firmowym sklepie za trzy stówy, a tak naprawdę to kożuch jego dziadka. No i ma wiecznie przetłuszczone włosy. Nawet po wymyciu. To jego wada.

Wadą Fiodora jest na przykład to, że w życiu nie można poznać gorszego obrzydliwca. Raz jeden dostał na brodzie potężnego białego pryszcza, który przez kilka dni nie chciał mu zejść z mordy. W końcu po pewnym czasie, na jego miejsce pojawił się usyfiony żółtą ropą plaster. To jeszcze nic, ten syfiarz cały czas dosyć, że wydłubuje owe syfy spod paznokci, to nawet na nogach miał takie białe, wypełnione majonezem, że jakby w kogoś wystrzeliło to mogłoby komuś oko wyłupać. No i oczywiście o plecach lepiej nie wspominać. Wygląda jak pole ryżowe widziane oczami helikoptera. Wszyscy podejrzewali, że jak śpi i przewraca się z boku na bok, to jak te pryszcze strzelają mu przez nacisk na podłoże, to myśli, że gnojki za oknem petardami strzelają.

— Cześć Brudasy. — Zagaił Messien.

— O co ci chodzi? — Fuknął Bazyli — jesteśmy chyba najczystszymi osobnikami w tym mieście, a to za sprawą tego, że myjemy się jak koty.

— Ale wiesz, że jakbym cię wyrzucił z okna to nie byłoby morderstwo z premedytacją, ale zwykły, nieszczęśliwy wypadek?

— A tak do rzeczy, to mamy pewne nowinki, które mogą cię zainteresować.

— To zależy, czy gra jest warta świeczki i za jaką kwotę w to wejdę. — Przedrzeźniał się.

— Nie dużo. Dychę.

— Jeśli tylko dychę to nie dużo, bo jakby kwota była przyzwoita, to i info byłoby przyzwoite, a jeśli chodzi o dychę, to lepiej sobie śmieciami nie zaprzątać głowy, bo za tyle, to informacje są gówno warte.

— Wiesz, że Rimbaud był pedałem?

— To jest ta twoja genialna nowinka?

— No niezupełnie.

— To gadaj w końcu, o co chodzi.

— Znam kogoś, kto ma książkę z jego autografem. Serio. Nie kituję.

— Tak. I co ja mam z tym niby zrobić? Mam dość takich pierdół na kółku literackim.

— Przecież uwielbiasz poezję…

— Czy to znaczy, że jestem łowcą autografów? Nie kurwa. Czyjaś parafka nic nie znaczy. Przynajmniej dla mnie. Stare antyczne wydania także nie. To słowo się liczy. No już, zejdźcie mi z drogi, bo was zdzielę. — Messien nie zastanawiając się odpalił kolejnego papierosa.

— Podasz jakiś przykład?

— Jaki przykład?

— No pierdół z kółka literackiego.

Messien zamilkł. Zaciągnął się kilka razy kolejnym papierosem i powiedział.

— Każą mi przestać przeklinać. To nienormalne. Mam wstawiać w mowie pisanej i mówionej w każde brzydkie słowo, jakieś inne. Na przykład „kartofelek”. Jak to, kurwa, w ogóle brzmi?! Kiedy do kolesia zamiast „wypierdalaj, bo cię wjebię”, powiem „kartofelek, bo cię kartofelek?. Pomyślą, że jestem „kartofelek” … kurwa, to jest „popierdolony”!

— Nic z tego nie rozumiem.

— Nie martw się, z początku nikt nie rozumie nowoczesnej poezji. Teraz cicho. Muszę się skupić. Zaraz idę do pracy, a wpierw muszę się ogarnąć.

Dużo później. Teraz. Przed pracą. Salvador Messien stoi przed lustrem nad umywalką w swoim zagraconym małym mieszkanku. Przygląda się odbiciu. Stoi rozebrany do pasa i mówi na głos, jakby ćwiczył teatralną kwestię:

— Oż kurde! Czego mi nikt nie powiedział, że jestem taki przystojny?!

Messien uśmiecha się nieznacznie. Dotyka twarzy, brody, zaczynając się śmiać tym swoim obłąkańczym śmiechem. Zjeżdża dłonią do klatki piersiowej, i zaczyna się śmiać jak orangutan. Po chwili przestaje i mówi do siebie: Ja tak naprawdę to nie jestem taki zły. Ja tylko nienawidzę swoich rodziców, zabijam każde napotkane na swej drodze zwierzątko i podoba mi się to, co Niemcy robili z żydami w Oświęcimiu. Śmieszne to było.

Nakłada na szczoteczkę pastę i zaczyna szorować zęby. Lekko podryguje ramionami. Spluwa donośnie w lustro. Przemywa twarz i wyciera ręcznikiem, i przeciera lustro: Poza tym trzeba dać nauczkę tym wszystkim parszywcom. No i nie lubię jak się mnie wkurza.

Patrzy na znalezioną brzytwę, leżącą na umywalce. Podnosi ją i ogląda. Patrzy w lustro.

— Mój uśmiech jest zbyt mały. Zbyt mało przerażający. Może by go rozszerzyć nieco?

Messien przykłada brzytwę do kącików ust i zaczyna je podcinać. Zacina się i krzyczy. Przykłada rękę próbując zatamować krwotok. Spluwa krwią, rozmazując ją na twarzy.

— Czego mi nikt nie powiedział, że to będzie tak kurewsko boleć. Kurwa. I co ja teraz zrobię.?

Uśmiecha się. Zaczyna się śmiać pełnym głosem. Przecina swoje policzki, aż do uszu.

Jestem ohydny, gryzą mnie pchły, śmierdzę będąc niemyty, czując swój smród. Moja twarz jest jak zasuszona kupka. Wszystkie grymasy mej twarzy tworzą ją wręcz karykaturalną. I już wiem, że nie zostanę wybrany na mistera świata, choćbym zabił bądź przekupił wszystkie szychy tego świata. Moje ręce są jak druty. Moje ciało jest jak ciało trupa. Jednak mimo tego zamyślenia, wiem, że dostałbym na pewno rolę męczennika w obozie koncentracyjnym. A już taka rola byłaby powszechnie znana i zapamiętana, jak nie noblem okiełznana. Jestem wrednym obrzydliwcem, roześmianym masochistą, jestem świrem, obłąkańcem, żydem. Może zasłużyłem uczynkami, na tą wielką może karę, będąc potępionym w trzech wymiarach, ale tego pragną ludzie. Może nie wyglądam jak sam bóg, ani diabeł, ani sam ideał świata. Wiem, że nim nie jestem, a nie nim dziś nie zostanę. Może, gdy umyję swoje ciało, nie dostanę dziś wymiotów i choć trochę będę miał nadziei. Patrzcie na mnie oto ja, Salvador Messien, idący na spotkanie z ludźmi, których zniszczę mym obrazem, moim słowem oraz gestem. I sam Manson, Hitler, Bundy oraz Fritzl się pokłonią, a Zbawiciel będzie patrzył, na mnie z nieba i wygrażał w swym języku swe pogróżki. Lecz ja mu z miejsca fuck you pokazuje, bo mnie nigdy nie posiądzie, a sam diabeł pod pokrywą ulic naszych obserwuj, dysząc cicho, myśląc o okiełznaniu mnie przeciwko bogom. By w tym świecie, naszym ziemskim, zapanował szerzej swoim złem. Bo ja jestem jakby mrokiem, kłamcą człowieczeństwa wszem i wobec. Choć nie wszystko, co ja mówię, może być prawdziwe. Uznam się za klauna, który swym uśmiechem, nie rozśmiesza, ale męczy, straszy i przeraża. Jestem klaunem. Oto nos mam na swej twarzy, wielki i okrągły, od przyjaciół go dostałem, i nie zdejmę go już nigdy. Jednak nie jest to końcowy efekt, który ich powali.

Rozdział 2. Skurwiel z tego sklepikarza

Sklepik z porcelanowymi wazonami, wyglądał z daleka jak straganowe stoisko, w którym handlowali starymi wazonami, dywanami i różnymi antycznymi rzeczami. Jednak oprócz handlu zajmowali się także kuchnią dalekiego wschodu. Gdzieś pośród labiryntu stołów i wszędzie porozwieszanych perskich wzorów, porcelanowych wazonów, które same w sobie były dziełami sztuki, znajdowała się kuchnia. W niej pracowało dwóch mężczyzn, podobnych wzrostem, wagą, kolorem oczu i włosów, rysem twarzy, ale jednak nie byli braćmi. Jeden z nich miał białą kozią bródkę, a drugi nie miał ani jednego włoska na twarzy. Każdy z nich obydwu zajmował się swoją pracą, siedząc w oparach gęstych aromatycznych sosów i wytrawnego mięsa, z najróżniejszych dzikich zwierząt zamieszkujących tereny w oparciu, o które wzniesiona gmach tejże restauracji.

Messien był tym trzecim. Tylko dziś. Zazwyczaj był sklepikarzem. Zajmował się tylko i wyłącznie myciem garów. Nie było to takie złe w porównaniu z zapierdolem jakiego dokonywała tamta dwójka. Płaca może nie była zbyt wielka, ale cztery stówy miesięcznie, piechotą nie chodzą. Zresztą będąc niepełnoletni, i tak się cieszył, że znalazł robotę. Messien, oprócz garów, był skazany na nieustanne cudowne historyjki, jakich tamta dwójka się dopuszczała. Jak na przykład ta: Wiesz — przerwał cisze mężczyzna z bródką, nastąpiło powolne acz wnikliwe natężenie słuchu, rozluźnienie ścianek mózgowych i zabrzęczenie neuronów, po których rozpłynęły się fale mózgowe. — Szef mi ostatnio opowiadał, że jak zamykał, podobnie jak dzisiaj ja czy ty, małą obskurną knajpkę, w której pracował, podobnie jak ja czy ty. Nad tą knajpką był potężny gmach, potężnego hotelu. I nasz szef pracował na drugim etacie jako boy hotelowy. Mieszkała w pewnym pokoju na końcu korytarza pewna kobieta, która opiekowała się piętrem, a, że była dobrą poczciwą kobietą, zawsze przynosiła naszemu młodemu wówczas szefowi herbatę. Woda była z wiadra, trzeba było sobie przynieść przed pracą, bo w hotelu nie było wody, no i ona grzała tą wodę. Jednak, mimo, że był jej zawsze bardzo wdzięczny za okazaną jemu dobroć, jedna rzecz trapiła go przez jakiś czas. Jakim u licha sposobem łyżeczki, które mu dawała były zawsze tak olśniewająco czyste. No i w końcu tłumacząc sobie to na wiele sposobów, że przynosi czyste z domu, raz jeden przechodził obok uchylonych drzwi do jej pokoju, i zerknął doń. A ta dobra, poczciwa kobieta, siedziała przed telewizorem, z łyżką w ustach, doszczętnie ją oblizując, by była czysta i błyszcząca.

— Chryste to najbardziej obrzydliwa historia, jaką w życiu słyszałem.

— A co najlepsze jest prawdziwa, i co najlepsze zdarzyła się ona naszemu szefowi. — Gdy historia została zakończona happy endem, po kilku chwilach ciszy, rozpoczęła się kolejna:

— Szef mi powiedział, dlaczego jego żona zostawiła poprzedniego faceta i związała się z nim.

— Dlaczego?

— Śmierdziało mu z gęby. Kiedyś, jak jego żona wracała ze swoim drugim facetem, pustą i ciemną uliczką, niedaleko naszej wykwintnej restauracji, to napadły ich jakieś zamaskowane bandziory, jej dali po łbie, że aż dziewczę zamarło, a jej mężczyznę, oprócz tego, że ogłuszyli, zabrali mu wątrobę.

— Jezu, okropne, i szef o tym ci wszystkim opowiedział?

— No, niezupełnie.

— Wiesz ta kobieta, która oblizywała łyżeczki, to była moja matka.

— Pieprzysz. Fuj.

— Wcale nie. Temu gościowi, któremu śmierdziało z gęby, byłem ja.

— Byłeś pierwszym facetem żony naszego szefa?!

— No, tak wyszło.

— No i co dalej? Co się działo? Opowiadaj człowieku!

— Przeżyłem okropny wstrząs, a i wstydu nieźle się najadłem. Postanowiłem się zemścić.

— Zemścić?

— Otóż to. Namierzyłem po czasie ją jak szła ze swoim mężczyzną, wziąłem dwóch swoich kumpli, których poznałem w poprawczaku.

— Byłeś w poprawczaku?!

— Kiedyś, dawno temu, no i ogłuszyliśmy żonę, i wycięliśmy wątrobę jej facetowi.

— O kurwa, ale jaja. Serio? Nie ściemniasz?

— Gdzież bym śmiał.

— Zaraz, zaraz to, co się stało z szefem? Gdzie on jest?

— Gościu zmarł.

— Zmarł?

— Trudno przeżyć bez wątroby.

— Znaczy zabiłeś go?!

— No. Pomagałem.

— Plan był twój.

— Ja go tylko rozciąłem i zaszyłem.

— A co z tą biedną kobietą? Z żoną szefa?

— Trafiła do psychiatryka.

— Kiedy to było?

— Wczoraj.

— Nic w sumie na tym nie zyskałeś.

— No, nie…

— No i co?

— No i nic.

— Mam dla ciebie złą wiadomość Messien.

— Jak bardzo złą?

Jutro masz pierwszą zmianę. Za kasą.

Zatrudniłem się w sklepie, bo potrzebowałem pieniędzy. Na jakiś czas, przynajmniej przez miesiąc chciałem odpuścić sobie moje powołanie. Nienawidziłem tej pracy. Po prostu bierze mnie na rzyganie, kiedy słyszę opinie, że praca w sklepie jest spokojna, miła i inne takie gówna. Przychodząc tu, myślałem, że będzie spokojnie, a ja będę miał sporo czasu na robienie swoich własnych rzeczy. Akurat.

Zanim jeszcze doszedłem do sklepu, już na horyzoncie widziałem tabun zapijaczonych meneli, którzy uważali, że mimo jebanego świtu, noc jest jeszcze młoda. Wyminąłem ich jak psie gówno i otworzyłem drzwi, a te chuje podążali zaraz za mną. Odsunąłem najbliżej stojącego mnie, pytając się grzecznie “gdzie?, kurwa!”. I odepchnąłem za drzwi. Odpowiedzieli, że chcą tylko piwo, a ja im grzecznie odpowiedziałem, że chcę uruchomić sklep. Zamknąłem drzwi na klucz, zalogowałem się na kasie, i odmierzyłem czas. Było dwadzieścia minut do otwarcia. Chcąc czy nie, potrzebowałem pieniędzy, a więc musiałem uchylić głowy, i robić wszystko, co do mnie należy, ale jak boga kocham, jeśli ta stara suka mnie zwolni, albo sam się zwolnię, zabiję ją. Menele stały i zaglądały do środka, strojąc minki i pukając. I nie umyślnie stałem przed cholernymi drzwiami z papierosem w mordzie, patrząc jak te skurwiele wkurwiają się i marzną, podczas gdy ja palę spontanicznie i siedzę w ciepełku. Również stroiłem miny i z zadowoleniem odszedłem od drzwi. W ten czas usłyszałem kolejne natarczywe pukanie. Podszedłem do drzwi i nadzwyczaj głośno powiedziałem “W chuja się puknij jebany lumpie! Czy wy skurwysyny nie macie nic innego do roboty tylko uchlewać się jak świnie od samego rana?!”. Stary żul zaczął coś mamrotać, ja pokazałem mu zegarek, który miałem na ręce, przystawiając do szyby wskazując palcem by popatrzył w górę, gdzie wyraźnie była napisana godzina otwarcia. Szósta zero-zero. Nie kurwa za pięć, dziesięć, za minutę, minutę po tylko kurwa szósta zero-zero według mojego jebanego zegarka, i ni chuja mi we łbie otwierać wcześniej.

Otworzyłem punktualnie. Menele weszli z rozbiegu, słaniając się z zimna. Wzięli, by się rozgrzać po dwie sztuki najtańszych szczyn, które nawet nie smakowały jak piwo. Powłóczyli nogami po niedomytej posadzce, a śmierdziało od nich, jak gdyby woda była ich wrogiem albo nie znali przeznaczenia tej formy natury. Gdy odeszli miałem przez kwadrans spokój, wyłożyłem pieczywo, które przyjechało, i dziwnym trafem, gdy je położyłem w wiklinowych koszach, nie wyglądało już tak efektownie i apetycznie jak przed tym, gdy w nich były. Po nich zaraz przyjechały gazety, gdzie na początku, sam przejrzałem wszystkie gazety kobiece, z dopiskiem “od 18 lat”. Na jednej z okładek była laska, przez którą rozszerzały mi się nozdrza. Włączyłem muzykę, bo nienawidzę siedzieć w ciszy. Takie zboczenie i uzależnienie jednocześnie. Po zdaniu zwrotów, zaparzyłem sobie kawusie, jak każdy normalny człowiek. I patrząc w monitoring dostrzegłem, jak te dwa dupki znowu przyszli, niosąc za sobą smród cywilizacji.

Pomieszałem i patrzyłem przez chwilę jak Szanowni Klienci, wypatrują za moim istnieniem. Aż wszedłem z parującą kawą. Szedłem wolno by nie uronić ani kropelki. Postawiłem, a gdy ich kasowałem, w sensie ich towar, zastanawiałem się, czemu te dwa jebane nieroby tak się śpieszą. Czyżby sądzili, że w tym mrozie, piwo im się ogrzeje?

Po dwóch stronach książki, którą zacząłem czytać, przerwał mi jakiś młody dupek śpieszący się do pracy. Mówił niewyraźnie, więc musiałem go trzykrotnie spytać, o jakie mu kurwa fajki chodziło. Powiedział, bym ściszył muzykę, to będę słyszał. A ja mu odpowiedziałem grzecznie, by nie seplenił, i nie mamrotał, tylko mówił po ludzku, to będzie wszystko wiadomo. Wziął fajki i wyszedł. Usiadłem na stołku i spiłem pierwsze krople gorącej kawy. Następnie weszła jakąś trzydziestolatka. Wzięła dwie rolki ściernej sraj taśmy i przez pięć minut wybierała fajki, by wziąć najtańszy rakotwórczy syf.

— Sraj taśma i papierosy, fundament życia w społeczeństwie, jak to niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. — Próbowała się uśmiechnąć, ale nie zrozumiała żartu.

Nastał kilkuminutowy spokój. Aż przyszli znowu moi stali klienci. Stanęli przed półką i naradzali się, jakie piwo wybrać. A ja obstawiałem, mogłem się założyć o milion, że wybiorą to samo syfiaste piwo. Gdy podeszli, zdałem sobie sprawę, że wygrałem fikcyjny milion. Spytałem się, by ich zrazić celowo, dlaczego nie wezmą sobie całej zgrzewki, tylko latają w te i we w te jak popierdoleni. Chuj mi odpowiedział, cytuję “ by ci się nie nudziło”. W zamian ochujałem go na dziesięć groszy, wiedząc, że płaci papierkami i nigdy nie przelicza kasy, a gdy nie patrzył, wstrząsnąłem lekko jego piwskiem i zapanował spokój…

…który niestety nie trwał długo, bo właśnie niosło do mnie starego pojeba z małym radyjkiem. Słuchał szumów. Leki przestały działać? Łaził po sklepie i pierdolił sam do siebie. Wyglądał autentycznie jak prezydent Lincoln, ale gdy się mu przyglądałem, efekt ten mijał, więc patrzyłem gdzieś indziej, wmawiając sobie, że to duch starego prezydenta USA. Omijałem jego wzrok wiedząc, co ze sobą niesie, próbowałem udawać chronicznie zajętego jakąś abstrakcyjną robotą przekładania paczek fajek z jednego miejsca na drugie, by potem przenieść je z powrotem na swoje miejsce. Nie wychodziło mi, bo podszedł, i zaczął napierdalać o zaprzęgach z wilkami na Antarktydzie. Jadaczka mu się nie zamykała. Kiedy skończył, zaczął napierdalać, na szybko układane bezsensowne fraszki polityczne. A następnie przeszedł na temat radia, które miał ze sobą. Że kiedyś radia wyglądały jak telewizory, i było jedno na całą wieś, i wszyscy się zbierali i słuchali. Gdy tak napierdalał, ja powtarzałem sobie w duszy jedno słowo raz za razem, jak zdrowaśkę, mój ulubiony wiersz, własnego autorstwa, pod tytułem “cynizm’69” (patrz na koniec książki).

Opowiadał następnie, gdzie pracował, za iłu, gdzie, po co, na co, dla kogo, a mnie to chuj obchodziło. Własnoręcznie miałem go ochotę zajebać, ale mówiłem sobie, najpierw praca, potem przyjemności. Dopadnę go później. Nawet nie wiem kiedy, zaczął opowiadać o zbieraniu grzybów, chodzeniu na mecze, wędkowaniu i … kurwa, nie mogę, na samą myśl mi się przewraca w bebechach. Gdy myślałem, że moja katorga dobiegła końca, po dwudziestu minutach, weszła jakaś stara prukwa, która żywcem się rozkładała. Podeszła do kasy i zamiast kupić to, co trzeba, zaczęła napierdalać z Lincolnem o zaprzęgach na Antarktydzie. I od początku słuchałem tego samego, dosłownie, tylko, że na stereo, jak w audycji radiowej, w której czułem się, że w niej uczestniczę, przez to jego zafafluflone radyjko. Staruszce, co chwila wypadała sztuczna szczęka, i w dodatku opluwała mi ladę żółtą śliną. Niemal płakałem, bowiem to była już definitywnie praca w trudnych warunkach.

Wtedy weszły menele, które niezrażone niczym, jak berserker pruli po następne browary. Możecie wierzyć lub nie, ale te dwa chuje się znały z Lincolnem i staruchą, i już nie miałem stereo, ale kurwa kino domowe dolby digital surround HD 3D. Ja wytykałem wtedy bogu, że ma fatalne poczucie humoru. Moja katorga uległa końcowi, po kwadransie, niestety.

Gdy dopijałem kawę do końca i pogłośniłem muzykę, by się podbudować intelektualnie, jakiś chuj rzucił się na drzwi, strasząc mnie niemiłosiernie, że rozlałem resztki mojej kawy na moja pacyfistyczną koszulkę roboczą. Uważał, że to zajebiście śmieszne, więc go pierdolnąłem w ryj, tak, że jego nos przeniósł się na policzek. Zakrwawiony wyszedł.

Z wybiciem godziny siódmej trzydzieści, uświadomiłem sobie, że mamy rok szkolny, a obok jest cholerna podstawówka. Dotarło to do mnie dobitniej, gdy weszła stara babunia, która cały czas ponaglała wnuczęta, i mówiła, że kupi im tylko rzeczy do szkoły. Dzieciaki wybierały różne gadżety, a stara mówiła, że to nie, tamto też nie, ile to kosztuje, chuje muje, a gdy je kupiła, powiedziała, że zabierze je do domu, i dostaną je, kiedy wrócą. I ostatecznie kupiła im tylko picie w plastikowych butelkach, chociaż z tym też miała problemy, bowiem szklana butelka, może stać się śmiertelną bronią w rękach sześcioletniego drania. Nienawidzę dzieci i staruchów. Tylko żrą, srają, gadają bez sensu, i znów żrą i srają.

No i świat kręci się dalej. Wchodzi tabun małych smarków rozbieganych po sklepie, jak mamuty w okresie godowym, które wszędzie jak dinozaury chodzą stadami. I wciąż te debilne pytania “proszę pani, co można kupić za dziesięć groszy?”, “Nic, spierdalaj!”. Każdy chciałby to i tamto, a mają zbyt mało funduszy socjalnych. Latają jedno za drugim, pytając się ile to kosztuje, a ja wymieniam fikcyjne ceny o parę złotych za dużo, bo jak one mi robią na złość, to ja tym bardziej. Nie wiem, po co w ogóle ten rytuał, przecież, kurwa, dokładnie wiedzą, że mają kupić to, na co im starzy dali pieniądze, a oni nie są głupi, bo wiedzą ile im dać pieniędzy, co ile kosztuje, i mówią, że to mają kupić. I każdy z nich, sześć bachorów, staje w kolejce za napojem za 99 groszy, daje złotówkę, i czeka na resztę. Albo wysypują wyliczone pieniądze i czekają na resztę, której nigdy nie otrzymają, tak samo jak nie otrzymają biletu na rejs na księżyc. I pomyśleć, że co 45 minut, będzie to samo, szlag mnie trafia. Żeby się ich pozbyć, dokładam ze swoich, jak im brakuje. I tu rodzi się złe wychowanie, bo jeśli myślicie, że za dwadzieścia lat, z tego wydorośleją, to się grubo mylicie.

Na przykład te dwa jebane menele, które znowu przyszły. A po ósmej, nawiedzały mnie tylko kolejne osoby idące do pracy i samotne matki robiące zakupy. Wtedy sobie pierwszy raz uświadomiłem, że spokój będę miał tylko po śmierci. A jak zdechnę, chciałbym żeby na moim pogrzebie grali muzykę ze smerfów, muminków, gumisiów, kojaka, benny hilla, monty pythona i przede wszystkim mody na sukces…

Po piętnastu minutach, gdy zmieniłem kasetę magnetofonową, weszła stara, gruba wariatka, która uraczyła mnie stwierdzeniem…” ach, to dzisiaj ty jesteś mój kochany chłopcze, oj daj kochaniutki starej babce, ćwiarteczkę spirytusiku i papieroski…” I tak roześmiana na haju, przez parę minut, trajkotała. Po niej wszedł kolejny, głuchoniemy, skakał i się wiercił, wymachując rękami, gestykulując, mówiąc mową ciała, o co mu chodzi. To, że był głuchoniemy powiedziałem “nie wiem kurwa, o co ci człowieku chodzi”. Napisał mi na kartce, że chcę papierosy. Podałem mu je. Uścisnął mi dłoń w geście “wyśmienicie się z panem pracuje, oby tak dalej”.

Następnie miałem natłok klientów. Zastanawiałem się czy na tej dzielnicy mieszka ktoś normalny, bo jeśli tak, chciałbym go poznać, ale i tak nie sądzę, by był ktoś bardziej normalny ode mnie. A może się mylę i tak naprawdę to jestem pierdolonym paranoikiem i uważam, że wszyscy są popierdoleni, tylko nie ja.

Gdy weszła starucha w czeczeńskiej kurtce, wiedziałem, że przez pół godziny nie wyjdzie, szukając jak najdalszych dat na jogurtach. Zastanawiałem się, po jakiego chuja, jak i tak zaraz po wyjściu je zje. W między czasie kręcili się tylko ci, co łażą, i bardziej chcą się zagrzać, albo za darmo poczytać gazety. Oprócz tych osób, wszedł młody koleś, który był naprawdę zajebisty. Powiedział do mnie żebym stał spokojnie, bo to jest napad i żebym mu grzecznie podał flaszkę 0,7 i wyciągnął pieniądze z kasy. Powiedziałem, że co to za chujowe czasy nastały, że z samego rana jacyś zwyrodnialcy grasują. On powiedział uśmiechając się, bym nie pierdolił, tylko robił to, co mi powiedział. Mówił z uśmiechem na ustach, spokojnie, bez gorączki. Oczywiście wiedziałem, że żartuje. Podałem mu flaszkę, a gdy odczytałem cenę, powiedział, że miała być za darmo, a tu nie on okrada mnie, tylko ja jego biorąc horrendalną sumę za flaszkę. Dał mi pięćdziesiątkę, z której miałem wydać połowę. Zamknąłem kasę i patrzyłem na niego. On spojrzał i wytrzeszczył wzrok. Wtedy powiedziałem “ ach, resztę jeszcze chcesz? Myślałem, że to napiwek”. Zaśmiał się i poszedł.

Gdy obsłużyłem następnego pijaka, którym był młody właściciel zakładu pogrzebowego “radość”, w końcu podeszła czeczeńska kurtka, i zdziwiony dostrzegłem bułkę słodką do jej zestawu. Spytałem się z niedowierzaniem, czy to też. Odburknęła, że tak i poszła.

Następna godzina, była godziną dziwolągów. Kolejno, w dłuższych odstępach czasu, odwiedził mnie powykręcany koleś, z rękami przykrótkimi i powykręcanymi, zezem, rozlazłą twarzą i opadniętymi ustami. Śmierdziało od niego, jakby się z dziesięć lat nie kąpał. Myślał, że jak obleje się perfumami to zatai to jego smród, ale nie, jego smród i te perfumy, robiły taką mieszankę, że można się było od tych oparów naćpać. I się zaczęło, mętną mową, skowyczącą lekko i zaciągającą słowa, jak u małego dziecka “proszę pana, a ile to kosztuje, proszę pana, ja potrzebuje najtańszy groszek mrożony, proszę pana, mógłby mi pan pomóc się spakować, proszę pana, proszę mi wyciągnąć portfel, proszę pana…” i tak bez końca…

Musiałem odreagować. Przez następne dziesięć minut, nie było żadnego klienta, dosłownie pustki. Gdy poszedłem na zaplecze i odpaliłem fajkę, zaraz ktoś wszedł i zaczął się kręcić po sklepie, jakby mi robił specjalnie na złość, a potem następny. Gdy przeszli miałem pół fajki. Nie zdążyłem się porządnie zaciągnąć już wchodzili następnie. Fajka się spaliła cała. Gdy usiadłem, musiało minąć pół godziny, zanim przyszedł następny klient. I tak kurwa było zawsze. Rozdygotanym krokiem wszedł, młody alkoholik, który mi sączył zakupionego browara na sklepie, a gdy mówiłem, że nie może tu pić, chyląc się na uprzejmość, zupełnie, jakby nie słyszał. Zaczął coś gadać do mnie a dalej swoje. W końcu wyjebałem mu browara, a jego na zewnątrz. Ominął go ćpunek, od którego waliło syntetycznością. Wziął dwa kleje butapreny na kreskę i poszedł. Na koniec godziny dziwolągów, przyszedł stary koleś bez ręki, kupił tytoń do skręcania, zastanawiając się jak je sobie skręca i dodatkowo wziął kartony na rozpałkę. Cały czas pierdolił od rzeczy o polityce. Miałem serdecznie dość. Tych chyba wtrącę na moją czarną listę i będę ich eksterminował jak zawodowy morderca.

Wraz z nadejściem godziny dziesiątej uruchomiłem totolotka, i po dwóch minutach wszedł koleś, który podał 42 blankiety, w całości uzupełnione. Wyjebał dwie stówy na to. Patrzyłem na niego z żalem. Ostatnim klientem, był stary powłóczy noga, lekko przygłuchawy. Cały czas się pytał o rzeczy, których nie mamy na stanie. Nie pamiętam, żeby kiedyś się zapytał o towar, który mam na sklepie. Złożył zamówienie żebym sprowadził cykorię, wódkę 50%, kawę inka i inne pierdoły, powiedziałem, że nie ja rządzę tym sklepem, a jak potrzebuje te rzeczy, to może iść sobie do cholernego supermarketu. Podał mi wymiętoloną kartę z liczbami na totolotka. Wbijałem cyferki ręcznie. Opierdoliłem go kiedyś, że ma wypełniać jebane kupony. Ale najpierw zakreślał liczby seledynowym albo cytrynowym markerem, który odbijał promienie lasera, i wydawał zupełnie inne liczby niż on chciał. A po opierdoleniu, na drugi dzień przyniósł mi kupon z liczbami wyciętymi dziurkaczem. Gdy przyniósł karteczkę z wypisanymi cyframi, nic nie powiedziałem. To zaoszczędzi mi nerwów. Potem jeszcze coś skamlał, że nie wygrał pieniędzy, jak miał trzy cyfry na trzy, a ja mu mówię, że je źle spisał, i podałem mu wyniki wczorajsze, ale on mi nie wierzył i mówił, że on wie lepiej, a nie kolektura. Wkurwiłem się i opierdoliłem go tak, że aż zabrakło mi tchu.

Po godzinie, gdy przyjechał szef, podał mi przyszykowane podanie o zwolnienie za porozumieniem stron. Podpisałem je. Miałem dość. Poszukam czegoś lepszego.

Rozdział 3. Rozmowy z sedesem

Przy wieczornej kolacji, mała córeczka przerwała spokój stwierdzeniem “mamo, ja już nie jestem dziewicą”. Oburzony ojciec odrzuca od siebie talerz i krzyczy na swą małżonkę. “Widzisz, to wszystko przez ciebie ty kurwo, jebiesz się z każdym, z kim napotkasz, i myślisz, że o tym nie wiem! Znalazłem ostatnio w twej szafce wibrator ty brudna szmato!”. Na to oburzona małżonka wrzeszczy do niego “ ty nie bądź już taki święty, bo już wiem, kto ostatnio naciągnął rachunek telefoniczny na taką dużą kwotę, dzwoniąc na kurwy, zresztą, jak mam się nie jebać, za twoimi plecami, skoro sam to nagminnie robisz, myślisz że o niczym nie wiem?!”. Na to mąż “jakbym miał taką kurewską rodzinę nie musiałbym tego robić, popatrz tylko na tego małego degenerata” — wskazuje na oćwiekowanego syna — “ ma dopiero piętnaście lat, a już ma rzeżączkę! Od walenia konia przy pornolach się tego nie dostaję!”. Na to syn odpowiada “to nie są moje pornole, tylko twoje, znalazłem je w twojej szafie miesiąc temu, i to te najbardziej obrzydliwe!”. — Oburzony ojciec krzyczy na niego “ ty mały syfiarzu, już myślałem, że to ta stara wiedźma z obwisłym cycem i cipą jak kapelusz wyjebała mi je, a to ty zrobiłeś! Ty mały zboczeńcu.” Ojciec cały syczy ze złości. Patrzy na swą dziesięcioletnią córeczkę i mówi do niej “Powiedz mi kochanie, jak to się stało, zostałaś zgwałcona, czy puknął cię kolega z klasy.” Na to przestraszona córeczka, cała drżąc odpowiada: “ Chciałam powiedzieć, że nie jestem już dziewicą, tylko pastereczką w przedstawieniu szkolnym”…

Nie mogąc czekać, chcąc dokonać wieczornej toalety, walnął w drzwi kibla, sprawdzając czy siostra żyje.

— Kurwa. Przestraszyłeś mnie, o mało się nie utopiłam!

— Żyjesz? — Spytałem

— Nie! Kurwa! Zdechłam!

— Zaraz tam wejdę i zrobię ci reanimację — odpowiedziałem.

— Pokopało cię? Przecież jestem w wodzie!

— Wychodź już.

Oczywiście Messien, będąc poetom wykorzystującym, jak każdy pisarz zresztą, swoje życie postanowił wpierw napisać wiersz:

Patrzę na swą szpetną mordę w moim lustrze i palcami dotykam trąd na skórze. Wyrywam włoski z nosa oraz ściągam rzęsy z brwi, wsadzam palec w nosa drzwi, chcąc ocalić kilka dni, przed szpitalnym wyczyszczeniem zatok. Grzebię w mordzie coraz to głębiej, coraz głębiej dłubie w niej. Jaja swędzą mnie jak diabli. Spomiędzy zębów stare żarcie. Nalot z zębów głaszczę palcem. Na mym ryju pełno pryszczy, wyciskam je po razie, wytryskując kropelkami, białej ropy, wprost na szybę. Zaraz potem długich wągrów ropy wnęki, po wyciskaniu ich za razu, czarny guzek, żółty, całkiem długi, wijący się jak wąż w okowach, fragmentem skondensowanej ropy. Dłubię w uszach, chlupiąc głośno ostry miodem, a gdy smarki zwisają mi pod nosem, mam już dosyć tej profesji. Biorę moje piękne bose stópki, i wyciągam spomiędzy palców. Farfocle brudnych złudzeń mych. Jeszcze tylko strzepie łupież. Wyskrobie go, co do ostatniego płatka. Dłubię w nosie też przed zmrokiem. Zwalę kupę, wyszczam też się. Spod paznokci wydłubię resztę, i do spania się położę wcześnie, będąc gotowym wcześnie wstać, na randkę bliższą, niż zazwyczaj…

Po zakończeniu wieczornej toalety zamknął się w swoim pokoju na klucz, zapalił światło i usiadł na wersalce. Na niej siedziała już czekająca na niego dmuchana lala, naturalnych rozmiarów ludzkich, kobieta. Naturalnie kobieta do dmuchania. Messien zasiadł obok niej.

— Wiesz lala. Mam cię, bo człowiek musi sobie z kimś pogadać. — Objął ją ramieniem i zaczął pieścić jak kochankę. — Tylko po to, żeby wyrzucić trochę z siebie frapujących rzeczy. Oczywiście mógłbym pójść do psychologa, ale ten zadaje pytania. A ja nie chcę na nie odpowiadać. Z matką zaś, może i rozmawia się jednostronnie, ale ona nie słucha. Robi różne rzeczy podczas, gdy ja mówię trochę o sobie, i mówię szczerze. Wiem natomiast, że moi starzy gówno o mnie wiedzą. Nie wiedzą, czym się interesuje, jakie filmy oglądam, jaką muzykę słucham. Nic. Nie wiedzą, co mnie kręci w życiu, ani co mnie w nim dołuję. Moja rodzina jest tak abstrakcyjna jak obrazy Pollocka. Czasami chciałbym ją zabić…

…Opowiem ci trochę o sobie, lala. Jestem normalny. Jak my wszyscy. Ale czegoś mi tu brakuje. Bo tu jest coś podejrzanego, więc, poddałem się kilku testom, a raczej nieświadomym próbom. Poczynając od najprostszej z nich. Oczywiście, dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę, i wtedy nie rozmyślałem nad tym tak, jak teraz. I doszedłem do wniosku, kim jestem. Na początek, spędzam dziennie przed lustrem piętnaście minut. Gdy się kąpie, trwa to znacznie dłużej. Studiuję dogłębnie swoją twarz. Idealność każdej połówki, lekki zarost, lekko podłużna twarz. Nie długo po wyjściu z poprawczaka zapuściłem włosy, by nie wyglądać jak jeniec sowiecki. Długie włosy, lekko kręcone. Dbam o nie jak jasna cholera. Chcę wyglądać idealnie, no bo jestem idealny. Mam idealne rozstawione oczy. Moje ręce są piękne i żylaste, jak u samego Chopina. Porównywałem z odlewem jego ręki. Myję się codziennie. Moje paznokcie zawsze są krótko przycięte. Jeśli nie umyję przed wyjściem zębów, oraz nie poprawię fryzury, by ta mnie w pełni usatysfakcjonowała, nie wyjdę z domu. Każde lustro na mieście to idealny postój, na przestudiowanie swojej twarzy. Nie mam ani jednego pryszcza, wągra czy czegokolwiek innego. Moje ciało i umysł nie posiada żadnej zbędnej rzeczy, ani grama tłuszczu, zdrowy, po prostu idealny człowiek.

Lala przywarła do niego bardziej.

— Właśnie teraz doszedłem do tego, że jestem narcyzem. Kocham siebie. Potrafię siedzieć nagi przed lustrem ściennym i podziwiać swe nagie ciało w najróżniejszych pozach. Kiedy patrzenie mi już nie wystarcza, i odczuwam, że zaczynam się podniecać. Nachylam głowę tak, by mieć optyczne złudzenie lizania własnego penisa. Namydlam dłoń mydłem w płynie i wolno sunę nią po nim całym. Potem kładę się na podłodze, opieram tyłek i nogi o ścianę, i zaczynam jednoosobową orgię, myśląc o tym, że wolę penisy niż waginy. Zaczynam szczytować, słona i ciepła sperma wytryskuje mi na twarz, język, twarz i klatkę piersiową.

Zaraz potem kładę się do wanny i zaczynam lać ciepłą wodę. Woda koi mnie. Zaczynam sikać mimowolnie na swoje wyprostowane, zwarte nogi. Mocz zatrzymuje się między nimi i zaczyna przeciekać. Zaczynam się tym podniecać. Potem zaczynam defekować. Ciepły kał rozpływa się pod moimi pośladkami. Czuję ciepło. Zakręcam wodę i czekam. Potem bawię się żołędziem. Wpycham sobie do niej cieniutką igiełkę z malutką ilością waty, którą wsuwam do cewki, i drażnię ją, łaskoczę, i gdy zaczyna mi znów stawać, przerywam, i wtedy znów szczytuję.

Gdy Messien skończył mówić, zauważył, że z jego lalki zeszło powietrze.

— Wiem. Każda przy mnie wymięka.

Messien wziął do ręki gazetę miejską i zajrzał na rubrykę „ogłoszenia drobne”. Znalazł pewne ciekawe ogłoszenie, które wydarł i wsadził do kieszeni. Zastanawiał się chwilę jeszcze nad abstrakcyjnością abstrakcji, po czym włączył kanał nocny w telewizji, która przemówiła:

Pod światłem gwiazd, zaczekam na ciebie, ma miłości, spędzimy razem, kilka romantycznych chwil… W moich ramionach, minie ci złość z całego dnia, poczujesz me ciepło, gdy ukażę ci, że świat, może być, choć trochę lepszy… I za twój uśmiech, zrobiłbym wszystko, dla tych kilku cudownych chwil… Skąpanych w świetle, księżyca w pełni na niebie, będę pieścił twe ciało, gdy oprzesz swoją głowę, na mym ramieniu, wtedy… Ty wiesz mój skarbie, że bardzo cię kocham, i kochać będę, bez względu na wszystko… Bez względu, kim jesteś, bez względu na to ile zapłacisz, wystarczy, że zadzwonisz do mnie, spójrz na numer w rogu ekranu… I zapamiętaj o tym, kiedy będziesz dzwonić, że ja jestem bardzo czułym chłopcem, o tym, że możesz przeżyć ze mną kilka miłych chwil, więc chłopcze zadzwoń do mnie, nie krępuj się…

Dwa ciała odbiły się od podłogi. Dwóch kolesi przystawiło sobie nawzajem do skroni lufy swoich spluw. Patrzyli przez chwilę na siebie. Aż w końcu jeden z nich nie wytrzymał i pociągnął za spust. Nie trzeba mówić, że kurewsko się zdziwił, kiedy pistolet nie wystrzelił. Szybkim ruchem walnął swój cel kolbą w twarz, rozwalając drugiemu nos. Podniósł się i zaczął spieprzać. Lecące pociski za nim, cudem go omijały. Tommy przeleciał przez drzwi, i wsiadł do swego forda. Gdy koleś w paskowym garniturze wyleciał ze środka, Tommy zdążył odpalić silnik, i zniknąć w kłębach dymu.

Dom do którego wrócił, był cichy i ciemny. Jednak nie zdziwiło go to. Była późna noc. Czego, kurwa, mógł się innego spodziewać. A i tak, co innego chodziło mu po głowie. Minęło półtorej godziny od trefnej strzelaniny w prywatnym pubie. Tommy zaszył się w kuchni i nalał jeszcze ciepłej kawy z ekspresu, dolewając do niej brandy. Tommy myślał. Intensywnie, jak to wytłumaczy swojemu szefowi. A nie był to byle, jaki szef. Można było u niego pracować przez wiele lat, i być chwalonym, i tak dalej, ale miej raz nie fart. To zakoduj sobie w mózgu jedno: masz przejebane. W umyśle Toma narastało tylko pytanie, jak szybko to “przejebane” nadejdzie.

Tommy siedział z kubkiem przy czole i rozmyślał. Aż z letargu wyrwał go na wpół szepczący głos. Przez ciało Toma, przeleciał gwałtowny spazm strachu, wykręcając rozdygotany żołądek na drugą stronę. Namierzył od razu miejsce, z którego się wydobywało.

— Panowie A.

— Nic nie mów młody Tom. Nic nie mów.

— Panie A, możemy się jakoś dogadać. Wiem, że zjebałem, i to okrutnie.

— Tak. Zjebałeś.

— Czy mógłbym dostać drugą szansę.

— Wiedziałem, że o to zapytasz.

Panowie A & A zaciągnęli się papierosem, i wydmuchali nad sobą dymy, po czym jeden z nich kontynuował.

— Wiedziałem, więc już podjąłem pewne kroki. Już dostałeś drugą szansę. Ciesz się.

— Pan nie żartuje prawda?

— Poczucie humoru nie tkwi w mojej naturze. Pracujesz ze mną tyle czasu. Powinieneś to wiedzieć. To właśnie przez ową długą współpracę dostałeś drugą szansę. Inaczej skończyłbyś jako gówno użyźniające glebę.

— Ale, jeśli wolno mi spytać, jest w tym jakiś haczyk?

Panowie A & A przez chwilę nie odpowiadali.

— Nie ma.

— Naprawdę?

— Masz dwanaście godzin. To jedyna narzucona przeze mnie rzecz.

— To może, wezmę się już do roboty.

— Tak. Powiedz mi jeszcze jak tam żona i córka.

— W porządku, mają się naprawdę wspaniale.

— Naprawdę? Myślałem, że nie żyją.

— Co? — Tommy milczał przez chwilę, i zaraz roześmiał się.

— Nie wiem, co cię tak kurwa śmieszy. Jakby moją żonę i córkę zmasakrował jakiś pierdolnięty świr, nie śmiałbym się w ogóle. Przeciwnie, byłbym nieziemsko wkurwiony i szukałbym tego pojeba. Drążyłbym do tego stopnia, że nie chciałbym w życiu nic innego jak się zemścić. A najbardziej wkurwiłoby mnie to, gdybym się dowiedział, że to jeden z podopiecznych mojego własnego szefa rozjebał je, i to na jego własne zlecenie.

A & A wstali i milcząc przeszli przez kuchnię i wyszli.

— Pomyśl o tym, jeśli następnym razem zawiedziesz. Następnym razem nie będę już taki miły i naprawdę po nich i ciebie przyjdę.

Tommy słuchał jak drzwi wejściowe się zamykają. Siedział cały sztywny przez całe pięć minut i nie odważył się podnieść. Ze strachu. Cały drżał zlany zimnym potem. Zastanawiał się. Długo się zastanawiał, zanim podjął właściwą decyzję.

Po przebudzeniu. Wczesnym rankiem Messien, poszedł przywitać świt. Wziął ze sobą pluszowego kaczorka, by mieć towarzystwo. I pech chciał, że go przycisnęło. Był za daleko domu by mógł wrócić spokojnie nie obsrywając się, albo nie wyglądało to jak scena z filmu grozy z lat pięćdziesiątych. Kiedy to kobieta w rozłożystej sukni biegnie przez korytarz łapiąc dech i przytrzymując się ściany, żeby nie upaść. Lecz za nią idzie pewnym krokiem seryjny morderca chcący ją zaciukać. Jedyne, co wkurza w takim chujowym filmie to zakończenie typowo hollywoodzkie. Dosyć, że kończy się dobrze i morderca zostaje zabity bądź zamknięty, to prawie pół hollywoodzkich gówien kończy się na plaży.

Messien wszedł do miejskiego szaletu. Zagląda zza kibla. A kiedy babcia się na niego patrzy, ten mówi:

— Jedno posiedzenie.

— Walne chyba.

— Zaraz coś tam walnę.

W ręku trzymał pluszowego kaczorka. Płaci, bierze z jej stołu jakąś ulotkę i zamyka się w kiblu. Zaczyna nucić motyw Hansa Klossa. Stawia kaczorka na podłodze. W tym momencie, mniej więcej, zaczynają się dźwięki. Zaczyna srać i czytać na głos tekst z ulotki, kierując mowę do kaczorka.

— Leczenie zachowawcze hemoroidów polega między innymi na stosowaniu nasiadówek w zimnej wodzie — plum — ciepłych kompresów z rozgotowanej na miazgę cebuli, odpowiednich czopków — prrrut, — przeciw zaparciom lub sienie lniane zmieszanego z cukrem w cięższych przypadkach. — Wiesz kaczor. Kiedyś umierali na hemoroidy. Ostatnio byłem praktycznie jedną nogą w grobie. Miałem hemoroidy. Okropna sprawa. Wiesz jak to badziewie piecze niemiłosiernie? Bo to jest tak, że na odbycie robią ci się jakby krwiaki, takie paskudne, i one w przypływach złości pocierają się o siebie. Potem nastaje żenada. Bo nie można z tym wytrzymać. No i idziesz i mówisz babie — ej pani doktor piecze mnie dupa. No i ona chce mi ją kroić. Makaron. Fuj. Nie zgodziłem się oczywiście. A ta, co? Zamiast mi pomóc, przepisała mi jakąś maść za dwie dychy. Śmierdziało to nie powiem czym, i wyglądało jak nie powiem co. Więc w końcu się przełamałem i zacząłem smarować moje żylaki odbytowe, maścią doodbytniczą. Przyniosło to chwilową ulgę, bo zaraz po jakimś kwadransie, zaczęło tak piekielnie swędzieć, że myślałem, że się przekręcę. Drapałeś, nie pomaga, zaczyna na powrót piec, i znów musisz smarować. A nie daj boże swędzenie dopadnie cię idąc ulicą.

Messien skupia się. Milczy. W chwilę potem wydobywa z siebie nieokreślony śmierdzący gest. Oczywiście bezdźwięczny, jednak nie ma tego złego, bo zaraz będzie go można poczuć. Messien właśnie czuje wokół swojego przeszczepionego odbytu rozgrzewającą formę wydobywając się z niego. Chlupot. Drobinki wody ochlapują mu tyłek. Boi się, że dostanie syfa, a w połowie drogi do domu, dopadnie go gorączka. Jednak siła wyższa wzięła nad nim górę. Ubikacja to jedno z nielicznych miejsc na świecie, kiedy człowiek jest bezpieczny. A przynajmniej on czuję się tu całkowicie, absolutnie bezpieczny.

— O klopie ty mój, tyś piękny jak jasny chuj. Twa towarzyszka wierna spłuczka promienna, tworzycie razem dobraną parę. A ja siedzę na wodospadzie sedesu, myśląc o duszach strąconych do Hadesu, o jakże mi źle, jakże smutno. Podglądając ty mnie z piekła bram, zazdroszczę ja ci, żeś patrząc w niebo, tyleż dup, żeś tam widział. Ale to się kiedyś zmieni na przestrzeni dziejów ziemi. — Chlup. Prrrut!

Messien ponownie skupia się, milczy, jednoczy ducha z wszechświatem. Zastanawia się czy wysrał się do końca, czy należałoby jeszcze trochę posiedzieć. Pierdnął donośnie. Dźwięk odbił się od ścian, niczym echo w górach, a smród wypełnił całkowite istnienie. Potem poczuł ukłucie w brzuchu, zastanawiając się, co mu mogło zaszkodzić. Mokra fontanna chlusnęła w strumień wody pod nim, ponownie opryskując go nie tylko nią. Messien chwyta za rolkę przeklętego, szarego papieru toaletowego, który jest jednym ze sprawców jego ostatniej choroby. Urwał kawałek. Zaczął się podcierać. Od razu napotykając na trudności. Szorstki papier ocierał się o świeżo wyleczone hemoroidy, ścierając gówno, które zaczęło się przyklejać do włosków. Papier zaczął stroić fochy, rolując się i sklejać razem z gównem na włosiach. Spróbował z następnym kawałkiem. Nigdy nie idzie tak, jakby się chciało. Jak w sztuce. Bowiem sztuka to połączenie fragmentów, które nigdy nie pasują tak, jakby autor tego chciał. Gdyby było na odwrót, nie byłoby to sztuką. Nie chcę oczywiście nikt tu komukolwiek wmówić, że sranie jest sztuką.

Messien tracąc nerwy zaczął się śmiać. Nakłada na twarz swoją chustę w zebrę. Złazi z kibla. Idzie okrakiem wolno, i wychodzi.

Messien wrócił do domu. Konsternacja. Nikt nawet nie zauważył, że jest. Wszedł do pokoju. Przed telewizorem siedział ojciec. W telewizji pokazują latające talerze na sznurkach.

— Jednak amerykanie to potrafią filmy kręcić, że ja cię pierdzielę, a najlepsze są te stare hollywoodzkie filmy, te to mają klimata! — Podnieca się ojciec — A zwłaszcza Edward Wood junior, heh, podziwiam tego wspaniałego reżysera. Nie ma dla mnie lepszego w całym cholernym wszechświecie. Na ekranie pokazuje się potwór Frankensteina a za nim doktor krzyczący “On żyje! On żyje!” Na fotelu matka z niemowlakiem na rękach karmiąca dziecko łyżką, a w ręce ma słoik. Matka wsadza dziecku łyżeczkę do mordy, ale te gaworzy, papka wycieka mu z ust.

— Co jest synciu? Zjadłeś z ledwością pół słoiczka i już nie możesz?

— Jakbym zjadł pół słoiczka musztardy, to też bym już nie mógł. — wtrącił ojciec.

Matka patrzy na etykietkę a na niej napis “musztarda” z dwoma skrzyżowanymi ze sobą trójzębami. Messien postanowił nie odzywać się, ino usiąść tak, by go zauważyli.

— A ty, dlaczego znowu nie w szkole? Chcesz wrócić do zakładu? — Spytał srogo ojciec.

Messien siada za stołem i patrzy na konserwę turystyczną na swoim talerzu i fragmentem chleba z okrągłą plamką pleśni. Messien zastanawiał się, ile czasu ten “obiad” czeka na niego.

— Mamciu, pracowałem w nocy.

— Czasem mam takie dziwaczne sny o tobie odkąd wróciłeś. Śni mi się, że przebierasz się w super strój i jesteś super bohaterem jak superman i latasz tu i tam i rozwalasz przestępców.

— Ale mama ma bujną wyobraźnię, pewnie znów czytała jakieś bzdurne komiksy. Mówiłem ci, że te tępe bajeczki wymyślają świry, które zazwyczaj siedzą w zakładach psychiatrycznych. Normalny człowiek nie wymyśla i nie rysuje komiksów. Tylko świry i ćpuny mamo. A ty nie jesteś ani jednym, ani drugim. Poza tym, skoro superman jest taki mądry, to dlaczego zakłada majtki na spodnie? Zresztą, muszę iść mam dużo do zrobienia…

— Przyszło zawiadomienie ze sądu. — Wtrąciła matka, nie pozwalając mu odejść od stołu

— Kiedy?

— Wczoraj.

— Do mnie? W jakiej sprawie? Kiedy?

— Nie wiem. Tam jest wszystko napisane. — Wskazała palcem na list leżący na meblach.

Messien nie mógł ścierpieć domowego ogniska ani chwili dłużej i wyszedł do kawiarni. Umówił się tam z Bazylim, który wtranżalał jakąś breję wyglądającą jak to, co niedawno zostawił w szalecie miejskim. Przysiadł się do niego i położył ręce na stół. Zamówił kawę miętoląc w rękach ogłoszenie i w końcu Bazyli zabrał głos: Dobra. Co tam masz?

Messien podaje mu zwinięty, wymiętolony papirek. Bazyli bierze go i wertuje oczami od góry do dołu. Odstawia i patrzy na niego, który siedzi uradowany.

— Brawo Messien. Znalazłeś ogłoszenie matrymonialne, gratuluję. Szczerze.

— Bazyli to nie jest zwykłe ogłoszenie matrymonialne. Sam przyznasz.

— Nawet, jeśli nie jest to, co mi do tego? Jesteś pochrzaniony facet. Co mam niby iść z tobą i mówić ci czy w dobry otwór pakujesz?

— Nie. Bo to nie jest takie zwyczajne ogłoszenie.

— Mów, o co ci kurwa człowieku chodzi?

— Ta laska mieszka niezbyt daleko mnie. I nigdzie nie jest napisane, że bierze za to jakąś kasę.

— Na litość boską...Chcesz by przy każdym zdjęciu suki był pokazany cennik?

— Ale mimo tego chcę tam iść. Z kasą czy bez.

— Dalej nie rozumiem, jaki ja mam w tym udział.

— Pojadę jutro wieczorem o dziewiątej do niej samochodem, a ty pojedziesz za mną.

— Po kiego chuja?

— Po takiego, że jak ta suka puszcza się, podczas, gdy jej stary jest w robocie, albo na piwku, to ja nie zamierzam jego zastać z dupą uniesioną w jego kierunku i fiutem między jej nogami. Może to się skończyć tragicznie. Rozumiesz? Będziesz moim zabezpieczeniem.

— Mam ci robić za kondoma?

— Nie kretynie! Będziesz moim światełkiem, które w ciemnicy będzie mnie ostrzegać, czy podczas lotu samolotem nie zaryję skrzydłami w jakąś wieżyczkę. Tylko ten jeden raz. Nigdy nic nie wiadomo, może dziwka chce sobie umilić czas spędzaniem go w ten sposób, powodując dreszczyk emocji, a może jest samotną dupą. Nie wiem tego, ale wiem, że nie mam zamiaru narażać się komukolwiek.

— To może sobie odpuścisz? Zajdź do burdelu, tam rozegrasz to na spokojnie.

— Dalej jestem w tym przekonaniu, że nie płacę.

— Na litość boską Messien. Odpuść sobie.

— Spójrz na karteczkę. “Porno rebelia — chodzi mi tylko o trochę rozrywki i zaspokojenie swoich żądz. Czekam. Suzy.”. I co?

— Każda lepsza kurwa ci tak powie. Niech ci będzie, ale mnie stary w to nie mieszaj. Co jak to jakiś niewypał? Potem będę się przed policją i starymi tłumaczył, że “zabezpieczałem” kumpla, który poszedł zaruchać panienkę z ogłoszenia. Pomyśl człowieku jak to brzmi, i nie pakuj mnie w jakiś syf. I bez tego mam mnóstwo problemów, jak lubisz się tak babrać w szambie to proszę bardzo, ale beze mnie!

— Stary, tylko ten jeden raz, wyświadcz mi jedną pieprzoną przysługę jak na dżentelmena przystało. Postawię ci potem piwo, nawet dwa. Tylko dzisiaj o dziewiątej wieczorem, góra dwadzieścia minut.

— I co ja tam do kurwy nędzy mam robić? Czekać aż ktoś mi obciągnie za darmo?

— Po prostu jak ktoś zacznie wchodzić, to kryj mnie, zagadaj go, zatrąb, cokolwiek by dać mi znak bym się stamtąd zrywał. Takie trudne? Mieszka na pierwszym piętrze, więc nie tak trudno będzie zwiać, chociażby oknem, gdy ktoś będzie wchodził.

— Stary, ty po prostu uwielbiasz problemy, i jak nikt inny utrudniać życie innym.

— Będzie fajnie zobaczysz.

— Tak, ty będziesz ruchał panienkę przez dwadzieścia minut, a ja będę przeżywał najbardziej stresujące dwadzieścia minut w moim pieprzonym życiu.

— To, co zgadzasz się? — Spierdalaj, bo cię palnę w łeb.

— Wiedziałem, że można na ciebie liczyć.

Messien kiwnął ręką na kelnera i krzyknął do niego.

— Hej kelner, przynieś tutaj dwa piwa!

— Nie ma mowy chłopcze jesteś nieletni!

— Kurwa dawaj te piwska, jestem pełnoletni już od dwóch tygodni!

Bazyli się zaśmiewa drwiąco.

— Nie możesz poradzić sobie z kelnerem, a co dopiero z jakąś podejrzaną panienką. Ty się tam zesrasz jej na pościel, gdy usłyszysz klakson. — Bazyli śmieje się, że aż cały poczerwieniał. Kelner podchodzi i stawia dwie szklanki piwa.

— Śmiej się ćwoku, ja będę się śmiał wieczorem.

— Tak, jak będziesz z gołą dupą biegł przez ulicę. To będzie ubaw. Muszę to zobaczyć.

— Czyli pojedziesz za mną?

— Cokolwiek się stanie radź sobie sam.

— Dobra, dobra, nie kracz.

Bazyli do Messiena, dużo później. Gdzieś indziej.

— Słyszałem, że Mea chce się hajtnąć.

— I co ja na to mogę poradzić.

— Może byś się do niej przeszedł?

— Do domu A & A? Nikt nie jest na tyle szalony. Ostatnich zabił kolesiuwę za to, że nie potrafiła wybrać, którego z jego synów kocha. Poprzedniego gościa zmasakrowali tak, że mogli go spokojnie spuścić przez otwór w umywalce.

— Zastanów się. Nie jest to przecież rzecz bardziej szalona od tej, którą dzisiaj chcesz zrobić. Może obskoczysz i tą z ogłoszenia i Meę? Masz dzisiaj wolne, nie?

— Przemyślę to, a jak wiesz, myślenie nie jest moją najmocniejszą stroną.

— Fiodor pomoże ci podjąć właściwą decyzję.

— Fiodor powinien sprzedać swój mózg naukowcom, zbiłby fortunę, a i tak go nie używa.

— Mea to ładna dziewczyna. Miła i wpływowa. Fiodor pokaże ci kilka technik podrywu. I już ją tylko będziesz miał w łóżku.

— Tak, dzieci Fiodora, jeśli je kiedyś będzie miał, będzie można sprzedawać NASA za grube pieniądze.

— Fiodor może ci pokazać, czym jest uczucie.

— Dzięki, jestem hetero.

— Bo wiesz, są różne rodzaje fiutów i ich przedstawiania. Sposób obsceniczny, erotyczny, podniecający, obrażający, ekshibicjonistyczny oraz ośmieszający.

— Zamknij się, bo ci będę musiał wpierdolić, dlatego, że myślę, że chcesz się ze mną umówić.

— Jak pracowałem w supermarkecie, to cały czas ktoś puszczał do mnie oko, raz nawet ktoś poklepał mnie po tyłku. I zawsze, gdy się odwracałem, facet wątpił czy jestem ładnym chłopcem czy brzydką dziewczynką. Jeden próbował mnie zaprosić na kawę, kiedy mu wyperswadowałem, że jestem facetem, on zaczął mnie prześladować jeszcze bardziej.

— Zaraz cię obrzygam. Słowo daję.

Obydwoje weszli do małego klubu obok knajpy, w podziemia. Kilka osób już tam czekało. W tym Fiodor. Kółko prowadził nieznany nikomu poeta, który wydał trzy tomiki poezji. Za swoje własne pieniądze. Sączył tanie piwo. Właściwie szczochy, nie piwo.

— Eucharystyczny konował. — Wyszeptał Messien. Pech chciał, że ten to usłyszał.

— Stul pysk! Ja nie jestem dyplomatą. Wrednym pacyfistom słowa. Jak ktoś nie chce niech nie zwleka, i stąd się wywleka.

— O kurwa. Cóż mogę tylko zripostować, i posłużyć cię cytatem “Gdybym zjadł zupę ugotowaną na alfabecie, wysrałbym lepsze teksty niż te twoje”.

Nastała chwila ciszy, gdy „poeta” się odezwał.

— I co przeczytałeś tą książkę, co ci ostatnio pożyczyłem? „Romeo & Julia”?

— Ta. Przeczytałem. Potem obejrzałem film z Leonardem. Film mi się bardziej podobał.

— I co? O czym była książka?

— A tam. O pochwach i wesołym skurwysynie.

— O czym?

— No, skurwiałe sakramenty, mówił tam jeden.

— Nic tam takiego nie było!

— Widocznie miałeś inne wydanie.

Messien nie lubił go. Nie dziwił się, dlaczego go nie publikują. To był koleś, który brał czyjś tekst, który według autora był już poprawiony i niemal, że genialny. A on skreślał, co drugie słowo, łączył te, co pozostały i tworzył swój własny wiersz. Potem po kilku miesiącach nie wiadomo, który wiersz był czyj, bo wszystkie były w jednakowej formie. Raz go Messien załatwił tak, że podrzucił mu wiersz Słowackiego. Zostawił tylko pocięte dwa wersy. Messien znał go wystarczająco długo. Z poprzednich warsztatów, które prowadził, jak się najebał, powiedział do szesnastoletniej dziewczyny: “Rżnąłbym cię jak dziką świnię”. — Wyrzucili go, a Messien zripostował to uwagą: “Kurwa, Michael, to był twój najlepszy tekst”

— I co myślisz o tej książce o Oświęcimiu? — Spytał

— Hmm. Polewkowa. — Odpowiedział mu Messien.

— Co ty, nie możesz tak podchodzić do tego. W twojej poezji jest za dużo obrzydlistw i brutalności, dlaczego oprócz tego, że widzisz te brudy, na co dzień, musisz nimi jeszcze karmić swoją poezję, i ludzi, którzy potencjalnie będą ją czytać.

— Dlatego, że gdyby te syfy ludzkie zniknęły, literatura by umarła. W ogóle to mnie już wkurwiają te gówniane warsztaty. Jestem tu ostatni raz.

— Poezja powinna przedstawiać emocję.

Messien wychodząc rzucił na odchodne: „Nie rozmawiaj ze mną na temat pisania, ty nie potrafiłbyś napisać słowa “kurwa” na zakurzonych żaluzjach.” — Odgryzł mu się kolejnym cytatem.

Rozdział 4. Porno rebelia

Nastawianie budzika ma swoje zady i walety. Zaletą jest niewątpliwie to, że pomaga wstać człowiekowi o konkretnej porze. Wadą jest jednak to, że przerywa głęboki sen. Był piękny dzień, i jak o każdej podobnej porze zawsze znajdzie się ktoś, kto umiejętnie spierdoli dobry humor. Matka Messiena wparowała do pokoju z impetem.

— Po cholerę nastawiasz to gówno tak wcześnie, i wszystkich budzisz?

— Muszę wstać o określonej godzinie, to dlatego dobry pan bóg wymyślił budzik.

— Zaraz idę do pracy, późno poszłam spać i chciałabym się wyspać.

— A ja bym nie chciał zaspać. A jak chcesz się wyspać, to nie żłop tyle kawy i kładź się wcześniej. Poza tym twój budzik będzie dzwonił za piętnaście minut.

— Zawsze to piętnaście minut spania więcej.

— To skoro takiego jesteś zdania, to po cholerę budzisz mnie o siódmej do szkoły, skoro wiesz, że przygotowanie się wraz z dojściem zajmuje mi nie więcej niż dziesięć minut?!

— Żebyś się nie spóźnił do szkoły.

— Nigdy się nie spóźniam. A ty skoro już wstałaś, przynajmniej dziś nie spóźnisz się do pracy.

Z groźną miną wyszła zostawiając otwarte drzwi. Matka sięgnęła po leżący na półce program telewizyjny i poszła do kibla, by najprawdopodobniej się wysrać. Rozległo się odrażające, głośne pierdnięcie, które zmiotłoby olbrzymi frachtowiec. Po tym zaczęło się bombardowanie i jęki torturowanych. Wszystko zamilkło i mogłem tylko domniemywać, że zaczęła się skomplikowana operacja sięgania po traktat pokojowy i ogólne porozumienie zwaśnionych stron. Po chwili coś zatrzęsło się i grzmotnęło.

— Kurwa jebana! — Rozległo się strzyknięcie zamka i otwarcie drzwi. — Niech nikt do ciężkiej cholery nie waży mi się korzystać z kibla. Jak kogoś najdzie ochota, to niech sra do miski albo nocnika. Jak ojciec przyjdzie to go naprawi.

Messien w tym czasie włączył telewizor. O tej porze leciały tylko telezakupy. Zaraz na ekranie pojawiła się trzęsąca się jędrna dupa laski, a zaraz po tym horrendalna suma za coś, co potrząsało jej dupą. Matka stała oparta o futrynę i też to oglądała.

— Dlaczego nie wymyślą czegoś, co by samo podcierało mi dupę.

— By mięśnie ramion ci się nie zastały. — Wtedy to Messien odczuł ludzką potrzebę opróżnienia się. — Gdzie mam szczać?

— Weź plastikową butelkę po napoju i wyszczaj się do niej, albo szczaj do wanny.

Wybrał butelkę. Nie miał serca szczać tam gdzie się wszyscy kąpią. Wziął dwulitrową z napisem ”lemon” zamknął się i już wiedział, dlaczego stara się wkurzała. Kibel pękł na dwie części a w środku niego było sporo nawalone. Zaczął lać. Butelka zaczęła się napełniać, a na jej górnej części, pojawiła się para. Skończył i zakręcił ją. Pomyślał, że skoro już tu jest to umyję zęby, pomimo tej dojrzewającej kupy wśród porcelanowych zgliszczy cywilizacji. Nałożył zielonego gluta na włosie szczoteczki i zaczął szorować. Spłukał się, wziął butelkę i wyszedł.

— Co mam z tym teraz zrobić?

— Jak będziesz wychodził to zabierz i wyrzuć do śmietnika. Śmieci też możesz zabrać. — Yes, sergent!

Matka zaczęła się czochrać po dupie.

— Trzeba myć a nie drapać.

— Nie bądź taki dowcipny, bo ci jebnę. — Uśmiechnęła się przy tym krzywo, dodając, — co się wysuszy, to się wykruszy.

Messien położył worek ze śmieciami i butelkę pod drzwiami, przebrał się, nałożył plecak, w którym miał rzeczy niezbędne na dzisiejszy dzień.

W połowie drogi do śmietnika usłyszał jak ktoś wykrzykuje jego imię. Domyślał się, kto to. Nie odwracał się jednak, mając nadzieję, że zdoła mu uciec. Ale nic z tego. Fiodor. Najgorsza rzecz, jaka spotyka człowieka. Gorsza niż malaria.

— Ej, Messien, to ja, pamiętasz mnie?

— Takie gówno zostaje w pamięci.

— Co mówisz?

— Mówię, że pamiętam. Przykro mi, ale się śpieszę.

— Gdzie idziesz?

— Wyrzucić śmieci.

— Dasz się napić? — Wskazał na butelkę z napisem “lemon”.

— Pewnie — odparł i mu ją dał, czując, że należy szybko się ulotnić. — Słuchaj, muszę lecieć, weź ją sobie, na razie.

I zaczął truchtać coraz szybciej przed siebie, o mało nie wybuchając śmiechem. Zaglądał za siebie, widząc go pijącego, a po chwili, rzygającego na chodnik. I kto to powiedział, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Debil jakiś — pomyślał.

Messienowi nie za bardzo podobał się pomysł o nazwie basen, na który wyrwał go Bazyli, bo jakoby nie było, że nienawidzi miejsc publicznych, to przez skórę czuł, że to się źle skończy. Chyba każdy ma takie uczucie, kiedy idzie gdzieś, w takie miejsce, pierwszy raz. Choć jest niewiele rzeczy, których nie lubi (psich gówien, ciasnych gaci, zawracania niepotrzebnie dupy) basen chyba dołączy do tej listy. Poza tym na basenie jest za dużo ludzkiej głupoty.

Bazyli. Jakbym miał się tak nazywać — myślał Messien — to chyba wolałbym się nie nazywać w ogóle. Chociaż Salvador też nie jest zbyt zmyślne. Bazyl miał na twarzy wymalowane debilstwo, oraz czuło się brak jakichkolwiek objawów myślenia. Salvador miał osobowość. Przynajmniej tak podejrzewał.

— Darmowa kąpiel, co? Kiedyś trzeba. Chciałbym ci przypomnieć łaskawie, Bazylio, że ja pierwszy w raz życiu idę na basen, i co za tym idzie, nie umiem pływać.

— Wieśniak.

— Odwal się. Chodzisz do teatru?

— Nie.

— Wieśniak.

— Ale co ma jedno z drugim wspólnego. Basen to forma relaksu. To taka koedukacyjna zabawa większej grupki obcych sobie ludzi.

— Teatr to też koedukacyjna zabawa większej grupki obcych sobie ludzi.

— Ale to nie to samo.

— Więc, po jaką cholerę ze mną idziesz? Powiedz, że boisz się wody i nie chcesz.

— A może ty boisz się prawdziwej sztuki? Poza tym. Nie chce mi się siedzieć ze starymi.

Obydwoje przeszli przez ogrodzenie i zaczęli przechodzić przez tory. W pewnym momencie noga Salvadora zatopiła się w miękkim, ludzkim gównie.

— Kurwa! Jest napisane w tych jebanych pociągach “nie korzystać z pierdolonego ustępu podczas pieprzonego postoju pociągu”!! ! — Bazyli się śmiał niepohamowanie — A ty zamknij do cholery ryj, bo zaraz to w ciebie powycieram.

— Sugeruję, że jesteś głupi.

— A ja sugeruję, że primo: Skoro wlazłem w gówno, to nie jestem taki głupi, bo tylko głupi ma szczęście, a po drugie primo: Sugeruję żebyśmy zeszli z torów zanim jakiś wredny super express w nas grzmotnie, a po trzecie primo: Uważaj, żebyś sam nie wdepnął w gówno.

Bazyli zamknął się, i oboje weszli na peron.

— Fuj, kurwa, co ci ludzie żrą, że te gówno tak śmierdzi.

— Chyba takie same gówna, jakie wydalają.

— Racja. Gówno jesz, gównem srasz.

— To, co innego mają jeść.

— Nie wiem. Może kamienie.

— Kurwa, nowiuśkie buty. Idziemy.

— Z gównem na bucie?

— Jesteś katolikiem?

— No, tak.

— Wierzysz, że wszyscy ludzie, są braćmi? Zatem i ludzkie gówno, które mam na podeszwie jest naszym wspólnym gównem.

— Ale chodzenie z kupą na bucie, nie jest zbyt ludzkie.

— Czy mówiłem ci już coś o tym żebyś zamknął ryj?

— Chyba coś o tym wspomniałeś.

— Patrz! Białe gówno. — Wskazał pod drzewo.

— Zajebiście, weź sobie, wsadź w książkę, zasusz, będziesz miał na dłużej.

— Chodzi mi o to, że jest białe.

— No i co z tego. Widocznie należało do albinosa!

— Jakbyś tak sobie wdepnął w takie, to by nie byłoby takiego problemu, co nie?

— Ale nie miałem takiego szczęścia, i w zamian za to, wdepnąłem w świeżą ludzką kupę. Jeszcze ten cholerny basen. Przynajmniej będę miał okazję by je gdzieś tam umyć.

— Nie panikuj, będę uważał na ciebie. A potem pójdziemy na piwko.

— Ta. A jeszcze później dostanę wpierdol od starych za to, że piłem.

— No to ja pójdę się napić, a ty będziesz sobie czyścił buta.

Messien chronicznie bał się przebieralni. Stał w niej i nic nie robił oprócz patrzenia się na klamkę. Tyle się teraz mówi o różnych zboczeńcach, że się trząsł, przebierając. Udało mu się jednak w końcu przebrać. Przeszedł przez korytarz pełen pryszniców i w końcu wszedłem na dużą halę z kilkoma basenami o różnych głębokościach. Zobaczył Bazyliego i podszedł do niego uważając, by się nie wywrócić.

— Choć stary — powiedział — wchodzisz ze mną?

— Raczej tak. Na jaką głębokość?

— Na ten na dwa metry.

— Utopię się.

— Mają tu ratowników, poza tym szybciej nauczysz się pływać, niż utonąć.

Podeszli razem na krawędź basenu, i Bazyli wskoczył pierwszy i po chwili wypłynął. Messien wskoczył do wody zaraz za nim, myśląc — najwyżej się utopię. — Zanurzył się. Przytrzymał powietrze w płucach i próbował zrobić wszystko, by wypłynąć na powierzchnię. Zaczął łazić po dnie, i próbował odbić się od niego by wypłynąć, ale tylko wywalił się na plecy, nie trzymając zupełnie równowagi. Nieważkość była jego wrogiem. Zaczął tracić powietrze. Ratownik zauważył, że młodzieniec się topi i ruszył, by go ratować. Jednak dzielny ratownik poślizgnął się na krawędzi i tracąc równowagę wpadł do wody, totalnie zapominając jak się pływa. Wyłowiły go dwie kobiety, a tymczasem Messien poczuł uścisk na sobie. Bazyli złapał go i razem z nim wypłynął na powierzchnię. To był pierwszy i ostatni raz, gdy wszedł do wody na otwartej przestrzeni.

Gdy powrócił do domu, w telewizji leciał popołudniowy program kucharski. Zaczął jeść, podczas gdy spiker wykrzyczał nazwę programu „rozkosze podniebienia”. I zaczął jak naćpany ględzić: Dziś zaczniemy od czegoś małego, ale wykwintnego. A zatem ZJADAJĄC MUCHĘ!!! Oczywiście istnieją różne gatunki much, małe, cukrówki, końskie i te duże czarne, włochate z czerwonymi oczyma. Właśnie tym ostatnim najsmaczniejszym gatunkiem się zajmiemy. Jednocześnie spiker mówi do kobiety, obok — „Co by pani zjadła? Kartofla?”. Ach pewnie sobie myślicie „zjadać gnojojada?” No cóż Chińczycy żrą surowe ryby, psy, koty, robaki, ludzi itp. Więc czemu nie muchę? Nie ważne. Przejdźmy do przyrządzania. Gdy złapiemy już taką sytą muchę najlepiej jest trzymać ja pod słoikiem, gdzie sama zdechnie, lub dla tych, co lubią gry strategiczna można muchę złapać i przebić igłą tułów i główkę. Muchę można jeść na trzy sposoby. Uno — na surowo po zabiciu. Zwei — na surowo, gdy żyję lub kona, jednocześnie wtrąca — są do tego miejsca specjalne dyscypliny sportowe jak np. chwytanie pałeczkami chińskimi, w locie itd. Ale także dodatkową atrakcją jest obijanie się muchy w jamie ustnej. No i na koniec, cztery — Na patelni z tłuszczem z innymi dodatkami np. naftą lub denaturatem. Odlot murowany, choć muchy twardnieją i przylepiają się do podniebienia. Ja osobiście preferuję od razu po zabiciu włożyć do ust, przygnieść lekko językiem do podniebienia i wtedy zielonkawy sok i wnętrzności, samo zdrowie, rozpływają się po jamie ustnej. Mimo trochę mdłego i lekko ostrawego smaku jest świetnym lekarstwem na niestrawność i świetnie nadaję się na zakąskę przed większym obiadem. Więc nie pozostaje mi nic innego na koniec jak życzyć smacznego.

Dopiero, gdy skończył się program, Messien zorientował się, że ojciec zaczął naprawiać kibel. Zważywszy na to, co robił, wydał mu się dość podenerwowany. Messien podszedł chcąc się zorientować w sytuacji, spytał:

— Co się stało?

— Gówno. — Przerwał. — Cały dzień wyciekało spod kibla.

— O w mordę.

— Zaraz dostaniesz.

— Za co?

— Za gówno.

— Za ogólne i czy jakieś konkretne, mianowicie za te wyciekające, nie miałem z nim wysoki sądzie nic wspólnego, i chciałbym byś oddalił wszelakie zarzuty wobec mnie.

— Mówiłem nie srać do kibla.

— Nie srałem. Stara srała!

— Nie kłam!

— Sam nie kłam, nie było mnie cały dzień w domu, to pewnie to twoje poranne.

— Nie podnoś na mnie głosu, należy mi się szacunek.

— Jak na razie to ty podnosisz na mnie głos, i mnie również należy się szacunek.

Wszedł do pokoju, gdzie spała już jego wredna siostra. Włączył cicho muzykę i zaczął się przebierać.

— Wyłącz to. — Powiedziała.

— Spij.

— Próbuję. Wyłącz, to zasnę. 
— Nie powinna ci ta spokojna muzyka przeszkadzać, daj mi odpocząć i się przebrać.

— Wyłącz, albo połamię ci tą płytę.

— Wtedy to ojciec cię połamię, bo to jego płyta.

Przyciszył nieco, przebrał się i tak jak obiecał, wyłączył. Wyglądało na to, że nie umyje dziś zębów. Położył się i nasłuchiwał wiązanki przekleństw. Spokój zostaje przerwany i do pokoju wpada matka, błyskając światłem po oczach i zaczyna:

— Dlaczego nie kupiłeś chleba i bułek? Przecież ci napisałam.

— Ale ty napisałaś “kupię chleb i bułki”.

— Właśnie, że napisałam “kupić chleb i bułki”.

— Naucz się pisać wyraźnie. Pisz na maszynie albo nie pisz wcale i mów, co kto ma zrobić.

— Ale tu wyraźnie piszę “kupić”!

— Co to za forma gramatyczna “kupić chleb i bułki” to nie po polsku: Ja Kali żryć banana, mnóstwo dobra. Ja także wiedzieć, że polska język, trudna język. Ostatnio coś ojcu nabazgroliłaś a on spośród dwunastu słów, odczytał tylko jedno, i to jeszcze błędnie, bo posadziłaś kulfon ortograficzny. Nikt się nie będzie domyślał, co ty tam masz na myśli.

— A ja zaraz powiem ojcu i będzie lanie.

— Co tu się do cholery dzieje?! — Wtrącił się ojciec, jakby jego tu jeszcze brakowało.

— Matka coś nabazgroliła na karteczce swoim pięknym pismem i wymagała ode mnie studiów jej języka, piśmiennictwa i hieroglifów.

— Ja w twoim wieku sama brałam pieniądze, nie pytając się nikogo i sama robiłam zakupy.

— Ta i pewnie większość tej kasy lądowała w twojej kieszeni.

— Ta, ty w jego wieku stałaś i rzygałaś na ludzi z balkonu. — Wtrącił ojciec.

— I czemu się wtrącasz i stajesz w jego obronie.

— Stoję w obronie prawdy i mądrości.

— Zostaw mi pieniądze, to pójdę z rana i “kupię chleb i bułki.”

Wyszli. Po chwili stary przeklął wnikliwie. Messien uchylił lekko drzwi zaciekawiony, co tym razem mogło się stać. Przy nim już była matka.

— Co się stało?

— Całe ręce mam poparzone. Znów mi całe popękają i nie będę mógł pracować.

— Coś ty w ogóle zrobił?

— Mieszam tą pieprzoną zaprawę.

— Ręką?! Zwariowałeś?

— No, bo na wiadrze pisało, by mieszać ręcznie.

— Ty durniu ręcznie, to nie znaczy ręką!

W tej chwili pozostało mi tylko zamknąć drzwi. Odetchnąłem, rozmowa trwała dalej.

— Ja ci nie ubliżam, zmarnowałam całe życie dla takiego nieudacznika jak ty!

— Tak, a to, że głód w Chinach, to też moja wina, tak?!

— Co ty myślisz, że kto ty jesteś?!

— Polak mały.

Matka poszła umyć zęby. Oczywiście myła je w trochę inny sposób niż wszyscy inni ludzie, chyba na całej kuli ziemskiej. Wyciągała protezę, wsadzała do kubka, zalewała wodą, napuszczała do środka pasty, rozbełtywała to jak shake’a, wylewała i zęby były czyste jak gąbka.

Godzinę później, po drzemce wieczornej, Messien zadzwonił po Bazyliego by podjechał pod adres wskazany na karteczce, bo zaraz jedzie do tej z ogłoszenia. Gdy był już na miejscu, widział stojący samochód, jednak był tak zestresowany, i ufał swemu kumplowi, że nie sprawdził i od razu poszedł do wskazanego mieszkania.

A w środku.

Wersalka z czerwoną płachtą, szafa, fotel na którym siedzi Suzy w szlafroku. Za nią jest zamknięte okno. Słychać pukanie. Suzy zrywa się i przyciska ręce do piersi. Chodzi kawałek po pomieszczeniu wyraźnie zdenerwowana i przestraszona. Pukanie powtarza się. Podchodzi do drzwi, otwiera, i do mieszkania wchodzi Messien.

— Kim jesteś?

— Znalazłem ogłoszenie. To ty?

Messien wyciąga z tylniej kieszeni spodni karteczkę i podaje jej.

— W porządku. — Powiedziała przelatując wzrokiem znajomy tekst. — Jestem Suzy. Poczekaj tutaj, zaraz wracam.

— Przepraszam, mam tylko pytanie.

— Tak?

— Jaką odpłatność bierzesz za swoje usługi?

— Nie biorę ani grosza. A teraz przepraszam na chwilę.

Suzy wyszła. Messien stał przez chwilę i ze zdenerwowania zaczął chodzić po pokoju. Obejrzał się wokół siebie. Podszedł do okna, które chciałby otworzyć bo w mieszkaniu jest dosyć ciepło i nawet panuje w nim lekki zaduch. Zamachał przez nie, zauważając samochód, w którym siedział Bazyli. Opuścił rękę i spytał sam siebie.

— Czyżby mnie nie widział? A może nie chce widzieć.

Odszedł od okna, stoi, i za nim weszła Suzy obejmując go od tyłu. Światło zgasło.

Pół godziny później, światło się zapala. Messien stoi obok drzwi. Suzy stoi przed nim. Okno jest otwarte. Messien zastanawiał się, kiedy ona je otworzyła.

— Mogę przyjść jutro?

— Tak, o tej samej godzinie. Nie później. I nie wcześniej. I nie spóźnij się.

— Jakby coś się zmieniło, to zadzwonię, okey?

— Ale ja pierwsza się odezwę, jeśli nie, to odłóż słuchawkę. Obiecujesz?

— Tak naprawdę, to ta informacja o tym, że masz chłopa, który lada chwila przyjdzie to ściema, by było bardziej pikantnie. Prawda?

— Niezupełnie. Powiem ci o tym, kiedy indziej, a teraz idź już sobie. Do jutra.

Podczas gdy ona mówiła, Messien spojrzał w stronę okna. Suzy odwróciła się i próbowała dostrzec, gdzie spoczął jego wzrok i czemu był taki zaniepokojony.

— Coś się stało?

— Nie, chyba nic. Przepraszam zdawało mi się.

— Co ci się zdawało?

— Nieważne. Do jutra, kocie.

— Ty młocie.

Suzy zamknęła drzwi i usiadła. Światło zgasło. Słychać było ciche chlipanie. Potem falujący i cichy głos, mówiący coś w nerwach i błaganiach. Ale Messien był już prawie na schodach. W zamyśleniu wyszedł z budynku. Samochód, na który patrzył z okna, stał tam dalej. Lecz gdy do niego podszedł, zapaliły się jego światła, zawirował na jezdni i odjechał.

— Bazyli?

Messien odszedł w drugą stronę, myśląc, że pewnie Bazyli nie chce by ktoś ich widział razem w razie urojonej obserwacji. Stojąc tak rozmyślał nad córką syjamskich bossów. Splunął obok chcąc się w ten sposób pozbyć nieprzyjemnego smaku w ustach i zaczął wracać nocną ulicą pogwizdując.

Szedł między latarniami i wszedł w zaułek z nocnymi klubami. Wszędzie stali parszywi ludzie czekający na parszywe przeznaczenie. Taniec. Porzucenie racjonalnej części mózgu. Wybijanie zębów młotkiem. Ex post facto. Obligatoryjne wynaturzenie. Swołocz piekąca ryby. Dygoczące ręce alkoholika. I co jeszcze? I co jeszcze?…

Zza zaułka wyszedł blady, jak kreda, obrzydliwy transwestyta. Przećpany i bełkoczący. Podszedł do Messiena wyciągając w jego stronę rękę opatuloną nylonową powłoką.

— Nie dotykaj mnie obrzydliwcze.

— Mogę to zrobić mały. Wiesz, że mogę to zrobić. Wiem, że tego chcesz. Mały.

— Nie jestem pedałem skurwysynie.

— Wiem, że tego chcesz. Zrobię ci to. Pięścią. Będzie dobrze. I wszyscy będziemy szczęśliwi.

— Nie, to ty będziesz szczęśliwy, ja będę rzygał przez miesiąc i przez tyle samo spał na brzuchu, zamawiając wizytę domową, by ktoś mi pozszywał odbyt.

Messien podszedł w stronę latarni, która oświetlała tak ścianę, że niemal wyglądała jak biała. Pożałował, że zostawił kij w domu. Transwestyta się zbliżał. Nie zamierzał odpuścić. Messien w tym czasie założył na pięść kastet, rzecz, którą zawsze miał przy sobie i był jego najlepszym przyjacielem, chowając go pod rękawiczkę. Żałował, że nie miał tym razem swojego kija do baseballu. Zacisnął pięść i walnął go w ryj rozdzierając twarz. Skoczył i kopnął go w podbródek, aż ten odskoczył do tyłu. Odskakując wypluwał krew, która rozpryskała się na ścianie. Transwestyta padł. Messien stał nad nim i patrzył, czy się podniesie. Wzbierała w nim złość. Czuł na sobie wzrok innych.

Znikąd, z trzech stron wyszły trzy zakonnice. Messien krzyknął czując się otoczony. Z ust pedała wypłynęła czereśniowa posoka. Lekko dygotał. Messien cofnął się w mrok, tam gdzie latarnia nie rzucała blasku. Oplątała go mgła. Podchodzą do niego zakonnice i krążą wokół niego jak Hekate z Shakespeare’a. Wszystkie były pijane i mówiły jedna przez drugą, jakby miały to wyćwiczone.

— Witaj Szubrawco.

— Mendo

— Messien. Co zatem myślisz?

— Czy oddajesz swoje myśli teraz bogu?

— Czy coś próbujesz z tym teraz zrobić?

— Czy uważasz się za człowieka?

— Czy to ujście dla twojej poezji?

— Nie bądź nie miły. Chcemy ci pomóc.

— Znaleźć odpowiedzi.

— I pomóc w dokonaniu wyboru różnych koncepcji.

— Oryginalnie, musimy przyznać, wykończyłeś tego transwestytę.

— No doprawdy mistrzostwo. Przyznać ci to w trójcy musimy.

— O co wam chodzi? Nie chcę z wami rozmawiać. — Mówił do pijanych zakonnic Messien

— Kruczki prawne.

— Przemoc, gwałty.

— Co na to twoi rodzice?

— Potencjalna kochanka?

— Przyszłe dzieci? Możemy im to już powiedzieć, co ich czeka, jeszcze zanim się narodzą.

— Zakodować w twoich plemnikach ową wiedzę.

— Jeszcze nie wiem, co ze mną będzie. — Messien patrzył na nie wycofując się bardzo powoli, niepostrzeżenie. — Może umrę w wieku 27 lub 29 lat, tak jak Jim Morrison, Kurt Cobain, Janis Joplin, Jimi Hendrix i Ian Curtis. Ale to tylko ode mnie zależy, bo mogę umrzeć teraz. To moja sprawa. Nawet, jeśli drażnię się z życiem, to pozostaje mu uległy, a nie ono mi. Jednak to nie ono będzie się na mnie spuszczać, tylko ja na nie. Jeśli coś mi się nie spodoba, to je zgniotę, zgwałcę i zabiję, a potem będę patrzył tygodniami jak się wije a potem gnije.

— Mądrze mówisz chłopcze.

— Jednak, co on zrobi, gdy się dowie jakiej pracy, i co zrobić może.

— Może zrobić dobrze, robiąc źle.

Messien zapalił papierosa, i naciągnął beret bardziej na oczy. Spuścił głowę i zadał pytanie.

— Co mogę zrobić, by mi wybaczono?

— Zabić znowu.

— Tym razem złego.

— Coś za coś. Inaczej prawo cię osądzi, bo powiemy, że to ty. A jak nie, bóg zrobi to za nie.

— Ale ten gościu nie był najlepszy.

— Mylisz się. On był dobry, tylko źle wybrał.

— Patrz wokół siebie i reaguj. Jesteś na tyle wrażliwy, że potrafisz odróżnić dobro od zła. No i powstrzymuj się od brzydkich słów.

Messien stoi nieruchomo. Cień beretu zasłonił mu pół twarzy. Uśmiechnął się szeroko, tak, że zajady przy kącikach ust po ostatnim ich poszerzaniu uśmiechu pękły.

— Czas na zbiór tych planów wrednych i rozsianie ich na podłoża mego bólu, pozbywanie się chwastów poprzez mord i mord i mord. By nikt niepożądany mnie nie nawiedzał, ani na jawie ani we śnie.

Światło latarni zgasło. Słychać było tylko stłumione ciosy i krzyki i uderzenia. Jęki bitych kobiet. Bulgoty, dźwięki łamanych kości i przestawiania ich w inne miejsca.

Messien wrócił po dwóch godzinach do domu. Położył się do łóżka. Myślał. Czasami zastanawiam się, czym różni się osiedle bogate od biednego. Może poza tym, że jedni płacą wszystkie opłaty w terminie, a drudzy nie. Ale nie o to chodzi. Zwykle zdawało mu się, choć to może przez moje przewrażliwienie, że te bogate osiedla przestrzegają regulaminu mieszkańca. Ale leżąc w swoim łóżku wolałby leżeć z bandą pochrapujących pijaków na kawałku podartego materaca. To, co dzieje się w nocy, jest po prostu niebywałe.

Leżąc w ciemności, gdzie jest cholernie gorąco, dwadzieścia po pierwszej wciąż nie może zasnąć. Bezsenność? Niestrawność? Nic bardziej mylnego. Otoczenie go zabijało. Więc mówi na głos:

— Kurwa, jest pierdolona noc, czy wszyscy mają w dupie to, że jest cisza nocna?!

Zza ściany słychać nocne pogaduszki rodziców pragnących za wszelką cenę obgadać ploty dotyczące pracy każdego z nich. A potem udowadniali sobie nawzajem, którego praca jest cięższa.

Nad małym światełkiem latała ćma, desperacko uderzając łbem o szybkę. Za oknem jakiś stary wariat od pół godziny wołał swym charczącym głosem swojego psa: “Pimpek! Pimpek! Do nogi piesku, chodź tu kochanie”. I zaraz za tym słychać duszące się szczekanie.

Któryś z sąsiadów stał pewnie na balkonie i dotleniał się papieroskiem, by było zdrowiej, na świeżym powietrzu. Z oddali słychać jakieś śpiewy podpitych, dodatkowo grających na bongo. Z małej uliczki słychać samochody, ale nie tak czasami, tylko bez przerwy. Zupełnie, jakby odbywał się rajd samochodowy. Z budynku naprzeciwko dobiegała muzyka techno. Gdzieś nad nim słychać każde słowo kłócących się sąsiadów. Okropność. Lecz wszystkim tym rzeczom winni są ludzie. Zawsze będący tym samym płochliwym, przerażonym i wiecznie rozczarowanym gatunkiem.

Gdzieś dalej skrzypiał wózek popychany przez jakąś starą nieboszczkę. Komuś dzwoniła na cały głos komórka. W oddali syrena karetki zbawienia. Sąsiad przestał palić papierocha. Zaczął się okres godowy kotów, dranie wydawały z siebie taki głos, jakby ktoś je rozdeptywał. Ktoś nie mógł wytrzymać i rzucił nimi butelką. Roztrzaskała się i przegoniła je. Kiedy już myślał, że będzie spokój, ktoś z dołu zaczął drzeć mordę. Pewnie ta pchająca wózek. Krzyczała w niebogłosy, że chcą ją okraść, zgwałcić i zabić. Pojebana wariatka. Ludzie to choroba naszego świata.

Ojciec zamiast łagodnie otworzyć drzwi, by przypadkiem nikogo nie obudzić, rzucił się na nie niczym myśliwy, aż całe mieszkanie podskoczyło. Messien nigdy chyba się nie dowie czy ten człowiek robi to komuś na złość, czy też nie ma on czucia. Coś mówił na głos, właściwie do nikogo. Salvador wiedział, że czasami fajnie jest tak porozmawiać z kimś na poziomie, ale temu człowiekowi wyraźnie dołączają się do rozmowy przynajmniej dwie dodatkowe osoby. Ojciec zapalił światło w przedpokoju, błyskając mu nim po oczach.

— Synu zamknij drzwi, nie wychładzaj mieszkania.

— Sam się zamknij. — Odburknął pod nosem, gdy ten wyszedł do kuchni. — Chciałbym przypomnieć, że jest ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Poza faktem, że sam je otworzyłeś.

Ojciec rzucił się na czajnik, nalał do niego wody rozpryskując ją po całej kuchni, no i podpalił gaz, robiąc przy tym zbyt wiele hałasu. Matka weszła do kibla zamykając się. Rozmowa ich trwała dalej.

— Śpisz? — Spytał się Messien swojej młodszej siostry.

— Nie mogę zasnąć. Śpij.

Nie odezwał się więcej, ale to nie znaczyło, że był całkowicie cichy. Zaczął się skrobać. Przestaje. Zaczyna znowu. Znowu przestaje. Zaczyna cos nucić krzywo i bez sensu. Przestaje. Skrobie się. Nuci skrobiąc się jednocześnie. Przestaje się skrobać, ale dalej nuci.

— Do jasnej cholery, przestaniesz już hałasować?! Zamierzam zasnąć!

— Sama przestań. — Po czym przewraca się po kilka razy i zaraz znowu zaczyna się skrobać.

— Powiedziałam przestań!

— Bo co?!

— Bo dostaniesz po mordzie, bo to!

— Powiem mamie.

— Zamknij się w końcu

Wchodzi ojciec, błyska mi światłem po oczach i mówi:

— Co tu się dzieje? Spać już! Nie dokuczaj młodszej siostrze.

— Nie dokuczam jej.

— Dokuczasz, i brzydko do mnie mówisz! Cały czas wyje i czochra się jakby miał pchły.

— Jestem pogryziony przez komary.

— Niech przestanie wyć, jest druga w nocy! Kiedy mu to mówię, on chamsko mi odbąkuje. Potem mnie prowokuje bym go uderzyła. Uderzam go i on wtedy biegnie do mamy z płaczem, że go bije, potem ty na to patrzysz, wkurzasz się i spuszczasz mi łomot.

— Śpijcie, bo wam obydwu spuszczę łomot.

— Jasne.

— Stul ryj, osiemnaście lat już niedaleko, dostaniesz kopa i będziesz robił, co ci się podoba.

— Już nie mogę się doczekać.

Wychodząc zgasił światło wszelakie i zatrzasnął drzwi. Człapie do kuchni. Messien już zasypiał, gdy usłyszał strzał niewątpliwie z pistoletu, z mieszkania nad nimi, gdzie kłóciło się wcześniej małżeństwo. Ciekawe, kto kogo zabił, i kto miał rację — zastanawiał się — Pewnie ten, który wygrał miał rację. Niech sobie robią, co chcą, byle by byli cicho. Bóg nie istnieje albo jest zajęty, albo jest skurwlem, który zaśmiewa się z mojej udręki. Mam takie wrażenie, że jeśli bóg stworzył coś dobrego, to na pewno zachował to dla siebie. — Messien rozmyślał tocząc nieustanny monolog z samym sobą. Powietrze w pokoju znów zapełniło się tytoniowym dymem. Nie mogąc wytrzymać smrodu podszedł do okna.

— Kurwa, przestań chuju palić tego fajka, bo zaraz ci go w dupę wsadzę.

— Co jest?!

— Chuj jest, ten śmierdzący dym wlatuje mi do mojego pokoju, pal sobie gdzie indziej.

— Zamknij sobie okno jak ci śmierdzi.

— Nie zamknę, bo jest kurewsko gorąco!

— Zamknij się gnoju, bo zaraz ci wpierdolę,

— No chodź złamasie, możesz mi pomacać jaja, bo swoje ci pewnie odpadły przez te faje.

Messien odsunął się od okna, i wrócił do łóżka mocno wkurzony i spocony jak dziwka w kościele. Gdy wszystko zdawało się być wspaniałe, bezpośrednio nad nim zaczął latać komar. Wstał. Zapalił światło, podniósł swojego kapcia, i gdy tylko ten mały chujek usiadł na ścianie Messien ubił drania, aż ten się rozprysnął na ścianie. Rzucił kapciem na podłogę, zgasił światło i położył się. Wygrał tym razem. Zaczął myśleć o ludziach będących na wojnie, obojętnie, jakiej, myślał, że oni tam mają gorzej. Ale to, że wolałby być na ich miejscu, niż tutaj, to zupełnie odrębna sprawa.

Dzwonek do drzwi, pewnie to ten sąsiad — pomyślał. Bo jaki inny chuj przychodziłby o dwudziestej trzeciej. Usłyszał jak ojciec mu otwiera, i zaczyna się konwersacja pomiędzy nimi. Messien wstał, myśląc, że zaraz komuś jebnie.

— Ten pan skarży się na ciebie, że brzydko do niego mówisz. — Zaczął ojciec.

— Powiedział, że jesteś pedałem pracującym w burdelu i widział cię w jakimś pornola dla zboczeńców. Nie mogłem nie powiedzieć czegoś “brzydkiego” do niego.

Ojciec otworzył szeroko oczy i takimi popatrzył się na tego sąsiada.

— Wcale nie, on kłamię. — Facet wyraźnie zaczął panikować.

— Usiłujesz mi wmówić, że mój syn kłamię? — Wyraźnie ojciec wziął sobie do serca słowa syna. Złapał gościa za kark i zaczął się obłąkańczo śmiać. Sąsiad przestraszony nie wiedział, co zrobić. Wierzgał próbując się uwolnić. Wtedy tatko walnął go w brzuch. Ten zgiął się wpół. Odwrócił się chcąc wyjść, charcząc, otworzył drzwi i na koniec, szanowny ojciec sprzedał mu na do widzenia porządnego kopa w tyłek.

Messien wrócił do swojego pokoju, zamknął drzwi i znów się położył. Po jakimś kwadransie, wstał. Podszedł do okna i zapalił papierosa.

Rozdział 5. Taki z niego detektyw, jak ze mnie Matka Teresa

Na dwóch połączonych ze sobą pomarańczowych sofach, na tle ścian tego samego koloru, przyozdobionymi, jakżeby inaczej, pomarańczowymi lampionami, siedziały cztery obrzydliwe tuczniki. Dosłownie cztery jaja Humpty Dumpty, z pourywanymi chujami i dojami jak cysterny z cementem. O ile oryginalny Humpty Dumpty miał w ogóle fiuta.

Mężczyzna uśmiechnął się w ich stronę. Miał na sobie błyszczącą srebrną kurtałkę, gówniany sweter i robocze dżinsy. Żuł gumę jak krówsko na pastwisku, był nieogolony i miał przetłuszczone włosy po kark.

— Co jest dupy? Hę? Co tak patrzycie? — Mówił uśmiechając się od ucha do ucha, spoglądając losowo na kolejne z nich. — Jest szef? Co? Nie ma? — Parsknął śmiechem, ale po chwili próbował się powstrzymać rękawem. Wszystkie cztery patrzyły na niego beznamiętnie, niby to przestraszone, niby strudzone odwiecznymi problemami egzystencjonalnymi. Mężczyzna oblizał kilkakrotnie usta. Jego twarz przestała się uśmiechać. — Pytałem się, czy jest szef. — Ponownie żadna mu nie odpowiedziała. — Ej! Co jest do kurwy z wami! Nie potraficie odpowiedzieć na jedno proste, pierdolone pytanie?! Gdzie do kurwy nędzy jest mój szef! — Mężczyzna kopnął w szklany stół z wazonem stojący obok. Wazon wywrócił się, a stół stłukł. Jedna z kobiet nie wytrzymawszy presji, drgnęła i zaczęła nerwowo poruszać ustami, z których nic się nie wydobywało. Mężczyzna patrzył na nią z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi ustami. Czekając z niecierpliwością na odpowiedź. Spazmatycznie poruszała ustami wydając tylko kilka nieartykułowanych dźwięków, które nic nie znaczyły.

— No do kurwy nędzy, przestań się jąkać i powiedz to, co masz do powiedzenia!

Mężczyzna usiadł na czerwonym fotelu, zrobionego z kilku powyginanych metalowych rur obitych poduszkami. Niezbyt miękkimi, sądząc po tym, że długo wierzgał na nim zanim się usadowił. Przez cały czas nie odrywając wzroku od grubaśnych bab, które także jakoś nie patrzyły się przy tym w inną stronę. Wyciągnął gnata, podsunął pod dłoń mały drewniany stoliczek z lampką, i oparł o nią dłoń trzymając gnata.

— Zajebiście śmieszne, co nie? Wredne, podłe, dwulicowe suki z manią wielkości? — Zaczął ponownie chichrać. Podrapał się po brodzie kolbą pistoletu. I burknął sam do siebie. — Chyba z manią grubości. Zapasioności. — Wzdycha głęboko. — O kurwości.

— On. — Wykrztusiła pierwsza z prawej. — On się bawi. Musisz poczekać.

Mężczyzna przewertował językiem po całym uzębieniu, podniebieniu i co tam jeszcze miał w tej swojej mordzie. Podrapał się w szyję, spojrzał na nią ukradkiem i wstał raptownie.

— Muszę się odlać. Gdzie macie kibel.

Chwila konsternacji. Przemożna cisza.

— Do kurwy nędzy mam wam tutaj naszczać na dywan, nim minie kolejnych pięć minut na zastanowienie się na kurewsko proste pytanie?!

Druga z lewej wskazała jej opasłą ręką z dygoczącą żelatyną drzwi na prawo od nich. Mężczyzna zajrzał na nie wykręcając nienaturalnie głową. Spojrzał na nie wzrokiem, jakby chciał je jeszcze czymś zbluzgać. Ale powiedział tylko.

— Dzięki. Stokrotne dzięki. — Zaczął wolno iść w stronę drzwi, wsuwając broń na pasek spodni i mówiąc przy tym. — Myślałem już, że będę musiał przy was wyciągać penia. — Wchodzi. Zatrzaskuje drzwi i czeka. Nagle rozlega się krzyk zza drzwi, za którymi jest szef, bracia syjamscy Ahmed & Abdul. Krzyk jest płaczliwy, dziecięcy i co więcej dziewczęcy. Następuje kilka niezrozumiałych obelg, wypowiedziane szybko i z przemożną furią w głosie. Podczas tego harmidru z drugich drzwi dobiega dźwięk sikania i pogwizdywania przy tym.

Mężczyzna wyszedł uszczęśliwiony, coś mrucząc jeszcze. Zamknął drzwi i ponownie rozległ się okropny dziecięcy skowyt, niesamowicie głośny. Mężczyzna spojrzał w stronę drzwi i powiedział, sam do siebie.

— Co ten stary wyga tam robi? — Siada na swoje miejsce. — Czyżby bawił się w straszenie podczas chowanego? — Wyciąga nogi do przodu i czeka cierpliwie. Niemal przysypia. Po kwadransie jego szef wychodzi. Siny, cały czerwony ze złości, staje i bada otoczenie wzrokiem, zaciskając zęby. Na czole wyskakują mu żyły, które ohydnie pulsują. A & A patrzy na swojego gościa, który ma obrzydliwą pedalską szminkę na ustach, perłę w uchu, czarny krawat pośród srebrnej, błyszczącej kurtki i papieros w lufce. A & A podniósł na niego niechętnie wzrok.

— Z kim się bawiłeś?

— A co cię to kurwa obchodzi, pedale? — Powiedział jeden z braci.

— Tak tylko, z ciekawości pytam. A co z zabawą w straszenie?

— W tej zabawie. — Poprawia krawat. Żyły ustępują mu z czoła. Nawet się uśmiecha. — Doszedłem niemal do perfekcji, w której nikt mnie nie pokona. — Śmiejąc się wchodzą do kibla. Po paru sekundach wydobywa się z niego przeraźliwy krzyk.

— Kurwa! — Krzyczą A & A przez zamknięte drzwi. Wybiegają. — Kto do kurwy ostatni był w kiblu?!

— Ja. A bo co?

— A gówno! Naucz się spuszczać po sobie, i wycierać kibel. Nienawidzę takich podłych szczarzy, którzy syfią mi mój piękny kibelek! To nie miejski szalet do kurwy! Naucz się podstawowych praw higieny ty brudasie. Jakieś prawa i obowiązki każdemu przysługują w tym zasranym wszechświecie. Jeśli twoja rola odgrywa się tylko do naciskania spłuczki kibla, to czyń z radością swoją powinność! — Wchodzi z powrotem. Ale dalej krzyczy. — Rąk pewnie też nie umyłeś, nie? — Ponownie wybiegł i stanął nad mężczyzną, który kulił nogi nad jajami, myśląc, że szef mu je zaraz rozgniecie. — Ostatni raz — wygraża mu palcem — powtarzam ostatni raz sikałeś w mojej toalecie. Pamiętaj. — Machał jeszcze przez chwilę palcem zaciskając zęby.

— Dobra, człowieku, nie będę już u ciebie sikał, wyluzuj. Spokojnie. — Zaczyna odchodzić. Mężczyzna roztrzepuję sobie rękami czuprynę. — Do kurwy nędzy, gdybym wiedział, to bym wyszedł i wylał się na drzewo.

Gdy już bracia się uspokoili i weszli ponownie, zza drzwi było słychać podwójny odgłos sikania szefa, a z pokoju obok cichy jęk i zawodzenie małej. Szef wyszedł strzepując wodę z rąk.

— Więc mów. Czego chcesz.

— Mamy problem z matką.

— Jaki problem? Przecież przed chwilą z nią rozmawiałem, ma się świetnie z tego, co słyszę. Jak zwykle trochę jękliwa, ale cały czas to samo.

— Może źle się wyraziłem. Jest problem z jednym kolesiem. Myśleliśmy, że facet sam się skapnie i nie chcieliśmy mu robić krzywdy, ale…

— Co jest?

— Ale, strasznie mnie wkurza takie coś.

— Macie jej mieszkanie 24 godziny pod obserwacją, tak jak wam kazałem?

— Co do minuty. Mam nawet zdjęcie tego szczyla.

Mężczyzna wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki kilka zdjęć, na których wyraźnie jest ukazany młody szczyl w czerwono czarnym swetrze. Szef przeglądał zdjęcia coraz mocniej zaciskając zęby. Przy ostatnim zgniótł je wszystkie w dłoni i spojrzał na mężczyznę.

— Dobry chłopak. — Mówi i klepie go po policzku. — Świetnie się spisałeś.

— Co szef zamierza z nim zrobić?

— Nie chcę chłopaczka męczyć, bo trwałoby to tygodniami.

— To co? Mogę się z nim pobawić w chowanego?

— Tak. Możesz Diamandzie. — Uśmiecha się bardzo szeroko. — To będzie wyśmienita zabawa.

— A jak się nie uda. — Śmieje się mężczyzna. — To zabawa w… — unosi obydwie ręce jak dorosły, który chce niegroźnie przestraszyć małe dziecko — straszenie.

Obydwoje zanieśli się śmiechem.

— Zobaczymy czy przyjdzie jutro. Jeśli tak, to damy mu wycisk, za dwa dni.

— Czemu dopiero za dwa dni?

— Jutro sprawdzisz czy przyjdzie znowu. Jeśli tak to pojedziesz trochę za nim i go nastraszysz. Jeśli przyjdzie drugiego dnia. To go dorwiemy u niej.

Bazyli pije napój a Messien je bułkę.

— I jak tam wczoraj ci poszło? — Spytał rozdzierając deprymującą ciszę na atomy.

— O dziwo dobrze. Jednak coś było nie tak.

— Co na przykład?

— To mogło nie być nic takiego. Wiem, że ludzie potrafią wymyślić różne rzeczy do perwersyjnych gierek, ale ona wydawała się być naprawdę przestraszona.

— To może nie idź tam już więcej. Starczy ci na kilka tygodni.

— Nie, na pewno jest tylko świetną aktorką. Takie rzeczy się nie zdarzają.

Chwila przerwy.

— Właściwie to nie podziękowałem ci za wczoraj. Dziękuję, że się zgodziłeś i osłaniałeś mój tyłek.

Bazyli patrzy na niego ze zdziwieniem, przestaje żuć i przytakuję.

— Nie wiem tylko, dlaczego uciekłeś jak tylko mnie zobaczyłeś.

Bazyli patrzy się znów nic nie mówiąc.

— No dobra. Chodźmy stąd. A jeszcze spytam, jakie masz plany na dzisiaj?

— Tylko nie mów, że chcesz tam znowu iść.

Messien uśmiecha się szeroko.

— Idziemy gdzieś wieczorem? — Pyta Messien

— Zajrzałbym na te nowe warsztaty teatralne, mogą być dobre. Sztuka makabry, tak o sobie mówią. Chciałbym, żebyś poszedł ze mną.

— No to pójdziemy.

Bazyli do Messiena, już wieczorkiem.

— Dziwne.

— Co niby takiego?

— Jak jest księżyc to nie ma gwiazd, a są gwiazdy to nie ma księżyca.

— Do czego zmierzasz?

— Do niczego. Zauważyłem jedynie tylko tą dziwną zależność.

— To nie zawracaj dupy. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

— Co na przykład? Skończył ci się zasób czarnych ubrań i żelu do włosów?

— Nie ty kutasie! Kiedyś jak byłem mały…

— Znaczy byłeś jeszcze mniejszy niż teraz? To naprawdę niesamowite!

— Zaraz cię pizdnę w łeb.

— Teraz to jest naprawdę niesamowite, istne sajens — fikszyn!

— Dasz mi skończyć ty ciulu?!

— Uważaj, bo możesz zaraz dostać w ten krzywy ryj.

— Krzywy to ma Fiodor a nie ja.

— Też fakt. Dobra streszczaj się.

— Gdy byłem mały to wydarzyła się tragedia!

— Zostałeś transwestytą!

— Ostatni…

— Twoi starzy zostali transwestytami!

— Dobra chuju, nie chcesz mnie słuchać to spierdalaj, też coś będziesz kiedyś do mnie mówił a ja będę sobie z ciebie robił jajca.

— No dobra, już nie będę. Mów.

— Gdy byłem mały, zjadłem coś, co miało niesamowity smak. Nieporównywalny z niczym innym. Smak, którego szukam do dzisiaj, przez dwanaście lat. Chciałbym wiedzieć, co to było. Próbowałem mnóstwo rzeczy, i nic nie było nawet zbliżonego smakiem do tego, co jadłem, nic, od tylu lat… To jest właśnie tragedia…

Obydwoje według planu przyszli na teatralny pokaz, który na szczęście był darmowy. Weszli do małego podziemnego klubu. Zamówili piwo i usiedli przy jednym ze stołów. Organizator już coś tam tłumaczył.

— Na drugim końcu sali, czy czegokolwiek tam innego, w gruncie rzeczy, chuj jeden wie, gdzie będziemy to wystawiać. Ale do puenty. O co mi chodzi. Cholera, wypadłem z wątku. Niech mnie chuj jasny zaraz strzeli. Hmm. Aha!!! Chodzi mi o to, że nieopodal sceny, ma stać stół, a przy nim ma siedzieć ktoś z obsady, nazwijmy ją — pierwsza ofiara. Zupełnie jak Rambo — pierwsza krew tylko w ograniczonej ilości i w trochę innej konsystencji, ale nie patrzmy może na szczegóły. Ofiara musi siedzieć w znacznej odległości by ludzie musieli wykręcać karki do tyłu. Drugim powodem jest to, że Pierwsza Krew musi mieć sporą odległość do przebiegnięcia. Możecie zgasić światło.

Światło gaśnie na parę chwil. Gdy znów zostaje zapalone oświetla tylko postać aktora stojącego w ciemnościach przed tłumem.

— Witam Szanowne Państwo. Mam zamiar, na dzisiejszych warsztatach pokazać państwu pewien spektakl. — Obok niego siedzi na krześle związany i okryty kocem mężczyzna. Za nim, wsparty o jego ramiona, uśmiechnięty mężczyzna zaczyna mówić dalej do publiki — Dziś chciałbym przedstawić scenkę pod tytułem: Bezbolesne skręcanie karku.

Mężczyzna odkrył koc, ujawniając, pobitego, związanego i zakneblowanego mężczyznę.

— Witaj Gregory, jak się czujesz? Dobrze? Gotowy na skecz?

Po chwili ściągnął mu knebel z ust.

— Czego ty człowieku ode mnie chcesz? Wypuść mnie!

Mężczyzna uśmiechnął się do widowni, jednocześnie, ukradkiem łapiąc go za kark.

— Gregory chce, by scenka nabrała realizmu, prawda Gregory?

Zwrócił się do niego i zaczął poruszać jego głową, tak by wydawało się, że przytakuje, lub, że jest to część przedstawienia, po czym założył mu z powrotem knebel na usta. Mężczyzna dyszał ciężko.

— To nie będzie bolało, nie bądź głupi, przecież to tylko na niby.

Mężczyzna objął ramieniem tego siedzącego, a drugą dłoń położył mu na głowie.

— By odegnać wszystkich od złych myśli od tego, co mam zamiar zrobić, ja i Gregory w tym samym momencie przekręcimy jego głowę w prawo. A dźwiękowiec zza kurtyny nada przedstawieniu efekt specjalny.

Mężczyzna ściskał tego tak, że ten nie miał możliwości ani się ruszyć, ani nic powiedzieć.

— A więc na trzy, czte… i… ry!

I stojący za Gregorym mężczyzna raptownie przekręcił jego głowę. I rozległ się trzask, a po chwili zza kurtyny dobiegł drugi trzask. Mężczyzna puścił głowę, i odsunął się obserwując jak bezwładnie opada mu na ramie.

— No i Gregory nie było tak źle prawda?

Wśród publiczności rozległy się rozmowy i szepty. Mężczyzna poczuł, że coś najwyraźniej jest nie tak. Podszedł do Gregorego i dostrzegł ściekającą z ust i ucha stróżkę gęstej krwi.

— Chodziło mi o stronę prawą tych siedzących na publice.

Mężczyzna nerwowo zaczął dreptać w miejscu zastanawiając się w nerwach, co zrobić. W końcu stanął na krawędzi sceny i wyciągnął zza pasa duży nóż, kierując go w stronę publiki.

Bardzo mi przykro drodzy państwo, ale w tym wypadku, jesteście świadkami morderstwa, i sami rozumiecie, nie mogę was wypuścić. — Mężczyzna zaczął złazić ze sceny…

Messien i Bazyli siedzieli przy kiosku na rynkowym placu. Bazyli był poważnie wzruszony spektaklem. Gazeciarz obok nich przeglądał pornola łypiąc na nich spode łba. Na budce był pokazany temat dnia. Zabójstwo trzech zakonnic i transwestyty w dzielnicy ćpunów i dziwek. Obok było zdjęcie trzech nieskładnych postaci, wyglądający jak rozdeptany, zmutowany robak, a poniżej portret pamięciowy, który po dłuższym przestudiowaniu mógł uchodzić za portret Messiena. Gdy tylko jakaś osoba podchodziła do kiosku i patrzyła na gazetę, Messien robił miliony ruchów by tylko zwrócić na siebie uwagę, że to właśnie on jest na tym zdjęciu. Jakiś stary trep wziął dwie krzyżówki i poszedł. Nikt go nie rozpoznawał.

Salvador siedział znudzony, rozmyślając, jaki by miał piękny życiorys w podręcznikach szkolnych. Poeta, zabił w wieku siedemnastu lat trzy zakonnicę i transwestytę. Coś pięknego. Gdy następna młoda lala podeszła by zakupić temat dnia, Messien podbiegł, wyrwał jej egzemplarz gazety i przystawił sobie nad wyraz blisko twarzy tak, by jego oblicze stykało się z tym ze zdjęcia. Dziewczyna spojrzała na niego jak na skończonego debila, rzuciła mu monetę i odeszła. Bazyli o mało nie zejszczał się ze śmiechu.

Po rynku kręciło się mnóstwo ludzi, jednak żaden z nich nie kupował gazet. Było upalnie pomimo wieczoru. Messien miał ochotę kogoś zabić. Często żałuje, że nie ma zawodu płatnych morderców. Tym razem jakaś stara baba nabyła gazetę z jego zdjęciem na przedzie strony. Messien robił abstrakcyjne grymasy, by tylko spojrzała na pierwszą stronę i na niego. Jednak ona nie zwraca na nie najmniejszej uwagi.

Co ty chcesz dziecko? Jak chcesz bym ci kupiła coś do jedzenia, wystarczy powiedzieć.

Messien zerwał się, popchnął staruchę i wyrwał gazetę.

— Nie i nie, do kurwy przenajświętszej! Czy ty głupia stara babo nie widzisz, że poszukiwany morderca, powtarzam morderca, który jest na pierwszej stronie pierdolonej gazety, którą właśnie trzymasz w ręce stoi przed tobą?! Nikt tego kurwa nie widzi, dlatego łatwo jest zabijać w tym cholernym kraju. Patrz: „Masakra trzech zakonnic i transwestyty z nocnego klubu. Zwłoki nie do zidentyfikowania, pobite na śmierć tępym narzędziem, morderca zbiegł” Kapujesz? A ja tutaj siedzę na spontanie i jeszcze próbuje zwrócić uwagę, że to ja! — Messien wyciąga kij baseballowy i pokazuje jej na kilka milimetrów przed oczyma — Widzisz, nawet ma jeszcze ślady krwi! Co prawda nie po tym zdarzeniu, ale nie ważne. — Messien przystawił twarz do gazety, by miała niezbity dowód, że podobieństwo ze zdjęciem jest niezaprzeczalne. — To ja! Jestem sławny! — Przystawił jej gazetę do jednego oka — Jedno oko widzi? — Przystawia gazetę do drugiego oka — Drugie oko widzi?! Przetworzyło obraz w synapsach? — Messien rzucił gazetą o ladę. Kobieta cała dygotała w konwulsjach. Upadła. Gazeciarz patrzył na niego z wybałuszonymi oczyma — A ty kurwa, co? Trzepawki nie widziałeś? — Messien odszedł. — Zawszone miasto. Kurwa. — Po dłuższej chwili, swobodnie zmienił temat.

— Właśnie mi się przypomniało, że jutro mam rozprawę sądową. Ja pierdolę.

Padało. Kurde lało. Była noc. Lało i była noc. I dobrze. Światło różowego neonu za oknem wlewało się do pokoju. Odłączyli mu prąd

— Trzepidruty — pomyślał detektyw. — Zemszczę się na zakładzie energetycznym. Tak, nakopię im do dupsk… I cały czas dudnienie tej cholernej dyskoteki piętro niżej, nie pozwalało mu się skupić. To psuło kompletnie image prywatnego detektywa. Tak, bo Irving Nebrasky był detektywem. Jeszcze. Na nocnej zmianie. Mieszkał tu. Tu było jego biuro. Praca prywatna bardziej się opłacała.

— Założyłem własną orkiestrę symfoniczną… Tfu! Kurwa, co ja pierdolę. To ze zmęczenia. Agencję, chciałem rzec, detektywistyczną. — Mówi na głos sprawdzając jak to brzmi. Jak dotąd miał tylko oferty zaginionych psów. — Co ja jakiś hycel jebany jestem? — Pyta się znów na głos. To wszystko wynikało z braku fundamentalnych środków do życia. Kawy. Srajtaśmy? Papierosów. Alkoholu. Uwierz w bozię. — Mówił sobie przed snem. — Po śmierci pójdziesz do nieba. — Teoretycznie, bo Irving jest niewierzącym heretykiem. Tylko, gdyby niebo istniało naprawdę, wolałby, żeby litościwy się tego nie dowiedział. Chociaż, naprawdę, gapienie się w drzwi, w telefon, we własnego fiuta, potem znowu na drzwi, może z czasem stać się nieco męczące… I wtedy zastanawiał się, jaki jest sens istnienia. Wszyscy, których dręczy nuda albo apatia, zadają sobie podobne pytania. Wstał. Chociaż rzadko mu się to zdarzało ostatnio. Kierując się logiką, że jeśli się nie stoi to się siedzi. Każdy ma jakieś problemy. Nie jest jedyny. Nie żyj w niepewności, wykonaj test na wściekliznę. — Mówiła w żartach jego partnerka Sonya. — On odpowiadał jej zazwyczaj — Wiem, że nawet zdechłego szczura obdarujecie większą dozą uczuć, niż mnie.

— Tak macie cholerną rację. Jestem pierdolonym aspołecznikiem!

Irving Nebrasky właśnie na kilka minut po tym jak zasnął na biurku, wszystko się bezpowrotnie odmieniało. Gdy wstał o świcie, na automatycznej sekretarce była nagrana wiadomość. Przeniesienie do Miasta Aniołów. Znowu. Odzyskał licencję gliniarza i oficjalnego detektywa. Czekała go za parę godzin rozprawa sprawy dotycząca niejakiego Salvadora Messiena.

Transwestyta pobity przez Messiena otworzył oczy. Widział przed sobą tylko oślepiające światła. I coś jeszcze. Ale poczuł, że jest za słaby… bo nie mógł się ruszyć. Lecz wiedział, że jest w dobrych rękach. Musiał być, skoro jest w szpitalu. Próbował przypomnieć sobie, co to było wczorajszego wieczoru. Popijawa? Nie. Dostał wpierdol. Od jakiegoś kolesia w czerwono czarnym swetrze. Ale to nie tylko była nieruchomość tego, że został połamany. To było coś innego… aż w końcu jeden z doktorów przemówił do drugiego.

— Ja dłużej nie mam zamiaru go trzymać. Jemu nic nie pomoże, jest jak cholerne warzywo.

— To, co masz zamiar z nim zrobić? Zabić go? Wyrzucić?

— Mam lepszy pomysł. Czas odświeżyć nasze dobre kontakty z „przyjaciółmi szpitala”.

Chyba nie masz na myśli… — Na ustach doktora Spencera pojawił się grymas uśmiechu.

Rozdział 6. Rozprawa sądowa

Napis na drzwiach: Trwa rozprawa sądowa. Nie zastawiać wejścia.

W środku na rozprawie sądowej byli już kolejno wszyscy. Salvador Messien, Sędzia (grubas w okularach i peruce), Prawnik (Murzyn w dredach z brodą), Poszkodowana (kokieta z nogą w gipsie), doktor Spencer, detektyw Irving Nebrasky (grubas w starym brązowym płaszczu i kapeluszu — stereotyp powieściowego detektywa)

— Zanim zaczniemy, muszę prosić wszystkich o pozbycie się wszelkich przypuszczeń i domysłów, i oczyszczenie umysłów, jeśli jakieś macie… — Zaczął Sędzia uciszając wszystkich. Gdy wszyscy usiedli, Sędzia zaczął mówić dalej

— Zatrzymany Salvador Messien, proces o postrzelenie i ucieczka z miejsca przestępstwa. Dwukrotnie zatrzymywany w zakładzie psychiatrycznym za własne wymierzanie sprawiedliwości. Pytanie do oskarżonego. Dlaczego szukał pan męża tej oto poszkodowanej.

— Ponieważ z wiadomych mi źródeł wiadomo mi, że przemyca i rozprowadza on narkotyki wątłego pochodzenia. Nie mogłem puścić mu tego płazem, sumienie mi nie pozwalało.

— Czy gdyby te narkotyki nie były wątłego pochodzenia, też by pan go ścigał?

— Zgłaszam sprzeciw, jako, że pytanie nie ma związku ze sprawą. — Wtrącił obrońca Messiena. Sędzia zbył go i tym razem pytanie skierował do detektywa.

— Jak pan się nazywa?

— Detektyw Irving Nebrasky.

— Chciałem tylko imię i nazwisko, po co panu to “detektyw”?

— To tak jak z “wysoki” przed tytułem sędziego, w zasadzie po nic. Ale brzmi nieźle.

— Kiedy są pana urodziny?

— 23 Marca.

— Którego roku?

— Każdego roku.

— Proszę o zabranie głos adwokatowi pana Messiena.

Prawnik wstaje i zaczyna mówić, kierując się słowami do poszkodowanej.

— Odtwórzmy po kolei wszystkie zdarzenia sprzed dwóch tygodni.

— Więc oglądałam ulubioną „modę”, gdy coś usłyszałam za oknem. Nie wiem, co to było.

— Nie wie pani, co to było ani jak wyglądało, a czy może pani to opisać?

— No raczej nie.

— Co się stało potem?

— Pewien mężczyzna w masce i czerwono-czarnym swetrze, włamał się do mojego mieszkania szukając mojego męża, którego akurat nie było.

Oczywiście trzeba dodać, że Messien akurat ma ten sweter na sobie.

— Była tam tylko pani czy była pani sama? — Spytał prawnik.

— Była tam tylko pani sama, znaczy, ja byłam sama.

— Czy ma pani dzieci czy coś w tym stylu?

— Tak, dwójkę, w tym czasie oboje byli w szkole.

— Czy potrafi pani opisać osobę którą panią napadła.

— Nie, przestępca miał maskę.

— A co miał pod maską?

— Eee… twarz?

— Była tam pani, dopóki pani nie wyszła prawda? — Pyta dalej prawnik

— Nie.

— Więc nie było tam pani, póki pani nie wyszła?

— Kiedy on wyszedł czy ona, bo maska, i nie byłam pewna, bo gdybym chciała i była w stanie, a podczas tego inni nie chcieli, żebym szła, to też wyszłam, ale z siebie, do siebie, bo czy on zabrałby czy zabrałaby mnie też, czy was, to znaczy pani czy pana, na zewnątrz?

— Rozumiem, zeznała pani, że potem wybiegła pani do ogródka gdzie niepostrzeżenie zerwała mu maskę, ale twarzy i tak nie widziała. I wtedy panią postrzelił. Co było potem?

— Powiedział do mnie “Muszę cię zabić, bo możesz mnie zidentyfikować.”

— I co zabił panią?

— Nie.

— Oskarżony chce zabrać głos.

— Czy dobrze mi się pani przyjrzała zanim postrzeliłem panią w kolano?

— Tak, dokładnie. To pan mnie postrzelił.

— Mogłem cię od razu zastrzelić ty suko.

— Co było potem? — Wtrącił adwokat.

— Wszyscy wbiegli do samochodu i odjechali.

Prawnik podchodzi do doktora Spencera.

— Doktorze, stwierdził pan, że ofiarę postrzelono w ogródku?

— Nie, ja stwierdziłem, że postrzelono ją w kolano.

Prawnik podchodzi do oskarżonego.

— Szukał pan męża tej pani. Z tego, co wiem to nie pierwszy raz. Właściwie za każdym razem, kiedy pan dokonuje ucieczki z zakładu. Ile razy zabijał pan tą osobę?

Oskarżony po chwili namysłu odpowiada.

— Cztery razy.

Prawnik podchodzi do detektywa.

— Wierzę, że jest pan uczciwym, szczerym i prawdomównym człowiekiem.

— Gdybym nie był pod przysięgą, powiedziałbym o panu to samo.

— Eee… Przeżył pan w tym mieście całe swoje życie, prawda?

— Jeszcze nie.

— Badał pan inne morderstwa, czy były tam jakieś trupy?

Chwila ciszy. Irving postanowił nie odpowiadać.

— Czy pił pan na służbie?

— Nigdy nie piłem na służbie, chyba, że przyszedłem już na nią pijany.

— Rozumiem.

— Więc był pan na służbie, kiedy zobaczył pan pędzący samochód i postanowił go zatrzymać.

— Tak jest.

— Detektywie, czy gdy zatrzymywał pan oskarżonego Messiena, w kilka minut po dokonanym przestępstwie, miał pan włączone czerwono-niebieskie światła i syrenę?

— Tak.

— Czy oskarżony mówił coś po zatrzymaniu, wysiadając z samochodu?

— Tak.

— Co mówił?

— Co to kurwa, dyskoteka ma być?

Prawnik podchodzi do poszkodowanej.

— Jak to się stało, że poszła pani do doktora Spencera?

— Przyjechała karetka.

— Dlaczego akurat doktor Spencer?

— Pomagał mojej sąsiadce przy kilku dzieciach i ona stwierdziła, że jest naprawdę dobry.

Chwila konsternacji. Po czym prawnik zadał kolejne pytanie.

— Czy to pan Spencer badał panią na pogotowiu?

— Tak.

— Czy wie pani, jaka jest specjalność tego doktora?

— Nie jestem do końca pewna, ale pamiętam, jak pan mówił przed procesem, że to konował…

Prawnik podchodzi do Sędziego.

— Ostateczną decyzję pozostawiam wysokiemu sądowi, jednak pragnę zauważyć, że oprócz pewnie przypadkowego postrzału…

— Przypadkowego?! On to zrobił celowo.

— Stul ryj! — krzyknął Messien.

— …oraz zbyt szybkiej jazdy, oraz faktu, że oskarżony uciekł z zakładu psychiatrycznego, nikt nie ucierpiał, i proszę o wyrok niezbyt surowy dla tego młodzieńca. To było czwarty i ostatni raz. Ręczę za niego.

Salvador Messien miał dziś popołudniową zmianę na zapleczu sklepiku z porcelanowymi wazonami. Miał wyjść przed dziewiątą. Jednak chcąc czy nie, nasz niezbyt poczciwy bohater wdał się w kolejną z rozmów, której nie chciał przeprowadzić. Chciał jedno. Pozabijać tych wrednych chujów, z którymi pracował. I sama bozia była świadkiem, że zrobi coś takiego.

— Wiesz, jak mleko było sprzedawane w baniakach, a nie jak teraz w kartonach, słyszałem kilka historii, które opowiadał mi mój stary. Jedną z tych była tajemnicza sprawa zamkniętej mleczarni. Po latach okazało się, dlaczego i co to była za sprawa. Ktoś perfidnie walił konia do mleka, a klienci myśleli, że to kożuch.

— Jesteś obrzydliwy.

— Kiedy to najszczersza prawda. Proza życia.

— Nie wiem czy po tej prozie życia, będę mógł włożyć kiedykolwiek mleko do ust.

— Inna historia, to taka, że w sklepach właśnie w takich dużych baniakach przetrzymywało się mleko, a klienci przychodzili i brali je na litry. Pewnego razu, gdy mleko skończyło się w jednym z baniaków, na samym spodzie było coś dziwnego.

— Co?

— Gówno. Ktoś nasrał do baniaka! 
— Kurwa! Nie znasz mniej obrzydliwych historii?!

— Znam historię, kiedy to w ramach premii mleczarze dostawali w pracy konserwy turystyczne. Po kilku tygodniach kilku mleczarzy poważnie się rozchorowało.

— Nieświeże konserwy?

— Niezupełnie. Było to żarcie dla kota.

— Przynajmniej mają za swoje.

— Możliwe. Na przykład jedna firma upadła, a była to produkcja papieru toaletowego. Klienci strasznie skarżyli się, że dostają od sraj taśmy hemoroidów. Okazało się, że w papierze była wata szklana.

— Kurwa, przestań już, dostaje przez twoje gadanie mimowolnych skurczów odbytu.

— A teraz puenta. Najlepsze jest to, że to ja spuszczałem się do mleka, srałem do niego, zmieniałem plakietki na konserwach i pakowałem watę szklaną do sraj taśmy.

— Na litość boską! Po cholerę to robiłeś?

— To spisek człowieku! To bunt przeciwko wszystkim. Tworzyłem legendy miejskie, a teraz ktoś może o tym opowiedzieć…

Messiena obudziło, gdzieś trzy godziny po zaśnięciu, swędzenie głowy. Była piąta nad ranem. Jedyna pora w ciągu dnia, kiedy jest naprawdę cicho. Podrapał się. Przekręcając na drugi bok poczuł skwierczący ból w pięcie. Nachylił się nad nią i wyciągnął coś, co wyglądało jak ziarnko piasku. Głowa mocno dawała swoje. Domyślił się, że swędzi przez środki czyszczące na tym cholernym basenie. A myślał już, że to zamknięty rozdział, a tu nie, to jest jakaś jej zemsta.

Pewnie tam też pracują tacy spiskowcy, którzy by zaoszczędzić, próbują wytępić ludzi chlorem. No i ta stopa. Messien nie zdawał sobie sprawy, że jedno ziarnko piasku w pięcie może być takie bolesne. Głowa swędziała jakby miał świerzb. Myślał, że zedrze sobie zaraz skórę z niej i powyrywa włosy. Niesamowicie swędziało. Zerwał się z wyra i poszedł do kibla. Napuścił do wanny ciepłej wody, zaczął zamaczać głowę a potem ją namydlać. Mył ją dobre dziesięć minut, a w drugie dziesięć minut umył resztę. Położył się znowu. Noga dalej bolała. W pięcie pojawiła się dziura, która bolała coraz bardziej. Czuł się okrutne. Mrowienie rozchodzące się od tamtego miejsca aż po całe ciało mogło doprowadzić do szaleństwa, a gdy nią uderzał, czuł ból aż w tylnych zębach.

Rzucał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Najgorsze, że zaczęły swędzieć go jądra. Nie mógł się powstrzymać, by ich nie drapać. Wrócił do kibla. Namydlił je i spłukał zimną wodą. Ukojenie naszło w końcu. Ale tylko na godzinę czasu. Gdy swędzenie powróciło, była już taka pora, że mógł udać się do lekarza. Telefonicznie zarejestrował się do dermatologa, wymawiając kilka razy słowo “pilne”. No i zastanawiał się w stresie, co właściwie miał powiedzieć lekarce: “Ej pani dermatolog, swędzą mnie jaja, co pani może na to poradzić?”. Nie minął kwadrans, a Messien wychodził już z domu. Po kolejnym kwadransie stał już w kolejce, a po pięciu minutach był już w środku. Po kilku dziwacznych mrożeniach, pokazywania penia, i łba, okazało się, że Messien ma wirusa na stopie, łojotokowe zapalenie skóry na łbie i grzyba na penisie przeniesionego ze stopy. No i jakby tego było mało, lekarka doczepiła się jego dużych, odstających pieprzyków na szyi i plecach. Dała mu skierowanie do chirurga, który ma je usunąć, bo te mogą spowodować raka…

To byli po prostu sami Lucyferzy ze zgrają przydupasów. Ci lekarze. Cały cholerny dzień Messien męczył się z fioletową mazią nakładając ją na stopę. Następnie z inną, kleistą mazią o zapachu politury, którą nakładał sobie na głowę, oraz białym kremem, który nakładał trzema warstwami na swoje jądra.

Po sześciu godzinach umył włosy. Swędziało, ale nie tak nieznośnie jak przedtem. Jaja przestały swędzieć zupełnie, ale mimo tego czuł, że bezpiecznie będzie nanosić kolejną warstwę, po zmyciu poprzedniej. To samo dotyczyło stopy. Postanowił się zdrzemnąć z godzinkę. Gdy wstał poczuł mdłości, następnie zimno oraz skurcze w żołądku. Pobiegł pędem do kibla by wszystko zwymiotować. Rzygał i rzygał. Gdy przestał, zmienił pozycję i usiadł na kibel, do którego zaczął srać. Był tak sztywny i padnięty, że poruszał się jak Robocop. Położył się. Zaczęło mu być gorąco. Pocił się i nie mógł przestać. Zadzwonił po pogotowie. Struł się.

Gdy przyjechali, Messien tracił przytomność. Niewiele pamiętał, tylko białe światła i kolesi w czerwonych kurtkach, i to jak do jednego z nich powiedział „chuj ci w dupę” a do drugiego „możesz mi obciągnąć” i on na to, że “tak się nie będziemy bawić”, i w przypływie zemsty zaaplikował Messienowi potężny zastrzyk prosto w dupę.

Zawieźli go do szpitala, gdzie już nie mógł się wysrać. Sprawdzili, co jadł w ostatnich dniach, przebadali go i chętnie słuchali o jego ostatnich chorobach i porannej wizycie u dermatologa. W końcu lekarz powiedział magiczne słowo “lewatywa”.

Położyli Messiena na łóżku, i wsadzili mu gumową rurę do odbytu. Zaczęli pompować w niego wodę z mydlinami, ale zbyt długo to nie trwało, bo zaraz złapał Messiena skurcz i gdy pielęgniarka przerwała, nastąpił wybuch wydobywający się z odbytu Messiena. I wytrysnęła fontanna płynnego gówna, lecąca pod takim ciśnieniem, że opryskała półki dwa metry dalej.

Gdy pielęgniarka przyniosła kolację, Messien nie miał nawet siły żeby podnieść łyżeczkę. Pielęgniarka musiała go nakarmić. Położyła na nim tacę, a gdy się pochyliła, chłopak nie mógł ani powiedzieć, ani wygestykulować, żeby się odsunęła. Natężenie tego było zbyt raptowne i zbyt intensywne, by można było zrobić cokolwiek. Messien puścił jej centralnego bełta prosto na głowę. Kobieta stanęła sztywno i ani przez chwilę się nie ruszyła, przerażona. Sięgnęła dłonią w stronę swoich włosów i karku, po którym spływały wymiociny. Co gorsza nie mogła się wyprostować, bo wymiociny spłynęłyby jej za koszulę. Messien wezwał guzikiem kolejne pielęgniarki, które zajęły się koleżanką, a doktor pacjentem.

— Jak się czujemy? — Spytał uśmiechając się.

— Wy lekarze, macie zajebiste poczucie humoru.

— Stolec był?

— Co to jest stolec?

— Kupa.

— A to mów pan po ludzku! A gdzie niby miał być? Na wakacjach?

— Nie ważne. Musimy założyć ci weflon żebyśmy mogli cię podłączyć pod kroplówkę. Brakuje ci witamin.

— Kłamiesz! Witaminy nie istnieją, to tylko wynalazek tych oszustów, którzy chcą opchnąć napój w proszku zwany vibo-vit!

Chcąc czy nie, będąc bezbronny Messien wystawił rękę. Pielęgniarka zaczęła szukać żyły. Messien może i jest człowiekiem twardym, ale gdy widzi igły to zupełnie wymięka. Pielęgniarka zaczęła opukiwać mu rękę. Znalazła żyłę. Wbiła igłę. Ta nie chciała się ruszyć. Stanęła w miejscu. Ręka Messiena była zbyt zimna. Pielęgniarka wyciągnęła strzykawkę. Druga zaczęła masować mu rękę. Kolejna igła tym razem się wbiła. Nie ruszał się. Igła wchodziła wolno, ale wszystko zdawało się iść zgodnie z planem. Wtedy rozległ się cichy trzask. Pielęgnarka pobladła. Pęknięta igła tkwiła w siniejącej żyle Messiena. Zaraz rozległy się rozmowy. Pielęgniarka próbowała paznokciami wyciągnąć złamaną igłę, Messien zemdlał w tym czasie, przez strach, a pielęgniarka zamiast wyciągnąć zapchała igłę jeszcze głębiej. Druga pielęgniarka próbowała ocucić młodzieńca, ale doktor powiedział, by tego nie robiła, podchodząc do niego ze skalpelem.

Gdy się obudził, był środek nocy. Ręka była zeszyta nićmi i bolała jak jasna cholera. Pomyślał sobie o tych wszystkich ofiarach drugiej wojny światowej, i nawet zrobiło mu się ich żal. W końcu zaczął cichutko chichotać i śmiejąc się zasnął.

Kolejny dzień był jednym wielkim markotnym obrazem. Lekarze przy okazji dali mu narkozę i usunęli te pieprzyki, które miał na plecach. Cięli go i zszywali śpiewając przy tym motyw z gwiezdnych wojen w chórku. Resztę dnia przespał, a gdy się budził na brzuchu, przeżywał chwile bólu i spiekoty, przy których tylko przeklinał lekarzy wyzywając ich od nazistowskich konowałów. Wszystko go bolało, piekło i swędziało.

Wyszedł po tygodniu rekonwalescencji. I tak szybko — mówili lekarze. Zastanawiał się tylko, dlaczego wszystkie najgorsze choroby, jakie mogą dosięgnąć prostego człowieka, dopadły jego i to w tym samym czasie.

Messien po powrocie do domu zmył z siebie szpitalny brud, i chwycił za telefon. Zadzwonił do tej panienki z ogłoszenia i od razu do Bazyliego. Bazyli jak zwykle mruczał coś, że nie, ale on postawił na swoim. Dwie godziny potem, Messien ruszył się z miejsca.

Będąc na miejscu widział z okna korytarza, że podjeżdża samochód, pomachał do niego, ale ten ponownie nie zwracał nawet na niego uwagi. Poszedł na górę. Wszystko odbyło się jak poprzedniego razu.

Po całej sprawie wrócił do domu, wraz ze śledzącym go drabem w samochodzie, którego nie widział, będąc zbyt zajętym rozmyślaniem o tym, że w życiu brakuje mu czegoś takiego jak pół godziny temu. Tylko, że częściej. Powiedzmy, co każde pół godziny. Po kwadransie chwycił za telefon i zadzwonił do Bazyliego.

— Siema Bazyli, widzę, że dotarłeś szybko do domu.

— Spałem.

— Jak to spałeś? Nie rozumiem. Przecież widziałem cię z okna, jak siedziałeś w samochodzie.

— Mówiłem ci tysiące razy, że nie przyłożę ręki do tych twoich ekscesów.

— Chyba sobie ze mnie żartujesz. Nie rób tak, bo mnie wkurwiasz.

— Stary, nie wiem, o co ci chodzi. I nie wiem, kto za tobą jechał, ale wierz mi, i nie robię sobie jaj, to nie byłem ja. Ani dziś, ani ostatnio. Może ktoś cię śledził, może jej mąż. Na twoim miejscu miałbym się na baczności. Poza tym mój samochód jest od tygodnia w warsztacie.

Messien odłożył słuchawkę cały rozdygotany. Zastanawiając się, zasypiał na swoim fotelu. Przebudziła go szamotanina za oknem a potem za drzwiami. Podszedł do uchylonego okna i zamknął je i wyruszył w kierunku drzwi by zajrzeć przez judasza. Nikogo nie było za nimi, więc chwycił za klamkę i próbował je otworzyć. Zamknięte z drugiej strony. Messien spróbował otworzyć drzwi kluczem, ale ktoś go wsadził z drugiej strony. Czyżby przez nieuwagę zostawił klucze w drzwiach z tamtej strony, i ktoś zrobił mu głupi dowcip i zamknął go od zewnątrz? Może jego starzy wrócili, choć wątpił, bo mieli wyjechać na weekend.

Małe przenośne radio stojące na stoliku, włączyło się samoczynnie. I wydobył się z niego męski głos.

— Witamy w nowym programie dzieciaczki pod tytułem, zabawa w chowanego. Gra jest o tyle łatwa, jeśli zna się jej proste zasady…

Messien zaczął podchodzić do radia próbując je zgasić.

— Nie próbowałbym tego panie Messien.

— Co?

— I spróbował wysłuchać tego, co mam powiedzenia. Suzy zachowała się nieroztropnie próbując w ten sposób uzyskać jakąś pomoc.

— Jaką pomoc?

— Pewnie pytasz siebie, jaką pomoc, ale przypomnij sobie, o czym była treść ogłoszenia. Zapewniam cię mój drogi, że nie była to żadna ściema.

— Kim ty do cholery jesteś?!

— To już usłyszałem.

Messien rozejrzał się nieruchomo wokół siebie.

— Nazywam się Diamand. Moja ex żona Suzy jest nie wątpliwie najwspanialszą kobietą na świecie, a ja, człowiek, który pragnie mieć wszystko co zechce, chce mieć Suzy. Rozumiesz. Nie wiedziałem jak to zrobić, ale moje apetyty jakiś czas temu ujawnili panowie Ahmed i Abdul, którzy wykryli we mnie pokłady złości, które da się wykorzystać. Dla nich oczywiście, a w zamian, oni pomogą mi odzyskać Suzy. To piękna, rzewna historyjka. Więc tak, przetrzymuję tu u siebie jej córeczkę jako zakładnika, odgrażając się, że jak mi się sprzeciwi, to umrze. Niezłe, nie? Oczywiście nie mam pojęcia ile to może potrwać. Może kilka lat, aż moja ex wyda mi się nie pociągająca i zużyta. W ramach nagrody oczywiście, moja ex może się spotykać z małą ile tylko zechce. Oczywiście mała sama nie ucieknie, zadbałem o to. Własnoręcznie odpiłowałem jej nogi. He he. Wygląda teraz jak mały ślimaczek. Oczywiście jej matka też dostała za ciebie nauczkę i za to ogłoszenie. Jej kości długo będą się zrastać, i to w przypadkowych miejscach, bo nie mam zamiaru jej zabierać to doktorka, kapewu? Znasz już teraz całą historię, w którą się wmieszałeś. Ale co my tam o dupie Maryny, czas na zabawę. Twoje zadanie polega na tym, że masz mnie znaleźć. Schowałem się skrzętnie w twoim małym mieszkanku, więc nie trudno, chyba, będzie ci mnie znaleźć. Masz na to pięć minut. Czas: Start!

Po tym potoku słów, wszystko zamilkło, a Messien zadawał sobie pytania, czy to nie przypadkiem żart, albo faktycznie audycja radiowa. Messien chwycił za słuchawkę od telefonu. Radio włączyło się znowu.

— O tym to ja żem pomyślał i odciąłem ci linię.

Messien rzucił słuchawką i podszedł do drzwi. Były zamknięte. Próbował je wyrwać, ale nic z tego. Radio ponownie się włączyło.

— O tym też pomyślałem, ale nie powiem ci jak to zrobiłem. Śpiesz się z szukaniem, zostały ci cztery minuty.

Messien zaczął przewalać meble, zaglądać do ubikacji, kuchni, szafek. Zaglądał pod wersalkę i za lampę. Czas płynął. Radio włączyło się znowu.

— Coś słabiutko ci idzie, a to przecież taka łatwa kryjówka. Zostały ci dwie minuty.

— A jak przegram to, co?!

— To dostaniesz nauczkę.

— A jak wygram?

— To dam ci spokój. Chyba, że znów będziesz zamierzał odwiedzać moją żonę. Pomogę ci. Na zasadzie ciepło — zimno.

— Skąd mam wiedzieć, że nie wprowadzasz mnie w błąd!

— Jestem słownym człowiekiem. Zaufaj mi.

— Terminator też tak mówił i zobacz jak się skończyło.

Messien łaził nerwowo po mieszkaniu. Zaglądał do szaf. Stąpał wolno, lecz pewnie. Głos z radia kierował ni,

— Zimno. Zimno.

Gdy wszedł do kuchni. Mówił to samo. Zrobił rundkę, kiedy głos powiedział.

— Eee! Czas minął. Pora na nauczkę.

Przez chwilę nie działo się zupełnie nic. Messien poczuł chłód, i gdy zwrócił wzrok w stronę okna, zobaczył wchodzącego przez nie mężczyznę w czarnej skórze. Uśmiechał się szeroko. Wszedł trzymając w ręce zdobiony nóż.

— Co do diabła!

— Wychodź. Przez drzwi. — Mówiąc dźgnął go lekko w pachwinę. Messien odchodził tyłem. Po raz pierwszy raz w życiu był bezsilny. Dotknął ręką klamki i nacisnął ją. Okazało się, że drzwi są otwarte, a na zewnątrz stoi grupka dziwolągów. Kobieta grubas, transwestyta i jeszcze dwóch obleśnych kolesi. Wzięli go pod ramię i wynieśli po schodach. Nim się zorientował siedział między kolesiami, obmacującymi go i jednocześnie przystawiającymi mu lufę pod skroń. Jechali kawałek przy muzyce Louisa Armstronga — It’s a wonderful life. Gdy Diamand przemówił do ekipy.

— To tutaj, chłopaki, wjedźcie za tą uliczkę i walcie prosto. — Kierowca przekręcił w uliczkę i zaparkował przed cmentarną bramą.

Rozdział 7. Z siekierką w tle

Grabarze na pustym cmentarzu zaczęli nieść trumnę. Nikt nie chciał patrzeć jak go chowają.

— Na pewno widziałem go dziś we wiadomościach, mówię ci. — Powiedział jeden z grabarzy. Drugi odpalił skręta i wziął łopatę do ręki.

— Kopiemy?

— Taa…

— Wiecie… Ten młody jeszcze żyje. Ten pedał w trumnie. To kolejny czarny interes szpitala oraz zakładu pogrzebowego. Jedni i drudzy zarabiają na tym. Nieciekawa śmierć jak dla mnie. Nie jadł, jest sparaliżowany. On nas zapewne słyszy i teraz zdechnie albo z głodu albo z uduszenia.

— Mi go nie żal. O jednego obleśnego zboczeńca mniej.

W milczeniu zaczęli kopać grób, nad którą stał jedynie krzyż z małą wygrawerowaną plakietką z jego danymi. Złapali trumnę i wrzucili ją niechlujnie nie patrząc, co się stanie.

— Rest in peace, śmieciu.

Zaczęli zasypywać ziemię.

— Myślicie, że ta sprawa wyjdzie na jaw?

— Wątpię. Zresztą jesteśmy tylko grabarzami.

Trzech grabarzy zarzuciło łopaty na ramię i odeszli.

Gdy tylko znikli z zasięgu wzroku, samochód Diamanda wjechał między groby. Wszyscy wysiedli i wyciągnęli Messiena, który nie stawiał oporu. Pedał złapał go za wszarz i rzucił nim o jeden z grobów.

— Niech to będzie dla ciebie porządna nauczka, nie po to bawię się w terrorystę, i kancerują małe ciałko mojej własnej córeczki, by jakiś dupek teraz miał wszystko rozjebać, wiedzieć o tym, i pieprzyć się z moją ex. Dam ci kilka dni na myślenie z przyjacielem, bolącymi częściami ciała. Uderzył go w brzuch, cios wymierzył w twarz, łamiąc mu nos, a gdy się przewrócił kopał go po nogach, rękach i po plecach. Gdy skończył, przybliżył swoją twarz do jego:

— Jeszcze raz jak cię u niej zobaczę, nie będę już taki miły jak dzisiaj.

Zostawiając go nieprzytomnego odjechali wraz z dźwiękami pościelówki Joe Dassin.

Jestem w trumnie. — Rozległ się niemy głos tylko w umyśle transwestyty. Tego samego, który został doprowadzony do tego stanu przez Messiena. Myślał, że oprócz tego, co mu zrobił ten typek, nic gorszego go nie spotka, ale się mylił. Wrony krakały nad nim, zbierając się koło kościelnej wieży. Wstawał świt. Dzwon nie dzwonił. Ptaki latały w chaotycznym tańcu, skrzecząc jeden przez drugiego. Zupełnie jakby mówiły do niego:

Drogi Transwestyto. Jakie to uczucie? Leżeć w pustym, ciemnym grobie pod ziemią. Wkrótce zabraknie ci powietrza. Jak to jest, powiedz, być sparaliżowany. Czy chce się krzyczeć o pomoc? Czy może krzyk odbija ci się tylko od ściany umysłu. Żadnego ruchu. Nawet paznokciem. Nawet nie możesz się rozpłakać, biedaku. Nie możesz przekląć, lub wyrazić na głos, nawet sam do siebie, własnego rozczarowania. Czy czujesz przerażenie? Głód? Zimno? Możliwe, że przez twój zepsuty umysł przenika niemy krzyk przerażenia. Być może tak wygląda piekło, a śmierć to tylko sen. Może przetrwasz sparaliżowany strachem i rozpaczą, z braku powietrza lub ze smrodu własnych gówien i szczyn. A co jeśli robaki uznają cię za martwego?

Serce waliło, przygniecione ziemią wieko trumny zdawało się przybliżać do niego. Zapomnieli mu zakryć powieki. Oczy mu wysychały. Nie będzie następnej szansy, już to wiedział. Jak również, że jego ścierwo powoli zacznie się rozkładać. A on będzie jeszcze żył, miał świadomość, tego, że kona, z głodu, pragnienia, wyziębienia. Śmierć jest dobra. Śmierć jest jak wyłączenie wtyczki z kontaktu. Zapomina się o wszystkim. Zapomina się, że kiedykolwiek się żyło. Śmierć jest jak sen, bez marzeń sennych. Coś mu pełzało po brzuchu. Ziemia zaczynała się wsypywać do środka różnymi otworami. Zaczynała zasypywać twarz. Piekły go oczy, których nie mógł zamknąć. Ziemia zaczynała mu się wsypywać do nosa i przez lekko uchylone usta. Twarz go swędziała, ale nie mógł się podrapać. Wpadł w panikę. Histeria jest przerażająca, kiedy myśli się o tym, co będzie, i w końcu to nadchodziło. W mózgu skowyt, paranoiczna histeria, wymiociny podeszły mu do gardła i ust. Utkwiły. Nawet nie mógł ich wypluć. Dusił się. Jego język stoi kołkiem. Powietrze umykał. Czuł ciężar ziemi. Małe robaczki rozchodziły mu się po twarzy. Czuł zapach mokrej ziemi. Zaczynał się lekko zapadać. Poczuł ciepło własnego moczu. Swędziało go całe ciało. Klął, w umyśle wzywając boga, kogokolwiek. Błagał. Nic już nie widział. Ziemia zdominowała całe wnętrze trumny. Pozostało tylko czekać.

— Puk, puk?

— Kto tam? — zapytał w swoim umyśle.

— Śmierć.

— Nie…

— Ha ha ha ha ha ha …

Messien zaczął się budzić pośród rosy i szronu. Cały był zesztywniały i dygotał z zimna i bólu. Próbował wstać, ale chciał jeszcze trochę poleżeć. Był zmęczony. Żałował, że nie znajduje się we własnym łóżku. Był na cmentarzu. Rozległy się głosy.

— Cóż Messien. Może ta historia da ci trochę do myślenia.

— A może nie.

— Możesz wykazać się rozumem.

— Ale równie dobrze możesz przecież go nie mieć.

— Tak jak ten biedak, niedaleko ciebie, zboczeniec transwestyta, którego ostatnio skopałeś.

— Aż do paraliżu. I zrobiłeś coś brzydkiego z trzema zakonnicami.

— O tak. Ale nie martw się. Jesteśmy tu jako wieczna trójca.

— Dziewica. Kobieta i Starucha.

— W końcu przyszła nasza kolej.

— Może będziemy cię dręczyć.

— A może nie.

— Możemy być twoim sumienie, którego nie masz.

— I twoim rozumem.

— Co zamierzasz teraz, drogi Salvadorze?

— Czy wybierzesz wiarę w boga? Nastawisz drugi policzek? Czy może wiarę w diabła? Odpłacisz im tym samym?

Messien miał zamknięte oczy. Nie miał zamiaru patrzeć na zjawy. Wystarczyło, że je słyszał.

— Odejdźcie.

— Może. Jesteśmy tu by cię dręczyć. Możemy być każdym. Albo nikim. Sprytnie zakamuflowane jak kameleon, ptak albo przyczajone jak agenci, jak szpiegujący cię świętym Mikołajem obserwującym twoje poczynania, lub jako twój anioł stróż.

Gdy Messien zdecydował się otworzyć oczy, nad nim pochylały się trzy sylwetki zakonnic o rozmazanych twarzach, zanikające, i zmieniające się w twarze trzech gliniarzy, zagadujących coś do niego w niedbałym języku.

Po dokonaniu niedbałych i nie trzymających się kupy zeznań i odbyciu całodniowej opieki medycznej, Messien dostał zwolnienie od lekarza do pracy. Znowu lekarze. Wyszedł ze szpitala na własne żądanie. Podszedł do porcelanowego sklepiku, na pół godziny przez wieczorną zmianą, by zanieść zwolnienie lekarskie. Wszedł do sklepiku, minął stoliki oraz bar i sklep, i wszedł za drzwi gdzie znajdowała się kuchnia, pokój socjalny, pokój rzeźbiarski i biuro. Wszedł do niego, uprzednio pukając. Przy stoliku siedział kierownik, który zerkał na niego i jego bandaże.

— Witaj Messien. Czy coś poważnego się stało?

— Właściwie to tak. — Zadrwił, bo wystarczyło tylko na niego spojrzeć. — Przyniosłem zwolnienie od doktorka, miałem mały wypadek i nie mogę ruszać się zbytnio. Jak widać zresztą.

— Rozumiem. Ale to nie będzie konieczne.

— Dlaczego?

Kierownik rzucił mu gazetę, na której było zdjęcie jego, trzech zakonnic i transwestyty. Nim wypowiedział jakiekolwiek słowo, kierownik rzucił następną, na której był opis pogrzebu transwestyty i trzech zakonnic, które skremowano.

— Jestem w dupie! O kurwa.

— Zrobimy tak. Ja nic nikomu nie powiem. Być może. Ale musisz się zwolnić.

Messien stał jak wryty. Nie wiedział, co powiedzieć. Narastał w nim gniew. Coraz większy i większy, i był coraz bardziej zły. Messien wyszedł mówiąc, że napisze wypowiedzenie i przyniesie je jutro z samego rana. Zamknął drzwi. Ale nie wyszedł. Znaczy nie wyszedł całkiem. Stał pod okienkiem biura i obserwował swojego szefa. Nienawidził go. Tak chyba jak wszystkich ludzi. Ludzie nie zasługiwali na to by ich lubić. Wiedział to po sobie. Sam siebie nie lubił. Przez dwie minuty rozmyślał jak go załatwić.

Messien podszedł pod wejście, przykucnął i użył swoich zapasowych kluczy, które zostawił w zamku. Następnie przeszedł na tył. Wyciągnął z kieszeni podręczny młoteczek i rozwalił nim skrzynkę zasilającą, rozciął kabelki i w ten sposób pozbawił cały porcelanowy bar zasilania. Wszedł tylnym wejściem do środka, zdjął ze ściany siekierę i ruszył na klęczkach przez stoliki, przy których siedziała jakaś opuszczona para klientów, mówiących coś do siebie pół głosem. Messien kochał siekierę. Miała w sobie tą moc. Fakt, że był to przeżyty motyw wykorzystywany przed nim, nie tylko w filmach.

Messien zakradł się do nich. Ogłuszył ich trzonem siekiery, nim zorientowali się, o co chodzi. Następnie podszedł do drzwi od kuchni. Wiedział gdzie, co leży, dlatego nie miał problemów z podejściem do swoich współpracowników. Było ich dwóch, pierwszego złapał od tyłu, zatkał mu usta i poderżnął gardło. A drugiego, który zaczął wyczuwać, że coś się dzieje, zarył ostrzem siekiery prosto w brzuch. Zostawił ich by się spokojnie wykrwawiali i zaszedł do biura. W oczy zaświecił mu latarką szef. Gdy zdążył cokolwiek zrobić, siekiera tkwiła już w jego przełyku.

Messien włączył awaryjne światła. Miał cztery godziny na przyjście porannej zmiany. Musi zrobić wszystko tak, by ci, którzy przyjdą pomyśleli, że sklepik został zamknięty z braku ruchu, na kilka godzin, i absolutnie nikogo nie ma. Powrócił do kuchni. Rozebrał jednego i położył na stole rzeźnickim. Zaczął ściągać z niego skórę powolnymi nacięciami. Pomieszczenie było tak przystosowane by można było w nim brudzić ile się podoba. Messien założył sobie fartuch i zaczął wyciągać wnętrzności, układać je na tackach i foliować. To samo zrobił z drugim osobnikiem. Resztę odrąbanych rzeczy wsadził do worka łącznie z ciuchami. Posprzątał swoje miejsce pracy, ustawił 36 tacek na lodówkach do sprzedaży na surowo, tak by wyglądało to, jakby w nocy była dostawa mięsa. Napisał dwa wypowiedzenia swoich towarzyszy i postawił na biurku szefa. A jak nie wszyscy wiedzą, Messien był mistrzem podrabiania podpisów.

Po tym wszystkim wrócił do biura, wyciągnął siekierę z szyi i od razu zatamował krwotok, by nic nie zapaskudzić. Ciągnąc go, dotarł do kibla, w którym go kroił, każdą rzecz po kolei, tak by można je było bezpiecznie spuścić w kiblu. Była to mozolna praca, przy której dwa razy musiał odtykać kibel. Resztę zabrał do kuchni, rozebrał się, ciuchy włożył do worka ze śmieciami poprzedników. Włożył kawałki ciała i zaczął mielić go, zapakowywać w folię na mięso mielone, i ostatecznie ułożył na półce obok jego pokrojonych współpracowników.

Zabrał worek i wrzucił go do pieca, obszedł całe pomieszczenie, sprawdzając czy nie zostawił jakiś śladów. Napisał wypowiedzenie swojego własnego pracodawcy, z dopiskiem by go nie szukać, bo wyleciał za granicę.

Ostrożnie wyciągnął dwójkę klientów na, zewnątrz, bo już zaczynało świtać. Zaczął wlewać im alkohol do ust. A gdy się budzili, usypiał ich z powrotem ciężkim uderzeniem. Po pół godzinie, wyglądali jak dwójka ulicznych meneli. Ostatecznie pogasił wszystko, co potrzeba, pozamykał, zostawił swoje zwolnienie, zamknął sklepik i odszedł do domu.

Obudził się późnym popołudniem. Zadzwonił do Suzy. Czekał na jej głos. Gdy się odezwała, on zaczął do niej mówić. Opowiedział jej, co się stało, i że nie będzie już do niej przychodził i zobaczy, co da się zrobić. Jednak chciał jeszcze raz ją spotkać, ale by nie ryzykować, umówili się na mieście.

Odkąd pobili Messiena, Suzy nie była świadoma tego, że jest obserwowana całą dobę. Podobnie jak sam chłopak. Gdy się już spotkali, śledząca ich postać na chwilę umknęła do budki telefonicznej nie tracąc ich z widoku i wykonała telefon do szefa.

Wszystko odbyło się szybko. Diamand sam już rozmyślał jak ich ukarać. Gdy Messien i Suzy zaczęli się rozchodzić, każdy w innym kierunku, cztery osoby będące z gej podzieliły się na dwie. Parami zabrali osobno ją i Messiena, i wpakowali siłą do samochodu. Mówiąc cały czas do nich “spróbuj się odezwać to zabiję.”

Po zamknięciu drzwi od samochodu rozległy się pierwsze śmiechy, trwające z przerwami, przez całą piętnastominutową jazdę. Podjechali pod sklepik z kasetami porno. Wywlekli dwójkę i zeszli po schodkach. Wtedy Diamand zapukał. Sklep zostanie otwarty dopiero za dwie godziny. Na dole był sklep, a na górnych piętrach burdel. Nie ma tam żadnego dostępu, oprócz drzwi, którymi właśnie wchodzą. Otworzył im jeden z damskich tuczników. Jaskrawy i obrzydliwy, w dresie, pod którym nic nie było.

Przeszli przez okrągły hol wypełniony kartonowymi stojakami i figurami sławnym aktorek porno. Na samym końcu był stolik do płacenia. We wnęce po lewej duże pomieszczenie z kasetami i płytami porno. Za domniemanym sprzedawcą leżały wibratory i gumowe kukły do ruchania. Messien poznawał to miejsce. Był tu pół roku temu nabyć swoją gumową lalkę, z którą rozmawiał, gdy tylko mógł.

Weszli za kontuar po schodach na piętro, do pomarańczowego pomieszczenia. Dwóch obleśnych kolesi z nagimi torsami, na których mieli tylko narzucone kurtki, posadziło Messiena na jeden z foteli i zaczęło go obwiązywać sznurem.

— Ciesz się, ciesz, panów Ahmeda & Abdula, tutaj nie ma. Zajmuje się ważniejszymi sprawami. Uznał, że sam sobie poradzę. Mamy sporo czasu. Najpierw mam małą niespodziankę, którą wykonałem, zanim przyjechałem po was. Niespodzianka dotyczy Suzy.

Dwóch kolesi od Diamanda, stanęło po jej obu stronach.

— Skarbie, nie chcesz, skoro tu jesteś spotkać się ze swoją uroczą córeczką?

Suzy podniosła głowę i spojrzała na byłego męża, który wiedział, jaka będzie jej odpowiedź. Dwaj goryle zaprowadzili ją do pokoju jej córki. Kobieta nacisnęła klamkę i weszła do środka. Przez pierwsze piętnaście sekund było absolutnie cicho, a potem rozległ się okropny jazgot i krzyk.

— Niespodzianka. — Powiedział i zaczął się śmiać, a wszyscy w pokoju, oprócz Messiena, razem z nimi. Otworzyli drzwi. Messien akurat stał naprzeciwko tych drzwi. Gdy tylko się otworzyły zobaczył siedzącą na krześle małą dziewczynkę w sukience całej w zakrzepłej krwi. Kobieta zaczęła wychodzić na czworaka. Była cała blada mając na ubraniu i rękach jej krew. Wszyscy się śmiali jak opętani. Rozlegało się w mózgu Messiena echo tego śmiechu, mieszane z szokiem, którego doświadczał widząc coś takiego. Cały zaczął dygotać w konwulsjach wypełnionych adrenaliną. Zaczął cicho chichotać. Podniósł głowę i zaczął się śmiać coraz głośniej, ze łzami w oczach, z przemożną paranoją i histerią w glosie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 49.2
drukowana A5
Kolorowa
za 76.19