GURU
SŁOWA PRAWDY
Droga do siebie i poza systemy
Mówi się, że życie jest jak rzeka — raz wzbiera i porywa wszystko ze sobą, innym razem prawie wysycha i płynie tak wolno, że można się w niej przejrzeć jak w lustrze. Czasem zmienia koryto, czasem zakręca w miejsca, o których nikt nawet nie myślał. Życie jest płynne, elastyczne, nie daje się zamknąć w sztywne ramy. Dlatego ta książka nie ma rozdziałów. Bo czy można podzielić rzekę na kawałki i kazać jej płynąć prostą linią?
Ta książka pokazuje systemy. A skoro tak, to i sama mogłaby być posłuszna systemom, zasadom i regulacjom, które jasno mówią, jak powinna wyglądać „porządna” publikacja. Ale moja taka nie będzie. Po pierwsze dlatego, że nie stoi za mną sztab redaktorów, korektorów i ludzi od marketingu w modnych marynarkach. Piszę ją sam — między gotowaniem obiadu, chodzeniem do pracy, koszeniem trawnika, czy też zakupami w dyskoncie. To książka z życia, a nie ze szklanego gabinetu z dębowym biurkiem.
Czy będą w niej błędy? Zapewne tak. Mam nadzieję, że jak najmniej, ale też nie zamierzam się tym spalać. Ktoś powie: „jeśli są błędy, książka jest niepoważna”. A ja zawsze ceniłem niedoskonałość jako nieodzowny element życia. Przypomina mi się przypowieść buddyjskiego mnicha, Ajahna Brahma. Opowiadał kiedyś o ogrodzie, w którym rosły kwiaty, drzewa i krzewy. Wszystko było wypielęgnowane, idealne jak z pocztówki. Tyle że ten ogród był martwy — sterylny, sztuczny, pozbawiony duszy.
Najpiękniejszy ogród, mówił (mniej więcej) Ajahn Brahm, to ten, w którym jest miejsce na kilka chwastów, na krzywo rosnące drzewo, na niedoskonałość, bo to właśnie te drobiazgi, czynią go prawdziwym, żywym i ludzkim.
Tak samo jest z tą książką. Błędy, które się tu znajdą, nie muszą być dowodem braku powagi, tylko zaproszeniem do ćwiczenia umysłu. Dla językoznawców i purystów mogą się stać rozrywką — trochę jak rozwiązywanie krzyżówek. A dla reszty — przypomnieniem, że nie o perfekcję tu chodzi, bo świat, w którym wszystko jest idealne, jest światem martwym. A ta książka, choć niedoskonała, żyje — i mam nadzieję, że poruszy coś w Tobie, czytelniku.
Długość książki nie oszałamia, ale przyświeca mi zasada, że każde zdanie ma nieść informację, a nie lanie wody. Bez powtarzania tego samego zdania od tyłu, a później jeszcze raz, tego samego, innymi słowami, co dla wielu autorów stało się chyba chlebem powszednim. Nie ma tutaj grafik, czy ćwiczeń dla czytelnika z trzema pustymi wykropkowanymi stronami. Jest za to esencja z tego co pragnę pokazać.
Dla systemu najlepiej byłoby, gdyby wszystko dało się uporządkować jak w wojsku — rozdział pierwszy, drugi, trzeci, a na końcu test sprawdzający. Tak jest wygodniej, ładniej, schludniej, ale życie nie działa jak instrukcja obsługi. Życie wymyka się numerkom i spisom treści. To raczej plątanina zakrętów, chaosu i nagłych objawień, które pojawiają się znikąd, jak samotna wyspa na środku rzeki.
Abyśmy się dobrze rozumieli, istnieje coś takiego jak szczelina psychologiczna. To ta przestrzeń, w której dwoje ludzi patrzy na ten sam tekst i widzi dwie różne historie. Jak wtedy, gdy wysyłasz dwóch facetów na identyczną, czterdziestokilometrową trasę. Jeden idzie boso, drugi w najnowszych butach z kijkami trekkingowymi. Dla pierwszego to piekło na ziemi, dla drugiego — frajda i chęć na kolejną rundę. Tekst, życie, doświadczenie — to nie są obiektywne twory, one zawsze przechodzą przez filtr butów, które masz na nogach. Dlatego sama ocena drugiego człowieka bez przjścia jego drogi jest po prostu daremna.
W tej książce próbuję pokazać Tobie rzeczy jak najbardziej obiektywnie, ale nie udaję, że moje buty nie mają znaczenia. Dlatego być może zaakceptujesz pomysł, że nie ma tu klasycznych rozdziałów. A może już od pierwszej strony Cię to wkurzy. I dobrze bo już samo naruszenie utartej koncepcji coś w Tobie porusza. Pamiętaj, że możesz tu mazać, dopisywać, stawiać odnośniki i notatki. Możesz łamać ramy, bo właśnie o to w tym chodzi.
Współczesny człowiek żyje w gąszczu informacji, systemów i gotowych wzorców. Z każdej strony słyszymy odpowiedzi na pytania, których często sami sobie nawet nie zadaliśmy.
A jednak coraz więcej osób zaczyna dostrzegać pęknięcia w tych konstrukcjach — czuje zagubienie i pyta: „kim jestem i po co istnieję?” Tracimy w życiu cel, a czasem nawet sens. Zastanawiamy się, dlaczego zachowuję się tak, a nie jak zaplanowałem. W otaczającej nas sieci informacji tracimy orientację nie wiedząc kto ma racje.
Ja sam długo błądziłem w tym labiryncie. Upadałem, podnosiłem się i szedłem dalej, niosąc coraz cięższy bagaż. Wiele lat zajęło mi zdobycie dojrzałego spojrzenia na wszystkie przeciwności losu jak na nauczyciela powiększającego mój zasób doświadczeń.
Dlatego w tej książce nie chcę dawać Ci gotowych recept, ani występować w roli guru. Chcę jedynie podzielić się drogą — odkrywaniem systemów, które nami kierują. Poszukiwaniem prawdy, która pozwala być bardziej świadomym uczestnikiem życia.
Nie jestem specjalistą w jednym wąskim obszarze. Zamiast tego całe życie zgłębiałem różne dziedziny — filozofię, teologię, historię, psychologię, socjologię, mitologię, antropologię kultury, etykę. Fascynowało mnie, jak jednostkowe myśli splatają się w zbiorową świadomość, jak neuron łączy się z neuronem, a jednostka z całym społeczeństwem. Dlatego w kręgu moich zainteresowań znalazła się również anatomia i neurobiologia człowieka. Nie roszczę sobie prawa do obiektywnej prawdy. To, co znajdziesz w tej książce, jest zbiorem moich doświadczeń, próbą uchwycenia sensu i kierunku.
Być może stanie się dla Ciebie inspiracją, by odnaleźć własne odpowiedzi.
Abyśmy mogli rozpocząć naszą podróż najpierw musimy zrozumieć jak dziwacznym, a zarazem niesamowitym tworem jest człowiek. Bo co znaczy być człowiekiem?
Może aby znaleźć odpowiedź na to pytanie należy najpierw przyjrzeć się z czego jesteśmy zbudowani. Warto byłoby zacząć od fundamentów, czyli fizyki kwantowej. Jest to świat, choć niesamowicie intrygujący, to trudny do pojęcia umysłem. Gdyby fizyka kwantowa jako dziedzina nauki mogła być gatunkiem filmowym, byłoby to zapewne science fiction.
Fenomeny takie jak dylatacja czasu, superpozycja elektronu, splątanie kwantowe, zasada nieoznaczoności Heisenberga i wiele innych zjawisk świata kwantowego wymyka się ludzkiej logice i postrzeganiu rzeczywistości. Jest to uniwersum tak fascynujące, że warto zapoznać się choćby pobieżnie z publikacjami poświęconymi konkretnie tej tematyce. Tym bardziej, że bazując na ludzkiej nieznajomości tematu, coraz częściej można natknąć się na mocne nadużywanie zwrotu „kwantowy” przez samozwańczych coachów rozwoju osobistego. Powstają również takie monstra jak medycyna czy psychologia kwantowa.
Uważam, że wypowiadanie się na te tematy na razie należy zostawić fizykom kwantowym — ludziom badającym ten fascynujący świat całe życie i nadal znajdującym więcej pytań niż odpowiedzi.
Przenieśmy się więc piętro wyżej, w świat puzzli budujących wszystko co znamy. Jest to również bardzo mały świat, choć dla odmiany już dobrze zbadany. Nie jesteśmy w stanie go dostrzec na co dzień za pomocą naszych zmysłów. Jest to jednak glina, z której ulepiona jest cała znana nam rzeczywistość i my sami.
Aby ulepić człowieka z atomów, należałoby wybrać z tablicy Mendelejewa pierwiastki takie jak tlen (ok. 65%), węgiel (ok. 18%), wodór (ok. 10%), azot (ok. 3%), wapń (ok. 1,5%), fosfor (ok. 1%) oraz w dużo mniejszych ilościach potas, siarka, sód, chlor, magnez, żelazo, cynk, jod, fluor. Jest to takie samo żelazo znajdziemy w gwoździu, a wapń w kredzie do tablicy szkolnej.
Przeciętne ludzkie ciało zawiera w sobie około 7×10²⁷ atomów — liczba tak wielka, że praktycznie nie do wyobrażenia, a mimo to, całość tworzy spójny organizm, który myśli, czuje i marzy. Co więcej — każdy atom to w 99,9999% pustka. Gdyby jądro atomowe miało wielkość piłki tenisowej, elektron krążyłby w odległości kilometra. To oznacza, że każdy z nas — choć wydaje się solidny — jest w ogromnej mierze pustą przestrzenią. Nawet Twoje bicepsy są w 99,9999% puste. Trochę smutne, a trochę pocieszające — bo jeśli czasem czujesz, że życie jest puste, to znaczy, że po prostu trafiasz w prawdę atomową. Gdybyśmy mieli poskładać te elementy w ludzkim tempie, zajęłoby to tryliardy lat. A jednak natura zrobiła to znacznie szybciej.
Jak więc powstały atomy? Zakłada się, że około 380 tysięcy lat po Wielkim Wybuchu (pamiętajmy, że to nadal teoria, więc nie musi być prawdziwa) wszechświat schłodził się na tyle, że elektrony mogły zaprosić protony do tańca i powstały pierwsze stabilne atomy — głównie wodoru.
Nie musimy się zanurzać głęboko w kosmologię, gdyż na ten temat jest również wiele wspaniałych publikacji. Pod wpływem grawitacji wodór zagęszczał się, ogrzewał, aż trafił na imprezę o nazwie „fuzja jądrowa”. Tam wodór przekształcał się w hel. Można to porównać do zupy warzywnej: choć składa się z warzyw, sama nimi nie jest.
Od powstania helu było już z górki. Jest to ten sam hel, który dzisiaj zasila nasze słońce, ciesząc nas ciepłem i światłem, oraz pozwala kolorowym balonikom unosić się w powietrzu. Z czasem z helu zaczęły powstawać naprawdę ogromne gwiazdy. A ich jądra stały się superwydajnymi kuźniami, w których były wykuwane cięższe pierwiastki. Gdy taka gwiazda się wypalała i stawała się niestabilna, następował wybuch, a wytworzone pierwiastki rozsiewały się po Wszechświecie, z czasem łącząc się ponownie pod wpływem grawitacji.
Powiesz: „do brzegu, człowieku”. Więc puentuję. Kiedy patrzysz na siebie w lustrze, widzisz istotę zbudowaną z atomów, które rodziły się w ekstremalnych warunkach w sercu ogromnej gwiazdy. Każdy atom żelaza w Twojej krwi pamięta eksplozję supernowej sprzed miliardów lat. Każdy atom wodoru w Twoim ciele powstał w pierwszych minutach istnienia Wszechświata. Dosłownie — nosimy w sobie początek wszystkiego.
Jesteśmy więc dziećmi gwiazd. W dodatku, dosłownie rzecz ujmując, ludzkie ciała z punktu widzenia budujących je atomów mają co najmniej 13 miliardów lat, choć wielokrotnie zmieniały formę. Lustro również jest zbudowane z tych samych puzzli, podobnie jak kamień polny.
I tu pojawia się pytanie. Czy wystarczy w odpowiedni sposób poukładać klocki, aby powstał człowiek? Z tych samych cegieł można przecież stworzyć diament, grafit w ołówku, czy neuron w mózgu. To nie materiał jest wyjątkowy, ale układ, który go kształtuje.
Tak więc jesteśmy. Świadome istoty zbudowane z nieświadomej materii. Zasilane energią słońca pozwalającą nam żyć, ruszać się i myśleć. A jesteśmy przecież zlepkiem różnych pierwiastków. Jak to możliwe?
Człowiek w swojej niesamowitej budowie posiada wiele różnych układów. Aby spróbować odpowiedzieć na to pytanie, zajmiemy się głównie układem nerwowym, a konkretnie mózgiem. Analogicznie jak w przypadku wspinania się po piętrach materii, wchodzimy na kolejne stopnie złożoności biologicznej człowieka. Pozwoli to poznać struktury, na których „pracuje” ludzka psychika. Podobnie jak system operacyjny działa na podzespołach komputera.
Czym jest ten tajemniczy, zanurzony w całkowitej ciemności od dnia naszych urodzin aż po śmierć organ? Waży przeciętnie od 1,2 do 1,5 kilograma, a zużywa około 20% całej wytwarzanej przez nas energii. Uwięziony w szczelnej celi zwanej czaszką sam nigdy nie doświadcza świata zewnętrznego. Używasz go, aby dekodować, przetwarzać, rozumieć i zapamiętywać tekst, który właśnie czytasz, lecz bez świadomości procesów, które w nim zachodzą. Wszystko dzieje się samoistnie i magicznie. Od narodzin mózg poznaje świat chłonąc go wszystkimi zmysłami. Rzecz w tym, że nie bezpośrednio. Człowiek nie odbiera świata takim, jaki jest. Nasze zmysły to tłumacze, które przekładają zewnętrzną rzeczywistość na język, jaki rozumie mózg — język impulsów elektrycznych.
Świat na zewnątrz to materia i energia. Nie ma w nim „koloru”, „smaku” czy „dźwięku” — to dopiero mózg ubiera sygnały, które do niego docierają, w znane nam i jakże naturalne doznania zmysłowe.
Fotony, czyli maleńkie cząstki światła, wpadają do oka i uderzają w siatkówkę. Tam znajdują się wyspecjalizowane komórki reagujące na światło. Każde takie spotkanie fotonu z detektorem zmienia się w impuls elektryczny. Ostatecznie mózg dostaje tylko wzór iskier elektrycznych, a to on układa z nich obraz świata. Poza naszym mózgiem i kreowaną przez niego halucynacją świat nie ma kolorów.
Podobnie ze słuchem — powietrze samo w sobie nie „brzmi”. Dźwięk to jedynie fale ciśnienia, które uderzają w błonę bębenkową w uchu. Ta zaczyna drgać, a kosteczki słuchowe wzmacniają ruch i przekazują go do płynów w ślimaku. Wewnątrz są rzęski — mikroskopijne włoski, które wyginając się, generują impulsy elektryczne. Mózg otrzymuje więc serię sygnałów i na ich podstawie tworzy symfonię albo głos ukochanej osoby. Oznacza to, że gdy ogromne drzewo upada w lesie bez obecności istoty wyposażonej w mózg, to tak naprawdę upada w ciszy. Są tylko wibracje materii, ale nic nie utka z nich wrażenia dźwięku.
Węch działa podobnie. Wdychając powietrze, wciągasz do nosa miliardy drobnych cząsteczek chemicznych. Każdy rodzaj receptora węchowego reaguje na inny kształt cząsteczki — jak zamek i klucz. Kiedy pasuje, w komórce pojawia się impuls elektryczny. Dla mózgu to nie „wanilia” czy „dym” — to tylko kombinacja sygnałów elektrycznych. Dopiero on przekłada to na zapach wspomnień i emocji, które mogą sprawiać przyjemność lub nas odrzucać.
Na języku masz tysiące kubków smakowych. Rozpoznają podstawowe jakości: słodkie, słone, gorzkie, kwaśne i umami (w 2000 roku naukowcy oficjalnie uznali umami, potwierdzając istnienie dedykowanych receptorów glutaminianu na języku). Cząsteczki rozpuszczone w ślinie wiążą się z receptorami i — podobnie jak w przypadku zapachu — chemia zamienia się w elektryczność, a ta w doznanie smaku.
Skóra z kolei pełna jest receptorów — jedne reagują na nacisk, inne na temperaturę, jeszcze inne na wibracje czy ból. Kiedy coś dotykasz, naprawdę nie czujesz „tego czegoś”, tylko reakcję własnych receptorów, które zamieniają kontakt w elektryczne sygnały biegnące jak prąd w przewodach do mózgu.
I tu pojawia się paradoks. Cały świat, jaki znamy od narodzin, to ostatecznie najróżniejsze kombinacje sygnałów elektrycznych o różnym natężeniu, płynące nerwami do mózgu. A ten niezwykły organ wyplata z nich halucynacje, a ściślej — wyobrażenie o świecie zewnętrznym, które lubimy nazywać rzeczywistością. Można więc powiedzieć, że każdy z nas żyje w swojej prywatnej symulacji — w świecie utkanym z elektrycznych błysków w mózgu. Użyłem słowa „wyplata”, ale być może powinienem powiedzieć, że „przędzie sieci jak pająk” — tylko dużo bardziej złożone i niezwykłe.
Teraz jest dobry moment, żeby spróbować wdrapać się na kolejny poziom złożoności biologicznej człowieka. Z tego co pamiętam, skończyliśmy na atomach. Atomy to klocki elementarne. Same w sobie są martwe — kawałek żelaza w gwoździu czy atom tlenu w powietrzu, niczego nie czują i nie myślą, ale kiedy zaczynają się łączyć, pojawia się nowy poziom złożoności.
Z atomów powstają cząsteczki — tlen i wodór łączą się w wodę, węgiel z wodorem w tworzywa, a czasem w cząsteczki złożone jak glukoza. To już nie tylko pojedyncze cegły, ale pierwsze ściany większej konstrukcji. Cząsteczki mogą łączyć się dalej w związki chemiczne o coraz bardziej skomplikowanej budowie. Z nich powstają białka — długie łańcuchy aminokwasów, które zwijają się w misterne kształty. To właśnie białka są prawdziwymi robotnikami życia: budują, przenoszą, reagują, odbierają sygnały.
Kiedy białka i inne związki chemiczne układają się w odpowiedni sposób, powstaje komórka. A jedna z najbardziej zadziwiających komórek w całym znanym świecie to neuron — podstawowa część niezwykłej pajęczej sieci. Dużo bardziej złożonej niż ta, którą można zastać otwierając po wielu latach starą komórkę na drewno.
Mózg posiada około 86 miliardów neuronów. Każdy pojedynczy neuron wypuszcza z siebie nawet 10 tysięcy nici, aby porozumiewać się z sąsiednimi komórkami. Jeśli ktoś nie lubi plotkowania, to w tym świecie odnalazłby swoje osobiste piekło, gdyż każda informacja — impuls nerwowy — może osiągać prędkość nawet do 400 km/h. Neuron to atomy, które zaczęły się porozumiewać. Jego błona komórkowa pełna jest bramek i kanałów, które przewodzą jony — naładowane atomy sodu, potasu, wapnia. Dzięki ich ruchowi wytwarzają się impulsy elektryczne.
I tak, atomy zrodzone miliardy lat temu w gwiezdnych eksplozjach, po niezliczonych transformacjach, zaczynają w Twoim mózgu układać się w sieć. Sieć, która pozwala Ci zadać pytanie: „kim jestem?”.
Skoro znamy już z grubsza sprzęt, na jakim przyszło nam myśleć i czuć, możemy powoli zmierzać w kierunku psychologii.
Otóż mózg nie powstał z dnia na dzień. Ponownie nie będziemy zagłębiać się w cały świat ewolucjonizmu. Choć niektórzy twierdzą, że żadnej ewolucji nie było — podobnie jak z teorią Wielkiego Wybuchu — ja nigdy nie stawiam wszystkiego na jedną kartę. Zawsze staram się prowadzić logiczną dedukcję i raczej opowiadać się za największym prawdopodobieństwem. Ewolucja dzieje się na naszych oczach i nie jest niczym skomplikowanym. W zasadzie działa na jednej zasadzie: przetrwa osobnik najlepiej dostosowany do danych warunków i przekaże geny dalej.
Żyrafa nie ma długiej szyi, bo tak sobie wymyśliła, tylko dlatego, że osobniki z odrobinę dłuższą szyją miały lepszy dostęp do pożywienia. Dzięki temu były zdrowsze i częściej przekazywały geny. Podobnie czarno-biały motyl doskonale imitujący korę brzozy nie czynił wysiłków, by wyglądać jak krowa. To drapieżniki eliminowały te gorzej zamaskowane, a przeżywały i rozmnażały się te najlepiej wtopione w tło.
Podobnie działo się z układem nerwowym i mózgiem. Ale kiedy to wszystko się zaczęło? Klasycznie — na początku był chaos :) Atomy wodoru i helu po Wielkim Wybuchu, potem pierwsze gwiazdy, które w swoich piecach wykuły cięższe pierwiastki. Węgiel, tlen, żelazo — cegły do budowy życia. Atomy zaczęły się łączyć w cząsteczki, cząsteczki w związki, a w oceanach powstały pierwsze białka. W końcu któraś kombinacja natrafiła na coś wyjątkowego: nić DNA — prosty przepis, jak robić kopie samej siebie. I od tego momentu gra toczyła się o jedno: jak najlepiej i najszybciej się powielać.
Można więc powiedzieć, że wszystkie organizmy — od bakterii po człowieka — to tylko coraz bardziej wyrafinowane skafandry przetrwania dla nici DNA. Każdy nowy organizm to kolejny pomysł ewolucji: jak ochronić informację i dać jej większe szanse na przetrwanie w świecie pełnym zagrożeń. DNA zaczęło więc budować coraz bardziej złożone struktury. Najpierw proste komórki, potem takie, które potrafiły ze sobą współpracować. Powstawały tkanki, narządy, a w końcu komórki nerwowe — neurony. To był przełom: DNA odkryło sposób, jak zbudować kabel przesyłający informacje.
A jak już powstał kabel, życie szybko zamieniło go w całą sieć. Tak narodziły się pierwsze mózgi — centrale dowodzenia, które pozwalały szybciej reagować na świat niż pojedyncze komórki. Tutaj zaczyna się etap, który trzeba poznać, żeby zacząć rozumieć siebie i swoje myśli oraz zachowania.
Pierwsze pajęcze sieci neuronów były proste, jak pilot z trzema guzikami: „jedz, uciekaj, rozmnażaj się”. To właśnie mózg gadzi — najstarszy pasażer, który do dziś siedzi w naszych głowach. Pilnuje, żebyś oddychał, trawił i uciekał przed niebezpieczeństwem, zanim w ogóle zdążysz pomyśleć. To on steruje agresją, walką o terytorium i dominację, a także najbardziej pierwotnym popędem seksualnym.
Dopiero później DNA „wynalazło” emocje i pamięć — to układ limbiczny, czyli mózg ssaczy. Dzięki niemu kochasz, boisz się, tęsknisz, wpadasz w furię, przywiązujesz się do ludzi. To on odpowiada za radość, smutek, zazdrość i poczucie więzi. To także limbiczny strażnik przypomina ci bolesne wspomnienia, żebyś nie powtórzył błędów.
Na końcu ewolucja dołożyła wisienkę na torcie: korę nową, czyli zdolność do języka, planowania i samoświadomości. To ona zrodziła filozofa i stratega. Dzięki niej piszesz książki, tworzysz sztukę, wymyślasz religie i zastanawiasz się nad sensem życia. To ona mówi: „odłóż ciasto, jesteś na diecie”, gdy mózg gadzi — ten najstarszy pasażer — już je połknął, a układ limbiczny (mózg ssaczy) pięknie to usprawiedliwia emocjami.
I tak oto nić DNA, zaczynając jako drobinka w oceanie, zbudowała najbardziej zaawansowany skafander przetrwania, jaki znamy — człowieka. Paradoks w tym, że my — te skafandry — potrafimy już zadawać pytanie: czy w ogóle chcemy grać dalej w tę grę ewolucji?
Człowiek stał się areną trzech sił: instynktu, emocji i rozumu. Żadna z nich nie jest zła, ale każda próbuje mówić głośniej od innych. Aby doświadczyć odwróconej ewolucji, wystarczy przyjrzeć się człowiekowi, który stopniowo się upija. Alkohol najbardziej zaburza najbardziej złożone, czyli najmłodsze części mózgu. W dużym uproszczeniu — aby zobaczyć ewolucję wstecz, wystarczy spojrzeć na klasycznego wujka na weselu i zacząć odhaczać funkcje mózgu: od kory nowej, aż po samego gada.
Skoro znamy już trzy struktury mózgu — gada, ssaka i filozofa/stratega — to właściwie można by zamknąć książkę. Cała psychologia w pigułce! Spokojnie, cała zabawa dopiero przed nami, bo mówiąc zupełnie poważnie, sposób w jaki te trzy struktury wpływają na siebie nawzajem, jak się komunikują i które z nich mówią donioślejszym głosem, w dużej mierze kształtuje charakter i temperament człowieka.
Nad gadzim mózgiem nie będziemy się mocno pochylać. Wystarczy wyobrazić sobie go jako Jaskiniowca z dużą maczugą, którego celem jest przeżyć do jutra. Nie interesuje go filozofia, sztuka ani to, co wypada. On zna tylko proste rozkazy. Jedź teraz, walcz teraz, przekaż geny jeśli nadarza się okazja. Cała reszta to dla niego coachingowe farmazony. Gdy widzi jedzenie, każe je brać natychmiast, nie zastanawiając się nad dietą czy tym, że jutro może go zabraknąć. Gdy czujesz zmęczenie, wali Cię pałką w głowę i mówi: „śpij, choćby na zimnym kamieniu”. Kiedy w krzakach coś się poruszy, nie ma dyskusji — albo uciekasz, albo rzucasz się z maczugą, bo liczy się refleks i błyskawiczna reakcja.
Jaskiniowiec nie znosi też, gdy ktoś łamie jego granice. Jeśli ktoś wejdzie do jego jaskini, ryczy, warczy i staje do walki. Tak samo dziś, kiedy ktoś zajeżdża Ci drogę albo wepchnie się w kolejkę — gadzi mózg odbiera to jak atak na własne terytorium. A kiedy pojawia się okazja do rozmnażania, włącza się czysta biologia. Nie ma tu romantyzmu, świec i muzyki — jest instynkt przetrwania gatunku.
Ten wewnętrzny Jaskiniowiec nie zna pojęcia „jutro”. Nie rozważa, czy coś się opłaca, czy ma sens. Dla niego liczy się tylko tu i teraz: przeżyć, najeść się, przespać, uniknąć niebezpieczeństwa, przedłużyć gatunek. I choć wydaje się prymitywny, wciąż siedzi w nas. To dlatego w XXI wieku potrafimy wściec się w korku, jakby ktoś zajął naszą jaskinię, albo podskoczyć przestraszeni, gdy spadnie garnek w kuchni. On działa szybciej niż jakakolwiek myśl — reaguje, zanim zdążysz cokolwiek przeanalizować.
Po Jaskiniowcu z maczugą w naszej głowie pojawia się bardziej subtelny lokator — układ limbiczny. On nie wali maczugą w stół, nie wrzeszczy „żreć, spać, uciekać!”, tylko raczej trzepocze skrzydełkami. Można go porównać do Motyla, lekkiego, kolorowego, który unosi się w powietrzu i bezwiednie daje się prowadzić zapachom i odczuciom. On nie ma planu, nie prowadzi kalendarza, nie zastanawia się nad podatkami. Leci tam, gdzie pachnie przyjemnie albo gdzie przyciąga go kolor.
Ten Motyl zauważalnie działa w naszym życiu. Widzisz kogoś, kto Ci się podoba i zanim Twój filozof/strateg — nazwijmy go Profesorem — z kory nowej zdąży przeanalizować, czy to na pewno odpowiednia osoba, red flagi zostają gdzieś za Tobą, a Motyl już lata w brzuchu i podpowiada, że jesteś zakochany. Wąchasz zapach ciasta, a w głowie natychmiast pojawia się kuchnia babci, choć minęło dwadzieścia lat. Słyszysz piosenkę z czasów liceum i nagle masz łzy w oczach, choć teoretycznie jesteś dorosły i „poważny”.
Układ limbiczny to teatr emocji i kronika wspomnień w jednym. Z jednej strony jest tu nasze alarmowe centrum przeciwpożarowe, które jednak nie sprawdza, czy naprawdę pali się dom, czy to tylko świeczka na torcie. Dlatego czasem panikujemy przed egzaminem albo prezentacją, choć obiektywnie nic nam nie grozi. Z drugiej strony działa hipokamp — kronikarz, który zapisuje wydarzenia i nadaje im emocjonalny podpis. Jeśli kiedyś pogryzł Cię pies, to nawet trzydzieści lat później możesz napinać się na widok niewinnego szczeniaka. Hipokamp zapisał: „pies = ból” i koniec, logika nie ma tu nic do gadania.
Perspektywa wystąpienia publicznego — dla układu limbicznego to jak bycie osaczonym przez hordę obcych plemion. Stąd pot, drżenie rąk i czerwienienie się — ciało szykuje się do walki albo ucieczki, zamiast do wygłoszenia referatu i obsługi rzutnika.
Motyl emocji jest piękny, bo dzięki niemu przeżywamy miłość, radość, przywiązanie, empatię, ale potrafi być też zdradliwy. Czasem zawiesza się na jednym kwiecie — na przykład traumatycznym wspomnieniu — i nie chce odlecieć, choć wokół jest całe pole nowych doświadczeń. Czasem leci na coś, co pięknie pachnie, ale okazuje się trucizną — jak toksyczne relacje czy używki — a najczęściej wchodzi w konflikt z Profesorem z kory nowej, który chce planować i podejmować rozsądne decyzje. Motyl mówi: „kup to teraz, będziesz szczęśliwy!”, a On liczy budżet i tłumaczy, że koniec miesiąca blisko. Zgadnij, kto częściej wygrywa na wyprzedaży w galerii handlowej?
Limbiczny Motyl jest mistrzem emocji, ale nie zawsze dobrym przewodnikiem. Dlatego warto go obserwować. Zamiast od razu reagować, można zatrzymać się choćby na krótką chwilę i zauważyć: „aha, to tylko mój Motyl właśnie się podekscytował, przestraszył albo wzruszył”. Wtedy przestajesz być bezwolnie porywany przez jego lot i zaczynasz widzieć, że w Tobie jest jeszcze ktoś — ktoś, kto tego Motyla dostrzega. To właśnie pierwszy krok do świadomości.
Na samym szczycie naszej wewnętrznej drabiny siedzi filozof/strateg — nasz znany Profesor. To on ma garnitur, okulary i notatnik, albo siedzi przy planszy do szachów z miną „ja tu dowodzę”. To właśnie kora nowa — najmłodsza, najbardziej skomplikowana część pajęczyny tworzącej naszą psychikę. Bywa zarozumiała, uważa, że to ona kieruje wszystkim. że bez jej udziału nie byłoby sztuki, nauki ani cywilizacji. I ma w tym sporo racji — bo to dzięki niej powstały miasta, religie, literatura i internet, a ja mogę ją teraz tutaj opisywać.
Profesor kocha analizować. To On wymyśla język, pisze wiersze, planuje wakacje, rozkminia sens życia o trzeciej w nocy, a czasem robi listy rzeczy do zrobienia, które i tak nie zostaną zrobione, bo Motyl właśnie poleciał na inny kwiatek, a Jaskiniowiec poszedł spać. To On potrafi patrzeć w przyszłość i planować drogę do celu. To On uczy się, że jak odłożysz ciasto dziś, to jutro będziesz zdrowszy.
Problem w tym, że Profesor jest trochę nadęty. Siedzi przy swoim biurku, liczy, analizuje, a tymczasem Jaskiniowiec i Motyl robią swoje. Chcesz przejść na dietę? On planuje jadłospis, rozpisuje kalorie i grafik ćwiczeń, a wtedy Motyl wciska w nozdrza zapach świeżo upieczonego chleba i cała logika leży. Jadąc samochodem, Profesor myśli o projekcie w pracy, a Jaskiniowiec wkurza się, że ktoś wjechał na jego pas — i nagle to nie On kieruje, tylko maczuga.
Kora nowa ma też jedną słabość — uwielbia gadać. Potrafi tłumaczyć wszystko i wymyślać piękne usprawiedliwienia. Zjadłeś ciasto? „To przecież tylko kawałeczek”. Nie oddałeś projektu na czas? „Przecież pracuję lepiej pod presją”. Nie odzywasz się do kogoś od miesięcy? „Na pewno on też nie miał czasu”. Profesor to mistrz racjonalizacji — potrafi nadać sens nawet najdziwniejszym wybrykom Motyla i Jaskiniowca aby tylko nie przyznać, że stracił kontrolę.
Bes Niego jednak bylibyśmy tylko zwierzętami. To On sprawia, że potrafimy tworzyć symbole, budować prawa, opowiadać historie i pytać, kim jesteśmy. To dzięki niemu możesz przeczytać tę książkę i zrozumieć, że w Twojej głowie trwa nieustanny teatr trzech aktorów.
Tu pojawia się subtelna pułapka. Profesor myśli, że rządzi, ale jeśli nie zauważy, że często tylko sprząta po wybrykach Motyla i Jaskiniowca, będzie żył w iluzji. W rzeczywistości te trzy postacie ciągle się przepychają — instynkt, emocje i rozum. A prawdziwe pytanie brzmi: kto w Tobie potrafi obserwować całą trójkę naraz?
Tu wkracza nowa postać — nazwijmy go Obserwatorem. Postać nie do końca poznana, tajemnicza. Nikt nie zna jego sztuczek. Nikt nie wie, jak dokładnie funkcjonuje, jak wygląda ani skąd przybył. Dopiero kiedy naprawdę jasno i wyraźnie zobaczysz, że w środku masz Jaskiniowca, Motyla, Profesora i każdy ciągnie w swoją stronę — zaczynasz rozumieć, że jesteś kimś więcej niż tylko którymś z nich. I właśnie wtedy na horyzoncie wyłania się on, właśnie ten tajemniczy Obserwator.
Aby to lepiej uchwycić, zanurzymy się głębiej w świat metafor i obrazów. Od zawsze się nimi posługiwałem, bo dawały mi lepsze zrozumienie dynamiki problemów i ułatwiały zapamiętywanie.
Za chwilę podniesie się kurtyna. Wystawimy sztukę w teatrze. Ale nie jest to byle jaki teatr — cały zbudowany jest z magicznego, przezroczystego szkła. Materiał tak niezwykły, jak neurony budujące nasze mózgi.
Aby zorganizować takie widowisko, trzeba zatrudnić wykwalifikowany personel. Na ochroniarza, który będzie czuwał nad bezpieczeństwem, pilnował porządku za kulisami i reagował w razie pożaru, wybieramy Jaskiniowca — gadzi mózg. Dyskretny, ale niezastąpiony. Nie stoi w blasku reflektorów, raczej przemyka po kątach, lecz bez niego spektakl mógłby runąć. To On upewnia się, że nikt nie wejdzie bez biletu i nikt nie zrobi dużego bałaganu.
Aby spektakl miał ręce i nogi, potrzeba jeszcze reżysera. W tej roli obsadzam naszego Profesora. Jego analityczny umysł planuje, porządkuje i prowadzi bieg wydarzeń. To zaszczytne stanowisko, ale i ryzykowne: Profesor nie znosi błędów. Jeśli aktor się potknie albo ochroniarz za ostro przywoła publiczność do porządku, On poczuje się współodpowiedzialny. A ponieważ reżyser widzi reakcje publiczności, istnieje niebezpieczeństwo, że będzie cierpiał razem z nią. Choć nie ma wpływu na to, kto kupi bilety.
Na scenie — oczywiście — Motyl, układ limbiczny. To aktor w pełnym tego słowa znaczeniu. Jego taniec, kolory i trzepot skrzydeł zachwycają oczy, uszy i nosy widowni. Delikatny podmuch skrzydeł rozsiewa zapach kwiatów, a każdy gest wywołuje emocje. Potrafi rozśmieszyć do łez, ale i przywołać łzy nostalgii. Publiczność go kocha, bo to właśnie on nadaje przedstawieniu smak i barwę.
A Obserwator? Czy zajmie miejsce w teatrze? Nie. On nigdy nie kupuje biletu. Krąży wokół szklanego gmachu, zagląda przez przezroczyste ściany, próbuje cokolwiek dostrzec. Ale na razie w środku panuje ciemność.
Nieubłaganie zbliża się godzina rozpoczęcia spektaklu. Jaskiniowiec czujny, Profesor spięty i gotowy, Motyl rozprostowuje skrzydła. Nagle błysk! Kolejny! Rozjarzają się reflektory. Światło wreszcie się zapaliło.
I wtedy Obserwator widzi wszystko: pracę Jaskiniowca — ochroniarza, ruchy Profesora — reżysera, taniec Motyla — aktora i reakcje publiczności. Słyszy gwizdy, widzi brawa, dostrzega strach i radość. Profesor raz się krzywi, raz uśmiecha, a Motyl tańczy tak, jakby całe niebo było jego sceną. Mówiłem, że to nie będzie zwyczajna sztuka. Obserwując to, właśnie staliśmy się świadkami narodzin cudu — świadomości.
A co z publicznością, zapytasz? Publiczność to nasze myśli. To one biją brawo albo gwiżdżą. W zależności od sceny pojawiają się myśli pozytywne albo negatywne. Motyl gra rolę mistrza emocji, ale ostatecznie to Profesor decyduje, czy gramy komedię czy dramat. Musi pamiętać, że nie ma wpływu, kto siedzi na widowni — to los wpuszcza gości do teatru.
Na szczęście tym razem uniknęliśmy klapy, ale wiele mogło pójść nie tak: Motyl mógł zbuntować się przeciw Profesorowi i odegrać zupełnie inną historię. Jaskiniowiec — nasz ochroniarz — mógł wpaść w szał i wymachiwać pałką na oślep. Najgorszy scenariusz? Brak prądu. Zgasłyby światła, a wtedy teatr pogrążyłby się w ciemności. Motyl nie widziałby wskazań Profesora, publiczność siedziałaby w ciszy i obojętności, a Obserwator nie miałby czego oglądać. Tylko Jaskiniowiec biegałby w panice po ciemnych korytarzach, reagując chaotycznie na to, co akurat spotka.
Właśnie dlatego, gdy ktoś mdleje, mówimy: „zgasło mu światło”. Bez reflektorów nie ma sztuki. Warto zapamiętać tę metaforę, bo jeszcze nie raz do niej wrócimy. Może stać się bardzo użyteczną matrycą do obrazowania różnych zagadnień związanych z ludzką psychiką, a także pomóc odpowiedzieć na pytanie: kim jestem i zacząć lepiej rozumieć siebie, ale co równie ważne, pozwoli to dostrzec, że każdy człowiek gra swoją własną sztukę. W głowie każdego z nas odgrywa się zupełnie inna scena.
Czuję, że nie poświęciłem wystarczającej uwagi naszemu Obserwatorowi. Na razie wiemy tylko to, że krąży wokół teatru, próbując dostrzec każdy zaistniały w nim ruch, lecz to wszystko pozory.
Cały teatr huczy. Jaskiniowiec biega po kulisach, czasem coś przewróci, czasem komuś przyłoży w imię porządku. Motyl fruwa po scenie, tańczy, wzrusza, robi spektakle emocji. Profesor siedzi w reżyserce i planuje, przeklina, poprawia światła i krzyczy na aktorów, że nie trzymają się scenariusza. Publiczność szepcze, bije brawo, albo gwiżdże tak, że aż boli w uszach. A gdzieś poza tym wszystkim, w miejscu, którego nie ma na żadnej mapie, gdzieś poza budynkiem czai się Obserwator.
Nie wiadomo, kim jest. Nie wiadomo, czy w ogóle istnieje w taki sposób, w jaki istnieją inni. Nikt nie widział jego twarzy. Jedni twierdzą że nie ma ciała, jest tylko spojrzeniem. A jeszcze inni uważają, że to najstarszy bywalec tego miejsca — taki, który był, zanim w ogóle powstał gmach teatru.
Jedno jest pewne: wszyscy go czują. Profesor nagle przestaje panikować, kiedy wie, że jest oglądany. Motyl przestaje trzepotać jak wariat, prostuje skrzydła i zaczyna tańczyć z gracją. Jaskiniowiec, zamiast chodzić z pałką i robić przeszukanie każdemu widzowi, staje się bardziej czujny i spokojny, jakby wiedział, że jego działania też są oglądane. Nawet publiczność, czyli nasze myśli, zaczyna zachowywać się inaczej — zamiast robić przaśną zadymę, nagle milkną, jakby ktoś umieścił na sali kamerę telewizyjną.
Obserwator nie wydaje poleceń. Nie wali pięścią w stół. Nie poprawia scenariusza ani nie strofuje Profesora. On tylko patrzy, ale to wystarczy, żeby wszystko się zmieniło. To trochę jak z tym popularnym już eksperymentem w świecie kwantów — gdy cząstkę się obserwuje, przestaje być rozmytą falą i staje się czymś konkretnym. To zjawisko w fizyce znane jest jako dualizm korpuskularno-falowy. Tak samo tutaj: samo spojrzenie Obserwatora zamienia chaos w coś bardziej prawdziwego.
Właściwie można by powiedzieć, że Obserwator jest jak tajny recenzent. Nie taki, co pisze sprawozdanie do gazety i rozdaje gwiazdki. Raczej taki, którego nikt nigdy nie widział, ale wszyscy wiedzą, że patrzy. Aktor wtedy gra inaczej — bardziej szczerze, uważnie, mocniej się stara. Samo jego istnienie powoduje, że sztuka ma wagę, nawet jeśli widownia składa się z pięciu zaspanych myśli, które nie wiedzą po co przyszły.
Najciekawsze jest to, że Obserwator nie potrzebuje spektaklu, by istnieć. Jeśli wszystkie światła zgasną, Motyl zdechnie w garderobie, Profesor rzuci scenariuszem, Jaskiniowiec pójdzie na piwo, a publiczność rozejdzie się do domów — Obserwator dalej będzie. Patrzy nawet wtedy, gdy teatr tonie w ciemności. Patrzy w ciszy. Patrzy, kiedy nie ma już na co patrzeć. I to właśnie jego spojrzenie sprawia, że w ogóle możemy mówić o „byciu”.
Tajemniczy, nieuchwytny, zimny jak stal, a jednak od jego obecności wszystkim robi się cieplej. Nie ingerujący ale porządkujący chaos.
Można się spierać, kim jest. Czy to „prawdziwe Ja”, czy tylko złudzenie, że coś w nas patrzy, ale jedna rzecz nie podlega dyskusji: kiedy On patrzy, teatr przestaje być farsą nawet, jeśli aktor się potknie, reżyser pokrzyczy, a ochroniarz straszy pałką.
I właśnie tutaj trzeba się zatrzymać, bo łatwo mówić o trzech strukturach mózgu i udawać, że mamy nad nimi kontrolę. A prawda jest taka, że większość życia toczy się na automatyzmach. Lecimy jak zombie po wydeptanych ścieżkach, myśląc, że to nasz wybór, podczas gdy reżyser śpi, a aktor odgrywa w kółko te same sceny. Zauważyłem to boleśnie, kiedy zatrzymałem się i „zaciągnąłem hamulec bezpieczeństwa”. Wyszedłem z wyścigu szczurów, przestałem gonić za pieniędzmi i akceptacją. Zamiast tego, patrzyłem na własne emocje i reakcje, odkrywałem, jak wiele decyzji podejmowałem nie ja, tylko moje automaty. To było jak obudzić się i zobaczyć, że całe dotychczasowe życie przejechałem pociągiem, którego nie byłem maszynistą. Dopiero wtedy mogłem naprawdę zacząć mówić o świadomości, a nie o kolejnym teatrze lalek w mojej głowie.
Każdy teatr ma swoje wielkie wieczory i swoje dramaty. Czasami sztuka porywa tłumy, a czasami przypomina kabaret, w którym ktoś zapomniał napisać scenariusz i nagle gasną wszystkie reflektory. Zaburzenia psychiczne można zobaczyć właśnie w ten sposób — jako źle grane przedstawienia. Każde zaburzenie to tak naprawdę bunt któregoś z aktorów. Cała reszta to tylko dekoracje i dym z maszynki teatralnej. A dobra wiadomość jest taka, że tak samo jak w teatrze, można je naprawić: przestawić reflektor, przywołać aktora do porządku, wpuścić świeże powietrze na widownię.
Nie będę się rozpisywał na temat wszystkich zawirowań wewnętrznych. Nie chcę wchodzić w rolę ryby prowadzącej wykład na temat wspinaczki górskiej. Matryca teatru jest jednak uniwersalna i każdy po chwili namysłu może stworzyć na niej własne przedstawienie.
Zacznijmy od depresji. Kiedy w teatrze panuje depresja, Motyl nie trzepocze kolorowymi skrzydłami. Zamienia się w szarą ćmę, która uparcie wali łbem w żarówkę i dziwi się, że to boli. Profesor odkłada scenariusz, bo po co reżyserować sztukę, skoro Motyl nie ma siły jej zagrać. Jaskiniowiec kładzie się na zapleczu i mówi: „obudźcie mnie, jak to się skończy”. Publiczność siedzi w ciszy, część wyszła, część drzemie. Światło niby świeci, ale nikomu nie chce się na nie patrzeć.
Tak to wygląda z zewnątrz. A w środku? Czujesz, że każdy ruch to wysiłek jak wspinaczka na Everest w klapkach. Nawet najprostsze czynności — umycie kubka, ubranie się, odebranie telefonu — urastają do rangi olimpiady. I co najgorsze, pojawia się pytanie: „po co?”. Nie „jak”, nie „kiedy”, tylko właśnie „po co”.
Ratunek? Zaczyna się od najmniejszego ruchu. Nie od zmiany scenariusza życia, tylko od wstania z krzesła, otwarcia okna, wzięcia oddechu. To nie daje od razu widocznych efektów, ale pozwala przypomnieć, że światło wciąż świeci, nawet jeśli Ty go chwilowo nie widzisz.
Depresja to stan, w którym każdy mądry doradca powie Ci, co trzeba robić: leki, terapia, ludzie, ruch, sen, dieta, medytacja, książki samopomocowe… cały pakiet „must have”. Problem w tym, że kiedy jesteś w depresji, to nie masz siły nawet wstać po wodę, a co dopiero robić z tego zestawu siedem kroków do szczęścia.
To tak, jakby ktoś Ci kazał wejść na Mount Everest, a Ty masz na nogach klapki Kubota i płuca pełne smoły. I jeszcze słyszysz z boku: „no weź się w garść”. Jasne, w garść to można wziąć co najwyżej papier toaletowy, jak w końcu znajdziesz w sobie siłę, żeby pójść do kibla.
Cała prawda jest taka: potrzebne jest wszystko naraz. Medycyna, żeby podnieść poziom energii, terapia, żeby rozplątać pajęczyny w głowie, ludzie, żeby nie zwariować samemu, dbałość o ciało i kontakt z naturą, żeby nie zgnić w łóżku i małe kroki, które prowadzą do większych, ale — i to jest największa ironia — kiedy jesteś w depresji, nie masz na to wszystkiego siły.
Więc zostaje metoda najmniejszych możliwych kroków. Jak nie możesz zrobić pięciu, zrób pół. Jak nie masz siły na terapię, to zrób telefon i umów się, nawet jeśli pójdziesz za miesiąc. Jak nie możesz ćwiczyć, to przynajmniej się przeciągnij w łóżku. Jak nie możesz gadać z ludźmi, napisz komuś „żyję”. To nic nie rozwiązuje od razu, ale zaczyna ruszać tryby.
Wychodzenie z depresji to nie jest piękne „od dziś będę szczęśliwy”. To jest raczej walka o każdy, najmniejszy ruch. I nie ma w tym nic romantycznego, ale kiedy już uda Ci się zrobić jedną małą rzecz, to jest to jak podniesienie średniego palca w stronę całego tego gówna.
I teraz najważniejsze: to nie jest tylko filozofia ani „pozytywne myślenie”. Twój mózg naprawdę się zmienia, kiedy robisz małe kroki. To się nazywa neuroplastyczność — zdolność tworzenia nowych połączeń nerwowych. Każdy ruch, każdy oddech, każda rozmowa, to jak kładzenie nowego kabla w instalacji, która wcześniej się spaliła. Na początku iskrzy i działa słabo, ale z czasem zaczynają powstawać alternatywne obwody. To nie cud, to biologia.
Czyli tak — depresja to potężny przeciwnik, ale nie jest z betonu. Twój mózg nie jest raz na zawsze popsuty. On może się przebudować. I to właśnie jest to światło: świadomość, że nawet jak czujesz się jak złom, w środku wciąż działa fabryka kabli, która może ułożyć sieć od nowa.
Teraz kolej na nerwicę lękową. W nerwicy teatr przypomina sztukę, w której syrena przeciwpożarowa wyje co pięć minut. Motyl próbuje zatańczyć coś sensownego, ale skrzydła mu drżą jak kartka na wietrze. Profesor miota się po kulisach, gubi notatki, poprawia wszystko trzydzieści razy i dalej ma wrażenie, że coś spieprzył. Jaskiniowiec chodzi po kątach z wielkimi oczami i szuka zagrożenia tam, gdzie go nie ma. Publiczność siedzi zgarbiona, jakby zaraz miała spaść bomba.
Od środka to wygląda tak: serce bije jak szalone, ręce się pocą, w brzuchu supeł, a w głowie setki „a co jeśli…”. Każdy szelest staje się tygrysem, każde spojrzenie — oceną, każdy ból w klatce piersiowej — zawałem. A Ty, zamiast być widzem spektaklu, jesteś jego zakładnikiem.
Ratunek? Nie chodzi o to, żeby Jaskiniowiec nigdy nie podnosił alarmu — bo czasem jest potrzebny. Chodzi o to, by pokazać mu, że nie każde skrzypnięcie to włamywacz. Profesor powinien pozwolić sobie na błędy, a Motyl — nauczyć się trzepotać skrzydłami nawet wtedy, gdy w tle słychać syrenę, bo świat nigdy nie będzie w stu procentach cichy i bezpieczny.
Nerwica lękowa to codzienne życie w trybie alarmu. Serce wali, oddech się skraca, ręce mokre, w brzuchu ścisk — i wszystko to bez realnego powodu. Wiesz logicznie, że nic się nie dzieje, ale ciało ma to gdzieś. Mózg odpala procedurę „walcz albo uciekaj” jakbyś miał właśnie spotkać lwa, chociaż w praktyce po prostu stoisz w kolejce po bułki.
Najgorsze w tym wszystkim jest poczucie, że tracisz kontrolę. Raz jest to lęk przed zawałem, raz przed uduszeniem się, raz przed tym, że zaraz zwariujesz. A całość potrafi wyglądać tak realistycznie, że czujesz się jak skazaniec czekający na egzekucję. I próbuj tu sobie wytłumaczyć, że to tylko nerwy.
„Weź się uspokój” — to rada, którą często słyszą osoby z nerwicą. Tylko że nerwica to nie jest kwestia woli czy charakteru. To problem z układem nerwowym, który reaguje przesadnie na neutralne bodźce. To ciało migdałowate odpala syrenę, a kora przedczołowa — ta odpowiedzialna za logiczne myślenie — nie nadąża go uciszyć.
Co pomaga? Na pewno nie cudowna tabletka „na zawsze”, ale są sprawdzone metody: terapia poznawczo-behawioralna, techniki oddechowe, ekspozycje na lęk w bezpiecznych warunkach, a czasem wsparcie farmakologiczne. To daje szansę przeprogramować reakcję — nauczyć ciało, że przyspieszone serce nie oznacza śmierci, a zawroty głowy to nie udar.
Światło w tym wszystkim to fakt, że mózg jest plastyczny. Można go trenować tak samo jak mięśnie. Regularne ćwiczenia oddechu, praca z myślami, medytacja czy ruch fizyczny naprawdę zmieniają połączenia nerwowe.
A skoro da się przepisać własny system alarmowy, to znaczy, że nerwica nie musi rządzić całym życiem.
Inaczej działa uzależnienie. Uzależnienia to teatr, który gra jeden numer na okrągło. Motyl zna tylko jedną piosenkę, Jaskiniowiec wpuszcza dilera tylnymi drzwiami, Profesor siedzi z boku i tłumaczy: „tak trzeba, to jedyna opcja, inaczej się nie da”. Publiczność bije brawo tylko przy tym kawałku, a reszta scen pogrąża się w ciemności.
A jak to wygląda od środka? To jak zakręcony gramofon — w kółko ten sam refren, nawet kiedy masz już go po dziurki w nosie. Wiesz, że cię niszczy, ale masz wrażenie, że bez niego nie ma spektaklu, że jak wyrzucisz ten numer, to scena zostanie pusta.
Ratunek? Nie chodzi o to, żeby od razu wystawić „Hamleta” zamiast starego hitu. Chodzi o to, żeby spróbować zagrać coś nowego choćby przez pięć minut. Nowy taniec, nowy akord, nowa rozmowa. Publiczność na początku będzie buczeć — bo przyzwyczaiła się do starej piosenki — ale z czasem zacznie bić brawo, kiedy zobaczy, że teatr wreszcie żyje czymś więcej niż jednym bisem. Uzależnienie to nie jest hobby ani „słaba wola”. To pieprzony bat, którym Twój własny mózg wali cię dzień po dniu. Zaczynasz jak żebrak, który stoi pod własnym domem i błaga o okruchy dopaminy. Bierzesz, bo inaczej czujesz, że nie przeżyjesz. I w tej chwili wyglądasz w lustrze jak ktoś, kto przegrał swoje życie zanim zdążył je zacząć.
I teraz jest ten wybór. Możesz się pogodzić z rolą niewolnika, który całe życie będzie biegał w kółko za własnym nałogiem jak szczur w labiryncie, ale możesz też zrobić coś, co wydaje się niemożliwe — stanąć do walki ze swoim własnym mózgiem. To nie jest romantyczne. To jest krew, pot, drżenie rąk, łzy w poduszkę, a czasem poczucie, że umierasz, bo układ nerwowy nie oddaje swojego królestwa bez wojny.
I tu jest brutalna prawda: albo Ty napiszesz nowy scenariusz dla swojego mózgu, albo on napisze epilog dla Ciebie. Neuroplastyczność nie jest pięknym sloganem z TED Talka — to rzeźnia, w której przeprogramowujesz samego siebie. Każdy dzień bez nałogu, to jak wbicie włóczni w potwora, który siedzi w Twojej głowie. On będzie wrzeszczał, będzie cię błagał, żebyś wrócił do starych ścieżek, ale jeśli wytrwasz, to w końcu padnie.
Nie oszukujmy się — początki są dramatyczne. Czujesz się jak śmieć, który nie daje rady nawet prostym rzeczom, ale to jest właśnie ta chwila, w której kuje się stal. W której ktoś przegrany zaczyna się kuć na wojownika. Z każdym dniem bez substancji uzależniającej Twój mózg układa nowe połączenia. To nie jest metafora — to fakty. Komórki nerwowe naprawdę zaczynają tworzyć inne ścieżki. Tam, gdzie kiedyś była autostrada do kieliszka, papierosa, czy czegokolwiek innego pojawia się nowa droga — do czystego powietrza, do bliskich, do twojego własnego życia.
I tu jest paradoks: nałóg, który miał Cię zabić, może stać się Twoim polem bitwy i Twoim zwycięstwem, bo jeśli zdołasz przepisać własny mózg, to nie ma już niczego, z czym byś sobie nie poradził.
Fobia społeczna to nie jest zwykła nieśmiałość. To codzienne życie z poczuciem, że całe miasto siedzi na trybunach i czeka, aż się potkniesz. Idziesz po chleb, a czujesz się jak klaun wystawiony na pożarcie. Zwykła rozmowa to dla Ciebie jak przesłuchanie, a prośba o cokolwiek brzmi jak wyrok.
Najgorsze jest to, że człowiek z fobią społeczną dobrze wie, że to absurd, że nikt nie patrzy tak uważnie, jak się wydaje bo każdy jest skupiony na swoich sprawach. Można rozumieć, że w teatrze tej drugiej osoby jest się tylko statystą. Ale ciało ma to w dupie. Pot zalewa plecy, serce skacze, słowa plączą się na języku. To tak, jakby w środku siedział kat i szeptał: „zaraz się ośmieszysz, zaraz pokażą, kim naprawdę jesteś”.
Wtedy zaczynasz unikać — spotkań, pracy, telefonów, nawet spojrzeń. I nagle twoje życie kurczy się do czterech ścian. Nie dlatego, że tego chcesz, ale dlatego, że każda interakcja przypomina ci walkę na śmierć i życie. W lustrze widzisz tchórza. Kogoś, kto boi się własnego sąsiada. Czujesz się jak cienias, który nawet zwykłej rozmowy nie potrafi przeżyć bez katastrofy w głowie.
Jednak to nie prawda o Tobie. To stary system alarmowy, który odpala syreny, gdzie nie trzeba. To ciało migdałowate w mózgu, które traktuje każde spojrzenie jak atak drapieżnika. I tu właśnie zaczyna się walka. Nie ma innej drogi niż stanąć naprzeciw tego lęku — małymi krokami, raz za razem.
I to jest dramatyczna robota. Serce wali, ręce się trzęsą, czasem wychodzisz z rozmowy zlany potem jak po maratonie. Ale właśnie wtedy dzieje się neuroplastyczność — mózg uczy się, że nie umarłeś, że nie doszło do końca świata, że to tylko ludzie. Każda ekspozycja, każdy mikro-krok to kolejna walka na arenie. Zaczynasz jak niewolnik, ale z czasem rośniesz. Kiedyś drżałeś na myśl o kasjerce w sklepie, dziś potrafisz spojrzeć komuś w oczy. To są małe zwycięstwa, ale w skali mózgu — to są nowe autostrady budowane wprost pod Twoją wolność.
I wtedy przychodzi moment, w którym zdajesz sobie sprawę: tak, kiedyś byłem więźniem własnego lęku, ale dziś to Ja decyduję, czy wychodzę na arenę. A im więcej razy to zrobię, tym bardziej jestem gladiatorem, a nie ofiarą.
A od środka? To jakby świat był pełen oczu i każdy z nich tylko czeka, żeby Cię wyśmiać. Nawet zwykłe „dzień dobry” urasta do rangi wyzwania, po którym będziesz oceniany przez całą wieczność. Czujesz się jak aktor, który stoi na scenie nago — i to jeszcze z tekstem, którego nie pamięta.
Ratunek? Zacząć od wpuszczenia jednej osoby, nie od razu całej widowni. Pozwolić Motylowi zatańczyć mały numer, nie pełny recital. Profesor niech przygotuje krótką kwestię, a Jaskiniowiec niech zrozumie, że nie każdy gość to napastnik. Z czasem okazuje się, że publiczność nie przyszła, żeby gwizdać, tylko żeby Cię zobaczyć. I wtedy drzwi mogą się uchylić szerzej.
Każde z tych zawirowań to spektakl, w którym ktoś przejął władzę, a światło świadomości świeci krzywo albo przygasa. Naprawa to głównie przywrócenie równowagi. Gdy reflektory znów rozświetlą scenę, Motyl odzyska barwy, Profesor mądrość, Jaskiniowiec spokój, a publiczność będzie mogła reagować normalnie — czasem brawami, czasem gwizdami, ale bez niszczenia całego teatru.
Zamieściłem te opisy, aby jak najwięcej osób mogło zobrazować sobie, co się z nimi dzieje, gdy w teatrze panuje dywersja lub brak komunikacji. Na cały ten chaos i problemy z niego wynikające jest tylko jedna metoda. Samorozwój (choć słowo to stało się już tak rozwodnione, że gdy je słyszę jeżą mi się włosy na mózgu). Jako kolejne skuteczne narzędzie jawi mi się wzmacnianie najnowszej i najbardziej skomplikowanej części naszego umysłu — Profesora. Metody wskazujące jak to zrobić, jak żyć, kiedy możesz poczuć szczęście oraz spełnienie mnożą się na portalach społecznościowych typu YouTube, TikTok, Instagram czy Facebook.
Mam to do siebie że lubię testować na sobie wszystko czego się dowiem. Mam nadzieję że nie każdy ma takie tendencje :). Jedno jest pewne. Gdyby w depresji ktoś kazał mi coś robić żeby z niej wyjść, pomyślał bym — bo na pewno nie miał bym siły na odpowiedź werbalną — „nie mam na to siły”. W nerwicy lękowej gdybym usłyszał „musisz wyjść do ludzi”, poczuł bym „umrę na zawał”. Przy uzależnieniu, gdy ktoś powiedział by „możesz bez tego żyć”, odpowiedział bym „czymże było by życie bez tego”. W fobii społecznej każdego uważałem za NPC (z angielskiego Non-Playable Character), czyli jak postać z gry, co ma tylko kilka gotowych tekstów i ruchów. Zamiast myśleć samemu, powtarza cudze schematy, mało świadomego i odgrywającego swoją najlepszą napisaną przez ego rolę. I tak pozostaje po dziś dzień ;) Choć zdarzają się wyjątki.
Jak z tego wybrnąć? Nie ma jednej odpowiedzi. Tu działa synergia.
Bardzo często terapeuci rzucają na ślepo najbardziej ogólne metody. Jak w każdym zawodzie — mają swoje schematy, bo zderzają się z przeróżnymi sytuacjami, a to buduje ich doświadczenie. Problem w tym, że z czasem mózg układa to doświadczenie w uproszczone ścieżki myślenia i działania. I to działa, jasne — w zawodach takich jak kierowca czy drwal powtarzalność jest nawet zaletą, ale u terapeutów i psychologów może się to stać pułapką.
Po latach pracy nie są już w stanie spojrzeć na każdego pacjenta świeżym, otwartym umysłem. Gdyby próbowali — po prostu by się spalili. Dlatego ich własne głowy bronią się i tworzą strategie „dla większości”. Tyle że w tej układance zawsze zostaje jakaś mniejszość. Ludzie, którym takie podejście nie wystarczy. I co wtedy? Najczęściej nie ma na to ani siły ani czasu.