Praca w PKS-ie w Wołowie
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami dnia 1 października 1962 roku objąłem stanowisko zastępcy dyrektora w niedawno powołanym do życia oddziale PKS w Wołowie. Ponieważ było to stanowisko nomenklaturowe, a ja wciąż nie należałem do partii, niezależnie od nominacji formalnej na zatrudnienie musiał wyrazić zgodę Komitet Powiatowy PZPR w Wołowie. Trochę się obawiałem, że mogą być kłopoty, gdyż po tylu rozróbach w różnych komitetach partyjnych wielu uważało mnie za wroga klasowego i pewnie jakiegoś tam jeszcze. Ale dyrektor Falender stwierdził, że nie będzie z tym problemu, ponieważ on ma dobre układy w komitecie w Wołowie, a także w prezydium PRN. Poza tym orzekł, że naprawdę nie mają poważnego kandydata na to stanowisko. Zawieziono mnie uroczyście samochodem i szef kadr Wojewódzkiego Zarządu PKS przedstawił mnie urzędującemu dopiero od kilku dni dyrektorowi oddziału Janowi Krześniakowi. Był to bardzo młody człowiek (w wieku dwudziestu ośmiu lat) o średnim wykształceniu technicznym w zakresie branży samochodowej. Jak później mi powiedział, czekał na mój przyjazd jak na zbawienie, gdyż zastał oddział w tak tragicznym stanie, że po kilku dniach chciał zrezygnować ze swej funkcji. Odwiodła go od tego zamiaru tylko obietnica, że za parę dni jako zastępca zostanie zaangażowany człowiek poważny — z dużym doświadczeniem i wyższym wykształceniem. Wszystko wskazywało na to, że znowu zaangażowano mnie do przedsiębiorstwa, które trzeba będzie organizować od początku, podobnie jak w przypadku DZBM-u. Wprawdzie nikt mi tu nie mówił jak tam, że idę do bagna, ale gołym okiem widać było, że to wołoskie bagienko nie ustępuje wrocławskiemu. Jedną z pierwszych prac porządkowych było oczyszczanie terenu zajezdni z nieprzeliczonej ilości pustych butelek po wódce. Sytuacja ekonomiczna, organizacyjna i kadrowa oddziału PKS w Wołowie była w fatalnym stanie. Braki kadrowe powodowały, że porządkowanie oddziału przypominało prace remontowe w budynku zrujnowanym od dachu do fundamentów. Nic dziwnego, że dyrektor Krześniak chciał z tej pracy zrezygnować. Szybko doszliśmy do porozumienia, a moja energia i zapał do pracy wpłynęły niesłychanie pozytywnie na jego samopoczucie. Postanowiliśmy, że z tego dziadowskiego oddziału PKS zrobimy placówkę na właściwym poziomie. Historia oddziału była krótka i typowa. Wrocławski oddział PKS nie mógł sobie poradzić z obsługą komunikacyjną na obrzeżach rozległego terenu. Chodziło o trzy powiaty, to jest Wołów, Milicz i Górę Śląską. A jeśli tak, to trzeba się tego strupa pozbyć. Uradzono, że nastąpi to drogą powołania nowego oddziału dla obsługi tych trzech powiatów. Myśl w zasadzie logiczna i dobra, pod warunkiem że wdrażanie koncepcji również będzie dobre. Ale wykonanie jej było jak najgorsze… Bo co się robi? Ano uchwałą wojewódzkiej rady narodowej powołuje się do życia nowy oddział, nie stwarzając absolutnie żadnych warunków dla realizacji nałożonych na niego poważnych zadań.
Uchwała to kilka stron druku, a w terenie nie przybył ani jeden autobus czy samochód ciężarowy. Mało tego, sytuacja uległa pogorszeniu, gdyż oddział wrocławski przekazał nowemu tabor w gorszym lub całkiem złym stanie technicznym.
Powołanie nowej jednostki organizacyjnej powinno być poprzedzone niezbędnymi działaniami przygotowawczymi dla umożliwienia realizacji nałożonych na nią zadań, a nie zmuszaniem jej, ażeby w trakcie bieżącej pracy sama sobie te warunki stwarzała. A tak właśnie było. Najpierw uchwała wojewódzkiej rady, a potem chyba drogą cudu, czy też w jakiś inny sposób, stanie się tak, że obsługa komunikacyjna terenu będzie przebiegać jak należy. Teren zajezdni był nieutwardzony. W razie większych opadów nie można było wysiąść z samochodu osobowego, gdyż błoto wlewało się do wnętrza. Stacja obsługi przystosowana do mniejszych remontów i napraw bieżących dla kilkunastu jednostek musiała sprostać naprawom kilkudziesięciu. Odział nie miał własnej stacji paliw, będąc torem kolejowym od źródła zasilania, to jest stacji paliw CPN, co przy częstym zamykaniu przejazdu kolejowego dezorganizowało punktualność w przestrzeganiu rozkładu jazdy autobusów. Nie posiadał nawet zasilania w wodę. Można sobie wyobrazić, jakie trudności powstawały, gdy kierowcy biegali z wiaderkami do pobliskiego stawu, ażeby uzupełniać wodę w układzie chłodniczym autobusu. A co było robić w zimie, gdy woda w stawie zamarzła? Nie będę dalej wymieniać wszystkich braków, powtórzę tylko jeszcze raz: nie było żadnych warunków dla należytej pracy oddziału. Piszę o tym dlatego, by uwypuklić, jak wiele niesamowitych nakładów pracy należało włożyć, ażeby postawić go na właściwym poziomie. I tu bardzo przydały mi się doświadczenia z okresu, kiedy organizowałem transport samochodowy w Dzielnicowy Zarząd Budynków Mieszkalnych we Wrocławiu. Tak więc znowu wypadło mi, ale już wspólnie z dyrektorem Krześniakiem, podjąć pracę nad stworzeniem z jednostki organizacyjnej całkowicie rozprężonej i zdezorganizowanej jednostkę sprawnie działającą. Początki były więc bardzo trudne, wprost beznadziejne. Były momenty, w których wydawało się, że nie damy rady i nic z tego nie będzie. Największe trudności powstawały w kwestii kadrowej. Pracownicy — przyzwyczajeni do braku nadzoru — wykazywali opieszałość, lekceważenie obowiązków i skłonność do alkoholu. Trzeba było na razie pracować z takimi, jakimi byli, i stopniowo próbować ich zdyscyplinować lub w końcu jednostki oporne usuwać. Była to praca wymagająca pewnego czasu, aby jej skutki stały się widoczne. Moje doświadczenie pedagogiczne z poprzedniej pracy też okazało się pomocne.
Jak już wspomniałem, nasz oddział obsługiwał trzy powiaty, a więc poza Wołowem również Milicz i Górę Śląską. Zarówno w Miliczu, jak i w Górze Śląskiej istniały placówki terenowe PKS, które obecnie podlegały naszemu oddziałowi. W placówkach sytuacja okazała się nieco lepsza, gdyż obsada kierownictwa podchodziła bardziej rzetelnie do pracy, a zmiany kadrowe nie były tu tak częste jak w Wołowie.
Dlatego też naszą uwagę skoncentrowaliśmy na Wołowie, który poprzednio spełniał też funkcję placówki, niestety najbardziej zaniedbanej. Pierwsze tygodnie były najtrudniejsze. Cały dzień intensywnej pracy nie wystarczał na załatwienie wszystkiego. A rozruch nowej jednostki jest bardzo pracochłonny. Dlatego zostawaliśmy do późnych godzin wieczornych i ostatnim pociągiem (o godzinie 22.00) odjeżdżaliśmy do Wrocławia. Rano trzeba było wcześnie wstawać, ażeby być na 7.30 w Wołowie. W tym czasie dyrektor Krześniak kontynuował studia wyższe w Akademii Ekonomicznej imienia Oskara Langego we Wrocławiu, i to go bardzo absorbowało. Umówiliśmy się, że będę wyrozumiały dla jego absencji i w przypadkach zaliczania obowiązkowych wykładów czy egzaminów zajmę się całością spraw.
Podział pracy był następujący: dyrektorowi Krześniakowi podlegały kadry, planowanie, dział ekonomiczny i finansowo-księgowy, mnie zaś działy produkcyjne, a więc dział techniczny, stacja obsługi, przewozy osobowe, przewozy towarowe i zaopatrzenie. Jak widać, cała istotna część działalności oddziału została usytuowana w pionie, który podlegał mnie. Współpraca układała się nam wyjątkowo dobrze, co w skali całego terenu podległego wojewódzkiemu zarządowi PKS we Wrocławiu stanowiło ewenement, gdyż prawie we wszystkich oddziałach coś się działo. Tym czymś były nieporozumienia między dyrektorami naczelnymi a ich zastępcami, popularnie zwane rozróbkami. Dlatego też Wołów był zawsze wszystkim wskazywany jako oaza spokoju i przykład dobrej współpracy kierownictwa. Ta nasza dobra współpraca była wzorem i przykładem dla wszystkich pracowników oddziału oraz dla podległych placówek i to ona w głównej mierze przyczyniła się do znacznych osiągnięć, które uzyskaliśmy.
Szybko wciągnąłem się w specyfikę pracy w komunikacji PKS, a szczególnie w pracę taboru ciężarowego, który dawał lwią część wpływów finansowych i stanowił o wynikach ekonomicznych oddziałów. Główny ciężar pracy ponosiłem jednak ja z uwagi na fakt, że działy produkcyjne tyle jej wymagały, oraz ze względu na to, że dyrektor studiował w Akademii Ekonomicznej, często miewał urlopy, a tym samym był nieobecny w zakładzie pracy. Z czasem okazało się, że zbyt późne powroty do Wrocławia i zbyt wczesne z niego wyjazdy są bardzo męczące, i dlatego przez kilka pierwszych tygodni zostawałem na noc w hotelu w Wołowie. To był okres katorżniczej wręcz pracy, której celem było wyprowadzić wszystkie zaległe sprawy na. To udało się wykonać do końca listopada, w rezultacie na koniec roku wszystkie zaległe sprawy zostały rozwiązane.
W tym początkowym okresie uległem poważnemu wypadkowi. Śpiesząc się do pociągu, zahaczyłem czubkiem buta o krawężnik i upadając, mocno stłukłem sobie lewe kolano. W wyniku tego spuchło jak bania, a noga uległa usztywnieniu. Chodząc, nie mogłem zginać nogi w kolanie. Otrzymałem zwolnienie lekarskie na miesiąc i z tym zwolnieniem odbywałem codzienne wojaże pociągiem do pracy w Wołowie na odległość 60 kilometrów. Nie mogłem zaprzepaścić pracy włożonej w początkowy okres dobrze zapowiadającego się rozruchu jednostki, kiedy to były już widoczne objawy poprawy w świadczeniu przez nasz oddział usług transportowych. Moja miesięczna nieobecność w tym czasie i na tym etapie mogłaby spowodować całkowite zahamowanie procesu. Sprawy dobrze się układały, a ja zdołałem tak dobrze opanować wszelkie arkana specyfiki komunikacyjnej oraz problemy ekonomiki samochodowej, że dyrektor Krześniak już po czterech miesiącach postanowił skorzystać z zaległego urlopu celem podgonienia prac związanych z jego studiami. Pozostałem więc sam przez miesiąc w czasie intensywnego porządkowania nowego oddziału. To był dla mnie prawdziwy chrzest bojowy — zostałem pasowany na menedżera w tej branży. Przeszedłem go pomyślnie, prowadząc prace organizatorsko-sanacyjne równolegle z bieżącymi pracami typu eksploatacyjnego. Sytuacja ekonomiczna naszego oddziału była trudniejsza aniżeli innych z uwagi na to, że obsługiwany teren nie był w zasadzie uprzemysłowiony i zapotrzebowanie na usługi przewozowe taboru ciężarowego okazały się niewielkie. Stale odzywał się brak zapotrzebowania na tego rodzaju usługi. Ta sytuacja zmuszała wprost do zdecydowanych działań menedżerskich. Do działań energicznych, a nawet ryzykownych, w ramach poszukiwania pracy dla taboru. To było pierwsze zadanie, gdyż w tych warunkach trzeba było zdobywać środki finansowe, ażeby przetrwać. I to robiliśmy. Obok nas w odległości 30 40 kilometrów powstawało Lubińsko Głogowski Okręg Miedziowy. Tam było pracy w bród. Lecz ten teren nie podlegał nam… Oddział z Legnicy znajdował się w typowej, uprzywilejowanej sytuacji przedsiębiorstwa socjalistycznego, wykonującego swoje obowiązki niejako z łaski. Był na tym terenie monopolistą. Zagłębie Miedziowe było skazane na jego usługi. Postanowiłem przełamać bariery biurokratyczne i wejść jako konkurencja na obcy teren. Pojechałem do Lubina i zaproponowałem konkurencyjne warunki, omawiając je z dyrektorami. A więc wydłużony czas pracy, rozliczenia dostosowane do wymogów kombinatu, tabor dostosowany do aktualnych potrzeb i tym podobne. Propozycja została przyjęta, a dyrektor kombinatu obiecał nawet załatwienie w zarządzie Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Państwowej Komunikacji Samochodowej we Wrocławiu aprobaty dla naszej jakoby nie całkiem formalnej działalności na obcym terenie. Na razie tytułem próby umieściliśmy pięć samochodów. Próba w pełni się powiodła i w krótkim czasie staliśmy się dla kombinatu nieocenionym usługodawcą w zakresie transportu ciężarowego.
Po częściowym zepchnięciu konkurenta legnickiego z terenu zagłębia lubińskiego postanowiliśmy sięgnąć po pracę na Górnym Śląsku. Zdobyliśmy informację o kłopotach z transportem ciężarowym na tym obszarze. Zdarzyło się, że przedstawiciel jednej z firm budowlanych na tamtym terenie — po bezskutecznych zabiegach o obsługę transportową w innych oddziałach PKS — trafił do Wołowa. Z miejsca przyjąłem ofertę, która niejako była już sprawdzoną kopią naszych usług w Lubinie. Ogólnie bano się ryzyka polegającego na czasowym oddelegowaniu taboru i kierowców na obcy, odległy teren, gdzie byłaby utrudniona kontrola. Poza tym okresowo należało poszczególne grupy kierowców podmieniać, a z tym wiązały się puste przebiegi na znaczną odległość (około 230 kilometrów). Do kontroli upoważniliśmy dyspozytorów obsługiwanych jednostek, które były zainteresowane dobrą pracą delegowanego taboru. W sumie okazało się to dla nas bardzo opłacalnym interesem, który przyczynił się do realizacji planów we wszystkich wskaźnikach. Kolejno zaczęliśmy realizować nasze zamierzenia inwestycyjne. Pierwszy palący problem stanowiła kwestia dopuszczenia do oddziału wody. Ponieważ nasz plan inwestycyjny ograniczał się do zakupu kilku autobusów, pozostałe zamierzenia można było realizować wyłącznie poza planem, czyli na dziko. Sprawa wody nie podlegała dyskusji. Bez niej nie mogło być mowy o normalnej pracy. Wyniki ekonomiczne mieliśmy więcej niż dobre, postanowiliśmy zatem doprowadzenie wody realizować jako inwestycję dziką i puścić ją w koszty. Weszliśmy w porozumienie z wydziałem gospodarki komunalnej w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Wołowie i zleciliśmy przeprowadzenie rurociągu wodnego do naszego oddziału. Przedsięwzięcie było ryzykowne z wielu względów. Głównie chodziło o fakt, że tym rurociągiem należało przejść pod torami kolejowymi i pod drogą. Gdybyśmy chcieli to wszystko wykonać zgodnie z obowiązującymi przepisami, to albo wymagałoby to kilku lat, albo też wcale byśmy tego nie zrealizowali. A więc jeżeli finansowanie na dziko, to wszystko na dziko. Spotkaliśmy się w restauracji i przy pół litra omówiliśmy całość przedsięwzięcia. To jest sporządzenie dokumentacji, sprawę materiałów i zaopatrzenia, a także wykonawstwa, szczególnie zaś problem przejścia z rurociągiem pod torami kolejowymi. Brali w tym udział wtajemniczeni miejscowi pracownicy PKS-u. Istna konspira. Konkretny plan ogólny ustalono bez zbytniego gadulstwa, a szczegóły miały być uzgadniane w trybie roboczym. Wyłączyłem się częściowo z bieżącej pracy na około miesiąc, aby zająć się kwestią zaopatrzenia w materiały i koordynacją całego przedsięwzięcia. Dla załatwiania tych spraw musiałem wyjeżdżać nawet poza teren województwa (do Poznania), co też było niezgodne z przepisami, jako że nie mieliśmy na to zezwolenia zarządu z Wrocławia. Jak tajemnica, to tajemnica. I stała się rzecz wręcz niewiarygodna. Nowo powołany oddział, znajdujący się gdzieś na obrzeżach województwa i pracujący w antykwarenkach, w ciągu jednego miesiąca doprowadził wodę z ujęcia miejskiego do zajezdni rurociągiem o przekroju 10 centymetrów. Rurociąg przeprowadzono pod torami kolejowymi w taki sposób, że dyrekcja DOKP we Wrocławiu nie musiała się wysilać odnośnie do różnych utrudniających warunków, gdyż po prostu o tym nie wiedziała. Miasto również było zainteresowane przedsięwzięciem, gdyż rurociąg o taki przekroju zapewniał wodę także budynkom mieszkalnym usytuowanym poza torami. Przejście z rurociągiem pod drogą też wykonano bez wiedzy zarządu dróg lokalnych, i to bardzo prymitywną metodą. Dwóch pracowników, stojąc po przeciwnych stronach drogi, podkopywało się pod nią na odpowiedniej głębokości zwykłymi szpadlami. Gdy podkop wydłużył się na tyle, że ramię pracownika i stylisko szpadla nie sięgało połowy drogi, stylisko zostało odpowiednie przedłużone (do około metra). Po dwóch tygodniach pracownicy drążący kanał pod drogą w końcu się spotkali. Rurociąg można było już skierować bezpośrednio do zajezdni. Wyczyn był bez precedensu, ale nadszedł czas rozliczenia… Okazało się, że oddział mógł wyasygnować z własnych środków około 360 tysięcy złotych, gdyż przekroczenie tej sumy zagrażało premii pracowników. Natomiast koszt rzeczywisty wynosił około pół miliona złotych. W tej sytuacji sprawa ta musiała przestać być tajemnicą. O brakujące środki musieliśmy się zwrócić do zarządu we Wrocławiu. Zarząd — pełen uznania wobec dynamicznych i bezprecedensowych przedsięwzięć — nie czynił żadnych zarzutów z tytułu naszych nieformalnych działań, ale pomóc nam nie mógł, gdyż w swoich planach też nie miał środków, ani też żadnych rezerw. Taką decyzję mogło podjąć tylko prezydium WRN. Obiecano taką interwencję. Jednakże sprawa była delikatna i mocno nieformalna, więc nie było odważnych na podjęcie tak ryzykownych działań. W końcu nie chodziło przecież o premię zarządu… Po kilku bezskutecznych ponagleniach sam udałem się do zarządu i poprosiłem o formalne zezwolenie na przekroczenie bariery biurokratycznej i osobistą interwencję jedynie w tej sprawie w prezydium Wojewódzkiej Radzie Narodowe. Udzielono mi jej. Zgłosiłem się zatem na audiencję u wiceprzewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. I zdarzyło się tak, że po trzynastu latach spotkałem się znowu z magistrem Karstem, który w ciągu tego czasu awansował na to stanowisko. Dawne prawie koleżeńskie stosunki poszły w zapomnienie (myślę o spisie powszechnym w 1950 roku) i odbyła się sztywna, bardzo służbowa rozmowa. Zreferowałem sprawę i poprosiłem o dodatkowe uruchomienie środków inwestycyjnych — tylko na dokończenie, a nie refundowanie całości kosztów. Zamiast rzeczowego ustosunkowania się padło pytanie:
— Czy ma pan upoważnienie do ominięcia drogi służbowej?
— Tak jest. — I przedłożyłem odpowiedni dokument.
— No widzi pan, to jest jawne naruszenie dyscypliny inwestycyjnej i my będziemy karać tego rodzaju naruszenia…
— Ja nie przyszedłem tu — przerwałem oburzony — ażeby wysłuchiwać gróźb o karaniu, lecz załatwić konkretną i słuszną sprawę. Jeżeli Wojewódzka Rada Narodowa we Wrocławiu wysiliła się i podjęła uchwałę o powołaniu oddziału Pekaes… Nie przyszedłem z żądaniem złotego medalu za bezprecedensowe osiągnięcie, lecz w sprawie pomocy finansowej, która bezsprzecznie nam się należy.
Moje ostre wystąpienie otrzeźwiło notabla i spowodowało natychmiastowe zejście na ziemię z wyżyn biurokracji.
— Ile środków potrzeba? — zwrócił się do mnie rzeczowo.
— Około sto pięćdziesiąt tysięcy złotych — odpowiedziałem.
— Dobrze, zgadzam się. Niech zarząd we Wrocławiu wystąpi z umotywowanym wnioskiem i sprawę załatwiamy.
Nie tak wyobraziłem sobie moją rozmowę z byłym współpracownikiem, z którym w spisie powszechnym stosowaliśmy wszelkie chwyty i wyczynialiśmy nieprawdopodobną ekwilibrystykę finansową. Osiągnęliśmy sukces, bardzo blisko współpracując. No cóż. Mało jest ludzi, którym władza nie uderzyła do głowy. Grunt, że sprawa załatwiona i oddział otrzymał pełną premię.
Wychodząc z gabinetu wiceprzewodniczącego, usłyszałem taką oto radę:
— Ale w przyszłości nie radzę stosować takich łamiących dyscyplinę finansową wymuszeń.
Nie odpowiedziałem „tak jest”, gdyż wcale nie miałem zamiaru rezygnować ze skutecznej formy realizowania koniecznych inicjatyw. Mając jednak to na względzie, dopilnowywaliśmy w przyszłości, aby takie inicjatywy ujmowano w planach.
Nastąpiły szare dni, miesiące i lata wytężonej pracy — a było ich prawie sześć — w trakcie których uzyskaliśmy jedne z najlepszych wyników ekonomicznych, i to we wszystkich wskaźnikach. PKS Wołów stał się przykładem dobrze zorganizowanej i funkcjonującej jednostki gospodarczej. Na naradach w zarządzie dyrektorzy często wskazywali nasz oddział jako wzorzec do naśladowania. Zawsze podkreślano, że inne oddziały, które od początku swego istnienia miały (jak się wyrażano) prawie luksusowe warunki, osiągały gorsze wyniki, a Wołów musiał wszystko sam sobie wypracować. Nie chciałbym zanudzać szczegółowymi opisami różnych przedsięwzięć, z których każde mogłoby stanowić temat oddzielnej noweli — podobnie jak doprowadzenie wody do oddziału — i dlatego wspomnę o nich w bardzo dużym skrócie, nie zapominajmy bowiem, że było to w czasach, gdy istniała tak zwana ogólna niemożność, miały miejsce najprzeróżniejsze utrudnienia, występował brak wszystkiego, co niezbędne, i kiedy nic się nie opłacało, a wszystkie inicjatywy, szczególnie typu budowlanego, ciągnęły się latami, podrażając koszty. Zdarzyło się nawet, że we współzawodnictwie uzyskaliśmy pierwsze miejsce w skali województwa. Jednak formalnie przyznano nam drugie, gdyż jak powiedział Orłowski, dyrektor zarządu: „Nie mielibyście szans we współzawodnictwie ogólnopolskim z uwagi na stosunkowo słabe zaplecze techniczne”. A więc przy słabszym zapleczu najlepsze wyniki… To warto odnotować. Nie był to wynik jednorazowy, co wskazywało, że nasz oddział wywalczył sobie już trwałe miejsce w czołówce dobrych przedsiębiorstw. Pamiętajmy jednak, że działo się to w realnym socjalizmie i pojęcie „dobry” obiektywnie mogło oznaczać na przykład „dostateczny”, a to z racji wielości różnych niedostatków. Ten dobry stan przedsiębiorstwa stanowił również wynik mojej osobistej inicjatywy, pomysłowości i odwagi w działaniu, krótko mówiąc, mojej pracy. W swoich działaniach byłem stopowany przez współpracowników, a nawet przez dyrektora Krześniaka, który nieraz mówił: „Po co pan tyle pracuje, pan się zamęcza, przecież to do pana obowiązków nie należy”. A ja, jak zawsze, nie widziałem końca tych obowiązków i pracowałem tak, jakby to było moje prywatne przedsiębiorstwo. Następnym naszym wyczynem było wybudowanie, a właściwie adaptacja budynku dworca osobowego PKS w Wołowie. I podobnie jak z doprowadzeniem wody wszystko było zorganizowane energicznie i sprawnie. Niezależnie od wszelkich trudności, zwłaszcza materiałowych, pory roku czy pogody, praca przebiegała szybko i terminowo. W ciągu połowy roku od chwili rozpoczęcia prac — budowy stanowisk odjazdowych autobusów, niwelacji terenu, poprawy drogi i adaptacji budynku — wszystkie zostały zakończone. Podczas deszczu ludzie już nie stali na przystanku pod parasolami, a zimą na mrozie, lecz oczekiwali w ogrzewanej poczekalni (w całkiem przyjaznych warunkach). Było to wykonane mniej więcej półtora roku po powołaniu oddziału. Ranga miasta powiatowego tego wymagała. Powiat Góra Śląska też nie chciał być gorszy, a więc w następnym roku powstał dworzec PKS w Górze. Całą sprawę załatwiono również w pół roku. Bardziej skomplikowanym przedsięwzięciem była budowa własnej stacji paliw. Należało zdobyć odpowiednie zbiorniki, przetransportować je na miejsce i zaadaptować do tego celu. Nasze starania, by dostać je u producentów na Górnym Śląsku, nie dały rezultatu, gdyż trzeba było czekać co najmniej dwa lata. Zmieniliśmy więc plan. Pojechaliśmy do Wałbrzycha i na złomowisku wyeksploatowanych zbiorników „Koksochemii” wybraliśmy dwa, które odpowiadały naszym zamierzeniom. Zostały one najpierw przetransportowane do specjalistycznego przedsiębiorstwa, które dokonało w nich prac adaptacyjnych dla celów przechowywania i pobierania paliwa, a następnie na teren naszej zajezdni. Równocześnie ze staraniami o zbiorniki należało przygotować głęboki wykop dla zadołowania zbiorników w ziemi. Wykop miał wymiary 12 metrów na 5 metrów i głębokość około 6 metrów. Nie mieliśmy sprzętu mechanicznego do wykopu, tak więc został on wykonany ręcznie przez więźniów z wołowskiego więzienia. Chętnych do pracy nie brakło, gdyż płaciliśmy według stawek rynkowych. Jak już uzbrojone zbiorniki przywieziono, wykop był gotowy. Zadołowanie, pomiar i przygotowanie do przyjęcia paliwa trwało dwa tygodnie. Całą operację wykonano w ciągu siedmiu miesięcy. Można wyrobić sobie wyobrażenie o trudnościach, gdy podam, że zbiorniki miały wymiary 11metrów na 2,2 metra, a waga jednego wynosiła około 7 ton. Mieliśmy największą stację paliw ze wszystkich oddziałów PKS na terenie województwa — o pojemności około 360 tysięcy litrów. Wieści o aktywnym i wyróżniającym się oddziale w Wołowie oraz jego osiągnięciach rozeszły się szeroko… Dotarły aż do Warszawy. Przekonałem się o tym osobiście. Mianowicie zostałem delegowany do Warszawy na kurs doskonalenia zarządzania przedsiębiorstwami. Trwał on około miesiąca. Byliśmy zakwaterowani w hotelu Polonia. Delegowanych była jakaś setka dyrektorów lub zastępców dyrektorów z oddziałów w całej Polsce. Poznałem wtedy wielu ciekawych ludzi, którzy też przeważnie pracowali bez zapewnienia ich przedsiębiorstwom odpowiednich warunków. Ludzie ci z szeroko otwartymi oczami i z niedowierzaniem słuchali o naszych wyczynach w Wołowie. Oni wszystko musieli otrzymać, o wszystko prosić, na wszystko otrzymywać zezwolenie, a co najważniejsze, niewolniczo trzymać się przepisów (prawa powielaczowego) i ściśle przestrzegać drogi służbowej. Dlatego nic dziwnego, że niewiele mogli zdziałać. W takich sytuacjach działała tylko jedna licząca się siła w systemie realnego socjalizmu… Siła przebicia lub bardziej popularnie — chody. Kto je miał, to mógł jakoś wegetować, albo i nawet nieźle się urządzać. To były lepsze warunki ofiarowane z łaski. Tu żadna inicjatywa nie była potrzebna. Wszystko było dane i zapewnione. Było po prostu bezpiecznie i bez ryzyka. Dlatego nie bardzo wierzono moim relacjom o naszym systemie zarządzania w wołowskich antywarunkach i podejrzewano o zwykły blef. Ta sytuacja niewiary nieoczekiwanie uległa diametralnej zmianie po jednym z wykładów na temat zasad ekonomiki w zarządzaniu przedsiębiorstwami ze szczególnym uwzględnieniem specyfiki PKS-owskiej. Wykładowcą był jeden z kierowników wydziału w Zjednoczeniu PKS w Warszawie. Gdy po jego wykładzie rozwinęła się dyskusja potwierdzająca „ogólną niemożność”, wykładowca przerwał ją i powiedział, co następuje:
— Panowie dyrektorzy! Macie słuszność, ale tylko w niewielkiej części. Natomiast ja podam wam przykład, że tak właśnie nie jest. Mamy taki oddział w Polsce, gdzie wszystko da się zrobić, gdzie wszystko się opłaca, gdzie o nic nie proszą, gdzie nie tylko buduje się dworce autobusowe i stację paliw, gdzie ludzie nie siedzą na połamanych krzesłach…. A ten oddział jest w Wołowie — i może nawet nie wszyscy o nim słyszeli. A dyrektor tego oddziału siedzi tu między wami. Jego się spytajcie, jak to się robi.
Niewiele osób orientowało się, że jestem właśnie dyrektorem z Wołowa, i zaczęli się rozglądać po obecnych. Widząc to, wykładowca zwrócił się do mnie:
— Dyrektorze, proszę wstać i się pokazać.
Wstałem więc i się zaprezentowałem. Byłem tym całkowicie zaskoczony i speszony. Oczywiście niewiara w moje opowieści ustąpiła, a w to miejsce powstało uznanie, a nawet podziw. Ciągle odwiedzano mnie w pokoju hotelowym, gdzie rozmowom i konsultacjom nie było końca.
Kilka miesięcy po powrocie z Warszawy miała odbyć się konferencja produkcyjna naczelnych dyrektorów oddziałów PKS z województwa wrocławskiego. Dyrektor Krześniak nie mógł się tam udać, gdyż w tym czasie był chory, dlatego musiałem go zastąpić. Tak się złożyło, że byłem jedynym zastępcą dyrektora na tej konferencji, poza mną sami naczelni. Konferencja miała wyjątkowo bogatą oprawę i wzięło w niej udział wielu zaproszonych gości, którzy zasiedli w prezydium. Byli przedstawiciele armii (dwóch pułkowników i major), związków zawodowych z ulicy Mazowieckiej (zarząd okręgu, trzy osoby), partii (z KW PZPR) i jeszcze kilku notabli nieznanej mi proweniencji. Wymieniając te osoby, chcę podkreślić, że konferencja miała charakter wybitnie otwarty i to, co miało się dziać w czasie jej trwania, nie było wewnętrzną sprawą PKS-u, lecz poszło w szeroki świat. Konferencję prowadził Orłowski, dyrektor naczelny zarządu PKS we Wrocławiu. Znany on był ze swoich dyktatorskich zapędów i braku kultury w kontaktach z podwładnymi (w stosunku do zwierzchników był układny, elegancki, superuprzejmy, sam miód, co z reguły stanowiło cechę wszystkich nomenklaturzystów). Osobiście się z nim mało stykałem, gdyż podlegałem służbowo jego zastępcy, dyrektorowi Paszowskiemu, który okazał się zaprzeczeniem wymienionych ujemnych cech dyrektora naczelnego.
Dyrektorzy mieli składać krótkie sprawozdania z aktualnej sytuacji oddziałów, a bezpośrednio potem następował komentarz Orłowskiego na jego temat. Komentarz ten był zwykle w formie złośliwej, wręcz zjadliwej, a niekiedy obraźliwej. Gdy doszło do mnie, komentarza praktycznie nie było, gdyż wiadomo, że w Wołowie raczej jest wszystko w porządku. Tym niemniej byłem oburzony sposobem prowadzenia tej konferencji i dlatego pozwoliłem sobie na krytyczny komentarz (półgłosem w trakcie chamskich i wręcz ordynarnych epitetów pod adresem składających sprawozdania dyrektorów). Mój głos był słyszany w najbliższym otoczeniu i wywołał szmer zadowolenia. Pojawiły się nawet śmiechy w wyniku moich celnych ripost. Dyrektor Orłowski mógł to słyszeć lub nie. W każdym razie w końcu sali, gdzie siedziałem, powstał taki mały szmerek, raczej anonimowy, ale wyraźnie skoncentrowany w okolicach miejsca, które zajmowałem. Mógł zostać zinterpretowany jako protest przeciw wystąpieniu dyrektora, który nie bacząc na obecność wielu gości z zewnątrz, dawał popis typowo specjalistycznego chamstwa, i to publicznie. Dyrektor na razie jakby tego nie dostrzegał, ale był taki moment, gdy skojarzył odgłos protestu właśnie z moją osobą. Na twarzach gości wyraźnie widać było dezaprobatę.
W końcu Orłowski uczepił się dyrektora zakładu remontowego i dał pokaz nie tylko publicznego maltretowania poważnego człowieka, ale wprost gnojenia go. Padały słowa pełne pogardy, obraźliwe, ośmieszające i poniżające. Najgorsze było to, że zgodnie z rytuałem partyjnym (obydwaj partyjni) niesłusznie poniżany dyrektor, zamiast zdobyć się na jakikolwiek protest, zaczął przeprowadzać samokrytykę. To było ohydne widowisko. Orłowski podchwycił i dalejże uzupełniać ją i pogłębiać. Tu zostały przekroczone wszelkie granice nieodpowiedzialnego chamstwa i braku elementarnej kultury. Żeby zaś inni dyrektorzy nie myśleli, że są lepsi, zwrócił się do wszystkich:
— Wy! Dyrektorzy! — syczał. — Wy też nie lepsi. Wy nie nadajecie się na te stanowiska i nie zasługujecie na lepsze traktowanie. Nawet przeszkadzacie…
I dalej w tym stylu. Przy czym akcentowane to było głosem pełnym nieukrywanej pogardy i takim samym grymasem na twarzy tudzież gestami. W końcu widocznie usatysfakcjonowany zamilkł i zapytał, czy ktoś chciałby zabrać głos w dyskusji. Nikt nie chciał. Jego w zasadzie wszystkich obrażające wystąpienie wystarczyło za podsumowanie. W grobowym nastroju zakończono konferencję. Po zakończeniu podszedł do mnie zastępca Orłowskiego, dyrektor Paszowski, i poprosił, ażebym przed odejściem zgłosił się u niego w gabinecie, gdyż ma dla mnie specjalne polecenie. Zgodnie z jego prośbą udałem się do sekretariatu łączącego gabinety obu dyrektorów. W tym czasie było tam wiele osób. Po naradzie podbijano delegację i załatwiano inne sprawy. Znalazło się tu wielu dyrektorów, byli kierownicy działów zarządu, sekretarki i ktoś tam jeszcze. Pełno ludzi. Ja oczekiwałem zaś na przyjęcie przez dyrektora Paszowskiego.
Tu muszę popełnić dygresję. Byłem powszechnie znany z tego, że nie pozwalałem sobie w kaszę dmuchać. Szanowałem zwierzchników i różnych kontrolerów, ale i sam wymagałem szacunku. Pojawił się na terenie Wołowa jakiś inspektor NIK-u, który szukając dziury w całym, natknął się na mnie. Ponieważ przyczepiał się bezpodstawnie, kulturalnie mu to tłumaczyłem, a gdy nie poskutkowało, wykazując mu ignorancję w sprawach komunikacji, wyprosiłem z gabinetu. Obrażony inspektor udał się ze skargą na mnie do dyrektora Orłowskiego. Wiedziałem o tym i wcale się nie przejmowałem. A więc dyrektor Orłowski miał na mnie haka pod warunkiem, że skarga była uzasadniona. Rzeczony inspektor był powszechnie znany ze swoich zagrywek nie fair i bezpodstawnych oskarżeń. Tym bardziej jego skargi i doniesienia wymagały gruntownego zbadania. Orłowski miał jednak pełne zaufanie do — jak się okazało — swego kumpla i nie miał zamiaru niczego sprawdzać, przyjmując wszystko za prawdę niewymagającą dowodu. Nie wykorzystał tego na konferencji, bo być może liczył się z moją zdecydowaną odprawą.
Wracam teraz do przerwanej narracji. W sekretariacie pełno ludzi. Naraz otwierają się drzwi gabinetu Orłowskiego. Wchodzi on do sekretariatu władczym krokiem despoty, ale z miną dobrotliwego władcy. Wszyscy usłużnie usuwają mu się z drogi. Podchodzi do sekretarki, wydając jakieś polecenie. Wracając, odwrócił się i dostrzegł mnie w tłumie. Wtedy przyjmując pozę dyrektora, zrobił krok w moją stronę i nonszalanckim tonem, maksymalnie nacechowanym arogancją, zaczął mnie rugać jak smarkacza, wypominając mi zarzuty podniesione przez inspektora NIK-u. Chwilę wytrzymałem, ale w końcu mu przerwałem:
— Czy pan zdaje sobie sprawę, jak pan się zachowuje? Przecież to jest niedopuszczalne, mało tego, to jest karygodna forma zachowania u poważnego człowieka na stanowisku. Przecież te bzdury, które pan tu wygłosił, to stek kłamstw. Jak panu nie wstyd bez sprawdzania takie zarzuty stawiać…
I dalej w tym stylu podniesionym głosem…
— Jak pan śmie! — przerwał mi krzykiem.
— A śmiem, jak pan widzi. I tylko te kłamliwe bzdury pan zauważył w mojej trzyletniej pracy…
— Ja pana!… — krzyczał. — Ja pana!…
— Ja nie dbam o to, co pan zamierza. — I machnąłem lekceważąco ręką.
To był koniec. Orłowski zaniemówił, gdyż zapewne pierwszy raz w życiu coś takiego go spotkało. W sekretariacie zrobiło się cicho. Wszyscy z przerażeniem (a niektórzy nawet z drżeniem, co widziałem kątem oka), wstrzymując oddech, obserwowali tę prawdziwie dramatyczną scenę. Orłowski, widocznie wzburzony, szybkim krokiem zrejterował z sekretariatu do swego gabinetu. Wszyscy patrzyli na mnie z podziwem. Zanim zdołałem ochłonąć, otworzyły się drzwi gabinetu dyrektora Paszowskiego, który zaprosił mnie do siebie. Pierwszy zabrałem głos:
— Panie dyrektorze, zanim pan mi coś przekaże, ja chciałem panu coś powiedzieć.
— A cóż takiego?
— Muszę panu zrelacjonować, co przed chwilą wydarzyło się w sekretariacie.
— Ciekawe. Cóż to takiego?
Wtedy opowiedziałem całe zdarzenie z jego zwierzchnikiem, po czym je skomentowałem. Powiedziałem też, że dlatego to mówię, gdyż być może już ktoś inny będzie wykonywał to zlecenie, ponieważ liczę się z tym, że dyrektor Orłowski po tym, co się…
Paszowski mi przerwał, mówiąc:
— Według mnie nic takiego się nie stało, małe nieporozumienie, proszę sobie zbytnio tego do serca nie brać, a teraz proszę posłuchać…
I wtedy przekazał mi zlecenie. Nie bardzo wierzyłem, że Orłowski tak łatwo przejdzie do porządku dziennego nad tym afrontem. Wszyscy uważali, że jestem już spalony, i to tym bardziej, że po „sukcesie” decydenta w pastwieniu się nad bezbronnymi dyrektorami spotkała go taka porażka. Na drugi dzień opowiedziałem w pracy o moim konflikcie z Orłowskim dyrektorowi Krześniakowi. Uważał, że wprawdzie mocno podpadłem, ale nie ma uzasadnienia do zwolnienia z pracy. Poza tym Paszowski na pewno mu to wyperswaduje. Widocznie tak było, bo w ciągu dwóch tygodni nie wydarzyło się nic, co miałoby związek ze scysją z tamtym człowiekiem. Ale niespodziewanie po ich upływie otrzymałem telefoniczne zawiadomienie z zarządu, że w określonym dniu i o określonej godzinie mam się zgłosić u dyrektora Orłowskiego. A więc jednak Orłowski nie puści tego płazem… Tak wszyscy myśleli, a w tym i ja. W oznaczonym czasie przybyłem do gabinetu dyrektora naczelnego zarządu. Już na mnie czekał.
Wszedłem i przywitałem się. Dyrektor Orłowski nie wyglądał na zagniewanego. Wręcz przeciwnie. Miał pogodną twarz i przywitał mnie ujmującym uśmiechem. Zachował się tak, jak gdyby nigdy nic nieprzyjemnego między nami się nie wydarzyło. Rozpytywał o problemy i rzucił nawet kilka zdań na temat dobrej pracy oddziału. Następnie przeszedł do rzeczy, czyli do celu mojej wizyty. Okazało się, że Nadodrzańskie Zakłady Chemiczne „Rokita” w Brzegu Dolnym, do którego dowoziliśmy naszymi autobusami pracowników, otrzymały ostatnio specjalne zamówienie państwowe i mają kłopoty z dowozem surowca i wywozem gotowego produktu. Sprawa jest wagi państwowej, a ja osobiście mam zająć się jej rozwiązaniem przez dostarczenie odpowiedniej liczby samochodów ciężarowych i koordynację tych przewozów. Dyrektor powiedział, że ma do mnie pełne zaufanie i dlatego zleca mi to zadanie, a ja mam się nikim nie wyręczać, tylko osobiście wszystkim kierować.
A więc sytuacja się wyjaśniła. Orłowski jednak przeszedł nad konfliktem do porządku dziennego, gdy przekonał się o bezpodstawności donosu czy skargi inspektora NIK-u. Podobno od tego czasu wyraźnie zmienił swój stosunek do podwładnych. Jeśli zaś chodzi o mnie, to nasze stosunki były potem wyjątkowo dobre. Gdy spotkaliśmy się przypadkowo na terenie zarządu przed budynkiem, pierwszy mi się kłaniał, i to zamaszyście (w przypadku gdy go nie zauważyłem). Na terenie oddziału działała oczywiście komórka partyjna. Dyrektor Krześniak był członkiem partii, a ja — bezpartyjny. Partyjność Krześniaka okazała się mocno problematyczna, co wynikało z naszych rozmów w cztery oczy. W roku 1956 Krześniak, jako młody student, ostro demonstrował przeciw reżimowi. Podobno nawet brał udział w demolowaniu jakiegoś wrocławskiego lokalu partyjnego. Ale parę lat minęło, wszystko wróciło do normy. Trzeba było pomyśleć o przyszłości. Uznał, że przynależność do partii na pewno ułatwi mu start. Był młody, zdolny, inteligentny, zaczął studia… A więc dlaczego by nie? I rzeczywiście. Partyjność niesłychanie ułatwiła mu karierę, gdyż w wieku chyba dwudziestu siedmiu lat uzyskał nominację na dyrektora naczelnego oddziału PKS w Wołowie, mimo że miał tylko średnie wykształcenie techniczne. Charakteryzowało go typowo partyjne podejście do stosunków wynikających z zależności służbowej. Dla podwładnych surowy i wymagający, ale zawsze kulturalny. Natomiast w stosunku do zwierzchnictwa przesadnie ugrzeczniony, aż do zapomnienia o własnej godności. Gdy mój konflikt z Orłowskim nabrał rozgłosu, stało się to tematem wielu komentarzy. Wtedy to dowiedziałem się od kilku dyrektorów, że Krześniak znalazł się w podobnej sytuacji jak ja w stosunku do Orłowskiego. Został przez niego zbesztany jak smarkacz na oczach wielu osób w trakcie jakiegoś zjazdu w Cieplicach, a mimo to nie protestował, ale jeszcze bardziej usłużnie mu nadskakiwał, co zostało bardzo niekorzystnie odebrane przez świadków tego zdarzenia. Szczególnie to nadskakiwanie po zmyciu głowy. Jako partyjnego, widocznie nie stać go było na zachowanie godnej postawy. Nasza współpraca była prawie idealna. Nic jej nie zakłóciło. Byliśmy wzorem dobrej atmosfery pracy dla całego województwa. Na ogólnych naradach w zarządzie często to podkreślano. Była to w dużym stopniu moja zasługa, gdyż już na wstępie naszej współpracy, gdzieś po sześciu miesiącach, z jego winy mógł powstać konflikt. Była narada robocza kierownictwa naszego oddziału. Był to też bardzo trudny okres naszej pracy. W trakcie narady Krześniak ostro wystąpił z protestami odnośnie do niektórych kierowników bezpośrednio mnie podlegających, czym niepotrzebnie wywołał zły, pełen napięcia nastrój. Wtedy ja taktownie, w zasadzie nie sprzeciwiając się jego ocenie, chcąc złagodzić minorową, deprymującą atmosferę, wyraziłem opinię łagodzącą, aby podbudować psychicznie ludzi pracujących w naprawdę bardzo trudnych warunkach. Wtedy ponownie zabrał głos Krześniak i już wyraźnie w sposób polemiczny nie zgodził się z moją oceną. Wywołało to fatalne wrażenie, gdyż nawet gdybym w ogóle nie miał racji, to nie należało się tak zachować, a już forma wypowiedzi była kompletnie niedopuszczalna i aż prowokowała do riposty. Mogłem to zrobić, ponieważ lepiej znałem podległe mi działy, a mój przełożony zachował się w stosunku do podwładnych po prostu niepedagogicznie. Poza tym mylił się w swej całkowicie negatywnej ocenie. Dla dobra klimatu w pracy zaniechałem jednak riposty i po prostu przeszedłem nad tym do porządku dziennego. A takie właśnie sytuacje związane z prestiżem powodowały w oddziałach nieporozumienia i złą atmosferę. Byłem przecież starszy (miałem czterdzieści siedem lat) i dysponowałem bardzo bogatym doświadczeniem życiowym — zarówno teoretycznym, jak i praktycznym. Spokój został uratowany i trwał nieprzerwanie do końca naszej współpracy.
Drugi przypadek niewłaściwego podejścia do naszej współpracy przez Krześniaka wystąpił w związku z mającym nastąpić wystąpieniem dyrektora naczelnego oddziału na otwartej sesji Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Wołowie. To był jego obowiązek. A miało to być pierwsze wystąpienie od powołania oddziału w Wołowie. Widziałem, że niechętnie się do tego zabiera i wolałby na tej sesji nie wystąpić. Zresztą, wcale z tym się nie krył, mówił o tym często. Nie wiedziałem, co może być powodem tej obsesji. Myślę, że chodziło po prostu o tremę przed publicznym wystąpieniem przed tak ważnym i licznym gronem. Czasu było dużo i można się było przygotować. Sądziłem, że to uczynił, i dlatego przestał o tym mówić. Naraz nieoczekiwanie, dosłownie w dniu, kiedy sesja miała się odbyć, i to o godzinie 7.30, oświadczył, że jest zmuszony prosić mnie, żebym go zastąpił i wystąpił, reprezentując PKS. Dosłownie mnie zatkało. Na cztery godziny przed sesją dowiaduję się, że mam reprezentować oddział, będąc do tego całkowicie nieprzygotowanym.
— Ależ dyrektorze — powiedziałem — przecież to jest wprost niemożliwe, gdyby chociaż wczoraj mi to pan zasygnalizował…
— No tak, ma pan rację, ale zaszły takie okoliczności — jakie, to już nie powiedział — że ja po prostu nie mogę wystąpić na sesji. Bardzo pana proszę. Ma pan jeszcze cztery godziny na przygotowanie się. Dam panu materiały. Na pewno da pan sobie radę. Pan potrafi.
Cóż było robić? Dla zgody i świętego spokoju dałem się w to wrobić. Zjadłem śniadanie i zacząłem opracowywać konspekt wystąpienia. Ustaliłem główne punkty, a do punktów hasłowo myśli kierunkowe plus trochę konkretnych wyników statystycznych. Reszta miała być improwizacją. I była. W zasadzie nawet udaną, gdyż otrzymałem sążniste brawa. Tego rodzaju sprawy dzięki mojej postawie przebiegały bezkonfliktowo i dlatego też była dobra współpraca. A miałem prawo odmówić, gdyż postawienie mnie w tak krytycznej sytuacji było niepotrzebne i w ogólne nie fair.
Na terenie oddziału działała komórka partyjna. Sekretarz POP Kowalski był człowiekiem ambitnym i lubił udzielać mentorskich wskazówek, czy też porad, w sprawie na przykład obsady personalnej, obsady autobusów lub samochodów ciężarowych bądź w innych sprawach. Jakiś czas to tolerowałem, lecz w końcu, gdy już tego było za wiele, a porady przeszły niemal w imperatyw, udzieliłem sekretarzowi ostrego pouczenia, że nie jest trzecim dyrektorem, i po prostu wyrzuciłem z gabinetu. Sekretarz czuł się tym osobiście głęboko dotknięty, a ponadto potraktował to jako wystąpienie antypartyjne. Poszedł na skargę najpierw do Krześniaka, który jednak uznał jego postępowanie za niewłaściwe. Wobec braku satysfakcji udał się na skargę do Komitetu Powiatowego PZPR w Wołowie. Skargę przyjęto, ale po rozpatrzeniu uznano, że postępowanie sekretarza Kowalskiego nie jest prawidłowe, i nie uzyskał on satysfakcji. Zbliżały się wybory sekretarza POP w oddziale. Przychodziło do mnie wielu kierowców partyjnych i bezpartyjnych, którzy uważali, że już najwyższy czas, ażeby sekretarzem został ktoś inny. Wszyscy mieli go dość. Pytano mnie, kogo ja widziałbym na tym stanowisku. Wskazałem swojego kandydata. Zamiast gorliwego partyjniaka normalnego, zdrowo myślącego kierowcę Lisowskiego. Kandydaturę zaaprobował też Krześniak i wybrano kandydata przeze mnie wskazanego. Sytuacja analogiczna jak przy wyborach na sekretarza w DZBM-ie. To wskazywało, że i w partii się ze mną liczono. Lecz jak na razie propozycji wstąpienia w jej szeregi nie miałem.
PKS — jako bardzo ważna jednostka organizacyjna na wypadek wojny — miała też swojego opiekuna z ramienia armii. Był nim pewien major, który z reguły zapominał, że rozmawia z dyrektorem cywilem. Pan major interesował się wyłącznie pionem technicznym, który podlegał mnie, dlatego ze wszystkimi sprawami służbowymi zwracał się właśnie do mnie. Lecz te kontakty nie nabierały cech współpracy — miały wybitnie charakter komenderowania. Pan major odnosił wrażenie (i tak się zachowywał), że rozmawia z feldfeblem. Jakiś czas — dla zgody i świętego spokoju — to tolerowałem, ale z czasem straciłem cierpliwość i postanowiłem z tym skończyć. Omówiłem to z Krześniakiem i oświadczyłem, że jeżeli major nie zmieni tonu wypowiedzi i sposobu zachowania, to dam mu nauczkę, żeby wiedział, że to nie koszary, a ja nie podoficer. Krześniak zgodził się z tym i powiedział, że major jest znany z chamstwa i że wreszcie ktoś musi dać mu nauczkę. Przy najbliższej wizytacji oddziału pan major zaczął w swoim starym stylu, ale ja go z miejsca osadziłem:
— Panie majorze, jeżeli pan natychmiast nie zmieni tonu głosu i sposobu zachowania, to ja nie tylko z panem nie będę rozmawiał, ale po prostu wyproszę pana z gabinetu. Tu nie są koszary, a rozmawia pan z dyrektorem przedsiębiorstwa. W takiej sytuacji, jeżeli nic się nie zmieni, nie widzę możliwości kontynuowania współpracy z panem.
Major zdębiał. No coś podobnego! Takie potraktowanie oficera? Zaskoczenie było całkowite.
Przy tej okazji chciałem wyjaśnić, że moje z reguły bardzo opanowane, spokojne i zawsze przyjazne zachowanie (mimo wrodzonego temperamentu) było bardzo mylące dla wszystkich kontrahentów. Mój przyjazny sposób bycia mylił rozmówcę odnośnie do istoty mych możliwości w wypadku konfliktu lub — powiedzmy — różnicy zdań. Dotyczyło to zwłaszcza ludzi niekulturalnych albo wręcz chamów, którzy tę moją cechę poczytywali za słabość charakteru. „A no jak on taki grzeczny i spokojny, no to można sobie pozwolić”. Ponieważ dawałem przeciwnikowi szansę na opamiętanie się i dojście do zgody, to go rozzuchwalało. I nagle następowała moja ostra i prawidłowa reakcja… I wtedy adwersarz zwykle całkowicie wysiadał. Tak było i teraz. Pan major zrobił okrągłe oczy i zaczął bełkotać:
— Ja przecież nie miałem wcale zamiaru pana obrazić. Jeżeli coś było nie tak jak należy, to ja pana bardzo przepraszam…
I mamrocząc coś jeszcze, jak niepyszny opuścił mój gabinet. Poszedł prosto do Krześniaka i żalił się na to, jak został przeze mnie potraktowany. Parę miesięcy później otrzymaliśmy nowego opiekuna w szarży kapitana, który okazał się człowiekiem wyzbytym drylu wojskowego.
Podobnie było z jednym z radnych z powiatowej rady narodowej. On również uważał, że jest upoważniony wyłącznie do wydawania dyspozycji (często nonsensownych albo wręcz niemożliwych do realizacji) tonem władczym i aroganckim. W czasie pewnej rozmowy telefonicznej, gdy przebrał miarkę, dałem mu taką reprymendę, że chwilowo zamówił. To była jego ostatnia rozmowa ze mną. Te oraz podobne sytuacje (a było ich wiele, gdyż tupeciarzy, arogantów i chamów nigdy nie brakowało, a szczególnie w realnym socjalizmie) budowały mi opinię, że jestem człowiekiem wymagającym takiego samego szacunku, z jakim ja odnosiłem się do wszystkich. Być może dlatego też moje stosunki służbowe zarówno w komitecie powiatowym PZPR, jak i w prezydium PRN czy MRN były całkowicie poprawne i układały się bezkonfliktowo. Mój stosunek do pracowników miał charakter wychowawczy. Nigdy nie mogłem wyzbyć się bakcyla pedagogiki, to jest bezpośredniego wpływania na korygowanie wadliwych postaw pracowników w odniesieniu do pracy, do klientów czy w stosunkach koleżeńskich między pracownikami. Zawsze miałem czas, uważając to za swój obowiązek, na rozmowy wychowawcze przy okazji kontaktów służbowych. Były to rozmowy prowadzone u mnie w gabinecie lub w czasie kontroli na podległych placówkach. W wielu przypadkach okazało się, że nie były one bezowocne. Przeważnie byli to kierowcy lub pracownicy stacji obsługi, ale nie tylko. To powodowało, że lepiej się wzajemnie poznawaliśmy i wytwarzała się więź, której cechą był przede wszystkim wzajemny szacunek i niemal koleżeńskie zbliżenie. Dotyczyło to oczywiście jednostek wyrobionych społecznie, zdyscyplinowanych i poważnie traktujących pracę. To była kadra, na której można było polegać. Ale były też przypadki, gdy niestety metody wychowawcze zawodziły. Wtedy zawsze dawałem szansę drogą upomnienia czy też nagany, ale w końcu niepoprawny osobnik musiał odejść. Te moje rozmowy wychowawcze poprzedzające zwolnienie powodowały, że zwolniony pracownik nigdy nie miał pretensji o to, że musi odejść z przedsiębiorstwa. Dlatego dobrze znałem ludzi i wiedziałem, czego mogę od nich oczekiwać.
Jeden z pracowników — kierownik działu przewozów towarowych Dobrowolski — zwrócił się do mnie z prośbą, abym pomógł mu opracować krótkie opowiadanie związane z jego udziałem w ostatniej wojnie światowej. Był żołnierzem Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki armii i walczył z Niemcami aż do Berlina. Chciał wziąć udział w konkursie z nagrodami pieniężnymi, który to konkurs jako ogólnopolski zorganizował jakiś tygodnik warszawski. To, co mi przyniósł, nie tylko nie nadawało się na konkurs, ale i na wypracowanie do niższej klasy szkoły podstawowej. Wtedy zaprosiłem go na rozmowę, podczas której podał mi on różne ciekawe szczegóły z sytuacji frontowej, która szczególnie zapadła mu w pamięć i w serce i zadecydowała o jego przeżyciu na froncie. Były rzeczywiście ciekawe. Opowiadanie nie mogło przekraczać dziesięciu stron maszynopisu. Napisałem mu to opowiadanie. Był mi za to bardzo wdzięczny. Jego recenzja mojej pracy była wręcz entuzjastyczna. Później o tym zapomniałem. Tymczasem po jakichś czterdziestu dniach wpadł do mnie do gabinetu, cały rozpromieniony, z informacją, że zdobył pierwszą nagrodę w kwocie dziesięciu tysięcy złotych (dwie dobre pensje). W rewanżu otrzymałem kilka kilogramów świetnych wyrobów wędliniarskich po dokonanym uboju świniaka z tej okazji. Prawdę powiedziawszy, sam byłem zaskoczony tak wysoką oceną przez jury moich możliwości literackich.
Po kilku latach pracy znałem dobrze wszystkich pracowników, gdyż stykałem się z nimi bezpośrednio. Niektórych trzeba było kontrolować, inni kontroli nie wymagali. Momentem zapalnym w komunikacji autobusowej były punkty zwrotne, czyli miejscowości na obrzeżach podległego nam terenu, w których z uwagi na znaczną odległość i na wczesne wyjazdy autobus, wraz z załogą, pozostawał na noc. Z reguły był to kierowca i konduktorka. Nazywano ich małżeństwami służbowymi. Był to trudny do rozwiązania problem, albowiem w zależności od doboru tych par mogły się tam dziać (i nieraz się działy) różne konfliktowe zdarzenia, które doprowadzały do nieporozumień małżeńskich żonatych kierowców. Ta sytuacja wymagała częstych kontroli, i to przez zaskoczenie. Musiałem znaleźć czas na ich dokonywanie. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, kiedy nastąpi kontrola, od czasu ich nasilenia sytuacja uległa normalizacji. Jak kierowca służbowej warszawy nie jechał do domu, a pozostawał na dyżurze w zajezdni, mawiano, że „blady strach padł na kierowców, bo dyrektor Lewicki będzie szalał w terenie”. I wtedy na pewno wszystko było w porządku. Były też przypadki, gdy angażowałem się w obronę osoby, która na przykład na polecenie władzy wyższej winna zostać zwolniona z pracy (i to może nawet dyscyplinarnie) na skutek jakiegoś wykroczenia. Wynikało to z bardzo dokładnej znajomości rzeczywistej wartości i przydatności pracownika. Tak było chociażby z kierowcą autobusu Dratem, który zaliczany był do czołówki. W czasie jednego z kursów doszło do incydentu między nim a kierownikiem szkoły podstawowej, który był pasażerem. Kierownik, nauczyciel powszechnie nielubiany w wyniku aroganckiego zachowania w stosunku do rodziców i dzieci, odniósł się do kierowcy również lekceważąco, a w końcu obraziwszy go słownie, trzasnął drzwiami autobusu, przycinając mu dwa palce lewej ręki i raniąc go dotkliwie. Kierowca w odwecie za obrazę i zranienie podbiegł do nauczyciela i go spoliczkował. Miało to miejsce na przystanku autobusowym, na oczach kilkudziesięciu osób, głównie pasażerów autobusu. Zachowanie nauczyciela wywołało ogólną dezaprobatę, kierowcy zaś, o dziwo, pełną aprobatę. Skarga ze strony nauczyciela wpłynęła do zarządu we Wrocławiu, a ja otrzymałem polecenie przeprowadzenia osobistego śledztwa, a następnie surowego ukarania kierowcy. Przesłuchałem wielu świadków tego zdarzenia, którzy dobrowolnie zgłaszali się w celu złożenia zeznań. Ku mojemu zdziwieniu nikt spośród nich nie widział pobicia pasażera, natomiast wszyscy widzieli jego naganne i agresywne zachowanie. W takiej sytuacji nie było podstaw do ukarania kierowcy, a skargę należało zakwalifikować jako zdarzenie sfingowane. Tak też uczyniłem. Na ogólnej naradzie dyrektorów w zarządzie otrzymałem za tę decyzję przytyk od dyrektora naczelnego zarządu w formie:
— A na przykład w Wołowie to można pasażera natrzaskać po gębie i jest wszystko w porządku. Wniosków do kierowcy nie wysuwa się.
W replice wyjaśniłem, że żaden sąd w PRL-u, łącznie z Sądem Najwyższym, nie mógłby skazać nikogo, gdy ani jeden z wielu świadków nie potwierdził zarzutów podniesionych w skardze. Dyrektor nie ustosunkował się do mojej wypowiedzi. Sprawa przyschła.
Wiele mojego czasu pochłaniała praca społeczna w zorganizowanym przez nas klubie sportowym PKS przy naszym oddziale. Mieliśmy kilka sekcji: piłki nożnej, łuczniczą, szachową i brydżową. Sekcje pracowały dość intensywnie i dlatego miały też niezłe osiągnięcia. Byliśmy pierwszą drużyną piłki nożnej w PKS-ie w skali kraju, której udało się wejść do klasy A. Sekcja łucznicza nawiązywała nawet kontakty międzynarodowe. Przyjeżdżały do nas na zawody drużyny z NRD, nasza drużyna również wyjeżdżała na mecze rewanżowe. Sportowe życie naszego klubu wprowadziło do szarego życia powiatowego miasta wiele ożywienia. A zwłaszcza mecze piłki nożnej stanowiły wielkie przeżycie dla mieszkańców Wołowa i okolic, co potwierdzała stała (bardzo liczna) frekwencja widzów. Klub działa do dzisiaj.
Wiele pomocy materiałowej i technicznej uzyskiwaliśmy na skutek naszej bardzo dobrej współpracy z dyrekcją Nadodrzańskich Zakładów Chemicznych „Rokita” w Brzegu Dolnym. Praktycznie każda nasza potrzeba w zakresie uzyskania nieosiągalnego lub bardzo trudnego do zdobycia materiału była zawsze zaspokajana. To nam zapewniało komfort w kwestii utrzymania gotowości technicznej autobusów i samochodów na najwyższym poziomie na terenie województwa wrocławskiego — z wielkim pożytkiem dla mieszkańców obsługiwanego przez nas terenu.
Wyrazem wysokiego uznania zarządu wojewódzkiego PKS dla moich zdolności organizatorskich było zlecenie, bym osobiście kierował akcją komunikacyjną w Trzebnicy pod kryptonimem „Wyszyński”, i to mimo tego, że był to teren oddziału wrocławskiego. Chodziło o znane uroczystości religijne w trzebnickiej bazylice ku czci Świętej Jadwigi. Uroczystości te zawsze miały bogatą oprawę i były okazją do zjazdu bardzo licznych wiernych, nie tylko z terenu archidiecezji wrocławskiej. Liczbę uczestników uroczystości przeciętnie oceniano na około dwadzieścia tysięcy. Rok 1967 zbliżał się ku końcowi. Sytuacja polityczna w PRL-u zaczęła się zagęszczać. Potwierdziły to najbliższe miesiące. Ogłoszenie z ambon, że w uroczystościach weźmie udział kardynał prymas Wyszyński, uatrakcyjniło tę uroczystość do tego stopnia, że liczono się z co najmniej podwojeniem liczby uczestników. Natomiast faktem było, że już kilka dni przed uroczystościami pątnicy zaczęli tłumnie napływać, rozkwaterowywać się w Trzebnicy i okolicznych miejscowościach. Akcja „Wyszyński” miała dla władz wydźwięk wybitnie polityczny. Chodziło o to, aby po zakończeniu uroczystości jak najszybciej rozładować natłok pielgrzymów w związku z obawą, że w przypadku niezrealizowania tego sprawnie i szybko stworzy się okazja do ewentualnych wystąpień antyustrojowych, związanych z napiętą sytuacją polityczną w kraju.
Ażeby szybko przewieźć przeciętnie na odległość około 40 kilometrów taką ilość uczestników, potrzeba byłoby mniej więcej 100 autobusów. Teoretycznie mogłyby one zabrać jednorazowo około siedmiu tysięcy uczestników. A więc problem byłby rozwiązany w trzech lub czterech kursach tych wszystkich autobusów, w ciągu czterech lub pięciu godzin od chwili zakończenia uroczystości, co miało wydarzyć się o godzinie 14.30. To były teoretyczne założenia. W praktyce autobusów było zaledwie około czterdziestu i wszystko miało stanowić wielką improwizację, którą miałem kierować i za którą miałem być odpowiedzialny. Wiadomo, że ludzie korzystają z różnych okazji transportowych (było wiele samochodów osobowych, ciężarowych, pojazdów konnych i tak dalej), a to powinno ułatwić rozwiezienie pielgrzymów. Poza tym istniała przecież linia kolejowa Trzebnica — Wrocław. No w każdym razie jakoś to będzie. I jakoś było.
W dniu uroczystości zostałem zawieziony służbową warszawą na godzinę 7.00 do Trzebnicy. Zorientowałem się co do liczby autobusów i wstępnie ustaliłem miejsce ich postoju oraz wytypowałem główne kierunki rozwózki i kolejność odjazdów. Miałem do dyspozycji sztab składający się z siedmiu rutynowanych inspektorów ruchu drogowego, którzy mieli mi pomagać w kierowaniu akcją i w utrzymaniu łączności na terenie miasta. W akcję tę były zaangażowane autobusy z wielu oddziałów. Prócz autobusów z Wołowa znajdowały się pojazdy z Legnicy, Wrocławia i Świdnicy. Napływ uczestników uroczystości był znaczny, ale nie tak wielki jak przewidywania. Nie wiem, ile tysięcy osób brało udział, gdyż nikt ich nie liczył, ale według wykonanych kursów (autobusami nabitymi pasażerami do granic wytrzymałości) można ich liczbę ocenić na około dwadzieścia pięć tysięcy. Mimo dobrej organizacji przewozów rozwiezienie pielgrzymów trwało jednak od 14.00 do 22.00. Właśnie o godzinie 22.00 odjechał ostatni autobus — w kierunku Wrocławia przez Oborniki Śląskie.
W czasie podstawiania pojazdów na stanowiska odjazdowe działy się sceny niemal dantejskie. Nastąpił istny atak pielgrzymów na podstawione autobusy. W kilku przypadkach uszkodzone zostały drzwi, przez co pojazdy musiały zostać wyeliminowane z obsługi podróżnych. Dochodziło do tratowania słabszych, a nawet uszkodzenia kończyn. Zastanawiający był ten pośpiech w odjazdach po zakończonych uroczystościach… W drodze wywiadu ustaliliśmy, że powodem pośpiechu był fakt, iż prymas Wyszyński miał w tym samym dniu (w godzinach wieczornych) wystąpienie w katedrze wrocławskiej i chciano na nie zdążyć. W ten sposób to wystąpienie zbiegło się z życzeniami partii odnośnie do szybkiego zlikwidowania, jak to partyjni określali, spędu trzebnickiego. Powstało natomiast nowe „zagrożenie”, że zbyt dużo ludzi weźmie udział w spotkaniu z kardynałem we Wrocławiu. Ale temu już nie można było zaradzić. Około dziesięciu tysięcy pielgrzymów zdążyło na spotkanie z Wyszyńskim.
Zdarzyło się w tym dniu, że w swoim odczuciu po raz pierwszy w życiu znalazłem się w prawdziwym stanie nieważkości. Muszę wyjaśnić kulisy tego przeżycia. Jak już wspomniałem, na posterunku w Trzebnicy byłem już o godzinie 7.00. Organizowanie całości przewozów tak mnie zaabsorbowało, że przez całe trzynaście godzin, to znaczy do godziny 20.00, nie usiadłem ani na pięć minut, przy czym dosłownie nic nie jadłem ani też nic nie piłem. Świadczy to dobitnie o mojej świetnej formie. Forma formą, ale byłem rzeczywiście u kresu sił. Mój sztab lepiej sobie z tym radził i jego członkowie na zmianę jedli, pili i krótko wypoczywali. Mnie nie miał kto zastąpić. W końcu uznano, że dyrektor też człowiek, a akcja potrwa jeszcze ze dwie godziny, i postanowiono, że zostanę zawieziony samochodem na krótką kolację do restauracji w Prusicach, odległej o kilka kilometrów. Był tylko jeden problem: co z dyżurowym telefonem, który od czasu do czasu wydzwaniał z żądaniem aktualnych meldunków. Uznano, że akcja właściwie już się kończy, a ostatni meldunek był podany kwadrans temu, tak więc jest dość czasu, żeby tę kolację skonsumować. Tak też się stało. Dwa samochody wypełnione przepracowanymi ludźmi pomknęły do Prusic, gdzie w mig podano schaboszczaki z przystawkami i co gorsza — czego nie przewidywałem ani nie pragnąłem — również z wódką. Kolacja była obfita, a wódki też niemało. Trudno było się wykręcić. Nie wiem, ile wypiłem, ale czułem w głowie spory zamęt. Piliłem do szybkiego powrotu do Trzebnicy, gdyż nie chciałem po dobrze wykonanej akcji narazić się na zarzut dezercji z posterunku.
Około godziny 21.00 byliśmy już z powrotem. I tu okazało się, że telefon urywał się prawie od dziesięciu minut. Dzwonił bez przerwy. Oczywiście dobijano się z Wrocławia. Natomiast osoba, która miała w tym czasie dyżur, gdzieś się ulotniła. Co robić? Dzwonić do dyrektora Orłowskiego, czy nie dzwonić? Gdy ostatni autobus odjedzie, to wtedy złożymy meldunek o zakończeniu akcji, a wtedy już dojedziemy do siebie. Nie upłynęło dziesięć minut, a telefon znowu zaterkotał. Teraz wystąpił problem, kto ma podejść do telefonu, gdyż ja osobiście czułem, że mam poważne trudności z wymową, byłem bowiem w stanie upojenia alkoholowego w stopniu wyższym od wszystkich obecnych. Była to konsekwencja wyczerpania kilkunastogodzinną, wykonywaną bez przerwy i wyczerpującą nerwowo pracą. Telefon dzwonił jak najęty i nikt nie chciał podnieść słuchawki. Wszyscy się łamali. W końcu jeden z inspektorów powiedział:
— Trudno, dyrektorze, pan jest odpowiedzialny i my nie możemy pana w tym zastąpić. Da pan sobie na pewno radę.
Dobrze to było powiedzieć, ale gorzej wykonać, gdy język wypowiadał posłuszeństwo i czuło się zamęt w głowie. W końcu musiałem podejść do telefonu. Uniosłem słuchawkę.
— Tu punkt kontrolny w Trzebnicy — zgłosiłem się. — Mówi dyrektor Lewicki.
O dziwo! Powiedziałem to jak najbardziej normalnym głosem. Ani śladu przeciągania wyrazów czy jakiegoś niezrozumiałego bełkotu. Inspektorzy patrzyli na mnie w napięciu i z podziwem. Wydobyłem z siebie resztki siły i woli i w wyniku niesłychanej koncentracji czułem się prawie normalnie. Moją normalność pobudził, a następnie wzmocnił ironiczny głos dyrektora Orłowskiego, który zwrócił się do mnie:
— Chciałem zameldować panu, dyrektorze, że akcja kierowana przez pana została właśnie zakończona.
Ta wybitnie złośliwa forma wytyku do głębi mnie wzburzyła. Oprzytomniałem na chwilę prawie całkowicie.
— Chyba pomylił pan role, dyrektorze — wyrzuciłem z siebie jednym tchem — to ja mam złożyć meldunek panu. I gdyby pan nie zadzwonił, to za parę minut zawiadomiłbym pana, że właśnie ostatnia grupa pasażerów wsiada do autobusu, który za chwilę odjedzie, i to dopiero będzie koniec akcji, a pański meldunek był przedwczesny. Natomiast chciałem pana zapytać: czy trzynaście godzin stania na nogach bez chwili przerwy i bez jakiegokolwiek posiłku nie uzasadnia przypadkiem konieczności spożycia posiłku, chociaż o godzinie dwudziestej pierwszej?
— Ależ dyrektorze — zreflektował się Orłowski — oczywiście, że się panu to należy. Proszę to traktować jako żart z mojej strony. Wszystko jest w porządku. Dziękuję panu za sprawnie przeprowadzoną akcję.
To była cała nasza rozmowa. Byłem prawie trzeźwy. Inspektorzy promienieli. „Ale dał mu pan nauczkę jak należy”. „Ale mówił pan tak, jakby nie miał w ustach nawet jednego kieliszka wódki”. Widać napięcie psychiczne na chwilę zniwelowało zaburzenie poalkoholowe. Dyrektor Orłowski widać pamiętał scysję ze mną sprzed roku i dlatego szybko wycofał się z dalszych złośliwych uwag. Najważniejsze, że nie miał pojęcia o nadmiernej zawartości alkoholu w mojej krwi. Gdyby wiedział, to z pewnością nasza rozmowa miałaby dla mnie mniej korzystny obrót. Rozmowa zakończona moim pełnym sukcesem spowodowała całkowite odprężenie i ponowny atak alkoholu na mój system równowagi i narządu mowy. Ostatni autobus z pasażerami rzeczywiście odjechał i na placu pozostał tylko służbowy, którym nasza grupa złożona z ośmiu osób miała wracać do Wrocławia. Kierowca autobusu zwrócił się do mnie:
— Za ile minut chce pan być w domu? Jest godzina dwudziesta druga, droga pusta, można ostro jechać.
— Teraz już mi się nie śpieszy, niech pan jedzie ostrożnie — odpowiedziałem.
Ale kierowca — oczywiście trzeźwy — postanowił ustanowić rekord szybkości przejazdu autobusem na odcinku Trzebnica — Wrocław. Autobus ruszył ostro i nabrał szybkości około 80 kilometrów na godzinę, chwilami było 90. Droga wolna, bez przeszkód, jedynie zakręty na szosie powodowały gwałtowne hamowanie, a ponowne przyspieszanie wbijało mnie w fotel. Nietrudno się domyślić, co się ze mną zaczęło dziać. Świat najpierw zaczął wirować, po czym chwilowo straciłem poczucie rzeczywistości. Po krótkiej chwili nastąpiło to, co najgorsze. Zacząłem odczuwać, że autobus się głęboko przechyla to na jeden bok, to na drugi, a ja bezskutecznie starałem się utrzymać w pionie. W końcu autobus zupełnie uległ obrotowi o 180 stopni i czułem, że siedzę głową na dół, i to mimo wysiłku, ażeby tę pozycję zmienić. Nawet zamknięcie oczu nie dawało skutku. Ciągle siedziałem w pozycji wynikającej z niedziałania prawa grawitacji. Czułem się jak w pojeździe kosmicznym, a kierowca szalał na drodze… Po zakończeniu tej szaleńczej jazdy kierowca zatrzymał autobus koło mego domu, dumnie oświadczając:
— Rekord przejazdu ustalony. Jechaliśmy osiemnaście minut. Dwadzieścia pięć kilometrów. Nawet taksówką nie byłby pan prędzej w domu.
Przeciążenie spowodowane gwałtownymi przyśpieszeniami i hamowaniami spowodowały u mnie fatalne samopoczucie, w wyniku czego cała skonsumowana przeze mnie kolacja została zwrócona. Ponieważ taki „stan nieważkości” zdarzył mi się po raz pierwszy, w domu było wiele uciechy, a żona i dzieci troskliwie się mną zajęły. Tak zakończyłem akcję „Wyszyński”, z tym że jej końcowy, nader nietypowy akcent pozostał tajemnicą.
Tak więc wszystko układało się dobrze — do czasu zmiany na stanowisku dyrektora naczelnego naszego oddziału, która przypadkowo zbiegła się ze zmianą na stanowisku pierwszego sekretarza KP PZPR w Wołowie. Te duże zmiany miały ważkie konsekwencje nie tylko dla PKS-u w Wołowie, ale także dla miasta, powiatu, no i szczególnie dla mnie. Było ogólnie wiadomo, że dyrektor Krześniak nie brał ślubu z Wołowem, od dwóch lat mówiło się o jego odejściu ze stanowiska dyrektora naczelnego oddziału. W drodze awansu miał otrzymać stanowisko zastępcy dyrektora naczelnego zarządu PKS we Wrocławiu. Natomiast nieodwołalnym faktem stało się to w październiku 1977 roku. Wówczas otrzymał on pismo odwołujące go ze stanowiska dyrektora naczelnego oddziału w Wołowie oraz nominację na zastępcę dyrektora zarządu we Wrocławiu. Nie byłem tym zaskoczony, gdyż z dyrektorem Krześniakiem byliśmy w dobrej komitywie i byłem przez niego szczegółowo informowany o rodzaju i terminie tych zmian z dużym wyprzedzeniem. Dyrektor Krześniak i dyrektorzy w zarządzie widzieli we mnie kandydata numer jeden na jego miejsce. Gdy sprawa stała się głośna, zostałem uznany przez wszystkich, i to bezdyskusyjnie, za stuprocentowego kandydata na stanowisko dyrektora naczelnego oddziału w Wołowie. Przez słowo „wszystkich” rozumiałem przede wszystkim KP PZPR w Wołowie, wszystkie osobistości powiatu i miasta, zarząd PKS we Wrocławiu oraz całą załogę oddziału.
Mnie osobiście na tym wcale nie zależało, gdyż stawka naczelnego nie była wiele większa od mojej. Na zaszczycie też mi nie zależało, bo wiele bym nie zyskał, a na swoim stanowisku czułem się pewnie i dobrze. Poza tym było potajemnie ustalone, że do roku ja również odejdę do Wrocławia w drodze awansu. A więc nie miałem żadnej motywacji do ubiegania się o to stanowisko. Otrzymałem też zaliczkowo wiele gratulacji z tytułu spodziewanej nominacji. Jako niezainteresowany, spokojnie czekałem na bieg wypadków. W przeciwieństwie do mojego braku zainteresowania tą sprawą stała się ona gwoździem programów dyskusyjnych w różnych kręgach. Okazało się, że mam wielu zwolenników, którzy postanowili zrobić wszystko, ażebym uzyskał tę nominację. Najpierw zaczęli mnie odwiedzać w gabinecie poszczególni ludzie (a w tym osobistości), a następnie przedstawiciele związku zawodowego i POP oddziału oraz pracownicy, którzy gorąco nakłaniali mnie do walki o ten fotel. Przez miesiąc byłem sam w oddziale.
Nagle gruchnęła wieść, że następują zmiany na stanowiskach sekretarzy w KP PZPR w Wołowie. Pierwszego sekretarza KP w Wołowie odwołano, a na jego miejsce mianowano byłego pierwszego sekretarza KP w Sycowie, towarzysza Mączyńskiego. Miał on opinię twardego stalinowca. Podobno był specjalistą od robienia czystek. Blady strach padł na wszystkich w mieście i w powiecie. Na mnie nie zrobiło to absolutnie żadnego wrażenia. Momentalnie zmieniła się też moja pozycja kandydata na naczelnego, gdyż stalinowiec na pewno nie będzie tolerował jako dyrektora osoby bezpartyjnej. I rzeczywiście, nie tolerował. Drogą poufną poprzez zarząd we Wrocławiu nadeszła wiadomość, że moja kandydatura nie wchodzi w grę, gdyż nowy sekretarz KP w Wołowie widzi na stanowisku dyrektora naczelnego osobę partyjną. Teraz będę miał już spokój od różnych nagabywań i propozycji — pomyślałem sobie. Ale gdzie tam… Teraz dopiero batalia rozgorzała na dobre. Jeżeli tak, to nic prostszego, wystarczy wstąpić do partii i po krzyku. Tak to widzieli wszyscy — z wyjątkiem mnie. W ogóle nie chciałem o tym słyszeć. Drzwi się nie zamykały od delegacji nakłaniających mnie do podjęcia tego kroku. Uzasadnień podawano mi wiele, i to bardzo różnorodnych, a ogólnie sprowadzały się one do tego, że mianowanie na naczelnego dyrektora jakiejś niekompetentnej wtyczki z nomenklatury KP spowoduje nie tylko złą atmosferę, ale praktycznie może rozłożyć funkcjonowanie oddziału i zaprzepaścić dorobek pięcioletniej pracy, zaczętej od zera, która doprowadziła oddział do czołówki w województwie. To był argument niebanalny, gdyż było wiele takich przypadków, gdy niekompetentna „nowa miotła” po prostu niszczyła nowymi pomysłami już ustalony i dobrze pracujący mechanizm. Mówiono mi: „Niech się pan poświęci dla oddziału, dla załogi, dla kolegów i ratuje nas przed partyjnymi rozróbkami. Chcemy dalej pracować w spokoju i z dobrymi wynikami. Pan zawsze potem może wystąpić z partii, jak pan stąd odejdzie… Trzeba tę akcję dobrze rozegrać dla oddziału”. W zarządzie też tak uważano. Nacisk na podjęcie decyzji o wstąpieniu do partii był tak silny, że zacząłem w tej materii zmieniać zdanie.
Przystapienie do partii
Gdy przyszła do mnie w tej sprawie delegacja POP z oddziału, na czele z sekretarzem i szefem kadr, powiedziałem:
— Dobrze, poświęcę się i zaryzykuję to dla was. Ale pamiętajcie: przewiduję, że to może się skończyć całkiem nie po waszej myśli, a może jakąś katastrofą, gdyż ja nigdy do żadnej partii nie należałem, a do tej szczególnie nie pasuję. Nie umiem chodzić w rytm poleceń partyjnych. Poza tym nie jest powiedziane, że moje wstąpienie do partii będzie obligować sekretarza KP do zaakceptowania właśnie mojej kandydatury.
Migiem wypełniono wszelkie formalności i w przeciągu tygodnia otrzymałem zaproszenie do KP PZPR w Wołowie w sprawie wprowadzenia mnie w szeregi — na razie — kandydatów do partii. Zgłosiłem się w oznaczonym dniu. Okazało się, że będą równocześnie przyjmowani trzej kandydaci. Prócz mnie jakiś technik z zakładów chemicznych „Rokita” w Brzegu Dolnym i kierowca samochodu ciężarowego z naszego oddziału. Słyszałem o przypadkach, w których kandydaci na partyjnych pytani, do jakiej partii wstępują, nie umieli przedstawić prawidłowo jej oficjalnej, obowiązującej nazwy. Nigdy też nie przypuściłbym, że będę świadkiem właśnie takiego zdarzenia. Pytania członków egzekutywy do kandydatów padły najpierw do tego technika z Rokity. Mój kierowca był drugi, a ja ostatni. Technik zapytany, do jakiej partii chce wstąpić, wymienił kilka nazw (Polska Partia Robotnicza, Polska Partia Komunistyczna, Polska Partia Socjalistyczna, Partia Radykalno-Lewicowa i jeszcze jakieś wydumane twory) i mimo pomocy ze strony pytających nie potrafił przytoczyć prawidłowej nazwy partii. Zaczęło się więc prawie od skandalu. Pytany jednak nie stracił tupetu i na dalsze pytania prześwietlające jego sylwetkę brawurowo odpowiadał utartymi sloganami partyjnymi. Z kolei zaczęto spowiadać mojego kierowcę. A dlaczego chce wstąpić do partii? Czy wie, czego partia od niego oczekuje? Jak zamierza realizować wskazania partii i tym podobne. Odpowiedzi były bełkotliwe i często nie na temat. Szczególnie pierwsze pytanie nastręczało zasadniczych trudności. Tak naprawdę to z jego odpowiedzi wynikało, że nie wie, dlaczego to robi. Komisja była jednak tolerancyjna i bardzo wyrozumiała. Natomiast ja nie wytrzymałem przy następnym pytaniu, gdy go zapytano, czy mu się dobrze pracuje w PKS-ie i czy jest zadowolony. Kierowca prawie piał z zachwytu w ocenie warunków pracy i wyrażał pełne zadowolenie. Wtedy nieproszony i niepytany zwróciłem się do niego w obecności komisji:
— Dlaczego pan mówi nieprawdę, po prostu kłamie? Chce mi się pan przypodobać bardziej aniżeli pytającym. Przecież nie kto inny, jak pan najwięcej miał zastrzeżeń do nowego taryfikatora wynagrodzeń kierowców i spowodował pan nawet zwołanie specjalnej komisji w tej sprawie. Było z tego powodu w Pekaesie wiele zamieszania. Po co te kłamstwa? Dlaczego pan nie mówi tak, jak było naprawdę? Jak można mieć do pana zaufanie, jeżeli ma pan odwagę przy mnie mówić takie rzeczy?
Sytuacja na partyjnym nowicjacie stała się i nietypowa, i dramatyczna. Kierowca sądził, że dyrektor powinien być zadowolony z takiej odpowiedzi, i nie brał w ogóle pod uwagę możliwości zakłócenia przyjęcia go do partii na okrągło. A tu taka wsypa. Członkowie egzekutywy byli również zaskoczeni moim wystąpieniem. Mieli głupie miny i nie wiedzieli, jak z tego wybrnąć. Jeden skandal z technikiem jeszcze był w pamięci, a tu drugi nieoczekiwany kłopot. Feralny to był dla KP PZPR dzień. Pomógł wyjść z tego impasu pierwszy sekretarz KP, który oczywiście uznał za naganną taką deklarację, ale stwierdził, że z uwagi na obecność dyrektora PKS-u trzeba jednak okazać wyrozumiałość dla kandydata ze względu na zależność służbową i dobre intencje.
Moje zachowanie — jako nietypowe i zbyt swobodne, a może nawet aroganckie w stosunku do egzaminującej komisji — nie wszystkim przypadło do gustu, a szczególnie pierwszemu sekretarzowi KP. Znalazło to wyraz w sposobie egzaminowania. Mianowicie padła seria agresywnych pytań, których nie będę ani wyliczał, ani cytował, gdyż po prostu nie pamiętam wszystkiego. Wszystkie one miały na celu mnie speszyć i w jakiś sposób poniżyć. Oczekiwano zapewne jakiejś samokrytyki czy czegoś w tym stylu.
No nie, moi panowie towarzysze! Nie ze mną takie numery — pomyślałem. Nie tylko dam wam popalić, ale urządzę widowisko, jakiego w partii nie widziano. Zapamiętałem pytanie o powody wstąpienia do partii, w podtekście kryła się inwektywa odnośnie do niskich pobudek tej decyzji, mianowicie sugestia chęci uzyskania nominacji na naczelnego dyrektora PKS-u. Szczególnie zajadle atakował mnie jakiś bubek z PGR-u:
— Dlaczego towarzysz dyrektor tak długo namyślał się nad wstąpieniem do partii, skoro to czyni dopiero w wieku pięćdziesięciu dwóch lat?
Mimo wszystko jednak chciałem uniknąć rozróbki, więc inteligentnie, spokojnie i rzeczowo punktowałem skoncentrowany atak, co w pełni satysfakcjonowało inteligentniejszych nie-stalinowców (było to wyraźnie widać po ich aprobującej mimice). Miałem przecież w egzekutywie — po mojej ponad pięcioletniej pracy — wielu zwolenników, a nawet sympatyków. Właśnie ze względu na nich próbowałem uniknąć czołowego starcia. Ale instruktaż nowego pierwszego sekretarza był konsekwentnie realizowany przez niektórych szczekaczy partyjnych. W pewnym momencie straciłem cierpliwość i swoim sprawdzonym zwyczajem postanowiłem odwrócić role. Teraz ja będę ich wszystkich rozliczał i z obrony przeszedłem do ataku.
— Proszę towarzyszy — powiedziałem — ponieważ tak zajadle jestem przez niektórych atakowany… Tak, atakowany, a nie pytany! Proszę więc o kilka minut dla mnie, ażeby rozwiać wszelkie wątpliwości co do mojej osoby i moich intencji, które spowodowały decyzję o wstąpieniu do partii. Proszę nie mieć do mnie pretensji, że to, co powiem, nie będzie dla was miłe, ale sami tego chcieliście i po prostu zostałem do tego sprowokowany. To po pierwsze. A po drugie, to będę musiał wystąpić z rodzajem wykładu o charakterze społeczno-politycznym, chociaż normalnie to czynią lektorzy z KW PZPR. Jeden z towarzyszy martwił się moim długim namysłem w przedmiocie wstąpienia do partii i moim zaawansowanym wiekiem. Otóż sami doskonale wiecie, że partia z entuzjazmem przyjmuje w swoje szeregi nawet emerytów w podeszłym wieku, w stosunku do których ja jestem młodzieńcem. Tak więc złośliwość i agresywność pytania jest oczywista. Natomiast czuję się zobligowany do bardziej szczegółowego, i to w ujęciu historycznym, uzasadnienia mojego długiego namysłu co do wstąpienia do partii i powodów, które mnie do tego skłoniły. Jak wiecie, jestem dyrektorem, mimo że do partii nie należę. Nie wiem, czy wiecie, że byłem już naczelnym dyrektorem DZBM-u we Wrocławiu, też jako bezpartyjny. A więc wniosek prosty. Partia ani do tego, ani do innego celu nie była i nie jest mi potrzebna. Mój długi namysł był wynikiem bardzo krytycznej i negatywnej oceny nie tego, co partia głosi, ale co faktycznie realizuje. Właśnie moja krytyczna ocena partii powodowała, że nie mogłem nawet myśleć o włączeniu się do jej działań, skoro jako związkowiec musiałem z jej przedstawicielami na przestrzeni lat staczać prawdziwe boje. Nie będę tu szczegółowo opisywał historii mego życia, stwierdzę tylko, że sama partia potwierdziła fakt błędów i wypaczeń w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym, i to jest poza dyskusją. Takie były fakty. A więc już teraz wiecie, że mój długi namysł był w pełni uzasadniony. A teraz skąd zmiana decyzji. Otóż byłem agitowany i proszony przez różne osobistości, a nawet całe delegacje, i przez pracowników Pekaesu, a w tym i przez egzekutywę partyjną naszego oddziału, abym zdecydował się na taki krok, gdyż widocznie uznano, że to nie partia mnie, ale ja partii byłbym potrzebny, ażeby korzystnie wpłynąć na postępowe przemiany w jej działaniach. Moja pięcioletnia praca tutaj konkretnie wykazała, że umiem efektywnie pracować, a więc dlaczego by nie w partii. Po prostu przekonano mnie. A były użyte nawet sformułowania o moim poświęceniu się dla tego celu. Jak więc widzicie, moje cele nie były wyrachowane ani też niskie, ale raczej wysokie i mogą się wam wydawać nawet za wysokie. A tak mówiąc szczerze, to po tym „powitaniu” tu, na egzekutywie, odeszła mnie chęć bycia jej członkiem. To wszystko.
Repliki ani dyskusji nie było. Wszystkich zamurowało. Byłem przekonany, że po tak krytycznej ocenie działalności partii, po wyraźnej wzmiance o pewnego rodzaju próbie walenrodyzmu w jej szeregach, a szczególnie w związku z brakiem chęci bycia jej członkiem, nie może być mowy o przyjęciu mnie w poczet jej członków. I tak byłoby najlepiej. Sekretarz KP z pewnym ociąganiem wykrztusił wreszcie:
— Dziękuję towarzyszom. Proszę przejść do poczekalni. Za chwilę was poprosimy.
Ta chwila trwała bardzo długo. Na pewno kością niezgody stała się moja osoba. Widocznie dogłębnie analizowano moje wystąpienie. Musiałem jednak mieć też wielu obrońców, gdyż mimo wystąpienia, które zaszokowało pierwszego sekretarza KP, po wezwaniu ponownie przed oblicze egzekutywy poinformowano nas o przyjęciu w poczet kandydatów na członków partii i wręczono legitymacje. Teraz z kolei ja byłem zaszokowany. A więc jednak stało się. Jednak zadra pozostała. I to po obydwu stronach. Ja miałem dość wszystkiego i już zacząłem kombinować, jak się z tego wycofać, a pierwszy sekretarz KP uznał fakt mojego przyjęcia do partii (został przegłosowany) za osobistą porażkę, pierwszą, jaką poniósł po przybyciu na to stanowisko do Wołowa. Sekretarz czuł do mnie instynktowną niechęć. Wynikało to z tego, że w kontaktach osobistych byłem bardzo urzędowy, bez śladu spolegliwości, a w sprawach fachowych związanych z komunikacją może nawet trochę arogancki. A jak wiadomo, sekretarze partyjni znali się na wszystkim najlepiej. Wykazanie takiemu wszystkowiedzącemu niefachowości, czy wręcz ignorancji, było odczuwane jako poderwanie autorytetu, a nawet obraza osobista. Tak mi się z tym groźnym sekretarzem już dwukrotnie przydarzyło, między innymi przy organizowaniu opisanej już przeze mnie akcji „Wyszyński”.
Szczególnie nasz pierwszy kontakt był dla sekretarza niesatysfakcjonujący. Było to w okresie prac porządkowych związanych z 1 maja. PKS miał za zadanie uporządkowanie boiska sportowego i jego okolic poprzez nawiezienie samochodami z zakładów „Rokita” żużla i rozplanowanie go. Akurat nadjechał samochód, a ja stojąc tyłem do boiska, rozmawiałem z pracownikami rozkładającymi i rozgarniającymi żużel. Nadjechał też drugi samochód. Moja obecność była związana z kontrolą postępu tych prac. Nagle jeden z pracowników stwierdził, że na drugiej stronie boiska pojawiła się fala pracowników KP PZPR w Wołowie i — co najważniejsze — jest wśród nich nowy sekretarz KP, który właśnie od kilku dni temu objął urzędowanie. Doradzano mi, że wypadałoby przejść przez całą szerokość boiska i przywitać się z nowym władcą powiatu. Ja zaś krótko stwierdziłem, że taka sama droga sekretarza do mnie, jak moja do niego. Mnie nikt nie poinformował, że jest nowy sekretarz i od kiedy. Poza tym nie wiem, jak wygląda, nie wiem, który to jest z tej licznej grupy osób chodzących tam po drugiej stronie boiska. Ja teraz pracuję tutaj z moją grupą, a jak on ma do mnie jakiś interes, to niech przyjdzie. W dalszym ciągu ignorowałem obecność sekretarza w pobliżu. W pewnym momencie cała grupa z sekretarzem zaczęła się zbliżać do naszego stanowiska pracy. Ja ciągle byłem „zapracowany” i odwrócony tyłem. Gdy fala znalazła się w odległości około dziesięciu kroków, w końcu nie mogłem jej nie dostrzec i odwróciwszy się, podszedłem parę kroków w kierunku zbliżającej się grupy, witając się z kilkoma osobami, które znałem, pomijając nowego sekretarza. Wtedy dopiero jeden z pracowników KP podprowadził go do mnie i zostaliśmy sobie przedstawieni. A więc stało się tak, jak postanowiłem — i moim zdaniem prawidłowo. Jak się później okazało, lizusowskie podbieganie i nadskakiwanie i tak nie uratowało od wykończenia przez sekretarza wielu dyrektorów, którzy właśnie taką metodę obrali. Sekretarz to sobie dobrze zapamiętał… Moja godna i niezależna postawa musiała drażnić kacyka. Zresztą, takie moje zachowanie było szerzej komentowane również przez pracowników KP, zdania odnośnie do jego oceny zaś okazały się podzielone. Jedno nie podlegało dyskusji. Zachowanie to nie było zgodne z rytuałem i zwyczajem partyjnym.
Na razie wszyscy, z wyjątkiem mnie i pierwszego sekretarza KP, byli zadowoleni. Dla mnie jednak było jasne, że przyjęcie mnie na kandydata partii w taki sposób, jak to miało miejsce, niejako z góry eliminuje mnie jako kandydata na dyrektora naczelnego. A ponieważ mi na tym — jak już wspomniałem — absolutnie nie zależało, moje zachowanie było bardzo dalekie od tego, czego oczekiwano od ubiegającego się o takie stanowisko.
Moim zdaniem nie ulegało też wątpliwości, że sekretarz będzie szukał okazji, żeby się ze mną rozliczyć. Postanowiłem mu ich dostarczyć. Usztywniłem swoje stanowisko i gdzie się dało, wyszukiwałem „trudności nie do obalenia”, ażeby osobiste życzenia sekretarza albo nie były realizowane, albo były, ale „z najwyższą trudnością”, to znaczy kosztem jakiejś niezałatwionej sprawy. Wszystko jednak było w normie, zgodnie z dobrymi obyczajami, tak że niczego nie można mi było zarzucić. Moje osobiste stosunki z pozostałymi członkami egzekutywy, z którymi służbowo się stykałem, były dalej poprawne, a nawet dobre. Sekretarz był osobą ogólnie nielubianą i wielu ludziom dał się we znaki. Sytuacja zaczęła niebezpiecznie ewoluować w kierunku nieuniknionego starcia czołowego z pierwszym sekretarzem. Trzeba pamiętać, że ówczesna sytuacja polityczna w kraju też była mocno napięta — na skutek wywołania przez Gomułkę hecy antysemickiej przy pełnym poparciu partii. Był to przełom 1967 i 1968 roku. Protesty młodzieży akademickiej narastały. Ogólnie było niespokojnie, a partia potrzebowała ofiar, już nie tylko proweniencji semickiej.
W tym gorącym okresie, dokładnie miesiąc po przyjęciu mnie w poczet kandydatów partii, nieoczekiwanie rozeszła się wieść, że sekretarz KP PZPR przedstawił swojego kandydata na stanowisko dyrektora naczelnego i uzgodnił to z zarządem we Wrocławiu. Kilka dni później dyrektor zarządu przedstawił mi go urzędowo i wprowadził w urzędowanie. Był to obywatel Mieczysław Kupczyński, kierownik wydziału rolnego z Prezydium PRN w Wołowie, człowiek zupełnie zielony w przedmiocie komunikacji, a samochodowej w szczególności. Ale nie musiał się znać, gdyż miał w mojej osobie fachowego zastępcę. Był to człowiek bardzo kulturalny i o nienagannych manierach. W rozmowie przeprowadzonej w cztery oczy otwarcie przyznał się do swojej ignorancji i oświadczył:
— Panie dyrektorze, umawiamy się, że faktycznie dyrektorem będzie pan. Pan będzie o wszystkim decydował, a ja będę to akceptował. To zostanie między nami. Ja o panu słyszałem wiele pozytywnych rzeczy. Ma pan mocną pozycję w egzekutywie komitetu powiatowego. Z wyjątkiem pierwszego sekretarza. Jest mi głupio, że tu mnie postawiono, gdyż należało się to panu. Ale jako członek partii podlegam dyscyplinie partyjnej i musiałem się do tego zastosować. Myślę, że przyjmie pan to ze zrozumieniem, a nasza współpraca dobrze się ułoży. Zostawiam panu pełną swobodę i proszę tylko o informowanie mnie o wszystkim.
Ta szczerość w gruncie rzeczy porządnego człowieka całkowicie mnie rozbroiła, a praca przebiegała rzeczywiście tak, jakby dyrektora naczelnego nie było. Był wręcz przesadnie delikatny, wchodząc do mojego gabinetu, zawsze uprzednio pukał albo konsultował sytuację z sekretarką, upewniając się, czy aby dyrektor Lewicki nie jest zbyt zajęty i czy będzie mógł go przyjąć. W końcu wymogłem na nim, żeby zaniechał tych praktyk, które w jakiś sposób dekonspirowały naszą cichą umowę. Praca przebiegała bez zakłóceń. Dyrektora przeważnie w biurze nie było, gdyż jako członek egzekutywy KP miał przez nią zleconych wiele zadań partyjnych. Poza tym bardzo interesował się polowaniami. Nawet pochwalił mi się w gabinecie świeżo zakupioną bronią myśliwską z urządzeniem optycznym — produkcji belgijskiej za dewizy. Sprawami służbowymi bardzo mało się interesował. Było mu ze mną wygodnie, gdyż praca w oddziale szła dobrze, a on w sprawach służbowych nie miał się czym martwić.
Wszyscy przyjęli z ulgą fakt, że nominacja obcego człowieka na dyrektora naczelnego, pomimo szeroko zakrojonej agitacji prowadzonej uprzednio w mojej „intencji”, nie spowodowała żadnego trzęsienia ziemi w PKS-ie, przeszła tak spokojnie i gładko. W normalnej sytuacji (w analogicznych warunkach) dochodziło w przedsiębiorstwach do dramatycznych sytuacji, które często powodowały rozkład pracy w przedsiębiorstwie i konieczność większych zmian kadrowych. W niektórych oddziałach PKS i bez takich osobliwych sytuacji dochodziło do poważnych rozdźwięków między dyrektorem naczelnym a zastępcą, co zmuszało niekiedy do całkowitej zmiany kierownictwa oddziału. A więc w PKS-ie w Wołowie, mimo wszystko, dalej panował wzorowy porządek i spokój. To był dla mnie duży plus. Niezależnie od tego w nowym przełożonym miałem mocnego orędownika w egzekutywie KP, której był członkiem.
Spokój był w wołowskim PKS-ie, ale nie w kraju i nie w powiecie.
Nastąpił okres czystek w szeregach partyjnych i na stanowiskach kierowniczych. Pierwszy sekretarz KP nie chciał pozostać w tyle, więc też ostro wziął się do usuwania ze stanowisk. Poleciało kilka osób. W końcu zwrócił też uwagę na mnie. A zarzutów formalnych nie brakło. Przede wszystkim zalegałem z opłacaniem składek partyjnych, również mój udział w zebraniach partyjnych pozostawiał wiele do życzenia. Byłem tylko na jednym zebraniu. Nie reagowałem też dość gorliwie na różne inne wezwania związane z wypełnianiem jakichś ankiet i tym podobnych. Po prostu sekretarz uznał, że mój stosunek do partii jest lekceważący. Cóż robi się z niezdyscyplinowanym człowiekiem partii? Po prostu usuwa się go ze swoich szeregów. Lecz moja pozycja okazała się tak silna, że nie pozwalała na tak proste rozwiązanie. Należało jednak dać mi szansę i wezwać na rozmowę ostrzegawczą, w czasie której pokorny petent dokonałby surowej samokrytyki. Ten wariant zastosowano… Gruchnęła wieść, że moja pozycja jako zastępcy dyrektora jest również zagrożona. Najbardziej zmartwił się nowy dyrektor naczelny. Mimo obowiązującej dyscypliny partyjnej zdradził mi poufne ustalenia egzekutywy, że tak naprawdę to nic mi nie grozi, gdyż mam tam silne poparcie. Tylko pierwszy sekretarz ma do mnie zastrzeżenia, jego zdaniem nieuzasadnione. Chodzi tylko o to, żebym nieco zmienił swoje postępowanie w odniesieniu do obowiązków kandydata partii, a zwłaszcza nie dał się sprowokować do wystąpień przed egzekutywą, które miałyby charakter obraźliwy. Bardzo mnie o to prosił. Powiedział, że dobrze się nam pracuje i szkoda byłoby to zepsuć.
Egzekutywa
W oznaczonym dniu — gdzieś z końcem kwietnia 1968 roku — zgłosiłem się w KP PZPR, aby o godzinie 10.00 stanąć przed obliczem egzekutywy komitetu powiatowego, która miała ocenić, jak spełniam swoje obowiązki jako kandydat partii i przywołać mnie do porządku. A ja ewentualnie miałem dokonać samokrytyki. Zapowiedź dyrektora, że nic mi nie grozi, jednak się nie sprawdziła. Pierwszy sekretarz KP miał już swój plan, który narzucił członkom egzekutywy. Wszedłem do przestronnej sali narad, gdzie za podłużnym stołem, nakrytym zielonym suknem, siedziało około piętnastu osób. Egzekutywa w pełnym składzie. Nie sądzę, aby została zwołana wyłącznie w mojej sprawie. To był zapewne pierwszy punkt narady. Niektóre z siedzących tam osób znałem osobiście, w tym przewodniczącego prezydium PRN, dyrektora banku, komendanta milicji, prezesa sądu i paru innych. Sądziłem, że zostanie zastosowany scenariusz przewidywany przez dyrektora, to jest jakaś łagodniejsza forma pytań czy stawiania zarzutów, co pozwoliłoby uniknąć starcia. Dyrektor taktownie zastosował unik i był nieobecny na posiedzeniu. Pierwszy sekretarz KP otworzył posiedzenie i zaznajomił zebranych z istotą problemu, który zaraz będzie rozpatrywał. Już w informacji wstępnej pojawiły się akcenty agresywne, moja sylwetka została tendencyjnie i niesprawiedliwie scharakteryzowana. Wyraźnie widziałem dezaprobatę na twarzach osób, które mnie znały.
Wiedziałem już, że starcia nie da się uniknąć, i postanowiłem drogo sprzedać swoją skórę. Atak zaczęli krzykacze partyjni z PGR-u, ci sami, którzy atakowali mnie podczas przyjmowania jako kandydata. Zamiast rzeczowych stwierdzeń czy zarzutów rozpoczęła się prawdziwa nagonka. Ostro rozprawiłem się z pseudozarzutami, mówiąc podniesionym głosem i używając niewybrednego języka. Jako że nikt nie protestował przeciw chamskiemu prowadzeniu tej „rozmowy ostrzegawczej”, ja sam głośno zaprotestowałem, wyrażając zdziwienie, że w tak zacnym gronie stosuje się tak niekulturalne formy perswazji i dyskusji. Wtedy zabrał głos sam pierwszy sekretarz KP.
— Zgadzam się w całej rozciągłości z podniesionymi zarzutami, a szczególnie z tym, że dyrektor Lewicki uzurpuje sobie prawo do krytykowania naszej partii i chciałby ją nawet reformować. Zasługi, które uzyskał w czasie pracy w tutejszym Pekaesie, nie są aż takie, żeby go do tego upoważniały. My oczekujemy od dyrektora właściwej, szczerej i surowej samokrytyki. Ja zainteresowałem się życiorysem dyrektora i stwierdziłem, że w jego przeszłości miało miejsce wiele ciemnych plam, choćby w prezydium wojewódzkiej rady narodowej i nie tylko. To są właśnie dowody na właściwe oblicze klasowe dyrektora…
Wtedy nie wytrzymałem i wbrew wszelkim rytuałom i zwyczajom partyjnym gwałtownie wstałem i po słowie „dyrektora” rąbnąłem pięścią w stół, przerywając sekretarzowi wypowiedź. To tak zaskoczyło wszystkich, łącznie z mówcą, że bez przeszkód zacząłem niemalże krzyczeć:
— A kto pana upoważnił do kwestionowania decyzji i orzeczeń najwyższych organów waszej partii? Z mojego życiorysu wynika, że przeganiałem i wykańczałem kacyków podobnych do pana właśnie za aprobatą tych instancji i organów, włącznie z prokuraturą. Jakie zatem w takim układzie jest pańskie oblicze klasowe? Jak pan śmie tak kłamać! Nie będę dalej słuchał tych kłamliwych wygłupów, szkoda naszego czasu. Wy tu zebrani jesteście dla mnie za mali, ażebyście mogli o mnie decydować. Ja decyduję o sobie.
Sekretarz chciał mi przerwać, ale nie pozwoliłem na to i kontynuowałem:
— W stosunku do pana winny być wyciągnięte konsekwencj za podrywanie autorytetu partii przez kwestionowanie dawnych decyzji najwyższych organów. A że tylko ja o sobie decyduję, to daję wam teraz dowód.
W tym momencie gwałtownym ruchem sięgnąłem do kieszeni marynarki, co spowodowało nerwowe szarpnięcie się do tyłu siedzącego najbliżej członka egzekutywy (być może sądzącego, że sięgam po broń), i wyciągnąłem z kieszeni legitymację, mówiąc:
— Wiecie, co to jest? To jest legitymacja kandydacka. — Po tych słowach rzuciłem ją mocnym ruchem na stół i dopowiedziałem: — Możecie ją sobie zatrzymać. Mnie jest niepotrzebna.
Ponieważ mówiłem, stojąc, po rzuceniu legitymacji na stół obróciłem się na pięcie, kierując się do wyjścia. Zaskoczenie było tak ogromne, że nawet sam sekretarz zaniemówił. W trakcie wychodzenia usłyszałem mające ratować prestiż jego i egzekutywy słowa:
— Towarzysz opuści egzekutywę.
Wychodząc, trzasnąłem mocno drzwiami i udałem się na teren zakładu pracy, do swojego gabinetu, aby zastanowić się nad powstałą sytuacją. I tak po trzymiesięcznym kandydowaniu dobrowolnie z hukiem opuściłem szeregi aspirujących. Moja przepowiednia, że z mojej ofiary nic nie wyjdzie, sprawdziła się, i to dość szybko. Słowo „dobrowolnie” wynikało z faktu mojej autonomicznej decyzji. Poza tym z tego, że mimo nieprawdopodobnego ataku na sekretarza i zignorowania całej egzekutywy nie miały być wyciągnięte wobec mnie jakieś surowe konsekwencje. Dowiedziałem się o tym od dyrektora naczelnego. Kamieniem obrazy było nie moje wystąpienie i zachowanie, lecz fakt, że po wyjściu nie poczekałem w sekretariacie na decyzję egzekutywy. Otóż po moim wyjściu rozgorzała gorąca dyskusja i ustalono, że otrzymam upomnienie partyjne i wszystko pozostanie po staremu. Moja replika w sprawie życiorysu zrobiła silne wrażenie, gdyż ktoś z egzekutywy słyszał o moim konflikcie z Iwaszkiewiczem. Założono zatem, że atak pierwszego sekretarza był całkowicie bezpodstawny i kłamliwy, a to wymagało ostrożności. Dlatego właśnie przegłosowano decyzję o ograniczeniu się do upomnienia partyjnego. Sekretarz egzekutywy wszedł do sekretariatu, ażeby mnie wezwać i powiedzieć o tej decyzji. W sekretariacie mnie nie było, więc szukał mnie bezskutecznie na korytarzu. I wtedy okazało się, że takiego lekceważenia egzekutywy, to znaczy przejścia do porządku dziennego nad jej decyzją, już płazem nie można puścić. I nie puszczono.