Czasami sytuacja rozwija się dynamicznie i jednocześnie tak bardzo szpilkowato. Ten jej rozwój jest rzecz jasna powiązany z jednym dość nietypowym dziełem które tworzy jeden artysta. On pogłębia nietypowe piękno tego jedynego płótna i robi to tak jak burza miotająca dzikością skrzydlatego szafiru. Artysta takowy dość barwnie zaczął i jednocześnie nastawił się na to, że niemal co dzień będzie coś tam dodawał do tego dziwacznego całokształtu, który uwodzi i jednocześnie odpycha spojrzenia podobne do radykalnych haczyków. Spojrzenia takie czasami niszczą wiele, bo za nimi budzi się to tchnienie normalności takie jak okrutny młot. Takowego spojrzenia unikają ludzie polukrowani tym dość krwistym szałem tworzenia.
Do takich właśnie polukrowanych zaliczył też i siebie Michał Tarkoń. Siedemnastolatek z wyjątkowo bujną czupryną, który nie był wybitnie wysportowanym, ale nie ten sztywny sport go pociągał, bo tuż przed własnymi szesnastymi urodzinami nabył rower zjazdowy ze średniej półki cenowej. Rower z uwodzicielsko wyglądającą ramą, której najważniejszym wyróżnikiem był kolor. Mowa tu dokładnie o głębokim wiśniowym odcieniu wymieszanym z tą smaczną połyskującą szarością. Ten konkretny wiśniowy odcień miały też dźwigienki hamulców i manetki do zmiany biegów. Jednym słowem te barwne elementy go inspirowały i to tak nadzwyczaj smacznie, ale poza tymi detalami reszta praktycznie się nie wyróżniała, czyli była matowo czarna. Tego typu rower nie był też unikatem jeśli chodzi o jego rodzinne miasto, bo niemal taki sam miał jego kolega z klasy i kolejny taki sam posiadał też chłopak o prawie dwa lata starszy od niego. Kluczowe znaczenie w tym posiadaniu miało tylko to, że Michał uwielbiał swój rower i to nawet bardzo. Dlatego pokonywał nim malownicze trasy, które zazwyczaj go inspirowały w ten jedwabisty sposób. Trasy te najczęściej były opcją na jakieś osiemdziesiąt lub na dziewięćdziesiąt minut typowej jazdy i z większym wysiłkiem powiązane były tylko tak częściowo, czyli ten konkretny młodzieniec inspirował się widokami. Po części inspirowała go też ich ta dość mroczna strona. Nie chodziło w przypadku tego mroku jedynie o plugawie wyglądające odpadki, ale też i o widoki powiązane z tą piejącą zgnilizną, z tą obraną z ochoczych, żywych barw. Ona też bardzo wiele dla niego znaczyła, czyli tym błotnistym mrokiem też naznaczał swoje płótna, ale też słynął z tego, że ukrywał to źródło swojej inspiracji. Rzecz jasna nie chodziło tu wyłącznie o to, że sam uważał je za mało smaczne, ale to zbliżanie się do pustostanu z zapadającym się dachem cuchnącym mokrą i nieciekawą zgnilizną nie mogło być wizytówką jego oszlifowanego owocowego charakteru. Dlatego w sensie ideologicznym uciekał od tego typu wizerunków, czyli zbliżał się do nich fizycznie jadąc błotnistą drogą, która nie może wyglądać smacznie, ale w swoich rozmowach o tym zbliżaniu się nie wspominał, tylko ze względu na nietypowość własnego postępowania. Do jednego z takich pustostanów zbliżał się wyjątkowo często. Mowa tu o budynku, którego niemal rozgryzł las. Temu pustostanowi towarzyszyła taka gospodarcza przybudówka, która niszczała i to szybciej od samego budynku. W przybudówce tej młody artysta nie widział nic nadzwyczajnego, bo uwielbiał barwność i tematy szczypiące te aksamitne zmysły, a przybudówka ta już w znacznym stopniu się rozpadła i krzyczała na dodatek kanciastą normalnością. Ten dodatek i tak był opcją dość istotną i nie zapomniał o tym czymś, jeśli chodzi o malowanie na płótnie, ale sam budynek mieszkalny tętnił taką śmiałą żółcią jeśli chodzi o barwy ścian. Barwę tę od strony zewnętrznej nieco kąsała pleśń, która na dokładkę miała swój udział w wizualnym uszkodzeniu zachodniego szczytu i jednej trzeciej dachu. Zgnilizna dosięgnęła też odrapanej framugi drzwi wejściowych i drzwi takich drewnianych ze śladami pazurów. One też nie były już pięknymi i miały aż kilkanaście ubytków. Dlatego pustostan ten trafił na obraz, czyli znalazł się pod takim masywnym i zdrowo wyglądającym dębem, a on rósł na szczycie polnego pagórka. Jednym słowem większością tematu tego obrazu była taka szpilkowata pszenica niemal zionąca piskami krwi. W kilku miejscach wyrastały też takie granitowe skały. Wyglądające tak samo jak żyletki wystające z kompletnie bezradnej ziemi. Żyletki te zdobił taki krwiście rdzawy nalot, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał tak jak krew, ale dodatkowo na tym domu, który wyglądał dokładnie tak samo jak pustostan, którego kilkunastokrotnie odwiedził Michał pojawił się taki intensywnie wiśniowy, lśniący i aż zbyt soczysty, świeży rozprysk krwi. Jego wygląd dosłownie nakłaniał oglądającego do okaleczenia się, po to by się przekonać, czy to są te piejące cechy krwi. To konkretne dzieło Michał ukończył w mniej niż trzy tygodnie, czyli jakieś cztery miesiące po swoich szesnastych urodzinach i w jego pokoju to konkretne płótno było przez ponad rok. Kluczowe znaczenie miało też i to, że jego kumple wykonali temu obrazowi ponad czterdzieści fotek i fotki te krążyły po dwóch portalach społecznościowych, czyli dawały do myślenia i tak jakby zmuszały do odwiedzenia pokoju Michała. On natomiast nie chciał się rozstawać ze swoim obrazem, bo czuł, że jego dzieło jest piękne, a najbardziej wyróżniał je detal widoczny w jego dole, czyli kocyk rozłożony przy jego dolnej krawędzi. Ten konkretny kocyk wielu mogłoby przyrównać do prześcieradła, bo zagięcia w materiale tętniły podobną i zgrabną grą cieni. Kocyk ten był też ubrudzony takimi wiele mówiącymi kropkami krwi. One same w sobie nie były wybitnie wymownymi, ale między nimi znajdował się taki scyzoryk pazur z okładzinami bocznymi przykręconymi na kilka śrub. Te drobiazgi były wykonanymi z nowoczesnego tworzywa sztucznego i na dokładkę lśniły tym iskrzącym miedzianym kolorem. Ta barwa nie przechodziła na ostrze pazur, bo ono z boku było intensywnie wiśniowe i jednocześnie gustownie matowe, a ostra krawędź tego ostrza pazura uśmiechała się takim podstępnym mglistym srebrem. Ten konkretny scyzoryk miał rozłożone tylko to zagięte ostrze, ale wyglądał też i tak, jakby miał drugie proste i równie wredne ostrze, tylko, że schowane do dość stylowej rękojeści, która była na dokładkę tą niebywale poręczną, bo w tym konkretnym przypadku musiała ułatwiać obsługę.