E-book
21.46
drukowana A5
39.94
Historie pisane emocjami

Bezpłatny fragment - Historie pisane emocjami


4.5
Objętość:
215 str.
ISBN:
978-83-8273-923-7
E-book
za 21.46
drukowana A5
za 39.94

Przepowiednia

Nie każdy wierzy w przepowiednie, wróżby czy jasnowidzów. Większość wręcz powie otwarcie, że to oszustwo i naciąganie niewinnych ludzi na ich ciężko zarobione pieniądze. Ale czy nie jest jednak tak, że ludzie, którzy decydują się zaufać wystrojonej pani przed szklaną kulą, sami pokładają w niej nadzieję? Czy czytelnicy horoskopów naprawdę nieświadomie dopasowują zdarzenia ze swojego życia pod ten, jakże obiecujący artykuł z gazety? Rozważcie sami, ale jednak każdy wie, że istnieją moce i siły, których najzwyczajniej nie pojmujemy.

Starszy pan, który chwycił kobietę za ramiona i praktycznie wyciągnął ją spod kół pędzącej ciężarówki. Staruszek nawet nie spojrzał na pojazd, pojawił się znikąd i równie niewytłumaczalnie zniknął.

Dziwne nagrania z kamer monitoringu, na których widzimy bliżej nieokreślone kształty, obcych czy zjawy. Większość z nich można spokojnie obalić, udowodnić, że są fałszerstwem lub zupełnie czymś innym niż nam się wydawało. Ale jednak parę z nich jest tak niepodważalnie niewytłumaczalnych, że powietrze utyka nam gdzieś między płucami a tchawicą.

Otwierające się drzwi od pokoju, w którym śpią małe dzieci, otwierające się powoli, z przerwami i uwagą, nie jak podczas przeciągu, nie uderzają agresywnie w ścianę, nie powodują hałasu, lecz dyskretnie się uchylają, jak gdyby ktoś tylko zapragnął zajrzeć do środka.Dzieci się nie budzą, nadal śpią, ale coś, co do tej pory było jedynie obserwatorem, postanawia ujawnić swoją obecność i rozpoczyna głośną zabawę szufladami komody oraz drzwiczkami szafek. Równo w momencie, gdy dzieci się budzą, wszystko milknie, a pomieszczenie przeszywa mrożący chłód powodujący w małych ludziach strach i panikę.

Przesuwające się przedmioty nie są pojedynczymi przypadkami, odnotowuje się ich coraz więcej, a wszyscy sceptycy, którzy na siłę próbują udowodnić, że nic takiego wcale nie miało miejsca, ponoszą ciągle klęskę za klęską. Kubek przesuwający się cicho po blacie kuchennym, książki, które właściwie same się otwierają, a ich kartki szybko przelatują od pierwszej do ostatniej. Głośny huk zatrzaśniętej grubej okładki to koniec tego paranormalnego przedstawienia. A może tylko finisz jego już którejś z kolei części pomijanej do tej pory przez wzrok wystraszonych domowników?

Dziewczynka siedziała cicho w swoim pokoju, wciągnięta w zabawę nie zwracała uwagi na otoczenie, jak to dzieci mają w zwyczaju. Układała na cienkich podłogach swojego domku dla lalek dywanik, na nim malutką kanapę i fotelik. To właśnie tutaj będzie urzędować od dzisiaj jej ulubiona zabawka — lalka Lulu.

Lulu nie jest zwyczajną zabawką, nie jest piękna i — o ile dobrze przyjrzała się jej matka dziewczynki — codziennie ma inaczej uczesane sztuczne włosy. Kobieta często znajdowała tę lalkę w różnych miejscach — na blacie w kuchni, w wannie, a nawet w jej własnej sypialni zaraz po przebudzeniu.

Nie dostrzegała w tym jednak nic paranormalnego, zwykła zabawa dziecka, które nie nauczyło się jeszcze odkładania rzeczy na swoje miejsce. W pierwszej chwili, gdy znów zauważyła długie, jasne włosy Lulu w zupełnie przypadkowym, przynajmniej dla niej, miejscu, brała lalkę w rękę i zanosiła ponownie do domku, w którym powinna się znajdować. Jednak mała dziewczynka kochała lalkę Lulu ponad wszystko i ostro krytykowała swoją matkę za umniejszanie wartości zabawki.

— To Lulu — wołała z łkaniem w głosie, gdy mama po raz kolejny oskarżała ją o bałaganiarstwo i lenistwo.

Nie były to zbyt wychowawcze oskarżenia, a jedynie sposób, by kobieta mogła dać ujście swoim emocjom. Dziewczynka płakała zawsze długo, ale cichutko, by nie wzbudzić zainteresowania rodziców. Przytulała swoją Lulu do siebie i szeptała pocieszające formułki. Lulu wiedziała, że dziewczynka ją kocha i była świadoma, że będzie w stanie zrobić wszystko, o co ją poprosi.

Innym znów razem, Lulu leżała grzecznie w swoim zabawkowym pokoju i czekała, aż jej przyjaciółka się obudzi. Nie wybrała się dzisiaj na żaden spacer po mieszkaniu, bo bardzo pragnęła, by dziewczynka zabrała ją ze sobą do przedszkola. Jednak tak się nie stało.Kiedy matka zawołała swoją córeczkę na śniadanie, dziecko wybiegło radośnie z pokoju, nie zwracając nawet uwagi na leżącą nadal bez ruchu lalkę. Lulu została znów sama na potworne sześć godzin i bardzo jej się to nie spodobało.

Gdy rodzic zawiezie już swoje dzieci do szkoły czy przedszkola, pragnie choć na chwilę oderwać się od swojego rutynowego życia, szuka adrenaliny, odskoczni, czegoś, co pozwoli ponownie poczuć się niezależnym i wolnym. Matka dziewczynki spotkała się ze swoimi przyjaciółkami w dobrze znanej im kawiarence, spędzały tutaj piątkowe południa już od paru miesięcy, a każda z nich pragnęła tego samego — poczuć to coś.

Po kawie w kolorowych kubkach nie było już śladu, a grzech ukryty w kawałku pysznego ciasta, zniknął bezpowrotnie. Kobiety zaczęły się nudzić, a że nie brakowało im wyobraźni, zaczęły przerzucać się kolejnymi pomysłami na ciekawe spędzenie reszty wolnego czasu. Jedna z nich zaproponowała, by udały się do Madame Seri, która parę uliczek dalej wróżyła z kryształowej kuli.

Podobno jej przepowiednie zawsze się sprawdzały i wcale nie brała za swoją pracę dużych pieniędzy. To mogło być coś niesamowitego, zapewniającego matkom dreszczyk emocji i podniecenia. Zapłaciły rachunek i opuściły kawiarenkę w wyśmienitym humorze. Śmiały się, trzymały pod ręce i aż kipiały z ciekawości, co też niesamowitego przepowie im Madame Seri.

Dotarły do wąskiej uliczki w zaledwie pięć minut. Mały szyld „Madame Seri” nad drewnianymi drzwiczkami idealnie pasował do zajęcia tej tajemniczej kobiety, umieszczony był na kawałku szkła pomalowanego chyba na wszystkie kolory, jakie tylko istnieją, co dawało mu niemal trójwymiarowy wygląd.Jedna z mam zastukała kołatką i odsunęła się dwa kroki w tył, jakby obawiała się, co się stanie, gdy wróżbitka im otworzy. Jednak nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.

Kobieta w zielonej, długiej sukni, z upiętymi sztywno włosami i ostrym makijażem zaprosiła kobiety do środka. W małej izdebce oświetlonej jedynie świecami, unosił się lekki zapach stęchlizny i duszących kadzideł. Usiadły na twardej sofie i czekały, aż Madame Seri przygotuje się do wróżenia.

Najpierw wytarła swoją kryształową kulę kawałkiem zżółkłej tkaniny, by następnie okrężnymi ruchami okadzić ją dymem z białej szałwii. Przyjrzała się dokładnie, czy aby na pewno usunęła wszystkie zanieczyszczenia, a potem zasiadła na wielkim fotelu przy okrągłym stoliku.

— Możemy zaczynać — wychrypiała niskim głosem. — Która pierwsza?

Kobiety popatrzyły na siebie z lekko drwiącym uśmiechem. Chyba żadna z nich nie wierzyła w zdolności starszej pani, ale każda bała się tego, co jej przepowie ta kryształowa kula. Właściwie było to pewnym paradoksem, mimo iż były przekonane, że Madame Seri po prostu udaje i okłamuje swoich klientów, czuły strach przed tym, czego się dowiedzą.

— To może ja — odparła najodważniejsza mama, która na co dzień walczyła ze swoją córką zostawiającą lalkę Lulu w różnych miejscach.

Kobieta usiadła na drewnianym krzesełku i położyła dłonie płasko na stole tak, jak kazała jej Madame Seri. Jej najmniejsze palce zaczęły delikatnie drgać. Była naprawdę podekscytowana, ale i zdenerwowana. Wróżbitka wpatrywała się w nią przez dłuższą chwilę, prawie zaglądając w jej duszę. Po czym przyłożyła ręce do kuli i zamknęła oczy.

— Widzę, że otacza cię negatywna energia — zaczęła cicho. — Niedobrze, bardzo niedobrze.

— Negatywna energia? — zapytała kobieta.

— Cii! Nie przeszkadzać. Widzę dziewczynkę, małą dziewczynkę o jasnych włosach. Łączy was silna więź. Dziewczynka siedzi w jakimś pomieszczeniu, bawi się i śmieje. Nóż w kuchni upada na ziemię, ale ciebie tam nie ma, nie ma tam nikogo — kontynuowała Madame Seri.

Pozostałe kobiety obserwowały całe zdarzenie, były naprawdę zaciekawione. Pierwszy okręt zatopiony, wróżbitka trafiła w dziesiątkę z informacją o córce kobiety, co zdziwiło wszystkich.

— Nie, zaraz — zaczęła znów mówić. — Jest tam ktoś, widzę blond włosy uczesane w dziwny sposób. Śmieje się, bierze nóż. Idzie do sypialni. Krew, wszędzie krew.

Z każdym słowem Madame Seri coraz bardziej się trzęsła, palce wyginały jej się do granic możliwości w nienaturalnym przeproście. Mówiła z każdą chwilą coraz głośniej i zaciskała dłonie na kuli. Otworzyła szybko oczy, przysunęła twarz bliżej do kryształowej powierzchni, jakby czegoś tam szukała. Patrzyła i wykrzywiała czoło, ale milczała. Nagle jednym ruchem ręki zrzuciła swoją kulę na ziemię, tysiące malutkich kawałeczków szkła rozprysło się po podłodze, a wróżbitka zasłoniła twarz czarną chustką leżącą na stoliku obok stosiku starych i zniszczonych ksiąg.

— Na dzisiaj koniec — wyszeptała i parę razy zaczerpnęła głośno powietrza.

— Ile się należy? — zapytała jedna z kobiet, które nadal siedziały sztywno na sofie.

— Dzisiaj nic nie płacicie. Proszę już wyjść.

Wszystkie praktycznie wybiegły z salonu Madame Seri, czuły, jakby ktoś je ścigał. Kobieta, której dzisiaj wróżbitka najpewniej przepowiedziała śmierć, stanęła parę metrów od drewnianych drzwiczek i wyjęła z torby chusteczkę higieniczną. Przetarła oczy, do których zaczęły napływać łzy.

— To tylko głupoty, nie martw się — pocieszały ją inne matki, klepiąc ją po plecach, chwytając za drżące dłonie i gładząc jej spięte ramiona.

Ale ona przecież o tym wiedziała, tylko emocje, które tak nagle się w niej pojawiły, musiały znaleźć jakieś ujście i najprościej było jej się po prostu rozpłakać. Nie była w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa, poziom zdenerwowania podniósł się tak bardzo, że na czole pojawiły się malutkie kropelki potu. Przez moment znajdowała się w uścisku paniki, oczami wyobraźni widziała złowrogą lalkę Lulu, która opuszcza pokój jej córki i zmierza w kierunku sypialni z nożem w małych rękach.

Nie do końca potrafiła jakoś ten nóż zmieścić w dłoniach lalki, ale czuła, że teraz już wszystko jest prawdopodobne. Może wcale nie będzie to nóż, a jakiś śrubokręt albo gwóźdź. Blade przerażenie zalało ją całkowicie, a jej sceptycyzm i wyśmiewająca postawa względem tych wszystkich wróżb oraz przepowiedni, szybko ustąpiły pokorze i bezsilności.

Pomyślała, że musi spalić lalkę Lulu, nie była pewna, czy to coś da, ale w taki sposób walczą ze złem na filmach, więc może i w rzeczywistości to rozwiązanie uchroni ją przed nieszczęściem. Pożegnała się z koleżankami, które poszły dalej delektować się czasem bez dzieci. Zamówiła taksówkę i chciała jak najszybciej wrócić do domu.

Kiedy szukała kluczy w torebce, poczuła się bardzo nieprzyjemnie. Czyjeś spojrzenie śledziło każdy jej ruch, miała wrażenie, że nawet jej myśli nie są już bezpieczne. Będzie musiała być bardzo ostrożna, bo jeśli nie doceni tego przeciwnika, Lulu może postanowić zamordować ją wcześniej.

Otworzyła drzwi, udając, że nie zdarzyło się dzisiaj nic nadzwyczajnego. Położyła torebkę na komodzie w przedpokoju, zdjęła płaszcz i odwiesiła go na wieszak wiszący na ścianie. Zdjęła buty i wsunęła stopy w miękkie, ciepłe i o niebo wygodniejsze kapcie z uroczym, puszystym pomponikiem.

Weszła do kuchni, nalała trochę chłodnej wody do szklanki i wypiła ją duszkiem. Jej mowa ciała zdradzała zdenerwowanie, a kobieta nie chcąc popełnić błędu, starała się kontrolować każdy swój ruch, ale na niewiele się to zdało. Emocje powoli przejmowały nad nią kontrolę i odbierały jasność myślom w jej głowie.

Wdrapała się po schodach, upewniła się, czy wanna jest pusta, a gdy dotarła do pokoju swojej córeczki, podparła się o framugę drzwi, by nie stracić równowagi i zamarła w bezruchu. Lalka Lulu leżała na samym środku dywanu, jej plastikowa główka była obrócona w stronę drzwi, a jej nieobecne, niebieskie oczy wpatrywały się w osłupiałą kobietę.

Dopiero po chwili była w stanie zrobić krok, później kolejny. Zatrzymała się nad zabawką i zmrużyła oczy, by móc szybciej dostrzec jakikolwiek ruch. Jednak lalka się nie poruszyła. Kobieta wzięła ją za jasne włosy i zeszła ponownie po schodach na dół. Mając tę demoniczną zabawkę w garści, czuła się już dużo pewniej i bezpieczniej.

Stanęła przed kominkiem, wśród rozgrzanych cegieł nadal tlił się żar. Powoli położyła lalkę na pomarańczowych kawałkach palącego drewna i przysłoniła ją dużą szczapą. Dłoń cały czas trzymała na chropowatej korze, delikatnie dociskając zabawkę coraz mocniej. Plastik szybko zaczął się topić, ręce i nogi się wykrzywiały, włosy wydawały przeraźliwy, strzelający odgłos.

Po paru minutach nie była już w stanie dostrzec lalki Lulu i odczuła ogromną ulgę. Pozbyła się zagrożenia, ocaliła siebie i prawdopodobnie swoją rodzinę, stała się bohaterką, ale nie zamierzała się z tym obnosić. Wykonała jedynie zadanie, którego podjęłaby się każda osoba wypełniona tak wszechogarniającym strachem.

Usiadła na fotelu przy kominku i ze spokojem przyglądała się, jak wielki kawał drewna rozpala się agresywnym płomieniem i powoli zmienia kolor na czarny. Teraz z pewnością mogła czuć się bezpieczna, lalka Lulu to jedynie wspomnienie, niemiłe wspomnienie.

Kobieta przez resztę dnia nie analizowała ani prawdopodobieństwa, iż ów lalka rzeczywiście mogła żyć, ani tego, czy przepowiednia Madame Seri mogła się spełnić. Zajęła się domowymi obowiązkami, a kiedy wybiła czternasta, założyła ponownie swój szary płaszcz i niewygodne buty. Wyszła z domu i podążyła w kierunku przedszkola, z którego dokładnie za piętnaście minut musiała odebrać swoją córkę.

Wracając do domu, małej nie zamykała się buzia. Opowiadała swojej mamie o wszystkich zdarzeniach dzisiejszego dnia, o zabawach z kolegami i nowych zabawkach, które przyniosła ciocia ze starszej grupy. W tej placówce zawsze stosowano zasadę „zero waste”, jeśli starsze dzieci wyrosły już z jakiś zabawek lub sprzętów, automatycznie przejmowała je młodsza grupa. Dzieciom bardzo się to podobało, gdyż niepotrzebne już starszakom przedmioty zazwyczaj były bardziej interesujące i zajmujące niż inne zabawki leżące w sali.

— Leć umyć rączki, kochanie, a ja zrobię ci coś do jedzenia — nakazała matka, a dziewczynka szybko pobiegła do łazienki.

Kobieta odgrzała kurczaka, pokroiła warzywa na sałatkę i przyprawiła ją ziołami. Zaniosła naczynia na stół i dorzuciła jeszcze jeden kawałek drewna do kominka, z którego wciąż czuć było zapach palonego plastiku. Kiedy się obróciła, jej córka stała zaledwie metr od niej i zaciskała piąstki ze złości.

— Gdzie jest Lulu? — wykrzyczała, oddzielając każde słowo, co dodawało temu pytaniu grożącego tonu.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W całym natłoku myśli i strachu nie przewidziała, że córka od razu zauważy nieobecność ulubionej lalki.

— Może znów gdzieś ją zostawiłaś, kochanie — spróbowała się wyłgać.

— Nie — odparła dziewczynka. — Miała czekać na mnie w moim pokoju, ale nie ma jej tam.

— Na pewno się znajdzie, chodź, zjemy coś. Umieram z głodu.

Dziewczynka usiadła do stołu, wzięła do rączki widelec i bardzo powoli nadziewała na niego kawałki warzyw. Kurczaka nawet nie tknęła, zbyt bardzo zajęta była obserwacją swojej matki. Matki, która ledwie pół godziny wcześniej bez najmniejszych oporów zawlokła jej lalkę za włosy do salonu i wepchnęła do kominka.

Panowała napięta atmosfera, matka i córka nie odezwały się ani jednym słowem, a kobiecie robiło się coraz bardziej wstyd. Zaczęła wątpić w przepowiednię Madame Seri i zastanawiała się, co nią kierowało i dlaczego tak łatwo poddała się swojemu lękowi.

— Czy mogę już iść się bawić? — zapytała dziewczynka, odsuwając swój talerz z niedokończonym posiłkiem.

Zazwyczaj kobieta od razu by zaprotestowała i kazała małej dokończyć danie albo zjeść chociaż same warzywa, ale dzisiaj postąpiła inaczej. Kiwnęła głową i zabrała resztki obiadu ze stołu. Pomyślała, że odkupi córce lalkę przy najbliższej okazji, może nawet już następnego dnia, zamiast znów łazić bez celu z koleżankami, pojedzie tramwajem do centrum handlowego i wybierze nową zabawkę. Dziecko będzie zachwycone i na pewno szybko zapomni o Lulu.

Poszła na górę, sprawdzić, jak bawi się córeczka. Jak zwykle mała była zajęta sobą i udawała, że pije herbatkę z niebieskim misiem oraz kucykiem z kreskówki.

— Może przynieść ci, skarbie, moje kapelusze? Panu misiowi na pewno się spodoba ten fioletowy — zaproponowała córce, a ta, bez pretensji czy wrogości, odwróciła głowę w stronę drzwi, uśmiechnęła się i klasnęła w rączki.

Grzebiąc w szafie w poszukiwaniu wszystkich kolorowych kapeluszy, kobieta czuła zadowolenie. Udało jej się wynagrodzić dziecku to, że je zawiodła. Oczywiście nigdy nie przyzna się do błędu, ale przynajmniej teraz będzie mogła spokojnie spać. A jak jutro odbierze dziewczynkę z przedszkola i wręczy jej nową lalkę, awansuje już na stanowisko idealnej matki roku.

Nagle usłyszała dziwny brzdęk na parterze domu. Zbiegła po schodach na dół i wpadła do kuchni. Nic nie przyciągnęło jej uwagi, dlatego przez chwilę odtwarzała ten odgłos w głowie i zastanawiała się, co mogło go wydać. Gdy przeniosła swój wzrok na blat, czegoś na nim brakowało — noża.

Ruszyła pędem z powrotem na górę, w końcu musiała uratować swoje dziecko. Czyżby lalka Lulu zmartwychwstała i pragnęła się zemścić? A może już tego dokonała? Kobieta szybko odgoniła negatywne myśli i wleciała do dziecięcego pokoju, ledwo trafiając we framugę drzwi. Jej córki już tam nie było. Odwróciła się i szybkim krokiem weszła do swojej sypialni. Wszystkie kolorowe kapelusze leżały rozrzucone na podłodze, wiele z nich było pogiętych i zniszczonych. Zauważyła też, że cała pościel na łóżku została ściągnięta na podłogę.

Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że do pomieszczenia właśnie weszła jej córeczka.

— Bałam się o ciebie, gdzie ty byłaś? — spytała, robiąc krok w kierunku dziecka.

Ale jej córka nie wyglądała na zadowoloną, policzki miała mokre od łez, ubrania ubrudzone popiołem. W lewej rączce ściskała kurczowo kawałek sukienki lalki Lulu, a w drugiej kuchenny nóż. Otworzyła szeroko małe usteczka i wydała z siebie niesamowicie głośny krzyk rozpaczy, po czym rzuciła się na matkę, wbijając nóż w sam środek jej brzucha.

— Spaliłaś ją, spaliłaś ją — powtarzała w kółko i za każdym razem rysowała nożem kolejną krwawą kreskę.

Później już tylko dźgała bez opamiętania, by w końcu opaść bez sił obok na podłogę i przytulając do policzka kawałek osmolonego materiału, zasnąć.

Emerytura

„Stefcia” — tak mówili o niej przyjaciele. Wielu już odeszło, inni nie byli w stanie nawet zapamiętać własnego imienia, a co dopiero jej. „Stefcia” — tak zwracał się do niej mąż, jedyny mężczyzna, którego kochała i któremu ufała. „Stefcia” — imię miłe, przyjemne w wydźwięku, wzbudzające sympatię i uśmiech. Nie tam jakieś wyniosłe i ospałe „Stefania”. Dla wszystkich zawsze była Stefcią, bez znaczenia, czy przedstawiała się pierwszego dnia w pracy, czy na imprezie, zawsze była Stefcią.

I teraz też była Stefcią, tylko trochę więcej siwych włosów chowała pod chustką, jej twarz była pomarszczona, ale uśmiechnięta i ciągle wyrażała to samo zaskoczenie życiem i pięknem świata. Tylko męża już nie było, dzieci rzadko zaglądały do jej czystego mieszkanka. Przyjaciółki nie wpadały na kawę, nie chodziły wspólnie na zakupy, nie śmiały się i nie plotkowały.

Choć ten świat był nadal tym samym światem, życie tym samym życiem i Stefcia tą samą Stefcią, coś jednak było inaczej — gorzej, ciężej, samotniej.

Ukojenie dawały jej zdjęcia z przeszłości, obrazy zapisane na cienkim, sztywnym kawałku papieru. Często jeszcze czarno-białe wspomnienia, ale też i te już kolorowe, nowe, lepszej jakości. Na fotografiach była ona — uśmiechnięta i zadowolona, wolna i młoda. Obok niej zazwyczaj stali ludzie, zmieniali się w zależności od tego, które zdjęcie akurat trzymała w dłoni. Drugą ręką coraz częściej ocierała małą łezkę, ukradkiem wymykającą się z jej błękitnego oka.

Stefcia żyła sama, chociaż raz na jakiś czas ktoś zapukał do jej drzwi albo rzucił pospieszne „Dzień dobry!” w pobliskim sklepie. Dzieci zajęte były swoim życiem, nie miały już tyle czasu i miłości dla Stefci, co kiedyś. Dawniej organizowali wspólnie każde jej urodziny, świętowali Boże Narodzenie, a w sylwestrową noc dom Stefci zamieniał się w istne przedszkole, ponieważ z wielką frajdą pozwalała rodzicom swoich wnuków oderwać się od trudnego obowiązku wychowywania dzieci.

Teraz i te małe pociechy nie odwiedzały Stefci, nie dzwoniły, nie miały czasu. Wolały towarzystwo rówieśników, wycieczki i zabawę. Stefcia też by tak chciała i nocami zastanawiała się, czy jej życie zakończy się równie samotnie jak teraz przychodzi jej trwać.

Wstała z łóżka i delikatnie pogładziła swoje uda. Ostatnio czuła, że mięśnie ma coraz słabsze i znacznie szybciej się męczyła. Kobieta zawsze była ogromną zwolenniczką spodni, to też wolała spać w piżamie, a nie koszuli nocnej, jak większość starszych pań. Poprawiła gumkę od lekkich spodenek na brzuchu i poszła do łazienki.

W nocy musiała wstawać średnio co dwie godziny, przez co nie mogła się już porządnie wyspać. I właśnie w nocy jej lęki oraz samotność były najbardziej dokuczliwe. Otaczały ją ze wszystkich stron, zaciskały krwiste pazury na jej biednym, starym sercu. Sercu, które nie zgadzało się z obecną sytuacją i bolało coraz mocniej każdego dnia. Stefcia też nie umiała pogodzić się z tym, że nie tylko jej ciało się zmieniło, ale życie również.

Każdy się starzeje, ale prawie nikt nie potrafi dopuścić do siebie tej myśli aż do samego końca. Nawet stając przed lustrem i rzucając wściekłe „Ale jestem stara”, Stefcia widziała wszystkie zmiany, które targały jej młodością, ale nie docierało to do niej. Była świadoma, wiedziała, myślała o tym, że czasu nie da się zatrzymać, ale gdzieś tam w głębi biednego i coraz starszego serca łudziła się, że nigdy nie stanie się stara.

Na początku, gdy znalazła pierwszego siwego włosa, rozpłakała się. Wyrwała go i przez kolejne miesiące udawała, że tamto zdarzenie nigdy nie miało miejsca. Do czasu aż musiała pozbyć się kolejnej, białej kreseczki, prawie niezauważalnej wśród kasztanowych, kręconych włosów. Później nie nadążała już ich wyrywać, tych wszystkich bezbarwnych i starych wstążek. A pewnego dnia, kiedy stała znów przed tym samym lustrem w łazience, z całych sił starała się zlokalizować choć jeden, brązowy włos, ale nie znalazła już żadnego.

Wtedy też bardzo płakała, ale pocieszał ją mąż, obejmował i szeptał, że do twarzy jej w tym nowym kolorze. Czasy się zmieniały, kobiety farbowały stare wstążki, ale nie Stefcia, ona uwierzyła swojemu ukochanemu i chciała nosić siwiznę z godnością.

Było lato, upał jak sto choler, parno, duszno i nie do zniesienia. Kobiecie zdawało się, że zaraz się rozpłynie od gorąca albo po prostu wyparuje.Jej mąż znosił wysokie temperatury lepiej od niej, siedział tego dnia w salonie przy małym, dębowym stoliczku i rozwiązywał krzyżówki. A Stefcia przygotowywała właśnie zimną lemoniadę z pokruszonym lodem. Wtedy to było na czasie, wszyscy pili taki napój na zabój i starsza pani również uległa tej modzie.

Niespodziewanie wyłączyła kruszarkę do lodu i zamarła, smutne przeczucie i strach ogarnęły jej stare serce. Parę sekund później, kiedy nadal trwała w bezruchu, usłyszała głuchy odgłos. To jej mąż upadł właśnie na podłogę, jego serce, równie stare jak Stefci, nie wytrzymało upału i się zatrzymało.

Czy coś gorszego mogło ją spotkać i czy cokolwiek jeszcze na nią czekało? Stefci wydawało się, że nadal jest ważna, potrzebna, niezastąpiona. Jako dobra matka, ugodowa teściowa i kochana babcia, ale minęło ledwie parę lat, a i te epitety już do niej nie pasowały. Córki nie potrzebowały już rad i wsparcia, teraz same ich udzielały swoim dzieciom. Zięciowie przestali się interesować starszą kobietą, bo wiedzieli, że jeśli poprosiłaby ich o pomoc, z przyzwoitości musieliby jej udzielić. Dlatego nawet nie pytali, nie odzywali się, nie proponowali. Wnuki dorastały, zmieniały się, wściekały i buntowały, jak każdy nastolatek.

A Stefcia? Stefcia trwała, w nadziei, że może jeszcze sytuacja się odmieni, a świat sobie o niej przypomni, znowu ją pokocha i podaruje jeszcze parę szczęśliwych chwil. Oczywiście rodzina odwiedzała ją w chłodne wieczory, by napić się ciepłej herbaty z cytryną. Opowiadali w skrócie o swoim oddzielnym już życiu, ale starsza pani niewiele miała im do powiedzenia, więc milczała i udawała, że to z przejęcia ich historiami.

Gdy znów zostawała sama, zarzucała swoją ulubioną chustę na ramiona, wtulała się w kanapę i leżała, dopóki nie objął ją swoimi nużącymi ramionami sam Morfeusz. W snach widziała męża, napawała się jego głosem, zapachem. Cieszyła się swoim życiem, które w realnym świecie było nie do zniesienia.

Jeszcze wtedy, co jakiś czas wpadały koleżanki albo wspólnie umawiały się na spacer. Później coraz częściej widziała je ubrane w czarne sukienki, leżące w drewnianej trumnie z nienaturalnie poważną miną. Na pogrzebach nigdy nie płakała, wstydziła się, myślała, że rozpacz i smutek są czymś złym, parszywym i hańbiącym. W domu, kiedy już nie otaczali jej nieznani ludzie popijający darmowe drinki na stypach, rozklejała się i chwytała drżącą ręką za swoje stare serce.

Nie mogła już ukryć, ile ma lat, ale w środku nie czuła się wcale aż taka stara. Duszą nadal mogłaby tańczyć całą noc albo wdrapać się na najwyższą z gór, by podziwiać zapierający dech widok, malutkie domki w nierównych szeregach i lekkie obłoczki przesuwające się szybko zaraz koło jej stóp. Takim życiem chciała żyć, ale jej ciało dawno już nie nadążało za myślami i Stefcia, wcześniej czy później, musiała to zaakceptować. Musiała nauczyć się chcieć, ale nie spełniać swoich pragnień, marzyć tak, aby na chwilę zapominać, że przecież nigdy nie uda jej się tych marzeń osiągnąć.

Nie będzie już nigdy tańczyć całą noc ani nie wejdzie na najwyższą górę, by podziwiać widok. Nie przytuli nigdy męża, nie usłyszy jego głosu i nie będzie już w stanie mu zaufać, że do twarzy jej z siwymi włosami. Nie spotka już swoich koleżanek, nie będą siedzieć razem, pić kawy i obgadywać innych kobiet z okolicy. Wspólne spacery i zakupy nie powrócą, a Stefcia będzie mogła teraz jedynie robić to wszystko sama — samotna.

Obudziła się w nocy, by już po raz trzeci skorzystać z toalety. Później przemyła twarz zimną wodą, nie mogła już zasnąć. Morfeusz opuścił ją, tak samo jak najpierw mąż, a później dzieci, ale to chyba ta ostatnia rozłąka bolała ją najbardziej. Może dlatego, że męża już nie było, nie miał wyboru, nie odtrącił jej świadomie, ale jej dzieci już tak. I może wcale nie uczyniły w ten sposób ze swojego widzimisię, tylko życie tego od nich zażądało. Możliwe, że same pragnęłyby spotykać się ze Stefcią częściej, ale czas tak szybko kurczył im się w rękach, że ledwo starczało go na sen.

Słońce powoli wznosiło się nad horyzont, pokój stawał się coraz jaśniejszy. Stefcia wstała z kanapy, na której przeleżała resztę nocy. Emerytury nie miała za wysokiej, ale starczyło jej w tym miesiącu na naprawdę spore zakupy, więc poszła do lodówki, jak tylko przypomniała sobie o wielkiej, gorzkiej czekoladzie z orzechami laskowymi.

Dziwnym trafem bez problemów dała radę ją pogryźć, uwielbiała ten lekko gorzko-kwaśny smak w połączeniu z chrupiącymi orzechami. Wzięła łyk gorącej kawy, a wspomnienia jej spotkań z koleżankami wywołały na jej twarzy szczery, szeroki uśmiech. Założyła nawet nogę na nogę i poczuła się jakaś taka zgrabniejsza, młodsza i szczęśliwsza.

Pukanie przerwało jej delektowanie się kawą i czekoladą. Otworzyła drzwi i ponownie się uśmiechnęła. Odruchowo poprawiła włosy rękoma i przetarła usta, upewniając się czy nie pozostały na nich kawałki słodkiego grzechu.

— Stefcia — powiedział radośnie jej gość. — Jak zwykle wyglądasz pięknie w tych siwych włosach, dziewczyno.

Łzy niezgody

Otworzył oczy, nadal leżał w łóżku pod ciepłą, miękką kołdrą. Dookoła unosił się lekki zapach lawendy. Smutek nie opuścił jeszcze jego wnętrza po ostatnim wieczorze pełnym kłótni ze swoją partnerką.

Ostatnie lata ich związku nie były ani spokojne, ani miłe. Raniące słowa, poniżające oskarżenia i przemoc stały się dla Samuela chlebem powszednim. Nie doszukiwał się winnych, nie zrzucał wszystkiego na swoją partnerkę, chociaż w głębi duszy wiedział, że to wszystko wydarzyło się przez nią, przynajmniej po części.

Na początku wierzył i to stanowczo zbyt długo, że kolejna awantura znów okaże się tą ostatnią, nagłe napady agresji jego ukochanej skończą się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a oni będą mogli się jeszcze cieszyć wspólnym, szczęśliwym życiem. Ale z każdym miesiącem było coraz gorzej.

Kasandra nie była już młodą dziewczyną, dawno przekroczyła czterdziestkę i wiek coraz bardziej odbijał się na jej twarzy. Od kiedy pamięta reagowała na sprzeciw bardzo emocjonalnie — płakała, krzyczała, czasem czymś rzuciła. Prawdziwy koszmar zaczął się, gdy poznała Samuela.

Nie potrafiła już dłużej się kontrolować. Była świadoma, że postępuje karygodnie, ale mężczyzna był prawdziwym mistrzem rozdrapywania starych ran, manipulacji i prowokacji. Jego spojrzenie, drobne docinki, które uderzały w nią z siłą pędzącego meteorytu, plotki, które rozpowiadał wśród znajomych — to wszystko sprawiało, że z całych sił pragnęła się opanować i kontrolować swoje emocje. Nie umiała.

Samuel nadal leżał w łóżku, nie drgnął i udawał, że śpi, kiedy do ich sypialni weszła Kasandra. Popatrzyła na ledwie ciepłe zwłoki mężczyzny, cuchnące przetrawionym alkoholem i perfumami innych kobiet.

— Ruszysz się w końcu? — spytała, specjalnie wypowiadając słowa dużo głośniej niż wymagała tego sytuacja.

— Nie drzyj mordy! — odburknął Samuel, ponownie przypominając kobiecie jak słodki i uroczy bywa po całonocnych imprezach.

Kasandra wiele razy zastanawiała się, dlaczego jeszcze od niego nie odeszła, ale kiedy była już niemal pewna, że chce się uwolnić z tej toksycznej relacji, wszystko nagle stawało się pełne radości i sielskości. Rezygnowała i znów pozwalała się porwać tej truciźnie. Z pewnością nie uczyła się na swoich błędach, Samuel też tego nie potrafił.

Głowa mu pękała, ale był z siebie zadowolony. Zeszłej nocy zaszalał, należało mu się. Całymi dniami ciężko pracował, ponieważ niska pensja Kasandry nie wystarczała nawet na ćwierć wszystkich wydatków, ale kobieta stanowczo odmawiała choćby rozważenia zmiany pracy na lepiej płatną. Tam jej było dobrze, wygodnie, miała całą rzeszę koleżaneczek, wiedziała dokładnie co i jak ma robić. A fakt, iż przez nią jej partner musiał wyciskać ostatnie poty, harując po dwanaście godzin na dobę, nie wzruszał jej zupełnie.

Jedyną ucieczką od codzienności Samuela okazał się alkohol i imprezy, więc kiedy tylko kończył ostatnią zmianę w tym tygodniu, wyruszał na podbój podziemia. Zdarzało mu się bawić z coraz mniej kulturalnymi i odpowiednimi osobami, włączając w to prostytutki, które akurat miały przerwę, dilerów narkotykowych, a nawet przestępców świętujących koniec odsiadki.

Towarzystwo nie było ważne, byle by nie była to jego Kasandra. A kobieta siedziała w domu i wydzwaniała do niego po trzydzieści, czterdzieści razy, nagrywała swoje groźby na pocztę głosową. Wysyłała wiadomości, prosząc by się odezwał, bo się martwi, by po dwóch minutach wyzywać go i obrażać za to, kim się stał.

A nie stał się przecież z własnej winy i ona również nie przypominała już kobiety, z którą związał się Samuel. Sami wybrali dla siebie taką drogę, ale żadne z nich tak naprawdę nie pragnęło tej podłości i nienawiści w tej relacji.

Ilekroć Kasandra chciała porozmawiać z partnerem, przerwać to okropne, kręcące się wciąż koło poniżenia i agresji, on nigdy nie miał ochoty na przyjęcie wyciągniętej ręki. A kiedy to znów on zapragnął coś zmienić, ustalić granice, priorytety, to Kasandra wznosiła mur milczenia i tylko co jakiś czas bombardowała go podłymi słowami.

Mijali się, żyli obok siebie, ale żadne nie zdecydowało się na ten ważny krok, by odejść i zacząć wszystko od nowa. Czuli się bezpieczni w tym położeniu, chociaż nie było ono dla nich ani korzystne, ani wygodne. Po prostu nie widzieli wyjścia, bali się przyszłości i zmian.

Samuel nie odpowiedział nic na całą wiązankę swojej partnerki, na jej oskarżenia, że zniszczył jej życie, jest pijakiem i narkomanem. Znów groziła, że odejdzie, że znajdzie kogoś lepszego, ale na Samuelu nie robiło to już wrażenia. Zmrużył oczy i ponownie zasnął, a Kasandra wybiegła z pokoju wypełniona po uszy wściekłością i nienawiścią.

Dopiero około godziny jedenastej Samuel powlókł się pod prysznic. Kasandra już od ponad czterech godzin była w pracy, ale mężczyzna nawet nie zauważył jej nieobecności. Cieszył się tylko, że nikt już nie jęczy mu nad głową i może w spokoju przeżywać dalej swojego triumfalnego kaca.

Włączył telewizor i zjadł przygotowane wcześniej kanapki, późne śniadanie popił kwaśnym kefirem. Latał po kanałach, lecz nic nie przyciągało jego uwagi na dłużej niż parę minut. W głowie kołatało mu dziwne uczucie pustki i straty. Pomyślał nawet, że może w końcu nadszedł właściwy czas, by coś zmienić i jeszcze raz spróbować porozmawiać szczerze z Kasandrą.

Myśl ta dojrzewała w jego jeszcze odurzonym alkoholem umyśle dobre dwie godziny zanim postanowił zacząć działać. Wziął ponownie prysznic, choć wiedział, że tak czy siak nadal będzie śmierdzieć jak pijak spod sklepu. Umył dokładnie zęby, ogolił się, ubrał ładną koszulę.

Wszedł do kuchni, by przygotować obiad, podczas którego chciał zaproponować Kasandrze nowe rozwiązania, tworzące się w jego głowie w niesamowitym tempie.

„Przede wszystkim otwarta rozmowa” — myślał i dodawał kolejne punkty do swojej świeżej listy pełnej nadziei.

Wybiła piętnasta trzydzieści, to właśnie o tej porze Kasandra zawsze wracała do domu. Samuel siedział w kuchni przy stole suto zastawionym obiadem i czekał, czekał, ale kobieta się nie pojawiła. Zaraz po szesnastej mężczyzna przeniósł się do salonu i ponownie włączył telewizor.

Godziny mijały, aż Samuela zmorzył sen. Przebudził się piętnaście po trzeciej nad ranem. Kasandra siedziała na fotelu i patrzyła na niego przez dłuższą chwilę w milczeniu. W końcu uśmiechnęła się i podeszła do kanapy.

— Wiem, kochanie, wiem — wyszeptała i pogładziła Samuela po policzku.

Oboje położyli się do łóżka, Samuel przytulił swoją ukochaną i spokój ogarnął jego zmęczone ciągłymi walkami serce. Gładził jej włosy, wchłaniał jej kojący zapach. Znów poczuł jak bardzo ją kocha i jak mocno mu na niej zależy.

— Zacznijmy wszystko od nowa, nie kłóćmy się już, to nie ma sensu. Przecież tak nam dobrze ze sobą, Kasandro — wyszeptał do jej ucha i pocałował jej smukłą szyję.

— Dobrze, Sami, a teraz już śpij…

Samuel zasnął bardzo szybko, ciepło jej ukochanej promieniowało i przynosiło mu ulgę. Wierzył głęboko, że od jutra ich życie się zmieni, nie będą już roztaczać tej potwornej wrogości i nienawiści jak do tej pory. Zawsze wiedział, że byli dla siebie stworzeni i pewnie tak właśnie było.

Ze snu wyrwało go pukanie do drzwi, wciągnął na siebie pogniecione jeansy i poszedł szybkim krokiem do przedpokoju.

— Dzień dobry, czy pan Samuel Griss?

— Tak, o co chodzi?

Przed drzwiami stało dwóch policjantów — jeden prawdopodobnie w cywilu, drugi w pełnym umundurowaniu.

— Mam dla pana przykrą wiadomość, pańska partnerka Kasandra Wellman zginęła dzisiaj w nocy w wypadku komunikacyjnym. Ciało znajduje się w…

Samuel już nie słuchał, pobiegł do sypialni, przecież jego ukochana nadal spała, ale zastał tylko pustą poduszkę. Wrócił do drzwi, lecz nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Policjant jeszcze coś mówił, o coś pytał, ale napotykał jedynie pusty wzrok mężczyzny, który zagubił się gdzieś pomiędzy miłością a nienawiścią i już nigdy nie będzie w stanie naprawić swoich błędów, wyjaśnić słów wypowiedzianych w złości, przeprosić za to, jak bardzo odtrącał kobietę swojego życia i powiedzieć jej, jak mocno ją kochał. Nigdy już tego nie powie patrząc jej w oczy, nigdy nie pogładzi jej włosów, nie usłyszy jej głosu ani śmiechu. Nigdy, już nigdy, nigdy.

Stał w przedpokoju, a po jego policzkach spływały tylko łzy — łzy pełne miłości, łzy żalu i niedowierzania, szoku oraz niezgody na tę niesprawiedliwość świata.

Naiwna

Ludzie bywają łatwowierni, ufają, dają się wykorzystywać. W końcu to wcale nie jest tak, że każdy chce nas oszukać, nie wszystko zawsze idzie źle, a my, chowając się ciągle za naszym strachem, możemy tak wiele stracić. Możemy spędzić życie w obawie przed potknięciem, które wcale nie musi nastąpić. Ale jeśli już taka sytuacja nam się przydarzy, będziemy pluć sobie w brodę, że mogliśmy bardziej uważać albo załamiemy się, zamkniemy w sobie, pogrążymy się w rozmyśleniach, gdybaniu i żalu.

Zatem bycie otwartym i ufnym wcale nie ochroni nas przed strachem, zawodem czy smutkiem. Wręcz przeciwnie, gwarantuje nam, że w którymś momencie nasze bajeczne życie nagle się odmieni, a my pozostaniemy jedynie z miłymi wspomnieniami. Czy warto zatem w ogóle wierzyć? Czy istnieje w dzisiejszych czasach coś takiego jak zaufanie?

A co gdybyś był zmuszony zaufać komuś obcemu? Osobie, którą dopiero co poznałeś. Komuś nieznajomemu i podejrzanemu. A ty musisz zawierzyć właśnie temu człowiekowi i uwierzyć w to, że cię nie skrzywdzi? Dałbyś radę?

Letni, słoneczny dzień. Agnieszka wyszła z domu na długi spacer. Mieszkała niedaleko rzeczki, nad którą często poszukiwała odpowiedzi na dręczące ją pytania. Woda płynęła w niej szybko tak jak krew w żyłach Agnieszki, gdy kolejny raz zastanawiała się, dlaczego jej mąż ją uderzył. Czy zrobiła coś źle? Ktoś musiał być winny, a przecież Mariusz nie był typem faceta, który się myli. Zawsze miał rację, a nawet jeśli jej nie miał, to i tak był w stanie zmienić rzeczywistość, sprawić, że nagle Ziemia się zatrzymywała, a Słońce zaczynało krążyć wokół niej. Taką miał moc, taki był wspaniały i silny.

Silny na tyle, by zachować zimną krew, kiedy jego żona zupełnie przypadkiem wylała kieliszek czerwonego wina na jego śnieżnobiałą koszulę, gdy byli ostatnio na weselu znajomych. Nie gniewał się, był w świetnym humorze, nawet zaśmiał się i dał Agnieszce soczystego buziaka. Wspaniały mężczyzna — delikatny w łóżku, opiekuńczy względem ich córki, zabawny w towarzystwie. A nawet więcej — nie pił za dużo, jeździł na zakupy, potrafił nawet sam z własnej, nieprzymuszonej woli odkurzyć mieszkanie, pozmywać naczynia czy pomasować żonie stopy.

I naprawdę był wspaniały, och, ideał. Przystojny czterdziestolatek, zawsze schludny i zadbany. Często nosił koszule i spodnie od garnituru. Wtedy szaleńczo podobał się Agnieszce i pewnie nie tylko jej, ale kobieta nie miała się czym martwić. Jej kochany mąż nigdy by jej nie zdradził, nie spojrzałby nawet na inną.

Agnieszka wiedziała — ma szczęście, że trafiła akurat na niego. Nie wyobrażała sobie życia bez Mariusza, był jej całym światem. A kiedy siedziała nad brzegiem rzeczki i zastanawiała się, co zrobiła źle i dlaczego doprowadziła swojego męża do takiego stanu, że musiał ją ukarać, płakała i dziękowała Bogu, że tylko ją uderzył. Przecież mógł ją zostawić, odejść, rozwieźć się. Cóż by wtedy poczęła ta biedna kobieta?

Takie sytuacje nie zdarzały się często, raz na pół roku, raz na rok. Ale wtedy Agnieszka czuła się okropnie i o wszystko obwiniała siebie. Bardzo podobne oskarżenia słyszała również z ust Mariusza, gdy stał nad nią z zaciśniętą pięścią. I wierzyła mu, wchłaniała każde jego słowo jak gąbka wodę, ufała mu i go kochała.

Od czasu do czasu, gdzieś z tyłu głowy, pojawiała się ta straszna myśl, że może mogłoby być inaczej. Może ktoś inny, w innej rzeczywistości kochałby ją tak bardzo, iż nigdy nie sprawiłby jej bólu. Osoba szanująca swoją kobietę, wielbiąca ją, ktoś, kto wiedziałby, co robić w sytuacjach kryzysowych. Niestety Mariusz nie wiedział i nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami. Nakręcał się jak mechanizm w zegarku, a każde słowo jego żony budziło w nim coraz większą złość i agresję.

I w ten słoneczny dzień, gdy Agnieszka siedziała nad brzegiem rzeczki, zastanawiając się, co znów zrobiła źle, poczuła ogromną chęć przerwania tego wszystkiego. Nie była kobietą łatwą i prostą. Z jednej strony była świadoma, że przemoc nie jest normalna, ale z drugiej wiedziała, że jej mąż wcale się nad nią nie znęcał.

Uderzył ją tylko parę razy, zawsze w stanie silnego wzburzenia, które sama wywołała. Sprowokowała go, więc wina leżała po jej stronie. Ba, nawet nie nazywała tego przemocą, biciem, znęcaniem, za każdym razem był to tylko „incydent”. W tym słowie kryła się niewinność, delikatność i sporadyczność.

A kiedy wróci do domu, Mariusz będzie już czekać z kwiatami i butelką drogiego wina. I znów padnie na kolana, wtuli twarz w jej brzuch i będzie szeptać szczere „przepraszam”. Siniak na policzku szybko zniknie, a ich małżeństwo wróci na stary, dobrze znany i zadowalający tor.

Ale dzisiaj Agnieszka czuła się inaczej, nie chciała kwiatów, przeprosin i utartego toru. Nie pragnęła znów okłamywać siebie, że wszystko jest w porządku, a określenie „incydent” nie dawało jej już ulgi i nadziei. Chciała to przerwać, zatrzymać czas i pierwszy raz mieć rację. W końcu przejąć ster tego małego, kruchego statku dryfującego na wzburzonym oceanie, jakim było jej życie.

Spojrzała w płynącą wodę — czystą i świeżą. Zdjęła buty i zrobiła krok. Jeden krok w zimną, orzeźwiającą przyszłość. Od tej chwili postanowiła, że nie pozwoli sobie znów uwierzyć w kłamstwa. Będzie kochać siebie i to ona będzie raz najważniejsza.

Kolejne kroki przynosiły coraz większe zimno, ale i radość. Zdjęła sweter i rzuciła za siebie na brzeg, nie spojrzała nawet, czy trafiła. Pal licho ubrania, w tym momencie nawet one nie były istotne. Szła dalej i woda sięgała coraz wyżej. Kobieta delikatnie się trzęsła, może z zimna, a może z podniecenia. Nie co dzień mogła sobie pozwolić na taką swobodę i rzadko podejmowała decyzje samodzielnie, ale teraz tylko ona była panią swojego losu, tylko od niej zależało, co stanie się dalej.

Nie zatrzymywała się, nawet mimo lekkiego skurczu w stopie. Tafla wody sięgała jej już do pępka i czuła, jak spinają się jej mięśnie brzucha. Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała w błękitne niebo. Pogoda była piękna, natura przedstawiała się Agnieszce w całej swojej krasie — naga, czysta i niewinna. Agnieszka też chciała się tak czuć, pragnęła niezależności i samodzielności, ale wiedziała, że trwając przy Mariuszu, z każdym dniem będzie zapadać się głębiej i głębiej we własną bezradność.

Kucnęła i zamoczyła się aż po szyję w lodowatej cieczy. Delikatne fale łaskotały jej skórę i poruszały mokrymi włosami. Wreszcie była sobą, nareszcie. Trwała tu i teraz, nie myślała ani o przeszłości, ani o przyszłości. Zaczęła poruszać rękoma i nogami, czuła jak nurt ją unosi i porywa. Chciała tego, chciała zostać przez niego porwana, popłynąć gdzieś daleko w nieznane.

Rzeka, jak ludzkie życie, nie jest jasną, czystą ścieżką. Płyniemy przed siebie, nie zważając na niebezpieczeństwa. Ufamy, że nic się nie wydarzy i uda nam się uniknąć niemiłych niespodzianek. Ale wiadomo, jak to jest, kiedy wszystko idzie niemal perfekcyjnie — coś musi się nie udać, coś musi pójść źle.

Ostry ból pleców i głośny trzask. Agnieszka nie zdążyła nawet się obejrzeć, a już była pod wodą. Ostre pozostałości po złamanych gałęziach wbiły się w jej skórę i schwytały ją w swoje drewniane szpony. Kobieta machała rękami, nogami szukała gruntu, ale szybko straciła opanowanie i wpadła w panikę. Próbowała krzyczeć, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk, jedynie dziesiątki bąbelków powietrza ulatywało w kierunku powierzchni wody.

Kolejne silne uderzenie, tym razem w głowę. Woda dookoła przybrała różowy odcień. Plątanina gałęzi, roślin i śmieci wciągała kobietę coraz głębiej, odbierając prawo do kolejnego wdechu. Całe ciało szybko stało się odrętwiałe od lodowatej wody, mięśnie przestały współpracować. Agnieszka nie walczyła długo, już po dwóch minutach nierównego starcia poddała się, a ostatnie resztki powietrza opuściły jej płuca.

Dryfowała dalej, ale już wbrew sobie. Nurt niósł ją w dół rzeki, nie zważając na jej protesty na początku ani na późniejszą obojętność. Myśli powoli się uspokajały, zwalniały i stawały się coraz bardziej zamglone. Twarz córeczki, która pojawiła się przed oczami Agnieszki, jeszcze na moment dała jej siłę, by ostatni raz zawalczyć.

Wyciągnęła rękę przed siebie najdalej jak potrafiła. Poczuła, że coś twardego i ciepłego chwyciło ją za nadgarstek. Silne szarpnięcie spowodowało jej ogromny ból i zaczęła nerwowo wykręcać dłoń, by uwolnić się z chwytu. Ponowne pociągnięcie, tym razem bardziej stanowcze i dłuższe, rozdarło kobiecie skórę na plecach i rozpaliło w ranach parzący ogień.

Ocknęła się na brzuchu w chłodnym, ciemnym miejscu. Potrzebowała paru dłuższych chwil, by się pozbierać i odzyskać ostrość widzenia. Jasna, beżowa tapeta na ścianach, świece poustawiane przy łóżku, na którym leżała. Poczuła dziwny zapach, coś jakby mokra ziemia zmieszana z mułem i smrodem spalenizny. Zamknęła ponownie oczy. Plecy pulsowały z bólu, Agnieszka spróbowała przewrócić się na bok, ale zimna dłoń chwyciła ją za głowę.

— Musisz tak leżeć — usłyszała zachrypnięty głos i zaczęła się szarpać. — Uspokój się, kobieto, do jasnej hortensji, bo zrobisz sobie krzywdę. Ledwie uszłaś z życiem.

— Gdzie ja jestem? — wyszeptała, a starsza, drżąca dłoń przysunęła jej do ust zwilżoną chusteczkę.

Agnieszka dotknęła delikatnego materiału wargami, dopiero teraz zorientowała się, jak bardzo ma spierzchnięte usta. W głowie cały czas jej pulsowało, a świat wydawał się dziwnie niestabilny z tej perspektywy.

— Jesteś bezpieczna, mam na imię Maria, jesteś w moim domu.

Życie jest jak rwąca rzeka, rzuca naszym losem w nieznanych nam kierunkach, a my jesteśmy zmuszeni dryfować z nurtem. Wszystkie plany, marzenia, cele są jedynie ułudnym wyobrażeniem naszej przyszłości, ale to właśnie życie kieruje wszystkim z macoszą bezwzględnością.

Tak właśnie stało się w przypadku Agnieszki. Ledwie przed momentem była bezpieczna, a przynajmniej tak się jej wydawało, a teraz nagle znalazła się w nieznanym miejscu wśród obcych ludzi. Maria wyglądała na kobietę spokojną i bardzo doświadczoną przez życie, pewnie i jej losem nurt bawił się jak płynącym na wodzie liściem. Agnieszka nie widziała pozostałych osób, ale czuła, że w pokoju znajduje się ktoś jeszcze.

— Wyjdzie z tego? — usłyszała gdzieś z oddali męski głos.

— Tak, rany nie są głębokie. Podaj mi korzeń żywokostu. — Maria poprosiła nieznajomego, po czym wstała z głośnym westchnięciem.

Agnieszka usłyszała, jak szoruje jakimś kamieniem o kamień, później miesza coś z wodą w szklanym pojemniku. Chłodny dotyk na plecach przyniósł jej ogromną ulgę, a rozprzestrzeniający się aromat ziół uspokoił jej nerwy.

— Poleż tak jeszcze chwilę, dziecko, a później założę ci opatrunek i Sieide będzie mógł cię odwieźć do domu.

— Sieide? — zapytała Agnieszka i poprawiła poduszkę pod głową.

Z małego jaśka unosił się zapach lawendy i czegoś jeszcze — czegoś bardzo uspokajającego i kojącego. Skojarzyła ten zapach z dzieciństwem, kiedy jej babcia szykowała w kuchni „ziołowe słoiki” — tak nazywała lekarstwa w malutkich pojemniczkach przyrządzane co roku pod koniec lata. Babcia Agnieszki nigdy nie chodziła do lekarza, zawsze leczyła się sama, uważała, że tylko natura jest w stanie dać jej siłę i zdrowie. I rzeczywiście tak było, kobieta dożyła w pełnej sprawności dziewięćdziesiątego roku życia. Odeszła we śnie w zeszłym roku.

— Sieide to mój syn, to on wyciągnął cię z rzeki. Byłaś o krok od śmierci, ale Sieide był od niej szybszy — zaśmiała się staruszka i odgarnęła Agnieszce włosy z twarzy.

Cały świat zaczął się rozpuszczać i kobieta usnęła. W snach widziała swoją babcię, swoją córkę, chyba tylko one były dla niej kiedykolwiek ważne. W życiu spotykamy wiele osób, z wieloma nawiązujemy bliższą relację, ale dopiero w obliczu niebezpieczeństwa czy śmierci dowiadujemy się, kto tak naprawdę ma miejsce w naszym sercu. W sercu Agnieszki zawsze znajdowała się jej córeczka, a wcześniej babcia. Nie znalazła w nim swojego męża, choć wydawało się jej już od tylu lat, że kocha go nad życie.

Kiedy obudziła się ponownie, w pomieszczeniu panował jeszcze większy półmrok. Leżała przez chwilę i nasłuchiwała, ale nie doszedł do niej nawet najmniejszy szelest. Z obawą poruszyła ramionami, a później podniosła się na przedramionach. Ból okazał się znośny, więc usiadła na krawędzi łóżka. Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła swoją koszulkę na krześle, założyła ją, ale materiał niemal natychmiast przykleił się do jej ran.

— Opatrunek — szepnęła i podwinęła koszulkę tak, by nie dotykała pleców.

— Napij się. — Starsza kobieta niemal wyrosła spod ziemi.

Agnieszka była pewna, że znajdowała się w pomieszczeniu sama, więc nagły widok Marii wzbudził w niej strach.

— Chcę wrócić do domu — rzekła, a jej głos zabrzmiał dużo bardziej stanowczo niż zamierzała.

— Do tego mężczyzny, który ci to zrobił? — odparła staruszka i wskazała na jej podbite oko.

Agnieszce zrobiło się wstyd, z jednej strony to jej osobista sprawa i nie zamierzała się nikomu tłumaczyć, ale z drugiej — Maria miała rację, chociaż sprytnie ukryła swoje intencje w tych paru słowach. Nie powinna wracać do męża, musiała zabrać swoją córkę i wyjechać, gdzieś daleko od niego, gdzie będzie bezpieczna.

I wcale nie obawiała się, że znów ją uderzy, pewnie zdarzyłoby się to dopiero za pół roku, a może nawet za rok. Ale kobieta bała się, że ponownie mu zaufa, pozwoli, by życie wróciło do normy. Znowu by kochała, dbała i była szczęśliwa, aż do kolejnego incydentu.

Nim się zorientowała, łzy zaczęły spływać jej po policzkach, wargi drżały, a szczęki mimowolnie się zacisnęły. Nie była w stanie powiedzieć ani słowa.

Maria sprawnie założyła jej opatrunek i poprawiła koszulkę. Do pokoju wszedł mężczyzna, prawdopodobnie to właśnie był Sieide. Omiótł niespokojnym spojrzeniem Agnieszkę, a potem swoją matkę. Jego głębokie, brązowe oczy przypominały dwa żarzące się bursztyny.

— Jedziemy? — zapytał i wskazał drzwi.

— Dziękuję pani za pomoc. Czy mogłabym się jakoś odwdzięczyć?

Maria podsunęła kobiecie szklankę z zielono-zgniłym napojem. Śmierdział jak muł z jeziora i całkiem podobną miał konsystencję. Agnieszka wypiła łyk, ale poczuła jak gęsty płyn nie przechodzi jej przez gardło.

— Wypij, dziecko, wypij na raz.

Agnieszka otarła usta wierzchem dłoni i odstawiła pustą szklankę na stół. Oleisty posmak pozostał na jej języku, ale starała się nie okazywać obrzydzenia. Jeszcze raz podziękowała Marii za ratunek i podążyła za Sieide do samochodu stojącego przed domem.

Dom — tę chałupę trudno było tak nazwać — ledwo stała, a drewniane ściany zdradzały wiele dziesiątków lat zaniedbania. Gdy kobieta usiadła na miejscu pasażera, poczuła dziwną ulgę. Ten budynek emanował jakąś złą energią, czymś tak negatywnym, że im dalej odjeżdżali, tym Agnieszka czuła się coraz bezpieczniej.

— Tobie też powinnam podziękować — zwróciła się do Sieide, przerywając ciszę, która trwała już stanowczo zbyt długo.

— Nie ma sprawy — odparł przyjaźnie, a w jego bursztynowych oczach pojawił się błysk. — Musiałem coś zrobić. Co ty w ogóle robiłaś w tej rzece? Nurt jest o tej porze roku bardzo zdradliwy.

Kobieta zastanowiła się przez chwilę nad odpowiedzią.

— Szukałam wolności — odparła i uśmiechnęła się.

— I co? Znalazłaś?

— Chyba tak. A co to było za paskudztwo, które wypiłam?

Mężczyzna zaśmiał się i poprawił dłonie na kierownicy. Wyglądał na naprawdę rozbawionego tym pytaniem.

— Ja nie muszę szukać wolności, żyję tak, jak chcę, ale moja matka cały czas chciałaby, żebym się ustatkował. Wiesz, żona, dzieci i tak dalej. Możesz wierzyć lub nie, ale wypiłaś właśnie jeden z jej eliksirów miłosnych i prawdopodobnie za parę chwil zakochasz się we mnie bez pamięci, choć matka uważa, że czary działają zawsze tak, jak tego w danej chwili potrzebujemy.

Oboje wybuchli śmiechem tak serdecznym, że Agnieszce wydawało się, iż znają się od dawna, ale tak naprawdę nie znali się w ogóle. Jechała sama z obcym mężczyzną opuszczoną drogą i wierzyła głęboko, że zawiezie ją do domu. Nie mogła mieć pewności i poczuła jak ogarnia ją coraz większy strach.

Za oknem było prawie całkiem ciemno, tylko Księżyc blado oświetlał gęsty las po bokach drogi. Gdyby Sieide okazał się jednak złym człowiekiem, jeśli zapragnąłby wyrządzić jej krzywdę, a może nawet zabić, nikt nie nadszedłby jej z pomocą. Uciekałaby przerażona przez ciemną gęstwinę drzew, modląc się o cud, który i tak by się nie wydarzył.

— Zostawisz go? — zapytał, nie odrywając wzroku od jezdni.

— Tak — ucięła szybko Agnieszka. — Czyli jesteś kawalerem do wzięcia? — zmieniła temat.

— O, tak i to w trybie natychmiastowym, zanim moja matka zdecyduje się porwać jakąś biedną dziewczynę i zmusić do małżeństwa ze mną — zaśmiał się i poprawił czarne włosy.

Wzmianka o porwaniu znów wzbudziła w pasażerce niepokój, ale nie chciała ujawnić swoich uczuć. Łudziła się cały czas, że Sieide okaże się jednak jej wybawicielem, a nie oprawcą.

— Sieide, to twoje imię?

— Znaczy czarownik. Nie mam pojęcia, który urząd pozwolił moim rodzicom nadać mi takie imię. — Wygrzebał z kieszeni portfel i podał dziewczynie swój dowód osobisty.

Imię naprawdę wyglądało przezabawnie, ale gest mężczyzny podniósł Agnieszkę na duchu. W końcu nie pokazywałby swoich dokumentów, gdyby planował jej coś zrobić.

Jasne światła za nimi i sygnał radiowozu zmusiły ich do zatrzymania samochodu na poboczu drogi.

— Nie działa wam tylne światło. Dokąd jedziecie? — zapytał policjant, gdy Sieide opuścił swoją szybę.

Funkcjonariusz poświecił latarką na Agnieszkę, zapewne jej brudne ubranie, podbite oko i roztrzepane włosy wzbudziły w nim jakieś podejrzenia.

— Odwożę koleżankę do domu.

— To prawda? — spytał, kierując wiązkę światła wprost na twarz kobiety, kiwnęła głową i delikatnie się uśmiechnęła.

Przez jej głowę przeszła myśl, że mogłaby poprosić policjanta, by to on zawiózł ją do domu. Uwolniłaby się wtedy od nieznajomego i bezpiecznie wróciłaby do córki. Ale nie uczyniła tego, postanowiła zaufać Sieide i udawać, że ich spotkanie wcale nie było zupełnie niespodziewane, w całkowicie nienormalnych okolicznościach.

Gdy ruszyli dalej w drogę, atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej. Młody „czarownik” opowiadał Agnieszce niestworzone historie ze swojego życia. Był typem podróżnika i to właśnie jego włóczęgowska natura zaprowadziła go nad tę samą rzekę, co Agnieszkę.

Zaparkował pod jej blokiem i wyłączył światła. Kobieta miała nadzieję, że jej mąż nigdy nie dowie się, co się stało i że wracała z jakimś mężczyzną wieczorem do domu. W trakcie jazdy ułożyła sobie już doskonałą wymówkę. Zamierzała powiedzieć Mariuszowi, że przewróciła się i skręciła kostkę. Nie będzie musiała podawać wielu szczegółów, jej mąż nie był zbyt dociekliwym człowiekiem, a że wcześniej ją uderzył, teraz powinien czekać już na nią z kwiatami i kolacją.

Tylko że ona nie chciała mu wybaczyć, pragnęła uciec, uwolnić się raz na zawsze. Nie takiego życia chciała dla swojej córki ani dla siebie. Mężczyzna w rodzinie powinien być wsparciem, podporą, a nie obciążeniem, które wciągnie pod wodę, jak tylko nurt przybierze na sile.

— Czy mógłbyś mi dać swój numer? Chciałabym ci jakoś podziękować, a nie mam przy sobie żadnych pieniędzy.

— Nie musisz mi płacić, kiedy dobrze czynisz, dobro otrzymujesz. No chyba, że eliksir mojej matki zaczął już działać — zaśmiał się Sieide.

Wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę domu. Pociągnęła za klamkę, ale drzwi były zamknięte, nikt też nie odpowiedział na jej ciche pukanie. Wyjęła spod wycieraczki klucz i przekręciła go w zamku. Kiedy weszła do środka, zorientowała się, że Mariusza nie ma w mieszkaniu. Zajrzała do pokoju swojej córki, dziecko spało smacznie w różowej pościeli w motylki. Pogładziła dziewczynkę po głowie i patrzyła na nią jeszcze przez chwilę.

W sypialni dotarło do niej, że nie tylko jej męża nie ma w domu, zniknęły również wszystkie jego rzeczy. Szafa była pusta, tak samo jego dwie szuflady w komodzie koło łóżka. W kuchni na stole znalazła list, który zostawił przed wyjazdem. Mariusz wcale nie spisał na kartce swoich przeprosin, słodkich słówek i obietnic, ale wyznał prawdę — od paru miesięcy spotykał się z inną kobietą i to z nią chciał spędzić resztę życia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 21.46
drukowana A5
za 39.94