Pasja
Ideałem byłoby tworzyć
i smak i zapach i przestrzeń
i drogę życia.
Te cenne chwile
od zarodka do zwłok.
W wewnątrz
Pada w tle,
nieujarzmiona strefa pogoni.
Kopyta pędzące w jednej linii
w wartościach tęsknoty
o bliskość,
o ciepłą pragnienia barwę.
Ulegam
Szał uniesień,
wśród krótkotrwałych, bezmiernych, gwałtownych
i świadomych rozprężeń
wszystkich wystygłych, wrażliwych uczuć.
Dzikie, naturalne stado.
Figuracje
Pomruk, czy tylko muśnięcie burzy
wśród giętkich naleciałości.
Ku niebu,
ku nagości źródła.
W samym przepaści niezgłębionym środku
ciało sięga po rozpęd.
Mosiężnym wiankiem bez szkody obwija
i patrzeć jak chwyta,
rwie pancerza węzły,
by rozpoznać kołnierze wychłostane skrycie.
Gamoniowate twarze już odrobinę drapieżne.
Lotne, wyblakłe, odległe,
ospowate powierzchnie
i ich oschłe, wypaczone, zębate otchłanie
ani ciepłe, ani chłodne,
a znacznie łagodniejsze wśród bodźców wyciszania.
Znów migną i gdzieś giną
na tle areny powolnych piruet,
by schować swą wewnętrzną biel
opuszczonej kokonii.
Zwątpienie
Zatarła się różnica
między tym co ważne, a nie istotne.
Nad wyschniętym strumieniem duszy,
którego koryto niemal zatrzaśnięte.
Stan zawieszenia
Smętne, acz piękne rejony
zamierają w bezruchu utkwione.
Za zgodą niesfornej wyobraźni
zakołysało wzdłuż brzegu,
ściskając stado wodnych ptaków
złapanych w pułapkę teraz!!!
Coś zielonego i purpurowego,
małe powierzchnie, niebieskie i białe,
gęste, grube spirale.
Chwiejne, lotne, przypadkowe,
pozłacane palce światła.
Miejscami wyblakłe,
zaczepnie schwytane, spłoszone
u podnóża drobnych sideł.
Dolne rozpięte do życia — ruchem dłoni,
odpływają gdzieś bez śladu.
Górne zwisają
w wolno rozwijającym się śnie.
I pragnienie,
by prześlizgnąć przez podmokłą łąkę
pochłanianą przez warstwy
i zaczerpnąć ukrytą woń, która w niej tkwi.
Delikatne impresje
Uderzenie ciszy
i rusza z kopyta euforia na smyczy
i dreszcz uśpienia bez ujścia.
Smak woni
skąpany dokładnie w zachwycie przestrzeni.
Zarys wtopiony we mnie
z narodzin jej toni,
z tkliwości jej przemiany.
Sedno przynależności
Pustka ani tutaj, ani tam.
Pustka w przestrzeni,
we mnie.
Chwila zbierania.
Wnętrze, a rama sklepienia.
Próba boleści,
doznanie i czas na nowo.
Powraca życie,
zapomniany zapach przetrwania.
Ból przestrzeni, a wrażenie głębi.
Zdolność bezwarunkowego oddania się
Wolność
mocna, zdrowa woń.
Wszystko nie wymuszone,
odruchowe.
Miej odwagę iść
Obserwuję, jak zachowywać,
jak poznawać, patrzeć, słuchać,
jak wchodzić w poszczególny świat
wciągany monotonią
i puls — w którym czuć
zmagania z samym sobą.
Boże
daj mi siłę
bym nie wyłamał swej osobowości
i mądrość
nie raniącą nikogo
efektami mej obecności.
Pałająca przebudzeniem rozsznurowywana interwencja
Pyłki — zwinięte,
Spokojne, jak koniki morskie.
Unoszą się samotne i bez steru,
bawiąc promieniem,
by wywrócić dziko, nawet nie zwalniając
i gdy drżąc zapięły uprząż,
swych małych, fantazyjnie powykręcanych
granic danych warstw,
odkryły te znośne, lecz nie zmienione
grymasy elastycznych drgań
i tak brzęcząc nieobyłym szaleństwem
wzbiły się tumany ziewających szczęk.
Bezcielesna aktywność
Elastycznie rozbuchane rozproszenia nasyconej czerni,
bez wewnętrznej dyscypliny
gorzko wolę oddają skrzydłom,
by zniknąć za kulisami
przedłużając chwilę napięcia, jak w teatrze.
I pierwszy kokon zrzucono.
Śmigający w górze narodzony kształt.
Rozdarte stworzenie
przez wylot w dół wyklęte.
Ukazało się skrzydło i srebrzyście szybujące pióro,
lekko wiosłując, przełamując, niemal głaszcząc.
Po trochu,
po kawałeczku.
Ruchy trącone, rozszalałe, biegnące.
Po chwili pogodzone,
uniesione, delikatne, już wyszlachetniałe.
Nagle skazane.
Brutalne uderzenia gniotą czeluść.
Wszystko cholernie gwałtowne,
wściekłe, nagłe, niepowstrzymane.
W kałużach nieczystości
otępiałe płaszczyzny zmuszane do uległości.
Głębsza topiel — tonacja blednie.
Potrzask, faza końcowa.
Wędrówki
Podążam gdzieś, zmagając się upadam daremnie.
Z jakiś przyczyn niedogodności nie jestem pewien,
czy naprawdę istnieję,
prosząc znowu o trochę sił
w jarzmie głodu ducha.
Sporo myślę, uporczywie ciągle przypuszczając.
Nie objęte coś z czym się walczy.
Nie wiadomo, nic nie wiadomo.
Więc zaiste nie wiem.
Niech więc wydarzy się uspokojenie,
garść fontannicza, ulga jakaś
nie wymówiona, nie wysłuchana, nie dokończona.
Otrząśnij skrzydła z resztek
rzeczy nieuchwytnych w mojej głowie,
bo chciałbym uwierzyć w siebie
i w to co robię
i w to kim chcę być
i kogo kocham,
choć w zgiełku świata istnień jest to bez znaczenia.
Wilgotne przechadzki
Lekkie drżenie,
wahania ruchu, dotyku.
Cienki świst,
powolny i ciężki
w nagłej, niemej ciszy.
Trzy wolne krople,
w odrębnym locie
brzęcząco protestują kopytem o dno.
Mokry, cichy dźwięk
w ułamku egzotyki zmysłu.
Bicie, splecione wydrążenie i puls,
tego delikatnego odzienia.
Wibracja tonu plam niemych ciężarów
wyłania iskrę, szept, kształt
i ten aktualny zasięg czegoś,
w docelowym ogniwie próby
liźnięcia ciemnej gleby.
Oto gonił morzem roślinności zaraz po ustaniu deszczu.
Cieniutki zarys linii, jedna na drugiej — spokój.
Oto ster drobnej, nagiej zwinności
powiew przynoszący ukojenie.
Nie tylko pełniejsze, ale i jakby głębsze oczyszczenie.
Oto dzwon melancholii — czysty dźwięk
dudniący do zagrody snu.
Ciepło zwykłych, codziennych chwil
i powietrze z owych słoneczników nadziei.
Muszę pomyśleć
Większość starań trafia w pustkę,
bez ujawnienia swoich źródeł,
wizualnie pałętających się określeniami
wśród niezliczonych złudzeń.
Widzisz tylko ciemność, słyszysz tylko ciszę
w znajdujących się sytuacjach,
że nie można żyć bez walki i cierpienia,
że bierzesz na siebie winę i nie możesz tego uniknąć,
wreszcie, że musisz umrzeć.
Spięcia ciepła i chłodu.
Wyczucia i wahania.
Przytłumione, wrośnięte i splecione,
na zawsze zawisłe w nas.
Bez uwięzi
Widzę
nagromadzone w tobie odmiany świeżości,
nie obce, nie sztuczne szelesty,
nieśmiałe głębi wilgocie.
Widzę
szaleńcze cienie błękitów,
żywioły czerwieni i szaleństwa szarości
i wybryki i kaprysy i fantazje,
najgłębsze i najbardziej trwałe.
Widzę błyskotliwości,
takie drżące, takie blade łagodności i piękności
i trawy i wody i nieba, zachody i wschody
Nietrzymane na uwięzi
wszelkie rozkosze, egzotyki, namiętności,
a wnet schody, własnych złudzeń i iluzji.
Wyraźne, skąpo odziane obrazy.
Pytanie o nadzieję
Wygnanie, a uwielbienie rozważań,
swobodnego zadręczania siebie
i ciągłe korytarze przyczyn
w owej pustelni wypełnień.
Jak realizować siebie
w zwykłych chwilach mijającego dnia
bez obawy, że cokolwiek się utraci?
Twory imaginacji
sieją zwątpienie,
spożywają ziarno.
Uczę się cierpieć bez skazy.
Uczę się patrzeć na cierpienie bez odrazy,
gdy moje ciało łamane kołem cudzej chciwości
w orgii pracy.
Odosobnienie
Bezszelestne niezwykłości
wyłapane nawet na najmniejszych nieścisłościach.
Kruche, a delikatne opuszki
kłopotliwie mknące na skraju.
Wewnętrzne konieczności
Pragnę czuć
ciepły, miękki ciężar,
jak spowija mnie wyjątkowość, odruch, uniesienie
kogoś, kogo można objąć.
Chcę czuć ukojenie, że jestem u celu.
Czuć zapach i oddech chroniący przed zimnem.
Czuć siłę i nigdzie się nie śpieszyć,
a wszystko będzie wolne
w ułamku od niepowodzeń,
a wszystko to
w jednej chwili
w jednym miejscu.
Bezczasowość
Nader nikła lub zgoła żadna
niewolnicza odrobinka oszronionej
płynności liźniętej ciszą.
Czas — mącą go pluśnięcia,
wytrząsane w kubku wnikania w siebie.
Chlupot wiosła, bezczasowość, słomkowa więź.
Ledwie tchnięta łuna, skojarzenia, senne tulenie ładu,
żadnej kokieterii w niesfornych kosmykach.
Ani śladu troski,
bez końca obfitość i bez skutku.
Kurtuazyjnie wyrzucone ramiona
przemyśleń, jakby kuracji
do krańców niewiarygodnych —
zwarły się, nabierają powagi.
Zmarszczki wody na mej dłoni
nikną w skurczu, topią w nieobecność,
przestają istnieć.
U podnuża chwitliwości
Niefrasobliwie tępione szepty
wijące się jak leniwe bicze,
poniekąd szły niemożebnie
nisko, niziutko, przyziemnie
w niezmazywalność,
naprzemianlegle zaprzepaszczaną
w wieloznacznej w sobie mnogości.
Wieczny odpoczynek
Żaden trzepot,
stuk, ani gwizd.
Żaden chlupot, świst, ani szelest,
nic w stanie zakłócić uroczyste milczenie.
Zbłądzenie
Rdzeń serca mego
w ucisku został cofnięty.
Podatny grunt zatraca,
w niewolnicze prądy pęta.
Rozdziera sęk — waląc wściekle,
by obudzić sens i cel,
choć jedno w drugim ginie.
Przestraszone, nieprzytomne, rozbiegane,
zahipnotyzowane korzenie
i drży przed zawziętością gnębiciela,
siejąc me ziarno ciemnoty.
Zarys płynący spontanicznie
W nieskazitelnej ciszy nocy
burzliwe poranki
wiszą pośród utkanego z winorośli gałęzi sklepienia.
Wpatrzone w małą rdzę powietrza,
dzwoniąc autentycznie i bez skazy.
Pola zahipnotyzowane,
dziwnie skryte, niezharmonizowane,
w letargu,
jeszcze nie oświetlone.
Kamienie są białe,
jak nagie skały na dnie koryta,
tak bardzo się zapadły.
Nasilony ruch,
przelotna styczność ni mniej, ni więcej.
Wszystko spowijał tajemniczy mrok
i dalej rozszerza krąg włóczęgów
odległych krańcy porośniętych gęsto,
bawiąc się ich opuszczoną teraz abstrakcją.
Oczy troszczą drobne przeszkody,
podrażniając niemego ducha
i gdy noc strząsa z siebie woń niemrawych oznak życia,
tak wiruje, szeleści i zwodzi, bez szczególnych oporów.
Coś sypnęło ciepłem
blisko rzeki,
syknęło głośniej na oślep.
Harpun drżącego żółtego światła
przeszył ciemności wyrwane.
Całe sterty — ugięte
i zbawienny, szkarłatny koń
ciskając oszalały spokojną taflę
rozwrzeszczał nowy dzień.
Pragnienie wewnętrznego spokoju
Przywitam wszystkimi wysiłkami,
wejrzeniami postanowionymi,
pokorną własnością czegoś żywego,
całym mniemaniem, skromnością należną,
harmonijną zwyczajnością porozumienia
i całością oczywistości bycia,
tą tak dla mnie ważną,
najważniejszą
wieczystość słoneczności ekstraktu egzystencji
w zupełności wyzwolonej.
O wszystkim decyduje serce
Pobudzanie,
spazmatyczne, pełne bodźców dygotanie.
Ciało do ciała — przeplatanie,
soczystość, oddech, rozpalanie.
Odczuwanie, wchłanianie —
nieznośne, zmysłowe pożądanie.
Macki, wgłębienia, wilgotne wargi,
kulące drganiem w nieustannej intymności języków
i tętno i serce i wnętrze,
kłębuszek i szczerość
w falowaniu podziwem nagości skąpanie
i napędzać to szaleństwo niepokoju prądów,
by w końcu penetracji doznaniem
nagrodzić orgazmu abstrakcji zgłębianie.
Zatrzymam się
Powłóczyście osiodłany porannym dniem,
wdzięczny za życie,
onieśmielony wszem i wobec
za czymś bliżej niewiadomym.
Czuję to nad wyraz, nie raz — wiele razy.
Będę żył, będę się cieszył
każdym jednym lub ostatnim,
najdalej trochę późniejszym
każdym, wszystkim razem wziętym —
nie będę nigdy miał dosyć,
bo wola mi mówi, że mogłaby zezwolić
na rozwianie wątpliwości,
na trwanie w niewyobrażalnej zupełności
w pełni świadomie.
Kochać
Kładź się spać kochając.
W każdym zgięciu skóry czuj miłość
i kochając wstawaj.
Poniekąd każdego dnia otwórz oczy i patrz
kochając każdego kogo nie znasz,
każdego nienawidzącego ciebie.
Każdego kochaj z siebie, że jest, że po prostu.
Idealnie próbuj, chętnie rozumiej.
Za nic, bez zwrotu, z czystego dobra.
Bądź natchnionym wyrazicielem
i nie zostawiaj po sobie śladów, tylko miłość,
by świadczyć za nią tu i choćby dziś i po kres.
Skrajne niuanse
Jakże jeszcze tudzież nieśmiale nieuczęszczany
może ostatni, na pewno pierwszy
niedbale przerzucony przez stół
skromniutki, nieznaczny zapach
w nieustających ramionach figuratywnie łaknących.
Szelest lądu, skrajne niuanse, konfiturowe źdźbło.
Niegdysiejsza, niemniej na czczo nieuczesana zwiewność,
senna-życzliwa mina, krople deszczu, aż do zaniku.
Na każdym kroku, także i tutaj
nierozłączność niepoznaki.
Miejsce zmagań
Te głębiny, to wilgotne serce, ta nieziemska siła,
które wchłaniają mnie teraz,
by zaczepnie skruszyć małe, zadłużone wystraszenia
i cóż się zmienia wśród odrzucenia,
bo zbuntowane tłumią chęć oswojenia,
ginąc we wczesnych etapach trzymadła
i kilku warstw odzienia.
Do łask jadu wytrwałości, co wciąż tkwi,
marne liny pręży w sile przemian,
co nastawia ucho swe na pastwę czyścicieli,
by iść słusznie za kroplą wnętrza
i zapleść kosmyk wyzwolenia.
Sklamrowane w poczynaniach
Działamy w mrokach niewiedzy.
Chciejstwo pełznie zewsząd
i donikąd.
Niewinne dzieci przeoczone przez szansę,
padają martwe z końcem korytarza
zatrute nienawiścią aborcji.
Na tym świecie co chwilę się płaci.
Czasem wszystkim co mamy.
Jeden kłopot goni drugi,
pojawiające się cicho
niczym erekcja.
Rzadkie momenty bez nazwy
Nieodzowną wręcz włóczęgą subtelnie brnijmy wstecz,
w ten kaganiec pseudo początku, w te przepastne leje
tak przepysznie wyłkane kakofonią przenośni
i bocznie, ubocznie, pobocznie,
lgnąc, garnąc, wdychając
i niebywale chłonąc z czystym sumieniem
niebotyczność przeleżaną bezczynnie
w dziewiczej niesprzedajności oparów,
w nie ekshumowanej schludności zakamarka,
gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga
ultra zwiastująca nuta zdrowego rozsądku.
Ukryte kłamstewka
Smutnej twarzy wstyd,
bo się nie objawi,
a jak stwierdzi, objawi, zachęci,
przez cieniutką zasłonę zajrzy,
z niechęcią drogę zastąpi,
upokorzy.
Amsterdam
W kolorze wdechu kojącej, nieskrępowanej swobody,
zręczny kamuflaż łabędziej chęci
wśród urywków tonie umiejscowiony.
Subtelna nić, zwodnicze dotknięcie,
bez skazy uformowane lejce.
Nieopodal wielbłąd ciemiężony w ryzach
z jakiegoś spoza — przekornie drżący, jak liść w galopie.
Drapieżna ryska, widmowy pejcz, sfatygowany melanż.
Do dna, do cna istnego kresu
i w głąb mnie wsysa i w odmęty zanurza,
przesuwa naprzód po bosych, obłąkanych krawędziach,
gdzie na wietrznych falach wysoko i nisko
mimowiednie, lekko speszone szybują motyle
i tam szkliście, pustynnie, niewiernie zawisły,
śledząc wszystkie wdzięczne,
sprawne ruchy wysmagane bezsilnie.
Oazy spokoju ku nieodpartym, mimo nalegań
schronieniu-wewnątrz dogłębnie ukryte.
Ręce splątane, nogi splecione i te dudnienie oddechu,
zapadniętym w nieuwadze szczęk —
bezwiednie teraz rozszarpujących wszystko w pył.
Kolejny wdech — kolejny wydech.
Żegluga — raptowne przedawkowanie czasu —
mentalnie zwarta pokrywa.
Marihuana — cieniutka wstęga — strefa niczyja.
Nie oglądać się za siebie
Uciszyć hałas myśli,
ostudzić serce z fałszywego zapału uczuć.
Wydobyć się, wypaść doszczętnie
z arcymętnej po kolana wody.
Wypłukać — wyszczekać tło całunu oczekiwań
z zapadłej koleiny schematu,
aż będzie nierealne — bez znaczenia.
I jak przenigdy przedtem —
lecąc, szybując, idąc pustelniczo,
dać się objąć, dać się ogarnąć, ośmielić się biec
w rozkwit dzierżawy nieutracenia nadziejnej więzi.
Powstać, stworzyć, być życiem samym z siebie.
Zostać rodzeniem działania,
tworzenia, wieczną interwencją.
Najmniejszą, najdrobniejszą