E-book
22.05
drukowana A5
65.01
Ironia lasu

Bezpłatny fragment - Ironia lasu


Objętość:
455 str.
ISBN:
978-83-8324-785-4
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 65.01

Nie dla ojca

•Las i śmierć istnieją i dlatego czasami trzeba umierać w lesie.

Piotr Wojciechowski, Kamienne pszczoły

Rozdział 1. Rozdroże

Tak trudno uwierzyć, że kiedyś byłem dzieckiem, że miałem fujarkę struganą ręką ojca, że spodnie nosiłem do kolan, nigdy dłuższe. A jeszcze trudniej, że moja rodzinna wieś wyglądała zupełnie inaczej. Ale nie tylko ona. Cały stary świat pachniał nowością. Dokoła tętniło życie. Ludzie zbierali się przy sklepie lub kościele, ktoś jechał orać, ktoś siać, a ktoś pokosić. Czyjś pies zerwał się z uwięzi, by siać postrach, ktoś śmiał się na cały głos z ławki przed domem, jakieś dzieciaki kopały piłkę. Zawsze coś się działo. I jakoś tak weselej było, milej, ludzie byli lepsi. Mimo całego zła — tak to wspominam. Odmienne zdawało się wtedy wszystko, choć w czasach, które przychodzą mi na myśl — mogłem mieć dziewięć, może dziesięć lat — całym światem była dla mnie ta wioska, mała, biedna społeczność. Nie znałem innych miejsc i nawet nie miałem potrzeby, aby istniały.

Mieszkaliśmy w skromnym domu, przez kilka moich pierwszych lat jeszcze drewnianym, i życie nasze upływało w jednostajnym rytmie pór roku. Latem całymi dniami biegałem po polach i łąkach, szukając przygód, kolekcjonując sińce, otarcia i zadrapania. Zimą lepiłem bałwana; burzyłem go na dziesiątki wymyślnych sposobów, znowu wznosiłem, i tak do skutku, do zapadnięcia zmroku, do kolacji. Słowem, brałem od życia to, co dawało mi w danej chwili.

Nasza wieś nie różniła się w tamtych czasach od innych, ościennych wsi, przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Mogę to założyć, bo dziś nie różni się zupełnie niczym: ten sam spokojnie płynący czas, otulony zapachem ziół, traw i suchego piachu, spojony w jedną całość przez niesforny, bajdurzący wiatr. Mimo swej zwyczajności, właśnie to jedno miejsce na Ziemi przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Tylko ono każe mi tęsknić do siebie, gdy jestem daleko, a gdy jestem blisko, zawczasu troszczyć się o nieunikniony wyjazd. Coś jak spotkanie z ukochaną, podczas którego nadmuchany do możliwych granic miłosny balon nie zezwala na radość ze wzajemnej bliskości, ale uciska, nakazuje smucić się rozłąką, która dopiero nadejdzie.

To z tego miejsca w końcu zapragnąłem uciec. Wydostać się z duchoty ciasnych przestrzeni. Poznać świat, który tak długo był mi niedostępny. I kiedy już to zrobiłem, na powrót zrozumiałem, jak wiele znaczy dla mnie ten skromny budynek postawiony na szpicy niewielkiego, wiecznie nieuporządkowanego podwórza. Ten pełen zieleni skromny ogródek, otoczony rozkładającym się płotem. Opustoszałe, jałowe dziś pomieszczenia gospodarcze, a wtedy, w czasach studenckich, jeszcze spełniające swoje funkcje, choć chylące się powoli ku końcowi. Zwierzęta, a głównie wiecznie szczekający pies, który zawsze tkwił w tym samym miejscu — w budzie przy garażu. Zmieniał się co kilka lat, martwy zastępowany żywym, i tak w kółko, jak w jakiejś mrocznej, rządzonej przez bezwzględną naturę spirali. Rozciągające się za podwórzem pola, śmiało wtapiające się w horyzont, ginące gdzieś w niedookreślonej dali.

Wszystko to zaczęło dla mnie świecić zupełnie nowym blaskiem, kiedy przyszło mi pożegnać matkę i ojca, i wyjechać, jak to się mówiło wtedy, w świat. Od rodzinnego domu dzieliło mnie ponad dwieście kilometrów i choć nie jest to odległość mogąca dziś zaimponować komukolwiek, skutecznie ograniczała moje wizyty wśród swoich. Zjawiałem się w domu raz w miesiącu, może rzadziej. To wystarczyło, bym nauczył się szanować miejsce, z którym wiążę tak wiele wspomnień, i które z powrotem przypomniałem sobie podczas długich, samotnych nocy, które kilkanaście lat temu spędzałem wśród oddechów miasta, na własne życzenie wybranego losu, który odpłacił się buntowniczej decyzji zapłatą z tęsknoty i żalu. Dziś dostrzegam coraz bardziej tę niewidzialną z pozoru siłę, moc, z jaką miejsce mojego dorastania przyciąga mnie, nie bacząc, jak daleko właśnie się znajduję.

Rozumiem, dlaczego tak wielu ludzi, z bodaj najdalszych zakątków globu, z niewymowną radością nawiedza rodzinne strony, miejsca dostępne dla wszystkich, choć tak naprawdę znane tylko im samym, tylko dla nich odkrywające swoje tajemnice. Jestem w stanie pojąć fenomen tych powrotów, choćby rzadkich, choćby przelotnych, ulotnie realnych. Coś niepojętego przyciąga nas w strony, które regenerują nasze siły, prostują życiowe ścieżki, ocierają płynące skrycie łzy. Wystarczy chwila. Krótkie wejrzenie w zarys krajobrazu, zachłyśnięcie się znajomym, a jakby obcym już powietrzem, które przez jeden moment wydaje się nieprzystosowane do naszych płuc. Wszystko to leczy, ocala. Sprawia, że każdy człowiek zostaje pielgrzymem zmierzającym zaciekle do swojej mekki.

Ja także zmierzam. Choć minęło tyle lat, choć życie zawiodło mnie jeszcze dalej niż będące niegdyś nieskończonością dwieście kilometrów, przybywam na nowo. Co jakiś czas chłonę od nowa wszystkie zapachy, niby zapomniane, a jednak odżywające nagle wraz z każdym powrotem, wypełzające spod ziemi lub przypędzane przez wiatr.

W domu czeka na mnie przede wszystkim mama. Ma siedemdziesiąt dwa lata, a urodziła mnie, mając lat trzydzieści trzy, co w tamtych czasach było niemal skandalem. Nie był to jednak wymysł ani ekstrawagancja. Rodzice mieli problemy z poczęciem. Zanim przyszedłem na świat, dwaj moi bracia urodzili się martwi. Każdy z nich po długich staraniach coraz bardziej zrozpaczonej matki i coraz bardziej zniecierpliwionego ojca. Były to czasy, gdzie mało kto mógł pozwolić sobie na leczenie tak skomplikowanych sfer ludzkiego życia, a o in vitro chyba jeszcze nikt nie słyszał, w każdym razie na pewno nie w naszej wsi. Te wieloletnie niepowodzenia w dziedzinie prokreacji przysporzyły moim rodzicom mnóstwa nieprzyjemności. Sąsiedzi, znajomi, okoliczni mieszkańcy, wszyscy oni nie potrafili wytłumaczyć sobie bezdzietności, z jaką ciągle nie mogli uporać się matka z ojcem. Wielu z nich jawnie wyśmiewało moją mamę, zadawało niedyskretne pytania, wytykało palcami. Mama jednak tak bardzo pragnęła wydać na świat potomka, że nie zrezygnowała, i przy niepodważalnej pomocy i bezsprzecznym udziale ojca, udało się jej dopiąć swego, i w szczęśliwym rozwiązaniu cały i zdrowy przyszedłem na świat, który powitał mnie pełną rozpiętością swoich ramion.

Matka była przeszczęśliwa. Ojciec, który już wówczas na skutek problemów z powiększeniem rodziny bardzo dużo pił, zaczął pić jeszcze więcej, tym razem ze szczęścia. Małżeństwo to nie spłodziło prócz mnie żadnego potomka, żyliśmy więc we troje, znosząc w tym skromnym gronie wszelkie pociechy i rozterki losu.

Siedzę w autobusie, wyglądam przez boczną szybę i chłonę mijane obrazy. Wydaje mi się, że widzę je po raz pierwszy, tak duże robią na mnie wrażenie. Rozległe, niemal zupełnie opustoszałe pola, zdające się obejmować swym obszarem całą szerokość krajobrazu, łącząc ze sobą wszystkie krańce widnokręgu. Kojące kolory ziemi, wszechobecne brązy i zielenie, nieopisanie urocza kompozycja. Gdzieniegdzie pojedyncze domostwa rozrzucone wzdłuż szosy niczym gubione w roztargnieniu niewielkie przedmioty. Tu pies uwolnił się z oków bramy i biegnie za autobusem w bezmyślnym pędzie straceńca. Tam widzę lisa, który przemierza niespiesznie rozległą niwę, zdając się nie zauważać biegnącego tuż obok, zmechanizowanego i zanieczyszczonego spalinami, niebezpiecznego życia. Skrada się z gracją, wynosząc do słońca płonącą jego blaskiem ryżą sierść. Nie znam dalszej jego historii, bo sprzed moich oczu zniknął już obraz tamtego miejsca, a ukazał się kolejny — jeszcze ciekawszy i piękniejszy. Widzę zagajnik, który przez gałęzie drzew przepuszcza nieśmiało słoneczne promienie. Jestem pod wrażeniem prostoty tego widoku, jego urody zaklętej w formie tak naturalnej, że nie mogłaby dorównać jej żadna, najśmielsza nawet wizja najlepszego malarza.

Ten przesadny zachwyt nad wdziękiem otoczenia jest dla mnie sygnałem, że powoli, wraz z każdym kilometrem, coraz bardziej staję się na powrót dzieckiem. Przypominam sobie każdą wizytę, wszystkie elementy uciekającego za oknem terenu. Staram się ustalić, co uległo zmianie, a co zachowało się nienaruszone, mimo upływu lat wiecznie niezmienne. Serce rośnie na widok szczegółów pejzażu, będących częścią prawdziwej tajemnicy, która bez czarów czy skomplikowanych mechanicznych konstrukcji jest w stanie przenieść człowieka w czasie. Niepojęte.

Hałas rozchodzący się po wnętrzu utrudnia zebranie myśli. Rumor silnika, skrzypiących foteli i rozklekotanych okien nijak nie współgra z otaczającą mnie atmosferą. Zapatrzony w szybę dostrzegam odbijające się w niej przeciwległe okno i obserwuję przez chwilę wykwitające i szybko znikające bohomazy malowane pędzlem natury. Odwracam głowę i spoglądam na widoki z prawej strony, już bez spowodowanego szybą zniekształcenia. Tu także widzę pełnię pozamiejskiej scenerii — pola okraszone pojawiającymi się raz po raz krzewami, rozrzucone po całym terenie samotne drzewa, a także ich spojone w lasek skupiska, z rzadka spotykane, zagubione dzikie zwierzęta żyjące jak gdyby w innym od naszego świecie. Tam, gdzie przebiega linia horyzontu, dostrzegam zarys rozległego lasu. Jest tak daleko, że trudno określić dzielącą mnie od niego odległość. Równie dobrze mógłbym przemierzyć ją w godzinę, co w pół dnia — nie mam pojęcia. Wydaje się zamglony, naniesiony na płótno jasnym kolorem, zupełnie jakby artysta nie był pewien, czy w ostatniej chwili nie zdecyduje się na jego zamazanie, usunięcie z kompozycji. Ta niepewność egzystencji lasu jeszcze bardziej pociąga, fascynuje. Przez moment pragnę wysiąść i udać się w jego kierunku, zdobyć go, ocalić od zapomnienia. Wyobrażam sobie, jak wspaniale musiałoby smakować moje zmęczenie, mój upór, wysiłek włożony w wypełnienie założonego planu, kiedy wreszcie znalazłbym się w cieniu pierwszych, wyczekiwanych drzew. Jak szczęśliwy i wolny musiałbym się poczuć. Jakże wyzbyty wszelkich przymiotów świata. Świat ten niegdyś tak mocno mnie nęcił, a teraz z równie wielką siłą odpycha. Zadziwiające, że czasem im więcej mamy możliwości, tym mniej potrzebujemy do szczęścia.

Patrzę na zmieniający swoją perspektywę las i nawet nie zauważam, kiedy autobus zwalnia i szykuje się do postoju. To mój przystanek. Kilkaset metrów stąd tkwi dom, do którego zmierzam, a który został za autobusem, minięty jak dziwnie obca postać na ulicy. Ociągam się ze wstaniem z fotela. Kierowca zna mnie doskonale, wie, że właśnie tu będę wysiadał. Przez całą drogę podjadał maliny lśniące czerwienią na desce rozdzielczej.

— Chce pan, panie Wolski?

Chcę. Pewnie, że chcę — myślę.

— Nie chcę — mówię. — Dziękuję.

Mijam kierowcę i wychodzę w upał, tak, wrześniowy upał, którego pełną siłę czuję dopiero teraz — wcześniej dałem się zwieść rześkiemu wiatrowi, wpadającemu przez uchylone na całej długości autobusu okna. Stoję i oddycham. Moja torba podróżna, pomimo niewielkich gabarytów, jest sporym ciężarem. Jeszcze moment tkwię bez ruchu, patrząc za odjeżdżającym z wolna, pachnącym mieszanką malin i spalin pojazdem. Unoszę głowę i pozwalam, by słońce wyświetliło czerwone plamy na moich zamkniętych powiekach. Ich nieregularność rozszerza się nagle i spaja je w jeden rażący błysk żaru. Odwracam spojrzenie od słonecznych promieni i otwieram oczy. Rozmieszczenie budynków uległo zagęszczeniu. Z daleka widzę mój dom rodzinny. Zbudowany jeszcze za mojej pamięci, gdy miałem ledwie kilka lat, niewiele się zmienił. Nie był remontowany, białe cegły mocno wyblakły, a eternitowy dach wręcz prosi się o demontaż. Szkoda, że nie ma kto o niego zadbać.

Nasz dom jest pierwszym w kolejności, tuż na skraju wioski. Idę i błądzę spojrzeniem po sąsiednich podwórzach. Każda wizyta utwierdza mnie w przekonaniu, że — chociaż tyle się zdarzyło od moich lat dzieciństwa — czas od bardzo dawna stoi tutaj w miejscu, jakby zmieniło się wszystko, a jednocześnie nic nie uległo zmianie w tych kilkunastu latach dorosłości. Te same psy wychylają kufy zza tych samych zdezelowanych płotów. Ci sami ludzie na mój widok skłaniają głowy. Ci sami, ale w pewnym sensie inni, za każdym razem bardziej posunięci w latach, choć goszczę tu przecież kilka razy w roku. Idę. Nie spotykam już nikogo. Dochodzę na miejsce. Sięgam po zasuwę i ze zgrzytem otwieram sobie przejście. Dokładnie w tej chwili coś mi się przypomina. Nawiedza mnie wspomnienie, w którym widzę mojego ojca przy wówczas drewnianej jeszcze i dużo węższej furtce. Pamiętam wyraźnie. To tutaj.

***

Czekałem na niego jak zwykle. Ukrywałem się pod schodami, tak, by nie widziała mnie mama, i nasłuchiwałem. Nie chciałem jej martwić. Wiedziałem doskonale, że z okna kuchni obserwuje całe podwórze, a jedynym martwym punktem są właśnie betonowe schody kryjące pod sobą sporą pustą przestrzeń, w sam raz taką, by mógł zmieścić się w niej dziesięcioletni chłopiec. Wykorzystując chwilę matczynej nieuwagi, wymknąłem się z domu, jak robiłem to niemal każdego wieczora. Moja kryjówka służyła mi za miejsce zabaw, gdzie udawałem siedzącego w okopie żołnierza, przyświecając sobie latarką, czytałem przygodowe książki czy bawiłem się ołowianymi figurkami. Miejsce to było jednak przede wszystkim strażnicą, w której pełniłem warty, czekając na powrót ojca.

Mało było dni, gdy nie wracał pijany. Zawsze bez słowa opuszczał dom, a mama i ja wiedzieliśmy, w jakim stanie do niego powróci. Przestała go zatrzymywać. Milcząco godziła się z losem i miała tylko nadzieję, że wraz z nadejściem nocy ujrzy ojca, który być może na skutek odurzenia nie będzie już w stanie wszczynać awantur. Modliła się o jego powroty. Pomimo bólu, jaki jej zadawał, zawsze pragnęła widzieć go na nowo w domu, całego i zdrowego. Często towarzyszyłem jej w tych modlitwach, gdy nakłaniała mnie do uklęknięcia przed najświętszym obrazem, pamiątką ich ślubu.

Ojciec wsiadał na motor i razem z mamą słyszeliśmy, jak przy głośnym wtórze silnika odjeżdża, zostawiając za sobą rozpraszający się powoli furkot. Dźwięk ten był dla moich uszu straszny. Moja chłopięca wrażliwość nie mogła go znieść, tego symbolu wszelkiego zła, które działo się w naszym domu. Nie dawałem rady przetrawić towarzyszących mi emocji, mieszaniny strachu i żalu, złości i zrezygnowania. Wielokrotnie moje ciało opanowywał zimny dreszcz przechodzący w niekontrolowane drgawki. Wówczas mama obejmowała mnie mocno i, szepcąc mi do ucha uspokajające słowa, trzęsła się razem ze mną. Widziałem, jak źle znosi ojcowe wybryki, jak cierpi na skutek zadawanych przez niego ran. Jak bardzo próbuje być silna, ukrywać przede mną łzy. Najbardziej bała się o mnie.

Całe moje dzieciństwo to czas nieustannej nerwówki. Jeszcze po pierwszej komunii potrafiłem moczyć się w nocy. Męczyły mnie koszmary, szkaradne wizje mojej własnej śmierci. Chciałem być twardy, męski. Chciałem bronić mamę, wspierać ją. Nie zawsze umiałem poradzić sobie z przeciwnościami, ale przełamywałem się i z roku na rok robiłem postępy, dojrzewałem. Wiedziałem, jak bardzo mamę zadręcza kwestia powrotów ojca, dlatego w pewnym momencie postanowiłem mu pomagać. Nieraz, idąc do szkoły, spotykałem go leżącego obok motoru, zakleszczonego w ciasnej furcie, śpiącego lub niezdolnego do powstania z ziemi. Trudno opisać uczucie, jakie towarzyszy dziecku widzącemu tak upodlonego rodzica.

Mimo drżenia ciała i bojaźni przed ciemnością podwórka, zaczajałem się ukryty pod schodami i wytężałem słuch, by wychwycić przebijający nocną ciszę hałas motoru. Po pewnym czasie tak bardzo wyćwiczyłem uszy, że od razu, bez cienia wątpliwości, z dużego dystansu rozpoznawałem brzmienie tego akurat silnika. Brałem wówczas głęboki wdech i gotowy na wszystko wychylałem się z kryjówki, biegłem do furtki i nadzorowałem tryumfalny wjazd.

Nie mam pojęcia, jak udawało się ojcu przejechać kilka kilometrów na motorze, będąc często kompletnie pijanym. Całe szczęście, że w tamtych czasach ruch na drogach, a szczególnie tej naszej, był niewielki. Mimo to dziw bierze, że nigdy nie spowodował wypadku i zawsze powracał bez szwanku, a jedyne zadrapania i rany na jego ciele pojawiały się dopiero w kontakcie z niesfornym wejściem na podwórze.

— Tt tato — powiedziałem.

Jąkałem się wtedy straszliwie.

Podbiegłem na miejsce i ujrzałem, że tym razem nie mam, jak to czasami bywało, szczęścia i znów przeklęta furtka stała się dla ojca i jego motoru barierą nie do przebycia.

W odpowiedzi otrzymałem jedynie cichy bełkot wyrażający próbę sklecenia bodaj pół zdania, niezakończoną jednak powodzeniem.

— Wstań, tt tato, pp pomogę ci — powiedziałem.

Na wpół do niego, na wpół do siebie, by dodać sobie otuchy, słysząc choćby własny, zdławiony głos.

Ojciec leżał na brzuchu. Jedna ręka obejmowała motor, niby śpiącą tuż obok kobietę, druga, podwinięta pod ciało, tkwiła w bezwładnym wykrzywieniu. Jego wystające poza podwórze nogi sterczały w rozkroku dorównującym szerokości furtki. Motocykl zahaczył kierownicą o prawy drewniany palik i przechylił się na bok, pozostając w pochyłej pozycji, zakleszczony pomiędzy ojcowym ciałem a elementem ogrodzenia. Silnik przestał pracować i odczułem ulgę, bo niczego nie bałem się równie mocno, co jazgotu nocą. Zagłuszał wszystkie myśli, a dziecięca wyobraźnia podpowiadała mi, że dokoła czai się bliżej nieokreślone zło, którego z powodu ciemności nie będę w stanie dostrzec, a wskutek hałasu w porę nie usłyszę. To jeden z tych lęków, który nie dawał mi spać i odbierał wszelką odwagę.

Mój ojciec nigdy nie jeździł w kasku. Jego głowa spoczywała na ziemi, przechylona na bok. Był przytomny. Cały czas bełkotał. Chwyciłem go za kołnierz kurtki i próbowałem podnieść, jednak bezskutecznie.

Zawsze byłem drobnej budowy. W tamtym czasie ważyłem jakieś trzydzieści pięć kilogramów, mierząc około metra i czterdziestu centymetrów. Całe dzieciństwo dużo chorowałem i nigdy nie należałem do wysportowanych. Ponownie szarpnąłem trzymaną w rękach kurtkę.

— Co? No co?

Ojciec wyartykułował pierwsze w miarę zrozumiałe głoski.

— Tt to ja, Mm Maciek. Pp podnieś się, tt tato.

— Zostaw, gnoju jeden.

— Nn nie zostawię. Chch chodź.

— Puszczaj żeż… Ty… Ty…

Zacząłem coraz mocniej ciągnąć za kołnierz, chcąc zmusić ojca do wstania. Wiedziałem z doświadczenia, że przede mną jeszcze sporo pracy.

Latarnie przy szosie świeciły bladym blaskiem. Gdzieś w oddali, na lewo, zaszczekał pies. Z prawej strony zawtórował mu inny. Szosa była zupełnie pusta. Rozglądałem się niespokojnie w nadziei, że nikt akurat nie będzie przechodził, nikt nie zobaczy ojca w takim stanie, choć jego opinia i tak była w wiosce jednoznaczna. Bałem się każdego szmeru, najmniejszego odgłosu. Moje oczy, przyzwyczajone już do ciemności, potrafiły odróżniać dookolne kształty, jednak wyobraźnia co chwilę płatała mi figle. Cały drżałem, na poły wskutek chłodu nocnego wiatru, na poły ze strachu.

— Ww wstawaj. No chch chodź.

Nie dawałem za wygraną, ze wszystkich sił szarpiąc się z ojcem.

Ten zmienił pozycję i podkulił nogi. Ręka, którą dotąd obejmował motocykl, podpierała teraz czoło, a druga, będąca wcześniej pod ciałem, leżała nienaturalnie wzdłuż tułowia. Motor obsunął się nieco i już wydawał się całkiem przewracać, gdy jednak zdołał oprzeć swój ciężar na słupku furtki.

Ojciec dyszał i szeptał pod nosem niezrozumiałe frazy — obelgi, a może słowa otuchy. Zdawał się odcinać pijackim bełkotem od otaczającej rzeczywistości, nie poznawać własnego syna, nie uzmysławiać sobie swojego położenia.

Raz jeszcze zacząłem targać jego kołnierz, starając się zapomnieć o chłodzie i czerni nocy.

— Tt tato…

Cały czas próbowałem do niego przemawiać.

Obserwowałem, jak ponownie zmienia pozycję i podpiera się na prawej ręce, wcześniej spoczywającej przy czole. W tym samym czasie lewa wciąż była bezwładna i już zaczynałem martwić się, że jest złamana, gdy ojciec podniósł ją i ustawił symetrycznie do drugiej. Podtrzymywał ciało na wyprostowanych rękach, a głowę bezwolnie opuścił ku ziemi. Nogi nadal miał podkulone, a cała postura w innych okolicznościach z pewnością wzbudziłaby mój śmiech. Wtedy jednak nie widziałem w tej scenie niczego zabawnego.

W pewnym momencie jego głowa uniosła się wolno, a mętne oczy spojrzały na mnie, lustrując moją postać nieobecnym wzrokiem.

— Kto…? No co…?

— Tt to jj ja. Wstań, tt tato. Ii idziemy do dd domu.

— Do domu…? Gdzie do domu…?

Mówił niemrawo i przeciągle.

— Do nn naszego. Jj jesteśmy bb blisko.

Ojciec splunął. Jego zapijaczoną twarz rozpromieniał uśmiech. Nagle jedno ramię obsunęło się i z całym impetem uderzył szczęką o twarde podłoże. Zajęczał tylko i znów próbował się podnieść, a ja z wielkim trudem powstrzymałem napływające mi do oczu łzy.

— Chch chodź. Ii idziemy.

Pociągając nosem, starałem się ocalić przytomność umysłu i uratować resztki pewności siebie. Mój chłopięcy głosik grzązł mi w gardle.

Czerwona twarz ojca, widoczna wyraźnie mimo otaczającego nas mroku, napuchła nieprzyjemnie i popadła w grymas. Niedawna błogość jego oblicza raptem zniknęła. Niewyraźnie usłyszałem strzępki przekleństw, które, nie mając konkretnego adresata, wydobywały się z ojcowych ust.

Wtem lewe kolano podniosło się z ziemi i stopa znalazła na niej oparcie. Wolno, niezgrabnie, ciało czterdziestosześcioletniego, zdrowego mężczyzny próbowało powrócić do pionu. W ślad za jedną nogą poszła druga i po niedługim czasie pozycja ojca zmieniła się z klęczącej na kucającą. Zamiast jednak pójść za ciosem i pokusić się o dalszą walkę z grawitacją, ukrył głowę między kolanami i trwał tak, głośno oddychając. Rękoma otulił nogi i zaczął kołysać się w przód i w tył. Co chwilę ciszę nocy przerywało jego charczenie przywołujące na myśl potworzy skrzek.

— Tt tato.

Chwyciłem go za ramię i potrząsnąłem. Nie miałem zamiaru pozwolić mu zasnąć.

— Idź… Spać idź.

— Bb bez ciebie nn nie pp pójdę. Chch chodź do dd domu.

— Idź, gadam ci.

— Nn nie zz zostawię cc cię.

— Idź żeż…

Próbował odpędzić mnie, chaotycznie machając ręką.

Nie zważając na groźbę ciosów, stanąłem z boku, objąłem jego ramiona i z całych sił ciągnąłem w górę to ponad dwukrotnie cięższe ode mnie, zwaliste ciało.

— Puszczaj żeż… Puść…

Sennym głosem usiłował przekonać mnie do rezygnacji z zamiaru. Głowa wciąż tkwiła skierowana w dół i trudno było zrozumieć jego mowę.

Zmęczony siłowaniem się z nim, począłem potrząsać jego tułów. Wściekłość przywiodła do moich oczu łzy. Miałem ochotę położyć się obok ojca i głośno płakać, aż do uronienia ostatniej kropli. Wiele sił kosztowało mnie, by tego nie zrobić.

Naraz ojciec, rozjuszony moim szarpaniem, wymacał prawą dłonią kierownicę motoru, oparł na niej swój ciężar i dźwignął się chwiejnie, stając na równych nogach. Przez chwilę wydawało się, że runie z powrotem, ale przywarł do opartej o drewniany słupek maszyny i, głośno sapiąc, starał się zapewne opanować zawroty głowy.

Niewiele myśląc, objąłem jego plecy, zmuszając go do zarzucenia ramienia na moją szyję. Poczułem na sobie balast masywnego ciała i nogi ugięły się pode mną tak, że w ostatniej chwili zdołałem uniknąć upadku. Na szczęście ojciec próbował utrzymać pionową pozycję i nie musiałem nieść go na plecach, co byłoby dla mnie misją niemożliwą.

Kroczyliśmy wolno, pogrążeni w uścisku, i w jednym momencie staliśmy się sobie bardzo bliscy. Poruszając się w żółwim tempie, ślamazarnie i z wielkim namaszczeniem zdobywając każdy metr podwórza, zmierzaliśmy do celu, jakim były oddalone o trzydzieści metrów wejściowe drzwi. Nie jestem w stanie dokładnie określić, jak długo trwała ta osobliwa podróż, ta nierówna walka Dawida z Goliatem, gdzie kolejny raz Dawid okazał się zwycięzcą.

Nasz pies ujadał niespożycie, kiedy ukazaliśmy się jego ślepiom, stąpając w świetle księżyca. Starałem się uspokoić oddech i zachować równowagę, choć slalom, którym szliśmy, obejmował całą szerokość terenu między domem a bocznym płotem. Gdy dotarliśmy do schodów, zdałem sobie sprawę, że zbyt wcześnie ogłosiłem swoje powodzenie. Przecież często to one stanowiły najtrudniejszą fazę moich akcji ratunkowych.

Ojciec oparł prawą rękę o balustradę i spróbował postawić nogę na pierwszym stopniu. W tym czasie wsparłem się o ścianę, ciągle podtrzymując jego upojone ciało. Zrezygnowawszy z wkroczenia do domu z podniesionym czołem, zsunął się na klęczki i schodek po schodku, nieporadnie pokonywał stromą przeszkodę, ręka za ręką, noga za nogą. Kiedy wreszcie dotarł na górę, ku mojemu zaskoczeniu uzyskując jeden z najlepszych swoich czasowych wyników, rozłożył się w korytarzu i, gaworząc jeszcze sam ze sobą, ułożył się do snu. Z doświadczenia wiedziałem, że lepiej zostawić go już w spokoju. Był w domu, a moja biedna matka nie musiała wstydzić się za niego, gdyby brzask dnia odsłonił przed światem tajemnicę jego zeszłonocnych wybryków.

Zmęczony, jak zwykle wróciłem jeszcze po motor. Zadanie ułatwił mi fakt, że maszyna tkwiła oparta bokiem o słupek furtki i szczęśliwym trafem nie osunęła się na podłoże. W innym wypadku musiałbym mocno szarpać się z nią, co i tak nie gwarantowało, że moje wątłe ciało da radę ją podnieść, utrzymać i doprowadzić chociażby do ściany domu. Wielokrotnie w takich razach dawałem za wygraną, jednak byłem coraz bardziej zahartowany i niejeden zdziwiłby się, widząc, jak potrafiłem radzić sobie z przeciwnościami. Ostrożnie, nie myśląc nawet o konsekwencjach, jakie dosięgłyby mnie ze strony ojca w przypadku uszkodzenia motoru, prowadziłem go wolno, bez krzty radości z wykonanego zadania, wiedząc, że najgorsze przyjdzie być może dopiero ze świtem.

***

— Maciuś! Wreszcie żeś jest.

Mama reaguje radośnie na moje przybycie.

— Cześć, mamo.

Pochylam się i całuję jej policzek.

Od zawsze jedynym sposobem, jakim zwracała się do mnie, było spieszczenie mojego imienia. Jestem pewien, że nawet gdy będę emerytem, mama nie zrezygnuje z mówienia do mnie w ten sposób. Chciałbym, by dożyła tych czasów; wcale nie dlatego, bym mógł przekonać się o prawdziwości mojej tezy.

— Siadaj, herbaty ci zrobię.

Jak zwykle od samego progu próbuje zgotować mi jak najmilsze przyjęcie.

— Ja zrobię, zostaw.

Rzucam torbę na narożną ławę i odbieram mamie czajnik. Z chwilą, gdy napełniam go wodą, czuję na sobie jej spojrzenie.

— No co? — pytam

Próbuję się uśmiechnąć.

— Nic, Maciuś. Ja bym ci przecie zrobiła.

— Wiem, mamo. Ale po co masz się przemęczać? Nie po to tu przyjechałem, żebyś mi usługiwała.

— Nie przesadzaj.

— Przesadzam?

— Ano.

— Masz chore serce, w dodatku cukrzycę. Lekarz zabronił ci się forsować.

— Jakie forsować, Maciuś…

— Jak się czujesz? Jak zdrowie?

— Ano lepiej bywało. Ale czego to się po starości spodziewać?

Patrzę na jej sylwetkę. Siedzi przygarbiona przy stole i próbuje zachować pogodę ducha, przynajmniej kiedy jestem w pobliżu. Moją uwagę zwraca owinięty wokół jej głowy warkocz, który, jak pamiętam z dzieciństwa, sięgał daleko za koniec pleców. Zastanawiam się, czy nadal jest tak długi, bo uświadamiam sobie, że bardzo dawno nie widziałem mamy w rozpuszczonych włosach.

— Trzymasz dietę? — pytam.

Opieram się o kuchenną meblościankę.

— Ano. Wyjścia nie ma. Ino w tobie jedyna moja pociecha na starość, bo nawet mi dobrze nie wolno jeść.

— Oj, mamo, wiesz, że to dla twojego dobra. Musisz uważać, co jesz, i brać leki. Bierzesz?

— Biorę, biorę.

— To dobrze.

— A co u ciebie, Maciuś?

— A nic. Wiesz, jak to jest… Po staremu.

— Kiedy sobie życie ułożysz?

— Mamo…

— No co?

— Dałabyś już spokój.

— Wnuków to ja już nie doczekam.

— Mamo…

— Taka prawda. Jedynego cię mam i to jeszcze kawalera.

— Starego kawalera, zapomniałaś dodać.

— Ojciec niewiele młodszy był, gdy żeś się rodził.

— To było co innego. Od lat byliście po ślubie.

— Wierzę w ciebie, synek.

— Dobrze, że chociaż ty.

Nastaje cisza, którą w porę przerywa gwizdek czajnika. Podchodzę do kuchenki, wyłączam gaz. Nasypuję zmielone liście herbaty do staromodnych szklanek i nalewam do nich wodę.

— Proszę.

Stawiam na stół gorący napój.

— Siadaj, Maciuś, pogadamy.

Spełniam maminą prośbę i jednocześnie kieruję spojrzenie na okno, zza którego wyłania się swojski krajobraz, tak dobrze pamiętany z czasów dzieciństwa. Widzę niemal całe podwórze. Stara studnia, grusza, buda psa. Dawno nieużytkowane obory, teraz przekształcone w chaotyczne rupieciarnie. Szopa na drewno, garaż. Betonowy fundament — pozostałość po zburzonej stodole. Całość okraszona pojedynczymi elementami, które gdzieniegdzie, niby przypadkowo, pojawiają się na planie podwórza. Na końcu znajduje się drewniane ogrodzenie, którego brama i furtka prowadzą na pole, a dalej na łąki i w stronę lasu. Tam właśnie, na przystrojonej pięknem przyrody drodze, wydarzyła się niegdyś historia, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

***

Ojciec od rana reperował motor. Strasznie przeklinał przy tym i ciskał narzędziami w biegające po podwórzu kury. Dzień, a właściwie noc wcześniej, wrócił do domu kompletnie pijany i chyba tylko dzięki mojej pomocy zdołał przespać się w cieple łóżka, zamiast narażać na chłód ziemi i smagającego wiatru. Nie miał dobrego humoru. Miewał go rzadko. Na skutek pijaństwa chronicznie bolała go głowa, a swój gniew wyładowywał na mamie i na mnie. Szczególnie na mamie. Mnie ciągle ganiał do roboty. Zawsze dawał mi jakieś zajęcie i w zamian za to dostawałem względny spokój. Mama nie miała tyle szczęścia. Kłócili się tak głośno, że słychać ich było daleko poza podwórzem. Następnie schodził jej z oczu i zajmował się motorem, którego nocne eskapady często nadwerężały.

Czasem, zazwyczaj w dni wolne od szkoły, zabierał mnie na przejażdżki. Wiosenne, letnie i jesienne miesiące stały pod znakiem naszych motocyklowych wypraw. Muszę przyznać, że je uwielbiałem. W tych razach rumor silnika wcale mnie nie przerażał. Pamiętam, że nie mogłem doczekać się własnego jednośladu i momentu, w którym będę mógł go dosiąść. W tamtych czasach musiały wystarczyć mi jednak wrażenia, jakie mogłem przeżywać z siedzenia pasażera.

Kiedy byłem dzieckiem, moje relacje z ojcem były oschłe. Przypominam sobie momenty, w których szczerze go nienawidziłem. Za to, że pił. Za to, że źle traktował mamę. Za całą tę nieznośną atmosferę, którą wprowadzał w domu i w naszym życiu. Ale były też chwile, gdy nie potrafiłem czuć do niego złości i widziałem go na zupełnie inny niż zazwyczaj sposób.

— Maciek!

Usłyszałem charakterystyczne, głośne zawołanie ojca i w mgnieniu oka, rzucając wszystko, czym byłem zajęty, znalazłem się przy nim. Stał przy otwartym garażu. Był już prawie wieczór, zdążył całkiem wytrzeźwieć i skończyć pracę przy motorze, co zawsze zajmowało mu dużo czasu i psuło mnóstwo nerwów.

— Zrobił żem grata — powiedział.

Z dumą wycierał ręce o ubrudzony smarem ręcznik.

— Kk klawo.

— No.

Popatrzyłem na niego z nutą nadziei.

— Przejedziemy się? — zapytał.

Odpowiedziałem mu uśmiechem.

— Kiełbasę na ognisko od matki weź.

Nie musiał mówić nic więcej. Pobiegłem do domu prosić mamę o wydanie prowiantu. Jak zwykle nie była tym zachwycona.

— I po co z nim jedziesz? — zapytała.

— Tt testujemy mm motor. Napalimy oo ognisko.

— Sam niech testuje. W domu zostań.

— Aa ale mm mamo…

— Znowu napity wróci. Jeszcze cię tym motorem zabije. Ze mną tu siedź. Źle ci?

— Nie rr raz z nim bb byłem. No mm mamo…

— Siedź, mówię ci.

— Nie bb będzie pp pił, pp przypilnuję go.

— Akurat.

— Nn no, tak.

Popatrzyłem na mamę najbardziej proszącym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.

— Mm mogę?

— A święty spokój mi daj. Matkę samą tu zostaw i z ojcem pijakiem jedź.

— Dziękuję.

Z radością rzuciłem się do lodówki po kiełbasę na ognisko, udając, że nie wychwyciłem matczynej ironii.

— Ino mi później nie becz, że coś ci się stało czy co.

— Dd dobrze, mm mamo, nie bb będę.

Ojciec czekał na mnie przy motorze, paląc papierosa.

— No jak, gotowy żeś?

— Gg gotowy.

— To prowiant pod siedzenie kładź. Jedziemy.

Zrobiłem, jak kazał, po czym zapatrzyłem się na lśniący lakier maszyny.

— Na co czekasz? Furtkę otwieraj.

Podbiegłem do ogrodzenia z tyłu podwórza i otworzyłem na oścież drewniane drzwiczki. Czekałem, aż ojciec odpali motor i wyjedzie, bym mógł zamknąć je z powrotem, w obawie przed ucieczką kur.

Usłyszałem furkot silnika i poczułem nieopisaną radość. To, co ledwie ostatniej nocy budziło we mnie strach i gniew, było teraz najpiękniejszą, kojącą melodią.

Patrzyłem, jak ojciec obraca maszynę i w tumanie kurzu, przy wtórze kurzego jazgotu, zwinnie zmierza w kierunku ogrodzenia. Kiedy przecisnął się przez furtkę, zamknąłem ją na haczyk i jak najprędzej wskoczyłem na siedzenie, obejmując ojca w pasie i kurczowo trzymając. Ten wypluł niedopałek papierosa i dodał gazu.

Natychmiast poczułem we włosach niesforny wiatr, który dawał mi tak upragnione poczucie wolności. Oparłem głowę o ojcowe plecy i, przechylając ją na bok, chłonąłem okalający mnie nastrój sielanki.

Jechaliśmy polną drogą. Po obu stronach rozciągały się żyzne grunty, które uciekały w pośpiechu i ginęły za moimi plecami. Wszystko wokół było niby uśpione lub leniwie szykujące się do snu. Pochyła trasa prowadziła w dół, do małego zagajnika. Minęliśmy ogrodzenie dzielące pola od drzew. Raptem kilkanaście metrów od nas poderwała się do biegu spłoszona sarna. Zachwyciła mnie zwinność tego dzikiego zwierzęcia, jego lekki ruch, pełen dumy i wolności. Nie miałem czasu na przesadne oddanie się fascynacji, bo w mgnieniu oka motocykl wynurzył się z lasku i niemal z pełną prędkością przejechał obok dwóch stawów, mieniących się pięknie w ostatnich promieniach słońca. Znów z obydwu stron otaczały nas pola, tym razem jeszcze mocniej rozłożyste, niemal niedające się ogarnąć spojrzeniem. W tym miejscu droga zaczęła prowadzić pod górę, w dodatku stała się bardziej piaszczysta. Ojciec zredukował bieg i w żółwim tempie rozpoczęliśmy wspinaczkę.

Patrzyłem, jak słońce powoli chyli się ku zachodowi, przyozdabiając niebo mieszaniną żółci, czerwieni i pomarańczy. Otwarta przestrzeń w całej okazałości zaprezentowała mi swoje wdzięki. Rozglądałem się bacznie i wypatrywałem dokoła najmniejszego ruchu, ale nic nigdzie nie drgnęło, nie wykazało śladów życia. Byliśmy tu sami, mój ojciec i ja. Wolałem nie myśleć, co mógłbym poczuć, znajdując się nagle w samotności na tym ogromnym obszarze, wśród groźby nadchodzącej nocy i złowieszczej melodii silnika. Jeszcze mocniej niż dotąd zacisnąłem palce na ojcowej kurtce.

Po mojej prawej stronie, na sąsiednim polu, ukazały się maleńkie choinki. Wiedziałem, że jesteśmy na ostatniej prostej prowadzącej do szerokich, zielonych łąk. Tuż przed nimi czekało na nas miejsce, które zawsze napawało mnie lękiem. Iglaki w pewnym momencie zbiegały się z posadzonym na naszym polu brzozowym laskiem. Droga mijała go i prowadziła wprost do rozstaju. Tam zmieniała się w szlak gruntowy, zza którego widać było błonia przecięte w połowie maleńką rzeką. Wśród wspomnianych brzózek, niemal niewidoczna, ukryta między drzewami niczym leśna zjawa, stała święta figurka. Zamknąłem oczy, gdy znaleźliśmy się na jej wysokości.

Motocykl dotarł do rozdroża i skręcił w prawo. Po kilkudziesięciu metrach odbił na lewo i jechał drogą wśród łąk. Ojciec zwolnił, by przeprawić się przez stary mostek. Zaraz potem przyspieszył i już widać było niewielką polanę, która, otoczona kilkoma drzewami, rozciągała się po obu stronach trasy podążającej dalej do gęstego lasu.

Tarcza słoneczna całkiem zniknęła za widnokręgiem, choć niebo zdobiły jeszcze ostatnie podrygi ginącej jasności. Silnik przestał pracować, a ja zeskoczyłem z siedzenia, pozwalając ojcu oprzeć motocykl o pobliski pień.

— Gałęzie dawaj — powiedział ojciec.

Położył na wardze kolejnego papierosa.

W pośpiechu zacząłem krzątać się po polanie, szukając chrustu. Na ziemi leżało go mnóstwo i w krótkim czasie napełniłem nim ręce. Wróciłem do ojca i obserwowałem, jak ścina małą brzozę wysłużoną siekierą. Trzymaliśmy ją ukrytą w pniu pobliskiego drzewa, bo po pewnym czasie ojcu znudziło się ciągłe wożenie jej ze sobą.

Rzuciłem chrust tuż przy miejscu, w którym srebrzyło się popielisko. Dwa metry dalej stała ławka sklecona z dwóch klocków sosnowych i sękatej deski.

Ojciec rozprawił się z brzozą, po czym w stałym punkcie ustawił mały stos drewna. Przyłożył doń końcówkę papierosa i czekał, aż płomień roznieci się i rozświetli wieczorne szarości. Po chwili niesforny ognik zatańczył wśród chrustu i wziął w posiadanie całą jego stertę. Patrzyłem na to i czułem, jak przyjemne ciepło nie tylko otula moją twarz, ale także pulsuje wewnątrz ciała, jakby ktoś rozniecił żar na moich wnętrznościach. Oczy przeniknęły mi blaskiem czerwieni, pomarańczy i żółci, tworzących wiele ognistych języków, niby węży.

Zdałem sobie sprawę, że ognisko zamiast przepędzić ciemności, wywołało je. Dopiero w jego poświacie można było dostrzec otaczającą nas noc, skontrastować jasność z mrokiem, zauważyć odejście dnia. Poczułem się nagle niezwykle bezpieczny, dziwnie spokojny.

Kiedy odwróciłem głowę w stronę ojca, ten siedział na ławce i trzymał w ręce piersiówkę z samogonem. Cała błogość opuściła mnie w jednej sekundzie.

— Co tak stoisz? Kiełbasę dawaj.

Wyjmując spod motocyklowego siedzenia reklamówkę z prowiantem, przypomniałem sobie raptem daną matce obietnicę. Miałem pilnować ojca i nie pozwolić mu się upić. Sporym wysiłkiem zdusiłem w sobie wyrzuty sumienia i kołaczący mi w głowie matczyny głos, wiedząc doskonale, że nie starczy mi siły i odwagi, żeby chociażby kiwnąć w tej sprawie palcem.

— Kije są — powiedział ojciec. — Nikt ich od ostatniego raza nie ruszał.

— Nn no.

— Bierz.

Podał mi ostrugany patyk.

Nakłuwając kiełbasę, zastanawiałem się, czy jest jakikolwiek sposób, by ojciec przestał pić lub, chociaż w ten jeden dzień, nie wracał do domu pijany. Nie wymyśliłem zupełnie niczego i stwierdziłem, że nie ma na to rady.

— Bał żeś się — powiedział.

Miał szyderczy uśmiech i popił swoje słowa samogonem.

— Cc co?

Byłem zaskoczony.

— Znowu żeś się bał.

Opuściłem wzrok.

— Myślał żem, że flaki mi gardłem wylezą, tak żeś mnie ściskał.

— Ww wcale nie…

— Gadanie.

Ojciec umieścił kij nad płomieniem.

Patrzyłem na rumieniące się wśród ognia kiełbaski i stwierdziłem, że właściwie odechciało mi się jeść. Na poły ze wstydu, na poły ze strachu.

— Strachliwy żeś jest. Ale i rację masz. Tej figury trza się bać.

Znowu przechylił piersiówkę i mocno wykrzywił twarz. Czekałem, aż będzie mówił dalej.

— W nocy i bez bimbru chyba sam bym rady nie dał. Wiele żem się nasłuchał. Gadają, że tam duchom się upodobało straszyć.

Głośno przełknąłem ślinę. Szybko dosiadłem się do ojca i zamierzałem pozostać blisko niego, choćby za cenę wyjścia na tchórza. Duchów bałem się jak mało czego.

— Nie dziwota, w końcu się drogi tam rozchodzą.

— I cc co, że dd drogi?

Przemogłem się, by zadać pytanie. Jakaś część mnie chciała zakończyć już ten ponury temat, ale inna pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej, płonąc z ciekawości.

— Jak co? Tam, gdzie drogi rozstajne, tam i duchów urzędy.

— Aa ale dd dlaczego?

Mimo drżącego głosu nie dawałem za wygraną.

— A bo ja wiem? Tak jest i już.

Nastała długa cisza, podczas której ojciec kolejnym łykiem opróżnił piersiówkę i sięgnął po drugą, jak wierzyłem głęboko, ostatnią. Zapalił też papierosa, a wszystko to odbyło się bez uszczerbku na kiełbasie, którą trzymał na kiju w niezmiennej pozycji, wciąż w odpowiedniej odległości od ognia.

Zapatrzyłem się w iskrzące płomienie, a moją zadumę przerwał jego głos.

— Jak kiełbasa dojdzie, to fujarkę ci wystrugam.

— Dzdz dzięki, tt tato.

— Tę ostatnią jeszcze masz?

— Mm mam ww wszystkie.

Ojciec zaciągnął się dymem i wypuścił przed siebie jego szczątki. Niemal jednocześnie wyjęliśmy z ognia swoje patyki. Zacząłem jeść, a on w pośpiechu dopalał papierosa, by po minucie cisnąć go w coraz wątlej tlące się ognisko.

Blask palonych drewien i gałęzi wydobywał z ciemności kontury okalających polanę pni. Nasze milczenie zmuszało moje ciało do drżenia, gdyż każdy szmer nocy odbierałem ze zwielokrotnioną mocą. Gdzieś w oddali usłyszałem dziwny odgłos, jakby wycie dzikiego zwierzęcia, nie byłem jednak w stanie określić jakiego. Ze smakiem zjadłem ogniskowy wikt, który traktowałem jak wyborną ucztę. Ogień wyraźnie osłabł i dogasał powoli, dlatego też ojciec, skończywszy posiłek, pochylił się po kawałek ściętej brzozy i dołożył ją do pozostałości stosu. Zatoczył przy tym spore koło i wydawało się, że niechybnie skończy w płomieniach niczym żywa kłoda, gdy w ostatniej chwili zdołał utrzymać równowagę i bezpiecznie powrócić na ławkę.

— Fujarkę ci wystrugam, chcesz?

Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni mały nóż i chwycił jeden z patyków, na które wcześniej nadziane były kiełbasy.

— Chch chcę.

Musiałem potwierdzić to, co już mówiłem.

Pokrzepił się łykiem samogonu i zaczął strugać.

— Nie bój się tak tej panienki najświętszej.

Zmienił zdanie w kwestii strachu.

— Ona dobra jest. Śmierci się bój. Ta zła jest, zaraza.

Ostrze noża prowadzone drżącą dłonią ojca coraz bardziej chaotycznie wrzynało się w patyk.

— Żaden jej się nie postawi. Od dnia narodzin nam garnitur szyje. Niektórym, rozumisz, garniturek.

Przerwał na chwilę i odetchnął.

— Twoi bracia na ten przykład. Wcześnie ich dopadła, sucz przebrzydła. A przecie mnie mogła zabrać. Czego mnie nie chciała?

Słuchałem w milczeniu.

— Kto ją może na nich zesłał. Trza uważać na to.

Nie przerywał strugania.

— Stary Kępa przecie na drodze zginął. Samochód go na wjeździe do wioski zabił. A tam syn jego, mówią, bawił się, krzyże rysował. Śmierć na starego sprowadził.

Przerwał wywód, by napić się z piersiówki. Po chwili wziął do ust fujarkę i spróbował w nią dmuchnąć. Nie wydała żadnego dźwięku. Mimo to wcisnął mi ją do rąk, nieskończoną.

— Masz. Wracać pora.

***

— Umrzeć bym chciała. Tej jesieni.

— Mamo…

— No co?

— Dlaczego?

— Co dlaczego?

— Dlaczego tak mówisz?

Mama patrzy na mnie z tak przenikliwą pewnością w spojrzeniu, że niemal namacalną. Czuję, jakbym mógł dotknąć jej stanowczości i w tym jednym momencie całe moje ciało oblewa zimny pot.

— Bo wtedy gotowa bede.

— Mamo…

— Co?

Nie odpowiadam.

— Do końca jesieni wszystkie sprawy oporządzić zdążę. Ze wszystkimi pożegnać się chcę. Teraz jeszcze nie. Jeszcze za wcześno. Ale na jesień gotowa bede.

— Może i tak, ale ja? Ja nie będę gotowy.

— Ty?

Mama patrzy na mnie z politowaniem, zupełnie jak gdybym palnął jakąś głupotę.

— Maciuś, a co ty tu, dziecko, do gadania masz?

— Jestem twoim synem.

— To moja śmierć, nie twoja przecie.

— Mamo…

Zapada cisza. Nagle, z teatralną zadumą na twarzy, mama zaczyna snuć pewną historię:

— Pamiętam, jak moja matula na tamten świat się wybierała. Z niczyim zdaniem się nie liczyła, nikogo o zgodę nie pytała. W łóżku schorowana leżała i pewnego dnia, kiedy siedziałam ja przy niej, po prostu powiedziała mi, że niedługo umrze. Zapytałam: jak to? Dlaczego tak mówisz, mamuś? A ona na to: córciu, u mnie już śmierć była. I wierzaj mi, że tak to powiedziała, jakby to najbardziej pewna w świecie rzecz była. Spojrzałam ja wtedy na nią i zaraz pewność mnie naszła, że prawdę mówi: to białe w jej oczach można do miski było przelać i na kwaśne odstawić, całkiem jak mleko było.

Mama milczy przez moment i obserwuję, jak próbuje opanować wzruszenie; po chwili ciągnie:

— Uwierzyłam jej, i po prawdzie, za parę dni umarła. Nic się zrobić nie dało. Śmierć przyszła i, ot tak, ze sobą ją wzięła. Najbardziej właśnie jej oczy pamiętam, pod koniec zupełnie już bez światła.

Kiedy to mówi, w jej własnych źrenicach pojawia się błysk łzy.

— I dlatego, Maciuś, ty nic tu do tego nie masz. Taka kolej rzeczy jest.

Słucham tej krótkiej opowieści, zastanawiając się, czy jestem gotowy podjąć to wyzwanie, stawić czoło nieuniknionemu, o którym nie umiałem nawet myśleć, by nie pogrążyć się zaraz w niemej rozpaczy.

— Już dawniej ze śmiercią do czynienia miała. Matula moja. Nie raz nam opowiadała, jak za młodu, jak jeszcze panienką była, spotkała raz taką jednej nocy.

— Mamo.

— To prawda.

— Takimi historiami straszy się małe dzieci.

— Tu nic do straszenia nie ma. Prawda sama. Tak moja mamusia to opowiadała: przed chałupę raz wyszła, późną nocą, druga czy trzecia była. Spać nie mogła, coś ją w piersiach dusiło. Na powietrze wyszła, a tam śmierć przy słupie stoi. Wielka na trzy metry, a i na więcej może, tak, że od słupa ogromniejsza była.

— Mamuś…

— Nie chcesz wiedzieć, co dalej było?

— Nie.

— Mojej mamusi trza wierzać.

Zapada cisza.

Kiedy otrząsam się z letargu, próbując skierować rozmowę na kwestie mniej ostateczne i przygnębiające, niby to żartem, pytam:

— Ale u ciebie, mamo, śmierć jeszcze nie była?

— Nie.

Mama nie odczytuje mojego pytania jako próby nadania sprawie pewnej lekkości.

— Jeszcze nie. Ale przyjdzie. Może i tej jesieni.

Pełnym powagi głosem powraca do przewidywanej przez siebie, kończącej jej żywot pory roku, po czym jej wzrok kładzie się na nieokreślonym punkcie, gdzieś na złączeniu podłogi i bocznej ściany.

— Mamo, proszę cię.

— A czy kto aby twoich braci prosił? No? Wszyscy za nich i za mnie do Boga się modlili. A oni i tak pomarli. Tak miało być.

— Jesteś niemożliwa.

— Dlaczego, Maciuś?

Mama wyraźnie się rozpromienia.

— Tak ci spieszno na tamten świat?

— Nie spieszno. To czas na mnie idzie.

— Jesteś jeszcze młoda.

Próbuję nie dać za wygraną, mając pełną świadomość, że nie przekonam jej nawet najchytrzejszym fortelem. Patrzę na jej siwe, białe niemal, włosy, na obarczoną zmarszczkami, zmęczoną twarz, z której czytać można jak z otwartej księgi historię trudów jej życia, i rozumiem, że moje zapewnienie wydaje się groteskowe.

— Nie słuchasz mnie, Maciuś.

— Słucham.

— Nie słuchasz, mówię ci. Com ja przed chwilą powiedziała? Zapomniał żeś, że braci żeś miał, co do nieba poszli, nim ziemię poznać zdążyli?

— Wiem, mamo, ale…

— Co ale, Maciuś? No? Przecie ci mówię, że czyś stary, czyś młody, i tak kostucha już dla ciebie datę ma. I nikt się wiekiem nie wykręci, jeśli się jej upatrzy takiego za młodu zabrać.

— Wiem… Wiem…

— To czemuś zdziwiony, że i na mnie pora nastać musi?

— Bo cię kocham, mamo.

***

Ojciec jechał z papierosem w ustach. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udawało mu się palić, nie wypuszczając kierownicy z rąk. Siedziałem za jego plecami, trzymając się kurczowo. Nic nie widziałem. Słabe światło reflektora nie dawało rady dostatecznie uporać się z zalegającymi drogę ciemnościami. Silnik wył, potęgowany przez otaczającą nas ze wszystkich stron głuchą ciszę nocy. Ze łzami w oczach modliłem się głośno o szczęśliwy powrót. Motocyklem rzucało po całej drodze. Ojcowa dłoń naciągała linkę gazu bez opamiętania, nie zważając na nierówności terenu, dołki i polne kamienie. Założył na pewno, że tylko jadąc z niemal pełną prędkością, zdoła utrzymać maszynę w ryzach. Każde zredukowanie pędu groziło nam niechybną wywrotką.

Zamknąłem oczy. Nie wiedziałem, czy drżę na skutek zimna, strachu, a może przez wibracje motoru. Czułem ból. Moje osłabione ciało wołało o odpoczynek, chciało jak najszybciej znaleźć się w domu, który wydawał się w tej chwili najbezpieczniejszą fortecą, oazą spokoju.

Minęliśmy mostek, który zawsze był newralgicznym punktem na naszej trasie. Upadek w tamtym miejscu groził utonięciem. Teraz najgorsza była seria zakrętów, które piętrzyły się przed nami niby złowieszcze uśmiechy. Przed pierwszym z nich, skierowanym w prawo, ojciec zwolnił nieco i pewnym szarpnięciem kierownicy wtoczył się na prowadzącą wzdłuż łąk drogę. Zdziwiła mnie precyzja tego manewru, w końcu nie jeden już raz musieliśmy w tym miejscu zsiadać z motoru i wśród licznych potknięć wypychać go na prostą. Następny zakręt, tym razem lewy, wydawał się kolejną formalnością. Motocykl zerwał się jednak w rozpędzie, zupełnie jakby ojciec źle ocenił odległość i nie zdawał sobie sprawy z bliskości łuku. Widocznie dotarło to do niego w ostatniej chwili, bo targnął mocno kierownicę tak, że nie tylko nie minął zakrętu, ale przeciwnie, ściął go zbyt wcześnie. Motor z impetem wpadł do rowu, a siła uderzenia wyrzuciła nas daleko od niego.

Nie jestem w stanie opisać początkowych minut po wypadku. Niewykluczone, że straciłem przytomność. Nie potrafię ocenić tego ze stuprocentową pewnością. Pierwsze, co pamiętam, to przeszywający ból.

Noc zgęstniała tak bardzo, że z trudem dostrzegłem leżącego ojca. Nic nie mąciło panującej ciszy. Silnik motocykla nie pracował. Do moich uszu nie dochodził najmniejszy nawet szmer. Właśnie to dodało mi otuchy. Zalany łzami podniosłem się z ziemi. Jak okazało się dużo później, żadna z moich kości nie była złamana, jednak upadek mocno mnie poobijał i z trudem mogłem chodzić. W żółwim tempie doczołgałem się do miejsca, w którym tkwił ojciec. Choć był stosunkowo blisko mnie, miałem wrażenie, że trwało to wieki. Jego głowa dotykała pnia brzózki. Nie ruszał się. Trzy metry dalej dostrzegłem zarys ukrytej wśród drzewek świętej figurki.

***

Mama wstaje i chwyta w dłonie dwie puste szklanki.

— Mamo, zostaw.

— Do zlewu wstawię.

— Daj to, ja pozmywam.

Zabieram jej naczynia i biorę się za zmywanie.

Szum wody na chwilę zagłusza moje myśli.

— Ojciec w domu? — pytam.

— W pokoju. Na fotelu przed telewizorem śpi.

Odkładam szklanki do zawieszonej nad zlewem szafki i chwytam za klamkę wiodących do pokoju drzwi. Uchylam je. Widzę ciasne pomieszczenie, a w nim starą meblościankę, okryte kocem łóżko, ławę i dwa fotele. Moją uwagę przykuwa włączony telewizor. Na ścianie od lat wisi medal, przyznany ojcu i mnie, ale to długa historia. Na jednym z foteli drzemie stary mężczyzna, mój ojciec. Żyje. Zawsze spadał na cztery łapy. Wygląda tak bardzo niewinnie, że tkwiący gdzieś we mnie chłopiec buntuje się przeciwko temu widokowi, nie poznaje swojego rodzica, nie wierzy w jego obecność. A jednak to on. Ten sam, choć mocno posunięty w latach, pomarszczony, niemal zupełnie łysy, z brzydką blizną nad lewą skronią. Potężny brzuch unosi się powoli i na powrót opada, w rytm głębokich wdechów i wydechów, podczas spokojnego snu.

Zakładając, że tak jak większość moich rówieśników założyłbym rodzinę zaraz po studiach, czy choćby po szkole, moje dzieci nie uwierzyłyby mi, gdybym opowiedział im choć kilka historii z mojego dzieciństwa, z ojcem w roli głównej. Żadne z nich nie widziałoby nigdy swojego dziadka z kieliszkiem w dłoni, nie wspominając już o kojarzeniu go z kompletnym upiciem czy awanturami. Ojciec rzucił alkohol krótko po tamtym wypadku. Sam z siebie. Nikt go przesadnie nie namawiał. Czy ktoś, kto nie znał go sprzed trzydziestu lat, mógłby dać wiarę moim wspomnieniom? Nie sądzę. Ten potulny na pierwszy rzut oka, pogodny człowiek, który wybucha już tylko z przyzwyczajenia i to z siłą kapiszona, nie może być przecież bohaterem tych wszystkich wydarzeń. A jednak.

Cicho zamykam drzwi i wycofuję się do kuchni. Posyłam mamie delikatny uśmiech.

— Idę rozprostować kości — mówię.

— Idź, idź. Coś dobrego na obiad zrobię.

Wychodzę. Kroczę po schodach, które kiedyś służyły mi za miejsce zabaw. Niemal na wprost nich widzę gruszę, która dawniej wydawała mi się ogromna i potężna, a dziś sprawia wrażenie zgarbionej i słabej. Przycięte gałęzie nie owocują już, nie dają cienia. Zmarszczki suchej kory są dowodem na pamięć, jaka drzemie w tym drzewie, świadku historii.

Szosą przejeżdża motocykl. Patrzę za nim, ale szybko tracę go z oczu. Przypominam sobie o moich dziecięcych marzeniach, o fantazjach, w których pędziłem wyśnioną maszyną, a wiatr rozwiewał mi włosy. Nigdy się nie spełniły. Od momentu tamtego zdarzenia nigdy więcej nie wsiadłem na motor. Po prostu nie mogłem.

Dziesiątki razy przemierzałem z ojcem trasę wiodącą od domu do polany, gdzie paliliśmy ogniska. Na szlaku tym zawsze czekało na nas rozdroże, ale tylko jednego dnia postanowiło nas zatrzymać, wyhamować w pędzie. Ścieżki naszych losów splotły się wtedy u stóp świętej figurki. Zaklęta w niej tajemnica, przed którą nieustannie czułem lęk, okazała się siłą, budulcem ludzkich charakterów. Dziś wiem, że nasza relacja już na długo przedtem była rozstajna, skomplikowana, trudna. Pozostaje taka do tej chwili. Pewne rzeczy okazują się nie do przeskoczenia, pewnych mentalności nie można pogodzić.

Co czeka mnie za zakrętem? Nie wiem i nawet o tym nie myślę. Wierzę jednak głęboko, że jest to coś nieuchronnego, co musi spaść na człowieka. Coś, z czym trzeba się pogodzić i żyć dalej, w oczekiwaniu na więcej. I nie chcę, by brzmiało to zbyt sentencjonalnie.

Rozdział 2. Boże i ludzkie

Dokoła domu rosną krzewy i drzewka owocowe. W pobliżu tkwią studnia, ogródek z warzywami, a pod winogronem sklecone stół i ławki. O płot ojciec oparł kilka płyt eternitu, jak gdyby miały się jeszcze kiedykolwiek przydać. Ojcu przydaje się wszystko. W rogach walają się zardzewiałe beczki, gdzieniegdzie podarte szmaty, druty, metalowe części. Dostrzegam wiatrówkę na stanowisku ojca, z którego strzela do szpaków i wróbli. Podwórze jest mniejsze, niż je zapamiętałem. Na pół przedziela je płot i brama, pamiątka po czasach, gdy ojciec hodował kury. Dzisiaj już nie ma tu nawet gołębia, został jedynie pies, stary i ślepy, nie na łańcuchu, jak dawniej, lecz nowocześnie, z postępem, w sporym kojcu. Przednia ściana kojca tworzy fragment ogrodzenia, dlatego widzę świecące puste ślepia, co patrzą przed siebie, lecz niezupełnie na mnie. Pies — Azor, bo wszystkie psy u ojca to Azory — wyczuwa obecność, usłyszał moje przyjście, choć nie ma pojęcia, gdzie stoję i kim jestem. Biedny to pies, acz ma tu dożywotkę, bo ojciec czeka, aż zdechnie, by móc zastąpić go kolejnym. I tak przez te wszystkie lata.

Zbliżam się i dopiero teraz na drugim podwórzu dostrzegam Oresta. Jego widok nie jest dla mnie zaskoczeniem, w przeciwieństwie do widoku drugiego psa, małego, na łańcuchu, a także poruszających się jak w smole paru kur. Nie było mnie kilka tygodni. Sporo się zmieniło. Niczego nie rozumiem i tylko wpatruję się, jak Orest podstawia szczeniakowi jajko pod nos, a kiedy ten próbuje je chwycić, wali go kijem po zadzie. Sytuacja się powtarza.

— Co pan robi, panie Orest?

Nie patrzy w moją stronę, jak gdyby wiedział, że go obserwuję. Jego usta bez papierosa wyglądają całkiem nago.

— Psa tresuję, panie Maciek.

— Tresuje pan?

— Owóż pan Henryk kazał.

— Po co?

— Jak to?

— Po co tresować ojcu psa? I jeszcze kijem?

Orest prostuje się z klęczek.

— Owóż kazali, to tresuję.

— A to jajko?

Trzyma je, jakby o nim zapomniał.

— Jajko? A… To właśnie ta tresura jest, panie Maciek.

Mówi z wyraźnym trudem, na co dzień lubi milczeć, a tu wypytują go jak na spowiedzi albo przesłuchaniu.

— Patrz pan. Walę psa dotąd, aż się nauczy, że jajka nie wolno. Dopiero żem zaczął i jeszcze nierozumny.

— Ale skąd tu jajka? I co to za pies?

— To pan nic nie wiesz?

— Nikt mi nic nie mówił.

— Owóż pan Henryk go sprowadził. Kazał tresować, to tresuję.

— Ale po co?

— O, po to. Po jajko. Już żem mówił.

— Po co ojcu ten pies?

— W miejsce Azora pewno.

— Ale Azor żyje.

— Żyje, żyje, ale co to za życie, panie Maciek? Może i się pospieszył pan Henryk odrobinę, ale widać okazja była, to sprowadził.

— Tu nigdy nie było dwóch psów.

— Owóż są jak byk. Nic pan nie zrobisz.

— Co na to mama?

— A mnie skąd wiedzieć?

— Nic nie mówiła przy panu?

— Owóż coś mówiła.

— Zła pewnie na ojca.

— Czy zła to nie wiem. Może odrobinę. Ale niedługo i tak tu jeden pies zostanie, szkoda złości.

— A kury?

— Kury?

— Ojciec nie trzymał kur od lat.

— Owóż dziś trzyma.

— Po co?

— Z nudów może.

I jakby sam się nudził, powraca do tresury. Podstawia psu jajko i wali kijem, aż pies piszczy.

— Z nudów?

— Ojca swojego pan nie znasz, panie Maciek?

Znam — myślę. Znam aż za dobrze.

— Co mama na te kury?

— Owóż nie wiem. Jajka ma swoje, to może i się cieszy.

— Kto kur dogląda?

— A jakże, ja, kto inny?

— Tyle dobrego. Potrzebne mamie na stare lata jeszcze kury.

— Owóż kazali, to doglądam. Nic do roboty nie mam. Zacznie się las, to więcej trochę bedzie.

Las, który zawsze był dla ojca drugim domem.

— Jutro jedziemy? — pytam.

— A jakże.

Wali psa raz jeszcze.

Rozmowa się urywa. Orest wyciąga papierosa i zapala. Opiera się na kiju. Nie patrzy na mnie, jakbym był jakimś paniczem lub kimś takim.

— Dużo tych kur? — pytam.

Widzę tylko trzy.

— Owóż niedużo.

— Trzy?

— Może i więcej. Pochować się musiały.

— Jajka choć znoszą?

— Ano.

Pokazuje jajko.

Papieros, przyklejony do wargi, unosi się i opada.

— Muszę koniecznie mamę zapytać, co ona na to.

— Owóż jak coś pan Henryk postanowi, to tak będzie.

Wzdycham na te słowa.

Orest zaciąga się dymem. Ma gęste rudawe bokobrody i przydługie włosy. Koszulę dopiął modnie na ostatni guzik, choć pewnie nie wie nawet, co to moda. Strój jego nie jest nowy ani czysty, lecz mimo to nazwałbym go schludnym, tak jakoś to wszystko pasuje do siebie, tworzy całość. Trudno powiedzieć, ile ma lat, jakoś pomiędzy czterdzieści a sześćdziesiąt.

— I pan z tym kijem tak? Do psa?

Patrzy na mnie jak na butelkę wódki, mówiąc: pozwól żyć.

— Kazali, to…

— A jakby utopić się panu kazali?

— Pan Henryk?

— Ktokolwiek. Co to za różnica?

— Owóż jest ogromna. Po jak pan Henryk…

— To co?

— To bym i się utopił.

Rzuca niedopałek byle gdzie pod nogi, aby po chwili zawstydzić się tego i zastanawiać, czy aby go nie podnieść.

— Pan Henryk to dla mnie jak ojciec, choć nie rodzina nawet.

A dla mnie — myślę — rodzina, a jakby nie ojciec. Orest go chciałby za ojca, a ja bym mu go chętnie oddał. To, jaki był przez lata, jaki jest do dzisiaj. Co się zmieniło? Nie pije. Starość go przytępiła. Nic poza tym. I ja się zmieniłem, dorosłem, czwarty krzyżyk zaraz, choć skóra wciąż cienka na mnie jak u dziecka. Pamięć ciągle dobra. A ten jest szczęśliwy, bo ojciec jest mu ojcem. Orest. Jako dziecko nie wiedziałem, czy to jego imię, czy nazwisko. Skłaniałem się raczej w stronę nazwiska. Brzmiało dziwacznie, a jednocześnie prosto jak większość nazwisk w okolicy. Bo są tu Hamerki, Kuryły, Wołosze, Kraśniki, Rębisze, Kulasy, Banzaje, Papuchy, Grzywaki, to mogłyby być i Oresty. Mieszka sam w pustym i zaniedbanym domu po rodzicach. Stary kawaler, zawodowy pijak, jak to mówią. Ojciec zatrudniał go do różnych prac, dawał coś zjeść i na papierosy. Czasem i wódką poczęstował, bo na jedzenie Orest nie był łasy. A trzeba go było najczęściej zachęcać, bo leń i lewe ręce do roboty, lecz tak go jakoś lubił ojciec i pomagał mu, jak umiał. Nie tylko on zresztą. Tu cała okolica dla Oresta miała talerz zupy. Drzewo podziabał, owoce w sadzie zebrał, do murowania garażu ktoś go wziął, zaprawę mieszał. A kto go nie chciał i nie dał łyżki strawy, temu sam z pola podbierał marchwi czy kapusty. A kto go karmił i szanował, temu nie wziął. Taki to człowiek.

— I skoczyłby pan w wodę?

— Za panem Henrykiem?

Wzrusza ramionami.

— Przecież pan nawet pływać nie umie. Mam rację?

— Owóż od maleńkości żem nie pływał. Skąd mi wiedzieć, czy umiem?

Kręcę głową.

— I tak z tym kijem? Do psa? Co panu zrobił?

— Pan wiesz, panie Maciek, że nawet Hitlera bym nie skrzywdził, a co dopiero psa.

— A jednak pan wali.

— Lekko.

— I za co?

— Dla nauki. Psa trza od małego tresować, panie Maciek. Zobaczysz pan, do jutra ten szczeniak bedzie jak w zegarku chodził.

Podstawia mu jajko pod nos. Pies wącha, wącha i zdaje się, że już odejdzie, lecz jednak pokusa zwycięża i stara się polizać. Orest przykłada mu kijem.

— Widzisz pan? Już prawie.

— Jak się wabi ten pies? — pytam.

— Owóż Azor chyba.

— Azor? I ten Azor, i tamten Azor? Dwa Azory?

— Pan Henryk zawsze na psa Azor woła. On innych imion nie zna.

— Ale teraz ma dwa psy, to i by się przydało poznać.

— Niedługo już.

— Co niedługo?

— Widzisz pan tego starego Azora. Patrzy przez pręty niby na nas, a przecie głosy ino słyszy, nic nie widzi.

— To jeszcze nie znaczy, że zdechnie.

— Owóż może.

— Chyba go ojciec nie zechce wywieźć gdzieś albo…

— Ja nie wiem. Był już w schronisku się pytać.

— Ojciec?

— Ta.

— Mój ojciec?

— Pan Henryk.

— W schronisku? On wie o istnieniu takiej instytucji?

— Powiedział mu ktoś.

— I co?

— Nie przyjęli.

— Chciał go oddać?

— Ta.

— Nie zabić, nie wywieźć do lasu, a legalnie oddać?

Orest wzrusza ramionami.

— Dlaczego nie przyjęli? — pytam.

— Bo ślepy.

— Nie chcieli ślepego?

— Owóż ślepego nikt nie weźmie. Kazali panu Henrykowi go trzymać dożywotnio. Jak to się wyrazili: do naturalnej śmierci.

— Masz ci los. Jeszcze tu zaczną przyjeżdżać i węszyć. Podał adres?

— Mnie skąd to wiedzieć?

— Oby nie. Jak tu przyjadą… Jak oni zobaczą ten kojec pozasrywany i ten łańcuch… Ojciec by jeszcze grzywnę dostał albo siedzieć poszedł. A karmi tego małego psa chociaż?

— Owóż karmi.

— Widział pan?

— Sam go żem karmił, bo mi pan Henryk kazał.

— Chociaż tyle. Ojciec ma dużo spraw na głowie i potrafi o własnym psie zapomnieć. A tutaj jeszcze te kury. I im starszy, tym gorzej na robotę napalony. Co z tym psem zrobi?

— Mnie skąd wiedzieć?

— Nie mówił nic?

— Owóż nie.

— Musi go trzymać teraz do samego końca. Kto pierwszy umrze.

Orest nie komentuje. Wyciąga papierosa i zapala.

— Mogą mu patrzeć na ręce — mówię. — Niech pan mu nie pozwoli nic z nim zrobić.

— Co ja mogę?

Pali.

— Gdyby coś próbował…

— Pan Henryk?

— Ja go znam aż za dobrze, panie Orest.

— Pies to najmniejszy problem.

— Jest coś jeszcze?

— No jak to? Owóż las, panie Maciek.

— A, las.

— To mało?

Widzę w oczach Oresta strach przed tą robotą.

— We trzech damy radę — mówię.

— Pan Henryk coraz starszy. A i ja nie młodnieję.

— A o mnie pan zapomniał? Ja młody może?

— Z nas najmłodszy.

— Minęły już czasy, gdy się biegało po lesie jak sarenka. Teraz podźwignąć się łatwo, kolana nie te, plecy nie te.

— Panie, pan młody jesteś, panie Maciek. I głową pan pracujesz.

— I stąd mnie wszystko boli. Człowiek niezwyczajny. Jakbym fizycznie robił całe życie, to i inaczej bym ciężar odczuwał, inną siłę miałbym. Choć jak się jest synem mojego ojca, trudno nie nabrać siły, nie przejść przeszkolenia. Ganiał mnie od małego, brał ze sobą wszędzie. Dobrze, że człowiek trochę głowy miał i dał stąd nogę.

— Ta.

Orest wyrzuca papierosa, znowu za nim patrząc.

— Jednak wróciłeś pan do domu ojca, panie Maciek.

— Zabrzmiało, jakbym umarł.

— Owóż to jakiś rodzaj śmierci.

Ma czasem Orest zapędy filozofa.

— Żeby pan wiedział. Dla mamy tutaj wracam. Zapłakuje się, jak mnie nie widzi miesiąc.

— Matkę jedną się ma.

Chce podstawić psu jajko pod nos, ale rezygnuje.

— Zrobimy ten las w parę dni, jak co roku, i wracam.

— Wraca się do domu. A pan nie wracasz, ino jedziesz.

Zaskakuje mnie tym.

— Tam jest mój dom — mówię.

Nie jestem do tego przekonany.

— Co to za dom, bez żony, dzieci. Owóż ja bez szkół i bez przyszłości żem jest. Ale pan?

— Mówi pan jak moja mama.

— Nie chciał żem.

— Nie szkodzi. Wiem, co pan miał na myśli.

— To wracasz pan czy jedziesz?

Ten biedny człowiek po szkole podstawowej wie lepiej ode mnie, że nie mam do kogo ani do czego wracać.

— Niech będzie, że jadę.

— Dogadaliśmy się.

— Tak. Wyszło na pana.

— Za długo pan jedziesz?

— Tak jak zwykle. Posiedzę parę dni, pomogę wam z tym drzewem. Niech mama nie marznie w zimie, a ojciec trochę sprzeda. We wrześniu mam wolne w uczelni, to dłużej niż na weekend zjeżdżam. Właściwie mógłbym tu siedzieć cały miesiąc, ale jakoś…

Jakoś co? — myślę.

— Owóż rozumiem.

— Ojciec podkrada drzewo cały czas?

— Dla sportu bardziej, dla rozrywki.

— To jest pasjonat dopiero. Że też go nigdy nikt nie złapał.

— Las blisko ma. Wystarczy przez drogę przejść.

— Swój las ma daleko. I tam jutro trzeba pojechać, panie Orest. A pan mi mówi, że ma tutaj.

— Ma w sensie: las tu stoi. Jest. Rozumisz pan?

— Nie musi mi pan jak dziecku tłumaczyć. Wiem, że mieszkamy przy lesie. Ale to nie nasz. Państwowy.

— Owóż państwowy, niepaństwowy…

— Pan jest taki sam jak mój ojciec. Kupuje metr drzewa, a dokrada dziesięć metrów. Państwowe znaczy swoje, tak?

— Ależ skąd. Nie swoje. Niczyje. Albo inaczej: wspólne.

— Co pan powie?

— Ja sam las swój daleko mam, panie Maciek. A ten trochę bliżej. A w zimie zimno.

— Pan sprzedał ojcu dwa wozy drzewa ze swojego lasu, pamięta pan? Jaka afera była. Nie wspomnę, że pan wszystko potem przepił.

— Mój brat się wmieszał w to, bo ktoś mu doniósł. Ktoś! Drapalszczak w tym moim lesie wtedy was widział.

— I przyjechał z miasta aż, żeby się kłócić z moim ojcem. Że to nie pana las rzekomo, tylko jego.

— Jaki tam jego. Wspólny. Po ojcach. Nasz i jeszcze jednego brata, co nie żyje.

— Ojciec tłumaczył, że nie wiedział. Że myślał, że to pana. I że pan go tak prosił, że niby na jedzenie panu trzeba.

— Bo tak było.

— A pana brat, że na jedzenie to pan ma, bo pana karmi. Ale na wódkę pan chciał ten las nam sprzedać.

— Zaraz tam na wódkę.

— Tak mówił i ojca kryminałem straszył.

— Cały brat mój.

— A uspokoił się dopiero, jak mu ojciec powiedział, ile dał panu za to drzewo. Nie chciał wierzyć.

— Sknera jedna.

— Ojciec zapłacił panu uczciwie, jak za zboże.

— Owóż prawda.

— Więc ma pan las. I po co po państwowe sięgać?

— Dla mnie tam państwowe, niepaństwowe, panie Maciek. Jak ktoś mnie wilkiem, to i ja mu nie barankiem.

— Co panu państwo zrobiło?

— Państwo? A to mało? Rentę mi dali? O, tyle żem widział.

Pokazuje sprośny gest.

— Ale nic nie zabrali przynajmniej — mówię.

— Owóż zabrali, bo się należała. A jak nie dali, a się należała, to znaczy, że wzięli. Jak swoje. To i ja jak swoje biorę.

— Za co tę rentę pan chciał?

— Jak za co?

Obrusza się.

— Za krzywdę moją — mówi.

— Za krzywdę?

— A jakże?

— A co to za krzywda?

— No, krzywda.

Nie dopytuję więcej. Chwilę milczymy, a Orest kolejny raz tresuje psa kijem.

Ci, którym kradnie warzywa z pól, też mu zabrali, bo nie dali. A należało się za krzywdę, jak to mówi. Mimo to trudno nie czuć sympatii do Oresta. Prosty, wdzięczny człowiek. Pokręci się trochę po podwórzu, pomoże, poprzeszkadza, ma ojciec gębę do kogo otworzyć, z kogo się pośmiać, z kim zapalić. Bo pali dalej jak smok, choć już wiek taki, że niejeden pomarł. A ten jeszcze dźwiga to drzewo, tnie, dziabie i handluje. Człowiek, co nie da się już zreformować. Człowiek starej daty. Chory, jak nie ma co robić. Nie umie odpoczywać. Kiedyś zakończy życie w lesie — jestem pewien. I szkoda go będzie, bo gdyby się oszczędzał, to z tymi genami by żył i żył, może do setki. Dziadek miał dziewięćdziesiąt dwa lata, kiedy zmarł. A wódkę pił do ostatniego dnia, dzień w dzień, jak mleko. A nie jadł prawie wcale. A ojciec od kiedy nie pije, robi jeszcze więcej, i ciągle coś musi mieć w rękach, czuć wysiłek, ciężar. I dobrze, że Orest z nim łazi, to i przypilnuje trochę. Jak by tak zasłabł ojciec, to może mu pomoże. Pomoc chociaż wezwie. A ojciec się trzyma, choć coraz gorzej chodzi, choć brzuch mu już urósł jak bęben, drze się czasami wniebogłosy, że go boli. Ale przechodzi za chwilę i znów do lasu biegnie. Jak za młodości, jak kiedy byłem dzieckiem.

Orest spogląda na niebo. Najbardziej lubi chmury. Potrafi wyczytać z nich wszystko: pogodę albo przyszłość.

— Poezja każe nam świat dostrzegać — mówi.

Jakby pożyczył od kogoś te słowa. Jakbym to ja je w myślach włożył w jego usta. Bo tak mi pasuje do niego ta literatura. Wygląda jak dawny artysta, wycięty ze starych zdjęć odwieczny wagabunda. Gdyby urodził się w innym miejscu, w innych czasach, może…

— I co pan dostrzega?

— Może padać.

— Niech pada. Byleby jutro było sucho.

— Owóż właśnie jutro może padać, panie Maciek.

— I to pan widzi już dziś?

— W powietrzu czuję. Pies też to czuje. Widzisz pan?

Wskazuje na Azora. Ten stoi wpatrzony w zupełnie ciemną nicość i wącha, a każdy ruch nozdrzy jest jak dotyk, coś mu mówi.

— Po psie można nawet poznać, panie Maciek.

— Mamę na zmianę pogody w krzyżu łamie.

— Tak też można.

— Jak dotąd było aż za ciepło jak na wrzesień.

— I to też znak. Pogoda, jak kobieta, zmienna.

— Mogłoby jeszcze poczekać parę dni.

— Może poczeka. A panu tak spieszno?

— Chcę mieć to już za sobą. Nie lubię lasu.

— A kto lubi? Znaczy pan Henryk lubi, ale to już taki człowiek. Mnie tam nie pilno do roboty. Po co jej szukać? Sama mnie znajdzie.

— Ale nie minie pana. Dlatego lepiej poszukać jej i zrobić. I odpocząć.

— A jak się uda i mnie minie?

— Prędzej się śmierci spodziewam niż zmiany planów ojca.

— A śmierć to zły powód, by się udało z łap roboty wyrwać? Jak każdy inny. A może i najlepszy.

I jakby chcąc kropkę postawić w tym miejscu, sięga kolejny raz po papierosa. Zaczyna palić.

— Jakoś to będzie — mówię. — Zwiezie się parę wozów, pośpiechu nie ma. A i ognisko się napali, tak jak zwykle.

— Zjadłoby się kiełbasy z ogniska.

— Będzie kiełbasa.

— I mleko do kiełbasy, panie Maciek.

— Będzie mleko.

Mlekiem nazywał najtańsze wino w sklepie.

Szczeniak, czarny z białawym brzuchem, zajmuje się sobą przy budzie, zapomniał o jajku, które wciąż Orest dzierży w ręce, szorstkiej i spalonej od słońca. Azor nasłuchuje w kojcu. Jego ślepia wyglądają jak dwie dziury w czaszce, przez które widać na wylot trawę. Są zielone. A mnie się wydaje, że widzi lepiej niż my obaj, że czuje dokładniej i wie o wiele więcej. Psi wieszcz naznaczony kalectwem z woli Boga. Jak wybraniec. Coś stracił wyrokiem losu, lecz co innego zyskał.

Gdy Orest zaciąga się i patrzy w niebo, ja skupiam wzrok na ciemnym wanie ojca, przykrytym folią od kurzu albo słońca.

— Co z nim?

Pokazuję.

— Na chodzie.

— Jeździ?

— Musi. Jak się sprzedaje, to musi jeździć, bo kto kupi?

— Ojciec sprzedaje samochód?

— Owóż ponoć.

— Myślałem, że już go nie sprzeda. Od lat tylko gadał i gadał o sprzedaży, a potem, jak przyszło co do czego, to nic z tego.

— Ostatnio trochę przy nim grzebał.

— Dał się zrobić?

— Ja tam mechanik żem nie jest, panie Maciek.

— A ojciec co mówił?

— Że może kto go weźmie. Już ogłoszenie puścił.

— Naprawdę? Kto mu puścił?

— Chłopak Sołtysków, ten, no, Wojtek. Podobno przez komputer. Czy jak to tam to ustrojstwo się nazywa.

— To nawet na mnie nie zaczekał?

— Widać rozmyślić się nie chciał czy jak.

— Może.

— Dyżury przy telefonie uchwalił.

— Dyżury?

— Kto może, ten czeka na klienta, aż zadzwoni.

— Cały ojciec. W gorącej wodzie kąpany. Pana też zatrudnił?

— Owóż zdarzyło się, że raz czy dwa żem czuwał. Ale nie było mi źle, miał żem co jeść i palić. Ino bez mleka.

— Bez?

— Pan Henryk zabronił. Powiedział, że muszę być trzeźwy jak niemowlę.

— Pan? To znaczy… Właściwie po co?

— Żeby klienta nie spłoszyć, panie Maciek. Klient podobno wrażliwy dziś się zrobił i nawet przez linię wyczuje, czy kto trzeźwy.

— Cały ojciec.

— Trochę mamusia czuwa pana Maćka. Trochę pani Sarna.

I na wspomnienie o niej markuje w powietrzu jej ogromne piersi. Jakbym nie wiedział bez tego, o kim mowa.

— A ojciec?

— Pan Henryk wtedy w lesie. A jak nie w lesie, to śpi. Choć śpi o wiele krócej.

— Akurat teraz uciął sobie drzemkę. Nie mam zamiaru go budzić. Niech śpi jak najdłużej. W czasie snu wygląda niewinnie jak dziecko.

Orest kończy palić.

— Pani Stenia w oknie — mówi.

Odwracam się i widzę mamę. Macha na mnie.

— Obiad pewnie, panie Orest. Chodźmy.

— Ciepło, to i się jeść nie chce.

— A jednak trzeba. Ale ma pan rację, wyjątkowo ciepły wrzesień.

— Popada, mówię panu.

— Byleby tylko nam roboty nie zepsuło.

Orest milczy.

Wchodzimy do domu, ja pierwszy, a on z tyłu, pokornie schylony, nieśmiały i strwożony. Już tyle lat przecież stołuje się u mamy, a wciąż taki jakiś przepraszający, taki spięty. Jak swój prawie, bo i bez niego ojciec by może nie dał rady. Albo całkiem by zdrowie postradał przy drzewie. Nieraz mu mama guzik przyszyje u koszuli, a innym razem da stare buty ojca. I tak go łata, od oka, umyć się każe, ogolić, oporządzić. I tak ten Orest jakoś funkcjonuje.

Uderza mnie zapach jedzenia w pomieszczeniu i zaduch ciasnej kuchni, co przypomina mi dzieciństwo. Te wszystkie mieszające się ze sobą wonie, smażone mięso, słonina, bo ojciec musi tłusto, cebula i czosnek, śmietana do ogórków, do tego zazwyczaj ścięte w ogródku zioła, na cztery fajerki to wszystko gotowane, czasami duszone, zależnie od potrawy, kiełbasa zwyczajna i boczek, pomidory, smalec, kuchenka się dymi i jęczy ze zmęczenia, a cały ten melanż wchodzi w każdą szczelinę, osiada na meblach, osadza się w pamięci. Bo nie da się o nim zapomnieć, nie można się go wyzbyć, jest jednym z członków ciała, jednym z domowników. Zawsze bliski.

W kuchni oprócz mamy kręci się Sarna. Wszyscy tak na nią mówią. To wdowa po młodszym bracie ojca, który umarł młodo i ją zostawił z dzieckiem. Znalazł się pokój dla nich, gdy się wyprowadziłem i tak sobie żyją w mniejszej lub większej zgodzie wszyscy razem. Sarna pomaga mamie w kuchni i przy domu, a mama przy Ani, jej córce, bo jest chora: upośledzona trochę, prawie nie mówi, jest przy tym nadwrażliwa, a wszyscy obchodzą się z nią niby z jajkiem.

I widzę właśnie, że Orest to jajko od treningu psa ciągle trzyma w ręce.

— I po coś mi to jajko przyniósł? — mówi mama.

— Owóż…

— Ale niech bedzie, do lodówki wsadź.

I Orest wykonuje polecenie.

— Cześć, Maciek — mówi Sarna.

— Cześć.

Jest tylko dziesięć lat ode mnie starsza. Ten brat ojca był późno zrodzony i do tego słaby: w rodzinie żyjących długo umarł młodo, a wyniszczyły mu organizm papierosy. Ojciec i dziadek jak smoki całe życie, a tamten popalił trochę i go nie ma.

— Siadajcie, Maciuś, Orest, już obiad gotowy — mówi mama.

Orest przygląda się Sarnie. Lubi na nią patrzeć. Nieraz potrafiła mu nawet uwagę zwrócić, że co tak się pan na mnie patrzysz jak to przysłowiowe cielę? A on na te jej krągłe kształty patrzy, bo mówił mi kiedyś, że lubi u kobiety, jak tutaj i tutaj ma trochę więcej ciała, a piersi u Sarny to jak dwie pajdy chleba.

Ta zbliża się do mnie i szepce mi do ucha.

— Sprawę do ciebie mam, Maciek. Muszę ci coś powiedzieć.

W jej twarzy widzę strach zmieszany z tamowanym płaczem.

— Coś się stało?

— Chodź.

Bierze mnie pod rękę i wyprowadza z kuchni.

— Maciuś!

— Zaraz wrócimy, mamo.

Wszyscy za nami patrzą.

Sarna wygląda na mocno przygnębioną. Zaczynam się bać, o co jej może chodzić.

— Patrzaj.

Zniża głos.

Wyjmuje z kieszeni fartucha zgiętą kartkę.

Wygląda na list. Może to złe wieści? Wygląda równie dobrze na pismo urzędowe. Może jej przyszło zapłacić za coś albo…

— Rozłóż.

Podaje mi papier.

Rozkładam go, patrzę i aż mnie odrzuca. Spodziewałem się wszystkiego, lecz nie tego.

— Co to jest?

Pytam, choć widzę. To rysunek kreślony niewprawną ręką dziecka.

— To ty mi powiedz — mówi Sarna.

— To jest… Ten, no…

— No mów.

— Jak by to nazwać…

— Wiem, co to jest. Męża nieboszczyka żem przeżyła.

Jej spojrzenie ucieka.

— Męska kuśka — mówi.

— Po prostu członek.

— Nie bluźnij. Jak mam to rozumieć?

Wskazuje rysunek.

Jest na nim wyraźnie nakreślone przyrodzenie, na całej kartce męskie genitalia, nic poza tym. Obrazek jest bohomazem, lecz nie ma wątpliwości, co przedstawia.

— Kto to rysował? — pytam.

— Ania.

— Ania?

Sarna jest bliska płaczu.

— Tak.

— U niej to znalazłaś?

— Nie znalazła żem.

— Nie?

— Widziałam, jak rysuje. Sama mi to pokazała.

— Jestem w szoku.

— A ja? Jako matka? To przecie dziecko.

— Ile Ania ma lat? Dwadzieścia pięć?

— Czy to ważne?! Chora jest. Nie może nic o takich sprawach wiedzieć, no bo skąd? Kochane dziecko.

— Rozmawiałaś z nią? Pytałaś, o co chodzi?

— Siły żem nie miała.

— Kiedy to było?

— Wczoraj.

— Powinnaś z nią pogadać.

— I co jej powiem?

— Zapytaj, co narysowała.

— Wiesz, że nie mówi. Czasami ino pojedyncze słowo bąknie.

Przez moment zastanawiam się, co można z tym zrobić.

— Czego ode mnie oczekujesz? — pytam.

— Sama nie wiem. Musiałam to komuś powiedzieć. Dobrze, żeś przyjechał. Bo komu jak nie tobie? Heńkowi? Zresztą…

— Co?

— Ktoś jej to musiał pokazać…

Ociera pierwszą łzę.

— Chyba nie myślisz…?

— A co ja mogę myśleć? Nic już nie wiem.

— Ojciec? On ma siedemdziesiąt pięć lat.

— I co? Chyba mu nic nie uschło?

Kreśli znak krzyża i bije się trzy razy w pierś.

— Nie wiem, co się dzieje z przyrodzeniem mężczyzny w tym wieku, ale domyślam się, co dzieje się z jego głową. To, co widzimy na tym rysunku, to ostatnia rzecz, o jakiej myśli.

— Ojca z młodości nie pamiętasz. Psem na baby był. Na zabawy chodził. Podszczypywać lubił…

— Wiem o tym. Potem rzucił wódkę i się ustatkował. A od tamtej pory minęło trzydzieści lat. Poza tym, Sarna, o czym my tu rozmawiamy? Ojciec? Chyba sama w to nie wierzysz. To córka jego brata. Nigdy jej źle nie potraktował. Jestem pewien. Wiele można zarzucić ojcu, ale nie coś takiego. Uwierz mi, że jestem ostatnią osobą, która chciałaby go bronić. A mimo to nie wierzę w jego winę.

Sarna ociera oczy.

— Ja go nie oskarżam — mówi. — Ja ino nikomu już nie ufam. Nikomu. Biedne dziecko.

— Może widziała to w telewizji?

— W telewizji? Takie rzeczy?

— Nie wiem. Teraz jest moda na pornografizację. Może puścili coś po dwudziestej trzeciej.

— Ania już o dwudziestej w łóżku zawsze leży.

— No to nie wiem. Może jej ktoś to pokazał na zdjęciu czy w komórce. Niekoniecznie mężczyzna. To mogła być koleżanka albo jakiś dzieciak.

— Do Ani nikt przecie nie przychodzi. I ona rzadko wychodzi. Prawie wcale. Tyle co czasem na spacer w stronę pola.

— Więc kto?

Sarna przełyka ślinę.

— Orest — mówi.

— Orest?

— Tak, ten pijaczyna. Wiecznie się tu kręci. I na mnie tak patrzy, o, tak.

Wytrzeszcza oczy, pokazuje.

— Na ciebie — mówię. — Nie na Anię.

— Czyli żeś zauważył.

— Podobasz mu się. Ty wolna i on wolny…

— Broń mnie, Panie Boże!

Kreśli znak krzyża.

— Potrzebny mi drugi pijak!

Mama wychyla się zza drzwi.

— Maciuś, Sarna…

— Już idziemy, mamo.

— Co się stało?

— Nic. Zaraz przyjdziemy.

Mama obserwuje nas bacznie, zanim się wycofuje.

— Nie wierzę, żeby to był Orest — mówię. — O co właściwie go oskarżasz?

— Przez gardło mi to nie przejdzie.

Jej oczy ponownie nabiegają łzami.

— Spróbuj.

— Mógł ją, jak to się mówi, molestować.

— Orest?

— A dlaczego nie?

— On nawet nie zna takiego słowa.

— A bo to trza znać?

Ma rację.

— To jest do niego zupełnie niepodobne — mówię.

— Do pijaczyny? Bumelanta? Antychrysta?

— Trochę przesadzasz. To nie jest zły człowiek.

— Ale czy dobry?

Zastanawiam się.

— Nie jest zły. Trochę zagubiony. Rodzina mu obumarła albo go zostawiła. Został sam, stary kawaler. Lubi wypić. Nie ma za wiele drygu do roboty, ale ja też nie mam. Czy to go skreśla?

— Za rękę nikogo żem nie złapała. Ale mu nie ufam.

— Poza tym, wiesz ile ryzykowałby takim zachowaniem? Ojciec to jego główny dobroczyńca, chyba nikt nie ma dla niego tyle… Może nie szacunku, ale… W każdym razie daje mu zjeść, wypić i zapalić, a więcej Orestowi nie trzeba.

— A kobiety? Może kobietę mu też daje?

— Co ty mówisz?

— Może nieumyślnie, ale daje. Ciągle go tu sprowadza. Okazji mu nastręcza.

— To jeszcze nic nie znaczy. To mógł być każdy. Albo nikt.

— Jakże to?

— Może nikt nic Ani nie zrobił.

— A jak zrobił?

— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może to jej się wzięło… Nie wiem skąd.

— A jak jej się nie wzięło? To co?

— To mógł być każdy.

— A ty?

— Co ja?

Przez chwilę nie rozumiem.

— Kawaler jesteś. Baby nie masz.

— Co ty, Sarna?

Pociąga nosem, spuszcza wzrok.

— Już nie wiem, co mam myśleć. Nikomu nie ufam, rozumisz?

— Powiedziałaś mi o tym, więc musisz mi zaufać.

— Pomożesz mi?

— Jak?

— Muszę swoje dziecko ochronić. Ania bezbronna jest. I biedna, chora. Muszę…

— Kto tu na co dzień przychodzi?

— Na co dzień?

— Tak najczęściej.

— Najczęściej to mało kto. Sąsiadka jedna, druga, ale rzadko.

— Chodzi mi o mężczyzn.

— Mężczyźni?

— Tak.

Sarna myśli.

— Wojtek Sołtysków. Ale to jeszcze dziecko.

— Też nie posądzałbym go o coś podobnego. Kto jeszcze?

— Nie wiem.

— A ksiądz?

— Co ty, Maciek?

— Przychodzi tu na obiad.

— Ksiądz?

Patrzy na mnie, jakbym się urwał z choinki.

— Mówię tylko, że przychodzi.

— Ale to ksiądz. Sługa Boży.

Nie mam już na to argumentów.

— Koniecznie porozmawiaj z Anią.

— Ale jak? Ona jest taka wrażliwa, tak mało rozumi…

— Obserwuj ją, dobrze? Może coś zauważysz.

— Ty też oczy otwarte miej. O wszystkim mi mów.

— Będę.

Oddaję jej rysunek, a ona go składa i chowa do kieszeni.

— Chodźmy — mówi. — Obiad trza zjeść.

Wchodzimy do kuchni. Machinalnie patrzę na Oresta. On patrzy na Sarnę. Co mogło się wydarzyć pod dachem tego domu? Staram się o tym nie myśleć, jakby to mogło cokolwiek zmienić i naprawić.

— Ojciec jeszcze śpi?

— Zdaje się.

— Nie budzisz go, mamo?

A mama, bliska płaczu, załamuje ręce.

— Ty wiesz, ile on je? — mówi. — Jak nie śpi i w lesie nie jest, to je i je. Nic więcej. Nieraz to i w godzinę kilka razy. Ino lodówkę otwiera i zamyka.

Mama tak narzeka za każdym razem, gdy przyjadę.

— A brzuch coraz większy — mówi. — I coraz gorzej chodzi. I jeszcze to drzewo dźwiga. Serce mu może w końcu nie wytrzymać. A jak tłusto je! Zupę na kurze codziennie i jeszcze chce, by mu okrasić. Okrasić! Inaczej nie zje. Mięso mu trza po kilka razy smażyć. Boże drogi. Kiełbasy u nas jak przy wojsku idzie. I kawa do tego, bez przerwy ino kawa. I to z cukrem!

— Mamo…

— No co mamo, Maciuś?

— Z ojcem chcesz walczyć? Wiesz, jaki on jest. I tak postawi na swoim.

— I co, mam na to aby patrzyć?

— Jest silny jak tur.

— I stary.

— Przeżyje nas wszystkich, znając życie.

— Byleby ino nie w złą godzinę, Maciuś.

I w tym momencie na progu staje ojciec. Najpierw wchodzi jego brzuch. Jest rzeczywiście coraz grubszy. I coraz ciężej oddycha.

— Co na obiad? — pyta.

— Maciuś przyjechał.

Ojciec dostrzega mnie, bo musi — takie mam wrażenie. Podchodzi, ściskamy sobie ręce. Krótki, męski uścisk.

— Przyjechał? Do domu ojca wrócił — mówi. — Jak papież, gdy umierał.

— Heniuś!

Ojciec się zaśmiewa. Nieco złagodniał na starość, już nie jest dawnym ojcem, choć trudno powiedzieć, by stał się nagle lepszy. Po prostu zestarzał się, wyciszył trochę i to wszystko. A co mu ciągle tkwi pod skórą, tego nie wiem. Domyślam się tylko, że jest to ten sam demon, ten sam, który niszczył mi dzieciństwo, a mamie młode lata. I skrywa się ledwo przed światem, przed oczami ludzi, jakby czekając jedynie, by wybuchnąć. Wciąż mrozi mnie ojca spojrzenie, jego głos, on cały. Bo ciągle wydaje mi się, że zaraz krzyknie. Zaraz się rzuci na mamę albo na mnie. Zaraz pokaże, że nic się nie zmieniło. A on tylko wolno okrąża stół i siada. Chodzenie sprawia mu trudności. Dopiero w lesie odzyskuje młodość, to las mu dodaje energii i siły. Tam odżywa. A w domu się nudzi, nie może znaleźć miejsca, tak skory do pracy, że jest mu niemal tlenem. Bez niej ginie. A im człowiek starszy, tym bardziej chce żyć dalej, tym bardziej się trzyma wciąż cieńszej nitki życia. I taki jest ojciec. Narzeka, robiąc swoje. Zła dieta, nałogi i praca ponad siły. Ma siedemdziesiąt pięć lat. Powinien odpoczywać. Ma z czego żyć, a jemu ciągle mało. Ciągle handluje, cokolwiek wpadnie w ręce. Drzewo, samochód, a teraz nawet jajka. Wciąż kombinuje, jak robił to za młodu. Ciągle kręci. A atmosfera wokoło jest tylko trochę rzadsza, bo ciągle w powietrzu wisi sztych siekiery. Czują to mama, Sarna, nawet Ania. Czuje to Orest, gdy tylko tu zagląda. Czuję to wreszcie ja ten raz w miesiącu, przez dzień albo dwa, we wrześniu nieco dłużej. Czujemy to wszyscy, że trzeba z nim ostrożnie, że umie się uprzeć jak osioł, nagle się zapomnieć, rzucając się na kogoś z niemiłym słowem czy spojrzeniem. I wszyscy się nauczyli koło niego chodzić, jak gdyby na palcach, by tylko go nie spłoszyć, nie urazić. I ja też to robię, łapię się na tym często, choć dawno wyrosłem z chłopięcych krótkich spodni, choć mam wykształcenie najlepsze w całej gminie, choć żyję na swoim, za swoje, po swojemu. Nic to nie daje. Już zawsze będę kulił się jak pies, gdy na mnie spojrzy.

I przypominam sobie o psie.

— Jak się wabi ten pies?

— Dobrze — mówi ojciec.

— Pytałem, jak się nazywa.

— To wyraźnie mów. Coraz gorzej słyszę.

— To prawda — mówi mama. — Ojciec na starość prawie głuchy jest.

— Jaka tam starość, Stenia. Ojciec przeszło dziewięćdziesiąt lat żył, a i matka miała osiemdziesiąt… Ile? Dwa? Trzy? Tak jakoś.

— Gdybyś się ino oszczędzał, Heniuś…

— A on się oszczędzał?

— Nie. Dlatego umarł. A tak może sto lat żyłby albo sto dwadzieścia? Może by o nim w gazecie napisali albo i w telewizji coś niecoś wspomnieli. Że taki wiek piękny i dostojny. A tak to dziewięćdziesiąt parę lat i chłopa nie ma.

— Po co ci, Stenia, trza do telewizji? Mało to swoich kłopotów masz? Nikt od nas z rodziny w telewizjach nigdy nie był.

— A wcale nieprawda, bo Maciuś był, już żeś zapomniał?

— Był?

— Nie udawaj, Heniuś. Był, był, i parę razy. Taki uczony jest, że go nagrali. Za tego, no, eksperta robił.

— Mamo…

— No źle mówię, Maciuś? Tak było czy inaczej?

— Co to za telewizja teraz — mówi ojciec. — Kiedyś to jak puścili coś, to człowiek patrzał. Ślepi od telewizora oderwać nie mógł. A teraz ino od tych głupot ślepnie.

— Głupoty, a oglądasz.

— Dla szybszego zaśnięcia, Stenia.

— Już cicho, zupa gotowa — mówi Sarna.

I razem z mamą kładą na stole parujące talerze.

Zaczynamy jeść. Ojciec jak zwykle siorbie, łyka szybko, jak gdyby mu kto miał ten talerz z zupą zabrać. Co chwilę dławi się i czka, a jak się zatnie w tym jedzeniu, to przeklina, jakby to nie on sam i jego pośpiech byli temu winni. A brudzi przy tym wokoło jak niemowlę. Więcej poza talerzem może zupy niż w żołądku. Kroi chleb i żuje go prawie bezzębną szczęką. Tylko się marszczy cała twarz od tego żucia. A przy tym tyle tego chleba łyka, że więcej go niż zupy. Bez chleba nie może się obyć, nie potrafi. Tak nauczony, że wszystko musi z chlebem. Pod spodem skarpety z dziurą na dużych palcach. Są takie sprawy z jego życia, w które nikt by nie uwierzył, gdybym kiedyś chciał o nich opowiedzieć. A nie chcę. Bo wstyd. I po co? Na przykład to, że potrafi zapuścić tak długie i stwardniałe paznokcie, że obcina je szlifierką. Autentyk. Albo to, że kiedyś ukisił ogórki w pojemniku po farbie. Nie dość że przeżył, to nie dostał nawet biegunki. Ma żołądek z żelaza. Wszystkich częstował, zachwalając produkt. Nikt nie chciał jeść. Mama krzyczała na niego, że zwariował. A on, że nie może się nic zmarnować, nawet pojemnik. Przecież go umył. Mamie pozostało tylko załamać ręce, bo jak z nim rozmawiać, kiedy on wie najlepiej? Albo z tym drzewem. Był czas, że zasadzały się na niego służby leśne, ktoś zauważył, ktoś doniósł, komuś przeszkadzało. Tropili go, szukali śladów opon, a on na własnych plecach to drzewo wynosił. Wielkie, ciężkie kłody. Niczym duch. Nie przyszło nikomu do głowy, że tak można. Orest nieśmiało próbuje jeść jak człowiek, choć widać w nim stare nawyki, ale walczy. Kobiety, trzy już teraz, bo Anię zdążyli sprowadzić na czas z pokoju obok, wsłuchują się w te melodie ojcowych cmoknięć, chlipnięć, a słyszą je tylko jak z dala, jak przez ścianę, bo tak już przywykły do jego zachowania.

— Pożyłby człowiek jeszcze trochę — mówi ojciec.

— Heniuś…

— Co to za wiek te siedemdziesiąt parę? Mało się zdaje. Dłużej można.

— Tato, niektórzy to i tego nie dożyją. I połowy nawet.

— Kto tam by tyle nie dożył? Mało który. Kiedyś to starych ludzi na świecie pełno było. I jakoś żyli. Z młodości się pamięta. Stary na starym. A teraz też by się chciało, bo czemu nie?

— A brat twój? — pyta Sarna.

— Co brat mój?

— Ile pożył?

— To co innego.

— Bo co?

— Zawsze słaby był, chorowity.

— I musiał mnie z Anią przez to zostawić?

— Źle ci nie jest.

— A pewno, choć mógłby do dzisiaj żyć i jeszcze dłużej. Więc nie narzekaj, Heniek, bo grzeszysz.

— Będzie mi mówić, co to grzech!

— A będę. Z Anią paciorek codziennie mówimy, nie, Ania? A ty?

Dwudziestopięciolatka uśmiecha się nad zupą, ale milczy. Ma lekko skośne oczy i tę chorobę na twarzy wypisaną.

— A ja się przez pracę modlę. Przez wysiłek — mówi ojciec.

— Heniuś…

— No co, źle co mówię?

— Dobrze.

— Jak można do kościoła chodzić i Boga w sercu nie mieć? — pyta Sarna.

— Bo ja w Boga nie wierzę, ale w Kościół.

— Coś takiego!

— Śpię głową do kościoła zawsze i sumy nie opuszczę.

— Głową do kościoła! A sumy od kiedy nie opuszczasz? Takiś mądry? — mówi Sarna.

— Od kiedy mi emeryturę dali.

— Ale staż!

— Lepszy niż żaden. W niedzielę Bóg odpoczywa, to i ja mogę.

— Bóg? A ty podobno w Boga nie wierzysz.

— To przez diabła jesteśmy, kim jesteśmy, Bóg dla nas inny plan miał.

— Czyli istnieje?

— Jaki niby plan, tato?

— Istnieje, tak? — pyta Sarna.

— Podaj, Sarna, drugie — mówi mama. — Ale ty, Heniuś, trochę ino.

— To po co dwa gotujesz, jak nie mogę?

— Bo Maciuś przyjechał.

— Mamo, ja tam nie jestem taki głodny…

— Maciuś…

— No co?

— Podawaj, Sarna.

I mama wstaje, by pomóc.

— Słyszał żeś, Maciuś, co ojciec za żart ostatnio wymyślił?

— Nie słyszałem.

— Mówi, że tyle co Ptaszek je.

— I co?

Nie rozumiem.

— Tyle co Józek Ptaszek, rozumisz? Najgrubszy chłop we wsi.

Ojciec zaśmiewa się z własnego żartu.

— Dobre? — pyta.

— Dobre.

Orest się podnosi.

— Ty gdzie? — pyta ojciec.

— Mnie to już starczy może, panie Henryk.

— Siedź.

— Ale to przecie za dużo.

— Jedz, jak dają. W lesie odrobisz, nie bój się.

I Orest siada.

Na stole lądują kotlety i ziemniaki, do tego surówka z ogórkiem i szczypiorkiem.

— Herbaty zaparzę.

— Ja może, mamo.

— Siedź, Maciuś, no co ty?

— Pomogę.

— Siedź, nas dwie jest. W lesie się jeszcze narobisz.

— Taka prawda — mówi ojciec. — Kobieta w kuchni jest, to lepiej się nie wtrącać. Stary kawaler żeś jest, to skąd masz wiedzieć?

— Heniuś…

— No co? Źle może mówię?

— A pewno, że źle. Jaki tam Maciuś stary?

— Kawaler do ilu młody jest? Do dwudziestu pięciu?

— Teraz są inne czasy, tato.

— Inne czasy?

— A inne. Teraz się wydłużyło wszystko. Później się dojrzewa.

— To aż dojrzewać trza, żeby się ożenić? Smykałkę trza mieć, ot co. Do baby podejście.

— Teraz karierę ludzie robią. Uczą się.

— I po co? Ile można? Jak ty ten dobry moment przegapić? I co ci z tego przyszło?

— Heniuś…

— A przegapiłem. I co?

— I nie wstyd ci?

— A wcale. Widać się nie nadaję do tego.

— Chociaż się przyznajesz.

— A co mam ukrywać czy udawać?

— Jedzcie, Heniuś…

— A mógłbyś choć spróbować.

— Próbowałem.

— Kiedy?

— No przecież nie przy tobie — mówię.

— Zbereźnik się znalazł.

— A mnie tam umrzeć prędko — mówi mama.

I wszyscy przestają jeść, i patrzą tylko na nią.

— Co ty, Stenia?

— A tak.

— Gdzie teraz ci umrzeć, jak ty ode mnie młodsza?

— Ale z innych genów. U nas się długo nie żyło.

— A mamusia twoja?

— Młodsza ode mnie była, jak umarła.

— A wyglądała staro…

— Także tatuś mój. Siedemdziesiątki nawet nie miał, jak go śmierć zabrała.

— Ha!

— A prawda. Brat mój już jeden nie żyje. Ino drugi został.

— Mamo…

— No co, Maciuś?

— Nie myśl o tym.

— A to coś da może? Czy myślisz, czy nie myślisz, to już twoja data na górze zapisana.

— Jaka data? Teraz jest, mamo, technika, medycyna. Serce ci przecież zrobili. I tylko blizna została, nic poza tym.

— Co to za serce takie? Z zastawką? Boi się człowiek w nocy na drugi bok przekręcić.

— Ale działa.

— Działa! A jak mnie nieraz zakłuje…

— To przez nerwy. Musisz się, mamo, wyciszyć, uspokoić. Nie myśl o tym. To serce działa i bez twoich myśli.

— A jak tu nie myśleć?

— Melisę pij, spaceruj.

— Kiedy mi nogi puchną.

— To siądź pod winogronem. Po co masz coś robić? Sarna ci przecież pomoże.

— A to gorzej jeszcze.

— Gorzej?

— Bo jak człowiek robi, to aż tak nie myśli. Najgorzej jest siąść i tak siedzieć.

— To haftuj, szyj, no nie wiem… Coś lekkiego.

— Jak, kiedy całe życie człowiek ciężko robił?

— I właśnie teraz jest czas, żeby odpocząć. Już ci wystarczy tej roboty, mamo.

— I jeszcze ta cukrzyca. Do haftowania, szycia oczy trza mieć. A jeszcze nic zjeść człowiek nie może, o, zobacz, co jeść muszę.

I łza, która szkliła się od kilku minut, wreszcie spada z oka.

— W tę jesień mi umrzeć przyjdzie.

— Stenia, bo Ania tego słucha — mówi Sarna.

— A niech wie dziewczyna, co to za życie nam wieść przyszło.

— Idź, Aniu, do pokoju, jak już zjadłaś.

Dziewczyna wstaje bez słowa, odstawia talerz do zlewu i wychodzi.

Wszyscy skończyli już jeść i tylko siedzą. Ojciec wstydzi się matki łez, to widać. Orest zmieszany, najchętniej pewnie by się napił. Sarna i ja patrzymy w stronę mamy, bezsilni i cisi, tylko żal w nas wzbiera.

— Wczoraj chojaka żem ściągnął — mówi ojciec.

— Niedługo mi przyjdzie już żyć.

— O, taki, jak ten garnek.

— To serce, te nogi, ten cukier…

— Wielkie bydlę. Ciężkie. Powoli, powoli, żem ściągnął.

— O, o, jaka noga spuchła. Skarpetę rozcinać muszę, bo mnie ciśnie. I but ino lekki, szeroki, z przydepniętą piętą.

— Na metry żem pociął i poszło.

— A jaki żylak, o, tu…

— Zajęcie człowiek miał, bo jak bez tego?

— A ino krok za krokiem chodzę, nie inaczej. Do sklepu nie mogę dojść, bo tak się męczę. I nawet nie nogi tu winne, ale serce. Oddychać po trzech minutach marszu nie da rady. Człowiek jak pies jaki sapie, a pierś prawie rozsadza. Co to z tego?

— Po trochu, po trochu, i lasu się przerzedzi.

— Człowiek na stare lata nic już nie wart.

— Co suszka mam w lesie trzymać, jak ściąć mogę? Aż się prosiło o ścięcie drzewo, a mnie tam długo prosić nie trza.

— Oj, ciężko mi, ciężko. I po co człowiek żyje? Żeby tak się na koniec męczyć? Ino tyle.

— Jak ja nie wezmę, to kto inny weźmie. I cóż z tego?

— I oczy. Szkła coraz grubsze, a coraz słabiej widzę. Na jedno oko to wcale prawie, a na drugie trochę. To przez tę cukrzycę.

— Kiedyś się nocą szło, a teraz w biały dzień się idzie.

— Co to za życie bez oczu? Lepiej ręki nie mieć. Albo nóg całkiem. A tak to pół świata nie widać albo więcej.

— Sołtysek mnie nie podpierdzieli, choć to sąsiad. Sam lepszy ode mnie nie jest, przekręt lubi zrobić.

— Już lepiej umrzeć, niż oślepnąć całkiem.

— A Wojtek czasami ode mnie złotówkę dostanie. Na oranżadę. Wokoło się pokręci, a zawsze coś się do roboty znajdzie, to mu daję.

— Ta jesień mnie wykończy.

— To co ma podpierdzielić kto? To ludzkie sprawy wszystko, nic innego.

— Oj, Boże, Boże…

— Ludzkie, ludzkie…

— Boże, Boże…

I tak jedno przez drugie, każde sobie. Że nie wiadomo, komu odpowiadać. Dlatego się milczy zazwyczaj, aż przestaną.

Pierwszy podnosi się ojciec. Wychodzi. Za nim Orest. Sarna zmywa naczynia po obiedzie. I tylko ja siedzę z mamą przy stole, staram się być przy niej. Nawet jeżeli nie wiem, co powiedzieć.

Jutro jedziemy do lasu z ojcem i Orestem. Nie tego blisko tutaj, przez drogę, lecz naszego. Co roku tam jeździmy, by uszczknąć po trochu maminej ojcowizny. Bo to po dziadku z mamy strony las, w który się ojciec wżenił. Ścina co roku parę wozów, a resztę przez drogę dokłada na bieżąco. Trochę na handel oddaje. Tak, by mieć zajęcie. Bo bez zajęcia jest ojciec jak bez papierosa. Dusi się tylko i szarpie. I nie da się z nim wytrzymać jeszcze bardziej.

Rozdział 3. Przeszkoda pierwsza

Wisielca znajdujemy pięćdziesiąt metrów w głębi lasu, akurat tam, gdzie mieliśmy ścinać. Wyczuł go najpierw pies, potem zobaczył Orest. Próbował dojrzeć wśród koron drzew choć fragment chmury, prześwitujący przez gałęzie błękit nieba, tak bardzo go to uspokaja, daje chęć do życia. I nagle odrzuca papierosa, ale nic nie mówi, stoi i gapi się w to drzewo niby w obraz.

— Co tam żeś dojrzał, Orest? — pyta ojciec.

— Owóż sam pan zobacz, panie Henryk.

Podchodzimy.

Chłopak wisi niespodziewanie wysoko, gdzieś na dwudziestu pięciu metrach, co wzmaga zdziwienie i strach, które czujemy. Jakby go coś tam wciągnęło, jakaś siła lasu, jakaś nienaturalna moc go zaciągnęła aż pod niebo. Właściwie nie wiemy jeszcze, że to chłopak, ledwo rozpoznać można w nim człowieka, ale jednak. Aż głowa boli od tego zadzierania, a oczy aż pieką od patrzenia w słońce. Wisi jak strach na wróble, jak strzępy szmat, ale nie sposób nie wiedzieć, że to szubienicznik.

Bluzg ojca przerywa milczenie.

— Właź tam, Maciek.

— Ja?

— Najmłodszy żeś jest.

— Ale po co?

— Trza zobaczyć, co to wisi.

— Chyba kto to.

— Wszystko jedno.

— Tu trzeba wezwać policję czy karetkę, nie wiem.

— Już nie ocucisz go pan, panie Maciek.

— Tym bardziej nie będę tam wchodził.

— Właź, mówię.

— To wysoko.

— On wlazł.

I patrzymy na tego, który wisi, jakby z niedowierzaniem. I pewnie jednocześnie nas ta myśl nawiedza, że jak on mógł tam wejść i właściwie po co. Wisi w środku lasu, daleko od wioski, bo parę kilometrów. I jeszcze tak wysoko.

— Myślisz, że sam tam wszedł?

— A z kim? — mówi ojciec.

— Nie wiem.

— To po co gadasz?

— Tak tylko. Wysoko jakoś.

— I jeszcze, psia mać, w naszym lesie, jakby innych nie było. Na moim chojaku. I jak go teraz zetnę?

— To nasz najmniejszy problem.

— Bo co?

— Bo trzeba coś z nim zrobić.

— To właź po niego.

— Po niego?

— A po kogo?

— Nie wolno go ruszać. To po policję trzeba.

— Jeszcze mi ino milicji brakowało. W moim lesie.

— Dobrze, że w twoim, tato, nie w państwowym.

— Ale potrzebne mi to? Już byśmy jednego ścięli.

— Człowiek nie żyje. Tragedia się stała. A las nie zając, nie ucieknie.

— Jaka tam znowu tragedia? Chciał, to się powiesił.

— Może i chciał.

— A jak inaczej?

— Nie wiem.

— Telefon ze sobą masz?

— Mam.

— Po co ci w lesie, przy robocie?

— Z domem trzeba mieć kontakt w razie…

— W razie czego?

— Nie wiem.

— To po co gadasz?

— W razie, bo ja wiem… Kontakt trzeba mieć ze światem.

— Jeszcze ci drzewo przygniecie i tyle z tego będzie.

— Za swoje kupiłem, to i niech przygniata.

— Myślałby kto.

— To co, mam wyrzucić go teraz, żebyś się lepiej poczuł?

— Dzwoń, jak masz dzwonić.

— Gdzie?

— Po milicjantów.

— Milicji już nie ma dawno.

— To po tych drugich.

— Dopiero mówiłeś, że po co telefon w lesie.

— Dzwoń żeż.

Wyjmuję komórkę, ale coś mnie wstrzymuje.

— I co mam powiedzieć?

— Jak co?

— No nie wiem właśnie.

— Niech przyjeżdżają.

— Gdzie?

— Tu.

— Wiem, że tu, ale jak im wytłumaczyć?

— Uczą was czego w tych szkołach?

— Nie tego.

— Tak żem myślał.

Ojciec patrzy raz na mnie, raz na Oresta. Ten ciągle wpatrzony w wisielca, nawet nie drgnie.

— Powiedz, że w lesie tu i tu, co masz więcej gadać?

— Myślisz, że trafią?

— To już nie nasza głowa.

— A co powiedzieć?

— Niech przyjeżdżają.

— To wiem, ale po co?

— Jak po co? Po niego.

Wskazuje głową drzewo.

— I mam powiedzieć, że wisielec wisi?

— A co innego? Gadał żem ci właź, to wiedziałbyś, co mówić.

— Nie wolno zacierać śladów. Będą sprawdzali na pewno, jak tam wszedł.

— A jak? Po drzewie.

— Ja wiem, że po drzewie.

— To co gadasz? Dzwoń żeż.

— Takiemu to dobrze — mówi Orest.

— Co?

— Takiemu.

Pokazuje.

— Daleko od ziemi, blisko nieba.

— Coś ty pijany czy nietrzeźwy?

— Owóż od rana nic żem nie pił, panie Henryk.

— Może dlatego.

— Trochę mnie suszy właściwie.

— Po robocie.

— Trudno.

— Głowy tak nie zadzieraj, bo ci jeszcze z szyi spadnie.

— Kiedy on tak wysoko piękny się wydaje.

— Jak nic z niedopicia do reszty żeś zgłupiał.

— Spójrz pan, panie Henryk.

— Piłę bierz.

— Też bym tak chciał wysoko wejść.

— To właź.

— Owóż nie wejdę. Za młodu człowiek po drzewach biegał, ale teraz?

— Ty żeś biegał…

— Biegał żem, panie Henryk. Przyrodę to ja lubię. Pola, rzeki. Po łąkach się chodziło.

— Chyba guza szukać.

— A i się nieraz znalazło.

— Już teraz lepiej nie szukaj. Bo znaleźć łatwo. Dzwonisz?

Patrzy na mnie.

— Dzwonię.

A wszystko zaczęło się niewinnie, niemal sennie.

Od rana ojciec się szykuje, aż chodzi cały w środku, bo zaraz do lasu, od razu, jak najszybciej. Wstał już z kurami i zdążył zjeść z trzy razy i tylko zagląda z pokoju do pokoju i do kuchni, gdzie tu by kogo zaczepić, z kim ten czas przepędzić, bo przecież za wcześnie tak przy ciemności ranka jechać, bo i po co? I gdzie jest ten Orest, zakała, znów się upił pewno. I gdzie jest ten Maciek, leń jeden, śpi do późna. I Stenia by mogła już wstać? A gdzie są Sarna z Anią? I tak zastanawia się, i pali papierosy, jednego za drugim tak kurzy, kawę wypił, w ogródku już był i na polu, a nawet psy nakarmił.

— Jak ma ten pies na imię w końcu? — pytam.

To było wczoraj jeszcze.

— Azor, a jak inaczej?

— Dwa Azory?

— Pewno.

I nie przetłumaczysz ojcu, bo pies musi być Azor, nie inaczej. Wszystkie te psy Azory u ojca były, ale zawsze jeden naraz. A teraz dwa nagle i co z tym pierwszym zrobi?

— Nic na razie.

— A potem?

— A potem się zobaczy.

— Tylko nic nie rób z nim.

— To po co się pytasz, co z nim zrobię?

— A po to, żebyś przypadkiem nic nie zrobił.

— Co mam zrobić?

— Nie ruszaj go, niech żyje.

— A pewno. Urodził się, to i niech żyje. Mnie tam nic do tego.

— Spodziewaj się jakiejś kontroli ze schroniska. Nie żartuję.

— Kontroli?

— A co myślisz? Że nie poznali się na tobie?

— Tak do ojca?

— Chodzi mi tylko o to, że widać, skąd przyszedłeś do nich.

— Niby skąd?

— No ze wsi.

— Widać? Przecie koszula uprana, buty kościołowe, a nawet zęby żem ze sobą wziął.

— Twoja mowa cię zdradza.

— Ty mi tu Biblii nie cytuj.

Ojciec strofuje mnie wciąż jak małe dziecko.

— I nawet jak ze wsi, to cóż z tego? — pyta.

— A to, że wiadomo, jak się na wsi psy traktuje.

— No jak?

— Różnie.

— Ja tam dobrze traktuję.

— Brudne to takie.

— A jaki ma pies być?

— I chude.

— Orest je dokarmia.

— Orest? On sam nie ma co do garnka włożyć.

— Ja mu przecie daję. I on je wtedy dokarmia. Czasem matka.

— Mama jest chora.

— A kto zdrowy?

— Nie może się schylać i chodzić długo.

— Kto jej każe?

— Za dużo przy tobie pracuje.

— Co ty gadasz? Obiadu nieraz nie ugotuje nawet, bo wszystko Sarna za nią robi.

— Bardzo dobrze.

— Gdzie tam dobrze? Zrobiłaby co, to i by zdrowie miała.

— Że ty nie chorowałeś nigdy całe życie, to nie oznacza, że nikt nie choruje. Oboje jesteście po siedemdziesiątce. Musicie się oszczędzać.

— Nie chciał żeś się za doktora uczyć, to teraz go tu nie rżnij.

— Nie rżnę żadnego doktora.

— Ale głupa rżniesz. Jak matka. I jeszcze z tą blizną na wierzchu chodzi, co jej o, tu robili.

Pokazuje na mostek.

— I co? — pytam.

— Jak co?

— Czego ma się wstydzić?

— A po co to ludziom chorobą w oczy świecić?

— A ludzie to zdrowi wszyscy? W każdym domu jest coś, jak nie choroba, to inny problem.

— Pewno. Ale to wstyd jest, rozumisz?

— Ty mówisz mi o wstydzie?

— Ja. Twój ojciec.

Milknę. A potem zbieram w sobie siłę, by wypalić.

— Mama nie ma się czego wstydzić. Chodziła koło ciebie całe życie, wszystko dla ciebie robiła, po twojemu zawsze było. A teraz jest chorą staruszką.

— Dziury w całym szuka.

— W całym?

— Ta blizna ją ma usprawiedliwić niby czy rozgrzeszyć. Do lasu nie pójdzie ze mną ani nic nie zrobi.

— Widziałeś jej nogi?

Macha ręką.

— Widziałeś czy nie?

— Widział żem. I co?

— Napuchły jej jak dwa wiadra.

— Niewiele lepsze za młodu miała, nie pamiętasz.

— Pamiętam dobrze. Rok temu jeszcze nie były takie spuchłe.

— Były, były. To już latami liczyć jak te nogi puchną. I nic z tym nie zrobisz, już taki urok matki. Albo jego brak.

Aż mi wychodziła przez pory w skórze złość na ojca.

— I ino po doktorach by chodziła — mówi.

— Ma siedemdziesiąt dwa lata!

— A ja więcej. I co? Był żem kiedy?

— Takiego drugiego jak ty to nie ma.

— A widzisz, jakiego ojca masz?

Już chciałem powiedzieć mu jakiego, ale się powstrzymałem. I tak by nie zrozumiał. Bo skoro nie widzi w sobie problemu, to co takiemu tłumaczyć?

— Ludzie chorują — mówię. — Zwłaszcza na stare lata.

— Ale to zaraz po doktorach trza? I skąd na leki?

— Nie dość że masz emeryturę, to jeszcze drzewem handlujesz.

— A co to za emerytura? Głodowa. Na chleb. A zamiast masła margaryna.

— Po co ci więcej? Do grobu te pieniądze weźmiesz?

— Ja do żadnego grobu się nie wybieram.

— Już się niejeden nie wybierał i w nim skończył.

— Ty mnie chcesz straszyć?

— A co z mojego straszenia komu przyjdzie? Ja tylko mówię, że kiedyś przyjdzie umrzeć, a na tamtym świecie pieniądze niepotrzebne.

— Ty już moje pieniądze chcesz rozdzielać?

Zaśmiałem się.

— A co mi po twoich pieniądzach?

— Lasu chcesz i gruntu?

— A co to za las? Co za grunt?

— Już ojcowizny się zachciewa, chociaż ojciec wśród żywych.

— Nie chcę od ciebie żadnej ojcowizny.

— Nie chcesz? A kto o moją majętność się martwi?

— Ja na wieś nie wrócę. W mieście żyję i mam za co, nie po to się kształciłem. Nie chcę ani złotówki, a tym bardziej ziemi.

— To po co cię tak moje pieniądze martwią?

— O mamę mi chodzi.

— O matkę?

— Tak.

— Bo co?

— Bo chora. A ty jej żałujesz.

— Nikomu nie żałuję.

— Żałujesz. Ciułasz te pieniądze, a wszystko się wali.

— Co się wali?

— Wszystko. Rozejrzyj się po domu, po podwórzu. Gdzie są te twoje pieniądze? Ja ich tam nie widzę.

— Brzydzisz się ojcowych obejść, co?

— Brzydzę się tylko niektórych postaw ludzkich.

— Moich?

Chciałem mu odpowiedzieć: powiedziałem „ludzkich”. Ale przemogłem to w sobie, zignorowałem prowokację.

— Po co ci te pieniądze w skarpecie trzymać?

— Pieniądz potrzebny jest.

— Na leki, lekarzy, na…

— Nie na głupoty.

— Ciągle ci mało i mało. Sam się wykończysz kiedyś przez tę chciwość.

— Znowu mnie straszysz. Ja jeszcze wam pokażę. Żył bede i sto lat, byleby wam na złość.

— Komu nam? Kto jest tobie wrogiem?

— Zawsze przeciwko mnie. Ty i matka.

— Że co?

— Co ja żem powiedział, to źle.

— Kiedy tak było?

— Co chciałem żem zrobić, to źle.

— Nie przypominam sobie.

— Bo ojciec to stary i głupi, tak? Bez szkół i wsiowy? A matka to co?

— Co mama?

— Ona inna?

Już miałem powiedzieć: a pewnie, że inna. Całkiem inna.

— Zamiast przy ojcu to przy maminej spódnicy żeś całe życie sterczał — mówi ojciec.

Milczę.

— I jeszcze ojcowiznę w pogardzie masz.

— W pogardzie?

— Mówisz, że nie chcesz.

— Przed chwilą nie chciałeś mi nic dać.

— A komu dam, jak ciebie jednego mam? Sąsiadowi?

— Daj na schronisko dla psów.

— A tfu!

Pluje na podłogę.

— To wydaj na zdrowie, póki jest na co wydać — mówię. — Jak nie na swoje, to na mamy.

— Ona zdrowa. Ino się ruszać trza, robić.

I złość we mnie buzuje.

— Z tobą się nie da — mówię.

— A co ma się dać?

— Nic.

— To po co gadasz?

I takie to z ojcem rozmowy. Lepiej nic nie mówić. Od byle głupoty przechodzi się do kłótni. A byle kłótnia sprowadza złe wspomnienia. I tylko ten ranek był taki ożywiony, jak gdyby nie miało się wydarzyć to, co się zdarzyło. Jak lekko się wstawało, jak się chciało wybiec z domu, by rzucić się na trawę, usiąść pod winogronem lub choćby na drogę wyjść, popatrzeć ludziom w oczy.

— To ty, Maciek, w domu?

— W domu.

— Dobrze ma ta Stenia.

— Pewnie.

— No i ojciec. Robotę chłop lubi i z wzajemnością zresztą. Dobrze żeś całkiem o ojcach nie zapomniał, bo każda ręka się przyda, na stare lata zwłaszcza.

I tak tego ranka się chciało z ludźmi trzymać, a jeśli nie z ludźmi, to z psem, a choćby z kurą. I tylko wokoło podwórza się chodziło, jak ojciec, a jakże, bo zanim jeszcze wstałem, on już zrobił obchód, a nawet trzy obchody, sprawdzając obejście, pozagracane miejsca i puste budynki chylące się ku ziemi. I prawie słychać było te myśli w jego głowie: gdzie Orest, gdzie Sarna, gdzie wszyscy się podziali? O studnię się oparł, posiedział w cieniu gruszy, wypuszczał psa z kojca, by zaraz znów go wpuścić, na szosę wychodził, a potem z szosy wracał i tak mu leciała godzina za godziną, aż dom się obudził, a razem z domem wszyscy.

Mama i Sarna podają nam śniadanie, a my przy tym stole we dwóch naprzeciw siebie. Czasami spoglądam na ojca, a ojciec na mnie wcale, skupiony na żuciu, siorbaniu, połykaniu. Chleb tylko kroi kuchennym tępym nożem i wpycha go w siebie, a brzuch mu ciągle rośnie. Pije kawę. Jakaś zbłąkana mucha się trafia, to wali w nią z całej siły domorosłą łapką, skleconą z kijka i kawałka dętki.

Pamiętam. Jako dziecko przechodziłem etap, gdy chciałem być silny, chciałem mu dorównać. By mógł być ze mnie dumny, choć raz. By mógł powiedzieć: mam prawdziwego syna, to mój syn. Zacząłem rozwijać swoje mięście, ćwicząc pompki. Miałem może dwanaście lat, wstawałem wcześnie rano i zawsze przed szkołą musiałem poćwiczyć, choćby parę minut. Najpierw z trudnością robiłem kilka pompek, nie miałem techniki i siły, nie mogłem się ustawić. Przyglądałem się, jak koledzy popisują się na wuefie albo na przerwach, gdy chcieli imponować. Stopniowo dowiadywałem się, jak wygląda pompka, nie byle jaka, ale profesjonalna. Powoli, z dnia na dzień robiłem coraz więcej, a mięśnie w ramionach bolały coraz słabiej. Piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć pompek, to był wyczyn. Aż w końcu doszedłem do pięćdziesięciu. Byłem dumny. Chciałem by dumę odczuwał także ojciec. Rzecz jasna ćwiczyłem w największej tajemnicy, starałem się o to, by nikt mnie nie zobaczył. Lecz przyszedł ten moment, że chciałem się ujawnić. Zbierałem się długo, aby zaczepić ojca, powiedzieć mu o tym, że taki ze mnie siłacz. A gdy to zrobiłem, wszystko zakończył bardzo krótko: pięćdziesiąt pompek? Ty? To jakie to pompki muszą być? Chyba babskie. I zaprzestałem jakichkolwiek ćwiczeń. Wszystkiego mi się odechciało. Przestałem się starać. Potrafił zabić we mnie każdą radość. A teraz siedzi naprzeciw mnie i siorbie, żuje, mlaska.

— Jedz, Maciuś, jedz, bo się przecie narobisz — mówi mama.

— Jem cały czas.

— Ale mało.

— Tyle, ile trzeba.

A ojciec nie zważa na nas, robi swoje, pakuje w siebie jedzenie do oporu, by móc potem robić bez przerwy przy ścinaniu. Myślami już jest w lesie, już się zasadza na pierwszą lepszą sosnę, już liczy sągi i sążnie, szarpie piłę, a potem z radością, tak bliską podniecenia, spogląda na drzewo walące się na ziemię. Człowiek lasu. Układa, przycina, zgarnia gałęzie, idzie dalej. Biegnie. Bo pośpiech cechuje tę jego pracę w lesie, jak gdyby ten las miał ktoś zabrać zaraz, jakby kto czas liczył. I nie odpocznie ojciec tylko biega, a my z Orestem za nim, choć młodsi, w gorszej formie, bo za nim nie zdąży nawet młodzieniaszek, tak las go napędza, dodaje sił i ducha. I przeklina. Na drzewo, na nas, na świat, i nas pospiesza, a niech tylko piła się zatnie lub siekiera stępi, to zaraz tragedia się dzieje, ojciec wpada w furię, a Orest chmur szuka na niebie, jakby równowagi, a moje oczy także gdzieś wędrują, węsząc za jakimś oparciem, jakimkolwiek. To może być inne drzewo, nie to ścięte. To może być pająk wiszący w swojej sieci. To może być wszystko właściwie, lecz nie ojciec, bo w chwilach tych brzydzi mnie sobą jeszcze bardziej i staje się obcy zupełnie jak intruz, nie jak ojciec. Ta złość mu wykwita na twarzy niczym narośl. Szpecą go wściekłość i obłęd, odbiera ludzkie cechy dzikość. A on ciągle biega i szarpie się z tym drzewem, a nawet ze sobą, ze światem, z czym się daje. I wchodzi do ringu z każdym przeciwnikiem, bo mieni się mistrzem pomimo swojej tuszy, pomimo starości tak bardzo posuniętej, jak gdyby zapomniał, że jest już emerytem, że dzisiaj są młodsi i oni walczą lepiej. To nie ojciec. On będzie do końca wywijał swoją piłą, traktując ją w myślach jak miecz, atrybut władzy. Będzie w pośpiechu przemierzał las i ciął, i rąbał, i tylko wióry zostaną po nim, żadnych innych śladów. To będzie mój spadek po nim — wióry w lesie, bo przecież w ten las kiedyś wejdzie i nie wróci. Jestem pewien. I wiedzą to wszyscy: prócz mnie wie także mama, wie Sarna, wie Orest, sąsiedzi i proboszcz, ksiądz Farmazon, a nawet przeczuwa to Ania na swój sposób, aż w końcu zostanie jej płacz po wujku Heńku, jak płacze do dzisiaj po własnym swoim ojcu, gdy jej się przypomni, choć tyle lat minęło. Biedne dziecko.

A ojciec przeżuwa, ja patrzę. Mama znowu:

— Jedz, Maciuś.

— Jem, mamo.

— Jak widzę, że nie jesz.

— Jem, jem.

I to mlaskanie przerywa jakiś hałas. Ktoś puka do drzwi i zaraz wchodzi, staje na progu.

— Dzień dobry, można?

Wojtek Sołtysków, sąsiad, chłopak piętnastoletni, wchodzi podniecony.

— Chodź, Wojtuś, co się stało? — mówi mama.

— Chciałem się tylko spytać…

— O co, Wojtuś?

A ojciec wciąż żuje, nawet nie spojrzy w jego stronę.

— Bo ja bym chciał do lasu z panem Heniem jechać.

— Do lasu?

— No.

— A po co ci do lasu?

— A bo tak.

— A tyś nie w szkole?

— Akurat wolne dziś mamy.

— Wolne?

— Wolne, pani Steniu.

Mama spogląda na niego podejrzliwie.

— To musisz to z Heniem ustalić. Słyszysz, Heniuś?

A ojciec wciąż żuje.

— Heniuś!

— Co?

— Nie słyszysz?

— Co chcesz?

— Wojtuś coś chce od ciebie, przyszedł.

— Czasu nie mam. Do lasu jadę.

— Ja właśnie w tej sprawie, panie Heniu.

— Ino szybko.

— Bo właśnie…

— No mówże.

— Ja chciałem…

— Co żeś chciał?

— Z panem jechać, panie Heniu.

Ojciec wyciera się wierzchem dłoni, oblizuje wargi.

— Gdzie?

— Do lasu.

— A skąd żeś wiedział, że jedziemy?

— Pan Orest mi wczoraj powiedział.

— Orest! Ten pijaczyna z Asyżu? Gdzie on jest?

— Dziś go nie widziałem, panie Heniu.

— Pewnie chleje. Umawiał się, a tu już która godzina dochodzi.

— Ja za niego mogę.

— Gdzie?

— Do lasu.

— Po co?

— A tak.

— Atak to wiesz gdzie jest. A wojna się dawno już skończyła, diabli dali.

— Pomóc mogę.

— W czym?

— Przy drzewie.

— Ty?

Ojciec mierzy go spojrzeniem ironisty.

— Ja, panie Heniu. A co?

Ojciec się śmieje.

— Ja mam już piętnaście lat.

— Jeszcze parę poczekaj.

— Bo co?

— Bo żeś za młody.

— Pan Maciek nie chodził z panem w moim wieku? A jeszcze młodszy podobno był, ojciec mi mówił.

— Twój ojciec tak mówił?

— Tak.

— Toż…

Ojciec gryzie się w język. Odkłada nóż.

— Mogę? — pyta Wojtek.

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo ja nie twój ojciec. Za Maćka ja żem odpowiadał, a za ciebie?

— Ja sam będę.

— Sam? Samemu to co najwyżej można…

— Będę.

— Bez dyskusji.

— Ale dlaczego?

— Drzewo cię przygniecie i…

— Nie przygniecie.

— A tobie skąd wiedzieć? W lesie niebezpiecznie jest. Uważać trza.

A ja przypominam sobie moje dzieciństwo w lesie. Te wszystkie momenty, gdy ojciec mnie zabierał, kiedy nie zważał na moje bezpieczeństwo, kiedy musiałem pracować ponad siły. Czy się nie przesłyszałem?

— Będę uważał.

— Ale ja nie bede. Jak jest robota, to trza robić, a nie niańczyć. Bedziesz się ino pod nogami plątał.

— Wcale nie będę.

— Nie pojedziesz.

— Proszę.

— Prosi to się wiesz co.

— Przydam się.

— Do czego?

— Ciągnikiem podjadę.

— Ma kto podjeżdżać.

— Gałęzie zbiorę na kupę.

— Ma kto zbierać. Gdzie jest ten Orest, parszywiec?

— Drzewo dźwignę. Siły mam dużo, o, zobaczy pan.

I pokazuje mięśnie.

— Jak szczypiór chudyś — mówi ojciec.

— Ale sprężysty jestem.

— Nic z tego. Śliny szkoda.

Ojciec wstaje.

— No, panie Heniu…

— No co? Nudzi ci się, chłopak? To ja mam dla ciebie zajęcie, dobrze żeś przyszedł.

— Jakie?

— Odpowiedzialne.

Ojciec unosi palec. Wojtek prawie podskakuje.

— Tak?

— A jak? U mnie innych zajęć nie ma. Ale się musisz sprawdzić.

— Sprawdzę się, przysięgam. Będzie pan ze mnie zadowolony, panie Heniu.

— Dobra.

— To co mam robić? Drzewo podziabać, zbić szopkę?

— Z autem to związane.

— Silnik zreperować?

Aż go nosi.

— Przy telefonie bedziesz siedział.

— Przy telefonie?

Chłopak smutnieje.

— Jak jakie panisko bedziesz robotę miał.

— Ale po co?

— Odbierał telefony bedziesz. W sprawie auta.

— A inne?

— Innych nie.

— To jak mam je odróżnić?

— To już w tym twoja głowa jest. Mówił żem, że to odpowiedzialna fucha.

— A jak odbiorę inny przez przypadek?

— To niech cię ręka Boska broni!

— Ale, panie Heniu…

I w tym momencie dzwoni telefon.

Wszyscy zamieramy. Mama się rzuca, by odebrać.

— Czekaj, Stenia. Chłopak miał się wprawiać.

— Ale… — mówi Wojtek.

— Żadnego ale. Odbieraj.

A telefon dzwoni.

— A jak to w innej sprawie, panie Heniu?

— W jakiej innej?

— No, nie w sprawie auta.

— Innych spraw nie mam.

— Może po drzewo kto.

— Twoje ryzyko, Wojtek.

Dzwonek wydaje się głośniejszy z każdą chwilą. Chłopak się poci. Wszyscy na niego patrzą.

— No odbierz żeż.

— Kiedy się boję.

— Przecie ci nic nie zrobię.

— Ale…

— Odbierz!

I odbiera wreszcie.

— Halo? Dzień dobry. Aktualne. Można.

Zakrywa słuchawkę.

— Kiedy, panie Heniu?

— Co kiedy?

— Kiedy obejrzeć można auto?

— Dziś nie, bo żem w lesie.

— Nie strasz klienta, tato — mówię. — Wieczorem niech przyjedzie. Teraz przez parę dni będziemy w lesie.

— Czasu nie mam.

— Daj go na wieczór, skoro już ktoś się zgłosił. Chcesz sprzedać czy nie chcesz?

— Może i dobrze gadasz. Wieczorem przyjedzie, to słabiej lakier widać, a w paru miejscach odłazi.

— Co mam powiedzieć? — pyta Wojtek.

— Powiedz, że dzisiaj może być. Wieczorem ino.

Przez chwilę słuchamy, jak chłopak kończy rozmowę.

— Przyjedzie — mówi.

— No i dobra.

— I jak, sprawdzę się, panie Heniu?

— Jakby ślepemu kazać na czatach stać.

— Bo co?

— Boś się bał odebrać.

— Ale odebrałem.

— Jak bym cię nie pchnął, to byś nie odebrał.

— Jak by mnie pan nie straszył, to bym od razu odebrał.

— Ja żem cię straszył?

— Żebym od auta tylko odbierał, a innych nie.

— Bo inne to prywatne. Nie dla twoich uszu.

— I co teraz mam robić?

— Siedź tu i odbieraj.

— Jeszcze?

— Cały dzień.

— Ale już nabywca jest.

— A wiadomo, czy kupi? Innych mi zwołaj, to się licytację zrobi. Najlepiej bedzie.

Chłopak markotnieje.

— I tak cały dzień?

— Chciał żeś zajęcie mieć czy nie?

— No chciałem, chciałem.

— To co nosem kręcisz?

— Bo ja bym wolał…

— Jawohl to wiesz gdzie.

— Ale…

— Do lasu cię nie wezmę. Siedź. Złotówkę dostaniesz.

Ojciec zawsze tą złotówką nęci, a potem potrafi rzucić parę złotych nawet.

— A jutro?

— Co jutro?

— A jutro mógłbym jechać?

— Za rok.

— Za rok dopiero?

— Może. A może za dwa. Zależy, jak się sprawdzisz.

— Sprawdzę się.

— Pożyjemy, to…

— Nie będzie pan na mnie narzekał, panie Heniu.

— Dobra, dobra.

— A jadłeś już co, Wojtuś? — pyta mama.

— Jadłem.

— Na pewno?

— Tak, na pewno. Mam nawet kanapki od mamy do szkoły, o tu, w kieszeni.

— Do szkoły?

— To znaczy…

— To tyś ze szkoły uciekł? — pyta ojciec.

— Ja tylko…

— Nygus żeś jest.

— Wyda mnie pan?

— Do szkoły musisz pókiś młody chodzić.

— Kiedy ja chodzę.

— A dziś?

— A dziś nic się nie stanie. Początek roku szkolnego, to i po co chodzić? Nauczyciele jeszcze nie wprawieni.

— Dobrze, żeś ty wprawiony.

— Wyda mnie pan?

— Twój ojciec to sąsiad mój przez płot, przez miedzę. Mam nie wydać?

— Ojciec bił będzie. Mama skrzyczy.

— I prawidłowo. Na dobre ci to wyjdzie.

— Wyda pan?

— No Heniuś…

— Co „Heniuś”? No co „Heniuś”? Sołtysków chłopak na wagarach u mnie w izbie. I co ja Sołtyskowi powiem, jak go spotkam?

— Nic pan nie powie, panie Heniu, co?

— A jak zapyta?

— Ojciec? On nigdy o szkołę nie pyta, chyba że list przyjdzie. Albo telefon ze szkoły. Wtedy bije.

— Jak uciekł, to już się nie odstanie — mówi mama. — A lanie jak ma znów dostać, to po co?

— Lepszy będzie.

— Lepszy?

— Do szkoły trza chodzić.

— Tyś chodził?

— To inne czasy były.

— Zawsze inne czasy są.

— Od kiedyś taka mądra? Ja obowiązki żem miał. A teraz tym młodym ino głupoty w głowie. Ino całymi dniami toto bąki zbija, a jeszcze na ojców złorzeczy i wygraża.

— A jak mamusia twoja świętej pamięci opowiadała? Do szkoły żeś szedł, przy szosie drzewo rosło, to tyś na to drzewo się wdrapywał i ludzi podsłuchiwał, co szosą szli. Taki żeś plotkarz był. Od małego.

— Nie pamiętam.

— A, nie pamiętasz? A jak żeś z całej wsi bajdurzenia różne potem znosił, a ludzie skarżyli na ciebie, żeś podglądacz?

— Nie gospodarzył żem, to trza co było robić.

— A obowiązki żeś rzekomo miał.

— Trza matce było pomóc.

— A jak cię kijem na tym drzewie lała, to pamiętasz?

— Zaraz lała…

— Chłopak chce pomóc, zajęcia szuka, o pracę się prosi. Dobry chłopak z Wojtka.

— Może i dobry, lecz ojców trza słuchać.

— Kiedy ja słucham, panie Heniu.

— Tak słuchasz, aż żeś uciekł?

— Ojciec nie kazał iść do szkoły. Gdyby kazał…

— Powiedział ci, że masz nie iść?

— Nie powiedział. Ale nie mówił, że mam iść. Nic nie powiedział.

Ojciec kręci głową.

— Wstał tylko — mówi Wojtek — i zaraz go nie było. Co mam robić? Ja w szkole się nudzę, panie Heniu. Chcę do lasu.

Słucham chłopaka i trudno mi uwierzyć. Jak bardzo garnie się do tego, od czego uciekałem. Jak bardzo chce robić to, czego nienawidziłem. Jak bardzo różni się ode mnie, kiedy byłem w jego wieku. Może to nie ojciec jest zły, bo tak mnie traktował, ale to ze mną jest coś nie tak? Może to ja byłem za słaby, a nie on za silny? Może nie nadawałem się na syna ojca z własnej winy? A co, jeżeli przesadzałem całe życie, tak bardzo narzekając na niego, tak nim gardząc? Bo patrzę na Wojtka i widzę inny osąd. Dla niego mój ojciec jest wzorem, bohaterem. Jest silny i władczy, robota pali mu się w rękach. I odwrotnie — gdyby mógł wybrać ojciec syna, wybrałby Wojtka, pomimo jego przesadnej strachliwości. Bo przy mnie nie można być strachliwym, w tym zawsze byłem górą. Przy mnie nie może nikt się nazwać kiepskim. Nie może nazwać się przesadnie chuderlawym, za bardzo delikatnym. To ja jestem przecież największym patałachem i tak mi zostało, czuję to nawet dzisiaj.

— Zdążysz się w życiu narobić — mówi mama.

Zawsze broniła dzieciństwa, niewinności.

— Kiedy ja jestem już gotów.

— Wiem, żeś jest. Ale po co to tobie, Wojtuś? Młodyś taki.

— W zeszłe wakacje byłem młody. Teraz już dorosłem.

Ojciec się śmieje.

— Za rok przyjdź.

— A teraz?

— A teraz tego pilnuj.

Wskazuje na telefon.

— To dobre dla kobiet — mówi Wojtek.

— Od czegoś musisz zacząć. Siadaj.

I chłopak siada, choć ze spuszczoną głową.

— Gdzie tego Oresta znów wcięło? Gżą się z kim czy jak…

— Heniuś…

— Bżą? — pyta Wojtek.

— Gżą, kretynie mały.

— Heniuś!

— A co to gżać?

— Gzić.

— Co to?

— Matki zapytaj, jak do domu wrócisz.

— Heniuś…

— Taki dorosły niby. Do szkoły byś poszedł, by ci powiedzieli.

— Toż to jeszcze dziecko.

— Ja w jego wieku…

— Heniuś!

Ojciec milknie, ale tylko na chwilę.

— Gdzie ten Orest? — pyta.

I wszyscy bezgłośnie klną na spóźnionego, bo stał się powodem złości ojca, a ta dotyczy wszystkich.

— Bez niego jedziemy.

— Jak bez niego, tato?

— I tak się ino pod nogami pląta.

— We dwóch nam dłużej zejdzie.

— To może ja, panie Heniu?

— Siedź, jak żem ci kazał. Idziemy. Stenia, pochy.

A pochy to były w jego języku papierosy.

Mama podaje mu paczkę w pośpiechu, jak służąca, a ojciec jeszcze szybciej wybiega. Biegnę za nim. Za chwilę wraca.

— Stenia, wodę do chłodnicy szykuj.

— Już jest.

— Wiadro bierz.

Biorę.

Wychodzimy.

W głowie mam setki najgorszych myśli, bo wszystko spada na mnie: i ojca złość, i praca, wszystko dzielone przez jeden, nie przez dwa. Oresta widocznie napoił dziś kto inny, a może zwyczajnie stwierdził, że nie warto, zmądrzał. Domyślam się prawdy i klnę, na czym świat stoi, w kierunku Oresta, ojca i samego siebie. Już mam dosyć. A jeszcze się przecież nie zaczęło, choć się zacznie. Prędzej czy później znajdę się w końcu w lesie, a zanim tam będę, to jeszcze się nasłucham, że taki, nie taki, że pijak, że łachudra. I wóz trzeba podpiąć, ciągnik uruchomić, a jest przy tym czasem bluzgania co niemiara. Aż żyły ojcu wychodzą na szyi i na czole, a twarz jego zmienia się w maskę. Bądź przeciwnie — tę maskę zdejmuje i jawi się prawdziwy. Bo tylko ukrywał się przed światem w pozie starca, a siły witalne naprawdę są w nim wielkie. W tych siłach zawierają się wściekłość i szaleństwo, te dwa nieodłączne detale, jak warga i papieros.

I tak moje myśli mnie gonią, każą wciąż przyspieszać. I biegnę z tym wiadrem pełnym gorącej wody.

A na podwórzu za płotem jak gdyby nigdy nic tkwi Orest. Jest, choć przed chwilą go nie było. Ćmi papierosa, o którym pomyślałem, a jakże. Prędzej z domu bez spodni wyjdzie niż bez niego. Bez papierosa mógłbym go nie poznać, a tak z daleka widzę, że to Orest. Dziś prezentuje się całkiem inaczej. Ubrał się jak do lasu, nie jak na co dzień, ma strój roboczy, w którym mu nie do twarzy. Wygląda jak cywil w mundurze. Niestosownie. Bo przecież robota go nie lubi, z wzajemnością zresztą, i lepiej mu było w tamtej koszuli w kratę, zapiętej pod szyją. A teraz tak jakoś jak nie on, nie bumelant. Kuca i ćwiczy psa, znowu z jajkiem i kijem.

— Gdzie żeś był? — pyta ojciec.

— Owóż na pana żem czekał.

— Tu?

— Przy wozie. Ale żem stwierdził, że co mam bezczynnie stać? Psa wytresuję. O, widzisz pan? I pan Maciek widzisz? Mówił żem, że do dzisiaj bedzie jak w zegarku chodził. I patrz pan.

Podstawia psu jajko pod nos, ten wącha tylko i odchodzi.

Ojciec nie cieszy się z tego, ma co innego w głowie, już las mu przesłonił myślenie o czym innym. Chce tylko najszybciej jak się da zacząć wycinkę, a Orest jest tylko przeszkodą, jedną z wielu.

— Czego żeś na śniadanie nie przyszedł?

— Owóż głodny żem nie jest.

— Jak mi się w lesie przewrócisz…

— Co pan, panie Henryk?

— Pewnie zdążył żeś wypić od rana. Podejdź no. Już, już. Chuchnij.

— Co pan?

— Chuchnij.

Orest chucha.

Ojca odrzuca.

— Śmierdzisz — mówi. — Ale żeś nie pił.

— Bo i za co?

— Robotę zrobimy, to mleko dostaniesz.

— Byle szybko. To wyjątkowo ciepły wrzesień, panie Henryk. Strasznie suszy.

Orest ma rację. Pogoda jest aż za ciepła na pracę przy zrębie, lecz ojcu nie warto nawet tego mówić. Zamiast próbować, przypominam sobie, co Orest mówił wczoraj o pogodzie. Zapowiadał deszcz. Póki co nie ma na niebie podejrzanej chmury, ale jestem czujny. Ten facet ma nosa do takich rzeczy, wie, co mówi. Sam jednak nie wiem, co byłoby najlepsze: czy zrobić robotę jak najszybciej, przecież mnie nie minie, czy może przez deszcz ją odsunąć od siebie niby gorzki kielich. A jeśli ojciec każe nam ścinać w deszcz? Na pewno każe. Deszcz miałby mu przeszkodzić? Deszcz to tylko rywal, kolejny do kolekcji. A może się tylko nakręcam? Może nie mam racji? A może wariuję wraz z ojcem, spowity jego aurą?

— Robotę zrobimy, to się napijesz — mówi ojciec.

— A wcześniej kapkę choć by się nie dało?

— Kapkę chciałbyś?

— Na rozruch, jak to się mówi. Na wyprostowanie.

— Od rana nic żeś nie jadł, tak?

— Owóż nie zdarzyło się.

— I chcesz na głodnego do roboty iść?

— E tam, jedzenie. Nie samym chlebem człowiek żyje, jak to mówią.

Wyrzuca papierosa.

— O — mówi — zapalę, to i żołądek pełny.

— I chciałbyś się napić?

— Odrobineczkę chociaż.

— Przecie ty mi jak długi tam padniesz.

— Głowę mocną mam, panie Henryk.

— Ale żołądek słaby. Idź, niech ci Stenia pęto kiełbasy da.

— Owóż mnie nie trza.

— Idź żeż.

— A mleka da?

— Nie da. Wrócimy z lasu, będzie.

— To spieszmy się z tą robotą, panie Henryk, jedźmy.

— Wodę lać, wóz podpinać i piły nie zapomnieć.

— I jeszcze jedno, panie Henryk.

— Co?

— Już co palić nie mam.

— Bierz.

Daje mu paczkę.

— Zapal. Resztę oddaj.

— Dziękuję.

— Nie dziękuj żeż. W lesie odrobisz.

I wszystko się dzieje od teraz bardzo szybko. Udaje się ciągnik odpalić, wóz podpiąć, wziąć narzędzia. Otwieram bramę, odganiam kury. Psy szczekają.

— Może by tego małego wziąć? — mówi ojciec.

— Jeszcze go drzewo przygniecie.

— Mądra psina. Biorę go zawsze, jak idę o tu, blisko. Na czatach stoi, podbiega, jak kto idzie. Wziąć go może?

— Tam nie trza na czatach stać — mówi Orest.

— Ale go wezmę.

Spuszcza psa z łańcucha.

Podchodzimy jeszcze do wana, ściągamy z niego folię, ojciec podnosi klapę. Razem z Orestem pochylają się nad samochodem. Ojciec ze znawstwem, Orest z udawaniem, jak gdyby cokolwiek chciało mu się z tego pojąć. Ja patrzę na silnik, bo tak wypada, by od nich nie odstawać, choć wcale się nie znam na mechanice ani autach. Wojtek by pewnie go złożył i rozłożył bez patrzenia, a mnie to po prostu nijak nie interesuje. Ojciec był zawsze na mnie zły z tego powodu, że mam dwie lewe ręce do wszystkiego, jak to mówił. Bo ciężka robota to było dla niego wszystko, a szkoły, nauka i wiedza nic nie znaczyły.

W tej szkole jak za robotę ci płacą — mówił często, zdziwiony, a miał na myśli moją pracę w uczelni, która nie była w jego oczach godna pojęcia pracy. A zwłaszcza tego bardziej szlachetnego w jego mniemaniu terminu — roboty. Bo robota to niekoniecznie to samo, co praca. Robota to praca, ale bardzo szczególna. W robocie się człowiek napoci i nabrudzi, w robocie się człowiek nadźwiga aż do bólu. W robocie może rękę urwać albo nogę. W robocie się bluzga i pluje. W robocie się nurza od świtu do nocy. W robocie się chodzi głodnym i spragnionym, za to się pali co rusz nowego papierosa. Podobno praca uszlachetnia. Nie. Robota uszlachetnia. Podobno praca czyni wolnym. Bzdura. To robota. Podobno bez pracy nie ma kołaczy. Znowu pudło. Jedno, czym można ojcu imponować, to robota. Nic nie szanuje prócz roboty. Robić — jego życiowy cel i powołanie. Urodził się po to, by robić i przez robotę umrze. Jestem pewien.

Gdybyś choć inżynierem był — mówił — a tyś ten, no, humanista. Znaczy się kto właściwie? Gdybyś techniczny umysł miał, to tak. Zawsze inżynier byś był. Tak jak ten, co na górce, koło Kuryły mieszka. Nawet przydomek Inżynier ma, bo jeden we wsi jest. Tyś drugi mógłbyś być. Albo i pierwszy nawet. Przecie z tych samych lat mniej więcej żeście są. Przecie to zięć tego, com z nim kiedyś robił. Do nas się sprowadził. Miastowy. I inżynier. A tyś kto? Powiedzże. Nie mówisz? Coś za jeden?

I tak dalej.

Właściwie trudno odmówić ojcu racji. Właściwie na swój obłędny sposób chce dla mnie dobrze. Można powiedzieć, że orientuje się w temacie edukacji, zna się na rynku pracy. A jednak to wszystko podszyte jest pogardą, i dla tej pogardy wyłącznie jest mówione. Nie chodzi o radę, lecz o pretensję, o wykpienie. Nie chodzi o ułatwienie mi życia czy próbę jego zmiany, a tylko o jedno: o pokazanie mi mojego miejsca, które w mniemaniu ojca jest dużo niżej jego własnego. W hierarchii społecznej jestem jedynie pionkiem, bo mam dwie lewe ręce do roboty. Od dziecka mówiłem inaczej niż rodzice. Skończyłem dobrą uczelnię, znalazłem szanowaną pracę, a jestem nikim, bo tego chce mój ojciec. Bo nie poszedłem w jego ślady. Chyba tego pragnął. Choć zawsze mnie ganiał do nauki. Zawsze „ucz się” mówił. A kiedy skończyłem studia, ma pretensje. Bo męskość polega na robocie. Ja pracuję, nie robię. A to o wiele za mało według ojca.

Patrzymy na ten silnik, ojciec coś tam w nim grzebie, coś pokazuje, komentuje.

— Może kto go kupi — mówi. — Odpalić odpali.

— A potem? — pytam.

— Co potem?

— Czy ruszy?

— Ruszyć ruszy.

— A czy na miejsce dojedzie?

— Skąd mnie wiedzieć? To już nie moja głowa, jak kto kupi. Kupi, to niech się i martwi. Oby odpalił ino, jak kupiec przyjedzie.

Taki jest z ojca handlarz.

— No, jedziemy — mówi. — Las czeka.

Zakłada z powrotem folię i biegnie do ciągnika. Wdrapuje się na fotel i wyjeżdża, ja zamykam bramę. Oglądam się jeszcze przez ramię. W oknie widzę mamę. Patrzy, jakby mnie miała więcej nie zobaczyć. Matki czują, wiedzą. Ale czy mama nie jest przewrażliwiona poprzez ojca? Nie dmucha na zimne w każdej najbłahszej sprawie? Odwracam się, sprawdzam zasuwę bramy. Na płocie wisi ogromny gad, aż odskakuję, przez chwilę wydaje mi się, że jest żywy.

Orest siedzi na wozie z psem, wskakuję tam, jakbym chciał uciec. Przed gadem? Samym sobą?

— Żmija — mówię.

— Co?

— Żmija!

Krzyczę. Silnik hałasuje.

— Ano.

— Skąd tutaj?

— Pan Henryk przy samym obejściu ją zatłukł. Wielka bestia.

— Z półtora metra tak na oko.

— Co?

— Z półtora metra!

— Na postrach wisi. Ładny okaz.

— Obrzydliwy.

— Co?

— Nic, nic.

Ruszamy polną drogą, mijamy łąki, stawy, gdzieś obok przesuwają się tarnina, głóg, leszczyna, a silnik ciągnika zagłusza nasze myśli. Maszyna jest stara, jak wszystko w gospodarstwie, właściwie ledwo zipie, lecz ciągle jakoś działa. Bez świateł, hamulców, to takie tam drobiazgi, dla ojca niewarte, by nimi się zajmować. Ważne, że ma parę biegów do przodu i do tyłu, koła potężne, że trudno się zakopać, a reszta to tylko szczegóły, więcej: bzdury. Dla ojca liczy się las, a na podwórzu niech się wszystko wali. Sypią się dachy i ściany zabudowań. Płoty kłaniają się prawie do ziemi. A żeby w domu co zrobił? Niemożliwe. Ile to razy prosiła go mama i błagała. Że stół się chybocze, łazienka do remontu, że kran jej przecieka. A ojciec: później, zaraz. Robota ważniejsza niż wszystko inne przecież. Takie tam zwykłe robótki nie dla niego. Za lekkie. Za szybko się zrobią. Tu lasu trzeba. Las dla mężczyzn dobry. A jakieś majsterkowanie czy inne upiększanie nie dla niego. On się tym brzydzi, nie lubi. Szkoda czasu. On musi nie czuć rąk pod ciężarem drzewa, kręgosłup mu musi na pół niemal się przedrzeć, a nogi się ugiąć w kolanach jak do modłów. Wtedy dopiero odczuwa w sobie życie. Bez tego się czuje, jakby już umarł, jakby nic nie znaczył. A w lesie jest wreszcie szczęśliwy. Tylko tam. To jest namiętność. Już dawno przebrzmiał w ojcu żar pożądliwości i został mu las, ten ekwiwalent, sublimacja. To w nim lokuje swoje siły i uczucia, to on daje spokój, wytchnienie, rodzaj ulgi. Bez niego nie może, nie chciałby, nie potrafi. A ta ślepa żądza odbija się na wszystkich. Na mamie, na Sarnie, na Ani, wreszcie na mnie. Ktokolwiek ma z nim do czynienia, tkwi w pułapce. Bo ściany się kurczą, a tlenu wciąż ubywa, aż człowiek się dusi w tej gęstej atmosferze, w ojcowym kieracie. Przypominam sobie Wojtka. W nim to dopiero drzemie siła. Znowu dopada mnie myśl o własnej winie. Że wszystko sprowadza się do mojej słabości. Że mam skazę. Od urodzenia jestem felerny. Syn starych rodziców. Może nie trzeba mi było przychodzić na ten świat, jakby na siłę? Trzeba już było, Panie Boże, zostawić ojca z mamą, samych, ja tylko im jestem zawadą, niczym więcej. Źle by im było beze mnie? Pewnie lepiej. Lepiej niż z takim niewydarzonym synem. Może ci moi dwaj bracia byli więcej warci? Na pewno byli. A mimo to pomarli. Pomarli, a ja ciągle żyję, jadę ścinać drzewa, a wszystko wokoło wiruje, traci ostrość.

I tak mi mijają te kilometry na myśleniu. O sobie, o ojcu, o życiu w naszym domu. Wpatruję się w niebo, w horyzont, w późne lato. Siedzę i patrzę, jak wolno idzie jesień. Jak wszystko się zmienia, przekwita, podlega ewolucji. Na zewnątrz i wewnątrz mnie. Nie wiem, gdzie bardziej.

— Żanpola nie słychać — mówię.

— Co?

— Żanpola!

A Żanpol to taki nasz miejscowy grajek, co zawsze wychodzi na łąki, by na skrzypcach zagrać. Ponoć podobny do Belmonda, stąd przydomek. I słychać z daleka jego grę zazwyczaj, lecz nie teraz. Bo silnik ciągnika zagłusza wszystko, nie mogąc jedynie zagłuszyć moich myśli.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 65.01