W CZĘŚCI PIERWSZEJ: Hermiona Granger (vel Amanda Geernwood) została uczennicą Szkoły Kształtowania Niezwykłych Umiejętności na płaskowyżu BIMBELROCK. Skazana na pobyt w Iglicy Zachodniej (za niedozwolony lot na miotle) „uciekła” eskortującemu ją Holentzowi.
[…] Chwilę szli w całkowitym milczeniu.
Na widok majaczącej w oddali Iglicy zrobiło mi się smutno.
— Słuchaj — powiedziałam do Vladislava — nie wydaje ci się, że powinniśmy się trzymać razem?
— Co masz na myśli?
— Mów mi Frida. Powinniśmy sobie pomagać.
Spojrzał z zainteresowaniem.
— Oboje należymy do tego samego bractwa…
— Przecież nie pójdę za ciebie na odsiadkę…
— Mogę ci uciec.
— Mnie jeszcze nikt nie uciekł.
Tylko przez chwilę pożałował, że nie zastosował wobec tej małej zaklęcia „petrus transmutus”, ale w końcu uznał, że zamiana w kamień, nawet najbardziej szlachetny nie byłaby wobec młodej czarownicy w porządku. W końcu ona też jest „wtajemniczona”.
Pomyślał, że nic się nie stanie, kiedy „zgubi” Amandę. I tak nie poniesie żadnych konsekwencji.
— Kiedyś musi być ten pierwszy raz… Umówmy się, że niczego nie widzę. Co zrobisz?
— Poszłabym na plażę. A ty?
— O mnie się nie martw. Nie będę cię gonił.
CIĄG DALSZY
Gnała ile sił w nogach. Nie zwracając uwagi na przezroczyste szyszki, pędziła do przodu. W końcu, kiedy brakło jej tchu, zatrzymała się i skonstatowawszy, że odbiegła już wystarczająco daleko siadła na poszyciu.
Kiedy uspokoiła oddech, pomyślała, że Vladislav będzie miał nie lada kłopot, bo przecież musi o ucieczce powiedzieć Mordredowi.
Robiło się coraz ciemniej i dziewczyna nie wiedziała, czy zapada zmrok, czy to chmury przesłoniły słońce i przez chwilę pożałowała, że nie dała się zaprowadzić do Iglicy, w której przynajmniej miałaby dach nad głową. Tęskniła do przewidywalnej rzeczywistości, ale zdawała sobie sprawę, że jest w centrum magicznego obszaru i nie dziwiła się finezyjnie poskręcanym gałęziom, na których wisiały pordzewiałe nożyczki i spinacze do bielizny.
Uświadomiła sobie, że przestrzeń fiksuje i stanęła jej przed oczami olbrzymia stołówka, niemożliwa do zmieszczenia w Białym Domu.
Na północy groźnie zagrzmiało. Ścieżka przypominała zielony tunel; omszałe gałęzie tworzyły nieprzenikniony dach, który nie powinien przepuścić nabrzmiałych kropel.
Wiedziałam, że muszę wydostać się z płaskowyżu. Aby to zrobić trzeba dojść do muru okalającego cały teren. Nie wiedziałam tylko, jak długo przyjdzie mi iść. Na dodatek, przez te okropne gałęzie nie dostrzegałam słońca. Zaczął zapadać zmrok. Zrezygnowana — nie mając ochoty na wymyślanie czegokolwiek, zeszłam z dróżki i siadając na wilgotnym mchu, patrzyłam na zbrązowiałe pokrzywy. Wtedy zobaczyłam ich.
Stwory, które pojawiły się nie wiadomo skąd, ubrane były w bufiaste spodnie i miały na głowach czerwone czapki z białymi pomponami. Wyglądały jak krasnoludki z bajki o sierotce Marysi albo karłowate święte Mikołaje. Hermiona mimowolnie się uśmiechnęła i poszła za krasnym ludkiem, który nagle jakby zapadł się pod ziemię. Poszła w miejsce, w którym ostatni raz widziała gnomy. Straciła grunt pod nogami i wpadła do jakiegoś dołu, który okazał się głębokim tunelem.
Leciałam prawie 10 minut. Na początku coraz szybciej, a w końcu zaczęłam zwalniać i świetlne smugi, które otaczały mnie ze wszystkich stron, przybrały kształt przyczepionych do szybu lamp. W końcu zatrzymałam się i bezwiednie obróciłam nogami w dół. Po chwili, wolno, jak lądujący spadochroniarz, dotknęłam piaskowego występu, który ograniczał zalane żółtym światłem dno szybu. Spojrzałam w górę. Wzrok nie przebił się przez gęstniejącą ciemność. Poczułam niewielkie drżenie i zobaczyłam, że do występu ktoś przystawił prymitywną drabinę. Klęknąwszy na oba kolana, namacałam najwyższy szczebel i ostrożnie zeszłam na dół.
Zanim moje oczy przyzwyczaiły się do oślepiającego blasku, usłyszałam nerwowe okrzyki w jakimś niezrozumiałym języku i groźne ujadanie kilku psów. Potem zobaczyłam, że otacza mnie gromada bezgłowych stworów, groźnie potrząsających w moim kierunku prymitywnymi oszczepami.
Teraz powinien nastąpić fragment, który podaję w oryginale, bo nie potrafię go przetłumaczyć: PKLIOUHUYJT HYUJH NIUJ NHHY GTY WSA FYT KJHUYT AZWSEA YTRFHIUYBIT. PPOIKJWASRDFTGYHUJIKO KIJYHT GRF DR FTRDS AWETRFGYHGFDS UYTG LIJUHGT. JHUYTGFL, KOK.KIJUHYG09 — IUQUERTY OOO POIKJWSRSDSAERTYGFDSA.
Jeden z potworów trzymał na smyczy cztery okropnie wyglądające rottweilery z oczami jak rozżarzone węgle i obrożami nabitymi metalowymi ćwiekami. Odruchowo przysunęłam się do wilgotnej ściany i wtedy przypomniałam sobie, że pierwszy raz widziałam te stwory podczas rekreacji, kiedy gondola zacumowała przy Iglicy Zachodniej.
Hermiona doszła do wniosku, że skoro otaczają ją zieloni, to znaczy Iglica musi być niedaleko. Potem tylko mur i plaża pełna zwyczajnych ludzi.
Nagle bezgłowe monstra karnie rozstąpiły się na boki. Przed Amandą stanął żylasty gnom w rozpiętej bluzie, która zdała się okrywać umieszczoną na piersiach głowę. Chwilę wpatrywał się w dziewczynę i niepewnie podniósł do góry prawą rękę. Panna Granger oderwała dłoń od mokrej ściany i pomyślała „nie mam złych zamiarów…”
— Możesz mówić normalnie. Tu nie wolno czarować. Nawet myśleć o czarach. Gdzie zostawiłaś broń?
— Nie mam żadnej broni…
Polifem wziął z ręki bezgłowego smycz i poprzedzany przez gotowe do ataku psy podszedł do dziewczyny.
— Tak. Prawdę mówisz.
Szczeknął coś i ze świstem wciągnął powietrze. Zieloni zaczęli z ociąganiem niknąć w korytarzu, który nagle otworzył się w jednej ze ścian. Piersiogłowy spojrzał na Amandę:
— Chodź!
Dziewczyna bez zastanowienia poszła za stworem. Po roku przebywania w Szkole Kształtowania Niezwykłych Umiejętności nie dziwiła się wyglądowi Polifema, który przedstawiał sobą dość okropny i śmieszny zarazem widok. Zwłaszcza jak się go obserwowało od tyłu. Sprawiał wrażenie potężnego korpusu na chudych nóżkach, korpusu, do którego przyklejono nieproporcjonalne dłonie. Z przodu wyglądał jeszcze śmieszniej, z tą swoją twarzą okoloną połami bluzy. Szyi nie miał wcale. Zaplątany na ramionach szalik otaczał różową narośl pokrytą brązowym strupem.
— Mam nadzieję, że się nie boisz. Powinnaś raczej okazać mi wdzięczność, że cię wyrwałem z rąk strażników.
Patrzył przed siebie, jakby nie był pewny odpowiedzi.
— To znaczy?
— Musisz dotrzymać mi towarzystwa. Mieszkam sam…
W głowie Hermiony zapaliła się czerwona żarówka. Aby odgonić niepokojące myśli, zapytała:
— A ty? Kim w zasadzie jesteś?
Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia i ramiona Polifema podniosły się w górę.
— Nazywam się Polifem Meduza. Teraz akurat jestem samcem. Jakbym był samicą, to miałbym na imię Meduza Polifem…
— Szczerze mówiąc, wolałabym, gdybyś był dziewczynką…
— Dobra. To nie jest przyjemne. Zatkaj nos.
Zaczął się nieprzyzwoicie pocić. Wokół rozszedł się smród przypominający zapach starego capa — biała mgiełka, która otoczyła gnoma, zaczęła intensywnie rzednąć i dziewczynka, spodziewając się zobaczyć kogoś przypominającego Georginę, dostrzegła twarz będącą połączeniem gęby starej ropuchy z mordą konia. Tam, gdzie powinny być uszy, tkwiły nabrzmiałe piersi, ozdobione brązowymi sutkami.
Stwór osłonił się połami kurtki:
— Nie używamy biustonoszy. Zasłaniałyby oko.
Uspokojona Greenwood podeszła bliżej i maszerowała obok Meduzy.
— Nie o to mi chodziło. Co w zasadzie robisz?
Meduza (a może Polifem) wzruszyła ramionami:
— Sprawdzam strażników.
Hermiona spojrzała z zainteresowaniem tam, gdzie normalne stworzenia mają głowę.
— ?
— Czy są gotowi do służby.
— ?
— Na wieży. Tej, w której trzymali Hockneya. Okropny chłopak.
Po przejściu kilkunastu metrów znaleźli się w podziemnej komorze wielkością przypominającą szkolną stołówkę. Przy jednej ze ścian, na kamiennej platformie otoczonej wianuszkiem schodów był foremny budynek z różowego marmuru, który sprawiał wrażenie nieco przezroczystego i oświetlonego od środka. Okrągłe kolumny, które podtrzymywały dach, rzucały niepokojące cienie. Z wewnątrz dobiegało jednostajne zawodzenie, przypominające Hermionie jakąś religijną pieśń. Na przenikliwy dźwięk gongu zieloni upadli na kolana i jednostajne walili rozcapierzonymi palcami w kamienne płyty, którymi wyłożono całą komorę.
Meduza zatrzymał się na chwilę, kucnął i też zaczął uderzać o posadzkę.
Amanda dostrzegła, że wyrasta ponad wszystkich, którzy dobrowolnie położyli się na ziemi. Klęknęła i uczyniła znak krzyża. Napotkawszy wzrok swojego przewodnika, zastukała w kamień.
Dały się słyszeć dzwonki jak przy Podniesieniu.
— Taki zwyczaj. Nie znajduje religijnego uzasadnienia. Chodzi o jednostajną wibrację, która ma spowodować zawalenie się świata i ukazać rozgwieżdżone niebo.
Gnom pociągnął Amandę w pobliże marmurowej budowli:
— Do środka wchodzą jedynie kapłani i ich asystenci. Dolewają oliwy do ognia i wzruszają powietrze.
Hermiona spojrzała na znajdujący się po prawej olbrzymi ekran. Zauważyła zielonego, który machał osadzonym na długiej tyczce wachlarzem, powodując, że pomarańczowy płomień drżał boleśnie, rzucając nerwowe refleksy na tonący w półmroku postument.
— Na tym postumencie jest nasza największa świętość. Złoty skarabeusz wyobrażający tego, który połknął gwiazdy.
Mieszkańcy Podziemia, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia, wierzyli, że dawno temu, kiedy jeszcze nie było żadnej szkoły, skarabeusz zjadł wszystkie gwiazdy. Stukanie w posadzkę było reliktem z czasów, w których wierzono, że można sobie w całkiem przyziemny sposób poradzić z magią.
Dom Polifema (albo Meduzy — sama nie wiem, czy stwór jest płci męskiej, czy żeńskiej), był zbudowany z gliny. Ściana postawiona z glinianych sześcianów zamykała obszerną niszę w dość szerokim korytarzu. W niszy były trzy pomieszczenia, oddzielone od siebie drewnianymi przepierzeniami. Jedno z nich było sypialnią, drugie pokojem dziennym, (jeżeli tutaj można mówić o dniu), a trzecie, największe, stanowiło „salon”.
Stwór zajmował wygodne mieszkanie, bo, jako przedstawiciel klasy średniej, miał do tego prawo i na dodatek był „dyplomowanym dozorcą strażników Iglicy Zachodniej”. Jego zadanie ograniczało się do przygotowywania zielonych do służby i organizowania obsady wieży na krawędzi Bimbelrock.
— Głodna jesteś? Nic do jedzenia ci nie dam. Do picia też. Już tak jesteśmy skonstruowani, że nie jemy ani nie pijemy. Niesamowita wygoda.
Hermiona spojrzała na orzechową półkę wiszącą nad otomaną. Wśród biografii i kryminałów stały różnokolorowe figurki.
Polifem zauważył zainteresowanie dziewczynki i piskliwym głosem powiedział:
— To z różnych miejsc. Ale najwięcej kupiłam obok świątyni. O, ta różowa to mój pierwszy nabytek.
Amanda powiedziała Polifemowi o Jezusie, ale on niczego nie zrozumiał.
— Jak chcesz, to możesz u mnie zamieszkać.
Dziewczyna nieznacznie kiwnęła głową i zaczęła się zastanawiać, czy Meduza w najmniej odpowiednim momencie nie zamieni się w chłopca.
— Spoko. Rozmnażamy się przez pączkowanie. Sami z siebie. Nie chcę o tym rozmawiać…
Uspokojona, zdecydowała się zostać. Tym bardziej że czuła narastający głód i nie mając szans na jego zaspokojenie, pragnęła zagłuszyć nieprzyjemne uczucie, rzucając się w objęcia Morfeusza (czyli zapadając w sen).
— Przypilnujesz domu, bo całą noc mam dyżur w koszarach zielonych ludzików.
Po ośmiu godzinach obudził mnie zapach gorącej owsianki. Polifem postawił przede mną talerz zupy i miseczkę szpinaku.
— Mamy tu takich z góry. Dla nich trzeba gotować.
— Z góry?
— No, ze szkoły. Nie wszystkich dało się ewakuować.
— ?
— Nic nie wiesz?
Wtedy dowiedziałam się prawdy o Gackowskim.
— Masz jakieś plany? Mogę ci dotrzymać towarzystwa.
Polifem znowu był chłopakiem. Może nawet mężczyzną albo i starcem. W każdym razie jego oko „ozdabiały” potężne zmarszczki.
— Ciekawe, co można robić w tych… lochach.
— Na przykład… na przykład zobaczyć miejsce odosobnienia.
— ?
— Internat.
„Miejsce osobne”, w którym trzymano wszystkich niebezpiecznych dla zielonej społeczności osobników, to był ponury budynek z niewielkimi oknami, postawiony obok jeziora nad asfaltową drogą, nad którą biegła odrutowana kładka. Po drugiej stronie był ośrodek wypoczynkowy przypominający szkołę tysiąclecia. Większość pensjonariuszy gmaszyska to zieloni, których z jakichś zupełnie niepojętych przyczyn zdecydowano się trzymać w izolacji od całego społeczeństwa oraz uczniowie i nauczyciele z płaskowyżu, co do których nie było wiadomo, co z nimi robić. Byli to ci, którym udało się uciec przed Nietoperzem. Wszyscy niesamowicie wychudzeni, bo tutaj nikt się nie znał na zasadach prawidłowego żywienia. Władcy podziemia nie chcieli, aby osoby z głowami miały demoralizujący wpływ na całą populację bezgłowców. Internowani byli po prostu inni i większość z nich potrafiła czarować. Rzecz jasna nikt nie czarował, ale dla rządzących wystarczyła już sama możliwość zmieniania rzeczywistości.
„Internat” nie zrobił na Hermionie większego wrażenia.
W ośrodku zjadła przyniesiony specjalnie dla niej obiad i w towarzystwie Polifema przepłynęła na drugą stronę.
Polifem chciał mi pokazać wszystkie miejsca, w których trzymano osoby stanowiące w jego mniemaniu największe zagrożenie.
Teraz kiedy z czasowej perspektywy oceniam wizytę w tym miejscu, nabieram przekonania, że te odwiedziny nie były przedsięwzięte bez celu, to znaczy, celem było nie tylko zapewnienie mi rozrywki, ale i pokazanie, jaki los czeka tych, którzy nie dostosują się do panujących wśród mieszkańców podziemia praw…
— Nie mam zamiaru zostać tu na zawsze.
— U nas nie ma „na zawsze”…
— Jak stąd wyjdę, poszukam Iglicy.
Polifem łypnął na mnie swoim jedynym okiem i powiedział:
— Mogę ci pomóc.
Hermiona poczuła nagły przypływ euforii. Gnom, jako ten, który nadzoruje strażników, rzeczywiście mógł ułatwić zadanie. Była gotowa natychmiast iść na powierzchnię, ale widząc, że stwór jest wyraźnie podniecony możnością okazania swojej ważności, nic nie powiedziała, tylko grzecznie podążała za jednookim.
Na samym początku odwiedzili celę zgrzybiałego staruszka, który siedział w więzieniu od niepamiętnych czasów. Cela przypominała bardzo wygodne mieszkanie. Jego lokator dokonał w przeszłości okropnego czynu: samowolnie opuścił podziemie i potem opowiadał niestworzone rzeczy, jakoby gwiazdy nadal świeciły. Opowieści Hoffmana godziły w samo serce wiary i odwiecznych przekonań zielonych, więc po utajnionym procesie umieszczono dziadka, (który wtedy wcale dziadkiem nie był) w więziennym zamku, bez określenia, do kiedy ma tutaj przebywać. Hoffman co pół roku składał wnioski o zwolnienie, ale je za każdym razem odrzucano, nie zadając sobie trudu ich uczciwego rozpoznania.
W celi obok przetrzymywano prawdziwego przestępcę: zielonego, który bez odpowiedniego zezwolenia odlewał metalowe figurki skarabeuszy. Na dodatek więzień ów prowadził mały sklepik i wmawiał nabywcom, że sprzedawane przez niego wyobrażenia są nie tylko kawałkami metalu, ale mają szczególne właściwości energetyzowania zwykłej wody.
Celę z niewielkim okienkiem, wychodzącym na jezioro, zajmował van Megeren, uważający się za artystę. Został skazany za fałszowanie dzieł jednego nienaumianego. Trzeba przyznać, że mimo stosowania dość prymitywnych środków, malował przyzwoite obrazki, znajdując nabywców wśród zielonych, dla których liczył się nie tylko efekt wizualny, ale i chęć posiadania czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na pochodzące z zamierzchłej przeszłości.
Hermiona czuła się nieco znudzona oglądaniem ponurych wnętrz, kiedy Polifem, cieszący się tutaj niezwykłą atencją, po rozmowie z czołobitnym naczelnikiem powiedział, że dziewczyna musi zobaczyć jeszcze dwie cele, w których umieszczono więźniarki objęte szczególnym nadzorem.
Poszli wąskim korytarzem i znaleźli się w najstarszej części więzienia: okrągłej wieży ze ścianami o grubości czterech metrów. Zieloni wierzyli, że takie ściany uchronią ich przed czarami i niespodziewanymi sytuacjami, które może spowodować przetrzymywana w więzieniu czarownica. Dla pewności ograniczyli celę szklanymi taflami, a przy niej poukładali szereg przedmiotów, które miały zapobiec rozprzestrzenianiu się złych mocy. Były tam osikowe kołki, srebrne druty, stara tablica z wypisanym na niej zaklęciem, wianuszki czosnku i kawałki papieru ozdobione fragmentami „Młota na Czarownice”. Na podłodze ktoś niewprawnie wyrysował kredą kilkanaście okręgów. Jeden obejmował zdezelowane krzesełko, na którym siedział znudzony strażnik.
„Okropnie zła czarownica” leżała na żelaznym łóżku i przykryta kocem w szkocką kratę czytała „Tajemnicę Siedmiu Zegarów”. Nie zważając na ostrzegawcze słowa Polifema, Hermiona stanęła niebezpiecznie blisko szklanej tafli. Czarownica nie mogła być stara, bo spod koca wystawała całkiem młoda, różowa stopa. Wiedźma położyła książkę na piersi i nie zwracając na nikogo uwagi, beznamiętnie odwróciła kartkę.
Amanda zamarła (w oryginale „Frida zamarła”). Przez chwilę patrzyła w stronę Georginy w niemym przerażeniu i już miała zastukać w szybę, kiedy sobie uświadomiła, że lepiej, gdy młoda czarodziejka nie będzie wiedziała o jej obecności. W jednej chwili zapomniała o znużeniu i ochocie słodkiego nieróbstwa. Cicho stanęła w kręgu ciemności i nie dając po sobie niczego poznać, całkiem beznamiętnie zapytała:
— Idziemy dalej?
Widok uwięzionej Georginy wprawił ją w ponury nastrój i już nie chciała sprawdzać, czy tytuł, którym ją obdarzono, jest jedynie honorowy.
Poziom niżej oświetlony był jaskrawym światłem. Wszystkie reflektory skierowano na niewielką celę, zamkniętą od przodu stalowymi prętami. Przed nimi, szczelnie dotykając sufitu i podłogi, stała tafla grubego szkła.
Na widok tęczowej jaszczurki Hermiona uszczypnęła się w policzek.
— Nie potrafi przechodzić przez ściany. Specjalnie jest w tej celi, bo tu nie ma okien i nie może wylecieć. Umie latać bez niczego.
„No to nie jestem sama” — pomyślałam, jakby mogło to coś zmienić. Dziewczyna nie musiała stawać do mnie przodem, bo i tak poznałam Emmę.
Kiedy światło przygasło, panna Winter uśmiechnęła się nieznacznie i dała mi znak, biorąc w palce swój talizman. Potem zaraz odstawiła go na miejsce. Jej bezsensowna czynność musiała mieć jakieś znaczenie.
Kiedy „po popołudniu” wróciliśmy do mieszkania, Polifem zaczął wypytywanie:
— Wiesz, czym się zajmuję; ja o tobie niczego nie wiem…
Zrobiło mi się trochę głupio:
— Masz rację, ze szkoły jestem. Chciałam ratować przyjaciółkę, a oni skazali mnie na pobyt w Iglicy.
— To czemu tam nie dotarłaś?
— Woźny mnie prowadził, ale jak się zaczęło, to uciekłam.
— Gackowski.
— Co?
— Przepowiednia się sprawdza. Dawno temu, jakiś mędrzec z Podziemia przewidział, że Nietoperz nazwiskiem Gackowski zniszczy ten przybytek, tfu, magii.
— Jakiej magii!?
— Nie opowiadaj, że w szkole niczego nie uczą…
— Machania różczką na pewno nie.
Powiedział mi, że gdyby w Bimbelorze nie uczyli niczego niezwykłego, to istnienie szkoły byłoby pozbawione sensu.
— Mogłabyś przecież chodzić do normalnej.
— Ta też jest normalna. Tylko pełna różnych cudaków.
— Na przykład?
— No… — zastanowiłam się, bo nie chciałam powiedzieć za dużo. — O Schaffhausenie słyszałeś?
Powiedziałam Polifemowi o drugiej zasadzie:
— Świętość jak ten wasz skarabeusz. Nawet, jak kto umie czarować, nigdy tego nie robi.
— Tere fere. Sam widziałem, jak te dwie z więzienia próbowały.
— To one są czarownicami? — Zapytałam bez sensu, bo bezproblemowo rozpoznałam koleżanki.
— No. Bardzo groźnymi.
Popatrzył na mnie zagadkowo:
— Może byś złamała zasadę i niewinnie poczarowała?
Poczułam się tak, jakbym rzeczywiście potrafiła. Wprawdzie byłam Frida of Cannabis, ale jak dotąd zrewitalizowałam gołębia i trochę polatałam. Nie miałam ochoty kompromitować się przed bezgłowym ani się dekonspirować, bo co by było, gdyby się okazało, że jednak coś potrafię?
— Czemu się boicie czarownic? Mogłyby wam przywrócić normalną postać.
— My mamy normalną postać, nie chcemy innej. „Jeść i pić” — co za obrzydlistwo!
— No to gwiazdy wyczarować.
Podrapał się nad okiem.
— Bo ja wiem? Może Hofman ma rację…
— Powiem ci w tajemnicy: ma. Sama widziałam.
— To, że widziałaś, wcale nie znaczy, że gwiazdy istnieją.
— Dla was nigdy nie będą istnieć. Żeby je zobaczyć, trzeba wyściubić nos z tych korytarzy…
Wstał i narysował wokół fotela kredowy okrąg.
— Na wszelki wypadek. Nie wiem, co ci strzeli do głowy.
— Mówiłam, że nie jestem czarownicą.
— Kto cię tam wie…
Kiedy trzy godziny potem poszedł przypilnować swoich podwładnych, postanowiłam, że pod byle pretekstem opuszczę jego lokum. Przebywanie z gnomem, niezależnie czy w danej chwili jest samcem, czy samicą, wiązałoby się z ryzykiem dekonspiracji.
Trzy dni po uwięzieniu Emma postanowiła, że skorzysta z odwiecznego prawa i ucieknie, a przynajmniej będzie próbować. Przez następne dziesięć obmyślała sposób wydostania się z wieży i w końcu doszła do wniosku, że w jej obecnej sytuacji nie obowiązuje zakaz latania i zakaz czarowania. Początkowo chciała zamienić swojego smoczka w byka o potężnych rogach i pozwolić, żeby staranował pleksiglasową osłonę; była jednak zbyt przywiązana do swojego znamienia, a poza tym obawiała się, że nie będzie mogła przywrócić stworkowi pierwotnej postaci.
W sobotę wypchała skarpetki starymi gazetami, zrolowała poduszkę i przykryła ją pikowanym kocem. Spojrzała na ramię — na widok jaszczurki uśmiechnęła się i wypowiedziała zaklęcie „apis transmutum”. Powiedziała niezbyt dokładnie — zamiast w pszczołę zmieniła się w czarnożółtą osę.
Około czternastej zielony kalifaktor przyciągnął aluminiowy wózek z jedzeniem. Kartofle, gotowana marchewka i kawałek żylastej wołowiny. Wszystko polane sosem o smaku mąki (pisałam już, że mieszkańcy podziemia nie musieli jeść ani pić; sztuka kulinarna była im całkowicie obca).
Panna Winter usiadła na ścianie obok miejsca, w którym były drzwi. Strażnik odsunął pleksiglas i nie zachowując ciszy, wyjął olbrzymi klucz. Ledwo go przekręcił, kiedy obok stosu fajansowych talerzy przeleciał jakiś owad. Trochę to zdziwiło bezgłowca, bo pod ziemią nie było niczego brzęczącego, ale ponieważ intrygujące bzzz trwało dość krótko przeszedł nad tym do porządku.
Korzystając z nieobecności gnoma, wyszłam z jego mieszkania i powędrowałam tam, gdzie stała świątynia. Po drodze mijałam całe zastępy zielonych i uczniów z mojej szkoły. Każdy miał „opiekuna”, który pilnował czy uczeń nie próbuje zachowywać się niewłaściwie. Niewłaściwie z punktu widzenia tutejszych mieszkańców, którym odpowiadało podziemne status quo i stukanie w kamienną posadzkę. Ja szłam sama, ale jakoś nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pomyślałam, że jakby co, powiem o znajomym nadzorcy strażników. Miałam nadzieję, że Polifem jest tutaj kimś ważnym i wszyscy się z nim liczą.
Po drodze myślałam jak się stąd wydostać. Sądząc po tym, że leciałam w dół prawie dziesięć minut, ta kraina musiała być głęboko w ziemi. Ale przecież wieżowi strażnicy jakoś wychodzą na powierzchnię. Postanowiłam, że wrócę do mojego gospodarza, delikatnie go wybadam i dopiero potem zastanowię się nad sposobem uwolnienia Emmy i Georginy.
Kiedy była niedaleko świątynnego budynku obok jej głowy przeleciała niewielka osa. Hermiona uchyliła się, bo miała wrażenie, że owad leci prosto w jej czoło. Doszła na wysokość marmurowego postumentu, odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku mieszkania Polifema. W myślach układała sobie, jak wydobędzie od gnoma informację o wychodzeniu na powierzchnię, ale tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń poczwary.
Osa wróciła i zataczała obok dziewczynki coraz mniejsze kręgi. Potem wystrzeliła do przodu, jakby wskazując kierunek marszu.
Hermiona uznała, że zachowanie fruwającego zwierzątka nie jest przypadkowe i poszła tam, gdzie leciał owad. Po kilkunastu metrach znalazła się w korytarzu oświetlonym przygaszoną, niedużą lampką.
Owad usiadł na ziemi i zaczęła się wydobywać z niego wąska stróżka zielonego dymu. Po chwili dym zaczął nabierać ludzkich kształtów i Emma, przywrócona do pierwotnej postaci, stanęła przed panną Greenwood.
— Udało się… — Powiedziała, dotykając ramienia.
Zaskoczona Amanda nawet nie pomyślała, że jedna trzecia planu została już wykonana. Teraz trzeba tylko uwolnić Georginę Chadwick, okrrropnie złą czarownicę i znaleźć wyjście na powierzchnię.
— Ćśśś. Gdzie ona jest? — Szeptem zapytała Emma.
— Na samym dnie.
— Niżej już chyba nie można…
— Na samym dnie więzienia.
— Niedobrze. Trzeba będzie przejść cały budynek. Chyba sobie nie wyobrażasz, że ją tutaj zostawimy?
— Nie. To jak?
— Ja się mogę zmienić w pszczołę. Ciebie zmienię w zielonego.
— Lepiej w znaczek pocztowy. Szkoda, że nie ma z nami Vladislava — on by powiedział „petrus transmutus” i wsadziłabyś mnie do kieszeni.
— Przecież w kombinezonie nie ma kieszeni!
— To co zrobimy?
— Zamienię się w strażnika. Ciebie transmutuję w rottweilera.
— A jak mi to zostanie?
— Nie bój się. Tylko masz być potulna, bo nie mamy kagańca.
W końcu Amanda zgodziła się zamienić w psa.
Emma pogłaskała smoczka, zacisnęła powieki i mruknęła coś przez zęby. Po chwili otoczył ją obłok pary i dało się wyczuć okropny smród.
Hermiona poruszyła wszystkimi czterema łapami i przysunęła się do ściany. Panna Winter wyglądała okropnie. Morda wyrastała jej pomiędzy obwisłymi piersiami, szal bezwładnie zwisał po bokach, a kurtka wydzielała zapach proszku vizir.
— Chyba coś pokopałaś — szczeknęła Amanda.
— Chyba. Pierwszy raz zamieniam się w gnoma.
— Gnomicę.
— To bez znaczenia. Chodź, założę ci smycz.
— Jak uwolnimy tę Chadwick?
— Nie gadaj tylko myśl. Po drodze się zastanowię.
Musiała być głęboka noc, bo lampy w korytarzu ledwo świeciły i tylko budynek świątyni rozświetlał ciemność.
Hermiona nie miała kagańca, ale całkowita potulność wydała jej się nieco podejrzana. Zaczęła intensywnie przebierać łapami zmuszając transmutowaną Emmę do przyspieszenia kroku.
Po chwili zobaczyła wyłaniające się z mroku bezgłowe postacie. Wszyscy biegli w kierunku przeciwnym do jej marszu i nagle w korytarzu zrobiło się dość ciasno. Emma gwałtownie szarpnęła i przywarła do ściany.
— Gina! — Krzyknęła do postaci przelatującej obok nich na szczotce do zamiatania.
Miss Chadwick nagle się zatrzymała, aż powietrze zadrżało.
Kiedy obok dziewczynek zrobiło się prawie pusto, młoda czarodziejka opadła na ziemię.
— Wskakuj! Szybko!
Emma odpięła smycz i bez zastanowienia wskoczyła na stylisko. Rozległ się gwałtowny strzał, jakby ktoś wystrzelił z korkowca i szczotka z pasażerkami zniknęła w ciemności.
Hermiona zaczęła ile sił w łapach gnać za uciekającymi koleżankami. Dogoniła je w jakimś ciemnym korytarzu i stanęła obok, dysząc z jęzorem wywalonym na zewnątrz. Smoczyca przyjęła już dawną postać, a Georgina zdjęła z głowy czerwone wiadro. Na widok rottweilera całym ciałem przywarła do ściany.
— Spoko, to tylko Greenwood. Trzeba ją odczarować.
Gina nie zareagowała, więc Emma coś pomruczała i Amanda pozbyła się sierści.
— Dobra. Jesteśmy w komplecie.
Trzymając się za ręce, poszły tam, gdzie było całkiem ciemno.
— Miło, że jesteś. — Powiedziała Hermiona.
— Przestań.
— Jak uciekłaś? Sprzątali twoją celę?
Przed kolacją panna Chadwick zrolowała kraciasty koc, na niewielkiej kartce napisała „do wymiany” i zmieniła się w zakładkę leżącą między stronami „Tajemnicy siedmiu zegarów”. Kiedy strażnik przyniósł jej wieczorny posiłek, to zabrał książkę, która była z jego prywatnej biblioteki. Położył ją obok krzesła i jak zmiłowania czekał swojego zmiennika. W końcu się doczekał i włożywszy książeczkę do kieszeni, poczłapał do domu. Georgina, kiedy tylko znalazła się poza celą, chciała przybrać właściwą postać, tym bardziej że stronice książki lekko ją uwierały; pomyślała jednak, że lepiej będzie znieść trochę niedogodności i z zielonym opuścić budynek więzienia.
Mieszkanie poczwary składało się z trzech pomieszczeń. W jednym była sypialnia, zajmowana przez strażnika i jego „żonę” imieniem Kamasutra Hokusai, drugie pomieszczeniem gospodarczym, a trzecie salonem z dwoma regałami. W regałach stały „Jesień średniowiecza”, „Młot na czarownice”, płyty dvd z operetkami i cała seria kryminałów Agathy Christie.
Strażnik pocałował partnerkę (albo partnera) nad okiem i powiedział, że idzie spać.
Zieloni wprawdzie nie jadali, ale koniecznie musieli regenerować siły.
Przechodząc obok regałów, gnom niedbale odłożył pożyczoną Georginie książkę.
— Jak było? — Zapytała „żona”.
— Nie wiem, czy jest taka zła. Leży i czyta.
— Co innego ma robić? Długo będziesz pilnował?
— Ona ma bezterminowe odosobnienie.
Kiedy zostałam sama — opowiadała Georgina — wciśnięta między Don Giovanniego i Traviatę myślałam nad tym, co teraz zrobię. Musiałam coś zrobić. Nadszedł czas, żeby zostać panią własnego losu. Mniej więcej godzinę po odstawieniu mnie na półkę powiedziałam „raz kozie śmierć” i wróciłam do dawnej postaci. Nie miałam innego wyjścia, tylko rozepchać płyty, które z łoskotem pospadały na podłogę.
Kiedy rozcierałem obolałe kolano, do „salonu” weszła Kamasutra zaniepokojona niespodziewanym hałasem. Akurat sprzątała i trzymała w dłoni szczotkę do zamiatania. Spojrzałam na nią i wykorzystując zaskoczenie gnomicy rzuciłam się szczupakiem obalając ją na podłogę. Nawet nie wiecie, jakie twarda ciała mają. Nad niczym się nie zastanawiałam. Dosiadłam szczotki (można przecież latać na wszystkim) i nałożyłam na głowę czerwone wiadro. Potem uświadomiłam sobie, że to był dobry ruch, bo dzięki temu gnając jak oszalała, nie nabiłam sobie guza. Kiedy zieloni zobaczyli mnie lecącą wzdłuż korytarza, zaczęli rozstępować się na boki i uciekać.
Leciałam bez ładu i składu. Nie wiedziałam gdzie. Usłyszałam, jak Emma wymawia moje imię.
— Dobra. Jesteśmy w komplecie. Musimy jakoś stąd wyjść.
— Jakoś, jakoś… To nie bułka z masłem.
Miałam nadzieję, że koleżanki widziały gdzieś windę. Ale nie. Musiałyśmy znaleźć inny sposób opuszczenia Podziemia.
— Skąd się tu wzięłyście?
— Nic nie wiesz? Pod wieczór zrobiło się bardzo ciemno. Jak Iwonka wyjrzała przez okno, to zobaczyła, że jesteśmy w brzuchu jakiegoś wielkiego ptaka. Tak powiedziała. Potem zaczęły spadać ogniste kule i wszystkich ewakuowali. Zaprowadzili nas do Iglicy i powiedzieli „róbta, co chceta. Tylko do szkoły nie wracajcie”.
Wtedy przypomniałam sobie przepowiednię o zniszczeniu Bimbeloru. Podzieliłam się swoją wiedzą z koleżankami — słuchały z niedowierzającym zainteresowaniem.
— O wszystkim wiedziałaś i nikogo nie ostrzegłaś?
Wzruszyłam ramionami:
— Kto by się przejmował jakimś starym notesem…
— Pokaż!
— Zakopałam koło gryfogonów. Macie jakieś propozycje?
— Ja bym szła na plażę — powiedziała Georgina, która zdawała się mieć najwięcej rozsądku.
— Bo Iglicy już chyba nie ma.
Emmie zaszkliły się oczy. Wyobraziła sobie wszystkich, którzy szukali tam schronienia.
— Na plażę… łatwo powiedzieć. Najpierw musimy stąd wyjść!
Powiedziałam dziewczynom o planie wybadania mojego Polifema.
Gina zastanowiła się chwilę.
— To jakieś rozwiązanie.
Usłyszałyśmy stłumione ujadanie psów; zieloni zdążyli ochłonąć po stwierdzeniu ucieczki z więzienia. Pędem puściłyśmy się przed siebie. Panna z Eastwick pożałowała, że nie ma na głowie czerwonego wiaderka.
Obijałam się o ściany i w pewnej chwili poczułam metalową płaszczyznę.
— Hej! Wskakujemy!
Zdyszana Emma szeroko otworzyła oczy:
— Polecimy w dół!
— Szybko! Oni chyba nie trzymają śmieci jeszcze niżej!
Pomyślałam, że nie ma innego wyjścia i dałam nura do zsypowego szybu.
Amanda miała rację i zamiast w dół pofrunęła do góry. Z każdą chwilą czuła narastający smród starych odpadków. Zacisnęła usta i przebijając się przez zbutwiałe resztki, usłyszała radosny głos przyrody.
Poczułam uderzenie w głowę i odruchowo chwyciłam się chropowatego pnia. Nie zważając na poranione ręce, zsunęłam się na ziemię. Po chwili z miejsca, z którego wyleciałam, beknęło, czknęło i obok mnie pojawiły się oblepione brudem Georgina i Emma.
Las wydawał się całkiem zwyczajny. Trafiłyśmy do jesieni. Szczerze mówiąc, byłam zadowolona, że znalazłyśmy się właśnie tutaj — nie miałam ochoty przedzierać się przez śniegowe zaspy.
Kiedy zrobiło się całkiem ciemno, znaleźliśmy jamę po wyrwanej sośnie i wtulone w siebie zapadłyśmy w głęboki sen. Pierwsza obudziła się Emma, której smoczek chciał siku.
Potem Georgina chrapnęła i wsadziła mi łokieć w żebra.
— Uważaj! — Powiedziałam, przecierając oczy. Zaczęłam się rozglądać za czymś do jedzenia. Nie dla siebie, bo nauczyłam się radzić sobie z głodem tylko dla moich towarzyszek. Spojrzałam w zarośla w nadziei zobaczenia Czerwonego Kapturka z koszykiem pełnym wiktuałów.
— Przydałby się strażnik z kanapkami — powiedziała Emma.
Rozmarzyłam się, bo wspomniałam wujka Chładysłacha, który codziennie rano zjada dwa jajka na miękko.
Kolorowy smok przyfrunął do panny Winter i wbił w nią wyłupiaste oczy. Emma delikatnie przeniosła go na ramię.
— Czego się gapisz? Ja też jestem głodna.
Smoczek wampa miał teraz niewiele ponad pięć centymetrów długości. Wyglądał jak jaszczurka pomalowana w różnokolorowe pasy. Większość czasu spędzał na ramieniu swojej opiekunki, ale w lesie często opuszczał swój bezpieczny „hangar” i latał między drzewami. Teraz zachowywał się wyraźnie nerwowo; widać było, że go ssie w żołądku. Wiem z jednej książki, że śniadanie jest najważniejsze, bo aż do obiadu dostarcza energii na całe dopołudnie.
Emma co chwila drapała się po ręce i machała palcami, przeganiając swój talizman.
— On się wgryza w moje ciało. Popatrz. — Pokazała Amandzie zaczerwienione miejsce. — Normalnie to mu daję sałatę i kilka kropel soku malinowego (teraz pojęłam, po co dziewczynie był czerwony płyn w słoiku).
Gina podciągnęła skarpetkę i spojrzała morderczo:
— Może byście przestały gadać o jedzeniu?! Od samego mówienia skręca mnie coraz bardziej!
W końcu Hermiona zamieniła dziewczynki w dzikie świnie, które, chrumkając, napełniły swoje żołądki.
— Co teraz?
— Jak to co? Musimy się dostać na plażę.
Pomyślałam, że nie mam odpowiedniego stroju.
— Wyczaruję kostiumy. Wolisz jednoczęściowy czy bikini?
Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że teraz, kiedy moja klata zaczęła nabierać właściwych kształtów, jednoczęściowy byłby trochę śmieszny.
— Nienaumiani podobno nas nie widzą.
— To po co kostiumy?
— Na wszelki wypadek.
— Na wszelki wypadek to ksiądz do lasu kocyk nosi…
— No. Leżenie w sutannie na gołej ziemi nie jest przyjemne.
— Idziemy.
Nie wiedziałyśmy, w którą stronę. Z pomocą przyszło nam zwierzątko Emmy, które odfrunęło z ramienia i poszybowało w kierunku niezbyt szerokiej ścieżki. Żadna z nas nie chciała iść pierwsza, bo musiałaby torować drogę pozostałym.
— Ty idź. — Powiedziałam do Giny. — Przecież umiesz czarować.
Gina spojrzała na mnie pogardliwie, ale uznała, że jakby co wypowie jakieś zaklęcie i obroni nas przed niespodzianką. Całkiem nieświadomie połechtałam jej ambicję, bo przez wspomnienie o czarowaniu poczuła się kimś ważnym.
Las był zupełnie normalny. To znaczy, jego normalność też była czarodziejska. Czarodziejska przez to, że wysmukłe pnie nie buczały jak latarnia na wybrzeżu. Słychać było delikatny wiatr poruszający wysoko położonymi konarami, wypełniający powietrze tępym stukaniem.
W pewnym miejscu ścieżka stała się bardziej szeroka i spojrzawszy w lewo, Amanda dostrzegła leniwie wspinający się w górę słup szarego dymu.
— Ej! Zdaje mi się, że idziemy w stronę szkoły…
— Smok nas prowadzi.
— Masz do niego zaufanie?
Zatrzymały się.
— Nigdy mnie nie zawiódł. Która godzina?
— Gdzieś koło południa.
— To musimy tam.
Pokazała ręką miejsce, w którym była Iglica.
— Nie boisz się?
Pomyślałam o dwumiesięcznym odosobnieniu i zakazie używania szczotki do butów:
— Już chyba zaczął się rok szkolny…
— A jak Iglica stoi w czerwcu?
— Nieważne. Na plaży nic nie będzie ważne.
Z ociąganiem poszłyśmy we wskazanym kierunku.
Po chwili jaszczurka Emmy przeleciała nad naszymi głowami.
— Jak ona ma na imię?
Panna Winter oczekiwała takiego pytania:
— Zapalniczek. Bo to chłopczyk. Jak się go w ogon naciśnie, to mu z buzi taki ogień wylatuje.
— Oparzył cię?
Pokręciła głową.
— Wie, że go kocham i nie robi mi krzywdy. Nawet jak się pokłócimy.
— Często?
— ?
— Się kłócicie?
— Jest posłusznym zwierzątkiem. Kto się lubi, to się czubi…
— Co mu dawałaś pod ziemią?
— Sałatę. Jajka sama zjadałam. Wiesz, oni nie znają majonezu… Ty, a po co w zasadzie idziemy do tej Iglicy?
Pomyślałam, że taka wędrówka jest pozbawiona sensu. Prawdopodobnie Iglica już nie istnieje. Zostały chyba jakieś ruiny i one pokażą nam zejście na plażę.
Co chwila Zapalniczek przelatywał nad ich głowami, jakby sprawdzał, czy wszystko w porządku. Potem gwałtownie zawracał i trzepocząc skrzydełkami, wlatywał między drzewa.
— Co dalej?
— ?
— Jak już znajdziemy się na dole?
— Potem to już każda będzie robiła po swojemu. Teraz się musimy trzymać razem. Ja wrócę do tatusia. Bardzo za nim tęsknię. Pewno się zdziwi, jak mu wszystko opowiem…
— Myślisz, że ci uwierzy?
— A czemu nie? Sama bym tego nie wymyśliła.
Hermiona przypomniała sobie, jak w ostatnie „prawdziwe” wakacje ktoś powiedział: „ty dziewczyno, to masz fantazję!”
W pewnej chwili Emma zaczęła patrzeć w zarośla:
— Idę poszukać smoka. Długo nie wraca.
Nie czekając odpowiedzi, puściła się w lewo.
Minęło piętnaście minut, a ona nie przychodziła. Po następnych piętnastu Gina, zaniepokojona nieobecnością koleżanki powiedziała:
— Zostań. Pójdę za nią.
— Na piechotę?
— Racja.
Siadła na spróchniałym korzeniu, a korzeń wyrwał się z ziemi i dziewczyna poszybowała wzdłuż ścieżki.
Od razu przypomniał mi się zakaz latania na czymkolwiek i próba ratowania Ani Muhle.
Po kilkunastu minutach samotności Amanda poczuła się lekko zaniepokojona. Kucnęła obok najbliższego pnia i spojrzała w poszarzałe niebo.
Mimo przemoczonego ubrania postanowiła tutaj zostać. Nie mogła pozwolić, aby te dwie zajmowały się jej odnajdywaniem.
Słyszałam kiedyś takie wyrażenie: „verbum nobile” Mój tata powiedziałby „pacta sunt servanda”. Ja wprawdzie żadnych paktów nie zawierałam, ale wiedziałam, że muszę zachować się rozsądnie i poczekać na moje przyjaciółki. Łączył nas pobyt w Podziemiu i to, że wspólnymi siłami udało się nam uciec. Wybaczać nie znaczy zapominać. Nie mogę wykluczyć, że kiedy nakryłam dziewczyny w Zakazanym Lesie były bardziej wystraszone ode mnie. Teraz znowu byłyśmy w tym Lesie, tylko teraźniejszy pobyt nie wynikał z kaprysu żadnej z nas.
Godzinę później na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. „One jednak istnieją” pomyślała Hermiona. „Niebo bez gwiazd byłoby jak garnek bez ucha”. Zmęczona całodniową wędrówką usnęła.
Obudziła się, kiedy niebo traciło różowy blask. Leżała, aż uświadomiła sobie, że jej koleżanki nie wróciły. Początkowo była na nie zła, myśląc, że celowo ją porzuciły, a potem skonstatowała, że sama musi iść na plażę. Miała nadzieję, że wczasowicze nie widzą nikogo z Bimbeloru i brak kostiumu przestał jej przeszkadzać.
Na początku maszerowała dość żwawo, a potem zrobiło się jej trochę nieswojo, zwłaszcza jak uświadomiła sobie, że jest zdana tylko na siebie. W końcu podrapała czubek nosa i poszła tam, gdzie powinna stać Iglica.
W południe poczuła narastający chłód. Po rozsunięciu gałęzi jej oczom ukazała się pokryta śniegiem równina. Przy samym horyzoncie, zamglonym i jaśniejszym od jednolicie szarego nieba, dostrzegła płaszczyzny zamarzniętych stawów, po których przesuwały się czarne kropki łyżwiarzy.
Trafiłam do stycznia. Nie miałam ochoty wracać do jesieni, bo wtedy oddalałabym się od celu mojej wędrówki. Wolałam „cofać się do przodu” i zdawałam sobie sprawę, że teraz będę szła o wiele wolniej.
Krytycznie spojrzałam na swoje ubranie. W styczniu musi być bardzo zimno. Przynajmniej powinno. Dzisiaj ludzie emocjonują się tym, że na Boże Narodzenie pada śnieg, że pierwszego listopada trzeba zakładać futra, a czerwcowe owady są oblepione upałem. Wydaje im się, że normalne zjawiska pogodowe to coś nienormalnego. A to przecież zaczarowana kraina, w której zima jest zimą, a lato latem.
Ostrożnie stanęłam na krawędzi skalnego urwiska. Przy nim były oblodzone schody i nie zastanawiając się zbytnio, poszłam przed siebie. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że w zaczarowanej przestrzeni nie odczuję chłodu. Zawiodłam się, bo coraz bardziej nie mogłam ruszać palcami. Na ostatnim stopniu pośliznęłam się i poleciałam na twarz. Kiedy wstawałam ze śniegowej zaspy, usłyszałam stłumiony chichot:
— Kto widział chodzić w takich butach?
Zając zdjął swoje futro i zarzucił dziewczynie na ramiona.
— Chodź do mnie. Żona się ucieszy. Jeszcze nigdy nie oglądała takiego dziwadła!
Mieszkanie długouchego było w korzeniach wiekowego dębu. Do środka można było wejść przez niewielkie, okrągłe drzwi, obok których spoglądało na świat wąskie okienko, z wychuchaną płaszczyzną do patrzenia na zewnątrz. Przekroczywszy próg, wchodziło się do czegoś na kształt „salonu” — nie było żadnej sieni ani ganku i w pomieszczeniu panował wilgotny chłód. W głębi była kuchnia, sypialnia i pokoje dziecięce. Zając miał piętnaścioro dzieci, bo on i jego żona mnożyli się jak króliki. Na ścianach wyłożonych drewnianą boazerią, wisiały niewielkie obrazki przedstawiające szaraków w różnych pozach; znać było, że wizerunki są dość stare, bo na niektórych zgromadził się wiekowy kurz. Hermiona domyśliła się, że muszą przedstawiać przodków jej gospodarza — zwierzątka przedstawione na obrazach, tak samo, jak on, miały jedno ucho wyraźnie krótsze i nieco oklapnięte.
Zając zostawił dziewczynę obok rozpalonego kominka i bez słowa wszedł w szerokie drzwi, majaczące na końcu salonu. Amandzie zrobiło się trochę gorąco, więc zdjęła pantofelki i wystawiła nogi w kierunku ognia. Po niespełna dwóch minutach szarak wrócił, a za nim weszła do pomieszczenia, przepasana seledynowym fartuszkiem, jego żona, Endywia. Chwilę patrzyła z wyraźnym zainteresowaniem (nigdy nie widziała takiego dziwnego stworzenia), a potem odłożyła nóż i wytarła łapy.
— Napijesz się wywaru z malin?
Hermiona doszła do wniosku, że warto napełnić żołądek gorącym płynem i kiwnęła głową. Przez drzwi wyjrzało kilka niewielkich uszu, ruchliwe noski i zdumione oczka.
— Już! Zmykajcie do siebie! — Powiedział zając, bo nie chciał, żeby dzieci miały nocne koszmary. A po obejrzeniu takiej okropnej persony miałyby na pewno.
Jak dotąd byłam przekonana, że nie wzbudzam niczyjej odrazy. Niektórzy twierdzili nawet, że jestem dość ładna. Nigdy nie zwracałam uwagi na swój wygląd, bo byłam całkiem normalna. Dwie ręce, dwie nogi i głowa. I zaczęłam nabierać właściwych dziewczynom kształtów; co nieco mi rosło.
Lubicie pająki? Bo ja nie znoszę. Ale gdybym była jednym z nich, to z pewnością umiałabym ocenić urodę albo brzydotę innych. Nie jestem zającem i wszystkie zwierzęta tego gatunku wydają mi się jednakowe. Gdyby nie fartuszek Endywii i jej dziewczyńskie imię, nawet przez myśl by mi nie przeszło, że jest samiczką.
Żona zająca postawiła dzbanek na okrągłym stoliku.
— Skąd bierzecie drewno na opał? — Hermiona zapytała trochę bez sensu, bardziej dla zakłócenia natrętnej ciszy, która zapadła, gdy siedli wokół napoju.
— Mąż chodzi do lasu.
— Wcale mi się nie uśmiecha — wtrącił długouchy. Tam ciągle polują.
— A w marcu to pewno chodzisz do wiosny…
— Co to jest marzec?
— No, zimowy świat budzi się do życia…
— Życie jest tutaj.
Amanda zdała się nie słyszeć wypowiedzianych słów. Oparła się o krzesełko i spojrzała w drewnianą paterę powieszoną nad kominkiem:
— W marcu słońce zaczyna wyżej wędrować. Wszystko jest wypełnione ptasim śpiewem. Panna Harington wplata we włosy nowe wstążki… — rozmarzyła się. — Nie trzeba palić w piecu…
Wróciła do rzeczywistości:
— Wiosną macie świeżą trawę?
— Pod śniegiem nie ma trawy.
— Śniegu też nie ma.
— Śnieg jest zawsze.
Zobaczyła oczyma wyobraźni wycieczkę do lasu, który wybuchał zielonością. Leżała wtedy na ścieżce, która prowadziła do nieczynnej kopalni. Czuła się wspaniale — jakby czas się zatrzymał. Najmniejszy wiatr nie poruszał delikatnych gałązek i zdało się, że wszystko zamarło.
Endywia podała marchewki w kamionkowym talerzyku.
Amanda nie była szczególną fanką karotek, ale, że głodna, włożyła sobie jedną do ust. Widząc to, zajączka uśmiechnęła się delikatnie.
— Skąd je bierzecie? Teraz chyba nie rosną? — Dziewczyna uświadomiła sobie, że marchew musi pochodzić z jesieni.
— Jeden wilk przyjeżdża. Ciągnie ze sobą sanie wyładowane marchewką i zielonymi kulami. Mówi, że jest z bajki o Czerwonym Kapturku i zjadł jakąś babcię. Wiesz, co to babcia?
— Ktoś do kochania, kto wszystko wybacza. I nawet jak jest zły, poda szklankę wody i aspirynę.
— Ten wilk ma chyba nie po kolei. Twierdzi, że są krainy, w których słońce grzeje tak, że rozpuszcza lód.
Ironicznie popatrzyłam na zajączkę:
— Bo są.
Teraz Endywia spojrzała na mnie z ironią:
— No co ty, chyba ci się mózg nie zmutował?!
— To skąd te wszystkie warzywa?
— Mówiłam ci. Od wilka. Daję mu swoje kalosze, bo mu łapy marzną.
Rano Endywia przyniosła Hermionie szklankę herbaty i wiązkę siana. Dziewczyna popatrzyła na wszystko z niemym zdziwieniem i przeniosła wzrok na pyszczek zajęczycy. Ta w lot zrozumiała, że coś nie tak:
— Świeża trawa to rarytas. Myślałam, że mutanty jedzą to samo, co normalne zające…
Amanda wypiła herbatę i sprawdziła, czy kombinezon jest szczelnie zapięty.
„Dziwna sprawa z tym kombinezonem. Rosnę, a on wcale nie uwiera”.
Endywia bez słowa dała jej wytarte futro i zajęczą łapkę.
— Na szczęście. My i tak jesteśmy szczęśliwi!
Wychodząc z norki Hermiona pożałowała, że nie dowiedziała się imienia gospodarza. Kicuś? Długouchy? Zaraz, ale jak tutaj weszła? Chyba zmniejszyła gabaryty. Jednak coś potrafi!
Po godzinie intensywnego marszu stanęła na rozjeżdżonej dróżce, prowadzącej do chałupy, przypominającej szlachecki dworek.
Obok obsypanej śniegiem jodełki stała porcelanowa lalka o szklanych oczach. Copelia, ubrana w zwiewną, błękitną sukienkę z zainteresowaniem przyglądała się Hermionie. Na tyle, na ile pozwalały jej dreszcze przeszywającego zimna — drżała z przyzwyczajenia, ale nie odczuwała chłodu. To tak jak z małymi dziećmi, które przewróciwszy się, płaczą, mimo że nie odniosły żadnej kontuzji.
Amanda pomyślała, że to całkiem głupie stać w takim stroju pod nabrzmiałymi śniegową bielą chmurami:
— Nie zimno ci?
Copelia popatrzyła na dziewczynę nieruchomym wzrokiem.
— Nie, bo zamiast serca mam kawałek lodu. Jesteś normalną dziewczynką?
Szlachecki dworek nie był daleko.
Panna Greenwood bez słowa oddała lalce zajęcze futro i z miejsca poczuła przenikliwy ziąb, ale kiedy pomyślała, że teraz roztopi się sopel w piersiach Copelli przez jej ciało przebiegła fala gorąca.
Stanęła obok połamanych pni, ustępując miejsca koniom ciągnącym wóz, na którym — oprócz woźnicy — siedziała niemłoda kobieta ubrana w czerwony szal. Po chwili usłyszała głos mężczyzny z kijem w dłoni:
— Chodź do środka; trochę się ogrzejesz.
Wnętrze dworku wcale nie było przytulne. Jedyną izbę ozdabiał ulepiony z gliny kominek, byle jak sklecone stoły i koślawe ławki. Amanda z zadowoleniem stwierdziła, że przebywający tutaj mężczyźni wyglądają całkiem normalnie i usiadła obok kaflowego pieca. Ukradkiem obserwowała łysego faceta, który jej się intensywnie przyglądał.
— Można? — Zapytał, podchodząc do dziewczyny.
— Znam cię. Pierwsza b. Ja też jestem ze szkoły. Nie zwróciłaś na mnie uwagi — malowałem gondolę, kiedy polecieliście na rekreację z tym głupim Arschem. Co, myślisz, że nie wiem? Zaraz wiedziałem. Tylko że byłem techniczny, a tacy nie mieli nic do powiedzenia. Z nami nikt się nie liczył…
Kiwnął na przechodzącego obok faceta:
— Przynieś tej małej kubek gorącego wina. I mnie. Zdążyłem poznać całą krainę i teraz jestem przewodnikiem myśliwych. Da się z tego wyżyć. Przynajmniej nikt mi nie mówi, co powinienem robić. Sam jestem swoim pracownikiem i dyrektorem Puddingtonem. A ty? Skąd się tu wzięłaś?
Hermiona powiedziała Bartłomiejowi jak urobiła Vladislava, trafiła do Podziemia i razem z koleżankami wyszła na powierzchnię.
— Potem się zgubiły i pewno dalej chodzą po jesieni.
— Szukają cię?
— Mieliśmy iść na plażę.
— Między nienaumianych?
Kiwnęła głową:
— Każda miała robić, co chce. Ja bym wróciła do babci Eli.
— Nie.
— ?
— Najpierw musisz połknąć tabletkę, inaczej nie opuścisz płaskowyżu.
W ciągu trzech minut kelner przyniósł dwa gliniane kubki wypełnione korzennym winem. Bartłomiej od razu objął dłońmi swoje naczynie, a Hermiona wpatrywała się w powierzchnię czerwonego płynu z pewnym zażenowaniem. Nigdy wcześniej nie piła alkoholu, mimo że w komodzie jej domu stało pełno napoczętych butelek.
Techniczny zrozumiał, że dziewczynka obawia się podnieść naczynie do ust:
— Śmiało. Możesz to wypić, bo nie zaspokajasz swojej próżności, tylko powinnaś się rozgrzać. Niektóre lekarstwa są na spirytusie. Musisz na zachód. Poszedłbym z tobą, ale się tutaj urządziłem. Można na północ. Podobno niedaleko. Ale wtedy cały czas będziesz w Zimie.
Amanda chciała zostać pod dachem, tylko nie wiedziała, czy znajdzie się miejsce, w którym mogłaby przenocować i koło dwudziestej drugiej była na krawędzi płaskowyżu. Bez problemu doszła do wysokiego muru — wszystkie kamienie były pokryte cienką warstewką lodu.
Robiło się coraz cieplej. Dziewczyna tego nie czuła, tylko słuchała, jak po kamiennych nierównościach uparcie spływają stróżki wody. Na szczęście niebo było dość jasne i płaszczyzna muru miejscami błyszczała jak szkło. W końcu zrobiło się tak gorąco, że Hermiona dotknęła swojego kombinezonu.
Iglica rzeczywiście była zniszczona. Wszędzie panowała zatrważająca cisza, którą zakłócał jedynie przejmujący tryl. Poczuła lekki niepokój.
Uczennica stanęła obok olbrzymiej przypory i przypomniała sobie, że do środka można się dostać jedynie od góry. „Jak Vladislav chciał mnie umieścić w środku?”
Dla pewności zaczęła się zachowywać dość głośno.
— Hop, hooop!
Odpowiedziała jej głucha cisza.
Kiedy wieża zaczęła się walić, strażnicy pobiegli pod ziemię, zostawiając przerażonych więźniów na pastwę Gackowskiego. Kim w zasadzie jest ten Gackowski? Może jest o nim coś w zakopanym notatniku?
— Jest tu kto???
Wspięła się po kamiennych nierównościach i stanęła na szczycie muru. Kucnęła i ostrożnie spuściła stopę. Potem, czepiając się wszechobecnych lian powoli zeszła na zewnętrzną stronę, na krawędź skarpy, która stromo opadała w dół.
Plażę widziała jak na dłoni. Trzy kilometry po lewej, morze kaleczyło drewniane molo, na którego końcu było coś na kształt drewnianego budynku, przykrytego kopulastym dachem.
Zaraz. Czy to jest rzeczywistość? Jeżeli tak, to co jest po drugiej stronie? Czyżby Endywia, chybaorły i latające tramwaje były tylko złudzeniem? A może po tej stronie jestem nienaumiana? Chyba nie, bo wszystko pamiętam. Racja, nie połknęłam żadnej tabletki. Mylił się Bartłomiej, twierdząc, że bez tabletki nie opuszczę płaskowyżu.
Poczuła lekki niepokój na myśl, że ktoś może ją zobaczyć. Nie miała innego sposobu, żeby to sprawdzić, jak tylko iść na wybrzeże. Dla pewności weszła w porastające skarpę krzaki, stanęła obok giętkiej brzózki i zdjęła ubranie — miała nadzieję, że paradując w majtkach i podkoszulce nie wzbudzi niczyjego zainteresowania. Bez zastanowienia zdjęła buciki. Zaraz pożałowała, bo wdepnęła w jakąś ostrą szyszkę. Szum stawał się coraz głośniejszy i krzaki nagle ustąpiły piaskowej płaszczyźnie. Tu na szczęście nikogo nie było. Obok oblepionej wodorostami butelki leżała słuchawka telefoniczna, potłuczony kieliszek i kawałek grubej liny.
Uświadomiłam sobie, że w samej bieliźnie nie wzbudzę niebezpiecznego zainteresowania. Bezmyślnie poszłam w kierunku odległego mola. Miałam nadzieję, że tam jest jakaś przystań; wsiądę na statek i popłynę w głąb lądu (cholera, cały czas myślałam po bimbelorsku!). Po horyzoncie niezauważalnie sunął biały prom, a niedaleko mnie przepłynął nadmuchany banan ciągnięty przez motorówkę z zadartym dziobem. Nieustannie zbliżałam się do masy kolorowych parasoli i różnobarwnych parawanów. Nie miałam wątpliwości, że jest sierpień. Przedpołudniowy upał trochę zelżał i zrobiło się dość przyjemnie. Leżący na podgumowanych kocach wczasowicze nie zwracali na mnie uwagi — jakbym składała się z przezroczystego powietrza. Jakiś kilkuletni chłopczyk z wiaderkiem w ręku, przebiegł obok mnie i wysoko podnosząc nogi, rozpryskiwał przy brzegu miliony kropelek. Niedaleko przeszła niezwykle zgrabna kobieta w towarzystwie muskularnego mężczyzny z tatuażem na przedramieniu.
Zaczęłam bezczelnie gapić się na dwoje starszych ludzi zajmujących ten sam koc. Facet bezmyślnie patrzył przed siebie, a kobieta wystawiała do słońca nieco niewyprasowane ciało. Obok jakiś młodzieniec nacierał plecy swojej towarzyszki białym kremem do opalania. („Żebyście wiedzieli, że kilka kilometrów stąd pada śnieg!”) Kilkoro młodych odbijało piłkę do siatkówki, dwie dziewczyny rzucały do siebie zielone kółko, a mężczyzna w sile wieku wiązał do parawanu latawiec w kształcie fantazyjnego ptaka. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że po drugiej stronie są fruwające tramwaje.
Zafascynowana niewidzialnością poczułam ochotę do psot (z natury jestem psotnicą i mam nieźle wyostrzony dowcip, ale to nie wszystkim odpowiada). Klęknęłam obok jednego materaca, chwilę przypatrując się leżącemu na nim chłopakowi. Potem (całkiem bezmyślnie) wyciągnęłam wentyl i powietrze z sykiem uleciało z wałkowatych powierzchni. Młodzieniec chwilę leżał bez ruchu; później siadł, wyrzucając do przodu oba ramiona. Zdziwiony rozejrzał się wokół, ale nikogo nie widząc, uważnie przyjrzał się sflaczałemu materacowi. Wtłoczył do niego trochę powietrza i poprawiwszy okulary, ponownie wystawił się na palące promienie.
Nie miałam na głowie żadnej czapki i zgrabnie omijając piaskowe fosy, poszłam do wody. Była ciepła jak zupa. Dotarłam do piaszczystej łachy, pozwoliłam, aby biały kundelek wytrzepał na mnie zawartość swojej sierści i usiadłam tak, że woda sięgała mi pod brodę. Pomyślałam o zębach rekina i zaraz poczułam, jak rosną mi płetwy. Wypłynęłam w otwarte wody. Podpłynęłam do jednej małej dziewczynki z dmuchanymi motylkami na ramionach — w tej samej chwili dostrzegłam motorówkę z opalonymi ratownikami i dałam nura w głębiny. Kiedy byłam już odpowiednio daleko, pomyślałam, że na powrót chcę być Hermioną Granger. Ostatkiem sił dopłynęłam do brzegu. Mogłam się przecież zmienić w meduzę; wolałam iść przed siebie i czuć jak słońce grzeje mi prawy bok.
Amanda spojrzała na odległe molo, które wcale się nie przybliżało. Po przejściu kilkudziesięciu kroków zobaczyła pięćdziesięcioletniego na oko mężczyznę, który z przenośnego odtwarzacza słuchał sonaty Mozarta. Chciała mu nasypać piasku do urządzenia, ale była grzeczną, (choć trochę łobuzerską) dziewczynką i ograniczyła się do zmiany płyty na III symfonię Beethovena. Mężczyzna zdawał się spać, bo nie zauważył zmiany.
Przypomniałam sobie o celu wędrówki. Klucząc między parawanami, uparcie szłam na zachód.
Wtedy podeszła do mnie jakaś zdziwiona nastolatka:
— Cześć Amanda! Co tu robisz?
W głowie Hermiony zapaliła się czerwona żarówka. Czyżby nagle stała się widoczna? Może powinna zdjąć mokrą podkoszulkę?
— Spoko. Nikt cię nie widzi.
Miała pustkę w głowie:
— Skąd …?
— Przyjrzyj mi się!
Gdyby nie dwa kucyki Amanda nie poznałaby Ani Muhle. Tej samej wystraszonej dziewczynki, która podczas inauguracji roku szkolnego siedziała obok Gutentaga.
— Chodź. — Anka pociągnęła Hermionę w kierunku zejścia numer 8:
— Wyglądam na idiotkę, która rozmawia z powietrzem.
Zeszły w krzaki porastające piaskowe kopce.
Hermiona była zbyt podniecona i nie umiała należycie zareagować:
— Jak dobrze, że nic ci nie jest! Nie było cię na kolacji…
— Od razu tu przyszłam.
— Myślałam, że coś ci się stało, ale mnie złapali.
— Kto?
— Chłopaki od Benetta.
— Ja z miejsca powędrowałam na plażę. — Powiedziała Ania. — Myślałam, że nigdy nie wdrapię się na ten mur. A ty?
— Mnie skazali na Iglicę. Wpadłam w taką dziurę, spałam u zająca i teraz idę do portu …
— Mam nadzieję, że mogę ci zaufać — powiedziała Anka, dotykając gumki we włosach. — Tylko wyglądam na taką poukładaną… Naprawdę to jestem Anna Maria Antonia de Burbon. Ksywa Soraja. Prawa ręka Fledermausa. Byłam. Gackowskiego. To on kazał mi się zapisać do tej szkoły, bo chciał mieć w środku kogoś zaufanego. Musiałam udawać grzeczną panienkę i mieć oczy szeroko otwarte.
Hermiona patrzyła na Anię coraz bardziej zdziwiona:
— Miałam nadzieję, że jesteś moją przyjaciółką…
— Bo jestem. Wszyscy jesteście. Nawet Helmut.
— ?
— Myślisz, że nie wiem, że chciałby latać ze mną na jednym taborecie? Te jego zaloty… Za stara jestem na takie plewy.
— Za stara?
Ania (chyba raczej pani Anna) rozejrzała się wkoło i otoczyła chmurą dymu.
Po chwili zobaczyłam przed sobą kanciastą kobietę z garbatym nosem.
— No. Tak właśnie wyglądam. W szkole od razu mi się spodobało. Najbardziej uśmiałam się w Jaskini Lwów. Tanie sztuczki. A potem, kiedy ta Winter poleciała po Gutentaga, powiedziałam „basta” i postanowiłam, że przestanę szpiegować dla Gackowskiego. Byłam w Izbie Tradycji w nadziei znalezienia czegoś, co wytłumaczy jego okropne zachowanie, ale niczego nie znalazłam.
— Ja znalazłam.
— ?
— Taki stary notes.
— I?
— Za bardzo się nie przyglądałam. Szkoła i błoniaste skrzydła.
— Masz?
— Zakopałam koło stajni.
— Trzeba było choć ksero zrobić…
Wspomniałam przepowiednię.
— To prawda. Gackowski zamierzał zniszczyć szkołę, ale rzeczywistość bez magii nie będzie już taka sama.
Podrapała się po ramieniu:
— Co teraz?
— Wrócę do domu…
— Furta jest z drugiej strony. Nie było w tym zeszycie czegoś o ratunku?
Intensywnie przeszukiwałam zakamarki pamięci.
— Tylko jakieś zielone drzewo, córka pięknej Heleny.
— Jak ta córka ma na imię?
Nie wiedziałam.
— Przecież się nazywasz „zielone drewno”.
Amandą Greenwood pierwszy raz nazwał mnie Puddington, ale to nie o mnie chodzi, bo jestem Granger.
— Muszę zobaczyć te rysunki. Gdzie dokładnie?
— Trzydzieści kroków od pierwszej stajni.
— Wiśta wio! Na prawo czy w lewo?
— Daj sobie spokój. Lepiej chodź na przystań.
— Jakbyś chciała do furty, to pójdę z tobą. Przyda ci się potężna czarownica.
W smażalni obok śmierdzącego kanału zjadłyśmy flądrę (to znaczy Ania zjadła, bo mój kawałek zapakowała do papierowej torebki) i aż do zachodu leżałyśmy na wilgotnym piasku. Nie rozmawiałyśmy, bo dalej byłam niewidoczna. W końcu Anka nie wytrzymała i zaciągnęła mnie na wydmy.
— Spokojnie. Możemy podejść pod mur.