Podziękowanie
Dzięki inspiracji mojej siostry Ewy Lewickiej oraz mamy, Marii Lewickiej, która przez pięć lat trwania choroby mojego ojca sprawowała nad nim opiekę i stworzyła warunki, które umożliwiły napisanie tej książki. Wydarzenia miały miejsce na przestrzeni lat 1916–1995. Dziękuję również rodzinie oraz znajomym, którzy w tym okresie wspierali mojego ojca, który całe życie poświęcił wraz z moją mamą w walce o lepszy świat. Opis niezłomnego człowieka, który samotnie przeciwstawiał się wypaczeniom i bezprawiu, które było na porządku dziennym w czasie okupacji niemieckiej i sowieckiej w okresie ciężkiego stalinizmu i realnego komunizmu, ryzykując egzystencją swoją i rodziny.
To również oddanie hołdu tysiącom Polaków, których historie nigdy nie będą opisane, którzy bezimiennie, bezinteresownie w czasie nieludzkich totalitaryzmów trwali i starali się uczciwie żyć. Bo zawsze można być człowiekiem uczciwym i żyć z podniesionym czołem, a dzięki godnemu życiu Polska przetrwała, zachowując główne przesłanie: BÓG-HONOR-OJCZYZNA.
Michał Lewicki
(rocznik 1952)
Wspomnienie
Wspomnienie, które powinno przetrwać w naszej rodzinie, która była zawsze patriotyczna, poprzez wszelką działalność społeczną i uczciwą pracę na rzecz budowy Niepodległej Polski.
Maria Lewicka (rocznik 1916)
Kostuchniówka, 1916
Wiersz mojego wujka Władysława Augustyna (brat mojej mamy), napisany podczas I Wojny Światowej w 1916 roku w okopach pod Kostuchniówką w Legionach.
NOC TAKA CICHA
Noc taka cicha, choć w tej nocnej ciszy
Milion się tęsknot bólów i pragnień kłębi
Lecz i to Bóg widzi, co płynie z serca
chłopięcego głębi.
Żołnierzem jestem, za ojczyznę skonam
Ale Ty Boże moją rękę prowadź
Niech coś zrobię, niech coś dokonam.
Oby spytany u niebieskich progów
Coś zrobił z życiem mógł powiedzieć śmiało
Ta ręka Polsce ujęła dwóch wrogów
Na więcej czasu na ziemi nie stało.
Władysław Augustyn, lat 20
Kostuchniówka
Władysław Augustyn (wujek, brat mojej mamy), gimnazjalista lat 20, zginął za Wolność Niepodległej Polski pod Kostuchniówką w roku 1916, w dniach 4–6 lipca służąc w legionach.
Z przesłanego opisu — raportu wojskowego wynika, że brat zginął od wybuchu szrapnela rosyjskiego. Z oddziału brata nikt nie ocalał! Czując, że zginie, napisał list pożegnalny do mamusi mojej i zadedykował jej ostatni wiersz swojego krótkiego życia. Nadmieniam, że w gimnazjum pisał wypracowania wierszem i w ocenie pedagogów zapowiadał się na poetę i pisarza. Wiele napisanych wierszy i wypracowań nie zachowało się. Tym wierszem żegnał się z rodziną. Mama moja, na tę okoliczność, otrzymała państwową emeryturę. Rodzina otrzymała najwyższe odznaczenie państwowe — Krzyż Virtuti Militari.
Moja mama Janina Zając (panieńskie Augustyn) piastowała przez wiele lat zaszczytną funkcję Prezesa Sodalicji Mariańskiej i Przewodniczącej Koła Polek w Dziedzicach, gdzie mieszkaliśmy do czasu wybuchu II wojny światowej.
Podczas wojny mieszkaliśmy w Krakowie, a po wyzwoleniu we Wrocławiu, czyli od roku 1945 do chwili obecnej.
Ewakuacja — uciekinierka
Czechowice-Dziedzice to miejsce, gdzie spędziłam dzieciństwo, uczęszczałem do szkoły podstawowej i gimnazjum do wybuchu wojny w 1939 roku.
Był to okres stabilny, gdzie życie upływało spokojnie w niedawno powstałej Rzeczpospolitej, gdzie widać było wielkie zaangażowanie wszystkich w odbudowę Polski po długim okresie niewoli. Widać było życzliwość i wzajemną pomoc. Współżycie z mniejszościami narodowymi: Żydami, Niemcami, Czechami, nie sprawiało żadnych kłopotów. Jednak tak jak wszędzie, były drobne konflikty, które załatwiano na bieżąco. Przy poważniejszych sprawach wspierał nas wuj Rejman, który był nadkomisarzem policji okręgu lwowskiego. Jego interwencje osobiste zawsze dawały właściwy rezultat. To niedługo miało się skończyć, gdyż od pewnego czasu chmury gromadziły się nad Polską i niedługo potem rozpoczęła się II wojna Światowa, która zmieniła świat.
Pierwszy dzień wojny — 1 września 1939 roku, Czechowice-Dziedzice. Miasto opustoszało, gdyż większość ludzi wyjechało dzień wcześniej własnym transportem i podstawianymi wagonami kolejowymi ze stacji. W mieście pozostało wojsko i oddziały samoobrony.
Ostatni transport kolejowy z uciekinierami stał na stacji gotowy do odjazdu. Zając Władysław (mój tata) był kierownikiem Urzędu Celnego i przygotował wagon kolejowy już wcześniej, gdzie cały nasz dobytek został załadowany. Odjeżdżając ostatnim transportem z Czechowic-Dziedzic, pamiętam jak osoby wsiadające do wagonów mówiły, że widziały już w mieście oddziały niemieckie. Była to ostatnia chwila, aby pociąg ruszył. Napięcie rosło, czy zdążymy odjechać przed wchodzącymi oddziałami niemieckimi. Sytuacja stawała się dramatyczna. Widać było zdenerwowanie wśród uciekinierów w ciągle stojącym pociągu. Padały okrzyki: dlaczego nie ruszamy? Trwało to jeszcze kilkanaście minut, i wreszcie pociąg z uciekinierami ruszył. Wszyscy odetchnęli. Punktem docelowym ewakuacji był kierunek na wschód, Przemyśl i dalej miasto Dolina nad rzeką Stryj, obecnie miasto na Ukrainie w obwodzie iwanofrankowskim. Pociąg pomału rozpędzał się i po pewnym czasie ustabilizował prędkość. Najgorsze już za nami, ale przyszłość również niepewna i z wieloma znakami zapytania: co będzie dalej? Co przyniesie przyszłość? Z perspektywy przeżytych lat to był początek bardzo trudnych czasów, które obfitowały w wiele wzlotów i upadków, zarówno w życiu osobistym, rodzinnym jak i na polu społecznym, politycznym i międzynarodowym. Sytuacja jadących pociągiem uciekinierów uspokoiła się. Podroż miała trwać kilkanaście godzin, gdyż odcinek do przejechania to ponad 600 kilometrów. Jednak okazało się, że wydłużyła się ona do kilku dni. Główną przyczyną były ciągłe naloty niemieckie na jadący pociąg. To uświadomiło wszystkim, że to jest przecież wojna. Przez tych kilka dni wagony były naszym domem. Pogoda w tym czasie była bardzo sprzyjająca i wszyscy podroż znosili dobrze. Nikt nie przypuszczał, że dalsza podróż pokaże prawdziwe oblicze wojny i pierwsze ofiary. Okazało się, że wszelkiego rodzaju pociągi stały się ulubionym celem Luftwaffe. Tak stało się i w naszym przypadku. Pociąg był wypełniony uciekinierami i nie był składem wojskowym, a mimo to Niemcy bombardowali. Ataki na składy i linie kolejowe były priorytetem taktyki niemieckiej, mając na celu niszczenie dróg kolejowych. W trakcie podróży takich nalotów było kilka. Za każdym razem pociąg się zatrzymywał i większość uciekała z pociągu, kryjąc się w rowach, polach, lasach. Ja, wiedząc ze szkoleń samoobrony, wskakiwałam do 3–4 metrowych lejów po bombach, gdyż bomby nigdy ponownie nie trafiały w te same miejsca. Patrząc w górę widziałam, jak z samolotów wysypują się kolejne bomby, okrutnie świszcząc. Po przejściu nalotu, po upewnieniu się, że samoloty odleciały, wszyscy wracali do wagonów. Niektóre osoby były ranne, a część już nie powróciła, przechodząc do wieczności, pozostając w miejscu, gdzie dopadła ich śmierć. Były to pierwsze okrutne obrazy rzeczywistej wojny, gdzie jako 23-letnia młoda dziewczyna ocierałam się o śmierć.
Przy drugim bombardowaniu pociągu poczułam smak śmierci. Po zatrzymaniu pociągu wszyscy zaczęli uciekać jak najdalej, chowając się po rowach, polach, okolicznych zaroślach. Po przejściu nalotu zaczęliśmy wracać do wagonów. W odległości kilkuset metrów od pociągu pojawiły się niemieckie oddziały, które ustawiając się tyralierą równolegle w stronę wagonów, zaczęły wyłapywać pochowanych uciekinierów, którzy nie zdążyli wstać i dojść do torowiska. Po kilkunastu minutach oddział niemiecki doszedł do wagonów, ustawiając wszystkich wzdłuż pociągu. Część żołnierzy niemieckich przeszukiwała wnętrze, a osoby, które już były w wagonach, musiały wyjść na zewnątrz, ustawiając się przed składem. W wagonach mogły zostać tylko osoby chore i starsze. Niemcy, idąc wzdłuż szeregu ustawionych uciekinierów, po oględzinach dłoni wskazywali osoby, które ustawiali w odrębnym szyku. Na podstawie dłoni określali, czy jest to inteligencja, czy osoby pracujące fizycznie. Z całego składu zebrali około 60–70 osób. Pozostali mogli wrócić do wagonów. Ja i mój ojciec znaleźliśmy się w grupie wyselekcjonowanej. Moja mama, babcia i brat zostali w wagonach. Po chwili zaczęliśmy się oddalać w kierunku lasu eskortowani przez oddział niemiecki. Idąc przez pole, doszliśmy do drogi znajdującej się w odległości 500 metrów od wagonów. Do skraju lasu pozostało jeszcze 200 metrów. Idąc drogą, miałam pustkę w głowie. Jedyna myśl — to tak ma wyglądać koniec życia? Mam 23 lata i za chwilę to życie zgaśnie. To były chwile i obojętność na to, co się wokoło dzieje. Tata w rozpiętym płaszczu z podniesionym kołnierzem, a ja zaraz za nim i inni idziemy w milczeniu przy ciągłym poganianiu żołdaków niemieckich: „schnell”. W pewnej chwili słychać jadące z przeciwka samochody. W pierwszym odkrytym samochodzie widać stojącego oficera niemieckiego, który podjeżdża bezpośrednio do prowadzącego nas żołnierza niemieckiego i zatrzymuje się. Jeden z żołnierzy podbiega i melduje, że z pociągu wyłapali kilkadziesiąt osób, urzędników i inteligencję. Prowadzimy ich na rozstrzelanie w kierunku lasu. Całe to wydarzenie obserwowali bezradnie uciekinierzy, którzy pozostali w wagonach, w tym moja mama i część mojej rodziny. Dowódca przyjął meldunek i ostrym głosem rozkazał puścić wszystkich, gdyż są poważniejsze inne zadania do wykonania. Całą rozmowę słyszał mój tata, który w czasie I wojny światowej służył w wojsku austriackim w oddziałach saperskich, doskonale znał język niemiecki i przekazał w szczegółach informacje już w pociągu. Wszyscy pomału zaczęliśmy wracać do wagonów, a oddziały niemieckie gdzieś zniknęły. Babcia i mama tylko się modliły, widząc jak Niemcy prowadzą nas w kierunku lasu. To był cud, że nic nam się nie stało.
Dotarliśmy do miejsca przeznaczenia tymczasowego, do Doliny nad Stryjem. Już po paru tygodniach okazało się, że jesteśmy pod okupacją nie niemiecką tylko sowiecką, gdyż nowa granica została usytuowana na Sanie, po zajęciu przez Sowietów ziem polskich od wschodu. To były pierwsze cztery tygodnie wojny. Tak wyglądał początek gehenny mojej rodziny, milionów Polaków i wielu narodów.
Wrocław, 06 listopada 2010 r.
Maria Lewicka (Zając)
Resume
Nigdy nie myślałem nawet w najskrytszych marzeniach, że kiedykolwiek zdobędę się na wysiłek napisania książki, która może być rozliczeniem się z moim własnym życiem z jednej strony, zaś z drugiej przekazem dla ludzi nie tylko dobrej woli, że nawet działając w osamotnieniu, można wpływać na łagodzenie brutalnej rzeczywistości widzialnego świata. To może i powinien robić każdy, lecz czyni to niewielu i dlatego bilans ogólnych przedsięwzięć ludzkości jest mało zachęcający.
Osobiście nigdy bym nie podjął się napisania tej książki, gdyby nie ciągły doping bliskich, znajomych, a zwłaszcza wielu całkowicie obcych ludzi, którzy po zapoznaniu się z fragmentami mojego życia uznali, że było ono zarówno ciekawe jak i nietypowe, szczególnie w zakresie konsekwentnej wierności zasadom moralnym w szerokim układzie społecznym i politycznym. Tak więc powstała opowieść o moim życiu, życiu szarego zwykłego człowieka, który w trudnych czasach przełomu, wbrew wszystkiemu, pozostał bezinteresowny i czysty w swoich intencjach i w swoim otwarciu się na potrzeby bliźnich, a szerzej społeczeństwa. Tak było od młodości i tak jest do dni ostatnich.
Ten szary człowiek został tak ukształtowany ręką Opaczności, która uwrażliwiła go szczególnie na prawdę i sprawiedliwość. I temu starałem się być wierny przez całe moje życie. W tym zakresie nie mogło być mowy o żadnych przetargach. Tak więc opowiedziana historia ciągnie się na przestrzeni lat 1915–1944, gdzie przy okazji przedstawiania konkretnych zdarzeń i faktów, narracja tekstu jest w znacznym stopniu nasycona dygresjami natury wychowawczo-pedagogicznej, moralnej, historycznej, politycznej, a także historiozoficznej i ogólnej. Szczególną fascynację i kontrowersję budziła u moich dyskutantów moja teoria o przewidywanych wydarzeniach historycznych na przestrzeni lat 1944–1989. Tu z satysfakcją muszę stwierdzić, że sprawdziła się w zupełności, i to wbrew opinii zarówno polityków, jak i laików, zarówno współczesnych wydarzeniom jak i obecnych (np. Brzeziński). Sprzeciwy budził jej pesymistyczny scenariusz o rozwój systemu komunistycznego i jego sukcesach, co zresztą było faktem. Opowiedziana historia dzieli się na kilka zasadniczych okresów.
Okres pierwszy to czasy mojego dzieciństwa we Lwowie. Okres drugi to czas mojej młodości w Mielcu, gdzie uczęszczałem do szkół i gdzie dojrzewałem fizycznie i intelektualnie. Był to czas dwudziestolecia przedwojennego. Lata następne to mój kilkunastoletni pobyt w Krakowie, gdzie studiowałem prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, uczestnicząc aktywnie w życiu Krakowskiego Chóru Akademickiego, jak i ogólnie w życiu kulturalnym Krakowa, gdzie w czasie okupacji dochodziło do dramatycznych, niebezpiecznych igraszek z gestapo. No i w końcu najdłuższy 48-letni okres mojego życia we Wrocławiu, gdzie założyłem rodzinę i prowadziłem prawie samotnie konsekwentną, nieubłaganą i ryzykowną walkę z nieludzkim systemem wynaturzeń socjalistycznych, czyli otwartą walkę z komuną w PRL-u. Dochodziło do poważnych spięć na wysokich szczeblach. Było w tym wiele ciekawych i chyba unikatowych, a może całkowicie jednostkowych zdarzeń o charakterze politycznym, jak np. przeprowadzenie samokrytyki przez sekretarza PZPR w stosunku do mnie. Z tych wszystkich kolizji z komuną wychodziłem, o dziwo obronną ręką (w sensie bezpieczeństwa osobistego), choć miałem mnóstwo zagrożeń w stosunku do mojej rodziny i dla mnie. Co ciekawe, ta moja bezwzględna walka o bardziej ludzką twarz systemu, zaowocowała (wprost nieprawdopodobnie) nieoczekiwanie karierą administracyjną (stanowiskiem dyrektora naczelnego), a więc nietypowy życiorys jak na PRL. Nie da się ukryć, że jak na człowieka, który każdemu rodzajowi władzy ludowej zalazł za skórę, miałem jednak dużo szczęścia, ale chyba jednak przede wszystkim, pomoc Boską. Faktem również było, że moje zdolności obrończe prawnicze, również były przeze mnie w pełni wykorzystane i przyczyniły się do pomyślnego zakończenia moich potyczek i walki z systemem. W tej mojej samotnej (niestety) walce, społeczeństwo nie dało mi praktycznie żadnego wsparcia, ani moralnego, ani finansowego. Po każdej batalii zostawałem na placu sam, bez środków do życia przy oczywiście dużym uznaniu za odwagę i przy ewentualnych wyrzutach sumienia ludzi, w których imieniu i interesie jako aktywny związkowiec występowałem.
Moją ostoją była rodzina, żona, dzieci, teściowie. Nie były to łatwe czasy Solidarności, gdyż — w pewnym okresie — było aż za dużo ludzi odważnych. Działałem w okresie ciężkiego stalinizmu, kiedy nie czuło się oporu społecznego, a wręcz przeciwnie, kwitła beztrosko powszechna kolaboracja, szczególnie kręgów intelektualnych. Społeczeństwo spało. Próbowałem go dramatycznymi wstrząsami obudzić. Dlatego też poeta Herbert jest mi ideowo bliski, choć nie ze wszystkim się zgadzam. Przedmiotem moich rozważań były też zagrożenia, jakie w wyniku zasadniczych przemian politycznych i systemowych doprowadziły do ich powstania lub nasilenia się takich zjawisk jak np. terroryzm, mafie, nacjonalizm i w końcu fundamentalizm islamski. Wydaje mi się, że ten ostatni podejmuje niechlubną rolę destabilizatora polityczno-społecznego na naszym globie po upadku ZSRR. Dlatego też postanowiłem bliżej przyjrzeć się islamowi. Zdopingował mnie do tego Chomeini, wydając wyrok śmierci na Salmana Rushdiego. Poświeciłem wiele miesięcy, aby źródłowo tj. w oryginale przestudiować tekst Koranu oraz literaturę związaną z islamem. Wynik moich studiów w skrócie jest następujący: Islam powstał drogą manipulacji Mahometa, a Mahomet w przeciwieństwie do innych twórców systemów religijnych, nie był człowiekiem dobrej wiary. Ten sąd jest oparty nie na moim głębokim przekonaniu, lecz wynika ze słów samego Mahometa podanych w Koranie lub wstydliwie ukrytych gdzieś w tekstach pozakoranicznych. Poza tym, co ważniejsze, potwierdza to życie i działalność proroka. W tekście mojego rękopisu użyłem wiele cytatów z Koranu. Jeśli na świecie ma zapanować prawdziwy pokój, to trudno udawać, że islam mu nie zagraża. Moja praca trwała wiele miesięcy i dokonałem jej mimo słabnącego zdrowia (znowu szpital i ciężka choroba). Był to imperatyw bezwarunkowy, który w myśl ekumenizmu zmusił mnie do podjęcia tego problemu w mojej książce. Myślę, że działałem tu z inspiracji Ducha Św. Po prostu czułem to! Nie mogłem tego nie zrobić. Islam wymaga ucywilizowania, a właściwie „uchrześcijanienia”.
W końcu ostatnia sprawa o wydźwięku optymistycznym. Chodzi o przypomnienie światu (gdyż jest to fakt historyczny powszechnie znany albo znany tylko w niewielkim zakresie) o wspaniałym osiągnięciu ludzkości tj. o praktycznym wdrożeniu cywilizacji miłości w XVII i XVIII wieku na terenie Ameryki Południowej. Chodzi o zorganizowanie przez O. Jezuitów chrześcijańskiej, komunistycznej Republiki Guaranów, która w pełni zrealizowała na przestrzeni półtora wieku prawie ideał państwa demokratycznego o nieprawdopodobnym stopniu bezpieczeństwa socjalnego, które było niedościgłym wzorem w stosunku do wszystkich mrzonek typu komunistycznego czy ogólnie socjalistycznego. To wspaniałe zrealizowanie utopii Morusa było możliwe dzięki oparciu tego przedsięwzięcia na zasadach Ewangelii.
To, o czym marzy ludzkość, winno było przyjść stamtąd (poprzez Amerykę Północną), przeniknąć do Europy i ogólnie do świata zachodniego. Niestety dzieło to zostało zduszone rękami imperium hiszpańskiego i portugalskiego przy udziale papiestwa. Historia tej republiki i jej organizacja społeczno-polityczna jest w moim tekście dość szczegółowo zrelacjonowana.
Pozwoliłem sobie też na ocenę (obiektywną i też sprawdzalną w obliczu zaistniałych faktów) mężów stanu i polityków decydujących o obliczu tego świata w okresie obecnego dobiegającego końca wieku, a w tym szczególnie nieudanego drugiego prezydenta odrodzonej III Rzeczypospolitej, Lecha Wałęsy, wedle zasady: każdemu według zasług.
LWÓW-KRAKÓW-WROCŁAW
Michał Lewicki / rocznik 1915/
Wrocław, 05 kwietnia 1995r
Jeden niełatwy żywot
Część I
Motto: z Kazania na Górze
(Mt 5:6) Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości, albowiem
oni będą nasyceni
(Mt 5:9) Błogosławieni, pokój czyniący, albowiem oni synami
Bożymi będą
De Anno Domini 966
Polska przyjmuje chrzest
De Anno Domini 1109
Bolesław Krzywousty nadaje Herb ROGALA
De Anno Domini 1915
LWÓW
Okres lwowski
Był dzień 19 maja 1915 roku we Lwowie, środa według kalendarza stuletniego. Prawdopodobnie w późnych godzinach wieczornych przy ul. Jabłonowskich 11, w obszernym wielopokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze przyszło na świat dziecko płci męskiej, któremu na chrzcie dano imiona: Michał Witold. Nie zdołałem ustalić danych meteorologicznych tego dnia, czy był to dzień pogodny czy deszczowy, chłodny czy ciepły. Biorąc jednak pod uwagę warunki klimatyczne tego obszaru w okresie wiosennym — potwierdzenie moimi wspomnieniami z lat dziecinnych — musiał być przepiękny dzień lwowskiej wiosny, pachnący kwitnącymi kasztanami.
Jednak ten sielankowy obraz nudnej lwowskiej wiosny nie był adekwatny do sytuacji polityczno-społecznej tego okresu, gdyż pierwszy rok I wojny światowej dobiegał końca. Narzuca się pytanie; jaki będzie los tego dziecka, które w tak niedogodnym czasie przychodzi na świat. Teoretycznie biorąc — bez próby prognozowania — nie powinno być tak źle, gdyż dziecko przyszło na świat w rodzinie świetnie prosperującego inteligenta wolnego zawodu. Mój ojciec był inżynierem architektem, mającym jak to się mówi „wzięcie”. Robota waliła drzwiami i oknami, a za nią środki finansowe, czyli pieniądze. Ojciec z matką i z babką żyli na wyjątkowo wysokim poziomie — miał też opinię jednych z bogatszych obywateli Lwowa. Zajmowaliśmy całe pierwsze piętro. Mieszkanie było wyposażone jeśli nie luksusowo, to z pełnym komfortem. Meble były specjalnie sprowadzane (a może nawet zamówione) z Wiednia. Przepiękną sypialnię z drzewa mahoniowego inkrustowaną masą perłową, z lustrami, taborecikami i szafkami sam widziałem jeszcze w 1939 roku, będąc na uciekinierce z Krakowa we Lwowie. Do pomocy w gospodarstwie rodzinnym były stale zatrudnione dwie osoby tj. pomoc domowa (wtedy mówiło się służąca) i bona do dzieci tj. do pomocy w pielęgnacji mojej siostry Olgi, starszej o dwa lata, i mnie. Był też w domu pies rasy chart, gdyż taka była wtedy moda. Mieliśmy też w domu telefon, co wtedy rzeczywiście oznaczało luksus. Nie dam głowy, czy ojciec miał też własny samochód, czy też posługiwał się wynajętym samochodem. W każdym razie, z przekazów rodzinnych ustnych wynikało, że samochód był w częstym użyciu.
Wszystko, co wyżej opisałem, a także to, co w dalszym ciągu opiszę — zanim sięgnę do własnej pamięci — jest rezultatem przekazu ustnego uzyskanego od różnych osób — członków rodziny lub znajomych bądź też starszych wiekiem przyjaciół rodziny. Głównym informatorem była moja ciotka Aniela Hajdukowa, siostra mego ojca oraz jej koleżanki. Od niej też przede wszystkim dowiedziałem się szczegółów dotyczących historii mojej (naszej) rodziny, począwszy od jej korzeni.
A sięga ona — zgodnie z herbem rodzinnym „ROGALA” — aż XI wieku, tj. czasów panowania w Polsce Bolesława Krzywoustego (1102–1138). Tęgi pachołek — osiłek, nie szlachcic, z obstawy króla dla jego bezpieczeństwa w czasie polowań, uratował królowi życie w czasie niespodziewanego ataku tura na jego majestat. Król był tylko trochę poturbowany, a osiłek w nagrodę otrzymał szlachectwo i zapewne nadanie ileś tam włók ziemi.
To był początek. Potem, zgodnie z ekspansją polityczną Polski na Ruś Czerwoną, niektórzy z Lewickich zawędrowali na wschód, konkretnie na Podole. W wyniku wielu mariaży, na przestrzeni stuleci, z rodzinami notabli ruskich (co konkretnie trwało aż do czasów współczesnych) nastąpiło zruszczenie linii wschodniej Lewickich, co w warunkach historii, w tym Polski Obojga Narodów, nie miało praktycznie żadnego znaczenia, tym bardziej że świadomość polskich korzeni rodu była zawsze żywa. Nigdy bym się o tym tak szczegółowo nie dowiedział, gdyby nie fakt, że mój brat stryjeczny, którego losy I wojny światowej rzuciły do Wiednia w 1935 roku, musiał udowodnić swoje szlacheckie pochodzenie, gdyż to było warunkiem przyjęcia do znanej szkoły oficerskiej w Wiedniu (słynne „Theresianum”). W tym też celu w latach 1934–1935 kilkakrotnie przyjeżdżał do Lwowa do Biura Heraldycznego, gdzie w końcu tę sprawę pomyślnie załatwił i dostał się do „Theresianum”. W wyniku tego, zarówno on i jak jego drugi brat Piotr sporządzili piękne sygnety z herbem rodzinnym w złocie. Ja tego nie uczyniłem, gdyż z moimi z natury głęboko demokratycznymi przekonaniami, traktowałem to raczej jako intrygującą ciekawostkę rodzinną, a niżeli tytuł do odczuwania wyższości społecznej. Chciała to zrobić moja przyszła żona, ale… wybuchła wojna w 1939 roku. Do dziś dnia nie mam takiego sygnetu.
Mój dziadek był jeszcze panem na włościach na Podolu niedaleko Kołomyi. Według metryki urodzenia ojca, była to posiadłość w miejscowości (czy też wsi) Matyjowce. Był ożeniony ze szlachcianką polską z domu Bryła. Mieli czworo dzieci — trzech synów i córkę. Najstarszy Teodor (był sędzią w Mielcu), drugi z kolei, mój ojciec Filemon (inżynier architekt) i trzeci Józef (adwokat w Turze nad Sanem). Najmłodsza córka Aniela, moja ciotka, była dyrektorką szkoły podstawowej (powszechnej) w Mielcu, gdzie ściągnął ją stryj Teodor. Około roku 1890 zmarł mój dziadek, a babka, nie czując się na siłach w administrowaniu majątkiem ziemskim, sprzedała całość i z dziećmi przeniosła się do Krakowa. Głównym powodem takiej decyzji była prawdopodobnie chęć ułatwienia studiów dzieciom, celem zapewnienia zawodu i przejścia w szeregi inteligencji pracującej. Jednego nie wiem. Dlaczego wybrała Kraków, a nie Lwów.
Ale wróćmy do 1915 roku. Moje urodziny spowodowały wielką radość, gdyż dawały szansę kontynuowania rodu. Jak się później okazało, stryj Teodor miał aż cztery córki, a stryj Józef miał wprawdzie dwóch synów, ale oni w wyniku emigracji do Austrii, praktycznie ulegli wynarodowieniu. Mimo trwającej wojny sytuacja materialna rodziny nie uległa gwałtownemu pogorszeniu na skutek posiadania pewnych zasobów materialnych i razie tym czasie były kontynuowane niektóre prace budowlane i projektowe (np. cerkiew w Sokołówce). Taki stan trwał do momentu, gdy ojca powołano do wojska, oczywiście austriackiego. To z miejsca zmieniło sytuację materialną, która w niedługim czasie miała doprowadzić do coraz większych kłopotów, by w końcu doprowadzić do bardzo trudnej wegetacji, żeby nie powiedzieć — nędzy. Proces ten trwał kilka lat.
Ojca wzięto do wojska w 1916 roku i był w tej służbie do wojny czasu jej zakończenia. Praktycznie trwała ona około półtora roku, ale to wystarczyło, ażeby zrujnować ojcu zdrowie, gdyż z okopów wrócił z gruźlicą. Ojciec urodził się w 1873 roku, a więc w chwili mojego urodzenia miał 42 lata, zaś w momencie powrotu z frontu — 45 lat. Oczywiście okresu „prosperity” nie pamiętam. To wiem z przekazu ustnego, o czym wyżej podano. Jako ponad trzyletni brzdąc pamiętam ojca w formie, ale już niedomagającego. Miał żyć jeszcze cztery lata. Ojciec zakochał się bez pamięci i ożenił się w roku 1912 z moją mamą — Olgą Kołpaczkiewicz, córką radcy w rządzie galicyjskim w stołecznym wówczas dla Galicji Lwowie.
Była to wysoka pozycja społeczna i mama miała wielu konkurentów. Wybrała ojca, być może na skutek świetnej jego sytuacji materialnej. Mama szokowała swoją aparycją, a nawet wzbudzała sensację. To powodowało niezadowolenie ojca na skutek zazdrości. Była damą w całym tego słowa znaczeniu, piękną, dobrą a nawet szlachetną, lecz wychowaną niepraktycznie i nieprzygotowaną na trudy życia. Dlatego też z trudem znosiła niewygody i udręki uciekinierki przed frontem rosyjskim na zachód (konkretnie do Mielca do mojej cioci). W wyniku tych dwukrotnych ucieczek na zachód podupadła na zdrowiu. Miała kłopoty z chodzeniem, aż w końcu uległa całkowitemu paraliżowi nóg. Według mojego dzisiejszego rozeznania był to przypadek sclerosis multipleks (stwardnienie rozsiane). Ukazuje to więc klasyczny dramat rodziny świetnie prosperującej, a zniszczonej przez wojnę. Takie losy dotykały wiele rodzin polskich i niepolskich, którym wypadło w tym czasie żyć na terenie, po którym przewalał się taran działań wojennych. Ojciec nie miał głowy „handlowej”. Umiał świetnie pracować i dobrze zarabiać, ale nie umiał prawidłowo lokować nadwyżek kapitału. Ulokował bardzo wiele — jak to się wtedy określało — w papierach wartościowych (zapewne akcje lub obligacje), które całkowicie albo prawie całkowicie straciły wartość. Znaleźliśmy się więc w trudnej sytuacji, wymagającej bardzo oszczędnego życia, gdyż zarobki ojca uległy znacznemu zmniejszeniu w wyniku ogólnie ciężkiej sytuacji ekonomicznej nowopowstałego państwa polskiego.
Czas, do którego sięgam pamięcią to przełom 1918 i 1919 roku. Pamiętam jeszcze prababkę ze strony matki, która zmarła w wieku 88 lat oraz ciotkę Izabelę, siostrę matki, również niezwykłej urody, czego dowodem były częste wizyty wielu oficerów wojska polskiego, licznie nas odwiedzających w celu wyciągnięcia jej na różne potańcówki lub spacery po okolicznych wzgórzach koło Lwiej Góry lub na Wysoki Zamek, albo też do parku. Często spełniałem rolę przyzwoitki. Mieszkaliśmy wtedy przy ul. Teatyńskiej 11, na pierwszym piętrze w dwupokojowym mieszkaniu z ubikacją, do której wychodziło się do oficyny. Było to niedaleko końcowego przystanku linii tramwajowej oznakowanej literowo UL, co oznaczało końcowe punkty tej linii tj. Unii Lubelskiej (kopiec) — Listopada (końcowa ulica). Po zmianie oznaczeń literowych (co w skali może nawet światowej było unikatem) na cyfrowe, linia otrzymała numer 4.
Dzieciństwo spędzałem całkowicie samodzielnie, gdyż mama przy bezwładzie nóg była unieruchomiona w łóżku, a o czymś takim jak wózek inwalidzki wtedy nawet nie słyszałem. Babka prowadziła gospodarstwo domowe, ojciec jako pracujący prywatnie na własny rachunek zjawiał się późnym wieczorem, a siostra była w szkole. Kolegów w zasadzie nie miałem, a wspólne zabawy z innymi dziećmi miały miejsce zupełnie wyjątkowo. Przeważnie wędrowałem samotnie po przepięknym „wysokim zamku” stanowiącym „płuca Lwowa”, a do którego miałem kilka kroków (około 200 metrów). Szczególnie lubiłem bawić się w okolicach wielkiego głazu na Zniesieniu, upamiętniającego zwycięstwo Sobieskiego nad armią turecko-tatarską w bitwie pod Lwowem. Jako pięcioletni malec, samodzielnie wędrowałem na zakupy, po które wysyłała mnie babka aż na rynek główny pod ratusz. Głównie chodziło o ziemniaki i jarzyny. Przekupki już dobrze mnie znały i postępowały tak, że zawsze wszystko załatwiałem bardzo dobrze i byłem należycie rozliczony. Dzięki tym samodzielnym wędrówkom świetnie zapoznałem się z topografią Lwowa i nie było w tym zakresie dla mnie żadnych tajemnic. Znałem miasto jak własną kieszeń, od wysokiego zamku po park stryjski i od Łyczakowa po dworzec główny PKP, czym wprawiałem w zdumienie wiele starszych osób, które dzieci w moim wieku z reguły prowadziły za rączkę. To samo zdumienie ogarnęło wiele osób we Lwowie w czasie mojej ucieczki do Lwowa w 1939 roku, kiedy to po 18 latach nieobecności, od czasu wyjazdu na stałe ze Lwowa w wieku siedmiu lat, ponownie znalazłem się w tym mieście. Poruszałem się po Lwowie tak, jak gdybym z niego nigdy nie wyjeżdżał.
Gdy zacząłem chodzić do szkoły to wędrowałem przez całe miasto na piechotę z ul. Teatyńskiej, przez ul. Kurkową, Wały Gubernatorskie, Plac Bernardyński, Batorego, Akademicką na ul. Długosza już niedaleko Cytadeli. Było to chyba ponad trzy kilometry w jedną stronę. No i potem powrót. Uczęszczałem do szkoły ukraińskiej (mówiło się wtedy ruska). Było to zgodne z wolą ojca. U nas w domu mówiło się na co dzień po polsku. Wszyscy domownicy byli jednak dwujęzyczni i swobodnie mogli się porozumiewać w razie potrzeby językiem polskim lub ukraińskim. Język ukraiński miał zastosowanie głównie w rozmowach z klientami ojca, którzy często wywodzili się z tych kręgów. Żadnych akcentów politycznych o cechach jakiegokolwiek szowinizmu narodowego z jakiejkolwiek strony nie odczuwałem i nie pamiętam. Wynikało to z faktu istnienia bardzo wielu rodzin powstałych na skutek małżeństw polsko-ukraińskich. Poza tym ojciec miał świadomość polskich korzeni w przeszłości i całą młodość związaną ze studiami przeżył w Krakowie. W tym okresie jako młody i zdolny architekt i rysownik, a także artysta malarz, współpracował z Janem Matejką w jego pracowni artystycznej. Kierował wtedy pracami związanymi z renowacją polichromii kościoła św. Krzyża w Krakowie. Na mszę św. niedzielną chodziło się albo do kościoła, albo do cerkwi, gdzie było bliżej, albo jeśli przy okazji miało się coś jeszcze załatwić. W rezultacie częściej bywało się w kościele. Również nie pamiętam żadnych akcentów antysemickich. Z Żydami nie miałem okazji się stykać, gdyż w zwartej masie mieszkali w dzielnicy na Żółkiewskim, a w okolicy były tylko dwie czy trzy rodziny żydowskie. O nich dowiedziałem się od mojej siostry Olgi, że to są ci, „którzy zabili Pana Jezusa”. Wtedy byłem do nich psychicznie źle nastawiony, gdyż sądziłem, że to zrobili właśnie osobiście ci, których wtedy spotykałem. Wzrastałem więc w pełnej tolerancji religijnej i narodowościowej, pełnej prawdziwego humanizmu.
Atmosfera w domu była — mimo choroby matki i ojca — dość pogodna, nacechowana jednak pewną rezygnacją i troską o niepewną przyszłość. Natomiast stosunek babki do ojca był zdecydowanie negatywny, i to mimo braku z jej strony agresywnych wystąpień. Wynikało to ze słownej oceny jego przez babkę, w czasie rozmów prowadzonych pod jego nieobecność. Bolało mnie to bardzo, gdyż ojca gorąco kochałem i byłem z nim mocno zaprzyjaźniony. Wyobrażam sobie jak musiał być bardzo nieszczęśliwy. W wyniku tego nastawienia babki do ojca, coś z tego we mnie zostało tak, że po jego śmierci bardzo się martwiłem, czy „ojciec może nie poszedł do piekła”. Bardzo się za niego modliłem. Po latach, gdy dorosłem, dowiedziałem się całej prawdy od siostry ojca mojej ciotki Anieli oraz wielu różnych osób, które z ojcem współżyły, współpracowały i bardzo dobrze go znały. Określały go jako człowieka wyjątkowych zalet, szlachetnego i o tzw. „gołębim sercu”. Niektórzy określali go jako „świętego”. Dlatego do babki pozostał mi w sercu głęboki żal o zniesławienie jego pamięci.
Z tego okresu pamiętam wyjazdy z ojcem na różne budowy, które projektował, nadzorował, nieraz poza Lwowem — jak np. na wspomnianej już budowie cerkwi w historycznej Sokołówce — gdzie nieraz byłem zostawiany przez ojca na wakacje, szczególnie w porze letniej, na okres np. dwóch tygodni. W tym czasie ojciec często dojeżdżał, przywożąc mi różne łakocie. Ojciec często zabierał mnie samego lub z siostrą na różne przejażdżki lub spacery. Kilka razy byliśmy w parku stryjskim. Szczególnie silnego przeżycia doznałem, gdy jako sześcioletni berbeć zostałem zaproszony przez ojca do obejrzenia Panoramy Racławickiej. Wrażenie było piorunujące. Wprost oniemiałem. Nie wiedziałem, czy to jest świat rzeczywisty, czy jakiś inny. Wrażenie realizmu potęgował fakt, że znalazł się tam jakimś trafem autentyczny wróbel polatujący wokół sztafażu.
Szczególnie dobrze pamiętam dramatyczny okres wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Nie wiem jak dokładnie było. Według źródeł historycznych bolszewicy Lwowa nie zajęli. Tam ich na południowym odcinku frontu zatrzymano. Ale nie zmieni to faktu, że w któryś z pogodnych i słonecznych wtedy dni letnich, może w lipcu, usłyszałem przeraźliwy okrzyk babki i ciotki: „Jezus Maria! Bolszewicy!”. Wszyscy podbiegliśmy do okna i z pierwszego piętra zobaczyłem całą ulicę Teatyńską zawaloną wozami i różnymi pojazdami włącznie konnymi, które zatarasowały całkowicie ulicę Teatyńską i przyległą Kopcową. Na wozach i na koniach siedzieli ludzie dziwnie dla mnie ubrani w płowo-brązowo-szare mundury, w czapkach szpiczasto zakończonych. Od razu zrobiło się we Lwowie brudno i zawiał dziwny zapach. Z komentarzy osób starszych wynikało, że są pijani, gdyż zagarnęli „Baczewskiego”. Pamiętam bardzo wyraźnie do dziś, jak na wozie siedzący żołnierz, czekając na „przetarcie” zakorkowanego szlaku, opróżniał półlitrową butelkę — zapewne nie wody sodowej — którą po opróżnieniu cisnął z głośnym okrzykiem między ludzi i pojazdy. Później odbiegliśmy od okna, gdyż gdzieś rozległy się strzały. Był to zapewne epizod, może krótki — wtargnięcie wojsk bolszewickich w peryferyjne dzielnice Lwowa. Podobny, ale znacznie dłuższy epizod miałem przeżyć powtórnie w 1939 roku, gdy znalazłem się ponownie we Lwowie, a następnie w 1945 w Krakowie, kiedy to w ciągu paru godzin „zrobiło się brudno, szaro i miał miejsce dziwny nieprzyjemny zapach”, gdyż wojska bolszewickie w styczniu wkroczyły do tego miasta.
Byłem bardzo związany z moją siostrą Olgą, z którą we dwójkę chodziliśmy na spacery po wysokim zamku, a ściśle, po parku wokół niego. Siostra opiekowała się mną i wielu rzeczy mnie uczyła, np. czytania i pisania oraz rysowania. Bardzo te lekcje lubiłem. Bardzo to też pomagało mi, gdyż sam zacząłem uczęszczać do szkoły, bo byłem już jakby po przedszkolu. W niedługim czasie zginęła mi z horyzontu siostra matki ciotka Izabela, która mieszkała oddzielnie, a po jakimś czasie dowiedziałem się, że nie żyje. Nie przeżyła jakiegoś zabiegu chirurgicznego. Specjalnie lubiłem chodzić w odwiedziny do cioci Emilii, siostry babki. Mieszkała ona też przy ul. Teatyńskiej pod nr 6, w oficynie na pierwszym piętrze. Zajmowała bardzo obszerny pokój i kuchnię. Połowa pokoju była cała załadowana meblami, które nie mieściły się w naszym stosunkowo małym mieszkaniu i musiały być gdzieś zdeponowane, po opuszczeniu obszernych apartamentów przy ul. Jabłonowskich. Były tam między innymi właśnie te piękne mahoniowe meble, inkrustowane masą perłową sprowadzone w swoim czasie z Wiednia. Ciotka przesadnie dbała o wygląd tych mebli, czyszcząc je różnymi szmatkami — nieraz przy użyciu jakichś specjalnych płynów — oświadczając, że one kiedyś będą dla mnie albo dla siostry. Miała też pięknego psa rasy szpic, z którym lubiłem wychodzić na spacer i bawić się z nim. W pierwszym okresie on był chyba głównym powodem moich częstych wizyt u ciotki. Z czasem jednak zasmakowałem w rozmowach z ciotką na przeróżne tematy. Ciotka była osobą inteligentną i oczytaną (w przeciwności do babki) i umiała barwnie i ciekawie opowiadać. Szczególnie interesowały mnie opowiadania ciotki o odbytych przez nią podróżach i o wrażeniach, jakie z nich wyniosła. Bardzo interesowały mnie opowieści o Włoszech, a z nich o Wenecji, mieście na wodzie. Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Zadawałem mnóstwo pytań, na które otrzymywałem obszerne i interesujące odpowiedzi. W ten sposób wędrując w wyobraźni po świecie, rozwijałem się intelektualnie i po prostu w bardzo atrakcyjnej formie uczyłem się. Były to niezapomniane dla mnie chwile, które przedkładałem nad zabawy, poświęcając im wiele czasu. Nieraz ciotka czytała mi różne wiadomości z gazet albo książki o treści historycznej lub z zakresu geografii. I ten bakcyl został mi wtedy wszczepiony na całe życie, lecz nie tylko w tym zakresie. To był tylko wstęp do bardzo szerokich zainteresowań dosłownie wszystkim. Nie było dla mnie tematu nieinteresującego. Jaka szkoda, że rodzice lub starsi członkowie rodziny w ostatnich dziesiątkach lat nie mają czasu na takie rozmowy z dziećmi, które by pomogły je rozwijać intelektualnie oraz w zakresie kształtowania charakteru. Inna rzecz, czy dzisiejsze dzieci miałyby ochotę na tego rodzaju rozmowy z uwagi na konkurencję np. z telewizją, czy też z wyszukanymi elektrycznie zabawkami, które masowo są kupowane przez rodziców i innych członków rodziny. Wiele widziałem takich „sklepów” z zabawkami w różnych mieszkaniach, które w krótkim czasie stawały się rupieciarnią nikomu niepotrzebną, a nawet przeszkadzającą. Jak się przeważnie okazywało, nie potrafiono nawet wykorzystać tę mnogość przedmiotów służących do zabawy dla celów wychowawczych np. do rozbudzenia w dziecku choćby zamiłowania do dyscypliny, w tym zakresie polegającej na poszanowaniu tych zabawek i utrzymywaniu ich w porządku. Zdarza się to tylko wyjątkowo. Ja zawsze miałem tylko jedną albo najwyżej dwie zabawki, które były przeze mnie bardzo szanowane, wprost pielęgnowane. Na przykład zwykłe klocki do budowania miałem od szóstego do trzynastego roku życia. I dopiero wtedy w komplecie podarowałem je jakiemuś siedmioletniemu brzdącowi. Lecz żeby tak postępować z dziećmi, trzeba do tego… dorosnąć. Jak wiadomo, najłatwiej jest dziecko mieć, ale wychować jest nieprawdopodobnie trudno.
Życie jednak było twarde. Coraz częściej dawały znać o sobie trudności materialne. Brak pieniędzy zmuszał do wyprzedaży różnych rzeczy np. srebra stołowego. Interesy ojca szły coraz gorzej, a głównym powodem tego stanu rzeczy była jego postępująca choroba. W końcu ojca zabrano do szpitala. Sytuacja stawała się wprost dramatyczna. Matka obłożnie i przewlekle chora, ojciec w szpitalu i dwoje dzieci pod opieką babki i ciotki, które miały tylko skromne emerytury. Wiem, że byliśmy zadłużeni w sklepach i często pożyczało się pieniądze u dobrych ludzi. Nieraz — ponieważ dramatyczna sytuacja naszej rodziny była znana — nie żądano pieniędzy, szczególnie gdy kupującym byłem ja. W końcu przyszło najgorsze. Śmierć ojca. Stało się to w maju 1922 roku, kiedy właśnie kończyłem pierwszą klasę szkoły powszechnej. Wiadomość spadła na nas — a szczególnie na mnie — jak grom z nieba. To było coś niesamowitego z uwagi na moje uczuciowe związanie z ojcem. Przed jego śmiercią zaprowadzono mnie do szpitala, abym się z nim pożegnał. To przeżycie było nie do opisania. Ojciec już nie był tym, którego znałem i pamiętałem. To był ktoś inny. Choroba w ostatnich tygodniach zmieniła go do niepoznania i bałem się do niego zbliżyć, a było to niemożliwe, gdyż ojciec doznał krwotoku. Moje przerażenie sięgnęło wtedy kulminacji. Sądzę, że nie należało mnie prowadzić dla tak szokującego przeżycia. Długi czas nie mogłem się z tego otrząsnąć. Ojciec zmarł w wieku 49 lat.
Pogrzeb ojca odbył się na Cmentarzu Łyczakowskim. Było mnóstwo kwiatów, bardzo dużo ludzi i kilka przemówień. Okazało się, że ojciec — mimo niezajmowania żadnego wybitnego stanowiska publicznego — będąc przez wiele lat jednym z zamożniejszych obywateli miasta, wiele łożył na cele społeczne i charytatywne. To właśnie spowodowało, że był osobą znaną, przede wszystkim szanowaną i posiadającą autorytet. Wynikało to z przemówień nad trumną ojca.
Trzeba było z dziećmi coś zrobić. Wiele osób spośród uczestników pogrzebu zajęło się tą sprawą. Babka otrzymała jakąś pomoc finansową tak, ażeby przetrwać do końca roku szkolnego i przez wakacje, a od września postanowiono nas oddać do zakładu dla sierot. Wybór padł na zakład Sióstr Bazylianek usytuowany na peryferiach Lwowa w dzielnicy, w przedłużeniu ulicy Potockiego w sąsiedztwie Kulparkowa. Z tego okresu pamiętam zdarzenie obrazujące ludzi o humanistycznym sercu. W któryś dzień wakacyjnego lipca babka oświadczyła, że pójdziemy z wizytą do matki chrzestnej. Była to gdzieś w rejonie ul. Łyczakowskiej. Matka chrzestna z mężem i rodziną zajmowała piękną willę z równie pięknymi ogrodem, pełnym cudownych kwiatów, wspaniale utrzymanym. Matka chrzestna przyjęła nas w drzwiach i wcale nie miała zamiaru nas przyjąć, skoro w końcu tylko babka weszła do wspaniałej willi, a dziecku polecono bawić się w ogrodzie, gdzie „masz tyle ładnych krasnoludków i kolorowych szklanych bombek”, jak powiedziała. Mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać, gdyż już wcześniej spostrzegłem te cuda, które mnie rzeczywiście zafrapowały. Dlatego nie odczułem żadnej przykrości, a wręcz przeciwnie, wielką radość, że mogłem swobodnie pohasać po pięknie utrzymanych ścieżkach i trawnikach. Wizyta babki przedłużyła się znacznie, a ja w końcu zacząłem odczuwać głód. Z chęcią bym coś zjadł i czegoś się napił. Nic z tych rzeczy. Siedziałem tam dość długo, a zabawa w końcu mi się znudziła. Wreszcie babka sama ukazała się w drzwiach. Widziałem, że miała łzy w oczach. Spytałem babki, czy coś załatwiła. Odpowiedziała, że nic nie załatwiła. A na moje oświadczenie, że jestem głodny i że chce mi się pić powiedziała: „Ale ludzie to są świnie”. Tym niemiłym akcentem zakończyła się moja sielankowa przygoda z krasnoludkami w bajkowym ogrodzie bogatej matki chrzestnej w okolicach ul. Łyczakowskiej.
Wakacje szybko minęły i należało dzieci przekazać zgodnie z poprzednimi ustaleniami do zakładu S.S. Bazylianek. Czekała nas przy tym frajda, gdyż odbyło się to przy pomocy fiakra — co było luksusem –- a było konieczne z uwagi na potrzebę zabrania również bagażu. Pobyt w tym zakładzie nie kojarzy mi się z jakimiś nieprzyjemnymi przeżyciami. Szybko zaadoptowałem się w grupie około 40 chłopców w wieku od sześciu do dwunastu lat. Siostry były pełne poświęcenia i wyrozumiałości, co jednak nie wykluczało w sytuacjach krańcowych zastosowania argumentów bolesnych. Pas był w robocie, ale od wielkiego święta. I tu ciekawostka. Byłem jedynym wychowankiem w tej grupie, który w czasie ośmiu miesięcy pobytu w zakładzie nie był uderzony pasem. Wynikało to z faktu, że byłem niesłychanie z natury zdyscyplinowany i znałem granice dziecięcych fanaberii. Po prostu mówiło się, że jestem „grzeczny”. Nie wykluczało to oczywiście różnych wygłupów i nie zawsze dozwolonych zachowań i rozróbek, ale zawsze w określonych granicach. Taką opinię miałem zresztą zawsze, aż do dorosłości. Byłem po prostu niesprawiającym kłopotu wychowankiem. Moja siostra była przekazana na oddział żeński. Mogłem się z nią kontaktować w zasadzie tylko w niedzielę. Zakład był położony na wzgórzu, skąd rozlegał się piękny widok na okolicę, a szło się do niego po bardzo wielu stopniach. Drogę do szkoły pokonywaliśmy codziennie na piechotę, aż na ul. Sykstuską, niedaleko od poczty głównej, a więc do centrum miasta. Było to około trzy i pół kilometra. Pamiętam jak straszny hałas powodowaliśmy, idąc po chodniku w całej grupie w drewniakach. Zwracało to powszechną uwagę przechodniów. Uczyłem się dość dobrze i żadnych kłopotów z tym nie było. Te spacery do szkoły były kłopotliwe w czasie niepogody, a szczególnie w zimie, gdy był mróz. A lwowskie zimy, chyba zawsze, w tym czasie również były naprawdę solidne.
Życie w zakładzie przebiegało ustalonym rytmem. Praktycznie większość czasu pochłaniały obowiązki związane z nauką. Odżywianie było skromne, ale chyba kaloryczne, gdyż nie pamiętam, żebym czuł się głodny. Przysmakiem była dla mnie kiszona kapusta z ziemniakami. Byłem o tyle uprzywilejowany, że okresowo babka coś mi podrzucała ze smakołyków i to było chowane w specjalnej szafie, którą jedna z sióstr otwierała na prośbę petenta. W sumie czułem się dobrze, a nawet uważałem, że mój tam pobyt na stałe mógłby być przeze mnie zaakceptowany. Przekonałem się o tym, gdy dowiedziałem się od siostry przełożonej, że zostanę z zakładu zabrany, gdyż bierze mnie na wychowanie ciotka. Był to dla mnie mały dramat, gdyż miałem opuścić środowisko, w którym byłem dobrze zaadoptowany, miałem opuścić Lwów, który kochałem i znaleźć się w obcym dla mnie środowisku wśród nieznanych mi ludzi. I to mimo tego, że zdarzało mi się nieraz popłakać do poduszki w razie jakiegoś kryzysu.
Był piękny majowy dzień 1923 roku, w którym to dniu miałem być zabrany z zakładu przez ciotkę. Widok z okna zakładu na ukwiecony, zielony Lwów był tak urzekający, że po prostu chciało mi się płakać, że muszę go opuścić. Kochałem to miasto, które przemierzałem na piechotę w rożnych kierunkach, tak dobrze znałem i czułem się z nim związany. Ciotka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, gdyż bardzo serdecznie się ze mną przywitała i widziałem nawet łzy w jej oczach. Była wyraźnie wzruszona. Ciotkę widziałem po raz pierwszy świadomie, gdyż jako maluch w czasie wojny, nie mogłem jej pamiętać. To bardzo ułatwiło wzajemny kontakt i jak później się okazało, zrozumienie i wzajemne uczucie przyjaźni i miłości. Nabrałem do niej z mety pełnego zaufania. Siostra przełożona też była wzruszona, gdyż traciła najgrzeczniejszego pensjonariusza. Ciotka zabrała mnie do miasta na zakupy. Były one atrakcyjne, gdyż dotyczyły mojej osoby. Zostałem we wszystko zaopatrzony, a w tym i w łakocie i po serdecznym pożegnaniu się z babką i obłożnie chorą matką, odjechałem z ciocią dorożką na główny dworzec kolejowy, skąd pociągiem udaliśmy się do Mielca. Atrakcje podróży koleją przeżywałem intensywnie, tym niemniej jednak rozpytywałem w czasie kilkugodzinnej jazdy o warunki mojego bytowania w Mielcu, gdyż jak pamiętam, w miarę zbliżania się do celu podróży, wzrastał u mnie niepokój, jak to się wszystko ułoży i jak to w ogóle będzie.
Okres mielecki
Mielec zrobił na mnie dość nieokreślone wrażenie, raczej negatywne. Wynikało to z tego, że aura była nieszczególna. Było pochmurnie, wietrznie i nawet zimno w przeciwieństwie do pięknej pogody we Lwowie. Poza tym, jakież wrażenie można odnieść, gdy wyjeżdża się z pięknego europejskiego miasta do małej, zapadłej dziury tj. siedmiotysięcznego półżydowskiego miasteczka, całkowicie wtedy nieoświetlonego. To negatywne wrażenie natychmiast ustąpiło, gdyż znaleźliśmy się w domu ciotki. Mieszkanie było wystarczająco obszerne i przytulne i znajdowało się nie jak we Lwowie w kamienicy, lecz w domu parterowym typu willowego z ładnym ogródkiem od frontu. W domu zastaliśmy oczekującą na mnie siostrę cioteczną Anielę, która była młodsza ode mnie o rok oraz pomoc domową o imieniu Frania. Z siostrą szybko zaprzyjaźniliśmy się i ona była moją przewodniczką w tym obcym dla mnie świecie.
Ponieważ był to początek maja, należało jeszcze do końca czerwca kontynuować przerwaną naukę. We Lwowie chodziłem do drugiej klasy szkoły powszechnej i do takiej samej klasy ciotka mnie przepisała. Było to bardzo dla mnie korzystne, gdyż od razu pozyskałem nowych kolegów. Nawiasem mówiąc, kilku z nich z niecierpliwością mnie od tygodni już oczekiwało, gdyż ciotka już wcześniej poinformowała ich rodziców o przyjeździe nowego kolegi ze Lwowa. Była to w szkole pewnego rodzaju sensacja. W szkole pozyskałem też wielu innych kolegów i wkrótce utworzyła się wokół mnie paczka kumpli. Po kilku dniach moje wrażenie o Mielcu bardzo się poprawiło. Przyczynił się do tego zarówno rozmach barwnego życia szkolnego i koleżeńskiego, a także rodzinnego. Poznałem moje trzy siostry stryjeczne i wdowę po stryju Teodorze (który był w Mielcu sędzią). Stryjenka była bardzo dobrą i pogodną osobą, która mimo trudów związanych z wychowaniem trzech córek przy równoczesnej pracy zarobkowej, była zawsze uśmiechnięta i dobrej myśli. Siostry stryjeczne miały imiona: Irena, Aniela i Dorka (Teodora). Najstarsza Irena i średnia Aniela uczęszczały do seminarium nauczycielskiego, a najmłodsza Dorka kończyła szkołę powszechną.
Rok szkolny szybko dobiegł końca i w tym czasie okazało się — szczególnie w czasie wakacji — że Mielec posiada bardzo wiele uroków dla ośmioletniego chłopca, o których we Lwowie nie mogłem nawet marzyć. W Mielcu miałem rzekę Wisłokę, w której nawet codziennie mogłem się kąpać i hasać z piłką na nadbrzeżnych polanach i kępach. Naprzeciw naszego domu, w pięknej willi mieszkał jeden z kolegów. Tu można było biegać po wielkim ogrodzie pełnym kwiatów i wspinać się po drzewach wiśni, czereśni, jabłoni i gruszy. Była też wspaniała huśtawka, a w głębi ogrodu pięknie usytuowana statua Matki Boskiej. Bardzo lubiłem ten zakątek i często tu zaglądałem, samotnie kontemplując piękno zakątka i statuy, doznając nieokreślonych przeżyć typu metafizycznego. Ogród rozciągał się od drogi aż do nabrzeży Wisłoki. W tylnej części ogrodu była furtka. W razie zmiany koncepcji i zabawy, np. z huśtawki czy też wspinania się po drzewach na kąpiel w rzece, można było w ciągu pięciu minut zrealizować ten wariant. Z rzeką trzeba było uważać, bo miała miejsca głębokie, a ja nie umiałem pływać. W ciągu roku opanowałem tę umiejętność jako samouk. Atrakcją było też odprowadzanie krów na ogólne miejskie pastwisko. Przyprowadzać ich nie trzeba było, gdyż bezbłędnie wracały same. W odległości około jednego kilometra za terenem kolejowym znajdował się dość duży las sosnowy, który rozciągał się na przestrzeni kilku kilometrów, spełniając funkcję parku miejskiego. Las był raczej mało uczęszczanym miejscem przez mieszkańców Mielca, a stanowił właściwie domenę różnych działań i inicjatyw młodzieży zorganizowanej (harcerstwa) i niezorganizowanej. Wchodząc do lasu, nieodmiennie ulegałem urokowi „muzyki” drzew sosnowych, które pod wpływem nawet słabego wiatru wydawały niepowtarzalny szum jako dźwięk wpływający niesłychanie kojąco i relaksująco na psychikę.
Ogólnie mówiąc Mielec — choć nie uzdrowisko — miał tak zwane dobre powietrze. Dlatego nie było potrzeby ani konieczności wyjeżdżania na wakacje. Przeciwnie. Wiele osób przyjeżdżało do Mielca na okres wakacyjny. Trzeba jeszcze stwierdzić, że warunki ekologiczne, w których miałem wzrastać aż do dziewiętnastego roku życia były znakomite. W ten sposób, między zabawą i nauką upływał mi czas w trzeciej i czwartej klasie szkoły powszechnej tj. do dziesiątego roku życia. Wtedy miałem rozpocząć naukę w ośmioklasowym gimnazjum. Czas nauki w tym okresie przedgimnazjalnym upływał bez szczególnych wydarzeń. Uczyłem się dobrze, nie sprawiając ciotce najmniejszych nawet kłopotów wychowawczych. Moje z natury duże zdyscyplinowanie nie wymagało żadnych kontroli czy też ponagleń w odniesieniu do jakichkolwiek obowiązków, a więc i do nauki. Już od dziecka podchodziłem do wszystkiego bardzo poważnie, a nawet pryncypialnie. Takie rzeczy jak mówienie i poświadczenie prawdy i oczywiście niekłamanie oraz specyficzne uczulenie i reagowanie na wszelką niesprawiedliwość, a szczególnie krzywdę, były tematami nienadającymi się do jakichkolwiek przetargów i dyskusji. Oczywiście w miarę mojego rozwoju intelektualnego i psychicznego z czasem zrozumiałem, że te pryncypia w zetknięciu z brutalnością życia codziennego muszą nieraz ulec pewnemu — nazwijmy to — złagodzeniu, gdyż mogłyby przynieść nieraz więcej szkody jak pożytku. Dotyczyło to, powiedzmy, drobiazgów, które by bardzo utrudniły życie codzienne w normalnych warunkach, ale zawsze obowiązywały w sprawach zasadniczych. W szczególności okres okupacji niemieckiej, a potem także półwiecze ery komunistycznej w Polsce, nauczyło mnie konieczności częściowego odejścia od tych pryncypiów, przy równoczesnym zachowaniu zasad moralnych, wynikających z mojej głębokiej już od dzieciństwa wiary. Moja dobra wola i sumienie uczciwego człowieka nigdy nie pozwoliły mi przejść na bezdroże konformizmu. Pod tym względem poniekąd byłem fanatykiem w walce o prawdę i sprawiedliwość, a tym samym o pokój dnia codziennego. Byłem w stanie ponieść wszelkie ofiary i to bez zastanowienia. Tak widocznie byłem ukształtowany z natury, a warunki, w których wzrastałem, utrwaliły taką kondycję i jeszcze ją pogłębiły. Wielką i nieocenioną rolę odegrała ideologia harcerska, w której wzrastałem przez okres mojego młodzieńczego rozwoju.
Ten okres dwu lat w Mielcu przed zdaniem do gimnazjum przebiegł dość szybko. Z tego czasu pamiętam jedną sprawę, która mi zaszczytu nie przynosi. Mianowicie sprawą nie do uniknięcia był problem żydowski. Ludność żydowska stanowiła około 50% całej populacji miasta. Ogólnie rzecz biorąc, żadnych akcentów antysemickich nie pamiętam ani też o nich nie słyszałem. Życie społeczne obu populacji układało się dobrze. Życie ekonomiczne nie wywoływało żadnych spięć. Z reguły więcej kupowało się w sklepach żydowskich, gdyż towary tam sprzedawane były tańsze. Jednak handel rodzimy też trzymał się dobrze. Podobnie było z rzemiosłem. Konkurencja przebiegała bezkonfliktowo. Natomiast w szkole, w klasie przy 50% uczniów wyznania mojżeszowego konflikty powstawały. Tu decydowała siła. Stan, który zastałem polegał na konfliktowaniu moich najlepszych nowych kolegów z klasy, a grupą uczniów narodowości żydowskiej. Nie wiem, o co chodziło. Fakt, że moi koledzy w jakiś sposób pokrzywdzeni był wystarczająco ważki, aby kolegom pójść w sukurs. Sytuacja jeszcze o tyle była paląca, że grupa żydowska była bardzo liczną, a chętnych do rozliczeń siłowych ze strony polskiej było niewielu. Moja pomoc w tym względzie była zatem nieoceniona. Dochodziło więc na dużej przerwie w szkole do potyczek polsko-żydowskich, w których nieraz zdrowo oberwałem, gdyż mniejsza ilość uczestników po stronie polskiej musiała być uzupełniona większą brawurą i bitnością. Podstawą starć był jednak nie fakt, że to są Żydzi, lecz konkretne rozliczenie za jakieś negatywne zachowania drugiej strony. To był stan, jaki zastałem. W szczegóły nie wnikałem. Muszę jednak stwierdzić, że robiłem to bez entuzjazmu, a tylko w konsekwencji solidarności koleżeńskiej. Nigdy też wtedy nikomu większej krzywdy nie zrobiłem i sam konflikt w niedługim czasie, około jednego roku, wygasł. W tym okresie przez dzielnicę zamieszkałą przez Żydów musieliśmy chodzić grupowo, w obawie przed ewentualnym rozliczeniem z tytułu rewanżu. W tym czasie szalała w Polsce hiperinflacja przez okres reformy Grabskiego. Pamiętam ogólne narzekania. Wtedy często słyszało się różne ujemne wyrażania się o nowej polskiej rzeczywistości i wyrazy tęsknoty za „dawnymi, dobrymi austriackimi czasami”. Narzekający jednak nie wiedzieli, czy też nie chcieli wiedzieć, że szalała ona w zasadzie w całej Europie, a w tym i w ówczesnej Austrii. Takie były powojenne czasy. W tym okresie znalazłem w kieszeni innego mojego ubrania zapomniane 1,5 miliona marek, za które kupiłem dwa zeszyty z kolorowym poklejonym papierem do robót ręcznych.
Wielkim przeżyciem było dla mnie włożenie mundurka gimnazjalisty z jedną srebrną belką na naramienniku. Poprzedziło to zdanie egzaminu wstępnego, który nie nastręczył mi wiele trudności, ale za to dużo emocji. W jedenastym roku życia (był rok 1925) rozpocząłem naukę w ośmioklasowym gimnazjum typu humanistycznego im. Hugona Kołłątaja w Mielcu. Z miejsca wszedłem w całkowicie odmienną atmosferę nauczania. To była już inna szkoła. Tu już nie było Pani czy też Pana, lecz był „Pan profesor”. Dawna atmosfera serdecznej prawie zażyłości z nauczycielką znikła całkowicie. Pozostał z miejsca dystans nie do przełamania. Powstała atmosfera napięcia, bojaźni wręcz wrogości. Ten przeskok był dla mnie wprost dramatyczny. Przestałem szkołę lubić. Źle się w niej czułem. Wynikało to z faktu nowego, obcego środowiska koleżeńskiego, ale przede wszystkim z braku walorów pedagogicznych nauczycieli, do których pechowo trafiłem. Gdyby nie to, że w klasie ze mną znalazło się trzech moich kolegów z czwartej klasy, to chyba bym się popłakał. Byłem wprost w kryzysie. Miał on stopniowo minąć w wyniku jednoczącego działania nowo wytwarzającej się więzi koleżeńskiej, przeciwstawiającej się izolacji ciała profesorskiego i jego antypedagogicznej apodyktyczności. Ten stan, jeżeli już nie wrogości do profesora całej klasy, to napewno braku sympatii i jakiegokolwiek porozumienia, miał już trwać aż do matury. Dotyczyło to co najmniej połowy ciała profesorskiego, a w niektórych indywidualnych przypadkach miało cechy wprost barbarzyństwa pedagogicznego, jeśli nie całkowitej dewiacji w tym zakresie. W grę wchodziło po prostu pospolite chamstwo i jawna niesprawiedliwość, jako metoda wypaczania charakterów już niejako w zarodku, to jest w okresie startu do bardziej samodzielnego życia. Chodząc do szkoły powszechnej, usłyszałem o różnych „wyczynach” pseudopedagogów w gimnazjum, ale nie sądziłem, że to tak szybko i dosłownie się zmaterializuje. Uważałem, że to jest wprost niemożliwe i na pewno nikomu niepotrzebne, takie bezinteresowne chamstwo, niesprawiedliwość i zła atmosfera. Miałem z natury umysł o zainteresowaniach typu humanistycznego. Idąc do gimnazjum, miałem dość dobre rozeznanie w historii, a także w literaturze. Już dwukrotnie w wieku dziesięciu lat przeczytałem np. „Pana Tadeusza” Mickiewicza, a w sprawach geografii nie tylko Europy, ale nawet świata wzbudzałem podziw osób starszych. Z pamięci rysowałem mapy czy to polityczne lub fizyczne. Sądziłem, że w tych przedmiotach będę bardzo dobry. Jedna ze znajomych pań, koleżanek ciotki z miejsca wybiła mi to z głowy, cytując na ten temat różne przykłady z życia: „…to wcale nie jest takie pewne.” Niestety wszystko się sprawdziło. Dlatego z niedowierzaniem czytałem i czytam różne nieprawdopodobne opowieści o „wspaniałych pedagogach, cudownych i szlachetnych wychowawcach”. Tak naprawdę, to takiego pedagoga w życiu nie spotkałem i o takim nie słyszałem. Tylko czasem była wzmianka w gazecie. Ale to było zawsze gdzieś i bardzo daleko. Czy to znaczy, że pedagodzy są, czy też byli tylko źli. Nie. Byli różni. Przeważnie przeciętni, bez charyzmy pedagogicznej, mało kontaktowi, czasem zaledwie sprawiedliwi. Nieraz (rzadko) o dużej kulturze osobistej, dużej wiedzy, czasem nawet erudycji. To były wyjątki. Średnia bardzo niska. Te wyjątkowe spotkania z nadzwyczajnymi pedagogami potwierdzają tę przykrą statystyczną rzeczywistość pedagogiczną, która niestety potwierdziła się również w moich kontaktach z pedagogami moich dzieci.
Tak więc miałem perspektywę ośmiu lat nauki w warunkach wyżej określonych. Każda próba okazania charakteru przez ucznia była objawem krnąbrności lub wręcz buntu. Mile była widziana postawa „lizusowska” wiernopoddańczej uległości i przyjmowaniu wszystkiego „ex cathedra”. Niemile była widziana zbytnia aktywność poza szkołą np. sportowa, harcerska, artystyczna, gdyż miała z niej wynikać rzekoma nieuchronna kolizja w odniesieniu do obowiązków związanych z nauką. Tak sobie założono. To założenie nie dotyczyło na szczęście wszystkich pedagogów. U większości wzbudzało tylko nieufność i podejrzenia co do prawdziwej dyscypliny ucznia, przy ogólnej ocenie pełnej tolerancji. Jednak kilku z nich było wprost fanatykami w zakresie tępienia takiej aktywności, co całkowicie potrafiło obrzydzić życie. Jednak nie daliśmy się zniechęcić. A więc „wojna” trwała. Gdy taki pedagog zobaczył przypadkiem ucznia np. grającego w piłkę nożną, na zbiórce harcerskiej, jeżdżącego na rowerze lub kąpiącego się albo pływającego kajakiem po Wisłoce, miał gwarantowane nazajutrz pytanie na stopień w dniu następnym. Nie trzeba dodawać, że w większości przypadków była to ocena niedostateczna. Wtedy uczeń był robiony na „chama”. Kwitowane to było stwierdzeniem: „…a jednak nie było czasu na naukę”. Dlatego unikaliśmy jak ognia jakiegokolwiek spotkania z profesorami w godzinach pozaszkolnych, a w małym mieście było to nieraz nie do uniknięcia. Ja osobiście znajdowałem się w bardzo niekorzystnej sytuacji, gdyż byłem harcerzem, grałem w piłkę nożną, kąpałem się w Wisłoce i co najgorsze, jeździłem na rowerze, a więc byłem non stop „podpadnięty”. I tak działo się przez cały okres, aż do matury.
Najgorszą zaś moją „wadą” był nadmiar posiadania rzadkiego daru odwagi cywilnej. Mimo całego szacunku dla profesorów i całej lojalności (ale nie uległości) dla tych, którzy na to nie zasługiwali, nigdy nie czułem nawet odrobiny bojaźni czy też strachu w stosunku do ryczących, grzmiących czy choćby tylko „ostrych” nauczycieli. Zawsze odważnie patrzyłem w oczy i całą swoją postawą wykazywałem, że po prostu się nie boję. To było karygodne. Większość kolegów dała się sterroryzować, zachowując się jak potulne baranki. Moja postawa wzbudzała uznanie wśród kolegów, tym bardziej że niejednokrotnie interweniowałem jako wójt w klasie, w ich interesie. Jak później wyszło na jaw, ta moja cecha stała się wadą nie tylko w szkole, lecz w całym moim dorosłym życiu, a szczególnie w PRL-u. Okazało się też, że pedagog to tylko człowiek, to jest indywiduum posiadające więcej wad niż zalet. Fakt bycia pedagogiem w niczym go nie zmieniał, jeżeli nad sobą nie panował. A tak w zasadzie było. Zasada przeciętności, konformizmu, zbytniego niewysilania się, święciła triumfy. Z takimi postawami spotykałem się nie tylko w okresie nauki w gimnazjum, lecz także w okresie, kiedy podjąłem pracę. Stosunek kierownika, dyrektora do pracownika był adekwatny do stosunku pedagog — uczeń. Dlatego to podkreślam, gdyż to ujemne piętno deformujące psychikę i charakter człowieka od zarania tj. od wczesnej młodości, narzuca niejako taką postawę młodemu człowiekowi na całe życie. Już prawie w dzieciństwie człowiek zostaje przekonany i wprost nauczony, że postawa konformistyczna jest obowiązująca. Kto do tego się nie stosuje, jest po prostu głupi. Takie ujemne postawy powszechnie też funkcjonują w życiu społecznym. I pomyśleć, że ten straszny, wprost zbrodniczy posiew zaszczepia się już w szkole. Niestety ten mechanizm działa bezbłędnie i powszechnie do dziś. Pedagog jest wzorem do naśladowania. Dlatego świat nasz wygląda tak jak wygląda. Teoria pedagogiczna mówi swoje, a praktyka życia z mety temu zaprzecza. Wszyscy o tym widzą, tak się powszechnie dzieje. Robimy dobrą minę do bardzo złej gry i jesteśmy przekonani, że tak musi być. Zamiast kształtowania charakterów, ma miejsce ich wypaczanie. Kto zatem ma te charaktery naprawdę kształtować? Pozostaje rodzina oraz dekalog, tj. Kościół ze swoją nauką opartą na miłości. Wszczepiony jad konformizmu jest jednak tak wygodny w życiu, że częściej w praktyce życia zwycięża w zderzeniu z jego brutalnością. Dlatego marzy mi się szkoła, w której nie tylko by nauczono, ale przede wszystkim wychowano, o czym się tylko mówi, lecz prawie całkowicie nie realizuje. A przez wychowanie rozumiem właśnie kształtowanie charakteru i postawy moralnej, zaś przykładem takiej postawy winien być pedagog.
Od pierwszej klasy gimnazjum wstąpiłem z entuzjazmem do Związku Harcerstwa Polskiego. Prócz nauki był to drugi dobrowolnie przyjęty obowiązek. Karierę zacząłem w zastępie drużyny im. Tadeusza Kościuszki. Już jako jedenastoletni młodzik wiedziałem o Kościuszce wszystko, z detalami, a w szóstej klasie miało się okazać, że „…on nic o Kościuszce nie wie”. W czwartej klasie zostałem zastępowym, a w siódmej drużynowym i zastępcą hufcowego. Harcerstwo dało mi bardzo dużo, a przede wszystkim przyczyniło się, poprzez realizację pięknej ideologii, do pogłębienia i utrwalenia zasad braterstwa, przyjaźni, uczynności, obowiązkowości, sprawiedliwości i osobistej dyscypliny. To, czego nie mogłem znaleźć w szkole ze strony pedagogów, znalazłem w praktycznym współdziałaniu i działaniu w harcerstwie. Byłem urzeczony treścią przyrzeczenia harcerskiego, które złożyłem z głębokim i prawdziwym wzruszeniem, a prawo harcerskie przestrzegałem bardzo skrupulatnie. Jako czternastoletni chłopiec pomogłem — np. starej Żydówce, która nie mogła się uporać z ciężką walizką — przenieść tę walizkę półtora kilometra od stacji kolejowej pod jej dom. Ponieważ było gorąco, więc byłem cały zlany potem. Czyn ten wywołał ogólne zdziwienie, tym bardziej że byłem w mundurku harcerskim. Z kolei ja bardzo się zdziwiłem. Przecież, zdaje się, czwarty punkt prawa harcerskiego głosi: „Harcerz w każdym widzi bliźniego, a za brata uważa każdego innego harcerza”. A mnie tej starszej kobiety było bardzo żal z jej nieporadnością i bezsiłą. Harcerstwo rozwinęło u mnie inicjatywę, umiejętność samoorganizowania różnych przedsięwzięć w warunkach nietypowych albo trudnych, a także odwagę oraz różne umiejętności. Jako jedenastoletni chłopiec znalazłem się na obozie harcerskim w sytuacji, która zmusiła mnie do odbycia samotnie trzech kilometrów drogi, w tym dwa przez las i przez most na górskiej rzece, w terenie mi nieznanym, w godzinach prawie nocnych, przy zupełnych ciemnościach. Po prostu musiałem wrócić sam do obozu. Tak się złożyło. Szedłem z duszą na ramieniu. Każdy krzak jałowca wyglądał jak jakaś żywa lub co najmniej podejrzana postać. Z obozu wyruszyła ekipa na poszukiwanie zaginionego chłopca. Spotkałem się z nią w odległości 300 metrów od obozu. Uznano mnie za bohatera, gdyż byłem najmłodszym uczestnikiem obozu.
Na obozach byłem zmuszany do pełnej samowystarczalności. Jeśli chodzi o wszelkie potrzeby związane z bytowaniem, wszystko musiałem robić sam i robiłem to chętnie, łącznie z pryczą, na której spałem. Niesamowitą frajdą było strzelanie do tarczy z karabinu ostrymi nabojami, a wielkim przeżyciem nocne warty. Niecodzienną ceremonią było stawianie masztu z lilią harcerską na jego szczycie. Szło się do lasu, ażeby wybrać jak największy świerk. Na obozie w Łącku uzyskaliśmy rekord absolutny chyba w skali kraju, a nawet i świata. Maszt miał 32 metry wysokości. Na wysokości jednej trzeciej masztu, tj. około 9–10 metrów, było zamocowane tzw. „bocianie gniazdo”, tj. balkon z poręczami, na który jednocześnie mogło się wspiąć po sznurowej drabinie nawet cztery osoby. Widok był stąd wspaniały ponad wierzchołkami gęsto rosnących olch w Dolinie Dunajca. Z „bocianiego gniazda” druh Staszek Jasiński (późniejszy w czasie okupacji „Czarny Jędruś”) grał na sygnałówce wieczorny hejnał, poranną pobudkę, a niekiedy w południe hejnał mariacki. Przeurocze były wspólne wieczorne modlitwy przy ognisku po zakończeniu spaceru i zabaw. Do dziś dnia brzmi mi w uszach tekst i melodia pieśni przed snem:
„Idzie noc, słońce już
Zeszło z pól, zeszło z gór, zeszło z mórz
W cichym śnie, spocznij już
Bóg jest tuż.”
A potem rano po pobudce:
„Wstaje dzień, słońce już
Wzeszło z pól, wzeszło z gór, wzeszło z mórz
Z twego snu zbudź się już
Bóg jest tuż.”
Przeżycia związane nieraz z jednym tylko obozem, trwające zawsze pełne cztery tygodnie, mogły być tematem interesującej noweli. Chociaż je dobrze pamiętam, nie sięgnę do nich szerzej, gdyż nie mieszczą się w zamyśle moich zamierzeń pisarskich. Ograniczę się więc do kilku przykładów. W roku 1929 mieliśmy obóz w Sidzinie koło Bystrej, u stóp pasma Polic. Obóz był zainstalowany na obszernej polanie leśnej okolonej jałowcami, opodal płynącego z szumem strumienia. Okazało się późnym wieczorem, zaraz pierwszego dnia, że w odległości jednego kilometra znajduje się obóz harcerek. Było to dla nas zaskoczenie. Nigdy w ciągu okresu siedmiu obozów, w których uczestniczyłem, nie mieliśmy żadnego sąsiedztwa bezpośredniego, a w każdym razie tak bliskiego. Sąsiedzi znajdowali się zazwyczaj w odległości kilku lub kilkunastu kilometrów. Obóz harcerek był dość liczny, było ich tam około 50 osób. Przeważnie pod namiotami, a częściowo w zabudowaniach gazdy. Nie mogło nie dojść do spotkań i kontaktów. Obóz harcerek był usytuowany bliżej podnóża góry, a droga od niego wiodła nieopodal naszego obozu. W wyniku dość licznych spotkań ustalono, że prócz obowiązkowego wspólnego ogniska, należałoby urządzić również jakieś ćwiczenia typu podchody, sprawdzenia czujności itp. Postanowiliśmy zaskoczyć obóz harcerek i „zaatakować” go w porze nocnej bez uprzedzania, że coś takiego nastąpi, mimo uprzednich konsultacji, że taka ewentualność będzie ogólnie zasygnalizowana. Mieliśmy się w nocy podkraść pod obóz i ewentualnie coś z obozu wyprowadzić czy też wykraść w formie depozytu do zwrotu. Chodziło o sprawdzenie czujności harcerek. Sprawa nie była taka prosta, gdyż obozu strzegły nocne warty. Ja z jednym z druhów, przy wsparciu ukrytych w zaroślach pomocników, miałem tej próby dokonać. Gdyby sprawa się udała, mieliśmy się po cichu wycofać i wtedy brak rzeczy porwanej okazałby się następnego dnia rano. Depozyt uległby zwrotowi i to byłby punkt dla nas. Noc była wprawdzie księżycowa, ale chmury okresowo przesłaniały jego blask i wtedy sytuacja stawała się korzystna dla penetracji namiotów i zabudowań. Trzeba było również uważać na druhny pełniące wartę, aby nas nie zdemaskowały. Pracowaliśmy więc z doskoków, wykorzystując ciemności w chwili gdy chmura przesłaniała księżyc. Strażniczki były jednak wyjątkowo aktywne i czujne. Obowiązki swe spełniały niespodziewanie dokładnie. Były w ciągłym ruchu, co zmuszało nas do wycofania się w zarośla. Czas upływał i nic ciekawego się nie działo. Wszystko było w zabudowaniach dokładnie pozamykane i pochowane, namioty bardzo solidnie zasznurowane. Wszelkie próby włamania się do namiotów nie powiodły się, gdyż nie chcieliśmy dokonywać jakichkolwiek szkód, przez przecinanie zasznurowań czy też samych namiotów.
Należało zmienić taktykę. Postanowiliśmy — po naradzie z pomocnikami ukrytymi w zaroślach — po prostu ujawnić się we dwójkę, pozorując spóźniony nasz rzekomy powrót do obozu z wycieczki na Babią Górę. Nocą, takie nieznaczne odchylenie od szlaku mogło być uzasadnione. Chcieliśmy wartowniczki zająć interesującą rozmową tak, ażeby w tym czasie reszta działającego zespołu mogła swobodnie uporać się czy to z zasznurowaniem namiotu, czy też drzwiami do magazynu. Tak też zrobiliśmy. Okrążyliśmy obóz od strony szlaku i śmiało weszliśmy na teren. Wartowniczki natychmiast zareagowały, zatrzymując nas. Ponieważ nocna rozmowa przy księżycu i szumie górskich drzew miała niewątpliwie wiele romantycznego uroku, udało nam się ją podtrzymać przez jakiś czas. Gdy się jednak przedłużała, wzbudziła pewne podejrzenia u jednej z wartowniczek, że coś tu się nie zgadza z tą naszą wycieczką itp. W tym momencie na drugim końcu obozu zaczął się naraz jakiś rozgwar, który wkrótce zmienił się w wielki hałas, a nawet rozległy się krzyki i nawoływania. Jak to się mówi, sprawa się „rypnęła”. Działalność reszty zespołu została ujawniona. Trzeba było podawać tyły, gdyż wartowniczki wszczęły alarm i kilkadziesiąt dziewczyn z laskami zaatakowały zarówno nas, jak i resztę zespołu. Byliśmy w mniejszości i chcieliśmy być eleganccy. Natomiast dziewczyny z furią atakowały, lejąc gdzie popadnie. Trzeba było jednak zdobyć jakieś trofeum. Było to kilka plecaków wypełnionych żywnością, osobistymi rzeczami lub artykułami sportowymi. Koledzy, którzy łup zdobyli, zostali otoczeni i dzielnie się broniąc, próbowali wycofać się z okrążenia. Przewaga liczebna po stronie napadniętych była jednak znaczna i w pewnym momencie trzeba było łup porzucić i salwować się ucieczką. Tak też się stało. Ponieważ cały atak był skierowany na grupę broniącą łupy, ja i mój towarzysz byliśmy niejako poza sferą zainteresowań twardej obrony dziewcząt. Postanowiliśmy więc dokonać porwania „żywego towaru” tj. jednej z harcerek. Korzystając z ogólnego zamieszania — gdyż rozległy się gwizdki alarmowe i cały obóz wraz z rodziną gazdy był o drugiej w nocy już na nogach — złapaliśmy jedną z harcerek za ręce, zmuszając ją do biegnięcia w stronę naszego obozu. Ponieważ broniła się zaciekle, próbowaliśmy ja nieść. Oczywiście nie mogło to się odbyć w ciszy ani też w szybkim tempie. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Napadnięci momentalnie zorganizowali za nami pościg — gdyż działo to się w innej części obozu — który niestety nas dopadł. Zaczęło się lanie laskami. Żarty się skończyły. W połowie drogi do naszego obozu trzeba było zdobycz porzucić i salwować się niechlubną ucieczką. Bronkę odbito. Klęska całkowita. Wróciliśmy jak niepyszni do namiotów, nie budząc reszty uczestników obozu, którzy niewtajemniczeni w naszą akcję spoczywali w błogim śnie. Ustaliliśmy przed udaniem się na spoczynek, że pomyślimy o innym wariancie podchodu w przyszłości.
Ranek następnego dnia był wyjątkowo świeży, pogodny i wręcz uroczy. My jednak czuliśmy się nieswojo. Nie widzieliśmy uroku pięknego letniego dnia, przeżywając naszą klęskę. Ten zły nastrój potęgowały ironiczne uwagi harcerek, przechodzących drogą obok naszego obozu. Dzień zapowiadał się spokojnie, bez żadnych atrakcji. Nieoczekiwanie w porze obiadowej przybiegły do naszego obozu dwie harcerki z tragiczną wieścią, że jedna z harcerek uległa wypadkowi, kalecząc się ciężko siekierą w nogę przy rąbaniu drewna. Ponieważ mieliśmy harcerza ze sprawnością samarytańsko-lekarską, proszą nas o udzielenie pomocy. Niezwłocznie specjalista od opatrunków w towarzystwie komendanta obozu udali się do obozu harcerek. Było to bezpośrednio przed podaniem obiadu. Po upływie godziny uznaliśmy, że widocznie wypadek był poważny i być może ranną odtransportowano krótszą drogą przez las do wsi, a następnie na kolej, i dalej do szpitala w Makowie. Obiad jedliśmy bez apetytu w nerwowym nastroju. Brak jednak jakichkolwiek informacji z obozu harcerek wzbudził najpierw niepokój, a następnie podejrzenie co do istoty zjawiska, że już od ponad dwóch godzin nasi wysłannicy nie powrócili. Ponieważ stan wojenny zapoczątkowany przez nas w nocy nie został formalnie zakończony, postanowiliśmy drogą wywiadu zasięgnąć języka. Udało mi się podkraść do zabudowań gazdy i od gaździny dowiedziałem się, że żadnego wypadku nie było, a sanitariusz wraz z komendantem zostali „wzięci do niewoli” i są obecnie zamknięci w kurniku. Okazało się, że był to podstęp w rewanżu za nocny napad. Gdy nasi wysłannicy wkroczyli do izby, gdzie leżała rzekomo ciężko raniona, tłum dziewcząt rzucił się na nich, zarzucając im koce na głowy, paraliżując wszelkie ruchy i uniemożliwiając wszelką obronę. Następnie skrępowano im zarówno ręce jak i nogi i zmuszono do cierpliwego czekania na pertraktacje z naszym obozem. Szczegółów pertraktacji już nie pamiętam, jednak doprowadziły do ostatecznego zawieszenia broni i zapewnienia, że wszelkie wrogie działania do końca turnusu nie będą już podjęte. W rezultacie musieliśmy się uznać za pokonanych. Wieczorem komendant obozu i sanitariusz zostali z aresztu zwolnieni. To był punkt dla harcerek. Podstępność i przebiegłość kobieca święciła swój triumf, dokonując zwycięstwa nad zuchwałością i męską siłą.
To, co opisałem, a co miało miejsce zaraz na początku turnusu, nie tylko nie spowodowało wrogich nastrojów, a wręcz uczyniło je bardzo przyjacielskimi, a wyrażało się to we wzajemnej współpracy i pomocy gospodarczej oraz we wspólnych imprezach wycieczkowych do sąsiednich obozów itp. Mieliśmy też dokonać wspólnej poważnej akcji gaszenia groźnego pożaru lasu. Pewnej nocy zostałem zbudzony przez wartownika. Oznajmił mi, ni mniej ni więcej: „druhu, to dziwne, że ktoś o trzeciej w nocy pali ognisko”. Wyskoczyłem z namiotu i zobaczyłem wspaniały, lecz równocześnie groźny obraz płonącego lasu, na zboczu góry, na tle błękitnego ugwieżdżonego nieba. Widok był godny pędzla malarza, ale tylko krzyknąłem: „Chłopie, jakie ognisko, to pożar!” i skoczyłem do namiotu trębacza, który po zbudzeniu zaraz zaczął trąbić na alarm. Jeden z druhów skoczył do obozu harcerek, ażeby je budzić i zaangażować do akcji przeciwpożarowej. Jak się okazało, sygnał naszej trąbki już je pobudził. Do pilnowania obozu zostawiliśmy dwie osoby, a reszta z kotłami na wodę, siekierami, łopatami, kilofem i grabiami ruszyła w kierunku palącego się lasu. Po drodze dołączyły do nas harcerki. Pożar w zasadzie był w zarodku, tym niemniej paliło się już kilkanaście potężnych świerków i to od korzenia drzew po ich korony. Żar był tak potężny, że trudno było się zbliżyć do źródła ognia. Zdawało się, że nic nie da się zrobić i trzeba będzie biec po pomoc do wsi i alarmować najbliższą straż pożarną. Przyjęliśmy praktykę lokalizacji pożaru tj. likwidację palącego się poszycia i ściółki lasu i polewania wodą — przynoszoną w kotłach z pobliskiego strumienia — bardziej agresywnego źródła ognia. Pilnowaliśmy szczególne, ażeby wykorzystać sprzyjającą sytuację polegającą na tym, że niektóre drzewa w pobliżu ognia były trochę od niego oddalone. Tych drzew szczególnie pilnowaliśmy, spisując na straty te, które stykały się bezpośrednio z płonącymi. Ta taktyka dała pełny efekt. Po czterech godzinach walki z ogniem udało nam się pożar lasu zlokalizować i w efekcie całkowicie ugasić. Kilka osób zostało jeszcze na parę godzin, aby dopilnować żaru, który mógł się jeszcze w wyniku podmuchu wiatru uaktywnić. Jak się okazało, uratowaliśmy las, który był własnością Polskiej Akademii Umiejętności ówczesnego odpowiednika Polskiej Akademii Nauk. Bez fanfar, bez rozgłosu lub chwalebnych komentarzy w prasie czy też w radiu zrobiliśmy wspólnie kawał dobrej roboty. Był to w 1932 roku mój ostatni obóz harcerski. Miałem wtedy 17 lat.
Natomiast jeszcze na pierwszym obozie, jako jedenastoletni chłopiec zdumiałem wszystkich, maszerując około 35 kilometrów, obciążony potężnym plecakiem z dziurą w pięcie od wystającego gwoździa. Wystający gwóźdź wyrobił w pięcie znaczne zagłębienie. W prawdzie czułem z początku kłucie w tej pięcie, potem nawet ból i miałem zamiar to zgłosić komendantowi na postoju w czasie odpoczynku, ale z chwilą gdy ból zelżał, zaniechałem tego. A potem w czasie dalszego marszu nastąpiło jakieś znieczulenie i wyglądało, że wszystko jest w porządku. Po powrocie do obozu zajęto się moją nogą i wtedy wybuchła sensacja. To było nie do wiary, aby z taką raną maszerować tyle kilometrów. Dopiero po zabiegach dezynfekcyjnych poczułem ból i przez kilka dni dobrze kulałem. Przeszliśmy wtedy trasę od Krościenka do Barcic koło Starego Sącza po odbytej wycieczce w Pieniny.
W wieku czternastu lat na obozie w Mszanie Dolnej polecono mi zdobycie sprawności kucharza. Otrzymałem do pomocy trzech kuchcików do rąbania drzewa, noszenia wody, rozpalania ognia pod polową kuchnią wykopaną w ziemi. Kuchnia posiadała półtorametrowej wysokości komin z darni, umieszczony poza okrywającą kuchnię plandeką. Kotły były umieszczone w wykopanym zagłębieniu i opierały się na metalowych sztabach zamocowanych w ziemi. Jedno palenisko mogło równocześnie podgrzewać kilka kotłów. Przewód od paleniska do komina był przykryty darnią. W takich warunkach przez siedem dni, wspomagany instruktażem kuchmistrza i przy jego życzliwej kontroli, udało mi się żywić 25 osób przez cały tydzień. Dania były niewyszukane, ale apetycznie podane i co najważniejsze, bardzo smakowały. Nikt nie zachorował. Zdobyłem sprawność kucharza i uznanie uczestników obozu.
Na obozie w Dobrej koło Limanowej postanowiłem urządzić wycieczkę w Tatry. Zaangażowałem do tego kolegę, z którym się przyjaźniłem. Zgłosiliśmy we dwójkę, że na ochotnika pozostaniemy dla pilnowania obozu w czasie, gdy cały kolektyw obozowy uda się na kilkudniową wycieczkę. Propozycja została przyjęta z radością, gdyż na ogół wszyscy zawsze chcieli brać udział w wycieczce zbiorowej. Postanowiliśmy część drogi do Zakopanego odbyć pieszo i „po drodze” odwiedzić obóz harcerek z Mielca, który był zainstalowany w Ochotnicy. Wyruszyliśmy po śniadaniu, o godzinie dziewiątej, i kierując się przez Słopnice i Zalesie, przeszliśmy obok Kamienicy przez góry do Ochotnicy. Od podnóża Mogielnicy w Podgórzu obok Dobrej, gdzie mieliśmy obóz, do chwili wejścia do Ochotnicy mieliśmy w „nogach” około 30 kilometrów. Ale była to Ochotnica Dolna. I wtedy okazało się, że musimy przejść jeszcze około 21 kilometrów, aż na kraniec tej jednej z największych wsi w Polsce. Obóz harcerek był usytuowany na samym końcu Ochotnicy Górnej. Była to oczywiście niespodzianka, gdyż wchodząc do Ochotnicy byliśmy przekonani, że jesteśmy już na miejscu. Okazało się to dobra zaprawą przed tym, co miało nas spotkać w Tatrach.
Na drugim dzień, po gościnnym noclegu u harcerek, przeszliśmy górami do Czorsztyna, stąd samochodem do Nowego Targu, a następnie pociągiem do Zakopanego. Wieczorem zameldowaliśmy się w kwaterze na Żywczańskim w Zakopanem, gdzie przebywała na wakacjach moja ciotka z kuzynką. Dobrze się składało, gdyż na drugi dzień ciotka z kuzynką i całe towarzystwo znajomych wybierało się w Tatry, które chcieliśmy bardzo poznać i które były naszym celem. Około godziny ósmej wybraliśmy się spacerem pod reglami, kierując się do Kuźnic, a następnie na Halę Gąsienicową i ewentualnie jeszcze gdzieś. Towarzystwo szło na nasz gust za wolno. Towarzystwo według nas nie szło, lecz lazło. To lezienie było tak powolne, że wprost nas męczyło. Grupa idąca z nami składała się przeważnie z osób w średnim wieku, niezaprawionych w pieszych wędrówkach, dlatego też nie można było podkręcić tempa, choć w jakimś stopniu udało nam się to. Po dwu i pół godzinach znaleźliśmy się w schronisku na Hali Gąsienicowej. W grupie idącej z nami znalazł się bratanek koleżanki ciotki, dziewiętnastoletni akademik z Warszawy, który w pełni solidaryzował się z nami odnośnie zbyt powolnego tempa marszu i zaproponował nam „mały skok” do Czarnego Stawu Gąsieniczego, do którego miało być bardzo blisko. Po półgodzinnym postoju w schronisku, wypiciu herbaty i zjedzeniu jednej kanapki z szynką, postanowiliśmy w trójkę skoczyć do Czarnego Stawu tj. w kierunku „prawdziwych Tatr.” Ciotka i całe towarzystwo odniosło się do tego z dezaprobatą, gdyż uznano, że jesteśmy za młodzi, nie znamy wysokich gór, a szczególnie, że w dniu poprzednim przeszliśmy około 50 kilometrów. Solennie przyrzekliśmy, że idziemy tylko do Czarnego Stawu i że szybko wrócimy. Poszliśmy z kopyta, gdyż trzeba szybko wrócić. Towarzystwo zgodnie z umową miało na nas czekać. Po dwudziestu minutach byliśmy już przy Czarnym Stawie. No, jeżeli to tak blisko, to można jeszcze skoczyć do Zmarzłego Stawu. Zajęło to następne dwadzieścia minut. Tu zaczęliśmy mieć skrupuły, że tam na nas czekają, a my hasamy po Tatrach. Powrót zająłby nam też z pół godziny (z góry to prędzej), więc co robić? I tak jesteśmy spóźnieni. Akademik wskazał nam w górze przełęcz i oświadczył: Wiecie co to jest! To jest Zawrat — 2159 n.p.m. Jeśli to zaliczymy, to jesteśmy taternicy!
Perspektywa zaliczenia takiej wysokości była tak atrakcyjna, że wszelkie skrupuły przestały działać. Przecież oni i tak nie będą na nas czekać i w końcu pójdą do domu, a my trochę później wrócimy i po krzyku. A Zawrat był po prostu w zasięgu ręki. Gołym okiem widać było pod szczytem ludzi. A więc idziemy. Nie mamy obciążenia, tylko laski w dłoniach. Decyzja zapadła. Zaczęliśmy w miarę szybko wspinaczkę po klamrach w górę. Szło to nam nadspodziewanie dobrze. Na trasie, w miejscach możliwych do wyprzedzania minęliśmy kilkadziesiąt osób. Punktualnie o godzinie dwunastej w południe byliśmy na Zawracie. Z przenośnego radia zagranicznego turysty słyszeliśmy hejnał mariacki z Krakowa. Byliśmy głodni i bez pieniędzy przy sobie. Na Zawracie gaździna sprzedawała kwaśne mleko. Wypiliśmy po kubku. Na tyle wystarczyło. I co dalej. Żarty się skończyły. Jest 15 minut po dwunastej i trzeba wracać. Po rozważeniu sytuacji uznaliśmy, że powrót po stromej ścianie będzie bardzo utrudniony, a do Zakopanego jest około 20 kilometrów, więc czasowo i tak jesteśmy przegrani, to raz kozie śmierć. Idziemy do przodu. Dolina Pięciu Stawów w zasięgu ręki, a potem tylko Opalone i …Morskie Oko. No tak, ale co potem? Do Zakopanego z Morskiego Oka jest ponad 30 kilometrów. Chwila zwątpienia. No, ale przecież damy sobie jakoś radę. Optymizm zwyciężył. Idziemy do Morskiego Oka. Zaczęliśmy szaleńczy — już nie marsz — a zjazd częściowo na laskach na skróty. Migiem przelecieliśmy Dolinę Pięciu Stawów i zaczęliśmy pokonywać Opalone. Pamiętam, jak denerwował nas jakiś harcmistrz, który mimo obciążenia plecakiem, stale utrzymywał z nami dystans na jakieś 200 metrów. Nie mogliśmy go dojść. To nas dopingowało. Zwiększaliśmy tępo i w końcu mamy go. Dalej szliśmy razem. Wyraziliśmy swój podziw dla jego kondycji i utrzymywanego tempa. Okazało się, że spieszył się, gdyż znajomi mieli go oczekiwać przy Morskim Oku z dorożką konną.
Dokładnie o godzinie 15:30 byliśmy już przy Morskim Oku. Pół godziny postanowiliśmy przeznaczyć na odpoczynek i ewentualne organizowanie powrotu. Fakt bardzo silnego tempa marszu nie miał charakteru jakiegoś wyczynu. Chodziło nam o wykorzystanie niepowtarzalnej okazji poznania tego przepięknego skrawka polskiej ziemi. Poza tym, byliśmy zobligowani do w miarę szybkiego powrotu, z uwagi na prawdopodobnie silne zaniepokojenie osób, które już na pewno na nas czekały w schronisku na Hali Gąsienicowej. Mogły nawet wszcząć alarm w GOPR. Szybkie tempo w niczym nie osłabiło możliwości przeżywania przepięknej panoramy surowej urody gór, utopionych w morzu jezior oraz przeuroczych zielonych dolin. I to wszystko na tle turkusowego wprost nieba, które w tym dniu było udekorowane tylko nielicznymi cumulusami. Po prostu chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Zasięgnęliśmy języka. Okazało się, że do Zakopanego zostały 33 kilometry. Czuliśmy się dobrze, tylko trochę głodni. Wysiłek jednak był znaczny, a śniadanie zjedliśmy rano przed ósmą, kanapkę w schronisku i kubek kwaśnego mleka na Zawracie, wobec perspektywy dodatkowego marszu ponad 30 kilometrów, nie wydawał się być wystarczającym zapewnieniem możliwości kontynuowania takiego wysiłku.
Przy Morskim Oku było w tym czasie mnóstwo dorożek konnych. Mięliśmy zamiar wynająć jedną, z tym że zapłata byłaby uregulowana przez moją ciotkę i matkę akademika, po przyjeździe do Zakopanego. Niestety. Wszystkie dorożki były zajęte przez osoby, które zostały przez nie tutaj przywiezione. To były wszystko kursy powrotne. Zaczęliśmy dogadywać się z góralami. Zaproponowali, że można po jednej osobie dosiąść się do jednej dorożki nieprzeładowanej, z tym że pod górę trzeba będzie iść na piechotę, żeby ulżyć koniowi. Bardzo szybko mnie i koledze udało się to zrealizować, gdyż byliśmy w mundurach harcerskich, a to wzbudzało sympatię. Wynajmujący bardzo chętnie zgodzili się na nasze towarzystwo z tym, że i pod górę mogliśmy jechać, gdyż obsady były trzyosobowe. Niestety akademikowi, jako sprawcy, nic z tego nie wyszło, a ponaglenia ze strony górali, żeby szybko decydować się na odjazd, zmusiły nas do rezygnacji z możliwości łatwego powrotu. Nie mogliśmy kolegi zostawić samego. Postanowiliśmy wspólnie wracać na piechotę. Podziękowaliśmy za dobre chęci i widzieliśmy pełną aprobatę naszej postawy w oczach niedoszłych współpodróżnych, gdy dowiedzieli się o powodach naszej rezygnacji.
O godzinie szesnastej rozpoczęliśmy marsz powrotny do Zakopanego. Obliczyliśmy, że idąc średnio w tempie około 10 minut na kilometr, powinniśmy być na miejscu około godziny dziesiątej wieczorem. Ten plan musiał być wykonany, gdyż obawialiśmy się, że mogło to spowodować niepotrzebny alarm w GOPR. Poradzono nam iść na skróty, w miejsce, gdzie droga wiła się wieloma zakrętami. Skorzystaliśmy z tego i to okazało się zbawieniem dla naszego głodu. Idąc skrótami, napotykaliśmy gęsto rosnące kępami czarne jagody. Było ich tak wiele, że w czasie krótkiego postoju można było najeść się do syta. Postojów było kilka. To jednak zmuszało z kolei do podkręcania tempa marszu, z uwagi na stracony czas. Godziny upływały. W górach wieczór nadchodzi szybciej. Zaczęło robić się szaro. Około ósmej wieczorem trochę „na skrócie” pobłądziliśmy i znaleźliśmy się w pobliżu zagrody górskiej. Pies na uwięzi zasygnalizował, że zbliża się ktoś obcy. W drzwiach chaty zjawiła się gaździna w średnim wieku. Pochwaliliśmy Pana Boga i zapytaliśmy o dalszą drogę. Okazało się, że odbiliśmy trochę za daleko na prawo i do Zakopanego jest jeszcze około 10 kilometrów. Na pytanie, co o tak późnej porze tu robimy, opowiedzieliśmy naszą przygodę. Zapytała nas, czy nie jesteśmy głodni. Skwapliwie potwierdziliśmy to. Wkrótce gaździna wyszła z gazdą, przynosząc po pajdzie wspaniałego chleba z masłem i dwa garnki kwaśnego mleka. Konsumowaliśmy to na stojąco, żeby było prędzej. To była przewspaniała uczta, na leśnej dużej polanie, przy czerwono-złocistych blaskach zachodzącego słońca. I ten smak wspaniałego chleba, i to masło, i to mleko. I powietrze czyste, pachnące, i to niebo, i zieleń smreków. Tego się nie zapomina. Podziękowaliśmy serdecznie dobrym ludziom i przy ich błogosławieństwie ruszyliśmy, ostro finiszując.
Krótki odpoczynek i posiłek świetnie nas uspokoił. Zwiększyliśmy tempo tak, że o godzinie dziewiątej wieczorem minęliśmy Bystre i weszliśmy do Zakopanego. Jeszcze przez Zakopane trzeba było przejść kilka kilometrów i o godzinie 9:45 wieczorem zjawiliśmy się na kwaterze na Żywczańskim po pokonaniu trasy 65 kilometrów. Był to rzeczywiście ostatni moment. Wszyscy w napięciu oczekiwali na nasz powrót i już było zadecydowane, że o dziesiątej nastąpi zgłoszenie w GOPR o zaginięciu trzech turystów. Cała impreza trwała czternaście godzin. Oczywiście musieliśmy za ten wybryk wszystkich bardzo serdecznie przeprosić.
Na obóz czekało się cały rok, a w ciągu roku prowadziło się zgodnie z przygotowanym planem zajęć zajęcia sprawnościowe, sportowe, pogadanki w zastępach, wycieczki (nieraz całodobowe) z namiotami do lasu itp. Nie zapomniano szczególnie o rywalizacji w spełnianiu tak zwanych dobrych uczynków. Na przykład, na obozie w Łęcku dwa dni przepracowaliśmy przy żniwach i przy zwożeniu zboża do stodół, a w ciągu roku szkolnego wykonywaliśmy różne prace porządkowe, pomoc przy organizowaniu imprez kulturalnych (dekorowanie pomieszczeń) i sportowych oraz opiekę nad grobami żołnierzy poległych w I wojnie światowej. Harcerstwo to był duży fragment mego życia w gimnazjum, ale jednak nauka i to, co się z nią wiązało, stanowiła jego główny nurt. Dlatego muszę do tego tematu powrócić. Już wyżej ustosunkowałem się szerzej do antypedagogicznej atmosfery towarzyszącej zdobywaniu wiedzy w gimnazjum. Jak już wspomniałem, „wojna” z ciałem pedagogicznym trwała. Ta sytuacja nabierała cech coraz bardziej dramatycznych w miarę rozwoju umysłowego i fizycznego uczniów. W jednym z przypadków doszło nawet do pobicia profesora. W innym, już w klasie maturalnej, miała miejsce próba samobójstwa, kiedy to uczeń w czasie przerwy strzelił do siebie z pistoletu w obecności koleżanek i kolegów. Kilka dni walczył ze śmiercią, ale w końcu przeżył. Był to dramatyczny akt protestu przeciw oczywistej nękającej niesprawiedliwości nieodpowiedzialnego pedagoga.
Byłem według ocen oficjalnych uczniem przeciętnym, ocenianym zawsze o jeden stopień niżej z tytułu „wewnętrznej arogancji”. Trochę kłopotu tak naprawdę miałem tylko z matematyką. Ale zawsze dawałem sobie rade, i na skutek pracowitości zawsze bez łaski miałem stopień dostateczny. Natomiast w języku polskim, w historii, geografii i w przyrodzie praktycznie nie miałem konkurentów. Byłem uważany w tym zakresie za „szarą eminencję” i to nie tylko przez kolegów, ale i przez nauczycieli, co nie przeszkodziło obniżać mi noty. Wyżej oceny dobrej to był problem nie do osiągnięcia (chyba wyjątkowo albo przez pomyłkę). Uzasadnienie było bardzo proste: „…bo by mu się w głowie przewróciło”. To nie przeszkadzało, że wszelkie popisy oratorskie i dyskusje na tematy stricte szkolne jak i pozaszkolne (społeczne, polityczne itp.), szczególnie w okresie wizytacji, były prawie wyłącznie moją domeną i dawały markę klasie jak i pedagogowi. Ale to się nie liczyło do oceny.
Często bywało tak, że gdy na pytanie nikt z klasy nie umiał udzielić odpowiedzi, ja zgłaszałem się jako jedyny kandydat. Wtedy pedagog udawał, że tego nie dostrzega i sam tej odpowiedzi nie udzielając, chciał przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Wtedy koledzy mnie dopingowali do tej odpowiedzi mimo braku przyzwolenia ze strony niedostrzegającego mojej uniesionej ręki profesora. Wtedy wstawałem i pełnym dobitnym głosem, bez cienia onieśmielenia waliłem pełną odpowiedź. Cóż z tym było zrobić? Najlepiej było tego nie dostrzec i zachować się tak, jakby się nic nie stało. Pedagog tego po prostu nie słyszał. Niekiedy jednak mógł to słyszeć, ale tylko w tym celu, ażeby na wywiadówce oświadczyć mojej ciotce dosłownie: „…on przecież nawet tego nie wie, albo on nic nie wie…”, przytaczając jako przykład mojej niewiedzy właśnie to, na co ja jako jedyny w klasie dałem odpowiedź. Nie ma celu wydłużania opowieści o patologii pedagogicznej, gdyż było tego wiele i przez długich osiem lat nauki, aż do matury. Dlatego też moja ciotka, po dyskusji z dyrektorem i udokumentowaniu tych faktów, uzyskała zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w wywiadówkach w siódmej i ósmej klasie. Oczywiście te drastyczne przegięcia nie dotyczyły wszystkich nauczycieli, ale niestety wielu było niesprawiedliwych.
To powodowało różne akty sprzeciwu. W czwartej klasie doszło do tego, że jako formę protestu wybraliśmy „zdemolowanie” klasy. Wyraz zdemolowanie jest oczywiście za mocny i nieadekwatny do tego, co zostało zrobione. Po prostu trochę nieporządku. Ławki zostały porozsuwane, niektóre spiętrzone, szafa przesunięta itp. Było to później określane aż do matury jako „zamach majowy”, gdyż miało miejsce w maju. Zaś nasza klasa w następnych latach była określana jako spadkobierczyni „tej słynnej 4b”. Sądziliśmy, że będzie to ostrzeżenie dla nieodpowiedzialnych pedagogów, lecz nie przewidzieliśmy, jakie to wywoła reperkusje. Otóż w tym czasie okazało się, że jeden z profesorów o nazwisku Jarszyna, który miał ciągoty komunistyczne, drogą agitacji, uzyskał aprobatę pewnej grupy uczniów w klasie maturalnej i zorganizował „jaczejkę”. Przywódcą jej był niejaki Skuza z Wadowic koło Mielca, późniejszy autor „czerwonych wierszy”. W tym samym czasie my, nie wiedząc o niczym, dokonujemy przewrotu w klasie. W gimnazjum nastało trzęsienie ziemi, a odgłosy tego dotarły do starostwa i do policji. Uznano, że jad komunizmu zawładnął sercami nawet młodszej młodzieży. Tercjan, aby pogłębić tragiczny nastrój, ze swej inicjatywy dokonał w klasie większego bałaganu, kładąc np. szafę na ziemi, którą myśmy tylko przesunęli. Klasa została zapieczętowana, a my staliśmy na korytarzu, czekając na komisyjne jej otwarcie. Gdy się to stało, okrzyk grozy wydało ciało pedagogiczne. Nam kazano klasę doprowadzić do porządku i czekać na wyrok. Długo, prawie dwie godziny, siedzieliśmy w klasie sami, a nauka praktycznie w tym dniu nie była kontynuowana. Narada nad oceną tego zjawiska trwała. Po przeszło dwóch godzinach zjawił się wychowawca i oświadczył, że wobec groźnego zjawiska o charakterze politycznym, klasa zostanie rozwiązana, a ponownie zostaną przyjęci tylko uczniowie o „niepodejrzanej kondycji”, chyba, że inicjatorzy i autorzy przewrotu sami się zgłoszą.