E-book
14.7
drukowana A5
35.98
Hermiona

Bezpłatny fragment - Hermiona

część pierwsza


Objętość:
147 str.
ISBN:
978-83-8189-807-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 35.98

Nazywam się Hermiona Granger.

Tak jak ta młoda czarodziejka z Harrego Pottera, tylko ja jestem prawdziwa. Mam długie prawie kasztanowe włosy, które skręcają się niemożliwie, kiedy wychodzę z kąpieli. Moja przyjaciółka od serca, Beatrix, nie umie czarować i bardzo tego żałuje, bo nie oczarowała jeszcze żadnego chłopaka. A’ propos czarów: Hogwart to bzdura. Czarnoksiężnikiem (my mówimy „białym księciem” albo „białą księżniczką”) się jest i koniec.

Szkoła, w której szlifowałam swoje umiejętności, (właśnie: SZLIFOWAŁAM) wygląda całkiem pospolicie; zupełnie jak podstawówka im. Tadeusza Kościuszki i nie przypomina bawarskiego zamku. Nazywa się Bimbelor. Z Hogwartem łączy ją profil nauczania i to, że wokół jest stary, gęsty las, do którego nie wolno nam chodzić. Raz w miesiącu wysoki jak tyczka dyrektor, nazywany Lordem Mordredem, wyczytywał podczas apelu nazwisko ucznia mającego ponieść najsurowszą karę. Kulawy Vladislav brał nieszczęśnika za rękę i prowadził do tego lasu — wszyscy zebrani trwali w niemym oczekiwaniu. Potem rozlegał się przeraźliwy krzyk, a po chwili z zarośli wyłaniał się woźny, ocierając z brody jakąś czerwoną ciecz. Wszyscy byli przekonani, że Holentz zjada ukaranego ucznia i dla pewności ktoś zapytał odźwiernego, co dzieje się między tajemniczymi drzewami. Czasoodmierzacz pochylał się jeszcze bardziej i patrząc na swoje koślawe stopy, mruczał:

— Idź tam, to się przekonasz…

Kilka dziewcząt zrobiło sobie piknik w bezpośrednim sąsiedztwie zarośli i Lord Mordred zwołał nadzwyczajny apel; głośno obsztorcował moje koleżanki i zabronił jakichkolwiek lotów nad tamtym terenem:

— NIKOMU nie wolno zbliżać się do drzew na odległość mniejszą niż 300 metrów! OD GÓRY TEŻ!

Mnie i innym dziewczynom nie było to w smak, bo lubiłyśmy rekreacyjnie polatać nad drzewami, imponując nowo przyjętym siusiumajtkom i zdobywać względy co przystojniejszych chłopaków, ale na miejscu dyra postąpiłabym dokładnie tak samo.


Koniec tego wstępu. Książka zaczyna się tak:

Panna Granger urodziła się w zwyczajnej rodzinie — jej rodzice byli pozbawieni nadprzyrodzonych zdolności. Wiertarka, (bo takie przezwisko miała w przedszkolu) jak każde dziecko w jej wieku chciała być akurat tym, co jej się w danej chwili podoba. Kiedy oznajmiła, że chce zostać kolorowym balonikiem, rodzice stwierdzili, że Hermiona do niczego się nie nadaje i uspokoili swoje sumienia zapisując ją do Bimbeloru. Nie zwracali uwagi na stosy cegieł pracowicie znoszone na podwórko i walające się po kątach kolorowe rysunki będące projektami toalet wielkości Pałacu Kultury. Trudne pytania coraz częściej ignorowali albo udawali, że są pochłonięci naprawą dojarki elektrycznej.

Któregoś dnia przyjechali ciocia B. z wujkiem Chładysłachem (przyszła biała księżniczka w dzieciństwie nie wymawiała wu); ciocię B. nazywano Rączym Jeleniem, bo mimo poważnej choroby, zawsze była uśmiechnięta i nie zważając na ból prawej stopy, biegała w zastraszającym tempie.

Pani B. ukończyła swego czasu Bimbelor, ale na co dzień nie praktykowała białej magii i nawet bliscy nie mogli jej namówić do rzucenia zaklęcia na swoją chorą nogę. Mieszkała na granicy miasta, w niczym niewyróżniającym się domu porośniętym krzakami dzikiej róży, z których każdej jesieni spadały wielkie, zbrązowiałe liście i płatki czerwonych kiedyś kwiatów. Hermiona, która we wczesnym dzieciństwie często przebywała u cioci, urządzała sobie różaną kąpiel. Wujek Ch. zamykał się natenczas w swoim pokoju i w celu zagłuszenia bulgotu włączał ulubione opery albo przeglądał książeczkę o Mozarcie.

Podczas odwiedzin cioci Hermiona pierwszy raz (zupełnie bezwiednie) okazała, że natura obdarzyła ją niespotykanymi zdolnościami i potwierdziła słuszność decyzji Izabeli Granger o wysłaniu dziewczynki do Bimbeloru.

Mama kazała córce nakryć do stołu, starając się, aby młoda uczestniczyła we wszystkich, odpowiednich dla niej pracach domowych. Pani Granger położyła na kredensie plastikowe pojemniki ze sztućcami i ukradkiem patrzyła czy córka kładzie noże po właściwej stronie. Hermionka, która nigdy nie przywiązywała wagi do takich rzeczy, oczywiście się pomyliła. Widząc dezaprobatę, ogarnęła wzrokiem cały stół, poczerwieniała i patrząc w majolikowy wazonik, siłą woli uniosła wszystkie widelce, które szybko zamieniły się miejscami. Ostatnie niezgrabnie zatańczyły, zadzwoniły i bezwładnie spadły na okrągły talerz, tłukąc go w cztery kawałki.

Pani Granger zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, jakby przenoszenie zastawy bez jej dotykania było czymś najzupełniej normalnym. Pomyślała, że zapisanie córki do Szkoły Kształtowania Niezwykłych Umiejętności było dobrym posunięciem.

Bimbelor kształtował umiejętności niezwykłe, ale wszyscy wiedzieli, że to szkoła adeptów białej magii, która teoretycznie pozostawała mało znaczącym przedmiotem nauczania. Szkoła zasadniczo niczym nie różniła się od innych placówek; chyba tylko tym, że uczniowie musieli obowiązkowo mieszkać w internacie i nosić regulaminowy strój w postaci czarnego kombinezonu, do którego po roku dodawano jedwabną pelerynkę.

Iza niemal w ostatniej chwili położyła na stole nowy talerz, bo ciocia B. zaraz przyszła, przynosząc dziewczynce kolorowego motylka z plastiku. Od razu spostrzegła, że coś się stało; młoda nie zachowywała się jak zwykle żywiołowo, a i pani Granger wyglądała całkiem inaczej.

Babcia Elżbieta krzątała się w kuchni i po szybkim przywitaniu pani B. i jej męża otworzyła drzwiczki piekarnika, z którego buchnęły kłęby czarnego dymu. Staruszka odskoczyła od kuchni i mruknęła coś, co w jej ustach (całkiem akuratnych i przyzwoitych) zabrzmiało jak „o matko!”

Hermiona zmarszczyła czoło i pociągnęła nosem:

— Co tak śmierdzi?

Babcia weszła do pokoju i z przerażeniem oznajmiła, że ciasta nie będzie, bo się spaliło, a nowego nie zdąży upiec.

B. zatrzepotała rękami, jakby strzepując coś z koniuszków palców:

„O jeej, pani Elu, niechsiępaninieprzejmuuuje, wprawdziepaniciastasąppppyszne, ale my tutaj nie na ciasto przyjechaliśmy…”

Jej mąż, dżentelmen przedwojennego chowu, całkiem poważnie powiedział:

— Proszę siadać. Opowiem o swoim uczniu z Australii.

Izabela nalała wszystkim czerwonego wina i po nic nieznaczącej wymianie zdań zwróciła się do cioci:

— Przekonałam się, że zapisanie Hermionki do tej szkoły było dobrym posunięciem. Mimo wszystko chciałabym, żebyś mnie w tym utwierdziła.

B. podniosła wzrok i spojrzała na ramę dużego obrazu przedstawiającego brzozy na rozlewisku.

— No tak. To całkiem normalna szkoła, w której uczą matematyki, języka i geografii, nie mówiąc już o fizyce i chemii.

B. doskonale zdawała sobie sprawę, że w tej jedynej na świecie szkole uczą przede wszystkim czarowania, a znajomość innych dziedzin jest wtłaczana młodym ludziom tylko na tyle, na ile jest to potrzebne do rozumienia magii. Rzecz jasna, nie mówiła o tym swojej małej przyjaciółce, bo byłoby to wielce niepedagogiczne. Czarowanie bez intelektualnego zaplecza, popartego gruntowną wiedzą, nie miałoby najmniejszego sensu. Pamięta, że codziennie do śniadania dostawała (jak inni uczniowie) zamkniętą w kolorowym pudełku różową tabletkę. Nazywała ją tabletką wiedzy, bo po jej zażyciu wszystko bez trudu wchodziło do głowy. Niektórzy próbowali celowo się rozpraszać i koncentrowali uwagę na gołębiach tłumnie obsiadających parapety, ale wtedy niczego nie byli w stanie zapamiętać. Chyba że patrzyli na ptaki całkiem beznamiętnie, słuchając od niechcenia wykładu o Einsteinie albo budowie porostów. Wtedy tabletka działała cuda, bo poprawiając krążenie krwi, zwiększała zdolność zapamiętywania wszystkich słów i pojęć, nawet takich, do których nie przywiązywało się wagi.

Ciocia B. przeczytała kiedyś książki o Harrym Potterze i uśmiała się do łez. Tylko głupiutkie pensjonarki mogły się zachwycać opisem Hogwartu i podkochiwać w czarodzieju ze znamieniem na czole. Po pierwsze nikt taki, nawet syn czarowników, nie mógłby być przyjęty do szkoły, bo z miejsca zostałby zdyskwalifikowany z powodu wady wzroku, ukrywanej za okropnymi okularami w rogowej oprawie. Poza tym miotła nie jest przedmiotem niezbędnym do podniebnych podróży. Teraz nawet dziecko wie, że to jedynie symbol i jako środków transportu używają ich wyłącznie ortodoksyjni czarnoksiężnicy i wiedźmy. Dla nikogo siedzenie na drewnianym drągu nie jest przyjemnością. I jeszcze te śmieszne, pseudonaukowe zaklęcia. I ulubiona gra młodych czarodziejów. W prawdziwym Hogwarcie, czyli Bimbelorze, nikt nie ugania się na miotłach za jakąś skrzydlatą piłką. Młodsze dziewczynki grają w gumę, chłopcy przesuwają kapsle, a raz w roku członkowie szkolnej drużyny ścigają się na gryfogonach.

Gryfogony to całkiem realne stwory przypominające z wyglądu olbrzymie jaszczurki. Na grzbiet takiego wsiada się ze specjalnej platformy albo drabiny przystawionej do boku zwierzęcia. Stajnie jaszczurów to osobne pomieszczenia. Uczniowie Bimbeloru mieli kategoryczny zakaz samodzielnego wchodzenia do stajni, ale i bez zakazu nikt nie podchodził bliżej niż 100 metrów, bo tam strasznie śmierdziało.

— Zdaje się, że dokonaliście trafnego wyboru. Zdarzenie ze sztućcami świadczy, że Hermiona ma niesamowite zdolności. — Powiedziała ciocia B. i złożyła buzię w ciup.

W tym dniu dziewczynka pierwszy raz uświadomiła sobie, że już niedługo opuści ciepłe, rodzinne gniazdko i zamieszka z innymi w niezwykłym miejscu. Zrobiło jej się trochę smutno, ale niczego nie dała po sobie poznać.


Tak naprawdę targały mną mieszane uczucia. Z jednej strony niecierpliwe oczekiwałam nowego, a z drugiej nie chciałam opuszczać mamy i taty. Najbardziej było mi żal ukochanej babci Elżbiety, na którą tylko czasami bywałam zła, zwłaszcza kiedy goniła mnie do matematyki.


Teraz się zastanawiam czy ta Rowling jakimś cudem nie dorwała się do mojego rękopisu. Musiała przecież skądś wziąć pomysł na swojego Pottera. Jeżeli tak, to obeszła się z moimi zapiskami, delikatnie mówiąc, obcesowo. Zrobiła tyle nielogicznych udziwnień, że wyszedł jej gniot niewart Waszej uwagi. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej książki otworzą się Wam oczy i poznacie, że magia nie jest tym, co opisała ta Angielka, bo magiczna rzeczywistość wcale nie jest taka niesamowita.


Izabela Granger z zakłopotaniem, którego nie okazała, zauważyła, że nie podała spodka wypełnionego chrzanem. Zwróciła się do córki, melancholijnie sączącej bezalkoholowego szampana, aby ta przyniosła naczynie z przyprawą.

Odstawiwszy kieliszek Hermiona weszła do kuchni i sięgnęła do lodówki. Poczuła powiew świeżego powietrza — kątem oka spojrzała na babcię, która z powodu spalonego ciasta miała bardzo nieszczęśliwą minę. Elżbieta z chęcią klęłaby na czym świat stoi, ale nie pozwalało jej na to dobre wychowanie i szczypiący język, obłożony dużą ilością pieprzu, którym obficie posypała poranne jajeczko.

Dziewczynka bez słowa wróciła do pokoju, postawiła spodek i zamyśliła się.

„Jestem za mała, żeby coś zrobić, ale bardzo żal mi babuni. Ona jest taka nieszczęśliwa z powodu tego przeklętego sernika…”

Po chwili starowinka siadła z gośćmi i w tym momencie z kuchni dobiegło wyraźne buczenie; piekarnik sygnalizował koniec pieczenia. Elżbieta zrobiła zdziwioną minę i popatrzyła na wszystkich okrągłymi oczyma. Przez chwilę dał się słyszeć brzęk przestawianych foremek, a potem stanowcze „o matko”. Ciocia B. zrobiła minę wyjętego z wody karpia, a Izabela bez słowa wyszła z pokoju i przystanęła w drzwiach, niosąc okrągłą tortownicę.


W towarzystwie taty Hermiona pojechała do nowej szkoły. Wysiadła na małej stacyjce, różniącej się od innych ustawionymi na peronie żeliwnymi ławkami. Ojciec zapytał o coś panią kasjerkę i trzymając spoconą rękę dziewczynki, poszedł z córką wyasfaltowaną drogą. Z porannej mgły wyłonił się niewielki budynek — nad oszklonymi drzwiami wisiała czerwona tabliczka: SZKOŁA KSZTAŁTOWANIA NIEZWYKŁYCH UMIEJĘTNOŚCI. FURTA. Ubrana na czarno kobieta odłożyła pióro i bez słowa wyciągnęła rękę po niedużą kartkę. Po chwili jej palce zastukały w komputerową klawiaturę, a trupią twarz oświetliła błękitna poświata. Obiema dłońmi zatkała uszy, powiedziała „buuu” i głęboko westchnęła:

— Taaa. Nowoprzyjęta… Tylko nie ma takiej na liście.

Pan Granger zbladł:

— Niech pani poszuka jeszcze raz… — Powiedział nieśmiało.

Panna Woof z wyraźną złością hałaśliwie wysunęła szufladę. Po chwili odrzekła:

— Musisz to wyjaśnić. Tutaj jest jakaś Greenwood, a w nawiasie nazwisko Granger. Umiesz się teleportować?

Hermiona spojrzała szeroko otwartymi oczyma, bo nigdy nie słyszała takiego słowa.

— Niepotrzebnie pytam. Biedne, zaniedbane dziecko — rodzice niczego cię nie nauczyli…

Podeszła do małego stolika i pokręciła korbką staromodnego telefonu.

— Przyślijcie mi tu jedną gondolę. Nie!!! Nie gryfogona!!! Nie obchodzi mnie, że wszystkie zajęte!!! To nie jest przechowalnia nienaumianych!!!

Potem zwróciła się do Hermiony i ruchem głowy wskazała pomieszczenie za szybą:

— A pan niech powie córce „do widzenia”. Nie sądzę, aby do wakacji nabrała umiejętności przenoszenia się z miejsca na miejsce.

Tata pocałował Hermionę w ucho i postawił walizkę w drugim pomieszczeniu. Panna Woof zasunęła szklane drzwi i kątem oka widziała, jak młoda, przyklejona do szyby, ukradkiem trze zaczerwienione oczy. Dziewczynka nigdy nie opuszczała swoich rodziców na dłużej, a teraz była zdana tylko na siebie.

Po chwili sinica wręczyła panu Grangerowi niewielką broszurkę:

— Tu jest wszystko opisane. To znaczy, jak się mają zachowywać opiekunowie naszych uczniów. Pan sobie poczyta.

Tata Hermionki włożył książeczkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i ze zdumieniem patrzył, jak do pomieszczenia, w którym była jego córka, wlatuje olbrzymi, skrzydlaty szczur. Przerażona dziewczyna instynktownie usiadła w rogu pomieszczenia, podciągnęła kolana i mocno przycisnęła je do piersi.

Z grzbietu zwierzęcia zeskoczył umorusany facet i pytająco wskazał drżącą małolatę.

— Gondolę powiedziałam!!! — Ryknęła panna Woof — Nie widzisz, że ona ma walizkę?!!!

Szczurojeździec wszedł na metalową drabinę i wbił pięty w brzuch potulnego zwierzaka. Szczur podszedł do krawędzi, spojrzał na dwie stalowe liny i pomachawszy skrzydłami, odleciał. Zrobił się gwałtowny wiatr, od którego szyby powyginały się jak mydlane bańki; długie włosy Hermiony stały się proste jak druty, a jej kształtna głowa zaczęła przypominać piłkę do rugby.

Po dziesięciu minutach z miejsca, w którym zniknął skrzydlaty gryzoń, wyłonił się czerwony tramwaj.

Zatrzęsło, zazgrzytało i wagon zatrzymał się obok dziewczynki, która z zaciekawieniem patrzyła jak przez otwarte drzwi, (a w zasadzie miejsce, w którym drzwi w tramwajach z reguły się znajdują) wychodzi tyczkowaty młodzieniec i skłoniwszy się dwornie, ruchem ręki zaprasza ją do środka. Hermiona bez zastanowienia wskoczyła do wagonu. Chudzielec postawił obok pasażerki wypełnioną rzeczami osobistymi walizkę i poszedł tam, gdzie w miejscu korby znajdował się jakiś kryształ. Rozległ się dźwięk dzwonka.

— Trzymaj się. Ruszamy!

Hermiona odruchowo chwyciła krawędź siedzenia. Tramwaj sunął najpierw wolno, a potem coraz szybciej — postać w tweedowej marynarce zrobiła się całkiem malutka i mgła, wdzierając się do wnętrza, przesłoniła wszystko.

Potem zaczęła rzednąć i czerwony pojazd, pchany jakąś niepojętą siłą, sunął po bezchmurnym niebie coraz wyżej i wyżej. W oddali, na horyzoncie, majaczyła ciemnoniebieska smuga morza, a w dole wyłaniały się szczyty gór… Nagle na niebie pojawiła się czarna kropka i rozdzieliła się na dziesiątki małych punktów — każdy z nich na kilka trzepocących skrzydłami ni to ptaków, ni gadów. Chudzielec pokiwał głową:

— Dzisiaj sobota. Większość ma rekreację. Niedługo wylądujemy. Trochę szarpnie.

Hermiona nie wiedziała jak „trochę”, więc kurczowo wbiła palce w drewnianą podpórkę. „Motorniczy” nie odwracając się, rzekł:

— Spokojnie, nie będzie tak źle.

W pewnej chwili przed wagonem pojawiła się skalna ściana i tramwaj poderwał się do góry, a potem leciał nad równo przyciętą trawą, w stronę metalowych hangarów i zbudowanego obok niewielkiego domu.

Chudzielec postawił przy dziewczynce wypchaną walizkę:

— Tam.

Sapiąc z wysiłku Hermiona weszła do kamiennego budynku — za drewnianym stołem siedział mężczyzna w podkoszulce z nadrukowaną trupią czaszką. Patrzył na nowoprzybyłą ze zwierzęcym zadowoleniem, ale kiedy spostrzegł, że uczennica przygląda się jego uszom, nerwowo chrząknął, kiwnął głową i kopnął proste krzesełko:

— Nowa?

Dowiedziawszy się, że w walizce jest jedynie bielizna, parę stron „Nastroju na Miłość”, lalka, pudełko po cukierkach i kolorowa torebka powiedział, że walizka musi tu zostać. Ktoś, kto się na tym zna, teleportuje ją do internatu. A Hermiona musi pójść tam, obok tych starych drzew i dalej prosto, aż dojdzie do głównego budynku szkoły. Przy odrobinie szczęścia kogoś spotka i może zapytać o dalszą drogę. Musi iść najpierw do gabinetu Mor… dyrektora, a od niego do przełożonej internatu dla dziewcząt.

Ktoś otworzył najbliższy hangar i zaczął się z niego wydobywać żółty dym. Uchol szybko wypchnął Hermionę za drzwi:

— Idź już, bo tu zaraz zacznie śmierdzieć!


Teraz wiem, że smród końskiego nawozu dochodził z otwartej stajni gryfogonów. Stajenni, grube, beznose karły, wykorzystywali czas nieobecności zwierząt, które na swych grzbietach unosiły relaksowiczów, bo kiedyś trzeba posprzątać legowiska tych bezmyślnych istot.

Dziewczynka rozpięła sweterek i pozbawiona walizkowego obciążenia dziarsko pomaszerowała we wskazanym kierunku. Wiedziała, że właśnie zaczyna się dla niej czas niezwykłej przygody i ta wiedza pchała ją naprzód, ku rozłożystemu budynkowi stojącemu na końcu alei.


Bimbelor to nie tylko nazwa krainy, ale też płaskowyżu, na którym zbudowano szkołę i potoczna nazwa samej szkoły. Mój klasowy kolega Charles, kujon, przezywany przez nas Fujarą, twierdzi, że miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo. Jest trudnodostępne, bo dzieją się tutaj rzeczy przekraczające rozumowe zdolności przeciętnego człowieka.

Nagle zza węgła wystrzelił niewysoki taboret. Siedzący na nim wyrostek zwolnił i zaczął okrążać dziewczynę w sposób nieprzyzwoicie agresywny. Młoda zbliżyła się do pustego masztu, a taboreciarz nie wyrobił i z całej siły walnął w czerwonobiałe drzewce.

Hermiona podeszła do leżącego chłopca. Widząc, że nic mu nie jest, cofnęła się dwa kroki i zacisnęła dłonie.

Niefortunny jeździec podniósł się z ziemi i pocierając obolałe czoło, pogardliwie spojrzał na dziewczynę.

— Nowa, co?

Panna Granger kiwnęła głową.

— Tak myślałem, bo nie masz peleryny…

— Gdzie tu jest dyrekcja?

— Ty się lepiej u Mordreda w takim stroju nie pokazuj… Jak ci na imię?

— Hermiona.

— Dziwnie. Ja jestem sir Lancelot.

— ???

— No co, ty żartujesz to i ja. Dobra, porozmawiamy przy kolacji.

Przeraźliwy skrzek zmusił ich do spojrzenia w niebo. Na widok pikujących gryfogonów rudzielec chwycił resztki taboretu i pobiegł w najbliższe krzaki.

— Gdzie on jest? — Zapytał wysportowany chłopak, który pierwszy zeskoczył z podniebnego wierzchowca.

— Ja…

— Aha, nowa sałata… Szoruj do dyrektora! Tam, w lewo!

Młodzieniec chwycił zwisający z grzbietu zwierzęcia sznur i błyskawicznie znalazł się w siodle.

Hermiona doszła do gmachu przypominającego neogotycki zamek. Cały dom otoczony był niskim płotkiem, za którym rosły mieczyki i gerbery; przed łukowatym wejściem, ozdobionym łacińskim napisem, dumnie przechadzało się kilka pawi, a między grządkami stał siwy staruszek z monoklem w oku. Papcio (tak pomyślała Hermionka) spojrzał w niebo, uniósł obie ręce i powiedział, zdaje się, aquam turbabant. Potem otworzyły się drewniane okna i z każdego wyfrunęły niewielkie konewki, które zbliżyły się do roślin i podlały je obficie.

Profesor Homer niczym młody bóg zgrabnie przeskoczył ogrodzenie i odciągnął dziewczynę.

— Bardzo cię zmoczyło? Pewno jesteś pierwszakiem. Chodź do mnie. Wysuszysz ubranie.

Młoda od razu przypomniała sobie ostrzeżenia rodziców i zakaz rozmowy z nieznajomymi, ale pomyślała, że dziadek wygląda bardzo poczciwie i kiwnęła głową.

W mieszkaniu profesora panował przyjemny chłodek. Starokawalerski nieporządek świadczył, że papcio mieszka sam. Profesor Homer energicznie odsunął ciężkie kotary i pokój zalał strumień żółtego światła.

— Stań przy kominku.

Dziewczyna pełna zdziwienia spojrzała w kamienną czeluść, ale posłusznie podreptała w stronę gzymsu.

— Nie tam. Z drugiej strony.

Żywiczne bierwiona, ułożone w wiklinowym koszu, delikatnie uniosły się do góry i karnie poszybowały do paleniska, układając niewielki stos. Homer wyszeptał coś niezrozumiałego — na drewienkach pojawił się nikły płomyczek, obejmując coraz większe kawałki bali. Po chwili płomień huczał na dobre, a z wnętrza zaczął się wydobywać czarny, gryzący dym.

— Kawki. — Powiedział Homer i gwałtownie zamachał rękami.

Panna Granger mimowolnie dotknęła zmoczonego rękawa.

— Podejdź tu.

Dziadek położył rękę na sweterku i spod jego palców zaczęły się wydobywać kłęby pary.

— Nie wszystko mi dobrze wychodzi. Zresztą nigdy nie uprawiałem białej magii w obecności uczniów. Zwłaszcza takich jak ty, moje dziecko. Mam ochotę na czekoladę. Pewno się chętnie napijesz… Wolę zrobić czekoladę tradycyjnie, bo znowu mogę coś skopsać. Tak teraz mówicie? Nie zaprzeczaj — nie znoszę, jak się mnie oszukuje. Słyszałem na przerwach. Taak. Nazywam się Winslow Homer. Profesor od historii czarodziejstwa. Jak usłyszysz, że kogoś nazywają Kubusiem Puchatkiem, to znaczy, że mówią o mnie. Ty też tak do mnie mów, tylko nie w szkole. Kim w zasadzie jesteś?

Hermiona otarła ubrudzone czekoladą usta i opowiedziała profesorowi swoją historię.

— W takim razie musisz natychmiast iść do magistra Puddingtona, naszego dyrektora. I nie przejmuj się brakiem peleryny. Pierwszaki i tak mają tylko kombinezony.

Gwałtownie wstał. Monokl wypadł mu z oka i kryształowe szkiełko rozbiło się na tysiąc drobnych kawałków.

Przerażona dziewczyna rzuciła się, aby podnieść choćby kościaną oprawkę.

— Nic, moja droga — powiedział Winnie chwytając wyciągniętą rękę uczennicy. Czasami to się zdarza — zwłaszcza w chwilach szczególnego wzruszenia. A teraz jestem wzruszony. Nie często młode i urocze osóbki rozmawiają ze mną w mojej samotni.


Stojąc na krawędzi płaskowyżu, można dostrzec odległy ocean, a nawet cienką jak nitka linię żółtego piasku. Bimbelor przypomina odwrócony garnek, tym bardziej że po obu stronach znajdują się kamienne skały, zwane iglicami. Na szczycie jednej jest wieża, do której można się dostać tylko od góry. Wieża ta wykorzystywana jest jako miejsce odosobnienia dla niepokornych uczniów, ukaranych za złamanie postanowień regulaminu.

Szkoła składa się z internatu i mieszkań zajmowanych przez nauczycieli; drugi kompleks obejmuje pomieszczenia dydaktyczne, sale ćwiczeń naukowych, plac apelowy i odkryty teren rekreacyjny. Są jeszcze inne, mniej ważne, na przykład trzy stajnie gryfogonów z domem Pierwszego Kontaktu, Obszar Gospodarczy i pozostałe, których nie warto wspominać. Płaskowyż otoczono wysokim, kamiennym murem, osłoniętym przez las rosnący na krawędzi Bimbelrock. Las porasta też zbocza niedostępnego terenu, a jedyna droga wiedzie do niego ze stacji znanej jako furta. Na odwróconym dnie tego olbrzymiego garnka są wapienne wzniesienia z jaskiniami, jezioro z wyspą i ruinami zamku, głębokie wąwozy, jary i skalne rozpadliny, szczątki kamiennych zabudowań i bardzo ponury, stary dom stojący na szczycie zachwaszczonego pagórka.

O tym wszystkim, rzecz jasna, wtedy nie wiedziałam.

Zafascynowana nowym miejscem i pozbawiona ciężkiej walizki nie za bardzo tęskniłam za rodzicami i tylko trochę zrobiło mi się smutno, że tata będzie musiał sam jechać pociągiem i nie będzie miał z kim pograć w łapki.


Łykając gorącą czekoladę Hermiona spostrzegła, że za oknem trochę pociemniało i do środka zaczęło wpadać zimniejsze powietrze. Uspokojona słowami papcia, który zgarnął dłonią kawałki rozbitego okularu, dygnęła najgrzeczniej, jak tylko umiała:

— Czy jest tutaj miejsce, w którym przenocują małą dziewczynkę?

Winnie spojrzał w wytarty dywan:

— Na pewno czekają na ciebie w Białym Domu…

— Gdzie to jest?

— Nie byłaś jeszcze u magistra Puddingtona…

— Ale…

— Wcale nie jest późno. Pójdziesz korytarzem i zobaczysz dziwne portrety. Potem w lewo do drzwi, przy których stoi szubienica. Nogą wisielca zastukasz w ścianę. Drzwi się otworzą i wejdziesz do gabinetu.


Już z oddali Hermiona zobaczyła cudaczne obrazy, odbijające się w lustrzanej posadzce. Zdawało się, że korytarz, którym wędrowała, nie ma końca. Pod koniec pierwszego roku, bogatsza o wiele doświadczeń, doszła do wniosku, że cały Bimbelor jest w jakimś innym wymiarze, bo na żadnej, nawet najbardziej szczegółowej mapie, nie znalazła niczego, co przypominało ukształtowanie płaskowyżu. W Google Maps była uwaga, że wynika to z braku stosownych fotografii, gdyż obiektywy satelitarnych aparatów, przelatując nad wzniesieniem, w niewytłumaczalny sposób zachodziły mgłą.

Stąpała niezwykle ostrożnie, bo nie chciała kwadratowymi obcasikami porysować jednolicie szklanej posadzki. W końcu korytarz zaczął się rozdwajać. Wyraźnie poczuła, jak ściany wyginają się w lewo, wskazując kierunek marszu — ze ściany wysunęły się dwie dłonie i zaczęły bezgłośnie bić brawo.

Nagle otoczyły dziewczynę nieduże portrety w drewnianych ramach. Przedstawiały różne postacie; odrażające i na pozór całkiem zwyczajne. Portrety wisiały też na suficie, odbijając się w kryształowej posadzce; niektóre przedstawiały młode kobiety z długimi włosami — kasztanowe loki zwisały poniżej płócien i dotykały podłogi.

Nieco zaniepokojona poczuła narastające ciepło, a kiedy ściany znowu się wygięły, zobaczyła na suficie płomienie ogniska. Z hebanowej boazerii wysunęła się jakaś dłoń, tym razem koścista i powykręcana — ruchem wyciągniętego kciuka nakazała jej iść dalej. Dziewczyna poczuła zapach palonej gumy i zobaczyła, jak z sufitu odrywa się ognista kula. Ognisko przygasło, a płomień leżący na podłodze wydłużył się i nabrał kształtu smukłej postaci, która wyciągnęła w stronę dziewczyny płonące ręce:

— UUU…

Hermiona lekko się uśmiechnęła, bo pomyślała, że to tania sztuczka, obliczona na wzbudzenie w niej strachu. Żaden porządny duch nie robi „uuu”. To nie te czasy. Rozbawiona podeszła do ognistej postaci: przypomniała sobie, że niedawno mijała wiszącą na ścianie gaśnicę. Obróciła się na pięcie i nie zważając na szklaną posadzkę, pobiegła do tyłu. Zobaczyła czerwoną tuleję i już miała ją zdjąć z uchwytu, kiedy przed jej wyciągniętą ręką z hukiem spadła ciężka, metalowa krata.

„Trudno” — pomyślała uczennica — „Trzeba będzie inaczej rozprawić się z tym feniksem”.

Wracając, układała sobie ostrą przemowę. Musiała za wszelką cenę dostać się do dyrektora, bo nie miała ochoty spać pod gołym niebem.

Zdziwiła się, kiedy w miejscu, w którym spotkała ducha, nikogo nie było. Zaraz się odprężyła i ostrożnie poszła dalej. Teraz ściany nie zakrzywiły się, tylko zza rogu wyszedł jakiś obszarpaniec ze strupami na twarzy i niósł przed sobą naręcze suchych gałęzi. Rzucił je pod nogi i po chwili języki ognia zaczęły lizać jego zgrzebną szatę.

— Wcale się nie booojęęę… — cienko zaśpiewała Hermiona i tylko nieznacznie zwolniła marsz.

— Uuu — zajęczał potępieniec — jestem Gerolaaamo…

— Chyba Pinokio… — Hermionka kątem oka dostrzegła wiszące na ścianie małe, czerwone pudełeczko i zasłonięty szybką przycisk w takim samym kolorze. Zdjęła z nogi swój pantofelek. Potem podstawiła go skwierczącej postaci pod nos:

— Skórka. Czerwona jak ten przycisk.

Powiedziawszy to, gwałtownie uderzyła obcasem w niewielką szybkę. W tej samej chwili ze ścian i sufitu siknęły strumienie zimnej wody — Hermiona odskoczyła na bok, a zmoczone straszydło otrzepało ręce.

— Eeee — ja się tak nie baaawię. Jak Puddington chce wypróbować nowych, niech to sam robi… Chodź, zaprowadzę cię do dyrektora.

Podciągnął zmoczony rękaw, odgarnął z czoła nadpalone włosy i wziął dziewczynkę za dłoń. Wszystko działo się tak szybko, że Hermiona nie zdążyła zaprotestować. Nie wiadomo, kiedy znalazła się przed dębowymi drzwiami, wstawionymi w kamienną futrynę, ozdobioną rzeźbami winogron i ptaków. Przed drzwiami siedział na niskim taborecie jakiś blady facet i poprawiał sznurowadło przy prawym bucie. Na widok młodej, prowadzonej przez nadpalonego obdartusa, energicznie wstał, założył sobie sznur i wydając chrapliwy jęk, zawisł na szubienicy. Hermiona omal nie krzyknęła i przytuliła się do boku „zakonnika”.

— Nie bój się. To następny szatański wymysł dyrektora. Jak chcesz, ja to zrobię — powiedział obdartus i chwycił wisielca za stopę.


— No, no — rzekł Puddington. Nie spodziewałem się, że obłaskawisz mojego służącego.

Gerolamo skłonił się niezbyt grzecznie, zamienił w sowę i wyleciał przez otwarte okno.

— Siadaj mała — powiedział dyrektor. — Albo nie. Powinienem się przyjrzeć osóbce, która tak sprytnie pokonała wszystkie przeszkody.

„Co to były za przeszkody” — pomyślała Hermiona — „Przecież jestem tu po to, aby przestać się bać”.

— Ty jesteś Hermiona Granger? Musisz zapomnieć, że tak się nazywasz. Moi podopieczni, którzy czytali Pottera, nie daliby ci żyć. Zadręczaliby cię pytaniami o tego okularnika, a ty pewno nawet książek nie znasz. Zresztą nie powiedziałabyś im nic ponad to, co sami wiedzą.

Od teraz będziesz się nazywać Amanda Greenwood. Mam nadzieję, że nikomu nie powiedziałaś swojego prawdziwego nazwiska.

Hermiona — Amanda wspomniała panią Woof i małego taboreciarza, który i tak jej nie uwierzył.

— Dobrze — powiedział Puddington, który umiał czytać w myślach.

(Z tym czytaniem to nie taka „bułka z masłem”: trzeba mieć szczególnie otwarty umysł, a i tak wszystkiego nie można odczytać).

Dyrektor wyjął z szuflady małą paczkę przewiązaną zieloną wstążką:

— Białych brakło już wczoraj. Mogłem, rzecz jasna, wyczarować odpowiednie, ale zajmowanie się takimi drobnostkami leżałoby poniżej mojej godności.

Magister Puddington miał czterdzieści osiem lat i garbaty nos. Rozpięta marynarka odsłaniała ciasną kamizelkę, ozdobioną złotym łańcuszkiem, na którego końcu dyndał mały zegarek. Ogólnie był zwykłym człowiekiem, tylko chudym i nieproporcjonalnie zbudowanym. Przypominał starszego, dystyngowanego pana prosto z kinowego ekranu.

— Tutaj jest wszystko, co powinnaś wiedzieć. Jak zostaniesz przyjęta do internatu, rozpakuj zawiniątko i dokładnie przeczytaj. Regulaminu szkoły (tej małej, szarej książeczki) możesz się nawet nauczyć na pamięć.

Po wyjściu Hermiony dyrektor wyjął z szuflady niewielką kartę i grubym piórem napisał:

„Do panny Margaret Banhill, przełożonej internatu dla nowoprzyjętych dziewcząt. Miss Amanda Greenwood wykazała się niezwykłą odwagą, bez uszczerbku pokonując drogę do mojego gabinetu. Uważam, że jest bardzo cennym nabytkiem i niezmiernie plastycznym materiałem na białą księżniczkę. Dlatego polecam otoczyć ją szczególną opieką, polegającą na wnikliwej obserwacji zachowania podczas całego pobytu w szkole. Będę niezmiernie wdzięczny, jeżeli w comiesięcznym raporcie zostanie w sposób szczegółowy określona postawa uczennicy Greenwood”.

Potem przeciągle gwizdnął i na parapecie otwartego okna usiadła szara sowa.

— Zrób z siebie gołębia. No… Zrób to dla mnie, Gerolamo. Wiem, że gołębie o tej porze już śpią — powiedział Mordred czytając w myślach służącego — ale sowy z listem nie poślę…


Wszystko tutaj zdawało mi się takie cudowne, że nie dostrzegałam pewnej sztuczności tego nierealnego świata, w którym zjawy same podpalają swój stos, tramwaje suną po niebie, a portretom rosną włosy. Fakt, trochę odczuwałam tęsknotę za tak zwaną „normalnością” i kiedy wybiegłam, poczułam nieopisaną ulgę, widząc, że niebo na zachodzie całkiem zwyczajnie czerwienieje. Zboczyłam ze żwirowej ścieżki i poczułam, jak moje stopy zapadają się w zieloną murawę. Zimny, wieczorny wiatr, wiał naprawdę. Przez chwilę pomyślałam, że może wszystko, co zobaczyłam, jest całkiem realne, że właśnie tak wygląda świat, a ludzie, którzy nie podejrzewają, co dzieje się na płaskowyżu są istotami ułomnymi i pozbawionymi części rzeczywistości.

Po drodze mijałam młodych w różnym wieku. Niektórzy nosili czarne kombinezony z kropkami, a inni mieli peleryny obszyte złotą lamówką. Jeszcze inni zachowywali się bardzo niepewnie i byli ubrani w zwyczajne ubrania. Dostrzegłam kilku rosłych młodzieńców, którzy prowadzili w stronę pobliskiego budynku poznanego wcześniej taboreciarza. Zatrzymałam się i patrzyłam na dziwny pochód.

— Ty, sałata, co się gapisz?!- Powiedział jeden z chłopców.

Prawie nie słyszałam pytania. Ten, który je zadał był w odróżnieniu od małego przestępcy postawnym, młodym mężczyzną. Na oko miał jakieś piętnaście lat. Patrzyłam na niego przepełnionymi podziwem oczyma. Był zdecydowanie wyższy ode mnie, miał szerokie barki, dłonie wielkie jak bochny, a na czoło spływał mu wystający spod czapki kosmyk kruczoczarnych włosów. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niezgrabnego Golema, tylko jego kocie ruchy wskazywały na niezwykłą sprawność.

— Jak się nazywasz? Pewno nowa. Odprowadzamy go do Vladislava. Czekaj na mnie to pogadamy.

Po kilku minutach byli z powrotem. Przewodzący im chłopak coś powiedział i pozostali od razu skręcili w lewo. Tamten podszedł do mnie, wypinając pierś i obciągając przypominającą mundur bluzę:

— Nazywam się William Benett.

— He… Amanda Greenwood — powiedziałam.

Moja dłoń zawisła w powietrzu, więc zaraz włożyłam ją do zewnętrznej kieszeni sweterka.

— Nowa?…

Kiwnęłam głową.

Miałam dwanaście lat i wydawało mi się, że pozjadałam wszystkie rozumy. Rok wcześniej zaczęłam się interesować chłopakami i zdarzało się, że towarzystwo niektórych odpowiadało mi bardziej niż towarzystwo moich przygłupich koleżanek.

— Widzę, że byłaś już u magistra Puddingtona — powiedział William i masywnym podbródkiem wskazał paczkę z zieloną wstążką. — Jak przeczytasz, to będziesz wiedziała więcej, niż mógłbym ci powiedzieć. Jeśli czegoś nie zrozumiesz — wszystko możliwe, chociaż wyglądasz na bystrzachę — to służę pomocą. Wystarczy, że zapytasz o Willa Benetta. Wszyscy mnie tu znają. Pamiętaj, Willa nie Williama.

Idąc w ślad za swoimi ludźmi chłopak pomyślał, że niepotrzebnie traci czas. Wprawdzie ta mała jest niczego sobie, ale ma nieco łobuzerską twarz, a on chciałby, aby przeciętni uczniowie, a zwłaszcza zielone sałaty, albo głąby, bledli na jego widok. Ale przecież Amanda dopiero co przybyła do Bimbeloru i — sądząc po nierozpakowanym zawiniątku — nie ma zielonego pojęcia o tym, że chłopak jest, (a przynajmniej chciałby, żeby tak było) prawą ręką dyrektora Puddingtona zwanego Mordredem.

Tak naprawdę najważniejszy był woźny Vladislav. Kulawy i garbaty, przezywany przez uczniów Nosferatu, nie grzeszył inteligencją, uważając, że nadaje się jedynie do wykonywania poleceń innych osób. Od myślenia były głowy bardziej tęgie niż jego kanciasta łepetyna. Wszelkie polecenia wypełniał dokładnie, co do joty. Nawet te całkiem bezsensowne. Miał zakaz czarowania od czasu, kiedy nieudolnie zamienił zająca w dwie kaczki i wypił całą wodę z akwarium zdobiącego gabinet Puddingtona. Wcale się tym nie przejmował, czarując wszędzie tam, gdzie mogło to ułatwić życie. Mimo że rok szkolny zaczynał się dopiero za dwa dni, już polerował olbrzymi mosiężny dzwonek i miarowo podzwaniał wielkimi kluczami wiszącymi u nabijanego ćwiekami pasa.

Mieszkał w dwóch pokojach w głównym budynku szkoły, zaraz za wielkimi drzwiami ozdobionymi napisem: SĄ RZECZY NA NIEBIE I ZIEMI, O KTÓRYCH NIE ŚNIŁO SIĘ WASZYM FILOZOFOM. Ci, którzy byli w jego mieszkaniu, opowiadali, że panuje tam nieopisany bałagan, brzydko pachnie, a na ścianach jest pełno ptasich czaszek.

Podobno Vladislav kochał się w nauczycielce Henrietcie Harington; oboje, jako uczniowie Bimbelrock chodzili do tej samej klasy. Henrietta była nieziemską pięknością, a Vladislav miał garbaty nos, nieforemną czaszkę i krzywe, żółte zęby. Panna Harington zdawała sobie sprawę, że Vladislav się w niej kocha, tylko dobre wychowanie nie pozwalało jej na powiedzenie wprost, że jak patrzy na koślawca, to nie odczuwa żadnych emocji. Zawsze zachowywała się wobec niego grzecznie i uprzejmie. Zresztą tak samo zachowywała się w stosunku do każdego, do kogo miała stosunek ambiwalentny.

Na koniec czwartej klasy absolwentce Harington zaproponowano posadę nauczycielki prac ręcznych. Oczywiście pierwsze dziesięć semestrów miała być asystentką profesora Thomasa Aldridge’ a, a potem, po uzyskaniu od niego dobrej opinii, miała zostać zwykłą nauczycielką i wreszcie profesorem.

Pedagodzy w Bimbelrock dzielili się na zwykłych nauczycieli i profesorów. Nauczycielem zostawał asystent, któremu patron wystawił pozytywną opinię, a profesorem nauczyciel szczególnie zasłużony w dziedzinie kształtowania niezwykłych umiejętności, lub godzien uhonorowania z innego powodu.

Dowiedziawszy się o propozycji uczynionej pannie Henrietcie, Vladislav poszedł do dyrektora i, nie mając najmniejszych szans na objęcie eksponowanego stanowiska, zaproponował, że chętnie pozostanie w Bimbelorze wykonując jakiekolwiek prace (nawet fizyczne) jedynie za mieszkanie i wyżywienie. Ówczesny dyrektor, Peter Coollier, który posiadał szczególną umiejętność czytania w myślach, od razu odgadł intencje Holentza i umieścił go w stajniach gryfogonów jako chłopca do wszystkiego.

Odchodząc na emeryturę powierzył Vladislavowi rolę głównego woźnego Bimbeloru i zapewnił mu mieszkanie obok nauczycielki Harington, która osiągnęła już wiek bardzo poważny.

Z biegiem czasu szanse Vladislava (jeżeli kiedykolwiek istniały) spadły do zera. Trudno sobie wyobrazić, aby panna o czystych jak kryształ oczach mogła zwrócić uwagę na garbatego brzuchacza. Holentz nabrał przekonania, że szczytem jego osiągnięć pozostanie możliwość mieszkania niedaleko miss Harington, jadanie przy jednym stole i, czasami, krótka, nic nieznacząca rozmowa.


Podmuch wieczornego wiatru przypomniał Amandzie, że powinna jak najszybciej znaleźć się w Białym Domu. Szybkim krokiem przeszła wzdłuż żwirowej alejki i znalazła się przed wysokim budynkiem, wyglądającym jak pałac Medyceuszy we Florencji. Stanowczo nacisnęła klamkę, ale masywne drzwi wcale się nie otworzyły. Bez zastanowienia obeszła budynek i znalazła się przed niewielką bramą, w którą wjeżdżały ciężarówki wyładowane kapustą i ogórkami w krwistoczerwonym kolorze.

Zorientowała się, że weszła do pomieszczenia gospodarczego, a konkretnie kuchni, w której kucharki układały w olbrzymie stosy półmiski z kolorowymi kanapkami.

— Przepraszam — powiedziała do starszej kobiety i podała jej niewielką kartkę, otrzymaną wcześniej od dyrektora Puddingtona.

Karlica bez słowa przeczytała wiadomość i podeszła do ściany. Oparła się o nią dłońmi, pomruczała i powiedziała do dziewczynki:

— Idź do pani Aschlee Simpson. Kolacja za godzinę. Tymi drzwiami do góry i na prawo.

Amanda, która przestała się czemukolwiek dziwić, posłusznie skierowała się na kręcone schody. Znalazłszy się w szerokim, wyłożonym ciemną boazerią korytarzu, podeszła do drzwi.

Panna Aschlee przypominała Mary Poppins i była trochę podobna do dziewiętnastowiecznej nauczycielki z Wyspy Świętego Edwarda. Na widok dziewczynki zrobiła bardzo nieszczęśliwą minę, bo chciała zakończyć urzędowanie i w swoim mieszkaniu, zamknięta na cztery spusty, oddać się lekturze ulubionej książki, pod tytułem „Duma i Uprzedzenie”. Bez słowa wyciągnęła prawą rękę.

„Amanda Greenwood. 12 Lat. Nowoprzyjęta. Do zakwaterowania w Białym Domu. Pod szczególną opieką dyrektora”. Fuj — fuknęła panna Simpson, która nie darzyła magistra Puddingtona szczególną sympatią.

— Wszystkie miejsca na dzisiaj zostały przydzielone. Będziesz musiała iść do nowej sali. Chyba się nie boisz spać sama?

Amanda nic nie odpowiedziała, bo było jej wszystko jedno. Miała tyle wrażeń od momentu przekroczenia furty! Marzyła, by położyć się w wygodnym łóżku i zasnąć.

Przypomniała sobie o walizce pozostawionej w domu obok śmierdzących hangarów.

— Spokojnie — powiedziała lady Aschlee i podeszła do szafy.

— Oto twoja walizka.

W pomieszczeniu, do którego zaprowadzono Amandę były cztery łóżka. W kominku zupełnie niepotrzebnie płonęło kilka brzozowych patyków.

— Iwona jestem — powiedziała długowłosa dziewczynka, która nie wiadomo skąd weszła do pokoju Hermiony. — Też jesteś nowa? Podobno mam jakiś niezwykłe umiejętności. Umiem liczyć do dziesięciu tysięcy — normalnie i do tyłu. Tęsknisz? Bo ja tęsknię za moim braciszkiem Michałkiem. Gdyby nie był moim bratem, to pewno bym za niego wyszła. Co potrafisz?

Amanda odsunęła zamek swojej walizki i rzuciła na łóżko różową piżamkę w krokodyle.

— Podobno dadzą nam jakieś pigułki na zapominanie…

— Możesz przestać gadać? Widziałam trędowatego, latające taborety, wisielca i mam  w s z y s t k i e g o  dosyć!!! Idź się lepiej pobaw lalkami! — Odezwała się niegrzecznie i rzuciła w stronę dziewczyny plastikową Barbie.

Po godzinie, która minęła jak jedna minuta, Amanda usłyszała na korytarzu jakiś gwar i wyszła przed drzwi — stojący w holu olbrzymi zegar monotonnie mówił: KO — LA — CJA, KO — LA — CJA, KO — LA — CJA. Korytarz zaroił się dziećmi obojga płci. Połowa chłopców i połowa dziewcząt miała na sobie czarne kombinezony z białymi kropkami.

Tak jak inni Hermiona weszła do olbrzymiej sali wyglądającej na wielką, gotycką katedrę. Sala była przynajmniej piętnaście razy większa od całego domu i rozświetlona światłem tysiąca świec, padającym z trzech kryształowych żyrandoli, zawieszonych w przestrzeni między posadzką, a prawie niewidocznym sklepieniem. Wzdłuż ścian stały cztery rzędy masywnych stołów; przy nich rzeźbione krzesła z wysokimi oparciami. Przed każdym kolorowy ptak wielkości gołębia, trzymający w dziobie niewielką karteczkę z nazwiskiem ucznia. Wzdłuż krótszej ściany był pokryty zielonym suknem stół, a obok niego piętrzył się stos miniaturowych, drewnianych taboretów. W migotliwym świetle Amanda dostrzegła zwisające z góry strzępy pajęczyn i całkiem niewyraźne obrazy w czarnych ramach. Na niewysokim podwyższeniu stał kamienny tron zwieńczony trójkątnym oparciem. Panna Greenwood usiłowała dostrzec, co przedstawiają ciemne malowidła, ale jej wzrok ślizgał się po błyszczących powierzchniach…


Tymczasem nie wiedzieć skąd pojawiło się kilku dorosłych: całkiem normalnie ubrane kobiety, trzech mężczyzn i nieco garbaty jegomość odziany w atłasową pelerynę. Potem na salę wszedł Vladislav i dzierżąc w dłoni mosiężny dzwonek, stanął obok kamiennego tronu. Po chwili płomienie świec przygasły, salę wypełnił zapach stearyny i nie wiadomo dlaczego zrobiło się bardzo jasno. Owinięty peleryną staruszek siadł na granitowym siedzisku. W tym momencie Vladislav uniósł metalowy dzwonek i o ściany jadalni odbiło się zwielokrotnione dzyń — dzyń.

— Witam was na inauguracji nauki w naszej szkole. Niektórzy już mnie znają, a tych, którzy jeszcze nie mieli przyjemności mnie poznać, informuję, że nazywam się Margaret Banhill i jestem przełożoną bursy dla nowoprzyjętych uczniów. Co rok zaszczycał nas swoją obecnością dyrektor Henry Puddington, ale teraz zmuszony był zrezygnować z uczestnictwa ze względów osobistych. Delegował na swoje miejsce wielce szanownego profesora, magistra magii wszelkiej, ekscelencję Davida Horowitza (tutaj wskazała ręką przygarbionego staruszka).

Siedzący za zielonym stołem zaczęli bić brawo. Vladislav uniósł rozłożone dłonie i potrząsnął głową. Po chwili całą salę wypełniła burza oklasków.

— Obecny rok jest wyjątkowo szczególny. Po raz pierwszy w historii naszej szkoły, jedynej takiej na całym świecie, naukę rozpoczną uczniowie zza granicy. Są to: Adam Niezgoda z Kraju nad Wisłą i Makumba Tam-Tam z Afryki. Z Tybetu przyjechał do nas Tenzing Rinpocze. Setsuko Kobayashi z Kraju Kwitnącej Wiśni. Skośnooka i żółta dziewczynka z końca stołu to Ping Pong Tung. Jest też Nicolae Napascu. I uczniowie objęci szczególną opieką dyrektora — nieznacznie spojrzała na leżącą przed nią kartkę. — Jednym z nich jest panna Amanda Greenwood, która wykazała się niezwykłą odwagą i dokonała czegoś, co w historii tej szkoły jeszcze się nie zdarzyło; zyskała przyjaźń osobistego asystenta magistra Puddingtona, który to asystent z powodu szczególnego zamiłowania do przedstawiania się pod postaciami odrażających indywiduów, budzi powszechny lęk i pełne obaw zniecierpliwienie.

Po kilkusekundowej przerwie kontynuowała:

— Waszym podstawowym obowiązkiem jest się uczyć. Zdobywać wiedzę konieczną do uprawiania białej magii. Sama wiedza jest magią. Dzięki niej można przenosić góry.

Musicie we wszystkim słuchać swoich nauczycieli — jeżeli będziecie mieli jakiś problem, zwracajcie się do swoich wychowawców, a w ostateczności do pani Aschley Simpson, pana Ivana Postera, no i do mnie. Mam nadzieję, że stosowanie się do opisanych w regulaminie nakazów i zakazów, zminimalizuje wasze wątpliwości.

Potem wyczytywała kolejno nazwiska wszystkich uczniów, którzy podchodzili do profesora Horowitza, aby ten dotknął ich ramion czymś, co przypominało kaduceusz. W końcu wyczytała nazwisko samej Amandy. Każde dziecko dostało mały, drewniany taborecik, a David Horowitz dotykał nowoprzyjętego w oba ramiona. Stojąc przed profesorem, Amanda poczuła zapach przetrawionego czosnku i dostrzegła w wodnistych oczach staruszka oznaki znużenia i chęć jak najszybszej zamiany w kota.

— Jeszcze raz przypominam o obowiązkach wynikających z tradycji naszej szkoły. — Kontynuowała panna Banhill. — W budynku, w którym się znajdujemy, jest wydzielone pomieszczenie, oznaczone jako Muzeum. Każdy z uczniów powinien choć raz odwiedzić tę izbę.

Potem bez przekonania powiedziała:

— Wiem, wielu was wyraża opinię, że Bimbelor jest niezwykłą placówką, w której uczy się przede wszystkim czarów. Nic bardziej błędnego. Szanując przekonania uczniów, uczymy tego, co w życiu każdego człowieka nieodzowne. Magia, jako element rzeczywistości jest jak najbardziej prawdziwa, więc pewne elementy czarodziejstwa zostały uwzględnione w programie nauczania. Czarowanie ma ułatwiać życie i nie wolno wykorzystywać go do rzeczy złych.

Potem przydzielono młodych do poszczególnych pokojów i klas. Było pięć pierwszych. Dwie koedukacyjne, po jednej złożonej z samych chłopców i samych dziewcząt i piąta dla uczniów wymagających szczególnej opieki lub szczególnie wyróżnionych. Znaleźli się w niej: Transsylwańczyk, panna Kobayashi, Tung i kruczoczarny Makumba. Amanda została przydzielona do klasy „b”, tej samej, w której miała się uczyć Iwonka i uczniowie z zagranicy.

— Wielu z was pewno zauważyło, że dzieją się tutaj rzeczy niezwyczajne. Ale na razie zapomnijcie o czarach. Teraz musicie się przede wszystkim poddać wszelkim rygorom, wynikającym z obecności w tej elitarnej placówce. I pamiętajcie, że zawsze, nawet w czasie wolnym od zajęć, musicie nosić czarne kombinezony i białe kropki. Widzę, że niektórzy nie mają jeszcze regulaminowego stroju. Ci uczniowie powinni zgłosić się do szwalni, gdzie uszyją im odpowiednie ubrania.

Kiedy siadała, znów pociemniało. Zrobił się szum, jakby pod wysokim stropem hulała potężna wichura. Później, w przepełnionym kadzidlanym dymem powietrzu, zawirowały srebrne widelce, miękko lądując przy każdym nakryciu. Tak samo białe serwetki, które misternie ułożyły się w białe ruloniki. Na każdy talerz spadło pieczone udko, a na niektórych pojawiły się żywe gołębie, które na oczach zdumionych uczniów zmieniły się w przyrumienione skrzydełka. Siedząca obok Amandy dziewczynka podwinęła rękawy i palcami chwyciła kawałek dymiącego mięsa. Panna Greenwood spostrzegła, że na przedramieniu koleżanki widnieje tatuaż w kształcie fantastycznego smoka. Widząc nieme zainteresowanie dziewczyny, uczennica spojrzała na nią i przełykając kęs pieczonego gołąbka, zapytała:

— To? Hmmm… A ty co masz?

— Nic — powiedziała Amanda.

— To jakim cudem znalazłaś się w tej szkole?…

Hermiona opowiedziała swoją historię.

— Ja nazywam się Emma Winter. Możemy siedzieć w jednej ławce. Mnie też przydzielili do „b”.

Wtedy dziewczyna zorientowała się, że na stołówce wyznaczono miejsca klasami.

— Ten smok — powiedziała Emma — to znamię, które w mojej rodzinie wszyscy mają od niepamiętnych czasów. Podobno naszym przodkiem był jakiś Georg, który uwolnił dziewicę, wyrywając ją z jaskini olbrzymów.

— Co to jest dziewica?

— No wiesz. Na przykład ten stary profesor. I pani Banhill. Georg zakochał się w jednej smoczycy i ona urodziła mu kilkoro smocząt. Do tej pory przechowujemy skorupki, z których wykluł się mój dziadek.

Rozmowie dziewcząt przysłuchiwał się z wyraźnym zainteresowaniem chłopak w wytartej bluzie:

— Jestem Helmut Gutentag — powiedział, pokazując rząd białych, równiutkich zębów. Siedząca na oparciu jego krzesełka sowa, nagle odfrunęła i po chwili na talerz Helmuta spadła pieczona gęś.

— To działa — powiedział chłopiec i nie dotykając sztućców, włożył sobie do ust całe skrzydełko.

Za chwilę na stołówkę wjechał olbrzymi metalowy kocioł stojący na wózku ciągniętym przez dwa czarne koty. Uwijające się wokół wózka pokraki stawiały przed każdym kryształowy puchar, napełniały go zielonym płynem i czekały, aż uczeń wychyli czarę. Potem wciskały każdemu niewielką tabletkę i znowu napełniały szklankę.

Vladislav ponownie zakołysał dzwonkiem:

— Eliksir i pigułki pomogą wam nie tęsknić. Nie pozwolą opowiadać na dole o tym, co zobaczycie tutaj.

Amandzie zrobiło się żal, że nie opowie o wszystkim cioci B. i zaraz pomyślała o Iwonce, która zapomni swojego brata Michała.


Tabletka smakowała trochę jak cukierek miętowy, a eliksir pachniał naparem z rumianku. Nigdy nie lubiłam rumianku (i dalej nie lubię), ale ochoczo wypiłam zawartość kielicha. Potem, przy moim talerzu usiadła sroka trzymająca w dziobie jeden koniec złotego łańcuszka. Do drugiego był przymocowany mały rulonik owinięty czerwoną wstążką. Sroka delikatnie położyła zawiniątko obok mojego nakrycia, a kiedy, zajęta rozmową przestałam zwracać na nią uwagę, delikatnie zastukała w porcelanowy talerz. Wtedy złamałam pieczęć i przeczytałam: „Panna Amanda Greenwood proszona jest, aby niezwłocznie po kolacji i tym, co po niej nastąpi, udała się do gabinetu przełożonej Białego Domu.

Vladislav znowu zadzwonił i „Mary Poppins” powiedziała:

— Dzisiaj, w dniu inauguracji, każde z was może pomyśleć o swoim ulubionym deserze i poczekać, aż jego pragnienia się zmaterializują.

Drzwi z boku jadalni otworzyły się z hukiem; pojawił się olbrzymi struś, który, obracając na wszystkie strony maleńką główkę, podszedł do miejsca, na którym siedział Makumba.

Ja pomyślałam o bezalkoholowym szampanie, ulubionym napoju moim i wujka (zwanego Chładysłachem), ale doszłam do przekonania, że picie szampana w takim miejscu nie jest „wporzo”. Moja myśl poszybowała pod ginący w mroku strop i po chwili z ciemności wyłonił się wysoki kielich, a potem pękata flaszka z napisem PICCOLO. Zrobiło się niezbyt głośne BUM, plastikowy korek poszybował w górę, a butelka cicho zasyczała i z gracją pochyliła się nad kieliszkiem.

Podnosząc naczynie, dostrzegłam, że na talerz Emmy spadła pozbawiona igły jednorazowa strzykawka wypełniona jakimś ciemnoczerwonym płynem. Emma wstrzyknęła sobie tego płynu do ust i zasłoniła twarz chusteczką. „Ohyda”, mruknęła z wyrzutem. W błagalnym geście podniosła oczy — obok jej talerza usiadła sroka z kartonikiem w dzióbku. Emma przeczytała: „W dzisiejszym, wyjątkowym dniu, po raz ostatni spełni się nietypowa prośba uczennicy Winter”. Zaraz pojawił się przy dziewczynie jakiś kanciasty facet i stając bardzo blisko, rozpiął przybrudzony kołnierzyk. Emma podała mu srebrny nóż. Gestem dłoni pokazała, jak jegomość ma tego narzędzia użyć, a mężczyzna podwinął kremowy rękaw i przyłożył ostrze do przedramienia. W tej samej chwili na jego ręce pojawiły się kropelki krwi.

Emma z niekłamanym zainteresowaniem spojrzała na czerwoną nitkę i uśmiechając się, odsłoniła dwa śnieżnobiałe kły. Potem gwałtownie przycisnęła usta do zakrwawionej ręki kanciastego stwora i nadal trwałaby pochylona nad przedramieniem potulnego mężczyzny, gdyby nie przeraźliwy odgłos dzwoniącego widelca, na który spadł pieczony kurczak. Po chwili powietrze wypełniło się zapachem gorącego oleju i z góry, niczym deszcz, zaczęły spadać przyrumienione ptaki.

Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na siedzącą naprzeciwko mnie Annę Muhle. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie niezłego wypłosza. Ubrana w białą bluzkę i granatową spódniczkę, miarowo potrząsała niezbyt długimi warkoczykami w kolorze zleżałej słomy i zdawało się, że jest bliska płaczu.

Już dawno temu przekonałam się, że ocenianie innych na podstawie pierwszego wrażenia jest pozbawione sensu, bo można się pomylić. Tak było w przypadku Ani, która z czasem okazała się osóbką niezwykle wytrwałą, a nawet upartą.

Panna Muhle miała na sobie nieskazitelnie białą bluzkę z wysokim kołnierzem, który podtrzymywał jej głowę jak ortopedyczny gorset i granatową spódniczkę, taką, jaką noszą grzeczne uczennice. Bo Ania nie bez racji uważała się za grzeczną. Do wszystkiego podchodziła nadmiernie emocjonalnie. Początkowo nie chciała nawet wejść do kosza u boku gryfogona, który poniósł ją na szczyt Bimbelrock, ale panna Woof dmuchnęła jej w twarz jakimś srebrzystym dymem i dziewczynka, całkiem otępiała, posłusznie weszła na grzbiet latającego szczura.

Płową głowę Ani ozdabiały (raczej nie będące ozdobą) dwa cienkie, nieforemne warkocze wyrastające niesymetrycznie tuż nad uszami. Oczy patrzyły na świat zza niezbyt dużych okularów, które z czasem miały być zastąpione przez szkła kontaktowe. Ania uczyła się zakładania mokrych soczewek, bo wiedziała, że tradycyjna korekcja wzroku jest dla uczniów dyskwalifikująca, a przynajmniej odsuwająca od niektórych, niezwykle interesujących zajęć.

Wobec niesamowitych rzeczy, które miały miejsce na stołówce, zachowywała stoicki spokój, jakby karlice, pociągowe koty i lecące z góry talerze były na porządku dziennym. Dopiero gdy pieczone kurczaki zaczęły bombardować głowę Helmuta, oczy Ani zrobiły się okrągłe i wypełniły łzami.

Czarę goryczy przelał niedopieczony ptak, który, spadając, rozprysnął się na niezliczoną ilość kawałków, a tłuste, półsurowe skrzydełko wylądowało na jej białej bluzce. Usta dziewczynki nagle wykrzywiły się w podkówkę i zaczęły drżeć. Ania jęknęła z przerażeniem i usłyszała spokojny głos Amandy: „wejdź pod stół”.

Ochoczo odsunęła masywne krzesło i natychmiast znalazła się pod fałdami obrusa.

Kurczaki dalej spadały. Hermiona widząc, że Emma położyła sobie na głowie stojący przed nią półmisek i jak tarczą osłoniła pierś metalową tacą po kanapkach, spojrzała w górę i pomyślała życzenie.

Zaraz znalazł się przy nich Vladislav, który, nie bacząc na obowiązujący go zakaz czarowania, prędko odłożył dzwonek i podniósł obie ręce do góry.

Nowa fala kurczaków zatrzymała się kilka metrów nad stołem, a potem, z narastającym szumem przypominającym miarowy ryk silnika odrzutowego poszybowała w stronę ogarniających sufit ciemności. Ania ostrożnie wychyliła się spod stołu i widząc pełne odprężenia miny innych dzieci, szybko zajęła miejsce przy potłuczonym talerzu, który w mgnieniu oka zamienił się w kwadratowy półmisek.

Zebrani myśleli nie tylko o ulubionych deserach. Niektóre dziewczynki dostawały okrągłe kolczyki, inne plastikowe lalki, a jednej spadła na głowę cała paczka pampersów. Obok Charlesa Pembertone’a majestatycznie spłynęła plastikowa skrzynka wypełniona butelkami coca-coli, a we włosy Ping Pong Tung wbiły się ebonitowe pałeczki do jedzenia ryżu. Dorośli siedzący przy zielonym stoliku, nie widzieli deszczu różnokolorowych przedmiotów. Dostrzegli tylko niezbyt wyraźną mgiełkę, usłyszeli szum i widzieli, jak płomienie świec gwałtownie poruszały się we wszystkie strony. Teraz wiem, że NASZE marzenia to była NASZA rzeczywistość.

Już dawno przekonałam się, że marzenia i rzeczywistość to jedno, a raczej, że jeżeli się czegoś bardzo chce, to się to osiągnie. Ja zawsze chciałam mieć rodzeństwo. Jestem jedynaczką tylko dlatego, że widać nie za bardzo chciałam. Sorki za tę nagłą filozofię, ale muszę komuś powiedzieć o tym, co każdy gdzieś tam wie, ale nie dopuszcza do świadomości. Czasami zdarza się tak, że nasze marzenia z dziś, materializują się w bliżej nieokreślonej przyszłości, tak odległej, że już nie pamiętamy, że to, co się w danej chwili dzieje, to wynik naszych życzeń. Po czasie spędzonym w szkole wiem, że czarodziejstwo polega na natychmiastowej realizacji marzeń. Ale nie zawsze niezwłoczne spełnienie pragnienia jest dobre. Co nagle to po diable.

Pani Banhill uciszyła wszystkich podniesioną ręką:

— Wprawdzie zostaliście podzieleni na klasy, ale czeka was jeszcze ostateczna selekcja.

Ściana po prawej powoli się rozjaśniła i oczom zgromadzonych ukazało się jakby wejście do groty, której strzegły dwa, wychudzone lwy.

— Nie powiem, co czeka was wewnątrz tego pomieszczenia. Wasza reakcja na to, co tam zobaczycie, jest najważniejszym elementem próby. Nazywamy to DANIELEM W GROCIE LWÓW. Pamiętajcie, żeby opuścić tunel jak najprędzej.

Nowoprzyjęci ustawili się jeden za drugim, tworząc długą kolejkę. Przełożona nieznacznie kiwnęła, a Vladislav co kilkadziesiąt sekund podprowadzał młodego człowieka do otworu i delikatnie popychał. Ze środka jaskini dobiegały ni to szumy, ni wycie, a powietrze, które nagle stało się bardzo gorące, co chwila przenikał głośny krzyk będącego wewnątrz dziecka. Niektóre prędko wybiegały na zewnątrz, ale Vladislav łapał takiego delikwenta za ramię, pochylał się nad nim, coś mówił i energicznie odwracał o 180 stopni. Wtedy uczeń dumnie podnosił głowę, wycierał ubrudzone popiołem czoło i znów wchodził między lwy.


Ciekawiło mnie, co takiego woźny szepce strachliwym małolatom. Oczywiście dowiedziałam się tego, tylko znacznie później. Wtedy zdawało mi się, że Holentz wypowiada jakieś tajemnicze zaklęcie, albo, że tak mu śmierdzi z ust, że lepiej wejść między lwy niż wąchać nieprzyjemny zapach.

Amanda patrzyła, jak z otworu prowadzącego do jaskini wydobywa się czarny dym i co chwila buchają snopy iskier. Wszystko to było nieco przerażające i przypominało okropieństwa czasów, o których uczyła się na lekcjach historii.

Podchodząc do Helmuta, drżącym głosem zapytała:

— Może wiesz, co się tutaj dzieje?

Chłopiec nie odpowiedział, tylko podrapał ociekający tłuszczem podbródek i wzruszył ramionami.

— A jak stamtąd nie ma wyjścia?


Kolejka nieubłaganie posuwała się w stronę rozżarzonego otworu. Hermiona coraz wyraźniej czuła buchający z groty żar i jej uszu dobiegł ryk głodnego drapieżnika, pomieszany z krzykiem dziewczynki, która, popchnięta przez woźnego, zniknęła w ognistej czeluści. „Raz kozie śmierć” pomyślała, podchodząc do groty.


Znalazła się w niewielkim, kamiennym pomieszczeniu, na którego końcu płonęło olbrzymie ognisko, a nad nim wisiał nieźle okopcony kocioł. Otwór, przez który weszła, niemal natychmiast się zawalił, wzniecając tumany siwego pyłu. Nie odczuwając gorąca Hermionka podeszła bliżej — płomienie buchnęły ze zdwojoną siłą, a jeden, szczególnie długi i nerwowy, zaczął ją lizać po odsłoniętym udzie. Amanda dotknęła chropowatej ściany — czując pod palcami nierówności kamiennych płaszczyzn, wolno posuwała się do przodu. Zaraz poczuła przejmujące zimno; jej długie rzęsy zrobiły się całkiem białe. Usłyszała szum wody — dotykając ścian, poczuła, że spływają po nich strużki lepkiej cieczy. Przeszła kilka metrów i stanęła oko w oko z zakapturzoną postacią Gerolama, który przybrał jedną ze swoich ulubionych postaci: wyklętego mnicha, ubranego w przypominający zgrzebny worek habit. Pomna słów lady Banhill zignorowała posągową postać i przeszła obok. Już ją mijała, kiedy mnich zaczepił sękatą laską o kieszeń szarego swetra dziewczynki. Amanda zachwiała się, odwróciła i zasyczała przez zęby „oj, nieładnie”. Stanowczo wyjęła drewno ze swojej kieszeni. Zmieniony Gerolamo zaskrzypiał jak potępieniec i podał uczennicy emaliowaną miseczkę:

— Przyyynieś mi odrobiiinę wooodyyy…

Hermiona fuknęła i niezbyt grzecznie wyszarpnęła miskę z wysuszonej dłoni. Zeskrobała ze ścian trochę szronu i pędem pobiegła w stronę mijanego niedawno ogniska. Postawiła naczynie obok płomieni, ale białe kryształki wcale się nie roztapiały. Nie zastanawiając się zbytnio, podniosła miskę i wciskając ją zakapturzonej postaci, powiedziała:

— Nie mam czasu. Poczekaj, aż się rozpuści.

Mimo że w jaskini panował półmrok, a na twarz mnicha padał głęboki cień, od razu poznałam asystenta pana Puddingtona. W zasadzie nie poznałam, ale jakoś wiedziałam, że to Gerolamo. Chciałam przypomnieć mu nasze ostatnie spotkanie, ale nie miałam czasu, więc szybko pobiegłam dalej.

Po chwili przeszła obok otwartego okna. Korytarz był tak wąski, że dziewczyna przytuliła się do kamiennego parapetu. Spojrzała w lewo i zobaczyła siebie, leżącą na wyrastającym ze słomy pieńku i jakiegoś muskularnego człowieka, który uderzał toporem w jej obnażoną szyję. Usłyszała szum padającego deszczu. „Deszcz tutaj? To chyba woda skrapla się na ścianach”, powiedziała w myślach i wdepnęła w krowi placek. „Pewno zostanę sołtysem”.

Spotkała ubraną na biało kobietę, która trzymała za uzdę niewielkiego kucyka. Kobieta miała niezwykle bladą twarz i różowe nogi w białych pantofelkach. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak posypana mąką — jej konik cicho rżał i stojąc na cieniutkiej, prążkowanej skórze nerwowo grzebał kopytkiem.

— Z drogi — powiedziała Amanda i przeszła obok Krupczatki. — Wcale się ciebie nie boooję — zaśpiewała, bo w chwilach szczególnego zdenerwowania zawsze podśpiewywała.

Nagle zrobiło się zupełnie ciemno i tylko płonące pochodnie wskazywały drogę. „Jak to wszystko może się tutaj pomieścić?” pomyślała dziewczyna i poszła dalej. Zaraz poczuła przykry zapach potu, pomieszany z fetorem starych siuśków. W ciemności potknęła się o metalowe wiadro, przykryte drewnianą pokrywką — w oddali zamigotało niewielkie światełko. Ochoczo poszła w kierunku tego światła, mając nadzieję, że tam kończy się ten okropny tunel. Dostrzegła metalową klatkę, przypominającą polutowane obręcze od beczki, a w niej rozkładające się ciało. Kucnęła i przeszła pod klatką, wchodząc na zalaną słońcem łąkę. Dostrzegła brodzące w wysokiej trawie dziwne, jabłkowite stwory, przypominające konie z ludzkimi głowami i obdartego chłopca, który grał na fujarce. Spojrzała w prawo, skąd dobiegało radosne pochrapywanie i zobaczyła stado białych kucyków, takich samych jak ten, który towarzyszył posypanej mąką kobiecie.” Acha” — pomyślała — „to tutaj pasają się te koniki”.

Nad lasem, okalającym rozległą polanę, dostrzegła gruby komin, z którego wydobywały się kłęby szarego dymu. Pchana jakąś niewidzialną siłą, poszła w tamtym kierunku i znalazła się wśród gęstych zarośli. Pochyliła głowę, wcisnęła ją w ramiona i rozchylając czepiające się wszystkiego gałązki, wolno posuwała się do przodu. Nagle pociemniało i zaczął padać niewielki deszcz. Granatowe, ledwo widoczne niebo przekroiła pomarańczowa błyskawica. Hermionka znalazła się po drugiej stronie lasu nad szeroką, rwącą rzeką — powoli zaczęło ogarniać ją zniecierpliwienie, ale zaraz pomyślała, że to wszystko jest w Białym Domu, w którym znajduje się jej łóżko i ulubiona piżamka w krokodyle. Uspokojona, rozejrzała się wokół, dostrzegając wodospad, który zakrywał wejście do niewielkiej groty. Wiedziała, że musi tam wejść.

W grocie było całkiem cicho i słychać było jednostajnie kapiącą wodę. Amanda wyczuła gwałtowny ruch i usłyszała świst przelatującego w pobliżu jej głowy nietoperza. Uparcie dążyła do przodu, ostrożnie stawiając stopy na nierównych kamieniach, które chrzęściły pod skórzanymi podeszwami jej stukających bucików. Po chwili usłyszała jakby dzwonienie łańcuchów i przeciągły jęk wydobywający się z rozświetlonej niszy. Ostrożnie zajrzała do środka.

W rogu kamiennej sali leżała porozrzucana słoma (raczej to, co kiedyś było słomą), a na niej siedział półnagi mężczyzna. Jego rozciągnięte ręce były przymocowane do ścian grubymi, czarnymi łańcuchami. W świetle płonącej pochodni, Hermiona dostrzegła, że szmata, która osłaniała biodra faceta, jest nasiąknięta krwią. Zamiast brzucha mężczyzna miał wielką ranę, przy której siedział drapieżny ptak, co chwila zanurzając zakrzywiony dziób w jego wnętrzności. Blade nogi skazańca wyglądały niezwykle przerażająco. Prawa kończyła się wysuszoną kością, a lewa sprawiała wrażenie kawałka drewna obciągniętego cienką skórą.

Amanda poczuła rozchodzący się fetor. Zobaczyła okrągłą tarczę, pośrodku której tkwiła okropna głowa z wężami zamiast włosów. Głowa należała do jakiejś młodej dziewczyny — nawet zniekształcający grymas pozwolił dostrzec ogromne, wyłupiaste oczy, prosząco patrzące na pannę Greenwood. Gdzieś wewnątrz czaszki dziewczyna usłyszała piskliwy głos „podnieś mnie”. Pod blaszanym talerzem kłębiły się dziesiątki bladych dżdżownic wyginających obłe ciała w różnych kierunkach.


Ptak o łysej szyi przysunął głowę do brzucha mężczyzny i gwałtownie wbił zakrzywiony dziób w obnażoną wątrobę. Przykuty do skały więzień podniósł oczy. Z jego półotwartych ust popłynęła stróżka krwi — Amandzie, która nigdy nie bała się widoku czerwonej cieczy, zrobiło się trochę niedobrze.

Nic nie przestraszyło jej tak jak te dżdżownice. Białe kucyki, zimne ogniska i rozkładające się ciała były tak nierealne, że nie sposób było czuć strach. Nawet ten przykuty do ściany Prometeusz wzbudzał pełen politowania uśmiech.


Podczas lekcji fizyki dowiedziałam się, że kurczenie olbrzymich przestrzeni i zamykanie ich w niezwykle małych trójwymiarach nie ma w sobie niczego z magii. Czarodziejska jest jedynie natychmiastowość kurczenia i zamykania.

Czując, że zaraz zwymiotuje, poszła w głąb ciemnego korytarza. Unikając zderzenia z latającymi odkurzaczami, ostrożnie przeszła przez chybotliwy mostek, wiszący nad bulgocącą lawą.


Dyrektor Puddington i panna Banhill nie napracowali się zbytnio, wymyślając „atrakcje” toru przeszkód. Zresztą: napracowali się. Trudno wymyślić coś naprawdę przerażającego, tym bardziej że każdy boi się innych rzeczy. Ja na przykład nie lubię obłych robaków, tata martwych zwierząt, a babcia zeschłych gałązek bzu. Ania Muhle boi się połamanego ołówka i, że zapomni włożyć do swojego piórnika małej, przezroczystej linijki. Ciekawe, czy Makumba był goniony przez wściekłego nosorożca, a na Ping Pong Tung spadały kamienie z chińskiego muru… Straszenie kogokolwiek nie należy do dobrego tonu. Fakt, nie można być przesadnie ostrożnym i dmuchać na zimne (to znaczy ustępować wszystkim jak wrzodowi nie powiem, na czym), ale wywoływanie u kogoś przerażenia jest po prostu podłe. Trudno mi podejrzewać Mordreda i miss Banhill o działania pozbawione sensu. Tor przeszkód na pewno miał jakiś cel. Cel, którego wtedy nie znałam.


Dziewczyna obeszła niewysoką skałę i bez żadnego wysiłku wdrapała się na niezbyt dużą, łysą górę, na której szczycie coś intensywnie błyszczało. Podeszła bliżej i zobaczyła, że na wapiennej podstawie przypominającej starożytny ołtarz, stoi niewielka, obita miedzianą blachą skrzyneczka. Pochyliła się nad nią i dostrzegła podłużny kryształ, wystający z beczkowatego wieka. Chwyciła i pociągnęła do góry. Pokrywa nawet nie drgnęła, za to cała skrzynka uniosła się w powietrze. Amanda w ostatniej chwili chwyciła ulatującą kasetę i przycisnęła ją do piersi. Potem zeszła trochę niżej i ostrożnie postawiła zdobycz na trawie. Ścisnęła skrzynkę między udami i ponownie szarpnęła. Zrobiła to tak silnie, że kryształ został jej w palcach, a ona gwałtownie uderzyła plecami w murawę.

Nie myślała o niczym. Chciała za wszelką cenę zobaczyć, co jest w środku. Szybko wstała i dla pewności przygniotła szkatułkę ciężkim, leżącym opodal kamieniem. Zdawało jej się, że kasetka cicho jęknęła. Potem usiadła obok i myślała jak podnieść wieko.

Skoro nie było żadnego narzędzia, którym mogłabym otworzyć puszkę, powinnam zejść między jeziora gorącej lawy i znaleźć tam jakiś ostry i płaski kamień. Już podczas marszu na skraj urwiska pożałowałam, że nie wzięłam skrzyneczki ze sobą; po pierwsze miałabym ją zawsze na oku, a po drugie mogłabym otworzyć na miejscu. Z drugiej strony szkatuła mogłaby zbytnio absorbować moją uwagę.

W końcu dotarłam do mostka i poczułam okropny smród siarkowodoru. Kałuże lawy co chwila wybuchały, rozsypując wokół śnieżnobiałe płatki róż.

Dostrzegłam poczerniałą ze starości deskę i przyciskając do nosa połę swojego sweterka, usiadłam w cieniu liliowego krzaka. Dotknęłam drewna, które było tak spróchniałe, że rozsypało mi się pod palcami — tylko trzy średniej wielkości gwoździe błyszczały w słońcu niczym szydełka babci.

Owładnięta ciekawością zgarnęłam gwoździe i popędziłam w stronę pozostawionej skrzyneczki. Kiedy dobiegłam na miejsce, lekki zefirek poruszał wiekiem kuferka, obok którego siedział półnagi mężczyzna z osełedcem na ogolonej głowie. Tłumiąc śmiech, powiedziałam „sezamie, otwórz się” i wtedy dżin zaczął porastać piórami, aby w końcu zamienić się w gryfogona i odlecieć na zachód.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 35.98