E-book
23.63
drukowana A5
55.65
drukowana A5
Kolorowa
77.53
Jeden niełatwy żywot. Część II

Bezpłatny fragment - Jeden niełatwy żywot. Część II

Cześć II 1945-1968


Objętość:
211 str.
ISBN:
978-83-8273-361-7
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 55.65
drukowana A5
Kolorowa
za 77.53

Przyjazd do Wrocławia

W pierwszych dniach czerwca 1946 roku wraz z żoną, mając tylko podręczny bagaż, wsiedliśmy do ciężarowego samochodu wojskowego z demobilu (bo takie wtedy służyły do przewozu pasażerów przez Państwową Komunikację Samochodową na odległych trasach) celem udania się w naszą przesiedleńczą podróż do Wrocławia. Dzień był piękny — wydawało się, że stanowi dobrą wróżbę na nowy etap życia. Podróż odbyła się bez zakłóceń i po około sześciu godzinach jazdy, po krótkich przerwach w Katowicach i Opolu, o godzinie 17.00 wysiedliśmy z samochodu w centrum miasta. Szwagier zajmował mieszkanie przy ul. Puławskiego, niedaleko szpitala Bonifratrów. Zajęliśmy z żoną jedno pomieszczenie w dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze. Lokum więc było, żona miała niezłą pracę, a ja zapewnione stanowisko w „Społem”.

Zacząłem rozglądać się po mieście. Robiło przygnębiające wrażenie. Nie mogło być inaczej z uwagi na przewagę ruin w stosunku do zabudowy. Niezależnie od tych zniszczeń miasto wydawało mi się obce, takie typowo niemieckie. Czułem się tu jak za granicą. Nie wyobrażałem sobie, że będę mógł je kiedykolwiek zaakceptować jako moje miasto — w przeciwieństwie do Lwowa czy Krakowa. Po kilkudniowym pobycie zacząłem się powoli oswajać z tą niesamowitą scenerią, a spotkanie kilku znajomych osób z Krakowa, w tym kolegi z chóru akademickiego, i to w Parku na Niskich Łąkach, a nie w centrum Wrocławia, nastroiło mnie bardziej optymistycznie. Myślałem, że nie będzie tak źle, tak obco. Stopniowo jakoś się to uładzi.

I rzeczywiście. Krąg nowych znajomych się powiększał, głównie dzięki szwagrowi, który był kierownikiem jednego z działów we wrocławskim PKS-ie. Miały miejsce nawet spotkania towarzyskie przy muzyce i z tańcami. Wzięliśmy też z żoną udział w imprezie artystycznej w nieistniejącym dziś Teatrze Popularnym przy zbiegu ulic Świdnickiej i Świerczewskiego. Nowa linia tramwajowa nr 2 połączyła dworzec główny Polskich Kolei Państwowych z Karłowicami. A więc szliśmy ku normalności. Wobec tak pomyślnych perspektyw i stabilizacji we Wrocławiu ustaliliśmy, że w najbliższym czasie powrócę na kilka dni do Krakowa, ażeby tam całkowicie zamknąć swoje sprawy i przywieźć resztę naszych rzeczy osobistych.

30 czerwca wziąłem udział w referendum, w którym z żoną i z kręgiem nowych znajomych głosowaliśmy twardo dwa razy NIE na drugie i trzecie pytanie, a mimo to w rezultacie jakoby wszyscy albo prawie wszyscy głosowali trzy razy TAK. Przekonałem się wtedy, że trudno będzie w Polsce coś zmienić na rodzimą modłę zgodną z wolą większości. Referendum zostało całkowicie sfałszowane. Propaganda komunistyczna to jednak o wiele za mało, ażeby zneutralizować prawdziwie patriotyczne postawy obywateli.

Wrocław rok 1946.od prawej Michał Lewicki, trzecia Maria Lewicka, Zofia Zającówna. W dolnej części zdjęcia — środek Danek Zając


Wrocław 1946 rok Na Niskich Łąkach na tle budynku MPWIK. Pierwsza od lewej Maria Lewicka, czwarty Michał Lewicki, piąta Zofia Zając obok Danek Zając

W lipcu udało mi się uzyskać pracę w „Społem”, z tym że konkretne stanowisko miałem objąć 15 sierpnia 1946 roku, dlatego też szwagier załatwił mi możliwość „okazyjnego” przejazdu ciężarowym samochodem PKS z amerykańskiego demobilu do Krakowa na 6 sierpnia. Podobną okazją kilka dni później miałem wrócić do Wrocławia, gdy zamknę już wszystkie sprawy w Krakowie. Mieliśmy wyjechać o godzinie 10.00. Stawiłem się punktualnie w oznaczonym miejscu, trzymając podróżną walizkę. Niestety, samochód ciągle nie był przygotowany do odjazdu. Krzątanina koło tych przygotowań ciągle trwała. Kiedy zbliżało się południe, zacząłem interweniować u szwagra, aby przyspieszyć wyjazd, gdyż w razie dalszego opóźnienia — i tak już znacznego — zrezygnuję i pojadę pociągiem. To spowodowało, że ogłoszono odjazd.

Wtedy przekonałem się, że nie będę jedynym — jak sądziłem — pasażerem, lecz będę miał dość liczne towarzystwo. Składało się ono z siedmiu dorosłych osób obojga płci oraz dwojga małych dzieci — w wieku około dwóch i czterech lat. Rozczarowanie moje wzrosło, gdy dowiedziałem się, że mimo mocnej protekcji mojego szwagra nie będę jechał w kabinie kierowcy, lecz po prostu na pace, czyli na skrzyni samochodu. Pamiętam, że kierowca miał na nazwisko Mucha i otrzymał wysokie rekomendacje, jego wielką wadą o czym dowiedziałem się później i co odczułem na własnej skórze było natomiast to, iż nie wylewał za kołnierz. I to nielicho, choć podobno wtedy, gdy wiedział, że może. Łącznie więc na samochodzie miało podróżować jedenaście osób prócz ładunku, który oficjalnie załadowano do PKS-u. Wysiedliśmy około godziny 13.00. Odetchnąłem. Około 19.00 będę w Krakowie… Ale gdzie tam.

Ku zdziwieniu przygodnych pasażerów (wszyscy jechali na łebka — do kieszeni kierowcy Muchy) zaczął się rajd po ulicach Wrocławia dla zdobycia i przewiezienia kontrabandy, czyli poszukiwanych towarów, zamówionych przez zleceniodawców krakowskich. Poszukiwanie i ładowanie trwało około dwóch godzin. Samochód został niebezpiecznie przeładowany ponad dopuszczalne obciążenie. Były to działania kierowcy Muchy i jego pomocnika, którzy postanowili zrobić na tym kursie dobry interes. Zacząłem się zastanawiać, czy po prostu nie wysiąść z samochodu i nie udać się na dworzec PKP. Zgłosiłem ten zamiar kierowcy, ale on, zobligowany przez szwagra do tego, aby mnie zdrowego i całego — i to w dzisiejszym dniu — dowieść do Krakowa, natychmiast przerwał dalsze załadunki i o godzinie 14.30 (zamiast o 10.00) wyruszyliśmy do Krakowa. W kabinie, oprócz kierowcy, jechały dwie osoby, w tym znajoma kierowcy, a w skrzyni ładunkowej pozostała ósemka, między innymi dwoje małych dzieci, które siedziały, wraz z matką, w samym kącie, tuż za kabiną kierowcy. Wszyscy pasażerowie usadowili się na podpartej ławce wzdłuż lewej burty samochodu. Ławka ta stanowiła stałe wyposażenie pojazdu. Na całej długości dużego samochodu piętrzył się stos ciężkich ładunków, w tym dwie około dwustulitrowe metalowe beczki wypełnione jakimś płynem. Sytuacja nie była oczywiście komfortowa, ale w tamtej chwili myślałem tylko o bezpieczeństwie jazdy. Ten stos ładunków przy spokojnej jeździe nie musiał zagrażać pasażerom, ale gdyby się coś wydarzyło — a wydarzało się wówczas na polskich drogach kilkanaście ciężkich wypadków w ciągu jednego dnia — to oznaczałoby poważne niebezpieczeństwo. Tak to sobie rozmyślałem na trasie Wrocław — Brzeg.

W Brzegu znaleźliśmy się bezawaryjne około godziny 16.00. Wtedy okazało się, że pan kierowca i jego pomocnik, a także niektórzy pasażerowie, chętnie wstąpiliby na jakiś obiad do restauracji. A więc znowu zwłoka. Kierowca uroczyście zapewnił, że będzie to „mały obiadek” i za pół godziny ruszamy dalej. Kierowca z pomocnikiem i kilkoma pasażerami oddalili się do pobliskiej restauracji, a ja wraz z resztą (w tym matką z dwojgiem dzieci) zostaliśmy w samochodzie. W trakcie spożywania kanapki przyszła mi do głowy niedobra, ale całkiem jasna myśl. A może pan kierowca dorzuci do obiadu coś „mocniejszego”? Podzieliłem się tą myślą z pozostałymi, a szczególnie z matką małych dzieci.

— Może by pani — powiedziałem — zainteresowała się tym, co się dzieje w restauracji, a szczególnie czy na stole nie stoją kieliszki z wódką. Przecież te małe dzieci siedzą tak wciśnięte w kącik, a nad nimi takie zwały ciężkich ładunków. — Ma pan rację — odparła. — Zaraz idę sprawdzić, gdyż inaczej trzeba będzie wysiąść z tego samochodu. I poszła. Po paru minutach całe towarzystwo wyszło z restauracji i zbliżyło się do samochodu. Zacząłem dokonywać gorączkowego wywiadu na temat menu, a zwłaszcza płynów. Niczego pewnego nie mogłem ustalić. Pasażerowie twierdzili, że kierowca wódki nie pił albo że nie widzieli. Matka maluchów niczego nie mogła jednoznacznie stwierdzić. Ogarnięty niedobrymi przeczuciami zbliżyłem się do kierowcy i pod byle pretekstem nawiązałem z nim rozmowę, aby wyczuć jego oddech. Niczego ujemnego nie mogłem w ten sposób ustalić. Przyjrzałem się uważnie, czy jego twarz lub oczy nie wykazują śladów jakiegoś podniecenia. Może i zauważyłem niewielkie ślady, ale w końcu nie mogłem stwierdzić, że jest spity, czy choćby mocniej podchmielony. Byłem w rozterce. Jest godzina 16.30, a my znajdujemy się dopiero w Brzegu w odległości 200 kilometrów od Krakowa. Zdecydowałem się dalej jechać tym samochodem. I rozpoczęła się jazda, i to na pełnym gazie. Bo trzeba czas stracony nadrobić. Po pół godziny jazdy stop. Kontrola posterunku Wojska Polskiego. Zaczynają się przetargi. Co się wiezie, skąd, dokąd, czy są listy przewozowe itp. Stoimy już pół godziny. Targ kierowcy z posterunkiem trwa. Ładunku nie przepuszczą. Wtedy kierowca wziął na bok dowódcę patrolu, coś z nim poszeptał, coś mu dyskretnie wręczył — i naraz decyzja:

— Można jechać dalej.

I pojechaliśmy, znowu co koń wyskoczy. Na liczniku 90–100 kilometrów. Była już chyba 18.30, gdy zaczął padać deszcz. Siedziałem na wspomnianej wcześniej ławce jako ostatni pasażer, już na brzegu skrzyni samochodu. Każde hamowanie powodowało przechył mego ciała w kierunku jazdy, a więc do stosu ładunków. Kątem oka obserwowałem migające słupki kamienne oznaczające odległość wzdłuż drogi. Tak duża szybkość w tych warunkach (śliska jezdnia i nadmierny ładunek) wydała mi się absolutnie niedopuszczalna. Nie miałem jednak możliwości porozumienia się z kierowcą, ani też wpływu na istniejącą sytuację. Jak długo jechaliśmy bez przeszkód na drodze, było jako tako, ale każde najmniejsze zboczenie powodowało gwałtowny wstrząs ładunku — ludzi i przedmiotów. Ze zgrozą myślałem o jakimś silnym zakręcie. Pasażerowie — zapewne osoby pozbawione wyobraźni — beztrosko rozmawiali o spodziewanych zyskach, jakie osiągną w Krakowie przy spieniężeniu wiezionych, wyszabrowanych na Śląsku towarów. Ja natomiast w przeczuciu ewentualnej kolizji zacząłem zastanawiać się nad sposobem zachowania w takiej sytuacji. Samochód pędził jak oszalały, setka na liczniku (potwierdziła to później znajoma kierowcy, siedząca w kabinie obok niego), każde odchylenie od prostej, wymuszone sytuacją na drodze, powodowało bardzo silne wstrząsy w obrębie skrzyni ładunkowej. Wstrząsy te występowały coraz częściej i były coraz silniejsze. Analiza sytuacji doprowadziła mnie do wniosku, że w przypadku kolizji praktycznie nie mamy żadnych szans. Pomyślałem, że aby uchronić się przed uderzeniami (lub przynajmniej je złagodzić) wskutek gwałtownego kontaktu z nadmiernym ładunkiem, można co najwyżej złapać się za pałąki, na których rozpięto plandekę. Głównie martwiłem się o głowę. Rzeczowa analiza dała mi też do zrozumienia, że żadne teoretyczne rozważania na temat złagodzenia skutków kolizji nie są warte funta kłaków, gdyż działające siły i ewentualne przeciążenia są tak duże, iż przyniesie to niewiele pożytku albo zgoła na nic się nie zda. Wtedy bez żadnej specjalnej inspiracji pojawiła się myśl, jaka powinna przyjść do wierzącego człowieka. Myśl o Bogu. Nie — pomyślałem — tu żadne pomysły i kombinacje na nic się nie przydadzą, tu trzeba polecić się opiece Boskiej.

W tym momencie niebezpiecznie rzuciło samochodem. Szybkość dalej ta sama. Zacząłem odmawiać Pod Twoją Obronę do Najświętszej Marii Panny. Gdy tylko skończyłem ostatnie słowa modlitwy „swojemu Synowi nas oddawaj”, odczułem potężny wstrząs. Samochód uderzył w coś w pełnym pędzie. Uderzenie było potworne. Wnętrze kabiny zakotłowało się od gwałtownie rzuconego towaru, przedmiotów i… ludzi. Za sekundę drugie uderzenie… trzecie… czwarte… już nie wiem, ile tych uderzeń, i nie wiem już, co właściwie się ze mną dzieje… Potworne ogłuszenie. Kiedy to się skończy i jak? Zdemolowane wnętrze skrzyni ładunkowej. I potem… cisza. Ale to kompletna cisza. Było tak cicho, że to aż nieprawdopodobne.

Żyję czy nie żyję? Jestem ogłuszony i w szoku. Czy jestem cały czy połamany? Nic nie czuję, nic mnie nie boli. I ta cisza. Pewnie wszyscy zginęli — myślę. Jeżeli jest tak spokojnie, nie słychać żadnych odgłosów… Nikt się nie rusza. I naraz usłyszałem płacz dziecka. To był prawdziwy szok i dla mnie, i dla pozostałych uczestników wypadku. To było właściwie odzyskanie przytomności, przebudzenie z odrętwienia i powrót z bezruchu do rzeczywistości. I tak głos płaczącego dziecka spowodował przerwanie ciszy i bezruchu, wyzwalając aktywność.

Wszyscy, łącznie ze mną, zaczęli opuszczać samochód w poszukiwaniu własnych przedmiotów, porozrzucanych w promieniu kilkunastu metrów. Mój portfel z pieniędzmi, który wyskoczył mi z kieszeni, znalazłem w polu, w odległości 10 metrów. Walizki leżały bliżej, jedynie 5 metrów dalej. Następnie przystąpiono do podsumowania ewentualnych strat.

I tu zaskoczenie. Żadnych strat nie było. Wszyscy cali i zdrowi. Dwuletnie dziecko, wciśnięte w róg skrzyni ładunkowej, obok potężnej metalowej beczki, miało tylko lekko draśnięte kolanko. Potężne uderzenie rzuciło mnie na taką beczkę, w wyniku czego zawadziłem pachwiną o jej krawędź, moje spodnie zostały na pół rozdarte w kroku i dlatego musiałem szybko okryć się płaszczem.

Zaczęliśmy się rozglądać w terenie, na którym wylądowaliśmy. Określenie „wylądowaliśmy” było adekwatne do zaistniałej sytuacji. Samochód nie stał na szosie, lecz w zagłębieniu, jakieś 5 metrów poniżej, na zielonej łące w odległości kilku metrów od płynącej tam rzeczki i kilkunastu metrów od drogi. Nie do wiary — pojazd stał normalnie na kołach i nie wyglądał na uszkodzony. Popatrzyliśmy w górę, na drogę, z której zjechaliśmy, i zobaczyliśmy trzy „skoszone” drzewa, każde o grubości około 20 centymetrów, oraz przewrócony słup telefoniczny wraz z leżącą na ziemi całą siecią drutów i przewodów. Obraz był zastanawiający. Jak to możliwe, że kolizja z tylu twardymi przedmiotami i zjazd po znacznej pochyłości w wyniku wypadnięcia z drogi na ostrym zakręcie, nie tylko nie spowodował niczyjej śmierci, ale nawet kalectwa. Ażeby było jeszcze ciekawiej, to kierowca uruchomił silnik i mógł tym samochodem wyjechać z powrotem na drogę. Wyglądało na to, że będziemy kontynuować przerwaną podróż do Krakowa. I rzeczywiście mogło tak być, gdyby nie okazało się, że w wypadku uległa uszkodzeniu miska olejowa. Naprawiono ją na drugi dzień z rana i samochód dotarł do Krakowa.

Ponieważ linia telefoniczna została uszkodzona, kierowca szybko zorganizował sobie hol, na którym podciągnięto go do pobliskiego Opola. Oczywiście wypadek ten spowodował zatrzymanie na trasie wielu pojazdów (w tym także autobusu PKS), których pasażerowie ofiarowali pomoc ewentualnym poszkodowanym. Jako że takich nie było, korek szybko się rozładował i po dwudziestu minutach na drodze pozostały trzy niewielkie, wyłamane drzewa i linia telefoniczna. Brak było informacji o sprawcy, który zniknął bez śladu, unikając odpowiedzialności.

Miejsce wypadku — zgodnie z dostępnymi informacjami — znajdowało się 11–15 kilometrów od Opola. Gdy po latach przejeżdżałem ową trasą, nigdy nie mogłem rozpoznać tego miejsca na skutek przebudowy drogi. Wtedy pełna zakrętów, a obecnie prosta. No i przybyło budynków. W wyniku rozmowy przeprowadzonej bezpośrednio po wypadku z kobietą jadącą w kabinie dowiedziałem się, że kierowca golnął sobie do obiadu trzy pięćdziesiątki, a w trakcie jazdy po prostu zasypiał. Te gwałtowne zwroty samochodu nie były spowodowane określonymi warunkami na drodze, lecz chwilowymi drzemkami kierowcy, z których wybudzali go pasażerowie w kabinie. W związku z tym planowano nawet dłuższy postój w Opolu.

Większość pasażerów, w tym i ja, przesiadła się do innych pojazdów, które grzecznościowo podwiozły nas do Opola. Miałem już dość tej jazdy. Postanowiłem przespać się w hotelu i następnego dnia odbyć dalszą podróż do Krakowa. Co ciekawe, moje samopoczucie było dość dobre. Odczuwałem tylko zdrętwienie wewnętrznej strony ud oraz dolnej części brzucha, a więc tych części ciała, które uległy gwałtownemu zderzeniu z metalową krawędzią beczki. Równocześnie zauważyłem, że wspomniane części ciała ulegają niezwykłemu przebarwieniu. Najpierw był to kolor ciemnoczerwony, później coraz to intensywniejszy siny, aż doszedł do prawie czarnego. Człowieka rasy białej w takich barwach nie widziałem i chyba nie zobaczę. Natomiast odrętwienie obitych fragmentów nasilało się aż do zupełnego znieczulenia. Jednak mogłem się spokojnie poruszać i to mnie uspokoiło. Udałem się do pobliskiego hotelu, gdzie bez trudu uzyskałem pokój i wygodne łóżko, a około godziny 22.00, po odświeżeniu się i zjedzeniu kolacji, udałem się na spoczynek.

Spałem wyjątkowo dobrze. Miałem twardy zdrowy sen. Nic mi się nie śniło. Rano, po zjedzeniu śniadania, poprosiłem o igłę i nici i w ciągu kilkunastu minut dokończyłem zszywać rozprute spodnie. Kondycja moja była dobra i dopisywał mi humor. Już w hotelu słyszałem rozmowy o bardzo groźnym wypadku drogowym, który w dniu poprzednim wydarzył się niedaleko Opola, i że zapewne zginęło wielu ludzi, na co wskazywały złamane drzewa i słup telefoniczny. Wyjaśniłem rozmówcom, że wypadek był groźny, ale nikt nie zginął. Nie chcieli wierzyć. Poradzono mi, że najprędzej dotrę do Krakowa, gdy stanę na rynku i zatrzymam jakiś samochód osobowy, których sporo tą trasą przejeżdża. W rynku stało wiele samochodów. Podszedłem do właściciela opla typu kabriolet i zaproponowałem, by podwiózł mnie do Krakowa. Zgodził się bardzo chętnie. Około godziny 10.00 — przy pięknej, słonecznej pogodzie i w komfortowych warunkach — ruszyłem w kierunku Katowic.

Mój przygodny kierowca był człowiekiem rozmownym i szeroko opowiadał o swoich interesach na Dolnym Śląsku. Później wspomniał, że jadąc z Wrocławia, widział ślady „potwornej” katastrofy, w której musiało zginąć wiele osób. Wtedy opowiedziałem mu, że byłem jednym z aktorów tego przedstawienia. Nagle mój rozmówca zjechał na skraj drogi, zatrzymał samochód i patrząc na mnie, spytał:

— I pan, jak gdyby nigdy nic, wsiada do pierwszego napotkanego samochodu i spokojnie sobie jedzie? Ja po takim wstrząsie nawet po roku nie wsiadłbym do samochodu. A pan tak spokojnie siedzi i nie reaguje na moją szybką jazdę.

Mówiąc to, patrzył na mnie z podziwem.

— Jeżeli już mowa o pańskiej jeździe — powiedziałem — to mam taką uwagę, żeby pan nie liczył na cuda i przynajmniej ostre zakręty zechciał pokonywać jednak prawą, a nie lewą stroną. O, na przykład teraz, mimo braku widoczności, bierze pan zakręt lewą stroną. A co by pan zrobił, gdyby zjawił się tam nagle samochód jadący z przeciwnej strony?

— Ma pan rację — przyznał.

Dalsza podróż odbyła się już bez naruszeń bezpieczeństwa jazdy.

I tak, szczęśliwie, dojechaliśmy do Katowic. Tu okazało się, że jego interesy wymagają, by pozostał w mieście jutra. Przygodny kierowca wysadził mnie w centrum, a ja wziąłem walizkę i udałem się w kierunku dworca PKS. Idąc tak z walizą, poczułem się jakoś dziwnie. Zaczęło się ze mną dziać coś niedobrego. Poczułem się słabo w sensie fizycznym, a równocześnie czułem, że ogarnia mnie depresja. Serce zaczęło mi bić niespokojnie i nierytmicznie. Z trudem doszedłem do dworca i po zakupie biletu zająłem miejsce w autobusie. Czułem się po prostu źle. Ten stan mnie niepokoił. Ale jakoś dojadę do Krakowa  pomyślałem. W miarę zbliżania się do Krakowa stan mego samopoczucia ulegał pogorszeniu. Czułem, że trzymam się resztkami woli i czekałem końca tej bardzo męczącej podróży. Po przyjeździe do Krakowa przesiadłem się na dorożkę konną, którą zostałem podwieziony pod samą bramę domu teściów. Już naprawdę z wielkim trudem pokonałem zaledwie pierwsze piętro i zapukałem do drzwi.

— Jezus Maria! — zawołała na mój widok teściowa. — Jak ty wyglądasz! Co się stało?

Reakcja teściowej była najlepszym dowodem, że tak potworny wstrząs jednak nie przejdzie bez śladu. Wygląd mój był żałosny. Twarz nabrała szarozielonego koloru i wyraźnych cech cierpienia. Naraz jakby się postarzałem i ciągle coś działo się z sercem. Ogólnie czułem się słabo i jakoś niepewnie.

I tak rozpoczął się blisko roczny okres wyłączenia mnie z aktywnego życia, ni to choroby, ni to zdrowia. Najgorzej odczuwałem serce. Nie miałem żadnych bólów. Dolegliwości polegały głównie na arytmii serca z objawami, które ja odczuwałem i określałem jako „urywanie się” serca. Objawy te szczególnie nasilały się po spożyciu posiłku. Czułem się stale zagrożony. W moim odczuciu był to stan permanentnego umierania. Te typowo somatyczne zaburzenia nie mogły pozostać bez wpływu na moją psychikę. Byłem do niczego. Ten potężny wstrząs spowodowany wypadkiem samochodowym był niejako mocnym akordem końcowym zwieńczającym moje tragiczne przeżycia ostatnich lat. To był prawdziwy nokaut, a ja trwałem w przedłużającym się oszołomieniu, a w każdym razie w stanie niemożności kontynuowania samodzielnego życia.

Przeważnie przebywałem w domu. Nawet niedalekie samodzielne spacery powodowały uczucie takiej niepewności i obawy, że coś może stać się w trakcie, iż wolałem nie ryzykować. Moje samopoczucie fizyczne i psychiczne stale było złe — z tendencją do pogarszania się. Ten stan nabrał cech takiej nienaruszonej stabilności, że brakowało już miejsca na jakąś nadzieję. A brak nadziei to koniec wszystkiego. To był prawdziwy dramat. Młody trzydziestojednoletni mężczyzna nagle staje się bezużytecznym, nikomu niepotrzebnym człowiekiem. Miałem bardzo dużo czasu na rozmyślania. A myśli były niewesołe. Żona sama we Wrocławiu. Ja w Krakowie, niezdolny do niczego i wymagający opieki. Faktycznie znalazłem się na łasce teściów. A miałem zapewnioną wyjątkową opiekę. Stanowiło to głównie zasługę teściowej, która wykazała się wielką wyrozumiałością, cierpliwością, a przede wszystkim ofiarnością w doprowadzeniu mnie do normalnego stanu.

Okazyjnie, przez kierowcę autobusu, przekazałem żonie wiadomość o moim wypadku oraz niemożności szybkiego powrotu do Wrocławia i podjęcia pracy. Aby nie martwić żony, przemilczałem groźniejsze aspekty wypadku, a w szczególności jego konsekwencje, czyli Stan, w którym się znajdowałem. Jak to zazwyczaj bywa, pozostałem sam na sam z moimi trudnymi myślami, z moim cierpieniem, obawami, wątpliwościami… Najgorsze okazały się noce, a zwłaszcza te bezsenne. To był prawdziwy koszmar. W nocy najbardziej dręczyła mnie cisza. Zacząłem odczuwać strach, bojaźń bez konkretnego powodu. Po prostu bałem się nie wiadomo czego. Ten stan udręki psychicznej był tak ogromny, że ja, człowiek wierzący, zacząłem przemyśliwać o… samobójstwie. To było ponad siły słabego człowieka. Problem w tym, czy rzeczywiście słabego. Lekarze, kardiolog i neurolog, którzy mieli mnie pod opieką, uznali mój stan za przypadek ciężki, ale nie beznadziejny. Kardiolog uważał, że mimo „harców”, jakie wyprawiało moje serce, znajduje się ono w dobrej kondycji. Neurolog natomiast stwierdził całkowite rozregulowanie systemu nerwowego. O opinii neurologa dowiedziałem się już oczywiście w okresie rekonwalescencji od teściowej. Powiedział dosłownie: „Jeżeli on jest mięczakiem, to potrwa to bardzo długo, nawet kilka lat, a może też ten stan w ogóle nie przejść. Jak jest twardy, to sobie da z tym radę w kilka miesięcy. Nikt mu nie pomoże, jeżeli on sam sobie nie pomoże”.

Na razie, mimo leczenia, nic się nie poprawiło, ani też nie zmieniało. Nadszedł cykl strasznych, cichych nocy. Było to tym dziwniejsze, że spałem przy otwartym oknie w budynku usytuowanym na terenie dworca towarowego. Oczekiwałem odgłosów pracy lokomotyw i przetaczanych wagonów. Nic z tego. I ten strach. I nagle, co za szczęście, doszło do mnie odległe szczekanie psa. Szczekanie to powtarzało się w odstępach. Błogosławiony jesteś, piesku — pomyślałem, oczekując dalszych tego typu odgłosów. To był balsam dla mojej znękanej duszy, łagodzący moje cierpienia. Nie mogłem zlokalizować miejsca, skąd ten balsamiczny odgłos dochodził, gdyż na skutek zmieniającego się prądu powietrznego kierunek, z którego dobiegał dźwięk, również uległ zmianom. W każdym razie moje serce wezbrało wielkim uczuciem do tego anonimowego stworzenia.

Teściowa, gdy dowiedziała się o rozregulowaniu mojego systemu nerwowego, postanowiła osobiście zabrać się za moje leczenie. Słyszałem od niej wiele różnych opowieści o cudownych wynikach leczenia wodnymi zabiegami według systemu księdza Knajpa. W stosunku do mnie miał być zastosowany tzw. „hiszpański płaszcz”. Zabieg polega na tym, że zanurza się w zimnej wodzie prześcieradło, a następnie mocno się je wyżyna, po czym owija się weń rozebranego do naga pacjenta — niczym mumię, łącznie z szyją. W tej pozycji leży się aż do całkowitego wyschnięcia prześcieradła. Zabieg ten robiono mi na noc przed snem. Już pierwszy zabieg okazał się tak zbawienny, że po zawinięciu zasnąłem kamiennym snem aż do rana. Dalsze zabiegi (z przerwami) były stosowane w ciągu pięciu tygodni. I to dopiero spowodowało znaczącą poprawę stanu mego zdrowia. Taki zabieg działa bardzo skutecznie zwłaszcza na wzmocnienie systemu nerwowego. I to się na mnie sprawdziło.

Gdy żona — w okresie Bożego Narodzenia — przyjechała do Krakowa, mogłem już bez problemu chodzić samotnie i zaczynałem funkcjonować w miarę normalnie. Ustaliliśmy, że do wiosny będę się jeszcze kurował, a na Wielkanoc lub po tym święcie przyjadę do Wrocławia. Okres rekonwalescencji był dla mnie ważnym etapem w życiu. Przede wszystkim pogłębił mnie wewnętrznie i wzmocnił moją wiarę w Opatrzność Bożą. To, że pokonałem ten trudny zakręt mego życia, zawdzięczam głównie mojej wierze. Gdybym był człowiekiem niewierzącym, to zapewne skończyłbym ze sobą, ażeby przerwać te „nonsensowne i nikomu nic niedające cierpienia”. Nie miałem przecież dzieci, a żona jakoś by to przebolała. Dziury by po mnie nie było. Zacząłem analizować moje dotychczasowe przypadki cudownych ocaleń (wypadnięcie w pełnym pędzie, wraz z żoną, z tramwaju; uniknięcie rozstrzelania przez patrol policji niemieckiej; ocalenie z katastrofy samochodowej; a przedtem jeszcze przejście silnie strzeżonej granicy; uniknięcie wpadki w łagrze na Wąskiej, mimo śledzenia przez folksdojcz erkę; uratowanie z wywózki do Niemiec, mimo szczegółowego przeszukania mieszkania przy pomocy psa i szereg innych „drobiazgów”, których już tu nie wspomnę ) i nie mogłem nie dojść do wniosku, że było tego trochę za wiele jak na jednego człowieka, ażeby to nazwać tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Te okoliczności były bardzo nieszczęśliwe i normalnie winny kończyć się w sposób normalny — śmiercią, ciężkim kalectwem lub Oświęcimiem.

Nie chodzi o to, że w swej pysze mogłem się czuć wybrańcem bogów, a po prostu o to, że czułem ex post, a więc w działaniu, opiekę Opatrzności Bożej. A wynikało to z mojego bliskiego kontaktu z Bogiem, który stanowiła modlitwa codzienna, nieustająca. A te działania zawsze miały na celu interes czyjś, nie mój, lecz po prostu bliźniego. Ten trudny dekalog — mimo wielu wypadków, a nawet sprzeniewierzeń — starałem się realizować, i to niezależnie od ryzyka. W chwili podjęcia decyzji i rozpoczęcia działania ryzyko nie wchodziło w grę. Przestawało istnieć. Pozostawała tylko idea. A Pan Bóg, jak widać, błogosławił, choć nie skąpił krzyży. Z wielu modlitw — które wygłaszałem z pamięci (na przykład De profundis — Psalm 130) — jedną odmawiałem codziennie, szczególnie w związku ze spodziewanym niebezpieczeństwem. Brzmiała ona następująco: Moc Boga Ojca, męstwo Syna Bożego, potęga Ducha Świętego, jak tych trzech osób nic nie pomoże, tak mnie (nam) nic złego stać się nie może”.

To nie była żadna czarnoksięska formuła, tylko prośba o pomoc Bożą, jeżeli taka jest Jego wola. Modlitwę tę odmawialiśmy od czasu wojny w 1939 roku i towarzyszyła nam przez cały okres okupacji niemieckiej, sowieckiej, aż po dzień dzisiejszy. Przyjęła się w całej mojej rodzinie.

Przypomniałem sobie, jak przygodny kierowca, który mnie wiózł po wypadku z Opola do Katowic, opowiadał, jak to, jadąc w dniu poprzednim, widział na drodze teoretycznie mało groźny wypadek, kiedy to dwa samochody osobowe przy wymijaniu lekko się o siebie otarły, a w wyniku tego zdarzenia dwie osoby zginęły na miejscu, a jedna jest ciężko ranna, chociaż pojazdy były mało uszkodzone. Natomiast mój casus zakwalifikował bez najmniejszych wątpliwości jako cudowny. Teściowa również nie miała żadnych wątpliwości, że moja modlitwa uratowała wszystkich.

Tygodnie płynęły, a ja, choć powoli, to jednak wracałem do zdrowia. Gdy żona przyjechała na Wielkanoc do Krakowa, było już postanowione, że wracamy razem do Wrocławia. W kilka dni po świętach wyjechaliśmy pociągiem, ażeby rozpocząć życie od nowa. Przy pomocy szwagra uzyskaliśmy własne mieszkanie przy ul. Bocznej 11, w którym to mieszkaniu wypadnie mi żyć — o czym wtedy nie wiedziałem — kilkadziesiąt długich lat poświęconych zmaganiom o lepszy kształt świata, a szczególnie w jego wynaturzonej formie, czyli realnym socjalizmie. Mieszkanie było obszerne (około 100 metrów kwadratowych), trzypokojowe, z dużym przedpokojem, łazienką i obszerną kuchnią, mając wszelkie walory predestynujące je do roli gniazda rodzinnego. Żona kontynuowała pracę w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim, a ja przymierzałem się, by zdobyć nową.

Praca i pierwsze konflikty z władzą

Ażeby uzyskać pracę, trzeba było postarać się o protektora. Takiego nie musiałem szukać, gdyż był nim inżynier Kula, brat mojej żony. Znajdował się już od roku we Wrocławiu i miał świetną pozycję społeczną i polityczną. Siedział w Oświęcimiu razem z Cyrankiewiczem (a więc praktycznie mógł wszystko załatwić) i był szefem kółka łowieckiego „Jedność Łowiecka”, a wiadomo, że najlepsze interesy załatwia się na polowaniach. Tak też została załatwiona moja nowa praca w „Społem”. Miała być ona interesująca i — co najważniejsze — bardzo dobrze płatna. Miałem zgłosić się osobiście do prezesa Germana, który, prócz tego, był przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu. Miałem stawić się w jego mieszkaniu, w willi na Niskich Łąkach, w oznaczonym dniu i godzinie. Przybyłem punktualnie, lecz prezesa nie zastałem. Zastałem natomiast jego żonę i dwoje dzieci. Żona wiedziała o mojej wizycie i bardzo przepraszała, że mąż musiał nagle wyjechać w bardzo ważnej sprawie. Przekazała, że prosił, ażebym stawił się u niego w gabinecie następnego dnia o godzinie 10.00. Pani prezesowa była bardzo uprzejma i zaproponowała konsumpcję kilku ciastek. Zgodziłem się chętnie, w wyniku czego moja wizyta nieco się przedłużyła. W trakcie wymiany zdań na różne tematy dotyczące życia we Wrocławiu, ale raczej obojętne merytorycznie, wykazałem oczywiście — znając pozycję protektora — duże umiarkowanie w kwestiach politycznych, natomiast gdy doszło do wypowiedzi na tematy światopoglądowe, nie mogłem sobie pozwolić na obojętność w tej materii. W sprawach politycznych mogę być ewentualnie trochę elastyczny, ale w sprawach wiary — nigdy. Okazało się, że trafiłem na rodzinę marksistów-leninistów i w dodatku twardych materialistów. W dyskusji z panią prezesową wykazałem druzgocącą przewagę — i to do tego stopnia, że zaczęła myśleć nad powrotem do praktykowania wyznania rzymsko-katolickiego, choćby z uwagi na swoje małe dzieci. Powiedziała:

— Już dawno nie słyszałam tak przekonujących argumentów w tej materii.

— Nic dziwnego — przerwałem jej wypowiedź — jeżeli pani niczego z tego zakresu nie czyta i z nikim, prócz twardych marksistów, się nie spotyka. Przecież pani została ochrzczona i wychowana w tej wierze… i co nagle się stało? Co złego jest w dekalogu? — zapytałem.

Rozmowa wkrótce się skończyła i rozstaliśmy się w wielkiej sympatii. Byłem dobrej myśli, kiedy następnego dnia o oznaczonej godzinie zgłosiłem się do prezesa. Prezes przyjął mnie bardzo uprzejmie, ale oficjalnie zawiadomił mnie, że niestety sprawa mojej pracy w „Społem” z pewnych ważnych powodów jest na razie nieaktualna.

— Dobrze by było, ażeby pan za czymś się rozglądał — zakończył.

A więc sprawa jasna, protekcja zawiodła. Natychmiast zwróciłem się w tej sprawie do protegującego mnie inżyniera Kuli. Powiedział mi krótko:

— Czy ty, Michał, z byka spadłeś? Poszedłeś nawracać komunistów i chcesz jeszcze, żeby cię protegowali. Wiesz, on mi powiedział: „Ten twój znajomy w przeciągu pół godziny zbałamucił mi żonę. On w przeciągu paru tygodni przerobi mi tu całe biuro. Nie ma mowy o jego pracy tutaj”.

W ten sposób nie doszło do objęcia przeze mnie obiecanego stanowiska. Udało mi się natomiast uzyskać pracę w Urzędzie Akcyz i Monopoli, w dziale karnym.

Pracę tę zacząłem w czerwcu 1947 roku. Byłem w tym czasie jedynym pracownikiem tego urzędu posiadającym wyższe wykształcenie. Nie miałem praktycznego doświadczenia prawniczego (od czasu zakończenia studiów w 1938 roku nie miałem z tą dziedziną nauki nic wspólnego), ale dobre teoretyczne podstawy dawały mi przewagę nad starymi rutyniarzami bez kwalifikacji — mimo ich wieloletniej praktyki. Ponieważ stosowałem styl pracy, w którym traktowałem swoje obowiązki w sposób rozszerzony, łatwo nawiązywałem współpracę z innymi działami, a także z innymi urzędami. Dzięki temu szybko uczyłem się poprzez praktykę tego, na co inni potrzebowali wielu lat pracy w systemie „rutynowego zasklepiania się w swoim ciasnym podwórku”. Dlatego też, mimo woli, stałem się niebezpiecznym rywalem kierownika działu karnego, a być może nawet samego naczelnika urzędu. Szybko zorientowałem się, że tak naprawdę to nic im z mojej strony nie groziło — mimo wyższych studiów, pracowitości, przydatności, inteligencji, pomysłowości, a nawet stwarzania precedensów prawnych — gdyż zasady nomenklatury działały już od samego początku. Czułem jednak, że się ze mną liczono. W jakiś sposób — w miarę wgryzania się w bieżące problemy i nabierania doświadczenia — stałem się szarą eminencją w sensie praktyki prawnej i sądowej.

Tak się utarło, że na rozprawie karnej skarbowej przedstawiciel Skarbu Państwa był figurą nic nieznaczącą, z reguły niezabierającą głosu i niczego do sprawy niewnoszącą. Natomiast ja wciągałem się w przebieg rozprawy, często zabierałem głos i przedstawiałem zaskakujące wnioski. Przedstawiciel Skarbu Państwa działał na rozprawie posiłkowo obok prokuratora, a więc wnioski ich w przedmowie odpowiedzialności karnej i kary winny być w zasadzie zbieżne. Tymczasem zaraz na wstępie, już na mojej pierwszej rozprawie karnej, stworzyłem precedens. Mianowicie całkowicie nie zgodziłem się ze stanowiskiem prokuratora i zwróciłem się do sądu z wnioskiem o umorzenie postępowania przeciw oskarżonemu o pędzenie bimbru, z równoczesnym poleceniem prokuratorowi, aby uzupełnił dochodzenie i ukierunkował na właściwą drogę, czyli taką, jaka zarysowała się w wyniku rozprawy. Wniosek uargumentowałem tak, że sąd przyjął go po krótkiej rozprawie. To wywołało sensację już na rozprawie. Prokurator podszedł do mnie i gęsto tłumaczył się z zajętego stanowiska — dlaczego mianowicie dał najwyższy wymiar kary. W urzędzie patrzono na mnie z uznaniem, jeżeli nie z podziwem. Takich precedensów stworzyłem kilka na przestrzeni lat pracy, a to powodowało z jednej strony wzrost mojego autorytetu, a z drugiej zawiść tępych rutyniarzy. Kierownik działu karnego często konsultował ze mną bardziej skomplikowane problemy.

Tak jak wszędzie funkcjonowały tam układy klikowo-kumoterskie. Bazą dla tego rodzaju poczynań był magazyn skonfiskowanych artykułów monopolowo-akcyzowych (skonfiskowanych w trakcie czynności kontrolnych i śledczych). Była to prawdziwa kopalnia wszelkiego rodzaju trunków wysokoprocentowych, gdzie okresowo były dokonywane „badania organoleptyczne” tych płynów. Po prostu osoby wtajemniczone zamykały się w magazynie i zaczynała się popijawa. Brali w tym udział również przedstawiciele wyższego szczebla. Wiedzieli o tym wszyscy, ale nikt na ten temat nie mówił. Uznano, że ja, jako szara eminencja, też powinienem być uczestnikiem tych magazynowych spotkań. Pewnego razu mnie tam zaproszono. Kategorycznie odmówiłem, co spowodowało, że już nie miałem dobrego wzięcia u zwierzchników. Natomiast mnie dało to komfort pełnej niezależności od wszelkich układów i możność swobodnego wypowiadania się na najbardziej kontrowersyjne tematy, szczególnie po linii związkowej. Stawiałem różnego rodzaju postulaty prawnicze, które najczęściej były realizowane. Chciano mnie wybrać mężem zaufania, ale istniejące układy nie pozwoliłyby mi na całkowicie niezależną działalność. Wolałem pozostać niezależny. Pracując w tym urzędzie dwa i pół roku, uzyskałem awans o trzy szczeble w tytułach i płacy. Niezależnie od pracy pogłębiałem swoje wiadomości teoretyczne i praktyczne, nie uchylając się od tzw. „zatykania dziur”, czyli podejmowania różnych niewygodnych czynności kontrolnych w przedsiębiorstwach podlegających kontroli monopolowo-akcyzowej (na przykład cukrownie), co umożliwiło również poznanie ich specyfiki organizacyjno-produkcyjnej, to zaś w przyszłości bardzo mi się przydało. W tym też czasie ukończyłem kurs księgowości, na którym jako jedyny uczestnik rozwiązałem bezbłędnie wypracowanie księgowe według podanych w temacie zaszłości, wraz z bilansem otwarcia i zamknięcia. Uzyskałem wtedy wyróżnienie. To też w życiu bardzo mi się przydało.

Byliśmy małżeństwem młodym, ale bezdzietnym. To powodowało krytykę niektórych kolegów z pracy. Agitując za tym, byśmy doczekali się potomstwa, używali różnych argumentów, które miały nas zdopingować do osiągnięcia owego szlachetnego celu. Jeden z kolegów często powoływał się na Pismo Święte, cytując fragment: „Drzewo, które nie rodzi, będzie wycięte i w ogień rzucone”. Był to argument trudny do obalenia, gdyż popierał istotny cel małżeństwa. Przyrzekałem poprawę, choć po naszych dwóch przykrych próbach i ja, i żona mieliśmy nieliche opory. W Urzędzie Akcyz i Monopoli pracowałem od 1947 do grudnia 1949 roku. Był to okres ustawicznych zmian organizacyjnych w urzędach, instytucjach i przedsiębiorstwach. W tym czasie żona — po likwidacji Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego — znalazła się w rejonowym kierownictwie robót wodno-melioracyjnych Wojewódzkiego Zarządu Wodnych Melioracji we Wrocławiu. W roku 1949 reorganizacja nie ominęła również naszego urzędu — od połowy tego roku znalazł się w likwidacji wraz z Izbą Skarbową, której podlegał. Wszystko miał przejąć Wydział Finansowy Urzędu Wojewódzkiego. Zaproponowano nam albo nowe angaże, na nieznanych jeszcze warunkach stanowiskach, albo szukanie sobie pracy. Tak się złożyło, że w Wydziale Wodno-Melioracyjnym poszukiwano prawnika do organizowania spółek wodnych na terenie województwa, o czym wiedziała moja żona. Żona już od ponad roku posiadała ugruntowaną pozycję w melioracji i miała tam chody, zwłaszcza u dyrektora Trzebińskiego, który z entuzjazmem przystał na propozycję zatrudnienia mnie w podległym mu dziale prawnym. Tak więc z dniem 1 stycznia 1950 roku rozpocząłem pracę w dziale prawnym Wydziału Wodno-Melioracyjnego Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu jako inspektor spółek wodnych. Miałem tu pracować — jak się później okazało — pełne cztery lata i tu właśnie miała nastąpić moja pierwsza próba sił z totalitarnym systemem i jego wynaturzeniami w imię sprawiedliwości i elementarnego ładu społecznego. Początek mojej pracy wcale na to nie wskazywał — wręcz przeciwnie, wszystko układało się wyjątkowo pomyślnie i bezkonfliktowo. Mieliśmy z żoną świetne układy osobiste (jak się to mówi, tkwiłem w klice) i mogło być tak długo i coraz lepiej, oczywiście pod warunkiem niesprzeciwiania się pewnym nieprawidłowościom. A nieprawidłowości owe to niegospodarność, brak dyscypliny pracy, złe traktowanie ludzi w jednostkach podległych, niesprawiedliwość i w końcu zwykłe nadużycie o kwalifikacji karnej. Nie miałem zamiaru w tym partycypować. W miarę upływu miesięcy orientowałem się w tym coraz to lepiej, tak że praktycznie wiedziałem wszystko.

A informatora miałem wiarygodnego i z pierwszej ręki. Była nim moja żona, która będąc sekretarzem technicznym w dziale wodno-kanalizacyjnym, doskonale się orientowała, co się dzieje w terenie i jakie to ma powiązania z górą. Poza tym, dzięki mojej otwartości, szczerości i bezpośredniości, bardzo łatwo zyskiwałem zaufanie pracowników w terenie, którzy zwierzali mi się ze swoich kłopotów. Materiał obciążający rósł i należało coś z tym zrobić. Moją intencją było przeciwdziałać temu rozkładowi i skierowanie całości funkcji przedsiębiorstwa na właściwe tory, możliwie bez jakichkolwiek oskarżeń i rozrób. To, że trzeba było przeciwdziałać, jak dla mnie nie ulegało wątpliwości. Natomiast pytanie, czy da się to zrobić bez żadnych ujemnych konsekwencji, było otwarte. Postanowiłem działać ostrożnie, z rozwagą i bez emocji.

Spis powszechny

Pracowałem dopiero dziewięć miesięcy i sądziłem, że jest to chyba za krótki okres, ażeby wystąpić z tego rodzaju akcją sanacyjną. Rozwiązanie nieoczekiwanie przyszło samo. Od czerwca 1950 roku zaczęły się prace organizacyjne związane z wielkim spisem powszechnym. Prócz pracowników WKPG cała reszta pracowników Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu również została oddelegowana do prac przy tym spisie (na okres półroczny). Była to wielka akcja statystyczna pod egidą GUS-u, ale o wyraźnie politycznym wydźwięku. Delegowano głównie politycznych, ale była też i mała grupa bezpartyjnych, składająca się z kadry bardziej kwalifikowanej, w której właśnie ja się znalazłem. Wszyscy się przed tym bronili, a ja — zgodnie z zasadą uczenia się nowych rzeczy i poznawania systemu — chętnie się zgodziłem. W ten sposób 1 września 1950 roku rozpocząłem pracę w Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego we Wrocławiu jako jeden z pracowników wojewódzkiego referatu spisowego, a sprawy porządkowania nieprawidłowości w melioracji siłą rzeczy uległy odroczeniu.

W bardzo krótkim czasie dałem się poznać jako pracownik zdyscyplinowany, pracowity, a co najważniejsze z inicjatywą i samodzielny. Dlatego magister Karst, kierownik wojewódzkiego referatu spirytusowego, szybko zakwalifikował mnie jako swojego zastępcę, dając mi zielone światło dla wszystkich działań, które uznam za stosowne. Rozumieliśmy się bardzo dobrze i dobrze nam się współpracowało — i zapewne dlatego w podsumowaniu końcowego efektu tej akcji województwo wrocławskie zdobyło pierwsze miejsce we współzawodnictwie w skali całego kraju oraz najwyższe premie. Miałem do dyspozycji samochód marki Citroen i często przebywałem w terenie. Byłem traktowany przez magistra Karsta w specjalny sposób, co oczywiście wzbudzało zazdrość i zawiść innych pracowników referatu spirytusowego, a także pracowników wojewódzkiej komisji.

Magister Karst — późniejszy przewodniczący Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego PWRN we Wrocławiu, a jeszcze później przewodniczący Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu — był człowiekiem kompetentnym i świetnym fachowcem w sprawach administracji, zarządzania oraz inwestycji. Dużo przy nim skorzystałem. W okresie omawianego spisu powszechnego nie został zwolniony ze swoich normalnych obowiązków jako wiceprzewodniczący WKPS i dlatego z konieczności, wskutek braku czasu, dawał mi tak wiele samodzielności. Miał do mnie pełne zaufanie i nie zawiódł się na mnie. Często wyrażał się bardzo pozytywnie o moim stylu pracy, a przede wszystkim oceniał moją samodzielność i koncepcje. Mawiał, że „obecnie mało mamy takich ludzi w Polsce”. Zapomniał jednak w tym momencie, że dla człowieka nomenklatury te cechy są w zasadzie wadami. Ale on myślał dawnymi kategoriami, które funkcjonowały jeszcze w latach przedwojennych.

Gdy miał nastąpić finał będący sukcesem, należało sporządzić sprawozdanie końcowe z akcji, które winno być opracowane przez przewodniczącego Prezydium WRN we Wrocławiu, a następnie wysłane do Warszawy, do głównej komisji spisowej, po uprzednim odczytaniu na zebraniu prezydium. Sprawozdanie miał opracować magister Karst, ale z braku czasu scedował to na mnie. Znałem dobrze styl wypowiedzi przewodniczącego, więc nie przedstawiało to dla mnie specjalnych trudności. Sensacja wybuchła dopiero wtedy, gdy zawsze niezadowolony z innych opracowań przewodniczący przyjął mój tekst bez najmniejszej poprawki. To zwróciło na mnie uwagę szefów różnych wydziałów prezydium oraz samych członków prezydium i po zakończeniu spisu zaowocowało propozycją pracy na odpowiednim stanowisku, czy to w wojewódzkiej komisji planowania gospodarczego, czy to w samym prezydium WRN z możliwością szybkiego, niczym nieograniczonego awansu.

Miałem wtedy trzydzieści pięć lat i dla każdego normalnego młodego człowieka była to propozycja mogąca spowodować zawrót głowy — tym bardziej, że padła ona z ust samego przewodniczącego prezydium WRN. Jednakże zgodnie z tym, co wyżej napisałem o moich cechach osobowości, tak pozytywnie ocenianych przez magistra Karsta, wiedziałem, że w warunkach totalnej nomenklatury na pewno bym się nie sprawdził. Rysująca się przede mną ewentualna błyskotliwa kariera wymagała absolutnego podporządkowania się dyktatowi partii, rezygnacji z niezależności i godzenia się na to, z czym już rozpocząłem walkę, czyli z wszelkimi wynaturzeniami systemu celem jego odmiany, a mówiąc jeszcze inaczej, była to walka o elementarny ład społeczny i sprawiedliwość. Musiałbym nie dostrzegać zła w każdej jego postaci wręcz przeciwnie, byłbym zmuszony je popierać. Krótko mówiąc, musiałbym się sprzedać. To nie wchodziło w grę. Prędzej czy później na pewno popadłbym w konflikt. I w tym momencie właśnie dokonałem wyboru drogi życiowej, która — jak się okazało — była bardzo trudna, ale po prostu uczciwa.

Przewodniczący WRN Szczęśniak podczas konferencji w jego gabinecie zwrócił się do mnie wobec całego grona notabli administracyjnych i partyjnych, mówiąc:

— Wykazał się pan nieprzeciętnymi zdolnościami w tej trudnej akcji o ważnym aspekcie politycznym, a także odwagą — chodziło tu o konflikt z UB, o czym wspomnę później — i dlatego proponuję panu pracę na odpowiednim stanowisku, co później uzgodnimy. Co pan o tym sądzi?

Nikt z obecnych, a także z tych wszystkich, których tu nie było, a już coś wiedzieli o propozycji dotyczącej mojego awansu, nie mieli najmniejszych wątpliwości, że odpowiedź moja mogła być jedynie pozytywna, i to z odcieniem entuzjazmu. Ku zaskoczeniu wszystkich stało się inaczej. Po prostu odmówiłem. Uznano to nie tylko za szaleństwo, ale nawet za nietakt, a być może za obrazę. Byłem przygotowany, gdyż magister Karst już od jakiegoś czasu agitował mnie, abym podjął oferowaną pracę. Nie było to więc dla mnie zaskoczeniem. Tym niemniej musiałem rozegrać sprawę dyplomatycznie. Biorąc udział w kierowaniu tą akcją o charakterze statystyczno-politycznym przez blisko pół roku — na miejscu we Wrocławiu i w terenie województwa, które wtedy rozciągało się od Brzegu aż po Zgorzelec i Żagań (największe lub jedno z największych w Polsce) — często miałem okazję stykać się bezpośrednio z notablami partyjnymi i urzędnikami administracji najwyższej rangi we Wrocławiu i w powiatach. Dlatego dokładnie im się przyjrzałem i dzięki temu poznałem mechanizm ich działania zasadzający się na powiązaniach koteryjno-kumotersko-mafijnych, w którym to układzie szczególną, wyjątkowo uprzywilejowaną rolę miało UB. Nie liczył się człowiek, jego kwalifikacje, zdolności, przymioty charakteru, a w końcu rzeczywista przydatność i — co najgorsze — nawet konkretne wyniki i efekty pracy, lecz pełna dyspozycyjność oraz bezwzględne, czy wręcz pokorne posłuszeństwo. Te pół roku nauczyło mnie wszystkiego o systemie. Już wiedziałem, że należy mu się przeciwstawić, ażeby go — jeżeli nie obalić — w miarę możliwości zmieniać, drążąc od środka w ramach istniejących norm prawnych. To wszystko miałem już przemyślane i postanowione. Stąd moja odmowa. Nie mogłem jednak palić za sobą mostów, stąd moja dyplomatyczna odpowiedź na propozycję przewodniczącego:

— Panie przewodniczący, ja naprawdę wyjątkowo wysoko oceniam tę zaszczytną propozycję i bardzo chciałbym z niej skorzystać, ale moje stosunki rodzinne i związane z tym kwestie finansowe aktualnie uniemożliwiają mi skorzystanie z niej. Jesteśmy z żoną na dorobku, w związku z czym jestem mocno zadłużony, a prócz tego pomagam finansowo teściom. W wyniku tego zaszczytnego awansu straciłbym prawie połowę moich poborów z uwagi na wysoką premię, jaką uzyskuję, pracując w melioracji. Dlatego z największą przykrością nie mogę skorzystać z tej zaszczytnej propozycji, co nie oznacza, że rezygnuję z niej definitywnie, i w pewnej perspektywie czasowej zgłoszę się do współpracy.

Było to bardzo eleganckie załatwienie sprawy, niemniej jednak negatywne. Ogólne wrażenie, mimo wszystko, było fatalne. Miny kwaśne. Coś takiego? To się nie zdarza. Któż to jest ten Lewicki? Jeszcze nieraz w przyszłości mieli o mnie notable partyjni usłyszeć. Zacząłem się więc specjalizować w stwarzaniu nietypowych, a nawet precedensowych spraw w życiu panującej partii.

To, czym zaimponowałem niektórym wysoko postawionym osobom w województwie, a także w Warszawie, była moja osobista wojna z UB Na obszarze powiatów Kamienna Góra i Jelenia Góra. Spór dotyczył prób podjęcia przez bezpiekę bezprawnych działań (niezgodnych z wydaną instrukcją i szczegółowymi zarządzeniami ze szczebla centralnego w przedmiocie zbierania, układania, kompletowania i przekazywania informacji po zakończeniu spisu do Warszawy), w wyniku których uzyskany materiał spisowy mógłby okazać się makulaturą lub przynajmniej trudnym do rozszyfrowania śmietnikiem dokumentów. Stawka była duża i było o co walczyć. Spór stopniowo nabrzmiewał na niższych szczeblach, aż w końcu doszedł do Wrocławia. Tu, o dziwo, to ja byłem jedynym przedstawicielem ze szczebla wojewódzkiego, który konsekwentnie trzymał się obowiązującego prawa. Notable w spięciu z UB byli bardziej miękcy i skłonni do ustępstw. Nie zapomnę słów przewodniczącego WRN, który dosłownie powiedział: „Przecież nie mogą mnie zamknąć za przestrzeganie prawa”. Byłem zaszokowany tym stwierdzeniem i wtedy już zrozumiałem, kto w Polsce rządzi, oraz to, że prawo nie obowiązuje. Pomimo rozszyfrowania politycznych układów władzy postanowiłem grać głupiego, to znaczy działać zgodnie z prawem w dobrej wierze, ale mimo wszystko wbrew tym układom. Stało się to moją dewizą w walce z komuną na następne dziesięciolecia.

Gdy zbliżał się okres kompletowania materiałów spisowych i przygotowania do wysyłki, objechałem wszystkie powiaty i niektóre większe gminy, potwierdzając ustnie, że żaden Urząd Bezpieczeństwa nie ma tu nic do gadania i że znane powszechnie instrukcje GUS obowiązują. Kto się do nich nie zastosuje, będzie odpowiadał dyscyplinarnie. To ludzi podbudowało i spowodowało usztywnienie stanowisk w stosunku do bezpieki. Wtedy zaczęła się kontrakcja bezpieki. Okazało się, że już od samego początku zostały powołane zespoły UB, aby nadzorować akcję spisu  wyłącznie na terenie Dolnego Śląska (czego przepisy nie przewidywały). Do kierowania i koordynowania tej akcji na Dolnym Śląsku specjalnie delegowano z Warszawy pułkownika UB z szerokim pełnomocnictwem. Miał on swoją centralę w Kowarach. Jak się okazało, chodziło o tajemnicę wagi państwowej, mianowicie o tak zwane „sprawy uranowe”, gdyż na Dolnym Śląsku, w niektórych rejonach podgórskich i górskich, były w tym czasie prowadzone roboty związane z wydobywaniem rudy uranowej. Ja z kolei uważałem, że wydobywanie tej rudy nie musi oznaczać jednoczesnego zaprzepaszczenia, czy też zdezorganizowania wielomiesięcznej, ciężkiej pracy setek, a nawet tysięcy ludzi.

Pułkownik dowiedział się o moich działaniach i postanowił mnie unieszkodliwić. Ja działałem lege artis — przejęty ideą i obowiązkiem  a pułkownik na chama z pozycji siły. Próbowałem znaleźć jakiś modus vivendi celem uzgodnienia tej akcji. Nic z tego. Pan pułkownik nie będzie dyskutował z jakimś inspektorem, czy też kierownikiem z Wrocławia. Poinformowałem o wszystkim przełożonych, a szczególnie magistra Karsta i przewodniczącego Szczęśniaka. Magister Karst zalecił umiar, ale poparł moje stanowisko. Przewodniczący WRN w zasadzie też poparł, dodając jednak, że działam na „własne ryzyko i odpowiedzialność”. A więc klamka zapadła. A to oznaczało wojnę z UB. Był to chyba wypadek absolutnie bezprecedensowy.

Zostałem wezwany do Prezydium RPN w Kamiennej Górze na specjalne spotkanie z przedstawicielami władz, partii, UB oraz urzędnikami z Warszawy celem ostatecznego uregulowania tej sprawy. Mimo prób ugody ze strony czynników lokalnych i przedstawicieli z Warszawy ja, jako przedstawiciel i pełnomocnik GUS na teren Dolnego Śląska, nie zgodziłem się na żadne niezgodne z przepisami porozumienie. Doszło między mną a funkcjonariuszami UB do ostrej polemiki, w której wykazałem bezpodstawność i bezprawność ich działań. Ponieważ samego pułkownika nie było (byli tylko kapitan i porucznik), poproszono o krótką przerwę, aby telefonicznie skontaktować się z nim w Kowarach. Po paru minutach zostałem wezwany do telefonu i usłyszałem głos samego pułkownika, który po przedstawieniu się oświadczył:

— Czy pan zdaje sobie sprawę, na co się pan naraża, utrudniając nam naszą pracę? Wszystkie moje polecenia muszą być bezwzględnie honorowane i wykonane!

I jeszcze dalej w tym stylu, przy czym intonacja jego głosu oraz używane zwroty miały charakter niepodważalnego imperatywu. Wytrzymałem tę nawałę słów i spokojnie oświadczyłem:

— Polecenia otrzymuję i przyjmuję od moich przełożonych, wykonuję je zgodnie z obowiązującymi przepisami i nikt w Polsce nie zmusi mnie do łamania prawa.

Wtedy z tamtej strony słuchawki usłyszałem ryk wściekłości, ordynarne i chamskie zwroty oraz osobistą groźbę pod moim adresem, że pan pułkownik po zakończeniu akcji spisu prywatnie zainteresuje się moją osobą i przyjedzie z Warszawy specjalnie, aby się ze mną rozliczyć. Ordynarny ton głosu nie ustawał, zagroziłem więc odłożeniem słuchawki. Gdy pułkownik nie opamiętał się… rzuciłem słuchawkę. Ponieważ działo się to na oczach wszystkich obecnych, panowie z UB odeszli jak niepyszni, a pozostali trochę pobledli z wrażenia, patrząc na mnie z podziwem. Szczególne uznanie wyraził przedstawiciel z Warszawy, równocześnie zaś wątpliwość, czy ten opór coś da. W każdym razie dałem wszystkim lekcję walki o praworządność. Bezpośrednio po tym zdarzeniu opracowałem tekst polecenia, natychmiast nadany telefonicznie do wszystkich zainteresowanych powiatów i gmin, żeby bezwzględnie przestrzegać przepisów dotyczących przekazywania materiałów spisowych, a zwłaszcza by nie przekazywać ich pracownikom UB. W związku z tym zdarzyło się, że gdy w jednej z gmin nieumundurowani i nielegitymujący się funkcjonariusze UB chcieli odebrać dane siłą, wezwano Milicję Obywatelską dla ich obrony i o mało nie doszło do strzelaniny. Takich przypadków było więcej. W każdym razie — mimo że nie wszędzie się to udało — z większości zagrożonych terenów materiał spisowy spłynął w całości i bez bałaganu.

Jako że akcja spisu prowadzona na terenie województwa dolnośląskiego i miasta Wrocławia przebiegała wyjątkowo sprawnie i dynamicznie (o czym świadczyło zajęcie pierwszego miejsca we współzawodnictwie w skali kraju), postanowiliśmy zadbać też o właściwe nagrody. Cały pomysł powstał w głowie magistra Karsta, a realizacją zajęliśmy się wspólnie. Z oficjalnego pisma wynikały śmiesznie niskie nagrody, równocześnie jednak odpowiednia interpretacja tekstu pozwalała na pewną elastyczność co do ostatecznej decyzji w kwestii wysokości nagród. Zostało to przez nas wykorzystane. Magister Karst opracował odpowiednio uzasadniony wniosek w tej sprawie, wymieniając osoby nagrodzone i wysokości nagród, które były ustalone znacznie wyżej aniżeli górna granica oficjalnie ustanowionych pułapów. Wniosek ten został przedstawiony na posiedzeniu prezydium WRN i po przedyskutowaniu zatwierdzony i przyjęty do wykonania. Ponieważ przyznanym funduszem na cele spisu dla naszego terenu gospodarowaliśmy oszczędnie, dzięki istniejącej rezerwie istniała możliwość wypłacenia tych nagród bez potrzeby zwracania się o potrzebne środki do Warszawy. Była to polityka stwarzania faktów przy wykorzystaniu wątpliwości i luk prawnych. Nagrody wypłacono, zanim jeszcze przyszła decyzja z Warszawy.

Teraz przyszła kolej na mnie. Miałem jechać do Warszawy, do prezesa GUS, Padowicza, i przy okazji odebrania wyróżnienia za uzyskanie pierwszego miejsca należało jakoś dyplomatycznie poinformować go o faktach dokonanych w zakresie wypłaconych już nagród, czyli przed oficjalnym zarządzeniem w tej sprawie, przy czym najdelikatniejszą stroną tego zagadnienia była ich wysokość. Mianowicie stawki nagród wypłaconych były czterokrotnie, a nawet pięciokrotnie wyższe od przyznanych w całym kraju. Pamiętam, że otrzymałem 3 tysiące zł, co stanowiło wtedy moje trzymiesięczne pobory. Prezes o mało nie spadł z fotela, ale w wyniku mojej argumentacji jakoś to przełknął, a co najważniejsze — nie zakwestionowało tej decyzji Prezydium WRN we Wrocławiu. W taki oto sposób uzyskaliśmy rekompensatę finansową odpowiednią do naszych osiągnięć, którą niejako sami sobie przyznaliśmy. Później, w czasie kontroli NIK, już po zakończeniu akcji próbowano prawo do pobrania bardzo wysokich nagród zakwestionować, ale ostatecznie, wraz z upływem czasu, sprawa przyschła.

Melioracja — powrót

Powróciłem więc do mojej pracy w melioracji, opromieniony głośnymi już i tutaj osiągnięciami i efektami uzyskanymi przeze mnie w pracach spisowych. Na zebraniu kierowników oddziałów i kierowników rejonowych kierownictw dyrektor złożył mi specjalne gratulacje. Stałem się więc dzięki temu osobą szerzej znaną nie tylko w melioracji, ale i w prezydium WRN. Wypadało teraz

wrócić do spraw związanych z poprawą niedobrej, coraz to bardziej się pogarszającej atmosfery pracy w melioracji, a szczególnie w terenie. Jednak sytuacja uległa zmianie. Napięcia i emocje opozycyjne osłabły, a nawet całkowicie przycichły na skutek mojej półrocznej nieobecności. Zanim dobrze się rozejrzałem, wyłonił się nowy problem o znaczeniu państwowym. Mianowicie chodziło o ratowanie upadających spółdzielni produkcyjnych. W spółdzielniach tych robiło się wszystko, tylko nie produkowało. Komitet Wojewódzki PZPR we Wrocławiu podjął inicjatywę mającą na celu udzielanie im pomocy kadrowej i organizacyjnej. Z tego powodu odbyło się na szczeblu wojewódzkim wielkie szkolenie aktywu partyjnego. Najlepsi aktywiści po przeszkoleniu mieli udać się w teren i podjąć tam działalność sanacyjną pod hasłem „Ratujmy spółdzielnię”. Ponieważ aktywistów było za mało, partia zwróciła się do organów administracji państwowej i przedsiębiorstw o delegowanie do tej akcji pracowników bezpartyjnych, ale „wyrobionych politycznie i w pełni uświadomionych”. Okazało się, że i ja do nich należę, ale legitymowały mnie do niej osiągnięcia podczas akcji spisu powszechnego. Wszyscy w melioracji byli zadowoleni, że mają stałego przedstawiciela do różnych akcji i że ich niejako zwalniam z uciążliwszych prac w terenie. W ten sposób na przestrzeni dalszych kilku miesięcy byłem delegowany (z przerwami) do różnych działań w spółdzielniach produkcyjnych i tylko na krótkie okresy wracałem do moich obowiązków jako inspektor do spraw spółek wodnych. Tak czy inaczej, przeważnie pracowałem w terenie.

Z tych moich działań uzdrawiających spółdzielnie wspomnę w skrócie tylko dwie. Pierwsza miała miejsce w Białym Kościele w powiecie Strzelin. W Komitecie Powiatowym PZPR w Strzelinie przy współudziale władz powiatowych dokonano podziału uczestników na poszczególne wieloosobowe ekipy, którym przydzielono — po dodatkowym instruktażu — konkretne obiekty do penetracji. Mnie przydzielono do spółdzielni w Białym Kościele wraz z ośmioma innymi osobami. Podwieziono nas na miejsce samochodem i w mieszkaniu sekretarza podstawowej organizacji partyjnej PZPR odbyło się nasze pierwsze zebranie organizujące naszą pracę. Powstał problem dotyczący kierownictwa zespołu. Nikt nie chciał się tego podjąć. Ponieważ jednak orientowano się, że jestem pracownikiem melioracji i w dodatku prawnikiem, jednogłośnie ogłoszono mnie kierownikiem. Sekretarz POP zaprosił mnie do swego domu, oferując kwaterę i wyżywienie. Przez całej okres tej kontroli, to jest w przeciągu ośmiu dni, pracowałem i mieszkałem na terenie tej spółdzielni, nie opuszczając jej ani na chwilę. Miałem więc możliwość dokładnego zapoznania się z życiem jej członków i ich rodzin na co dzień, i to od świtu do nocy.

Wyniki moich spostrzeżeń i prac okazały się fatalne. W wielkim skrócie: dziwiłem się, że tu, na polach spółdzielni, rośnie choćby trawa. Obserwowało się całkowitą degrengoladę pracowników, co eliminowało możliwość jakiejkolwiek współpracy. Nikt w ogóle nie myślał o sprawach spółdzielni — i to pomimo że na polach (przełom sierpnia i września) stało jeszcze niezżęte zboże lub częściowo zżęte, ale niezwiezione. Przewodniczący spółdzielni — obywatel Gliwa — zajęty był sprawami prywatnymi, o czym świadczył świetnie wyposażony i urządzony dom (dywany w pokojach), przy równoczesnym całkowitym braku zainteresowania problemami spółdzielni, a także jakiegokolwiek planu rozsądnych działań organizacyjnych. Przewodniczący czuł się jak pan na swoich włościach i tak też traktował pracowników. Była to praktycznie permanentna rozróba — intrygi, zawiści, kłótnie. Wszystko, tylko nie praca. Gliwa był wyjątkowo apodyktycznym, agresywnym i niesympatycznym typem. Tu nie mogło dziać się dobrze. I nie działo się.

Zebrałem wyniki badań moich i całej ekipy, po czym opracowałem wniosek w sprawie usprawnienia i polepszenia spraw organizacyjnych i produkcyjnych spółdzielni, a zwłaszcza kadrowych — na przykład kwestia usunięcia ze stanowiska przewodniczącego Gliwy nie mogła podlegać dyskusji. Wniosek został uzgodniony z sekretarzem POP, który całkowicie zgadzał się z jego tezami i treścią. Tak naprawdę to z mojego opracowania wynikała jedna rzecz, a mianowicie rozwiązanie spółdzielni. Oczywiście tak tego wniosku nie sformułowałem, chociaż taki logicznie się nasuwał. Ta ośmiodniowa kwarantanna w spółdzielni wiele mnie nauczyła.

Trzy miesiące później wysłano mnie do spółdzielni pod samym Wrocławiem, gdzie między innymi na obszarze kilku hektarów leżały w ziemi niewykopane jeszcze ziemniaki cukrowe, w większości zniszczone na skutek przemarznięcia (przełom listopada i grudnia). Spółdzielnia znajdowała się w analogicznym stanie jak wyżej opisana w Białym Kościele. Nic się nie dało zrobić. Buraki przepadły, a ja, wskutek wrogiej postawy ludności, w tym sekretarza POP, nie znalazłem nawet noclegu mimo kilkustopniowego mrozu. Sytuacja moja była nie do pozazdroszczenia, gdyż, prócz braku schronienia w nocy, w zimie, w obcym terenie, uległem wypadkowi, doznając poważnego nadwyrężenia prawej ręki, która mnie mocno bolała. Schronienie uzyskałem na posterunku MO, gdzie przesiedziałem do rana, a następnie opuściłem rozkładającą się spółdzielnię i autobusem wróciłem do Wrocławia. Tym razem wystąpiłem z wnioskiem o likwidację spółdzielni.

W kwietniu 1951 roku, urodził się nam trzeci z kolei syn, Adam. Żona wzięła kilkumiesięczny urlop macierzyński, a teściowie zjechali do nas z uwagi na moje częste wyjazdy służbowe, ażeby czuła się raźniej. W tym też czasie, na skutek rozwijającej się działalności inwestycyjnej, pojawiła się potrzeba powołania i zorganizowania komórki, która by koordynowała inwestycje i prowadziła tę działalność na szczeblu wojewódzkim. Dyrektor nie miał na ten cel etatu, a wszystkie działy się od tego wykręcały. Jako że zorganizowane przeze mnie spółki wodne już jakoś działały i nie czułem się nadmiernie obciążony, sam zgłosiłem dyrektorowi chęć podjęcia dodatkowo tej pracy. Wywołało to zachwyt zwierzchnika i osłupienie pozostałych pracowników, że znalazł się wariat do nadprogramowej pracy. Tym bardziej, że jak się później okazało, praca ta z dodatkowej stała się stopniowo pracą podstawową z racji mnożenia się zadań.

Tygodnie i miesiące płynęły, a moje obciążenie różnymi dodatkowymi obowiązkami stale wzrastało. Moja działalność inwestycyjna wymagała częstych wyjazdów do Warszawy; do Zarządu Wodnych Melioracji, a także do Departamentu Inwestycji w Ministerstwie Rolnictwa lub nawet do władz wojskowych. Wyjazdy te były tak częste, że w stolicy żartowano, iż powinienem na stałe przenieść się do Warszawy. Dzięki temu poznałem tam wielu ludzi na wysokich stanowiskach, dałem się dobrze poznać i wyrobiłem sobie pewną pozycję, a nade wszystko nabrałem znacznej pewności siebie, obracając się w wysokich kręgach administracji państwowej. Niektórzy mówili, że mam w Warszawie chody. To spowodowało oderwanie się od terenu województwa, ale nie aż takie, żeby nie dochodziły mnie wieści o ciągłych nieprawidłowościach i nadużyciach. Próbowałem te kwestie najogólniej skonsultować w Warszawie z ludźmi, których dobrze poznałem i do których miałem zaufanie, ale wyperswadowano mi to, mówiąc, że to sprawa beznadziejna, bo w Polsce rządzą wzajemnie powiązane kliki na różnych szczeblach, co daje im całkowitą bezkarność. Twierdzono, że jest to praktycznie niewykonalne; w każdym razie ponad siły jednego człowieka i wymaga mnóstwa pracy i sojuszników.

Na razie dałem więc spokój nurtującemu mnie problemowi. Nadarzyła się inna okazja, do zrobienia dobrej roboty. Mianowicie istniała od lat taka praktyka w melioracji, że pracujące kobiety z chwilą urodzenia dziecka i przejścia na urlop macierzyński automatycznie zostawały pozbawione premii. W tych czasach premia w melioracji była bardzo wysoka i niekiedy sięgała nawet 80—90 procent poborów zasadniczych. Problemem tym się nie interesowałem, gdyż nas nie dotyczył, nikt nie zgłaszał zastrzeżeń i po prostu o nim nie wiedziałem. Takie były przepisy i tak widocznie być musiało, że matka „w nagrodę” za urodzenie dziecka była pozbawiana prawie połowy swoich zarobków. Wreszcie padło to też na nas. Zaskoczyło mnie, gdy moja żona po urodzeniu Adasia poszła po wypłatę i przyniosła gołą pensję. Zacząłem interweniować. W Wydziale Finansowym Urzędu Wojewódzkiego, jak również od samego dyrektora, dowiedziałem się, że wszystko jest w porządku, zgodnie z przepisami i że nic się nie da zrobić. Zaproponowałem opracowanie odpowiedniego wniosku celem obalenia tego nonsensownego przepisu. Dyrektor uznał słuszność mojego stanowiska, ale miał także pewność, iż jest ono niemożliwe do zrealizowania w obecnym systemie społeczno-politycznym, preferującym zasadę produkcyjności i efektywności jako naczelnego hasła aktualnej rzeczywistości. Powiedział też, że nie wierzy w możliwość sukcesu takiej inicjatywy i nawet chciał się ze mną założyć, iż nic z tego nie będzie. Dodał, że nie podpisze takiego wniosku i że mogę to zrobić tylko we własnym imieniu.

I zrobiłem to we własnym imieniu i interesie. Wniosek nie był zbyt obszerny. Mieścił się na niecałych trzech stronach maszynopisu, który sporządziła moja żona. Wykazałem w nim z całą konsekwencją bezsensowność, bezduszność i niesprawiedliwość przepisów, które w jawny sposób naruszają podstawowe pryncypia zasad socjalizmu, walczącego z wszelką dyskryminacją. A co do zasad produkcyjności, wykazałem, że to właśnie kobieta, która rodzi dziecko, działa najbardziej wartościowo w sensie produkcyjnym, gdyż zapewnia produkcję w świetlanej przyszłości naszej socjalistycznej rzeczywistości. Było też tam wiele podobnych haseł wziętych z repertuaru obiegowych haseł propagandy realnego socjalizmu, które złożone w logiczną całość zostały ocenione jako prawdziwy majstersztyk. Wniosek wysłałem do ministerstwa na własny koszt i wszyscy czekali na wynik. Całość opracowanego wniosku była logiczna, spójna i jako niemająca słabego punktu nie do obalenia. I taką się okazała.

Ku zaskoczeniu wszystkich po przeszło miesiącu przyszła z ministerstwa nie tylko pozytywna odpowiedź w tej sprawie — uznająca słuszność argumentacji — ale równocześnie nowy okólnik, zmieniający przepisy pozbawiające kobiety w okresie urlopu macierzyńskiego premii i polecający wypłacenie zaległych wypłat za bieżący kwartał. Okólnik dotyczył oczywiście całej Polski. W ten sposób zrobiłem przysługę nie tylko mojej rodzinie, ale wszystkim matkom pracującym w melioracji na terenie naszego kraju. Stworzyłem w ten sposób już drugi poważny precedens prawny o charakterze politycznym (pierwszy to walka z UB), dowodząc, że i w tych warunkach totalitarnej i bezdusznej dyscypliny partyjnej można coś zmienić na lepsze. Odbiło się to szerokim echem w województwie, a także w całym kraju, gdyż w okólniku podano, że była to inicjatywa wrocławska. Nie muszę dodawać, że był to mój osobisty sukces. Otrzymałem wtedy wiele podziękowań.

Wiele szumu narobiła moja działalność na polu inwestycyjnym. Znalazło to swoje echo aż w Ministerstwie Obrony Narodowej. Jednym z obiektów budowanych we Wrocławiu był budynek na rogu alei Powstańców Śląskich i ulicy Wielkiej. Budowa ta stanęła w martwym punkcie, z chwilą gdy w trakcie prac porządkowo-rozbiórkowych doszło do wybuchu pancerfaustu — czyli „pięści pancernej” — leżącego w gruzach od czasu wojny. Zginął majster budowy i jeden pracownik. Pertraktacje prowadzone przez województwo z szefostwem wojsk inżynieryjnych na miejscu o odminowanie obiektu trwały już wiele miesięcy i nic nie wskazywało na to, że będzie można kontynuować budowę. W przypadku niewykorzystania kredytów groziła ich utrata na rzecz sprawniejszych inwestorów. Postanowiłem działać osobiście. Dyrektor udzielił mi zezwolenia na bezpośrednie odniesienie się w tej sprawie poprzez Wojewódzki Zarząd Wodnych Melioracji we Wrocławiu do Ministerstwa Rolnictwa. Ponieważ urzędnik w ministerstwie nie wykazał zainteresowania sprawą, a ponadto zajął postawę wybitnie arogancką, udzieliłem mu — a przy tej okazji również innym urzędasom — nauki, jak należy właściwie załatwiać petentów z prowincji. Po prostu dostałem ataku szału i prawie rycząc, skrytykowałem taką formę pracy naczelnych urzędów. Mój ryk był słyszalny nie tylko w pokoju, ale gromko niósł się po korytarzach ministerstwa. Wszędzie pootwierały się drzwi, a pracownicy ministerstwa pytali, co się właściwie dzieje, bo czegoś takiego tam jeszcze nie było. Udałem się do sekretariatu podsekretarza stanu i zażądałem audiencji. Sekretarka, widząc, że ze mną nie ma żartów, dość szybko załatwiła mi to posłuchanie. Przedstawiłem krótko sprawę, z czego wynikało, że wszystkie władze działają ospale, budowa stoi, kredyty mogą przepaść, a podległy podsekretarzowi urzędnik robi trudności w udzieleniu mi zezwolenia na bezpośrednią interwencję w MON-ie. Podsekretarz wezwał urzędnika i polecił wydać mi na piśmie upoważnienie celem interwencji u naczelnych władz wojskowych. To załatwianie trwało około godziny. Teraz co koń wyskoczy popędziłem do Ministerstwa Obrony Narodowej. Zanim tam dobrnąłem, była już godzina 14.05, a na wywieszce widniało wyraźnie, że strony przyjmuje się tylko do godziny 14.00. Zacząłem pertraktacje z pracownikami w biurze przepustek, którzy byli w stopniach oficerskich. Oni mi mówili o wojskowej dyscyplinie, a ja im o konieczności spełnienia mojego obowiązku i przeszkodach, jakie musiałem pokonać, ażeby z Wrocławia dostać się aż tutaj. To przekonało pana kapitana, który zająwszy niebiurokratyczne stanowisko, zaryzykował złamanie dyscypliny wojskowej, wypisując mi przepustkę wydaną rzekomo 10 minut przed godziną 14.00. Polecił mi oczywiście, abym stając przed obliczem szefa wojsk inżynieryjnych, twierdził, że wszedłem do budynku ministerstwa przed godziną 14.00, a przez jakiś czas błądziłem po korytarzach. Działaliśmy więc jakby w konspiracji.

Gdy wszedłem do budynku, minęło już kilkanaście minut od wybicia 14.00 i byłem trochę zaniepokojony, czy aby generał nie okaże się biurokratą. Szybko znalazłem się w sekretariacie, w którym już nie było żadnych petentów. Sekretarce zgłosiłem, że mam skierowanie do pana generała. Kobieta uprzejmie zawiadomiła, że generał jest w tej chwili zajęty, gdyż gości u niego jakaś osobistość z innego ministerstwa, ale po jej wyjściu zostanę przyjęty. Obawiałem się, że osobistość zechce zbyt długo bawić u generała i moja obecność w sekretariacie  znacznie po upływie godziny przyjęć — wyda się podejrzana. Siedziałem jak na węglach. Wreszcie o 14,20 otworzyły się drzwi gabinetu generała, który aż do nich odprowadził osobistość, i równocześnie usłyszałem jego głos:

— O! A skąd się pan tu wziął, przecież w sekretariacie już nie było nikogo?

— Tak jest, panie generale, w sekretariacie zjawiłem się trochę później, gdyż błądząc po korytarzach, nie od razu tutaj trafiłem.

— No mniejsza z tym — powiedział generał. — Jeśli już pan jest tutaj, to proszę wejść.

A więc udało się, sprawę chyba załatwię. Generał, będąc szefem wojsk inżynieryjnych w Polsce, posiadał stopień generała dywizji. Był osobą bardzo sympatyczną, wręcz ujmującą, o korpulentnej budowie ciała. Mówił ze śpiewnym wschodnim akcentem, chyba wileńskim. Poczęstował mnie wawelem (wtedy jeszcze trochę paliłem) i zapytał, w czym rzecz, że aż z Wrocławia przyjechałem do Warszawy. Wtedy krótko przedstawiłem sytuację, prosząc o interwencję w sprawie przyspieszenia odminowania obiektu. Starałem się przy tym nikogo o nic nie oskarżać, nie chcąc wywołać jakichś zadrażnień z władzami wojskowymi we Wrocławiu. Tymczasem sympatycznego generała diabli wzięli, że tak prostej sprawy nie umieją załatwić we Wrocławiu. Kazał natychmiast połączyć się z szefem wojsk inżynieryjnych we Wrocławiu. Natychmiast uzyskał połączenie z jakimś pułkownikiem i z miejsca zaczął dawać ostry wycisk, podniesionym głosem rugając za brak kompetencji, nieudolność i indolencję.

— Jak wy tam pracujecie — krzyczał — skoro mi tutaj z Wrocławia przyjeżdżają w takich błahych sprawach!

Z tamtej strony nieodmiennie było słychać tylko:

— Tak jest! Tak jest!

Generał mnie pożegnał, a ja pięknie podziękowałem, gdyż z rozmowy wynikało, że odminowanie budynku zostanie wykonane natychmiast. Wychodząc, jeszcze raz podziękowałem kapitanowi za umożliwienie mi wejścia do ministerstwa i będąc dobrej myśli, udałem się w podróż powrotną. Na miejscu okazało się, że moja interwencja spowodowała najazd generalicji wrocławskiej na nasz wydział w prezydium WRN. Bezpośrednio po mojej wizycie w Warszawie zjawili się u dyrektora generał wraz z trzema pułkownikami, wszczynając niesamowitą awanturę, że spowodowaliśmy ciężką obrazę szefostwa Dolnośląskiego Okręgu Wojskowego. Pierwszy raz dostali taki wytyk. Dyrektor z kolei nieźle oberwał od nich. Mnie na szczęście w tym czasie nie było. Sprawa nabrała biegu. Budynek w ciągu kilku dni został odminowany i budowa ruszyła. Wokół mnie zaczęła narastać fama, że jestem specjalistą od spraw trudnych i beznadziejnych. Mówiono: „Dajcie to Lewickiemu do załatwienia, a na pewno załatwi. On wszystko potrafi”. Trzeba przyznać, że — prócz umiejętności, talentu i temperamentu w działaniach — miałem dużo szczęścia.

Sprawa awantury z wojskowymi przycichła, a w to miejsce ponownie zaczęły się nasilać skargi na nieprawidłowości w rejonowych kierownictwach melioracji. Pracowałem tu już ponad trzy lata. Miałem wyrobioną pozycję i w wydziale, i w terenie, a także w Warszawie. Informacji o nieporządkach miałem aż nadto. Wszędzie funkcjonowały świetnie zorganizowane kliki traktujące to przedsiębiorstwo jak własny folwark. Najbardziej oburzało mnie złe traktowanie i krzywdzenie ludzi. W czasie uczestnictwa w grupowym wyjściu do opery osób zatrudnionych w melioracji, podczas antraktu, podszedł do mnie jeden z młodych pracowników i po przedstawieniu powiedział:

 Proszę pana, ja o panu wiele słyszałem i mam do pana pełne zaufanie. Pan jest jedynym człowiekiem w wydziale, który mógłby przyczynić się do poprawy sytuacji w terenie. Ja panu dostarczę odpowiednie materiały, a pan będzie mógł to omówić z dyrektorem. My tu nie mamy siły przebicia. Nasze skargi nie odnoszą skutku i nie docierają gdzie trzeba.

Powiedziałem mu, że sprawy te są mi znane i że postaram się nadać im bieg, ale że będzie to bardzo trudne, gdyż ci, którzy działają nieprawidłowo, są świetnie zorganizowani i mają powiązania kumoterskie na wyższych szczeblach. Skarżący się młody człowiek podał mi wstępnie informacje o nadużyciach finansowych związanych z zatrudnianiem tak zwanych „martwych dusz” i o rozliczaniu nigdy niewykonanych „robót zanikających” itp. Inne rewelacje były mi już znane, a w szczególności o aroganckim, a nawet chamskim traktowaniu pracowników, zwłaszcza tych młodych.

Sytuacja w rejonowych kierownictwach nie kształtowała się jednolicie. Były lepsze i gorsze. W niektórych jednak zły stan atmosfery pracy, stosunków służbowych i międzyludzkich oraz bałagan, marnotrawstwo i sobiepaństwo wymagały natychmiastowej i ostrej działalności profilaktycznej. Nie miałem intencji komukolwiek szkodzić, ale czyż można w ogólnym draństwie nikomu nie zaszkodzić, jeżeli działa niegodnie i wbrew obyczajom i prawu, w przypadku gdy chce się taką sytuację uzdrowić lub choćby poprawić. Wtedy reakcja jest zawsze jedna: opór przeciwko próbom dokonania takich zmian i bezwzględny atak na podejmującego taką próbę. Był już wtedy ustalony termin dla takiego naprawiacza — rozrabiacz.

Do pierwszego wybuchu doszło nieoczekiwanie — w czasie spotkania towarzyskiego elity melioracyjnej z okazji pożegnania jednego z kierowników rejonowego kierownictwa. Chodziło o inżyniera Stoksika, który był człowiekiem wielkiej kultury osobistej i świetnym fachowcem oraz nie miał żadnych powiązań z układami klikowo-mafijnymi. Jednak za jego plecami także działy się rzeczy, które miały charakter wysoce naganny. Może i dlatego też chciał odejść. W zebraniu (oczywiście przy alkoholu) brało udział około czterdziestu osób, wraz z dyrektorem i zaproszonymi gośćmi z Prezydium WRN. Zebranie przebiegało w bardzo miłej atmosferze, lecz nagle komuś strzeliło do głowy, że po wielu innych przemówieniach również i ja mam zabrać głos. Nie miałem takiego zamiaru i dlatego oponowałem. To nic nie dało. Cała sala zaczęła skandować moje nazwisko. W ten sposób zmuszono mnie do wystąpienia. Wystąpię, ale nietypowo — pomyślałem. Zresztą, zawsze w taki właśnie sposób przemawiałem. Mówiłem przede wszystkim zgodnie z prawdą, a nie według oczekiwań. Moje wystąpienia z reguły były pozbawione konformistycznych zwrotów, choć umiałem unikać nadmiernego akcentowania momentów drażliwych. Zawsze dochodziłem do sedna sprawy, a szczególnie obca była mi demagogia. Być może dlatego moje wystąpienia budziły szczere uznanie słuchaczy, nieraz przyjmowano je z entuzjazmem, powodowały też nietypowe i niezamierzone skutki. Mój język odzwierciedlał wyrzeczenie się stosowanej już powszechnie „drętwej mowy”. I pewnie dlatego właśnie mnie chciano posłuchać.

Wszystkie poprzednie wystąpienia miały charakter „drętwej mowy”. Zapomniano, że żegnamy wartościowego kolegę, wieloletniego pracownika, a wygłaszano panegiryki na cześć dyrektora i innych osobistości, o których powszechnie było wiadomo, że trudno mówić o nich pozytywnie. Dlatego zacząłem od tego właśnie, że mimo pełnego szacunku dla pana dyrektora, to przecież nie jego żegnamy, a pomijanie albo niedocenianie osoby żegnanej jest co najmniej nietaktem. I dalej w tym stylu, że niestety nie jest u nas tak wszystko cacy, czego wyrazem są liczne skargi, które do nas nieoficjalnie dochodzą. Głównym motywem mojego wystąpienia była jednak osoba żegnanego kolegi, inżyniera Stoksika, a fakt podniesienia jego rzeczywistych zalet, zwłaszcza charakteru, stał się równocześnie wyrzutem sumienia dla wielu pozostałych uczestników spotkania. Moje wystąpienie spotkało się z gorącym aplauzem, tak że wydawało się, iż taka zgodność w ocenie nie powinna spowodować żadnych nieporozumień.

Stało się inaczej. Wraz z żoną opuściliśmy zebranie troszkę wcześniej i na drugi dzień ze zdumieniem dowiedziałem się, że po moim odejściu doszło najpierw do ostrej wymiany zdań pomiędzy aktywnymi członkami kliki i pozostałymi uczestnikami spotkania, a następnie do różnych przepychanek i rękoczynów, a w końcu do poważnej bijatyki, w której użyto nawet mebli jako narzędzia agresji. W ferworze walki doszło do ataku na samego dyrektora, który w otoczeniu świty salwował się ucieczką. W rezultacie kilka osób musiało skorzystać z pomocy pogotowia, a ja sam widziałem jednego z kierowników z obandażowaną głową w gabinecie dyrektora, jak wręczał zwolnienie lekarskie. Odbiło się to w melioracji głośnym echem i doszło do prezydium WRN. A więc kości zostały rzucone. Po kilku dniach, gdy wszystko się trochę uładziło, już bez emocji postanowiłem udać się do dyrektora na rozmowę w cztery oczy.

Zwierzchnik wyraził żal i zaskoczenie tym, co się wydarzyło.

— Nigdy bym nie przypuszczał — powiedział — że sytuacja jest aż tak zła.

Wtedy przedstawiłem mu pełną ocenę sytuacji, łącznie ze sprawą nadużyć, niegospodarności, sobiepaństwa, nieodpowiedzialności, krzywdzenia ludzi i chamstwa. Dopiero wtedy dyrektor dowiedział się ode mnie wszystkiego. Był wprost przerażony. Postanowił działać energicznie i oświadczył, że liczy w tym na mnie. Jednak klika też postanowiła działać. Po jakimś czasie zauważyłem, że zwierzchnik zaczyna mnie unikać, a odbywa częste konsultacje właśnie z osobami, do których winien mieć pretensje o zły stan dyscypliny w melioracji. Krótko mówiąc, dyrektor uległ wpływom kliki, która wprost oskarżyła mnie o sianie zamętu i rozrabianie oraz o to, że moje wystąpienie na spotkaniu towarzyskim okazało się bodźcem do wywołania tych nieporozumień. Sytuacja nie jest tak zła, a moje enuncjacje są nieprawdziwe, a nawet kłamliwe.

Tak więc zaczęła się wojna. Aktyw partyjny zwarł szeregi i zaczął szukać podtekstu do zaatakowania opozycji, a szczególnie mnie jako jej lidera. Postanowiłem już więcej z dyrektorem nie rozmawiać, skoncentrowałem się za to na zbieraniu i dokumentowaniu informacji i skarg, które już miałem i które uzupełniałem. Otaczała mnie atmosfera nieufności i wręcz wrogości. Wypadłem więc z kliki obcej mi ideologicznie, z którą naprawdę łączyły mnie tylko więzy koleżeńskie. Stałem się wrogiem numer jeden. To samo dotyczyło mojej żony, która w dalszym ciągu pracowała w rejonowym kierownictwie. Musieliśmy z żoną, prócz dokumentów, szukać i organizować sprzymierzeńców do rozprawy, która w widoczny sposób była przygotowywana. Wiele osób nas popierało, ale gdy przyszło do składania konkretnych zeznań, ludzie tchórzliwie wycofywali się. Mówili, że klika jest za silna i że nie damy rady. Dlatego też materiał obciążający nie był tak obfity, jak należało oczekiwać, wystarczający jednak, ażeby udowodnić niektóre zarzuty, a na tej podstawie domniemywać pozostałe. Tak naprawdę to na placu boju ze strony opozycji pozostało pięć osób, w tym ja z żoną. Tylko trzech młodych ludzi z charakterem twardo podtrzymywało swoje obciążające zeznania, które za to były ciężkie i nie do obalenia.

Wszystko wskazywało na fakt, że czynione są przygotowania do rozprawy z opozycją, a szczególnie ze mną. Postanowiłem przejąć inicjatywę i działać z zaskoczenia. Skompletowałem materiał obciążający i wyjechałem służbowo do Warszawy pod pretekstem załatwienia spraw inwestycyjnych, a w rzeczywistości głównie po to, ażeby nadać bieg sprawie. Zwróciłem się z tym problemem do jednego z inspektorów w zarządzie melioracji, do którego miałem zaufanie i który był znany z krytycznej oceny działalności wrocławskiej melioracji. Poza tym cieszył się renomą zarówno w zarządzie, jak i u dyrektora zarządu. Inspektor zapoznał się z materiałem i pozytywnie ocenił moją inicjatywę, pytając tylko, dlaczego to właśnie jego wybrałem na doradcę w tej sprawie. Powiedziałem mu więc o zaufaniu do niego i o jego wpływowej pozycji w zarządzie. On z kolei przyjął to do wiadomości i oświadczył:

— W tej sytuacji muszę nadać bieg tej sprawie, gdyż to, co się tam dzieje, przechodzi wszelkie granice. Teraz, nawet gdyby się pan sam wycofał, to ja tego nie mogę tak zostawić bez rozpatrywania.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 55.65
drukowana A5
Kolorowa
za 77.53