E-book
55.13
drukowana A5
108.26
Granica strachu

Bezpłatny fragment - Granica strachu


Objętość:
539 str.
ISBN:
978-83-8431-719-8
E-book
za 55.13
drukowana A5
za 108.26

Granica strachu

Rozdział 1

Listopadowy wieczór…


Wdech nosem, wydech nosem, wdech nosem, wydech nosem. Próbował opanować bijące jak oszalałe serce. Bał się jak nigdy wcześniej, bo i nigdy wcześniej nie miał za kilka chwil napaść na bank. Szumnie to brzmiało, ale tak naprawdę chodziło o małą placówkę bankową w miejscowości pod Rzeszowem.

Kermit, a właściwie to Krystian, stał pod drzewem, w krzakach i obserwował od dobrych kilkudziesięciu minut malutki bank, w którym tuż przed osiemnastą, czyli godziną zamknięcia placówki, pracowała tylko jedna młoda kobieta. Z nieba, jak to często bywa jesienią, padała mżawka, wiał mocny wiatr, który swym przenikliwym chłodem wbijał się jak szpilki w ciało młodego mężczyzny. Dwa dni wcześniej, specjalnie na tę okazję, kupił w ciucholandzie czarne spodnie sztruksowe, trochę przymałą granatową bluzę i cienką kurtkę — wiatrówkę, w jakimś bliżej mu nieokreślonym kolorze, ale również ciemną. Na głowę założył kupioną przez Internet, zrolowaną kominiarkę w kolorze czarnym, taką w typie tych, które nosili bojownicy Irlandzkiej Armii Republikańskiej, z podłużnie wyciętymi otworami na oczy i otworem na usta. Za paskiem, w skórzanej pochwie, przyczepiony miał długi, myśliwski nóż, a w saszetce, nerce, trzymał gaz w żelu pieprzowym. Na plecy założony miał z kolei pusty plecak.

Popatrzył na zegarek, który wskazywał piętnaście minut do zamknięcia banku. Obserwował placówkę od dwóch tygodni, wiedział więc, że nie przyjeżdża tam żadna ochrona, a pracownica zamyka ją sama.

W głowie kotłowały mu się myśli, ale w pewnym momencie uznał, że to już teraz. Pogoda dla przeciętnego człowieka była paskudna, więc nikt po miasteczku nie chodził, a mrok otulił całą okolicę, którą z rzadka oświetlały latarnie, dające ciemno-żółte światło. Poprawił ostatni raz rower, który ukradł kilka dni temu, a teraz stał obok niego w krzakach. Zaciągnął kominiarkę na twarz. Założył czarne, nitrylowe rękawiczki na dłonie. Złapał za rękojeść noża i delikatnie wyciągnął go z pochwy. Zacisnął mocno dłoń i opuścił ją na wysokość swego uda.

Powolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi, niepewnie rozglądając się to w lewo, to w prawo, wypatrując choćby jednego człowieka. Nikogo jednak nie było. Kilka metrów przed drzwiami banku ruszył energicznie, pomimo zimna czuł, jak pociła mu się głowa pod kominiarką. Bał się jak diabli, ale nie było już odwrotu. Chwycił za uchwyt drzwi i z delikatnością je otworzył. Trochę oślepiły go świetlówki. Szybko jednak wzrok przystosował się do oświetlenia i zauważył kobietę, która stała do niego plecami, na oko trzydziestoletnią. Wszystko rozgrywało się w ciągu sekund, ale Kermitowi wydawało się, że trwa to wieczność.

Kobieta niespiesznie odwróciła się i zamarła. Widział, że nie jest w stanie krzyknąć i zrobić ruchu; żołnierze czy policjanci uczestniczący w strzelaninach mówią na taki stan, że ktoś się zaciął.

— Dawaj, kurwa, utarg! — krzyknął i jednocześnie natychmiast do niej doskoczył.

Pracownica banku stała z wytrzeszczonymi oczami i nie mogła się ruszyć.

— Dawaj pieniądze! Ej, kurwa, dajesz pieniądze! — chwycił ją za ramię lewą ręką i zaczął potrząsać.

Pchnął ją mocno, tak, że blondynka poleciała do tyłu i opadła w fotel biurowy. Cały czas trzymał jednak nóż przy sobie, pamiętając, co sobie obiecał: „żadnych ofiar, żadnego machania niepotrzebnego nożem”.

Kobieta jakby się obudziła i, szarpiąc się, natychmiast wstała na nogi. Kermit był zaskoczony, że nie idzie tak, jak zaplanował. W przypływie emocji wymierzył jej lewą ręką solidny cios otwartą dłonią w twarz.

Kobieta upadła ponownie na fotel, ale otrzeźwiło ją. Napastnik szarpnął ją do góry.

— Dawaj te pierdolone pieniądze! — krzycząc, kątem oka zauważył, że spod spódnicy zaczął się lać płyn, tworząc kałużę wokół jej oraz jego stóp. Dopiero po chwili zorientował się, że pracownica banku ze strachu się zsikała.

Zalana łzami, po raz pierwszy się do niego odezwała:

— Proszę… nie rób mi nic złego. Proszę, ja mam córkę… proszę — łkała.

— Nic ci nie będzie, tylko wykonuj polecenia. Uspokój się i daj pieniądze, a nic ci nie zrobię.

Kobieta sięgnęła do jakichś kasetek metalowych, czy czegoś, co przypominało takie kasetki.

— Wrzucaj tutaj — wskazał jej ściągnięty błyskawicznie plecak.

— To wszystko? Nie ma więcej? — zapytał stanowczym głosem.

Kobieta pokiwała na znak, że wszystko mu oddała.

— Dobra, dawaj swój telefon — powiedział.

Kobieta posłusznie wyciągnęła smartfon z torebki stojącej na biurku. Kermit rzucił okiem na drzwi wejściowe, czy aby na pewno nikogo nie ma na zewnątrz, chwycił telefon, schylił się i położył pod kątem, na stojąco przy ścianie, po czym uderzeniem stopą złamał go na pół.

Ile jest tu telefonów stacjonarnych?

— Dwa — odpowiedziała cichym głosem i je wskazała.

Kermit szybkim ruchem wyrwał kable telefoniczne z gniazdka.

Planował napad i był przekonany, że o wszystkim pamiętał. Mylił się. Zapomniał o jednym. Co teraz miał zrobić z kobietą? „Kurwa, ale przypał”, pomyślał.

— Jest tu jakieś pomieszczenie bez okien?

Kobieta powoli wskazała palcem drzwi. Okazało się, że za nimi był schowek na mopy i środki czystości, mniejszy niż tradycyjna łazienka w bloku. Stał tam jeden metalowy regał, na którym leżały również jakieś gąbki i szmatki. Krzyknął, aby kobieta dała mu klucz. Doskoczył do niej i szarpnął ją za rękę. Po chwili byli w komórce.

— Zamknę cię na klucz i nic ci się nie stanie. Przez pół godziny nawet nie próbuj się stąd wydostać. Rozumiesz?

Kiwnęła głową, wtedy dopiero zauważył, że nadal płacze, ma zasmarkany nos, a łzy ciekną jej po policzkach, wymieszane razem z tuszem do rzęs, tworząc tym samym upiorny makijaż.

— Teraz popatrz mi w oczy. Pół godziny i możesz próbować rozwalić te drzwi. Jak wyjdziesz wcześniej, znajdę cię. Pamiętaj, znajdę cię.

Odwrócił swój wzrok od jej niebieskich jak chabry oczu. Trzasnął drzwiami i przekręcił klucz w zamku. Podbiegł do wyłącznika światła i zgasił je w całym banku. Zamknął za sobą starannie drzwi i wtedy poczuł, że ma całe plecy mokre, a pot pod kominiarką spływa mu do oczu. Uderzył go powiew okropnie zimnego wiatru. Na szczęście dla niego już nie padało. Rzucił okiem w lewo, w prawo, przed siebie. Panowała ciemność, gdzieś w oddali ujadał jakiś pies. Popatrzył do tyłu na bank, który teraz wyglądał, jakby nic się nie stało i był już zwyczajnie zamknięty.

Puścił się sprintem przed siebie, w kierunku krzaków, gdzie stał rower. Pedałował już na nim dobre pięć minut, gdy ujrzał mały zagajnik, wzdłuż którego stały jakieś domy, z których na utwardzoną pełną dziur drogę padało liche światło. Wszystko wcześniej rozplanował, a żeby ułatwić sobie zadanie, śledził mapy Google i latał przez kilka dni dronem nad tym terenem. Po chwili wjechał na asfaltową drogę wiodącą przez las. W duchu modlił się, żeby nikogo nie było na drodze, bo nawet przy takiej pogodzie facet ubrany w ciemny strój z zaciągniętą na głowę kominiarką wyglądał dość dziwacznie i mógł przyciągnąć czyjąś uwagę.

Skręcił w las, gdzie znajdował się parking z podłożem utwardzonym żużlem. Stał tam jego bus. W pobliżu świeciła jedna latarnia, ale tak marnym światłem, że busa nie było od drogi widać. Zsiadł z roweru i, prowadząc go, wszedł kilkanaście metrów w otchłań ciemnego lasu. Niedbale ni to go popchnął, ni to rzucił, w jakiś rów. Puścił się biegiem do busa. Wreszcie ściągnął kominiarkę, kurtkę, bluzę, spodnie, rękawiczki, które mu się chwilę wcześniej przedarły, i wpakował je razem z nożem, saszetką oraz gazem pieprzowym do dużego worka budowlanego na śmieci, który rzucił na wycieraczkę pasażera. Ubrał spodnie dresowe, przetarł ręcznikiem, wyciągniętym z busa, głowę i twarz, po czym założył bluzę z kapturem. Plecak z pieniędzmi wrzucił na pakę, a następnie przykrył go szmatami i materiałami, służącymi do wykonywania remontów w domach.

Wciągnął głęboko przez nos powietrze, przekręcił kluczyk w stacyjce i pewnie chwycił obiema dłońmi za kierownicę. Czuł się potwornie zmęczony, cały stres i adrenalina schodziła z niego, ale jednocześnie był zadowolony z siebie. Przedziwny mix emocji. Wrzucił pierwszy bieg i powoli ruszył, w kierunku Rzeszowa, którego światła majaczyły gdzieś w oddali.

Rozdział 2

Kilkanaście godzin później…


Kierowca Hyundaia w kolorze srebrnym zaparkował auto w wąskiej uliczce, obok rozpadających się kamieniczek, pamiętających zapewne jeszcze czasy przedwojennych żydowskich właścicieli. Godzinę temu był oficjalnie wschód słońca, choć nikt tego słońca nie widział, bo i dzień okazał się pochmurny. Termometr w samochodzie wskazywał trzy stopnie Celsjusza. Panowała niesamowita wilgoć, która objawiała się piękną mgłą. Ta rozlewała się jak magiczne mleko po sennym miasteczku.

Z auta nieśpiesznie wysiedli Graba, oficjalnie aspirant sztabowy Tomasz Grabiec, oraz kierowca, którą była aspirant Monika Kosowska, policjanci służący w Wydziale Kryminalnym Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie. W milczeniu przeszli kilkadziesiąt metrów w stronę placówki bankowej.

— Proszę tu nie podchodzić, bo trwają czynności — zwrócił się do nich młody funkcjonariusz oddziału prewencji, który mógł mieć na oko dwadzieścia lat.

— My swoi — odpowiedziała mu Kosa, nazywana tak w kryminalnym przez innych policjantów. Jednocześnie niedbale sięgnęła po służbową legitymację i pokazała speszonemu w tej chwili młodemu mężczyźnie.

— A kolega to od niedawna w służbie? — zapytał Graba.

— Prawie cztery miesiące po szkoleniu podstawowym. Nigdy was nie widziałem, dlatego…

Nie dokończył, bo Grabowski machnął ręką w geście, który oznaczał, że nic się nie stało.

— Są już technicy?

— Tak, proszę pana — młody policjant, mówiąc te słowa, stał wyprostowany jak struna.

— Wyluzuj, my nie z KGP. I nie panuj nam, bo my jak ty robole — uśmiechnęła się Kosa, a jej uśmiech potrafił roztopić niejedno męskie serce. Piękne, naturalne rude włosy związane w koński ogon, delikatne piegi na alabastrowej skórze twarzy, dodające jej uroku, a przy tym figura modelki z talią osy były jej niewątpliwym atutem, choć w kryminalnym cenili ją przede wszystkim za inteligencję i ponadprzeciętne łączenie kropek w całość. Była prawdziwym psem z krwi i kości, choć jak ktoś o niej tak mówił, to żartowała, że tak naprawdę, w dzisiejszych czasach, powinni o niej mówić, że jest prawdziwą… suką.

Graba z Kosą minęli policyjne taśmy i założywszy na dłonie nitrylowe rękawiczki, weszli do wnętrza banku. Przywitali się ruchem ręki z technikami, kryminalnym i dwoma policjantami dochodzeniówki.

— Fajne rękawiczki macie tam na miejskiej, taki głęboki róż majtkowy. Męskich nie było? — zapytał z uśmiechem Robert, jeden z kryminalnych z miejscowego komisariatu.

— Koleżanka mi pożyczyła.

— Ta koleżanka już drugi miesiąc pożycza ci rękawiczki — powiedziała Monika, patrząc z wyrzutem na swojego kolegę z wydziału.

— A już kurwa nie bądź taka małostkowa. No kupię, kupię już, tylko cały czas zapominam.

Monika machnęła ręką i otaksowała wzrokiem placówkę banku.

— Co z tą pracownicą?

— Siedziała w tej kanciapie kilkanaście godzin, aż ją znalazła koleżanka, która przyszła rano do pracy i zdziwiła się, że bank jest otwarty, choć to ona miała go otworzyć…

— A teraz gdzie jest ta, która wczoraj tu była? — przerwał mu Grabiec.

— Z dwadzieścia minut temu, zabrała ją na badania karetka.

— Coś jej zrobił? — rzuciła przez ramię Kosa.

— Dostała z liścia w twarz, ale fizycznie nie stało się nic poważnego. Za to miała atak paniki, czy coś w tym rodzaju, i dali jej leki na uspokojenie. Lekarz uznał, że w tym stanie muszą ją zawieźć do szpitala. Nie było jak z nią pogadać, dlatego sami już sobie ustalicie z nią w szpitalu, co i jak.

— Macie coś z monitoringu? — dopytał Grabiec, chodząc po przestrzeni przeznaczonej dla klientów.

— Dopiero zaczęliśmy. No na pewno będzie nagranie ze środka, a Piotrek poszedł chwilę przed waszym przyjazdem szukać czegoś na zewnątrz, ale czarno to widzę. To nie Rzeszów, że na każdym budynku, firmie i cholera wie gdzie jeszcze są kamery.

W tym samym momencie, kiedy Robert relacjonował im to, co już sam wiedział, do banku wszedł zdenerwowany dyrektor tej placówki, którego o napadzie powiadomili policjanci. Na oko pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna w beżowym garniturze i okularach na nosie był wyraźnie roztrzęsiony.

— Jezusie Nazareński, Boże miłosierny, co tu się stało? Co tu się stało? — zaczął lamentować.

— Proszę się uspokoić i pokazać nam nagrania z monitoringu — odezwała się Kosa.

— Jest pan w stanie nam podać kwotę, jaką mógł ukraść złodziej? — dodał Graba.

Dyrektor zaczął coś sprawdzać na biurku, włączył stojącego tam laptopa, a z szuflady wyjął plik papierów. Po kilku minutach ciszy odezwał się do pary policjantów.

— Jak wychodziłem wczoraj z pracy o siedemnastej, było sześćdziesiąt trzy tysiące złotych. Coś mogło jeszcze dojść w ciągu następnych kilkudziesięciu minut, choć wątpię, po siedemnastej rzadko ktoś tu przychodzi.

— Wy tu nie macie w środku ochroniarza?

— Nie, proszę pani. Centrala oszczędza, na czym się da. Mamy tylko podpięcie antynapadowe, połączone z firmą ochroniarską…

— Ale pracownica nie zdążyła wcisnąć — dopowiedziała Kosowska z grymasem na twarzy.

— Niech pan nam pokaże to nagranie z kamer — wciął się w ten niepotrzebny dialog Grabiec, bo wiedział, znając swoją koleżankę, że za chwilę powie coś złośliwego lub odpali się w inny sposób. Wiedział, że takie oszczędności na bezpieczeństwie to głupota, ale ten poczciwina, dyrektor, nie był niczemu winny. To władze banku, pazerne na każdą złotówkę, mają gdzieś swoich pracowników. Na szczęście nic poważnego tej kobiecie się nie stało, pomyślał.

— Już państwu pokazuję. Już, już, chwileczkę.

Tomek widział, jak dyrektorowi z nerwów trzęsły się dłonie i nie może spokojnie wyszukać nagrania. Kilka minut później Graba, Kosa, Robert i dwóch dochodzeniowców oglądali sceny, jakie wydarzyły się w tym miejscu poprzedniego dnia. Nagranie było dobrej jakości. Funkcjonariusze obserwowali w skupieniu każdy, nawet najmniejszy ruch napastnika, interesował ich każdy szczegół, bo mógł on zaważyć na tym, czy sprawca trafi w ich ręce.

Z pełnego napięcia obserwowania nagrania wybudził wszystkich dźwięk dzwonka smartfona. W malutkiej sali bankowej wybrzmiały nuty z filmu „Rambo II”. Robert przesunął palcem po ekranie.

— No co tam, Pioter?

— Coś mam. Jedyna kamera jest na sklepie spożywczym, ale on stoi dosyć daleko od banku. Za to od biedy obejmuje częściowo wejście do banku oraz pobliskie drzewo. Akurat z towarem przyjechała właścicielka i bez problemu pokazała nagranie.

— Widać go?

— A gdzie tam. To znaczy bardziej sylwetkę. Słabe nagranie, całe szczęście, że była w pobliżu latarnia i dawała jakieś światło, ale i tak bez fajerwerków. Facet cały na czarno, łącznie z głową, chyba miał założoną kominiarkę, ale jedno jest ciekawe…

— Co?

— Przewinąłem to nagranie i widać, jak przyjechał w to miejsce na rowerze, a następnie około pięćdziesiąt minut stał w krzakach. Widać, jak idzie do banku i widać, jak z niego ucieka i wsiada ponownie na rower. Jeszcze go łapie nagranie, jak jedzie w kierunku kościoła.

— Dobra, podjedź w tamtym kierunku i sprawdź, czy tam nie ma jakichś kamer. W kontakcie.

Robert, po wyłączeniu smartfona, zrelacjonował funkcjonariuszom rozmowę z kolegą z komisariatu.

— Czyżby jakiś miejscowy amator? — zapytała Kosa.

— Amator, nie amator, a może zawodowiec — zastanawiał się na głos Grabiec.

— Ale proszę państwa, jak na rowerze? Uciekał na rowerze z miejsca napadu? To może rzeczywiście ktoś miejscowy? — zdziwienia nie krył dyrektor.

— Albo podjechał do jakiegoś miejsca rowerem. Miejsca, gdzie nie ma kamer, i przesiadł się do samochodu — odpowiedział mu ściszonym głosem Robert.

Para funkcjonariuszy wyszła na zewnątrz i oglądała okolice miejsca zdarzenia, ale nic istotnego dla sprawy nie rzuciło im się w oczy. Godzinę później Graba podszedł do policyjnych techników i w ciszy chwilę obserwował ich mozolną pracę.

— Macie coś ciekawego?

— Cały chuj.

— Tak, jak przypuszczałem.

— Norma w publicznych miejscach, tu są tysiące śladów. Coś tam zabezpieczyliśmy, ale to wszystko jest warte tyle, co psi chuj.

— Dobra, to pracujcie tu na spokojnie. Monika, nic tu po nas, zawijamy się do komendy — odwrócił się do policjantki.

— Robert, jesteśmy w kontakcie. A nie przychodzi ci do głowy jakiś bandyta miejscowy, co to na banki napadał lub ogólnie jakiś złodziej zdolny do tego?

— Nie. Totalna pustka. Takie jakieś drobne złodzieje, to tak, ale oni to najwyżej ukradną rower sprzed sklepu, a nie napadną na bank. Jakbyś chciał gwałciciela, to mamy tu takiego, nawet niedaleko stąd mieszka, a wyszedł niedawno z puchy po dziesięciu latach, ale napad na bank, to do nikogo tu nie pasuje.

Kosa kończyła właśnie notować najważniejsze rzeczy, które przekazał jej dyrektor. Wymienili się telefonami, bo resztę rozmowy na tak zwany papier mieli zrobić funkcjonariusze z komisariatu.

Pożegnali się, a w drodze powrotnej zatrzymali się na stacji benzynowej, gdzie kupili po hot dogu oraz kawie na śniadanie i ruszyli na Jagiellońską do komendy.

— Co o tym wszystkim myślisz? — zapytał Graba, prowadząc służbowe auto i jednocześnie mieląc w ustach kiełbaso-parówkę, bułkę i sos chrzanowy.

— A ja wiem? Niewiele mamy. Powiem dobitniej, mamy cały chuj.

— No jedź, chuju jeden — zaklął Graba na kierowcę, który nie potrafił ruszyć dynamicznie ze świateł.

Wtem para policjantów usłyszała sygnał telefonu.

— Kurwa mać, nawet spokojnie zjeść nie dadzą — skrzywił się Graba, niezgrabnie przekładając do lewej dłoni końcówkę hot doga. Po chwili, prawą ręką, wyłuskał z kieszeni kurtki telefon.

— Co tam, Robert? Już się stęskniłeś?

— Mamy kolejne nagranie i rower. Tam jest taki zagajnik i domy, w jednym z nich facet ma kamerę na naprawdę zajebistym poziomie. Jakieś cuda na kiju, HD, 4K, technologia NASA, które pokazują świetny obraz w nocy, no i bez przeszkód pozwolił Piotrkowi zobaczyć nagranie. Nasz figurant jedzie obok tego domu, w zaciągniętej na twarz kominiarce. Widać dokładnie kurtkę, spodnie, na moje oko sztruksowe, ale przede wszystkim widać rower. Nawet markę z ramy odczytasz.

— A rower skąd masz?

— Niedaleko tego miejsca jest taki parking, żeby grzybiarze mogli sobie zostawić auto i iść do lasu. Od razu pomyślałem, że jak miał jakieś auto, to może tam podjechał na rowerze. To dosłownie rzut beretem od miejsca nagrania, a kierował się właśnie między innymi w stronę tego parkingu…

— Czekaj, dam cię na głośnomówiący. I…

— I wydzwoniłem chłopaków od nas z patrolu. Szybko tam podjechali, nawet nie musieli dużo szukać. Kilkanaście metrów od tego parkingu, w rowie, leżał taki sam rower jak ten z nagrania. Jest zabezpieczony, technicy tam podjadą i zrobią sobie jego oględziny. Jak coś będzie nowego, to od razu dam wam znać.

— Dzięki wielkie. Wiesz co? Zawracamy i jedziemy na ten parking, ale wyślij mi jeszcze współrzędne tego miejsca, żebym mógł trafić.

Dwadzieścia minut później para policjantów chodziła razem z załogą patrolu po parkingu, próbując coś znaleźć.

— Popatrzcie, nie wiem, czy to sprawcy, ale jest kawałek czarnej rękawicy, takiej roboczej. I wygląda stosunkowo świeżo. Jeżeli coś zgubił, to może być właśnie to — powiedział do kryminalnych jeden z policjantów z patrolówki.

— Może coś się z tej rękawiczki uda dowiedzieć. Jakieś DNA wyizolować. Jak myślisz? — zapytała Monika, kucając i patrząc na czarny, postrzępiony przedmiot.

— Szczerze? To wątpię, ale zawsze to coś niż nic. Dobra, Monia, zbieramy się do komendy, bo i tak tu nic nie wystoimy.

Pół godziny później dojeżdżali do komendy, przejeżdżając aleją Cieplińskiego. Po swojej prawej stronie mijali park, wtem Graba nacisnął mocno hamulce, unikając tym samym zderzenia z busem, którego kierowca wyjechał z ulicy Pułaskiego i siłą rozpędu wjechał tuż przed maskę radiowozu, wymuszając pierwszeństwo.

— Jak, kurwo jedna, jeździsz? No jak, kurwa?

— Daj sobie spokój — tonowała go Monika.

— Chuja, a nie spokój!

Tomek przyśpieszył nieoznakowany radiowóz, by dogonić kierowcę busa. Sztuka ta udała mu się na pobliskich światłach, na ulicy Lisa-Kuli, tuż przy budynku komendy policji. Bus stanął na czerwonym świetle, na lewym pasie, na prawym z impetem podjechał Graba. Opuścił szybę i rzucił solidną wiąchę w kierunku kierowcy, a następnie zapytał:

— Ty, kurwa, potrafisz jeździć?

— Przepraszam pana, naprawdę przepraszam — odpowiedział mu kierowca, wyglądający na około czterdzieści lat.

W jego oczach było jednak coś, to coś nie do opisania. Jakiś szósty zmysł, a może spore doświadczenie w policji, podpowiadało aspirantowi sztabowemu, że to nie był dobry człowiek. Machnął jednak na to ręką. Na sygnalizatorze zapaliło się zielone. Graba ruszył z piskiem opon i skręcił w prawo, w ulicę Jagiellońską, gdzie musiał zawrócić, żeby dojechać do komendy. Zaś kierowca busa spokojnie ruszył w kierunku placu Śreniawitów.

„I po co te nerwy?”, pomyślał Kermit, kiwając głową.

Rozdział 3

Trzydzieści lat wcześniej…


— Ty, kurwo jedna, ty szmato pierdolona, zajebie cię, zarżnę jak świnię — wykrzykując te słowa, młody mężczyzna sięgnął po gruby, oficerski, wojskowy pas z ciężką sprzączką. Po chwili zamachnął się i uderzał raz, drugi, trzeci, czwarty, bił, ile miał sił. Bił do utraty tchu. Ofiara, młoda kobieta, leżała w kącie pokoiku i cichutko łkała. Z nosa i wargi sączyła się krew, skapując na bordowy dywan we wzorki. Na rękach i plecach pojawiły się podłużne krwiaki, kobieta nie miała siły wstać, a jej oprawca pochylił się nad jej twarzą i zapytał z odrazą:

— I jak się teraz czujesz, kurwo?

Był na tyle blisko, że czuła z jego ust przetrawiony alkohol, czuła także od niego kwaśny odór potu niemytego od kilku dni ciała. Nie odezwała się, patrzyła tylko tym sarnim wzrokiem przestraszonego zwierzęcia, które dopadł drapieżnik. Mężczyzna podniósł swoje ciało i z całej siły wymierzył jej kopnięcie w głowę, kobieta odruchowo zasłoniła się rękoma. Zdenerwowany brakiem celności, tym razem wymierzył kopniaka w jej brzuch. Kopnięcie było celne, kobieta zwymiotowała, a jej głowa osunęła się w gęstą, śmierdzącą ciecz.

W drzwiach pokoju stał i obserwował tę scenę mały chłopiec, zaledwie dziewięcioletni. Bał się, potwornie bał się, że jego mama umrze. Stał i trząsł się, jednak ten pierwszy raz w życiu zdobył się na cichutkie słowa w kierunku oprawcy mamy.

— Tatusiu, zostaw mamę, ona już będzie grzeczna.

— Wypierdalaj stąd! Już, kurwa, won! — ryknął do niego ojciec.

— Zostaw mamusię… — słowa ugrzęzły mu w gardle, a łzy spływały po policzkach. Czuł bezsilność i nie wiedział, jak może pomóc swojej mamie.

Mężczyzna ruszył w jego kierunku i z furią w oczach popchnął go do przedpokoju, gdzie siłą rozpędu chłopak wylądował na tyłku. Trzasnął z ogromną siłą drzwiami do pokoju i chwycił za pas. Chłopiec słyszał tylko przez drzwi, jak pas ląduje na ciele matki, a ta jęczy i krzyczy, żeby ją zostawił. Nie namyślając się długo, wybiegł na klatkę schodową. Zbiegł na trzecie piętro i zaczął energicznie pukać pod „dziesiątkę”, ale nikt nie otworzył; podobnie było pod „jedenastką” i „dwunastką”. Pobiegł na drugie piętro. Pod „siódemką”, po kilku mocnych puknięciach w drzwi, te się otworzyły. Ukazał się w nich ubrany w podkoszulek i majtki sąsiad Wojtek, niewiele starszy od jego ojca.

— Proszę pana… proszę mi pomóc… tata chce zabić mamę — wysapał zdyszany, rwanymi słowami.

Mężczyzna zacisnął nerwowo szczękę, przełknął ślinę i niepewnie popatrzył w bok. Chłopiec nie widział, ale za drzwiami stała Anna, jego żona.

— Idź, bo ten alkoholik ją zabije — powiedziała ściszonym głosem.

— Młody, wejdź do nas, moja żona się tobą zajmie — zachęcił chłopca.

Sam ubrał spodenki i sięgnął do szafki po białą pałkę policyjną. Od kilku lat służył w jednym z rzeszowskich komisariatów i, jak każdy w klatce, znał sytuację w mieszkaniu na czwartym piętrze, ale nie chciał się wtrącać. Uważał, że to prywatna sprawa tego małżeństwa i nie jego interes. Tym razem jednak, z błogosławieństwem żony, postanowił przysłużyć się osiedlowej społeczności, która często była terroryzowana przez sąsiada z ostatniego piętra.

Wpadł do mieszkania, w którym, w przedpokoju, stał rozebrany do pasa mężczyzna trzymający prawie pustą flaszkę z wódką.

— Coś jej zrobił?

— Chuj cię to, kurwa, obchodzi!

Zacisnął dłoń mocniej na policyjnej pałce.

— Gdzie ona jest?! — zapytał ze złością. Potrzebował już tylko iskry, żeby wybuchnąć.

— A zajebał ci ktoś w łeb?! Wypierdalaj z mojego mieszkania! Już, kurwa, wyjazd!

— O ty chuju! — krzycząc te słowa, Wojtek był już maksymalnie podkurwiony.

Zamachnął się pałką i z całej siły uderzył nią w ramię oprawcy. Z ręki mężczyzny wypadła butelka, sekundę później, z grymasem bólu, upadł on na szafki, a następnie na podłogę. To była istna rzeź. Pałka nad domowym bandytą tylko fruwała, spadając na jego plecy, ręce, nogi. Po wszystkim wyglądał jak ochłap, który skamlał, prosząc o litość. Wojtek przesunął jego ciało nogą i wskoczył do pokoju. Kobieta leżała nieprzytomna, sprawdził jej puls. Żyła. Wybiegł jak oparzony z mieszkania i zbiegł do swojego.

— Anka, dzwoń na policję i powiedz, żeby tu zapierdalali z prędkością błyskawicy, powiedz, że jestem policjantem, to szybciej przyjadą! I dzwoń po karetkę!

Ponownie pobiegł do mieszkania na ostatnim piętrze, przeskakiwał co dwa, czasami trzy stopnie.

Dwadzieścia minut później, przed blokiem, stały już na sygnałach świetlnych dwa policyjne Polonezy i Nysa, karetka pogotowia. Młody chłopiec stał w oknie u sąsiadów i patrzył ze łzami w oczach, jak wpierw karetka na noszach zabiera jego mamę, a następnie jak policjanci wyprowadzają, a właściwie wloką za sobą jego ojca.

— Spokojnie, Krystianku, spokojnie, wszystko będzie dobrze. Mamusia wyzdrowieje, będzie zdrowa, zobaczysz — Anna tuliła dziewięciolatka, a po jej policzkach lały się łzy. Sama nie wierzyła w to, co mówi. Bardzo dobrze wiedziała, że nic nie będzie dobrze, a życie tego młodego chłopca rozsypało się właśnie jak domek z kart.

Rozdział 4

Dwa miesiące po napadzie…


Właśnie skończyła się policyjna odprawa w Wydziale Kryminalnym Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie. Funkcjonariusze rozchodzili się do swoich zajęć.

— Monika, Tomek, zostańcie chwilkę — powiedział łagodnym tonem nadkomisarz Sylwester Głazowski, naczelnik wydziału kryminalnego.

Kosa sięgnęła po łyk wychłodzonej i niesłodzonej kawy, którą przygotowała tuż przed odprawą. W oczekiwaniu na opuszczenie sali przez resztę kryminalnych mimowolnie patrzyła na duży kalendarz, na którym widniała uśmiechnięta policjantka z drogówki i jej kolega, odziany w kombinezon przeznaczony dla policyjnych motocyklistów. Kalendarz miał zachęcać do wstąpienia do służby. Miała poważne wątpliwości, czy po dziesięciu latach zapierdolu w fabryce chciałaby sama jeszcze raz zacząć robotę w tej firmie.

Graba siedział kilka metrów dalej i patrzył na koleżankę. Dopiero teraz zauważył, że chyba coś zmieniła z fryzurą, jakby podcięła włosy, ale pomyślał, że może mu się wydawało. Za to doskonale wiedział, że przeszkadza mu brzuch. Przy swoim wzroście, metr dziewięćdziesiąt, ważył sto dwadzieścia kilogramów. Stanowczo za dużo. Miał już problemy z wiązaniem butów na stojąco, ale nie mógł przestać jeść słodyczy, a dodatkowo, pracując w kryminalnym, działał o różnych godzinach, nie mając czasu zjeść czegoś domowego. Codziennie jakieś hot dogi ze stacji, kebaby, pizza, to robiło swoje, stąd jego waga. Sięgnął po kubek, w którym zaparzył sobie zieloną herbatę. To jedna z niewielu zdrowych rzeczy, które lubił — japońska sencha z liofilizowanymi wiśniami, którą przygotowywał w specjalny sposób. Dbał o to, żeby woda miała między siedemdziesiąt a osiemdziesiąt stopni Celsjusza i zaparzał ją tylko minutę, ani sekundy dłużej. Cały wydział się z niego z tego powodu nabijał, bo uważali, że herbata ma być tylko w torebkach, a sto torebek nie może kosztować więcej niż dwadzieścia złotych. Tomek był innego zdania i właśnie delektował się każdym łykiem swojej japońskiej sakury, gdy z letargu wybudził go szef.

— To jak się ma sprawa z napadem na bank? Stary wczoraj mnie o to zaczepił i pytał o postępy — zapytał, rozparty w fotelu.

Tomek z Moniką popatrzyli na siebie, czekając, kto ma zacząć. Po sekundzie zwłoki inicjatywę przejęła aspirant Kosowska.

— Mamy z pierwszego dnia zabezpieczone nagrania z monitoringu. Mamy rower i kawałek rękawiczki, która i tak nie wiadomo, do kogo należy, a nawet gdyby, to nie udało się z niej wyizolować żadnych konkretnych śladów. Z roweru zresztą też. Rower był kradziony. Pokazaliśmy jego zdjęcia różnym policjantom i jeden dzielnicowy z komisariatu poznał, że to prawdopodobnie rower ukradziony na jego terenie. I tak też było. A konkretnie został zajebany z ulicy Starzyńskiego. Właścicielka go rozpoznała, a rower należał do jej syna. Co jeszcze? — westchnęła i zamyśliła się na koniec.

— Sprawdziliśmy logowania telefonów, trochę ich było, i to w sumie ślepa uliczka — szybko wtrącił się Graba. — Śladów opon nie udało się zabezpieczyć na parkingu, bo wszystko rozmokło przez noc i zostały zatarte. Wzdłuż tej drogi nie było żadnych kamer, a pierwsze nagrania z Rzeszowa pokazały w chuj i jeszcze trochę samochodów, busów, ciężarówek, a odczytanie z nich tablic rejestracyjnych jest wręcz niemożliwe — dodał.

— A uchole? — spytał naczelnik, obracając długopis w palcach.

— Nic nikt nie wie. Twierdzą, że sprawca albo na gościnnych występach, albo zupełnie nie ze środowiska. Sprawdziliśmy także złodziei z Rzeszowa, a właściwie to całego powiatu, czy ktoś z nich, zdolny do takiego napadu, wyszedł z kryminału. Bo może się nie chwalił nikomu, a wywinął numer. No i nie było takich osób. Nikogo nie wytypowaliśmy — opowiadała Kosa. — Nawet próbowałam zahaczyć o ten nóż z nagrania, ale jeden facet ze sklepu z militariami powiedział mi, że takie noże to masowa produkcja chińska, takie pseudo-myśliwskie. A na rynku jest ich tysiące, dziesiątki tysięcy i są do kupienia w setkach sklepów internetowych. Noża nie mamy, ubrań nie znaleźliśmy. Kominiarki również…

— A ślady z banku, zabezpieczone przez techników, nic nie wskazały, jak to w każdym miejscu publicznym. Technicy mówili, że słabo tam sprzątali, więc było wszystko i nic — wtrącił się Tomasz.

— Próbowaliśmy nawet coś połączyć z pracownicą banku. Może go znała? Może w chuja leci, ale… nic to nie dało. Ona do dzisiaj jest na zwolnieniu lekarskim od psychiatry i na silnych lekach. Dostała jakieś mocne stany lękowe, boi się nawet z domu wychodzić. Zresztą, rozmawiałam z nią i to widać z kilometra, że czapka jej się spruła. Strasznie ją sponiewierało. A powiedziała mi tyle, co widzieliśmy na monitoringu, plus to, co do niej mówił, choć sama przyznawała, że pamięta jego zdania ledwo, ledwo. Jednym słowem — tragedia.

— Dobra, jakby coś było nowego, to natychmiast mi meldować. A teraz do roboty — zakończył audiencję naczelnik.

*****

W tym samym czasie, sześć tysięcy pięćset kilometrów od Rzeszowa, łagodne fale Oceanu Indyjskiego oblewały wręcz biały piasek plaży w południowym Zanzibarze. Słońce tonęło w oceanie jak rozgrzany bursztyn wrzucony do misy wody. Kermit leżał na miękkim piasku, który jeszcze przez chwilę trzymał ciepło dnia, jakby nie chciał się pogodzić z nadchodzącym zmierzchem. Delikatna bryza znad oceanu głaskała jego skórę solnym dotykiem, a fale, łagodne i rytmiczne, spokojnie szumiały. W oddali sylwetki palm kołysały się leniwie. Niebo rozlewało się kolorami purpury oraz złota.

Obok Krystiana leżała trzydziestoletnia, smukła brunetka w stroju kąpielowym. Ona także delektowała się widokiem. Powoli wstała, przeciągnęła się i poszła przed siebie w stronę oceanu. Kermit zwrócił uwagę na jej piękne i kształtne pośladki, opaloną skórę oraz burzę czarnych, poskręcanych jak świderki włosów. Poznał ją w jakimś klubie miesiąc temu, a teraz była tu z nim w tym raju. Czasami czuł się, jakby śnił, a nie było to prawdziwe życie. Jeszcze do niedawna nie miał żadnej kobiety, a jego związki kończyły się zwykle po kilku miesiącach. Pracował przy wykończeniówkach mieszkań powstających w Rzeszowie jak grzyby po deszczu, zwykle układając płytki. To znaczy, więcej nie pracował niż pracował, bo wysiadały mu kolana i kręgosłup. Budowlanka, jak podkreślał, jest dla osób młodych, a nie gości, którzy dobiegają do czterdziestki. Dlatego też jechał na długach, zalegał z czynszem za wynajmowane mieszkanie, a bywało rzadko, bo rzadko, ale jednak, że przed końcem miesiąca stać go było jedynie na bułkę z obrzydliwym pasztetem. Na szczęście teraz, myślał, to wszystko odchodzi w niepamięć.

Zapatrzył się w kucającą nad wodą Magdę, pielęgniarkę z jednego z rzeszowskich szpitali, i nawet nieśmiało pomyślał, że może coś im z tej znajomości wyjdzie. Szybko jednak do jego głowy napłynęły kolejne myśli i te nie były już tak różowe. Z ostatniego napadu miał sześćdziesiąt kilka tysięcy złotych. Pospłacał długi, wynajął mieszkanie w centrum Rzeszowa, w jednym z wieżowców, kupił trochę porządnych ubrań, butów, jakiś zegarek, musiał popisać się przed Magdą, więc były wypady, na przykład do Krakowa, do dobrych restauracji, jakieś prezenty, no i oczywiście obecny wyjazd na dwa tygodnie na Zanzibar, który w najdroższej opcji kosztował osiem tysięcy złotych od głowy. Niezaprzeczalnie takie życie sporo kosztowało, a kasa kończyła się.

— Popatrz, jakie piękne jest słońce! — krzyknęła do niego Magda.

Wyrwała go z jego niepokojących myśli, szybko jednak uśmiechnął się do niej i odkrzyknął:

— Cudowne!

Zaraz jednak ponownie wrócił myślami do prozy życia i postanowił, że po powrocie musi kolejny raz, i to szybko, zrobić kolejny napad. Poprzedni przebiegł gładko i przyjemnie, nikt się nim nie interesował, a w lokalnych portalach wyczytał o napadzie same bzdury, które nijak się miały do rzeczywistości.

Nagle poczuł szybkie bicie serca. Przyłożył palce do szyi, popatrzył na stoper zegarka i zmierzył tętno. Wychodziło około dziewięćdziesiąt uderzeń na minutę. Czuł jednak, jakby serce miało mu wyskoczyć z klatki piersiowej. Westchnął i kolejny raz pomyślał: „Znowu ta jebana nerwica i lęki. To się kurwa nigdy nie skończy.”

Zamknął oczy, a po chwili poczuł na swoim ramieniu dotyk Magdy. Uśmiechnął się, choć czuł niesamowity niepokój.

Rozdział 5

Dwadzieścia kilka lat wcześniej…


Maj przyszedł nagle, jakby ktoś odsunął zasłonę z okna po długiej, ciężkiej zimie, która utrzymywała się prawie przez cały kwiecień. Pierwszy ciepły dzień pachniał pyłem rozgrzanego asfaltu, młodym liściem i czymś słodkim, bliżej nieokreślonym. Wiatr był lekki, ale stanowczy, targał gałęziami drzew, jakby je budził, unosząc w powietrze kurz, nasiona i zapomniane myśli. Słońce nie przypiekało jeszcze mocno, ale jego blask miał już letni kolor, żółtozłoty, rozlany po twarzach ludzi i dachach domów. Dla czternastoletniego Krystiana ten dzień nie był jednak radosny. Szedł ze spuszczoną głową przez stary Cmentarz Pobitno w Rzeszowie. Kilkanaście minut później odbył się pogrzeb jego ukochanej mamy, zmarłej na raka.

Trumnę opuszczano powoli, jakby ziemia nie chciała jej przyjąć. Chłopak stał kilka kroków od grobu, z rękami zaciśniętymi w pięści, twarz miał bladą, a oczy suche. Nie dlatego, że nie chciał płakać, ale dlatego, że nie miał już łez. Cisza wokół była gęsta, przerywana tylko odległym szelestem drzew i głosem księdza, który brzmiał jak z radia ustawionego zbyt cicho. Wpatrywał się w ciemne wieko trumny, jakby próbował tam odnaleźć jej twarz, tę z ostatnich dni: wychudzoną, ale wciąż uśmiechniętą, jakby chciała go chronić nawet przed własną śmiercią. Obok ktoś położył rękę na jego ramieniu, ale nie zareagował. Czuł tylko chłód. Nie rozumiał, jak świat może istnieć dalej, skoro ona już w nim nie oddycha.

Jeszcze godzinę po zakończeniu pogrzebu stał ze swoją babcią w miejscu, gdzie pochowano jego mamę. W głowie rozpamiętywał miniony czas. Pamiętał, jak trzymała kubek obiema rękami, bo drżały jej palce, i jak próbowała się uśmiechać, choć oczy mówiły coś innego. Jeszcze wtedy wierzył, że to minie, że leki, szpital, kolejne kroplówki coś zmienią. Ale potem przyszły dni, kiedy już nie wstawała, kiedy szeptała jego imię tak cicho, że musiał się nachylać, żeby je usłyszeć. A on siedział obok, ucząc się, jak wygląda koniec. Choroba zabrała ją powoli, krok po kroku, jakby codziennie wyrywała z niej kawałek, aż nie zostało nic poza ciszą.

Pięć lat wcześniej, po tym jak ojciec skatował jego mamę, ta wylądowała w szpitalu z wybitymi dwoma zębami, pękniętą szczęką, połamanymi żebrami i obrażeniami wewnętrznymi. Ojciec z kolei trafił na śledczak, na Załęże, a później, za lata znęcania się nad nią, wylądował na kilka lat w kryminale. Matka nie chciała go więcej widzieć, a ich prawne rozstanie przebiegło stosunkowo szybko. Co więcej, mama Krystiana nie chciała alimentów, ale coś za coś. Mężczyzna złożył więc wniosek do sądu o pozbawienie siebie praw rodzicielskich i po wielu perturbacjach wszystko ułożyło się jak należy.

Kobieta z synem wyprowadziła się do swojej przyjaciółki z czasów szkolnych, którą los rzucił na Śląsk, do Bytomia. Tam znalazła pracę, wynajęła mieszkanie, ale już nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Jak sama wielokrotnie powtarzała, miała tylko tego jednego, jedynego… Krystiana. Kochała go nad życie.

Chłopak szybko zaadaptował się w nowym miejscu i szkole. A że mama wróciła do panieńskiego nazwiska Żaba, to i on stał się Krystianem Żabą. Nietrudno więc zrozumieć, jak została mu nadana ksywka przez kolegów.

Te pięć lat na Śląsku to był najbardziej beztroski czas w jego życiu. Latem, kiedy słońce prażyło dachy familoków, a asfalt kleił się do trampek, chłopcy z osiedla, w tym i Kermit, znikali. Rozpływali się gdzieś między kikutami starych szybów, zarastającymi torami kolejowymi i czarnymi wzgórzami hałd, które dla nich były górami, zamkami, statkami kosmicznymi. Śląsk ich dzieciństwa nie pachniał świeżością, pachniał smarem, pyłem i ziemią rozkopanych ogródków działkowych, z których nie raz znikały jabłka, gruszki i pierwsze porzeczki.

Biegali tam, gdzie nie chodził nikt przy zdrowych zmysłach, po starych wiaduktach, zarośniętych chaszczami podwórkach, między walącymi się barakami. W kieszeniach mieli kamienie — dla zabawy, dla obrony, dla kolekcji. Każdy z innej hałdy, innego koloru, innego czasu. Rzucali nimi do celu, do siebie, do świata. Nie było dnia bez krzyków, bez śmiechu, bez siniaka. Bili się jak bracia, po czym zapominali o wszystkim pięć minut później, dzieląc się oranżadą w szklanej butelce albo dziesięcioma groszami na lizaka z kiosku. Ich przyjaźń była jak kurz na butach, codzienna, trwała, nie do starcia.

Znać ich było można po rozbitych kolanach, po ziemi za paznokciami, po błysku w oku — tym, który mówił: „Jeszcze nie wracajmy do domu”. Bo dom był wtedy, kiedy słońce już znikało, a matka krzyczała z balkonu. Ale póki dzień trwał, byli wolni. Władcy czarnego świata, który, choć brudny, choć twardy, należał tylko do nich.

Wraz ze śmiercią matki jego życie rozsypało się na części. Został wyrwany wręcz z korzeniami z dotychczasowego świata. Na Śląsku nie miał rodziny, a jedyną, jaką posiadał, była babcia w Rzeszowie. I tam też się przeniósł, jako nastolatek. Wkrótce rozpoczął naukę w budowlance, a edukację zakończył na zawodówce, choć jeszcze na Śląsku nauczyciele podkreślali, że jest mądrym chłopcem i przede wszystkim inteligentnym. Wychowawczyni, pani Zielińska, z którą miał biologię, mówiła nawet, że kiedyś zostanie lekarzem. No cóż… nie wyszło. Babcia go kochała, ale nie była w stanie go upilnować, ponieważ jak każdy młody chłopak, potrzebował ojca, który go od czasu do czasu ustawi do pionu. Zaczęły się drobne narkotyki, alkohol, jakieś kradzieże sklepowe i tak upływało mu życie.

Pewnego razu, włócząc się z kolegami po osiedlu Baranówka, natrafił na grupę żuli. W jednym z nich rozpoznał swego ojca, którego ostatni raz w życiu widział wtedy, kiedy katował matkę. Był podpity, zbuntowany, silny, niejeden raz wdawał się w bójki, więc ruszył na spotkanie z byłym tatą. Tak jak stał, zamachnął się i potężną bombą usadził go na ziemię. Z przestawionego nosa starszego mężczyzny krew lała się gęstym strumieniem. Odchodząc, rzucił do leżącego na ziemi:

— To za matkę, chuju…

Nigdy więcej go już nie zobaczył, nawet czasami w późniejszym życiu zastanawiał się, czy jeszcze żyje. Nachodziły go jakieś sentymentalne myśli, bo w końcu, co by nie mówić, był to jego biologiczny ojciec, ale uznał, że tamto życie było kiedyś i już nie ma do niego powrotu. A poza tym uważał, że z menelem raczej nie da się ułożyć na nowo rodzinnych relacji.

Był agresywny, nawet bardzo agresywny, wszystko go denerwowało, dołowało, nie widział na tym świecie miejsca dla siebie. Potrafił zdemolować pokój z błahego powodu, jak wtedy, kiedy coś mu nie poszło podczas grania na komputerze. Babcia to zauważała, ale nie wiedziała, co ma zrobić. Porada przyszła od sąsiadki, której wnuczka chodziła do psychologa. Tak Krystiana wysłała na psychoterapię, choć w tych czasach był to ogromny wstyd przed znajomymi. Bo jak tu chodzić do kogoś, kto zajmuje się czubkami? Z oporami, po wielu kłótniach i błaganiach babci, jednak udało się go wysłać do psycholog. Zrobiła na nim ogromne wrażenie, pierwsza kobieta, na oko przed trzydziestką, która w ten sposób się nim interesowała.

Lubił gabinet, w którym było tak przytulnie, tak miło i czuł, że nie jest ludzkim śmieciem, nikomu niepotrzebnym.

— Jak się dzisiaj czujesz? — zapytała.

— Nie wiem… znowu miałem to uczucie, że… że coś jest ze mną nie tak. Serce wali jak oszalałe, ręce mi się trzęsą, a w głowie tylko jedno, że zaraz umrę. Albo zwariuję — odpowiedział jej, unikając kontaktu wzrokowego.

— Zdarzyło się to w jakiejś konkretnej sytuacji?

— W autobusie. Jak zawsze. Nagle zrobiło się duszno, ludzie blisko… i wtedy ten znajomy lęk. Już się nawet boję wychodzić z domu. To zaczyna mnie paraliżować.

— Rozumiem. Czyli zaczynasz unikać miejsc, które mogą wywołać atak paniki?

— Tak… nawet szkoła. Udaję, że jestem chory. Czasami wydaje mi się, że mam coś z sercem… — wypowiadał te słowa, patrząc w podłogę.

— To bardzo częste w nerwicy lękowej. Nasze ciało reaguje intensywnie na emocje, a my myślimy, że to objaw choroby fizycznej. Serce, oddech, zawroty głowy, wszystko realne, ale nie zagraża życiu.

— Tylko że to czuć naprawdę. Jakby ciało krzyczało. A w głowie głos: „To koniec, zaraz umrzesz.”

— To głos lęku. A lęk to mistrz wyolbrzymiania. Czasem mówimy, że ma „czarne okulary”, przez nie wszystko wygląda strasznie. Ale to nie znaczy, że jest prawdziwe.

— Tylko jak to odróżnić? Jak nie wierzyć własnemu ciału?

— To część procesu terapii. Będziemy uczyć się rozpoznawać te sygnały i je „odkodowywać”. Twoje ciało nie kłamie, ale też nie musi mieć racji w interpretacji. To jak fałszywy alarm przeciwpożarowy, piszczy, choć nie ma ognia.

— Czyli… nie jestem chory? To nie serce?

— Twoje serce jest zdrowe. Ale boi się, bo twój mózg daje mu sygnał zagrożenia. I to nad tym sygnałem możemy pracować. Krok po kroku — powiedziała te słowa z delikatnym uśmiechem. Lubił ten uśmiech. Wiedział, że mógł jej ufać.

— A jak długo to potrwa?

— Każdy ma swój rytm. Ale już dziś zrobiłeś pierwszy, bardzo ważny krok, przyszedłeś i mówisz o tym. To ogromna odwaga.

— Nigdy tak o sobie nie myślałem…

— To może czas zacząć. A ja będę obok, żeby ci w tym pomóc.

I pomogła, ale tylko na początku, a finalnie, w jego mniemaniu, go zdradziła, bo uważał, że na przestrzeni lat, podczas trzeciej psychoterapii, zależało jej tylko na jego pieniądzach, traktowała go jak żywy bankomat. Później jeszcze trafił do psychologa, faceta. Ten mu podczas kilku spotkań wyjaśnił schematy, które działają w jego głowie, zadał ćwiczenia do domu, m.in. ćwiczenia uważności, powiedział, żeby przeczytał kilka książek znanych amerykańskich psychoterapeutów i było już dużo lepiej, choć jak sam mówił, demonów nigdy mu już się nie da pożegnać. One wracają, czasami z ogromną mocą, czasami słabiej, ale da się z tym jakoś żyć, a czasami da się nawet być szczęśliwym.

Rozdział 6

Luty, kilka miesięcy po pierwszym napadzie…


Kilka lat wcześniej Kermit pojechał na Śląsk, by wykonać zleconą robotę. Układał płytki w jakiejś galerii handlowej. A że robota miała trwać tydzień, przy okazji postanowił odwiedzić Bytom, którego od śmierci matki nie widział. Wcześniej nie czuł takiej potrzeby, a może to miasto źle mu się kojarzyło po wszystkim? Nie wiedział tego. Włóczył się po ulicach Mariackiej, Browarnianej, Kościelnej, Murarskiej, placu Grunwaldzkim, aż wreszcie na Rycerskiej zauważył mężczyznę w wieku podobnym do jego. „On czy nie on?”, zastanawiał się.

— Sławek? — podszedł i zapytał.

Mężczyzna odwrócił się i przypatrywał Krystianowi.

— Kermit?

— Ja pierdolę, to naprawdę ty! — uśmiechnął się i wystawił rękę na przywitanie.

— Ze dwadzieścia lat cię nie widziałem.

— A może i więcej będzie.

Okazało się, że Sławek to jeden z kumpli, z którymi za małolata włóczyli się po Bytomiu, a wręcz przyjaciel. Ich kontakt urwał się na dobre aż do teraz. Umówili się na kolejny dzień po robocie Kermita. Wypili sporo piw, a Krystian dowiedział się, że kumpel pracuje w Bytomiu w… policji. Krystian nie miał nic do policjantów, ale mocno się zdziwił, że kolega, który był kiedyś pierwszy do kradzieży słodyczy, teraz sam gania złodziei. Ich przyjaźń ponownie rozkwitła. Nawet po wyjeździe ze Śląska utrzymywali kontakt telefoniczny i przez media społecznościowe. A kilka razy w roku odwiedzali się podczas weekendów: to w Rzeszowie, to w Bytomiu. Pies, nie pies, ale tak naprawdę ten pierwszy bank to się od niego zaczął, od Sławka.

A było to tak: pewnego razu Kermit przyjechał na kilka dni do kolegi i zatrzymał się u niego w domu. Żona Sławka na siłę chciała mu poszukać kobiety, a właściwie to chyba nawet żony. Tak też wylądował na grillu, na którym druga połówka Sławka poznała go ze swoją koleżanką, Anetą. Ze znajomości nic nie wyszło, no może poza poalkoholowym seksem, ale wcześniej Sławek, już podpity, opowiadał mu o robocie policyjnej. Żona i kumple z pracy mieli dość jego opowieści, więc wyżalić mógł się tylko koledze, a Kermit słuchał tych historii z uwagą. Usłyszał między innymi o napadach na placówki bankowe na Śląsku, przy której to sprawie pracował Sławek. Opowiadał, że najlepiej takie napady robić w czasie deszczu lub padającego śniegu, bo psy policyjne nie potrafią wtedy podjąć tropu. Mówił, że trzeba uważać na kamery monitoringu, a te mogą być wszędzie — na sklepach, firmach, u prywatnych ludzi. Mówił, że na robotę złodziej nie może brać telefonu, bo mogą go powiązać po logowaniach. Opowiadał o ochroniarzach, a właściwie o ich braku w większości takich gównianych placówek. Wyjawił mu wiele niuansów, które odróżniały amatora od zawodowca. I to wówczas, a właściwie po tym, jak obudził się w łóżku obok poznanej dzień wcześniej Anety, uzmysłowił sobie, że taki napad może zmienić jego życie na lepsze, wystarczy się do tego dobrze przygotować.

Do drugiego skoku przygotowywał się właściwie od przyjazdu z Zanzibaru. Zamieszkał u pielęgniarki i codziennie wyjeżdżał busem, twierdząc, że jedzie wykonywać prace wykończeniowe w firmie, której jest szefem. Tak brzmiała wersja oficjalna. Ta nieoficjalna była taka, że jeździł na obserwację banku w centrum Rzeszowa, przy Hali Targowej. Z każdym dniem miał coraz większe obiekcje przed napadem. Uważał, że nie podoła takiemu wyzwaniu. Któregoś piątku zwrócił uwagę na mały kantor w pobliżu placu handlowego. Codziennie, jak przypuszczał, po pieniądze przyjeżdżał tam mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Facet wyraźnie utykał i chodzenie sprawiało mu wiele trudności, dlatego starał się zaparkować blisko wejścia swoim Mercedesem SUV-em. Po kilku dniach obserwacji doszedł do wniosku, że to ewidentnie był właściciel kantoru. Zawsze wchodził do budynku z plecakiem, na oko pustym, bo wklęsłym, a wychodził z wypełnionym. Może to i naiwne myślenie, ale Kermit uznał, że muszą to być pieniądze.

Wreszcie nadszedł luty. Po śnieżycach przyszło nadzwyczajne ocieplenie, zrobiło się dziesięć stopni Celsjusza w dzień i często lał deszcz. Zima zupełnie zwariowała, a pogoda była bardziej wiosenna. Poniedziałek miał być jego dniem. Wcześniej pojechał aż do Tarnowa, do ciucholandu, po ubrania potrzebne do napadu. Zamówił także kilka kominiarek, takich jak te poprzednie, a kurier dostarczył je do mieszkania Magdy. W innym sklepie kupił ponownie nóż z pochwą oraz pistolet, wierną replikę poczciwego, policyjnego Glocka. Tyle że jego egzemplarz strzelał plastikowymi kulkami. Kupił także elektryczną hulajnogę, z której zdjęto blokadę prędkości. Tym samym potrafiła ona rozwinąć prędkość nawet siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Busa zaparkował w pobliżu placu targowego na Dworaka, gdzie o tej porze roku i przy takiej pogodzie nie było żywego ducha. Zaczaił się w pobliżu szczęk handlowych w centrum Rzeszowa i czekał. Facet Mercedesem przyjeżdżał plus minus kilka minut w okolicach godziny siedemnastej, od poniedziałku do piątku. Wtem z pewnej odległości usłyszał śmiechy dziewczyn — nastolatek. Skrył się w mroku jednej ze szczęk. Nie mogły go widzieć, za to on je widział doskonale. Było ich pięć, a wszystkie trzymały parasolki. Popatrzył na przegub lewej ręki, na zegarek. Na wyświetlaczu widniała godzina siedemnasta czternaście. „Kurwa”, pomyślał. Nie miał na to jednak wpływu, że faceta nie ma. Do samego kantoru nie chciał wchodzić, bo obsługująca go kobieta siedziała za jakąś pleksą czy szybą i nie wiedział, czy uda mu się zmusić ją do wydania pieniędzy. Ryzyko wpadki było ogromne. Wkurwiony i przemoczony pojechał na hulajnodze do swojego busa. Wszystko było nie tak, a teraz jeszcze wiedział, że policjanci będą mieli nagranie z nim z poniedziałku. We wtorek i środę nie padało, dlatego nie podjął się napadu. Ponownie wrócił w to miejsce w czwartek. Porządnie lało, a na mieście prawie nikogo nie było. Obiecał sobie, że jeśli właśnie w ten dzień napad nie wypali, to odpuszcza. Nie musiał. Mężczyzna podjechał dokładnie dwie minuty przed siedemnastą. Wysiadł z czarnego auta i powoli, jak zwykle utykając, ruszył do kantoru. Kilka minut później wyszedł. Otworzył czarną parasolkę i popatrzył gdzieś w niebo. Ulica była prawie pusta. Lampy uliczne rzucały matowe, rozmazane światło przez strugi deszczu. Krople bębniły o dachy samochodów, tworząc jednostajny, nerwowy rytm. Właściciel kantoru zapiął kurtkę pod samą szyję i ruszył w stronę swojego czarnego SUV-a. Plecak z dziennym utargiem ciążył mu na ramieniu jak worek z ołowiem. Kilkaset tysięcy w gotówce. Zza rogu, niemal bezszelestnie, wyjechała na chodnik elektryczna hulajnoga. Jej kierowca miał na sobie czarną kurtkę z kapturem głęboko nasuniętym na twarz, na której miał dodatkowo kominiarkę. Zeskoczył, gdy jeszcze się toczyła, i w ułamku sekundy był przy utykającym mężczyźnie.

— Dawaj plecak. Już, kurwa — głos był płaski, bez emocji. W ręku napastnika błysnęła stalowa replika Glocka. Nie drżała. Celował prosto w klatkę piersiową. Właściciel kantoru cofnął się o krok, zgiął lekko kolana.

— Co ty, kurwa, robisz?! — warknął. — Odłóż to gówno.

— Nie będę, kurwa, powtarzał — mężczyzna zrobił krok do przodu. Kaptur zsunął mu się nieco do tyłu.

— Nie masz pojęcia, co robisz — napadnięty mówił szybko, próbując utrzymać głos w ryzach. W prawej dłoni ściskał kluczyki, w lewej pasek plecaka.

— Dawaj to, albo cię zajebię! — wycedził napastnik.

Pistolet powędrował wyżej, teraz lufa prawie dotykała kurtki. Mężczyzna warknął coś pod nosem i spróbował odepchnąć broń ramieniem. Zrobił krok w bok, ale wtedy Kermit uderzył go z całej siły pięścią w twarz. Mężczyzna runął na ziemię, prosto w kałużę. Plecak spadł obok. Krztusząc się krwią, próbował go chwycić, ale napastnik kopnął go z całej siły w klatkę piersiową.

— Mówiłem, żebyś mnie nie wkurwiał! — krzyknął.

Krystian szybko chwycił plecak i jeszcze raz kopnął właściciela kantoru, tyle że tym razem w brzuch. Właściciel uderzył głową o mokrą nawierzchnię. Jęknął. Kermit wsiadł na hulajnogę i odjechał, niknąc w szarości nocy. Wjechał w ulicę 8 Marca, pędził ile fabryka dała w stronę rzeki Wisłok. Następnie zjechał na drogę dla rowerów i pod mostem wyjechał wprost na dobudowaną do niego kolejną drogę dla rowerów. Nie było żadnych ludzi, mijał tylko samochody stojące w korku. Skręcił w ulicę Dworaka i dojechał do jej końca. Tam stał jego bus z przyczepionymi tablicami, ukradzionymi tego samego dnia na jednym z parkingów. Popatrzył w lewo, w prawo, nikogo nie było. Wskoczył z hulajnogą do budy i tam się przebrał z kompletnie przemoczonych ubrań. Włożył je, jak podczas pierwszego napadu, do worka, wraz z repliką broni i nożem, którego nawet nie wyciągnął. Wszystko starannie zawiązał i wsunął pod worki z odpadami. Hulajnogę i plecak z łupem położył w rogu budy i przykrył płytami gipsowo-kartonowymi. Dodatkowo rzucił na to jakieś stare, brudne folie malarskie. Ostrożnie wysiadł, popatrzył dookoła, ale nic nie zauważył. Otaczała go jedna wielka czerń. Serce tłukło się w jego klatce jak przerażony ptak zamknięty w klatce. Czuł, jakby puls rozsadzał mu skronie. Krew dudniła w uszach tak głośno, że przez chwilę nie słyszał nawet deszczu. Dłonie drżały. Nie tak lekko, jak po kawie, ale nerwowo, spazmatycznie, jakby mięśnie chciały uciec spod skóry. Trzymał kierownicę busa, ale czuł, że lada moment ją wypuści. Pot lał się z niego mimo zimna. Krople spływały z czoła, z tyłu karku, po kręgosłupie, zimne, lepkie, obrzydliwe. Oddech rwał się, krótki i płytki, jakby płuca nagle stały się za małe. Zaciskał zęby, próbując uspokoić oddech, ale nie dawał rady. Gardło miał wysuszone do bólu, jakby przełykał piasek. Twarz piekła, policzki pulsowały od nagłego przypływu krwi. Usta drgały. Nie panował już nad mimiką. Mózg działał jak na dopalaczach: chaos, błyski, strzępy obrazów. Chciał się ruszyć, ale ciało odmawiało współpracy, jakby wszystkie mięśnie były jednocześnie spięte i zwiotczałe. Serce nadal waliło. Szybko. Zbyt szybko. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Zacisnął powieki. Zaczął szeptać do siebie.

— Spokojnie… spokojnie, kurwa… już po wszystkim… już po…

Ale to nie pomagało. Napad trwał może minutę, ale echo adrenaliny nie chciało ucichnąć. Wiedział, że długo nie zaśnie tej nocy. Jeśli w ogóle. Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. Zaplanował, że pojedzie autem w stronę miejscowości Krasne. Tak też zrobił. Tam, w ustronnym miejscu, zmienił tablice rejestracyjne na swoje i postanowił wyjechać od strony osiedla Załęże w Rzeszowie. Jadąc, poukładał sobie pewne rzeczy w głowie i uznał, że musi sprzedać busa. To już drugi raz, ktoś mógł go zobaczyć i połączyć kropki. Nawet wiedział, komu sprzeda pojazd. Znajomy z Ukrainy chciał kupić samochód dla brata, który także zajmował się budowlanką, tyle że na Ukrainie. Podjechał przed klatkę schodową bloku Magdy. Deszcz nadal padał, wręcz zacinał. Wyciągnął hulajnogę i plecak spod sterty budowlanych szpargałów i zaniósł wszystko do piwnicy. Jego pielęgniarka miała nocny dyżur, więc nie musiał się śpieszyć. Nie musiał również obawiać się, że kobieta odkryje, co schował w piwnicy. Wiedział, że Magda nie zagląda do niej, bo się… zwyczajnie boi ciemności i, jak sama mówi, żuli, którzy czasami potrafią spać w korytarzach. Zamknął się od środka, ułożył hulajnogę pod ścianą i chwycił za plecak. Serce znowu łomotało mu jak oszalałe. Tak naprawdę nie wiedział, co było w plecaku, a jeśli już, to ile tego było. Rozsunął zamek i omal nie upadł. Plecak był wyładowany plikami banknotów. Liczył je kilka razy tej nocy. Wyszło ponad trzysta tysięcy złotych, dwadzieścia tysięcy euro i kilkanaście tysięcy dolarów. Tej nocy już nie usnął.

Rozdział 7

Tydzień po drugim napadzie…


Dochodziła ósma rano. Nadkomisarz Sylwester Głazowski nerwowo stukał palcami o blat biurka, na którym leżały akta spraw i dopita do połowy filiżanka kawy. Za oknem słychać było szum przejeżdżających samochodów i gdzieś w oddali syreny karetki pogotowia, która prawdopodobnie właśnie wyjechała z pobliskiego pogotowia przy ulicy Poniatowskiego. Minutę wcześniej zadzwonił i poprosił o przyjście Moniki i Tomka. Chwilę później para policjantów weszła do gabinetu naczelnika. Grabiec poluzował pasek spodni, bo od pewnego czasu już go mocno uciskał podczas siedzenia na krześle. „Czas chyba schudnąć”, pomyślał.

Kosa usiadła tuż obok biurka naczelnika kryminalnego. Zauważyła, że Głazowski był oficjalnie mocno zmęczony, a nieoficjalnie widać było jak na dłoni, że męczy go kac. Od pewnego czasu właściwie wszyscy kryminalni zwracali uwagę na to, że ich szef był coraz częściej zmięty. Chodziły plotki, że niezbyt dobrze układało się w jego rodzinnym domu. Mówiąc wprost, żona z dwójką dzieci wyprowadziła się i mieszkał od kilku tygodni sam. Monika od kogoś z komendy nawet słyszała, że pan nadkomisarz znalazł sobie na wojewódzkiej kochankę. Szybko się skończył ten policyjny romans, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Nie było jej jednak szkoda naczelnika. Jeśli to prawda z tą kochanką, to dla niej był, jak to lubiła powtarzać o niewiernych facetach, „chuj na kaczych łapach”.

— I jak tam z tym Frankowskim? — zapytał Głazowski.

— Dzwoniłam kilkanaście minut temu do szpitala. Nic się nie zmieniło, czyli po uderzeniu głową o ziemię ma wstrząśnienie mózgu, a po zawale serca i operacji jakoś dochodzi do siebie. W każdym razie lekarz powiedział mi, że raczej nie ma już zagrożenia życia.

— Raczej?

— Raczej, bo nigdy nic nie wiadomo. Nawet teoretycznie zdrowy człowiek może nagle upaść i zakończyć żywot, dlatego setki mi nie dał, ale… jest duże prawdopodobieństwo, że będzie dobrze.

— Po chuj się z tym chłopem szarpał…

— A ty byś się nie szarpał, jakbyś miał w plecaku tyle pieniędzy? — przerwał Grabie naczelnik.

— Niby tak, ale jednak jak już facet celowałby we mnie bronią, to chyba inaczej bym się zachował.

— Tak to sobie możemy tu dywagować i gdybać na spokojnie.

— No niby tak.

— Dobra, nieważne. Ważne, że dostał omłot i teraz mamy z tym gnój. Minął tydzień, coś wam przyszło do głowy, da się ten kantor z czymś połączyć?

— Cały wydział uruchomił swoich ucholi, ale nikt nic nie wie, podobnie jak z tym napadem na bank z listopada. Ale model działania jest zupełnie inny. I tam był bank, a tu kantor. Jakoś trudno mi na tym etapie to ze sobą skleić. Co do kantorów, to ostatni taki napad, taki, czyli że kantorowiec został napadnięty w Rzeszowie, miał miejsce dwadzieścia lat temu. Facet dostał pałką przez głowę. Sprawców nie wykryto. A na całym Podkarpaciu ostatni napad, w którym fizycznie ucierpiał kantorowiec, miał miejsce piętnaście lat temu. W Przemyślu został wtedy zastrzelony właściciel kantoru…

— To akurat pamiętam, byłem wtedy młodym policjantem w dochodzeniówce i coś tam robiłem przy tej sprawie. Tam w grę wchodzili jacyś ludzie z Warszawy, jakaś zorganizowana grupa przestępcza, nie wiem, czy nawet nie Pruszków lub Wołomin, ogólnie sprawa także nie jest wykryta.

— To naczelnik robił w Przemyślu? Nie wiedziałam.

— A robiłem, a po kilku latach los mnie zesłał do Rzeszowa i tak się tu męczę z wami — delikatnie uśmiechnął się szef kryminalnego. — Dobra, Graba, a co z tym monitoringiem?

— To tak. Sprawcę widać, jak ucieka na hulajnodze, ginie nam pod koniec ulicy 8 Marca, w okolicach bloku Piłsudskiego 1. Kawałek dalej pojawia nam się na drodze dla rowerów nad Wisłokiem, tam łapie go miejski monitoring, choć jest złej jakości. No, ale widać, że jedzie na tej hulajnodze. Przejeżdża pod mostem i łapie go tym razem monitoring ze szkoły, z ZDZ. Wjeżdża na most dla rowerów i jedzie w kierunku jednostki na Lwowskiej. I zapada się pod ziemię… Ja to bym zwrócił się do mediów, żeby na portalach umieścili komunikat o facecie na hulajnodze, przecież tam wtedy przejeżdżało przez Most Lwowski dużo samochodów…

— Przecież już o tym rozmawialiśmy, prokurator nie daje zgody, tym bardziej że media nic nie wiedzą o napadzie — przerwał mu w pół zdania Głazowski.

— I tak zawsze jest. Nie łapiemy złodzieja w dwadzieścia cztery godziny, to powinny iść natychmiast komunikaty. Ktoś coś ze świadków zawsze zobaczy, a tak zawsze taka partyzantka i działania tajne przez poufne.

— No i co ja mam z tym zrobić? Tyle już robisz w policji i nadal na to narzekasz? Gdyby to ode mnie zależało, to też bym tak zrobił, ale…

— Wracając do kamer… Akurat w ten dzień zjebał się miejski monitoring ze skrzyżowania Rejtana z Lwowską. Na jednostce są kamery i chłop nie spierdolił wzdłuż ogrodzenia. Mógł przejechać na drugą stronę ulicy, ale tam łapnęłyby go kamery z budynku terytorialsów. Mógł pojechać prosto aleją Rejtana, ale tam jest z kolei hotel i tam także sprawdziliśmy nagrania. Nie ma go…

— Mógł nas w chuja zrobić i pojechać na pasach, ponownie w stronę centrum Rzeszowa lub na drugi brzeg Wisłoka, ale tam jest z kolei market z monitoringiem i tam także na nagraniach nie ma nikogo — dodała Monika.

— Jeśli nie jest kosmitą lub duchem, to pozostaje tylko ulica Dworaka…

— Ciemno w chuj i żadnego monitoringu sensownego, bo ten wojskowy obejmuje tylko jednostkę i kawałek za ich płotem — wtrącił Graba.

— O tej godzinie i przy takiej pogodzie tam nikogo nie ma. Więc na bank z tej ulicy wyjechał złodziej. Ale co z tego? Samochody z różnych nagrań, czy to z Rejtana, czy to z Lwowskiej, czy te jadące w kierunku centrum, widać kilkadziesiąt metrów dalej. Należałoby przeanalizować wszystkie auta jadące z i do tego miejsca i wyeliminować takie, które były wcześniej na nagraniach — dopowiedziała Kosa.

— No i tak trzeba zrobić — stuknął naczelnik palcami głośno w blat biurka.

— Jezu, naczelniku, to jest robota na godziny oglądania. Może ktoś by nam pomógł? — zapytał Graba, błagalnie patrząc w oczy szefa.

— A wiecie, że to dobry pomysł? Mam nawet kandydatkę…

— Tylko może nie Renatę, bo ona to będzie robić do grudnia, narzekając, że wjebaliśmy ją w nie swoją sprawę — wtrąciła Kosowska.

— Renata idzie na urlop, więc tak czy tak odpada. Ale nie mówiłem wam, przychodzi do nas od jutra Agnieszka Poznańska. Młoda policjantka od wywiadowców, napisała kwity o przeniesienie do nas już dwa razy, ale nie chciał jej puścić naczelnik Kowalski. Pogadałem ze starym, bo potrzeba nam rąk do pracy i dało się ją do nas przenieść… Kowalski się na mnie za to obraził. Ale chuj z nim. Tu nie ma sentymentów.

— Nie znam jej — skwitowała Monika.

— A ja o niej chyba słyszałem. To nie jest przypadkiem ta, co goniła złodzieja i za nim wskoczyła do Wisłoka, a na drugim brzegu, jak go złapała za nogę, to ją pogryzł?

— Dokładnie. Ta sama — uśmiechnął się naczelnik.

— A to wiem już, tylko nazwiska nie kojarzyłam — zreflektowała się Kosa.

— Dodam, że już pogryziona, zrobiła mu jakieś duszenie czy coś w tym stylu i chłop odpuścił — dopowiedział z dumą w głosie Głazowski.

— Widzę, że dobra zawodniczka — uśmiechnęła się Kosowska.

— To teraz niech się dziewczyna wykaże w nowym miejscu i przeglądnie monitoring.

— Tak będzie, Tomaszu. A teraz idźcie już do roboty jakiejś, bo mnie tak łeb napierdala, że zaraz oszaleje.

Rozdział 8

Dwa tygodnie po napadzie na kantorowca…


Po babci, która zmarła kilka lat temu, odziedziczył działkę, która leżała na terenie rzeszowskich ogródków działkowych, u zbiegu alei Krzyżanowskiego i Armii Krajowej. Kermit chciał nawet sprzedać działkę, ale nigdy nie miał do tego głowy, i całe szczęście, bo teraz była mu niezwykle potrzebna. Pamiętał z czasów, kiedy był nastolatkiem, że babcia uwielbiała to miejsce. Co roku, od kwietnia do końca października, działka tętniła życiem od wczesnego poranka. Między grządkami delikatnie kołysał się koper, pachnący intensywnie, świeżo, lekko anyżowo. Gdy słońce wznosiło się wyżej, z każdej strony dawało się słyszeć ciche brzęczenie. Pszczoły, trzmiele i inne owady uwijały się wśród kwiatów, jakby każda sekunda była na wagę złotego nektaru. Pod jabłonią unosił się cień, chłodniejszy i pełen wilgotnego aromatu ziemi. Obok rosły grube łodygi pomidorów, ich liście dawały wyrazisty, lekko cierpki zapach, który mieszał się z wonią mięty i tymianku. Między rzędami marchwi i pietruszki ziemia była jeszcze wilgotna po porannym podlewaniu, pachniała ciężko, prawdziwie, jakby przypominała, że wszystko tu żyje dzięki niej. Z tyłu działki rozciągała się rabata z liliami, różami i lawendą. Lawenda przyciągała motyle, barwne, spokojne, zawieszone nad fioletowymi kwiatostanami jak obrazy. Na starym krzaku agrestu dojrzewały już zielone, nieśmiało pękające kuleczki, a obok nich wiśnie i czereśnie sypały czerwienią wśród liści, kusząc ptaki i dzieci. Cała działka pachniała życiem, ziołami, wilgotną ziemią, sokiem dojrzewających owoców i ciepłym powietrzem, które drgało nad nagrzanymi ścieżkami z kamieni. To było miejsce, gdzie czas zwalniał, a każdy oddech przynosił inny zapach, inny dźwięk, inne wspomnienie.

Wtedy miał to wszystko, mówiąc brzydko, w dupie. Z wiekiem polubił przyrodę, las, ale teraz, w jego nowym życiu, działka była mu przede wszystkim potrzebna do schowania pieniędzy. Niemniej jednak niedawno zabrał na nią Magdę i ta napaliła się na sadzenie, pielenie i co tam jeszcze robi się na działce. Ale to dopiero wiosną. Druga połowa lutego była nadzwyczaj ciepła; czytał na jakimś portalu, że w historii pomiarów nie było drugiego tak ciepłego lutego. W południe termometry pokazywały nawet dwanaście stopni Celsjusza, a gdy czasami wyszło słońce, czuł, jakby była już pełnoprawna wiosna.

Rano przyjechał z narzędziami do murowanego domku działkowego. Babcia o niego dbała i wyglądał on prawie jak zwykły dom. Owszem, trzeba było coś w nim poprawić i podreperować na zewnątrz, ale i tak wyglądał dobrze, a nawet bardzo dobrze. Za te drobne remonty planował zabrać się wiosną. Teraz ściągnął dywan i oderwał deski z podłogi, pod którymi znajdowała się około dziesięciocentymetrowa betonowa wylewka.

Beton był twardszy, niż się spodziewał. Zanim jeszcze uniósł młot udarowy, poczuł, jak pot spływa mu po karku, choć było dopiero po ósmej w ten sobotni poranek. Powietrze stało, pachniało kurzem, starym drewnem i potem. Oparł się na kolanach, przyłożył końcówkę młota do narożnika przy ścianie i wcisnął spust. Maszyna zaryczała, drgnęła mu w dłoniach jak wściekłe zwierzę. Posypały się pierwsze odpryski betonu, drobne, ale wystarczające, by kurz zatkał nos i wgryzł się w gardło. Szyba w oknie zadrżała. Każdy kolejny fragment podłogi stawiał opór. Wkrótce był cały oblepiony pyłem. Miał wrażenie, że oddycha cementem. Ramiona bolały. Kolana szczypały od nacisku. W kącikach oczu czuł ostre drobiny. Ale nie przestawał. W końcu zrobił krótką przerwę, opierając się na uchwycie narzędzia. Przez otwarte drzwi wpadał tylko dźwięk samochodów przejeżdżających przez aleję Armii Krajowej. Wypił kilka łyków wody mineralnej i wrócił do roboty. Wreszcie wykonał dziurę w wylewce. Gdy skończył, oparł się plecami o ścianę i spojrzał na wykutą jamę. Dno wciąż pokrywał unoszący się pył. Beton był pokonany. Następnie przy pomocy łopaty wykopał dół. Głębokość przemarzania gruntu to około sto centymetrów, ale z racji ukrycia pieniędzy potrzebował więcej miejsca, dlatego kopał głębiej. Po wszystkim pozostało tylko wsadzić kasę z napadu.

— Co to pan sąsiad tu robi? — słysząc te słowa, aż mimowolnie drgnął i przestraszył się.

— Może się przedstawię. Zygmunt Siewiera, mam tu działkę obok. A pan to… wnuczek pani Żaby? Chyba tak?

— Tak… tak… ale mnie pan przestraszył.

— Moja babcia mawiała, że jak się ma czyste sumienie, to nie ma się czego bać… Oczywiście żartuję — zaznaczył wyglądający na około osiemdziesiąt lat mężczyzna.

— Sumienie mam czyste, tylko tak tu pusto i spokojnie, że się nie spodziewałem żywej duszy.

— A sam już teraz zostałem na tym świecie, to i w domu się często nudzę, a ta działka to jedyne, co mi w życiu pozostało. No i moja Marysia tak lubiła tu przyjeżdżać… Wie pan, wiele wspólnych wspomnień. Niestety rok temu odeszła… — staruszek się zasmucił.

— Przykro mi…

Stali tak w niezręcznej ciszy, gdy pan Zygmunt ponownie zapytał:

— To co, pan tu robi?

— A chcemy tu z narzeczoną coś porobić na tej działce. Żeby było tak jak za czasów babci. I tak sprawdzałem, co tu się dzieje z tym domkiem. Wyszło, że jest jakiś poważny przeciek, a że sam robię w budowlance, to się tym zająłem.

— I co teraz?

— Po usunięciu problematycznej części zrobię nową wylewkę z pełną izolacją poziomą, na przykład jakaś folia kubełkowa, papa, płynna guma. Nie wiem jeszcze, zobaczę, pogłówkuję, żeby było dobrze.

— Dobra, to ja nie przeszkadzam, a jakby coś pan chciał już na wiosnę pożyczyć czy coś się dowiedzieć, to służę pomocą. Bo w zimie to rzadko tu bywam i tylko na chwilę, jak dzisiaj.

Kermit pożegnał się z nowym znajomym, ale spotkanie go trochę przestraszyło.

„Kurwa, dziadek wypytuje, węszy, szuka, ale chyba łyknął z tym przeciekiem” — zamyślił się, pijąc mineralną z butelki.

Po chwili sięgnął po przyniesiony z auta tak zwany bank ziemny. Znalazł coś takiego przez Internet i zamówił trzy sztuki, każda kosztowała około trzydziestu złotych. Szumna nazwa, ale tak naprawdę były to plastikowe rury o szerokości kilkunastu centymetrów i ponad czterdziestocentymetrowej długości. Czarne rury wykonane z grubego plastiku, takiego samego jak rury kanalizacyjne. Zamykane wieczkiem z uszczelkami, które gwarantowały brak dostępu wilgoci do tego, co miało znajdować się w środku.

Krystian wyszedł na zewnątrz i uważnie porozglądał się po okolicznych działkach. Nie było nikogo, zaś w oddali, na ścieżce prowadzącej do parkingu, zauważył pana Zygmunta, który, lekko pochylony do przodu, opuszczał ogrody działkowe. Wrócił do domku, rozsunął plecak i wyciągnął pieniądze, popakowane w specjalne worki polipropylenowe do wykorzystania podczas transportu banknotów. Worki kupił za parę złotych od sztuki przez Internet. Pieniądze z napadu na bank już dawno się rozeszły, natomiast z tych z napadu na kantor zabrał około pięćdziesięciu tysięcy złotych — na bieżące wydatki. Resztę wsadził do trzech tub banku ziemnego. Pasowało i na złotówki, i na euro, i na dolary. Nawet zostało jeszcze trochę miejsca. Szczelnie zamknął wieczko. Liczył, że producent nie kłamał i nic się nie stanie z banknotami, choć pewne obawy miał.

Włożył trzy tuby do ziemi i zakrył dziurę przygotowaną wcześniej płytą pilśniową. Pasowała niemal idealnie. Zabrał się za sprzątanie. Pochylił się nad stertą gruzu, która jeszcze parę godzin temu była jednolitą, twardą wylewką. Zgarniał kawałki betonu do wiadra, a potem taszczył je na zewnątrz, zostawiając ślady butów w szarym pyle, który pokrywał wszystko: podłogę, ściany, jego ubranie. Kiedy wiadro stukało o próg, kurz unosił się znowu, osiadając na włosach i twarzy. Pachniało wapnem, potem i starym cementem, jak w dusznym wnętrzu zapomnianej piwnicy.

Praca była cholernie wyczerpująca, ale konieczna. Skrytka musiała być idealna. Bezpieczna. A teraz trzeba było jeszcze tylko pozbyć się reszty gruzu i śladów. Poszedł więc na parking i podjechał pod sam domek swoim busem. Godzinę zabrało mu pakowanie całego tego syfu do pojemnika umieszczonego na pace białego Forda Transita. Samochód za dwa dni miał być sprzedany bratu kolegi, z którym pracował nieraz podczas różnych remontów. Bracia pochodzili z Ukrainy. Jeden, jego kolega, mieszkał w Rzeszowie, natomiast drugi wolał nie ruszać się spod Lwowa, pomimo toczącej się od niedawna wojny. Prowadził tam małą firmę budowlaną i właśnie był mu potrzebny taki bus jak ten Kermita.

Natomiast Kermit chciał się już raz na zawsze pozbyć pojazdu, który uczestniczył w dwóch napadach. A perspektywa tego, że auto trafi na dziką i ogarniętą wojną Ukrainę, napawała go optymizmem. Liczył na to, że bus się już nigdy nie odnajdzie.

Przywiózł ze sobą myjkę i inne akcesoria do posprzątania po pracach budowlanych. Po wszystkim pozostało przykryć deskami podłogowymi dziurę, w której schowane były pieniądze, i nakryć ją dywanem. Po wszystkim, zmęczony do granic, wyszedł na zewnątrz. Powietrze było wilgotne, nasiąknięte lutową odwilżą, ale jednocześnie wydawało się niezwykle rześkie. Oparł się plecami o bok starego busa. Blacha była zimna, ale przyjemnie chłodziła rozgrzane plecy. Wyciągnął z kieszeni paczkę pogniecionych papierosów, trzęsącymi się palcami wsunął jednego między wargi i odpalił zapalniczką, która ledwo zipała na wilgotnym powietrzu. Zaciągnął się głęboko, prawie do bólu. Tytoń uderzył ostro do głowy, a z każdym wydechem ulatywało z niego trochę napięcia. Dym gryzł w oczy, ale był jak nagroda, chwilowa ulga po ciężkiej robocie. Spojrzał przed siebie, na opustoszałe ogrody działkowe. Czarne ziemie, zdeptane ścieżki, pozbawione liści drzewa i krzewy, które jeszcze niedawno śniły pod śniegiem. Teraz wszystko było nagie, odsłonięte, jakby w oczekiwaniu na coś nieuniknionego. Tylko gdzieś w oddali, na jednym z płotów, poruszył się kawałek luźnej folii, łopocząc cicho na wietrze. Stał tak chwilę, z papierosem w ręku, ze wzrokiem wbitym w bezruch martwego ogrodu. Dobrze było poczuć chłód, dym, ciszę. Choć przez moment nie myśleć o tym, co zrobił dla pieniędzy, które schował pod podłogą.

Rozdział 9

Dwa dni po ukryciu pieniędzy…


Poranek ledwie muskał światłem zasłony, barwiąc pokój na odcienie szarości i bursztynu. Cisza była gęsta i miękka, przerywana jedynie oddechem dwojga ciał wtulonych w siebie pod ciepłą kołdrą. Otworzyła oczy pierwsza. Spojrzenie od razu natrafiło na jego, jeszcze trochę zaspane, rozjaśnione tym szczególnym spokojem, który przychodzi tylko o świcie. Jej czarne, kręcone włosy rozsypały się po poduszce, tworząc delikatny cień na jego ramieniu. Palce jego dłoni odnalazły linię jej pleców, prowadząc ją powoli ku dolnym partiom ciała. Miała miękkie, kobiece kształty, które znał już dobrze, a mimo to wciąż odkrywał je z uwagą, jakby każda chwila była nowym początkiem. Ciało Magdy przeciągnęło się lekko. Oddech powoli zmieniał rytm, cichy i głęboki. Ona przesunęła dłoń po jego klatce piersiowej, czując pod palcami delikatnie zarysowane mięśnie, ciepło skóry, znajomy zapach poranka, mieszankę ich dwojga. Kiedy ich usta się spotkały, nie było w tym gwałtowności, jedynie łagodność, która przychodzi, gdy nie trzeba się już niczego domyślać. Całował ją z uważnością. Złączyli się bez słów, leniwie. Każdy ruch był miękki, bez pośpiechu. Ciała znały siebie nawzajem, a mimo to drżały, jakby za każdym razem wszystko było nowe. Po wszystkim nie odsunęli się. Leżeli blisko, przykryci tą samą kołdrą, wsłuchani w siebie. W końcu Magda wstała i poszła pod prysznic.

Kermit leżał i patrzył w okno, za którym na wietrze poruszały się gałęzie drzewa. Kilka minut później usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, nieśpiesznie spojrzał w tamtą stronę i zobaczył swoją kobietę całą nagą, która po chwili znalazła się ponownie w łóżku. Teraz on poszedł, nagusieńki, jak go Pan Bóg stworzył, pod prysznic. W łazience wysunął spod szafki wagę i wszedł na nią — ta pokazała ni mniej, ni więcej, siedemdziesiąt dziewięć kilogramów. Przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć ważył prawidłowo. Popatrzył w wielkie lustro i pomyślał, że jak na swój wiek wygląda całkiem dobrze. Delikatnie zarysowane mięśnie klatki piersiowej i brzucha były efektem codziennych ćwiczeń.

Przez lata, pracując w budowlance, zepsuł kręgosłup i kolana, a fizjoterapeuta oznajmił mu, że jeśli nie zacznie ćwiczyć i wzmacniać mięśni pleców, brzucha oraz nóg, to za kilka lat będzie kaleką. Ćwiczył więc, chcąc nie chcąc, codziennie rano, wykonując ponad sto pompek dziennie, podobną liczbę przysiadów, gimnastykę przez pół godziny, a gdy miał drążek rozporowy (a u Magdy w mieszkaniu taki posiadał), dorzucał kilkadziesiąt podciągnięć w różnych wariantach.

Dwie godziny później zjawił się w jednej z kawiarni w galerii, w centrum Rzeszowa. Spotkał się tam z Dmytro, kolegą — Ukraińcem, z którym pracował podczas wielu remontów domów i mieszkań. Pili kawę i dogadywali się co do sprzedaży przez Kermita białego Forda Transita. W końcu doszli do porozumienia co do ceny.

— To chodźmy na parking, dam ci samochód i po sprawie.

— Wiesz co, jest jeszcze jedna rzecz, bo jak już mówiłem, tego busa kupuje mój brat, ale on jest na Ukrainie…

— Mówiłeś, ale w czym problem? — przerwał mu w pół zdania.

— No bo to jest tak… ja tam nie mogę pojechać. Nasze, czyli ukraińskie służby, cały czas polują na młodych mężczyzn i wysyłają ich na front. Potrzebują mięsa armatniego. Może by mnie zatrzymali, a może nie, w każdym razie nie chcę się o tym przekonać, tym bardziej, że mam tu w Polsce żonę i dzieci, a przyszłość wiążę już tylko z Polską.

— To, w czym problem? Niech twój brat przyjedzie tutaj.

— Z nim też jest kłopot… on nie jest w wojsku, ale jako młody facet nie może wyjeżdżać za granicę.

— Nie rozumiem. Mówisz, że wszystkich młodych tam łapią i wysyłają na front, a on nie walczy, a z drugiej strony nie może wyjechać…

— Jakby ci to powiedzieć… u nas, to znaczy na Ukrainie, wiele można załatwić za pieniądze. I on, powiedzmy, że sobie kupił spokój, ale jednocześnie jest więźniem, bo nie może opuścić Ukrainy. To znaczy, przez zieloną granicę mógłby, ale wtedy już nie wróciłby być może nigdy na Ukrainę, a on chce tam mieszkać. Tam ma żonę i ona też nie wyobraża sobie życia poza Ukrainą.

— Dobra, Dmytro, do brzegu, jaki to ma związek ze mną?

— Mógłbyś tam pojechać swoim busem, tym, który właśnie sprzedałeś.

— Gdzie tam? Na Ukrainę?! Pojebało cię!

— Tam jest bezpiecznie, to Lwów. Było kilka ataków, ale już od dawna nie ma. Putin nie ma czym strzelać.

— Chyba cię dokumentnie pojebało. Absolutnie nigdzie nie jadę, niech ktoś inny zawiezie auto twojemu bratu.

— No zgódź się, nie bądź taki, Kermit.

— Nie ma mowy.

— To zróbmy inaczej, zadzwonię do ciebie wieczorem, a ty się namyśl. Tylko o to proszę.

— Nie ma…

— Tylko pomyśl o tym, proszę.

— Dobra, kurwa… pomyślę, ale nie licz na nic.

— Pomyśl, a ja ci to wynagrodzę, zapłacę ci za kurs dwa tysiące złotych.

— Za dwa tysiące mam narażać głowę?

— Mówię, pomyśl, wieczorem będę dzwonił.

Wychodząc z galerii, był pewien, że i tak się nie zgodzi. Kilka godzin później w jego głowie kiełkował już inny plan. Czytał, że na Ukrainie prawdopodobnie jest najwięcej broni na świecie na jednego mieszkańca. Nikt nad tym nie panuje, można tam nielegalnie dostać praktycznie wszystko, czego się tylko zamarzy. Uznał, że do kolejnych napadów, a wiedział, że będą, potrzebna mu prawdziwa broń, bo co w razie czego można zrobić repliką na plastikowe kulki? A broń palna, to broń palna. Nie chciał strzelać, ale wychodził z założenia: przezornego Pan Bóg strzeże.

O godzinie dwudziestej pierwszej zadzwonił Dmytro. Uzgodnili, że pojedzie swoim busem na Ukrainę, to znaczy już nie swoim, dlatego nie było wiadomo, kiedy dokładnie to nastąpi. Aby wjechać pojazdem na Ukrainę, potrzebował notarialnego pełnomocnictwa oraz tłumaczenia przysięgłego na ukraiński. Potrzebny był również paszport. Na szczęście miał go, bo kilka miesięcy wcześniej wyrobił go na wyjazd na Zanzibar. Od ukraińskiego kolegi dowiedział się także, że dobrze mieć dane osoby, u której będzie mieszkać, oraz zaproszenie od niej.

Postanowił nie brać pieniędzy za kurs, ale zapytał wprost o broń. Dmytro na początku się zdziwił, jednak postanowił nie zadawać pytań, choć Kermit wyjaśnił mu, że broń posłuży mu do ochrony, bo różne perypetie miał już w życiu. Tłumaczenia kolegi były dość dziwne, ale Ukrainiec nie wnikał i nie drążył tematu. Za to powiedział, że jego brat z pewnością będzie mógł mu pomóc.

Kermitowi pozostało czekać i delektować się życiem z furą pieniędzy oraz kobietą, którą chciał mieć przy boku przez całe życie.

Rozdział 10

W tym samym czasie, w którym Kermit planował wyjazd na Ukrainę…


Nadkomisarz Głazowski wrócił wkurwiony z narady z komendantem miejskim. Ten zarzucał mu, że jest zbyt wiele nierozwiązanych spraw i ogólnie nie zna się na szefowaniu kryminalnym. Najbardziej denerwowało go to, że komendant był młodszy od niego, wcześniej pracował całe życie w drogówce, a na pracy operacyjnej i kryminalnej nie znał się wcale. A jemu, staremu wilkowi, co zęby zjadł na tej robocie, wytykał błędy.

Nalał do szklanki niegazowaną wodę mineralną i jednym haustem ją wypił. Chwycił za wysłużoną słuchawkę aparatu telefonicznego i wybrał wewnętrzny do Graby.

— Przyjdź do mnie, Tomek, i zabierz z łaski swojej Monikę i Agnieszkę… A Monika pojechała na to włamanie do sklepu. Dobra, to przyjdźcie z Agnieszką.

Pięć minut później Graba przepuścił w drzwiach do pokoju szefa młodą blondynkę, która wyglądała jak porcelanowa baletnica. Przez głowę naczelnika przebiegła wtedy myśl: „Jak ta dziewczyna goniła tego złodzieja, płynęła za nim w Wisłoku i jeszcze go złapała, zakładając mu duszenie?”

— Siadajcie. Graba mówił, że pani coś znalazła.

— Tak… Nie wiem, czy coś z tego będzie, ale tak jak Tomasz mi kazał, przeglądałam ten monitoring…

— Całe trzy dni siedziała wpatrzona w ekran…

— Tak, tak — powiedziała delikatnie, speszona. — Po przejrzeniu monitoringu z okolic ulicy Dworaka zauważyłam biały samochód, a dokładniej busa, Forda Transita. Nie było go na nagraniach z Piłsudskiego, Rejtana, a jednak widać go na Lwowskiej, w okolicach McDonald’s. Skoro tuż po przejechaniu hulajnogą przez sprawcę i jego zniknięciu z nagrań kamer bus nie jechał żadną z dojazdowych dróg, to skąd się wziął przy McDonald’s? Zapewne wyjechał właśnie z ulicy Dworaka. Przejrzałam wcześniejsze nagrania i okazało się, że ten sam bus jechał około godzinę przed napadem aleją Rejtana. Monitoring skrzyżowania przy jednostce akurat tego dnia się zepsuł, ale sprawdziłam inne kamery rejestrujące pojazdy kilkadziesiąt metrów od tego skrzyżowania. Nigdzie później tego auta nie było. Tym samym wjechał on na ulicę Dworaka. Co więcej, kilkanaście minut później kamery pobliskiej szkoły odnotowały faceta wyglądającego dokładnie tak samo jak uciekający sprawca. Także na hulajnodze i pokonującego tę samą trasę. Czyli mamy sprawcę i wiemy, że zaparkował na Dworaka, a biały bus to jego pojazd.

— No, no, ciekawe… — powiedział zaintrygowany Głazowski.

— Aga, dawaj, bo dalej jest jeszcze ciekawiej…

— W laboratorium pośpieszyli się i wyciągnęli z obrazu, że ten bus miał uszkodzone lewe tylne nadkole, jakieś wgniecenie… a przynajmniej tak to wygląda. Wyciągnęli też obraz tablic rejestracyjnych, wyostrzając je, i wyszło, że ten bus, który finalnie jechał w stronę Łańcuta, miał kradzione blachy. Sprawdziliśmy, znaczy Monika sprawdziła i okazało się, że właścicielka innego, także białego Forda Transita, zgłosiła tego samego dnia, kilka godzin przed napadem na kantorowca, kradzież tablic z parkingu.

— Jebany, nawet ten sam samochód upolował. Jakby go ktoś z chłopaków, na przykład z drogówki, na odległość sprawdzał, to zgadzałaby się marka i kolor. Kurwa, zawodowiec…

— Nie wiem, czy zawodowiec, ale facet ma coś, a nawet więcej niż coś pod czaszką. Myśli i to bardzo dobrze myśli — włączył się do rozmowy Grabiec. — Ale to dalej nie koniec…

Agnieszka mimowolnie wyprostowała się na krześle, a po jej minie widać było, że duma ją rozpierała. Początki w kryminalnym, a zrobiła taki postęp w sprawie.

— Ostatni raz widziałam tego busa w okolicach hipermarketu w Krasnem. Później już nie ma więcej kamer. Trzeba byłoby zapytać Łańcut, czy oni tam nie mogą go zlokalizować na swoich kamerach…

— Coś mnie tknęło, jakiś szósty zmysł, ale przyszło mi do głowy, że może niesłusznie odrzuciliśmy udział naszego bandyty w napadzie na bank. Poprosiłem Agnieszkę, żeby przejrzała jeszcze monitoring z listopada, z ulicy Warszawskiej, bo sprawca napadu na bank albo pojechał z tego leśnego parkingu, obok którego znaleźliśmy rower, w prawo na wioski i tam nie ma kamer, albo w stronę ulicy Warszawskiej. I bingo…

— Tam jest słaby monitoring, ale wkrótce po napadzie, na nagraniu, wyszedł ten sam biały bus. W laboratorium wyciągnęli obraz do granic możliwości i wyszło uszkodzone nadkole, ale tablic rejestracyjnych nie udało się ustalić.

— No a gdzieś dalej nie zarejestrowały go kamery?

— Pojechał w stronę Lubelskiej, a tam prawdopodobnie w jakieś boczne uliczki i zginął nam. A przeszukiwanie kamer w całym mieście zajęłoby nam z pół roku i chyba cały wydział musiałby tylko oglądać monitoring.

— Kurwa. Jak igła w stogu siana. Ale mamy prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że to ten sam sprawca lub sprawcy.

W pokoju zapadła cisza. Naczelnik intensywnie myślał.

— To teraz musicie przekopać takie Fordy w Rzeszowie i całym powiecie.

— Popularna firma, popularny model, kolor, jakich wiele, a i to nie gwarantuje, że to auto jest nasze — powiedział zrezygnowany Graba.

— Ale musicie, innej drogi nie ma.

— Wiem, wiem.

— Zaraz zadzwonię do starego i powiem mu, że chciałbym zrobić z waszej trójki grupę. Zajmowalibyście się tylko i wyłącznie tą sprawą. Zobaczymy, jak zareaguje i dam wam później znać.

Gdy wyszli z jego gabinetu, rozparł się w fotelu, w ciszy, z lekko pochyloną głową, jakby chciał usłyszeć coś więcej niż tylko dźwięki za oknem. W palcach obracał czarny długopis. Szybko, nerwowo, jakby od tego ruchu zależało jego skupienie. Z pozoru spokojny, w środku aż kipiał. Długopis zatrzymał się w jego dłoni. Westchnął, odwrócił się od okna, sięgnął po słuchawkę i wybrał wewnętrzny do starego. Głos miał twardy, chłodny.

— Mamy problem, komendancie.

Rozdział 11

Przedwiośnie, czyli wyjazd na Ukrainę…


Początkiem marca drogi były mokre, pełne kałuż i błota pośniegowego, bo niespodziewanie, jak na ciepły luty, sypnęło pod koniec miesiąca śniegiem, a temperatura na kilka dni spadła poniżej zera. Powietrze pachniało wilgocią i ziemią, która przestała być zmrożona. Dni stawały się dłuższe, słońce świeciło częściej, choć wciąż bywało chłodno, zwłaszcza rano. W powietrzu czuć było zmianę. Taką, której nie da się opisać wprost, ale która mówiła, że zima już odchodzi.

Kermit pokonał swoim, a raczej już nie swoim, busem blisko sto kilometrów do przejścia granicznego Korczowa-Krakowiec. Odstał kilka godzin na granicy, nudząc się niemiłosiernie, i wreszcie, bez żadnych problemów, wjechał na Ukrainę. Półtorej godziny później był we Lwowie. Zdziwił się, bo w kraju ogarniętym wojną nic szczególnego się nie działo. Wiedział, że to zachodnia część Ukrainy, gdzie Rosjanie nie prowadzą wojny lądowej, ale spodziewał się wojskowych pojazdów i ogólnie krajobrazu wojennego. Nic takiego nie miało miejsca. Widać było, że w porównaniu z Polską panuje tu bieda, ale niczym to się nie różniło od tego, co pamiętał z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Bał się również zatrzymania przez lokalnych mundurowych z jakichkolwiek służb, miał nawet przygotowane pieniądze na łapówki. Nikt go jednak nie zatrzymał.

We Lwowie szybko odnalazł miejsce, w którym umówił się z Mykołą, bratem Dmytro. Ten wylewnie podziękował za pomoc i zabrał go do centrum miasta. Rozmowa świetnie im się kleiła, bo Ukrainiec bardzo dobrze władał językiem polskim.

W centrum, na deptaku, pachniało świeżo mieloną kawą, a witryny cukierni przyciągały zaparowanymi szybami i światłem, które jeszcze nie całkiem zatarło wspomnienie nocy. Lwów wyglądał prawie jak dawniej. Brukowane ulice, gwar rozmów, ślady po wczorajszym deszczu. Ale tylko z pozoru. Na rogu jednej z ulic Kermit zauważył, że wciąż stała kamienica z wybitymi szybami, a fasada była zabezpieczona płachtą i rusztowaniem, które bardziej przypominało opatrunek niż konstrukcję. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się odnowiona biblioteka, której front jeszcze kilka miesięcy temu był zrujnowany po uderzeniu odłamka rakiety. Teraz wyglądała jak nowa. Tylko ślady na murze, drobne nierówności w tynku, przypominały o tym, co się wydarzyło. Ludzie przechodzili obok, nie oglądając się. Przywykli. Alarmy lotnicze słyszeli nadal niemal co tydzień, ale nikt już nie biegł do schronu. Czuli, że to miasto się nie podda, nawet jeśli na niektórych elewacjach wciąż widniały czarne smugi po pożarach. Wszystko trwało jakby w dwóch warstwach. Na powierzchni codzienność, ruch, życie; pod spodem napięcie, zmęczenie, coś, czego nie dało się nazwać. A jednak właśnie w tej równowadze Lwów odnajdywał swój rytm. Zniszczony, ale niezłamany.

Kilka godzin później siedział przy stole w dużym pokoju mieszkania Mykoły i jego żony Svitłany. Kobieta zrobiła na nim niesamowite wrażenie. Miała około trzydziestu lat. Była piękna, choć nie w sposób rażący czy nachalny. Jej włosy, w kolorze dojrzałej pszenicy, lekko opadały na ramiona. Twarz miała jasną, o regularnych rysach. Wysokie kości policzkowe, delikatnie zaróżowione policzki i szaroniebieskie oczy, w których kryła się melancholia, a może tylko spokój. Ubrana skromnie, zwyczajnie, w rzeczy wygodne i praktyczne, potrafiła swoją obecnością wprowadzać ciepło, jakby przy niej wszystko stawało się prostsze. Nie grała pierwszoplanowych ról, ale w każdej scenie była kimś, kogo się szuka wzrokiem.

Po zjedzeniu obiadu poszli przed blok, w którym mieszkał Mykoła, i porozmawiali o broni. Mykoła nie pytał, po co i na co mu jest potrzebna.

— To żaden problem, tu jest broni do wyboru, do koloru. Jakbyś chciał, to bym ci pewnie nawet wyrzutnię rakiet załatwił — uśmiechnął się Ukrainiec.

— Wystarczy pistolet i trochę amunicji. Tylko jakiś sprawny, w miarę nowy, a nie złom.

— Będzie nowy, jeszcze z metką, bez wystrzału — kolejny raz uśmiechnął się życzliwie do Polaka.

Mykoła pojechał zorganizować broń, a Kermit wrócił do mieszkania. Był cholernie zmęczony po podróży i emocjach całego dnia, a gospodarz, jakżeby inaczej, zapowiedział wieczorne picie wódki. Spał jak zabity ponad dwie godziny, aż obudziła go Svitłana po przyjeździe Mykoły. Ukrainiec zamknął się z Krystianem w pokoju i cicho oznajmił:

— Załatwione, Polak, broń będzie jutro. Nowiutki i lśniący pistolet oraz amunicja, i nic nie płacisz. To zapłata za przywóz auta. Załatwiłem ci czeską CZ 75. To półautomatyczny pistolet produkowany przez czeską firmę Česká Zbrojovka od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku. Kaliber to najczęściej 9x19 mm Parabellum, choć istnieją też wersje w innych kalibrach. Strzał z zamka zamkniętego, z kurkowym mechanizmem uderzeniowym. Solidny, stalowy szkielet, co nadaje pistoletowi solidną wagę i trwałość. Pojemność magazynka to zwykle piętnaście sztuk plus jeden nabój w kalibrze 9 mm. Bardzo dobrze dopasowany do dłoni, co ułatwia celowanie i kontrolę nad bronią. Uznawany za jedną z najbardziej niezawodnych konstrukcji wśród pistoletów bojowych…

— Ja pierdolę… — zdziwił się Kermit. — Skąd ty się na tym wszystkim tak znasz?

— Teraz robię w budowlance, bo trzeba z czegoś żyć. Ale kiedyś przez kilka lat pracowałem w policji, a że się interesowałem bronią, to…

— I co się stało?

— Ale z czym co się stało?

— No, dlaczego nie robisz już w policji?

— Bo mnie wypierdolili…

— A za co?

— Powiedzmy, że nie starczało mi do pierwszego. Zresztą nikomu nie starcza, ale musieli mieć kozła ofiarnego i padło na mnie. Długa historia, szkoda gadać.

— Ty, a powiedz mi, skąd ty masz ten pistolet dla mnie?

— Ja się nie pytam, po co ci ten pistolet, a ty się nie pytaj, skąd go mam. Zgoda?

— Jasne, tak tylko z ciekawości.

— A to wy, Polaki, mówicie chyba, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Już ci mówiłem, że i czołg mógłbym ci tu nawet załatwić. Wojna to chaos, burdel, więc wiele można…

Rozmowę przerwała Svitłana, wchodząc do pokoju.

— Panowie, zapraszam do stołu — rzuciła z uśmiechem.

Kermit aż westchnął, zapowiadała się długa i ciężka noc. Na stole stało salo, czyli solona, wędzona słonina wieprzowa, która jest symbolem ukraińskiej kuchni i bardzo popularnym dodatkiem do wódki. Kermit zobaczył także wystawiony kwas chlebowy do przepijania, ustawiony między kieliszkami wódki, by złagodzić smak alkoholu. Svitłana położyła różne marynowane warzywa, między innymi ogórki kiszone, pomidory i grzyby. Był także śledź z cebulą w oleju słonecznikowym, surowa cebula i czosnek, a także ukraiński czarny chleb. Z kuchni zaś unosił się zapach smażonych placków ziemniaczanych, które Svitłana zaserwowała z kwaśną śmietaną. Oczywiście, w centralnym miejscu stołu stała królowa, czyli wódka.

Pokój był duszny od dymu papierosowego i ciężkiego zapachu smażonych placków. Ciemne zasłony tłumiły światło latarni za oknem. Na stole, przykrytym ceratą w słoneczniki, stała półpusta butelka jakiejś ukraińskiej litrowej wódki i dwa grube kieliszki.

— No, bratku, za zdrowie! — powiedział Mykoła, nalewając wódkę z wprawą człowieka, który w życiu niejedno pił.

Kermit skinął głową i uniósł kieliszek. Ręce mu nie drżały, jeszcze nie.

— Za naszą przyjaźń. I za to, żeby nas nikt nie zabił tej nocy — dodał Polak z półuśmiechem.

Obaj wypili do dna. Krystian skrzywił się lekko, Mykoła nie mrugnął nawet. Od razu sięgnął po plaster słoniny i zagryzł.

— Jak w starych czasach — mruknął Ukrainiec, nalewając znowu.

Kolejna i następna kolejka poszły szybko. Głowy zaczęły się robić cięższe, ale umysły pozostawały czujne. Wódka paliła Krystiana w gardle, a serce biło jak bęben. Jeszcze jeden kieliszek. „Boże, ile tak można pić?”, zastanawiał się coraz bardziej pijany Kermit. Film urwał mu się koło północy.

Obudził się z głową ciężką jak kowadło. Świat był za jasny, za głośny, choć w pokoju panowała cisza. Próbował otworzyć oczy, ale powieki kleiły się do siebie. Gardło miał suche, jakby przez całą noc oddychał pyłem z opuszczonej kopalni. Każdy oddech bolał, a język wydawał się obcym ciałem w ustach. Żołądek podskakiwał przy najmniejszym ruchu. Leżał nieruchomo, jakby bał się, że nagłe poruszenie uruchomi lawinę. W głowie pulsował rytmiczny, tępy ból, jakby ktoś wbijał mu gwoździe między skronie z upartym spokojem rzemieślnika. Pod powiekami miał cienie, za oczami mętlik. Próbował przypomnieć sobie wieczór, ale pamięć była dziurawa jak stare sito. Obrazy przeskakiwały. Z trudem podniósł się na łokciu. Talerz z zaschniętą słoniną leżał przewrócony na podłodze. Wódka wciąż pachniała w powietrzu, choć butelka była pusta. Zza okna słychać było szum miasta, ale dla niego każdy dźwięk był jak uderzenie młotem w czaszkę. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Każdy mięsień był jak z waty, ale przy tym bolał, jakby ktoś nocą wymienił mu wnętrzności na drut kolczasty.

Zza drzwi dobiegł odgłos przesuwanego wiadra. Mokra szmata uderzyła o podłogę, chlupnęła wodą. Podniósł wzrok. Svitłana stała kilka kroków dalej, pochylona nad podłogą, z ręką głęboko wsuniętą pod kredens. Bluzka podjechała jej lekko, odsłaniając smukłe plecy i kawałek boku. Legginsy opinały ją tak ściśle, że niemal słyszał szelest napiętej tkaniny. Ruchy miała pewne, rytmiczne, niemal taneczne. Nie zauważyła, że się obudził, bo była pochłonięta pracą. A może tylko udawała, że nie widzi. Zawiesił wzrok na jej biodrach, które poruszały się z każdorazowym przeciągnięciem szmaty po podłodze. Jego myśli zaczęły odbiegać w stronę, której jeszcze przed chwilą nie byłby w stanie objąć, nie w tym stanie. Chciał coś powiedzieć, może zażartować, ale język miał ciężki jak ołów. Zamiast tego tylko patrzył, zbyt długo, zbyt intensywnie, jak ktoś, kto nie powinien. Ale nie mógł się powstrzymać.

Jej ciało poruszyło się nieznacznie, kiedy stanął tuż za nią. Pochylała się dalej, plecy napięte, dłoń wciąż ściskała szmatę. Przez sekundę zawahał się. Ale tylko przez sekundę. Jego dłoń uniosła się i opadła na jej pośladek. Wolno, zdecydowanie, z czymś więcej niż tylko ciekawością. Skóra pod cienką tkaniną była ciepła, jędrna. Znieruchomiała.

— Mykoła zaraz wróci — powiedziała cicho, bez odwracania głowy.

Ton jej głosu nie był ani ostry, ani przestraszony. Brzmiał jak ostrzeżenie, ale nie do końca jak protest. Było w nim napięcie, które mogło pęknąć w każdą stronę. Podniosła się, ale wciąż była odwrócona tyłem. Nie czekał. Jego dłonie, pewne i szybkie, zsunęły się na krawędź jej legginsów. Szarpnął je w dół, odsłaniając gładką skórę. Materiał zsunął się do połowy ud, krępując jej ruchy. Svitłana westchnęła cicho, oparła się o stół, jej palce zacisnęły się na krawędzi. Krystian przycisnął się do niej, jego oddech był gorący na jej karku. Czuł, jak jej ciało napina się w oczekiwaniu. Bez zbędnych słów, bez ceregieli, wszedł w nią, gwałtownie, ale z wyczuciem. Svitłana sapnęła, jej plecy wygięły się lekko, a dłonie zacisnęły mocniej na stole, aż kostki pobielały. Stół zaskrzypiał pod ich ciężarem, rozległ się cichy brzęk przewróconej butelki. Ruchy Krystiana były szybkie, niemal desperackie, napędzane resztkami wczorajszej libacji i nagłym, palącym pożądaniem. Svitłana nie protestowała. Jej biodra poruszały się w rytmie, który zdradzał, że chce tego równie mocno.

— Szybciej — wyszeptała, jej głos drżał, ale był pewny.

Jej paznokcie drapały stół. Krystian przyspieszył, czując, jak adrenalina i podniecenie mieszają się w jedno. Dał jej klapsa w pośladek i skończył. Kobieta zaciągnęła legginsy i wyszła bez słowa do łazienki.

Pół godziny później było mu wstyd za to, co zrobił, i przeprosił ją. Nie odezwała się. Siedząc i milcząc w kuchni, wkrótce usłyszeli dźwięk przekręconego klucza w zamku.

Mykoła wszedł do mieszkania, strzepując śnieg z ramion kurtki.

— Już myślałem, że po zimie, a tu przed chwilą znowu zaczęło padać — mruczał niezadowolony.

Zanim zdążył zdjąć buty, rozległ się niski, przerażający dźwięk. Nie był to odgłos żadnego domowego sprzętu. To było dudnienie, głębokie, narastające. Mykoła zamarł. Krystian spojrzał na niego, potem na Svitłanę. Nie zdążyli zareagować.

Sekundę później odczuli pierwszy wybuch. Gdzieś blisko, zbyt blisko. Szyby w oknach zadźwięczały jak dzwony, a zaraz potem eksplodowały z hukiem. Odłamki szkła posypały się do kuchni jak grad, tnąc powietrze i wpadając do herbaty, kawy, do wszystkiego. Zgasło światło. Ściany zadrżały.

— Na ziemię! — wrzasnął Mykoła, rzucając się na podłogę i chwytając Svitłanę za ramię.

Kolejna fala uderzeniowa przyszła chwilę później. Tym razem zadrżał cały blok. Z sufitu zaczęły spadać płaty tynku. Na kuchenną podłogę runęła szafka wisząca nad zlewem, roztrzaskując się na drzazgi. Metalowy czajnik przeleciał przez stół i z hukiem odbił się od ściany. Wszystko, co było ustawione, słoiki, talerze, radio, leciało w dół, jakby cały świat został przewrócony do góry nogami.

Mykoła padł na kolana przy drzwiach, osłaniając głowę. Czuł, jak drży pod nim podłoga, jak powietrze nasyca się kurzem, dymem i pyłem. Z klatki schodowej słychać było przeraźliwy płacz dziecka. Ktoś krzyczał na sąsiednim piętrze, potem krzyk uciął się nagle. Po kilku minutach, które zdawały się wiecznością, nastała cisza. Niepokojąca, duszna cisza.

Krystian uniósł głowę. Miał rozbity nos, krew sączyła się powolnymi kroplami na ziemię. Svitłana drżała, ale była cała. Mykoła spojrzał w stronę okna. Tam, gdzie kiedyś była panorama Lwowa. Teraz widział tylko płonące dachy w oddali i smugę czarnego dymu wznoszącą się ku niebu.

— Pierdolone orki, by ich żony stały się kurwami, a sami zdychali z głodu! — krzyczał z całych sił Mykoła.

Krystian słyszał z oddali, jak jadą pierwsze karetki i policyjne radiowozy. Czuł się jak w jakimś chorym śnie. Dalej nie zdawał sobie sprawy, że właśnie przeżył atak rakietowy armii Putina.

Na szczęście rakieta nie uderzyła w ich blok, tylko kawałek dalej, ale i tak budynek, w którym mieszkał Kermit, znacznie ucierpiał. Mykoła powiedział mu wieczorem, że szacunkowo zginęło dziesięć osób, a blisko czterdzieści zostało rannych. Kermit pomógł im sprzątać i w końcu, po północy, położył się do łóżka w pokoju, gdzie wybite okno było zaklejone folią. Panowało niesamowite, przenikliwe zimno.

Cisza wcale nie przynosiła ulgi. Kermit leżał na kanapie w ubraniu, z butami obok, gotowy do ucieczki. Każdy dźwięk, wiatr uderzający o parapet, trzask w ścianach, stawał się sygnałem zagrożenia. W ciele czuł napięcie, które nie znikało nawet na chwilę. Ramiona miał zesztywniałe, serce biło zbyt szybko. Leżał nieruchomo, a mimo to czuł się, jakby biegł przez pole minowe w ciemności, nie wiedząc, czy następny krok nie będzie ostatnim.

Zamknął oczy, ale po chwili otworzył je znowu. Obrazy przychodziły same. Ogień, krzyki z gruzów, krew jakiejś kobiety na klatce schodowej. Umysł odtwarzał to w kółko, jak uszkodzony film, który nie chce się zatrzymać. Miał wrażenie, że ściany się zwężają, że sufit zaraz się obniży i przygniecie go jak wieko trumny. Przeszedł go zimny dreszcz.

W żołądku czuł ciężar, jakby połknął kamień. Oddychał płytko. Lęk nie miał konkretnego kształtu, ale był wszędzie. Tkwił w jego myślach, w napiętym karku, w świetle żarówki, której nie miał odwagi zgasić. Każdy cień wydawał się zwiastunem śmierci.

To już nie był zwykły strach. To była nerwica. Cichy, wytrwały wróg, który zaszył się głęboko w mózgu i urządził tam okopy. Czasem miał wrażenie, że zaraz się udusi. Czasem czuł, że traci rozum. Cisza była gorsza niż syrena alarmowa. Patrzył w okno i czekał. Sam nie wiedział, na co bardziej, na świt, czy na kolejną rakietę.

Nad ranem jakoś zwlekł się z łóżka i pożegnał się z Mykołą oraz jego żoną. Ukrainiec załatwił mu u swojego kolegi, jadącego do Polski, transport na granicę. Został jeszcze jeden problem: jak przewieźć pistolet i trzydzieści sztuk amunicji. Problem, który spadał na Kermita. Mykoła jednak wszystko przewidział. Oznajmił mu, że pakunek z bronią i amunicją przejedzie w transporcie humanitarnym, a dokładnie w furgonetce jakiejś włoskiej fundacji, która przywiozła na Ukrainę medykamenty. Mykoła nie chciał mówić zbyt wiele, ale Kermit wywnioskował, że przewóz i wwóz różnych dziwnych rzeczy na Ukrainę odbywa się nagminnie, a wykorzystuje się do tego właśnie transport pomocy humanitarnej, bo nikt jej praktycznie nie sprawdzał.

Na przejściu granicznym panował półchaos: tłum ludzi, przemykające dzieci, pies służbowy o czujnym spojrzeniu, kontenery i bramki pod ostrym światłem reflektorów. Kermit nie miał wiele: kilka dokumentów, telefon z rozbitą szybą i plecak. Szarzał już wieczór, gdy przekroczył granicę i odebrał pakunek od Włochów, którzy pomachali mu i pojechali dalej. W czerwonym Fiacie 500 czekała na niego Magda. Oczywiście wcześniej powiedział jej, że sprzedał busa, bo chce kupić coś nowszego, opowiedział jej o znajomym Ukraińcu i jego bracie. Nie dodał tylko kilku mało istotnych szczegółów, czyli prawdziwego celu jego podróży.

Jadąc do Rzeszowa Magda coś mówiła, ale nie słuchał jej, zatopił się jedynie w swoich myślach, które jednoznacznie podpowiadały mu, że świat składa się jedynie z odcieni zła.

Rozdział 12

Pierwsze wiosenne promyki słońca…


Decyzja komendanta miejskiego w sprawie stworzenia specgrupy zajmującej się tylko i wyłącznie dwoma napadami zapadła stosunkowo szybko. Była konsultowana z wojewódzkim oraz kryminalnymi z tejże komendy. Wszyscy byli zgodni, że nie skończy się na dwóch napadach. Na razie jednak uznano, że komenda miejska sama powinna poradzić sobie z problemem. Tym samym Graba, Kosa i Balerina byli przydzieleni tylko i wyłącznie do tej sprawy. Balerina to oczywiście sierżant sztabowy Agnieszka Poznańska. Praktycznie cały wydział twierdził, że wygląda jak baletnica, miała odpowiednią figurę, twarz bajkowej baletnicy, a nawet płynne ruchy. Tym samym Graba nazwał ją Baleriną.

Grzebali, sprawdzali, szukali połączeń tych napadów z innymi województwami, ale nic się nie urodziło. W pewnym momencie śledztwo jednak ruszyło. Z bazy danych wyszło, że na całym Podkarpaciu zarejestrowanych jest blisko dwadzieścia tysięcy Fordów Transitów. Graba pojechał do znajomego mechanika, który specjalizował się właśnie w różnych Fordach, i pokazał mu zdjęcia z nagrań. Mechanik tylko rzucił okiem i okazało się, że to Ford Transit szóstej generacji, produkowany między 2006 a 2013 rokiem. Mechanik zwrócił jednak uwagę na pewne charakterystyczne szczegóły, które podpowiadały, że jest to samochód z końcówki tych lat, czyli najprawdopodobniej rocznik 2012 lub 2013. Co więcej, większość tych pojazdów miała po bokach szyby, a ten z nagrania był zabudowany. Jedyne szyby na pace znajdowały się w drzwiach i prawdopodobnie były przyciemniane. Poszperali w danych i wyszło, że podobnych białych busów jest zaledwie sześćdziesiąt kilka modeli w całym województwie, a w powiecie rzeszowskim zaledwie dwadzieścia dwa. Pojechali do właścicieli i szybko okazało się, że na ich podwórkach czy przed blokami stoją modele z bocznymi szybami. Jeden bus, choć nie wiedzieli, jaki ma bok, zmienił jednak niedawno właściciela. W wydziale komunikacji sprawdzili, że bus został sprzedany krótko po drugim napadzie. Dotarli do umowy kupna-sprzedaży samochodu i wyczytali w niej, że Forda sprzedał niejaki Krystian Żaba, a kupił Mykoła Shevchenko, obywatel Ukrainy. Tyle że, jak stało w dokumentach, ów Ukrainiec miał pełnomocnika, którym był Dmytro Shevchenko. Biorąc to na logikę, uznali, że to bracia lub ogólnie rodzina. W systemach próbowali sprawdzić Żabę.

— Nie ma stałego miejsca zameldowania. Znalazłam, że ostatni adres meldunku to ten z ulicy Obrońców Poczty Gdańskiej w Rzeszowie — stwierdziła Agnieszka, wpatrując się w ekran monitora.

— To trzeba tam natychmiast podjechać — powiedział głośno Grabiec.

— Patrz, jak leje. Poczekajmy chwilę — burknęła Monika.

Tomasz zwrócił uwagę na to, że Monika zachowywała się, od czasu przyjścia do wydziału Agnieszki, jakby była zazdrosna o nią. Wszyscy powtarzali: Agnieszka to, Agnieszka tamto, a ona poszła trochę w odstawkę, jeśli chodzi o zainteresowanie. Dotychczas była królową wydziału. Na miejskiej, u kryminalnych, pracowało pięć policjantek. Bezsprzecznie Monika była najładniejsza, najzgrabniejsza, najinteligentniejsza i najmądrzejsza. A tu ktoś ją zdetronizował. Według Tomka Agnieszka miała to „coś” w sobie i działała na mężczyzn, choć nie była w jego typie, bo on wolał fest kobiety, które było za co złapać. Za to ujmowała go pracowitością, grzecznością i tym, że nie była zmanierowana.


Monika pociągnęła usta pomadką, poprawiła włosy, zarzuciła na siebie czarną bluzę z kapturem i ubrała lekką kurtkę w kolorze zielonym. Obcisłe dżinsy podkreślały jej zgrabne nogi. Graba otaksował ją wzrokiem, co nie omieszkała zauważyć Kosa.

— Co?

— Nic, a co ma być?

— Co się tak popatrzyłeś na mnie?

— Chodź już lepiej do radiowozu, bo widzę, że się czepiasz.

Kątem oka widział, jak Balerina delikatnie się uśmiechnęła. Ona także widziała to napięcie w działaniach Moniki.

— O co ci chodzi, zapytam jeszcze raz?

— Bardzo dobrze wyglądasz — uśmiechnął się do niej, a trzeba wiedzieć, że nigdy nie prawił jej komplementów. Wiedział za to, jak rozbroić kobietę w psychologiczny sposób. Monika już o nic nie zapytała, tylko potulnie podreptała za Tomkiem do samochodu.

Pół godziny później, przebijając się przez zakorkowane do granic możliwości centrum Rzeszowa, trafili do jednego z bloków przy szkole podstawowej.

Graba zapukał. Po dwóch uderzeniach drzwi otworzyła młoda kobieta. Oboje pokazali jej legitymacje policyjne i zapytali o Krystiana Żabę.

— Nie znam — odparła, wycierając dłonie w ścierkę. Coś gotowała, a nawet nie coś, tylko przerwali jej w smażeniu schabowych.

— Mężczyzna, o którego pytamy, mieszkał tu i był zameldowany kiedyś.

— Niestety, ja go nie znam, a mieszkam tu od trzech lat, ale… — ściszyła głos. — Idźcie na parter, pod „dwójkę”. Tam mieszka pani Lucyna Chrzanowska, ona zawsze wszystko wie.

— Będzie w domu? — zapytała Monika.

— Ona ma z osiemdziesiątkę i rzadko kiedy wychodzi z mieszkania. Nawet zakupy robi jej wnuk. Dlatego po zapukaniu chwilę poczekajcie, bo ona dosyć długo idzie do drzwi, ale w końcu dojdzie — uśmiechnęła się.

— A jeszcze tak na koniec: to mieszkanie to jest pani?

— Tak, to znaczy… nie. Mieszkam tu, ale to mieszkanie komunalne. Dostaliśmy z mężem i córką od miasta.

Puk, puk, dzyn, dzyn, zapukali i zadzwonili dzwonkiem. Czekali dwie minuty, ale się doczekali. Starsza kobieta otworzyła drzwi.

— A wy do kogo?

— A do pani, Komenda Miejska Policji w Rzeszowie się kłania — rzuciła Monika.

— Kto wy są?!

— Policja! Chcieliśmy o coś zapytać — dodał tubalnym głosem Graba.

— Ale mi nic nie jest.

— Tak, wiemy, ale chcemy zadać pytanie — włączyła się ponownie Kosa.

— Pani mówię, że nic mi nie jest.

— Kurwa, weź z nią pogadaj, bo mnie zaraz roztrzęsie — zwróciła się szeptem do Tomka.

— Pani Chrzanowska! Pani Chrzanowska, nic pani nie jest i my to wiemy, ale chcemy zapytać o sąsiadów!

— A to czego tak od razu nie mówili?

Monika przewróciła oczami i odwróciła się bokiem do starszej kobiety, ciężko wzdychając.

— Może nam pani powiedzieć, czy zna pani Krystiana Żabę? On tu mieszkał kiedyś, pod ósemką.

— No, mieszkał, mieszkał. A co zrobił?

— Nic! Tylko go szukamy, bo może mieć ważne informacje.

— A skąd mam wiedzieć, że wy z policji?

Graba wyjął legitymację, Monika zrobiła to samo, widać było, że aż kipi ze złości.

— Eee, i tak nic nie widzę. Dobra, to pytajcie.

— To co się stało z Krystianem Żabą, tym spod ósemki?

— A, mieszkał, mieszkał. Nawet dobry chłopak. On tu mieszkał z babcią. Jego mama zmarła na raka i został sierotą, a babcia go przygarnęła. Ale babcia nie żyje już… trzy… pięć, sześć… a… nie pamiętam już… ładnych parę lat nie żyje.

— Pani Chrzanowska, a pani to nie wie, gdzie on teraz może mieszkać?

— A panie, skąd ja to mam wiedzieć?

— A wie pani, co on robił w życiu, w sensie takim zawodowym? Gdzie pracował?

— Nie wiem, ale chyba coś na budowach, bo pamiętam, że po pracy taki brudny przyłaził. Raz to go nawet opieprzyłam, bo mi wlazł na świeżo wymytą podłogę klatki schodowej i zostawił pełno śladów.

Gdy szli do radiowozu, ciszę przerwała Monika.

— Jak kiedyś będę jak ta babka, to mnie zastrzel. Obiecaj mi to.

— Ty nigdy się nie zestarzejesz. Będziesz zawsze piękna i młoda.

Drugi komplement w ciągu całego dnia, i ogólnie całej ich wieloletniej znajomości, dokonał cudów. Monika się uśmiechnęła.

Godzinę później Agnieszka sprawdzała Dmytro. Wyszło jej po sprawdzeniu, że Ukrainiec mieszka w Rzeszowie i ma w naszym kraju status rezydenta. Mieszkał w kamienicy blisko komendy policji, przy ulicy Jagiellońskiej. Graba i Monika poszli do niego na nogach.

Zapukali pod numer siódmy. Nikt nie otwierał. Otworzyły się za to drzwi naprzeciwko. Wyglądnęła z nich, na oko, pięćdziesięciokilkuletnia kobieta.

— Tam nikogo nie ma. Oni dopiero wracają po godzinie osiemnastej.

— My z policji. Szukamy Dmytro Shevchenki — wyciągnęli legitymacje.

— Coś zrobił?

— Nie… chcieliśmy tylko z nim pogadać.

— A to jego kobieta i ich dziecko wracają koło osiemnastej, a on nawet później. On pracuje przy remontach…

— A wie pani, w jakiej firmie? — wtrąciła Kosa.

— Tak, tak. Mam tu nawet wizytówkę tej firmy, bo robili mi na wakacjach łazienkę. Właśnie Dmytro i jeszcze takich dwóch Polaków.

Dwadzieścia minut później byli już w komendzie.

— Wypadałoby tam na niego zaczekać, żeby gdzieś nam nie spierdolił — stwierdził Graba.

— No.

— Tylko… ja dzisiaj z Weroniką mam iść na trening Gabrysi. Ona od niedawna trenuje karate i chce tacie pokazać, co potrafi. Wiesz, jak to jest z sześciolatkami…

— Nie wiem… ale jasne, idź. My to z Agą ogarniemy.

— Tylko się nie pozabijajcie — zażartował.

— Nie martw się, poradzimy sobie… jakoś sobie poradzimy — burknęła.

Punktualnie o osiemnastej siedemnaście, przed kamienicę zajechało sportowe BMW, które lata świetności miało już dawno za sobą. Policjantki widziały zdjęcie Dmytro, więc od razu go rozpoznały. Właśnie wyciągał z tylnej kanapy dwie siatki zakupów, gdy zaszły go od tyłu.

— Dmytro Shevchenko?

— Ta… tak. A o co chodzi?

Pokazały mu policyjne legitymacje i poprosiły o rozmowę. Nie opierał się, tylko bez wahania się zgodził.

— Zna pan Krystiana Żabę? — zapytała Monika.

— No znam… ale nie rozumiem.

— Szukamy go — odezwała się Agnieszka.

— Kupił pan niedawno… to znaczy nie pan, ale był pan pełnomocnikiem, pośrednicząc przy sprzedaży busa Forda Transita. Zapewne dla swojego brata?

— Tak, kupiłem… no, mój brat, który mieszka na Ukrainie, kupił tego busa… — przez kilkanaście minut relacjonował całą historię związaną ze sprzedażą, na czele z wyjazdem Kermita na Ukrainę. Opowiedział także, jak wyglądał bus, ale zarzekał się, że nie miał żadnych uszkodzeń.

— Dobra, to gdzie my go teraz znajdziemy? — zapytała Kosowska.

— Mieszka u takiej swojej kobiety, to pielęgniarka ze szpitala „na górce”. Magda się nazywa.

— A nazwisko?

— Nie znam, wiem, że robi tam na oddziale pediatrycznym, bo nawet coś tam nam pomagała, jak nasza córka zachorowała.

— A gdzie ona mieszka?

— Na osiedlu Tysiąclecia przy ulicy Kochanowskiego, ale gdzie dokładnie, to nie wiem.

— Ma pan numer do niego?

— Mam, mam… mogę teraz zadzwonić…

— Nie, my sobie wydzwonimy same, tylko prosimy o numer.

Nie puściły Dmytro, obawiając się, że mężczyzna może dać znać Kermitowi, że szuka go policja. Postanowiły poprosić o wsparcie. Chwilę później przyjechał patrol, żeby potowarzyszyć Ukraińcowi. Same, na sygnałach, podjechały do szpitala.

Na oddziale pediatrycznym nikt nie chciał podać im adresu Magdy. Wszyscy bali się RODO i tym podobnych głupot, a policjantki nie miały podstaw, aby żądać adresu. Wreszcie, po negocjacjach, nieoficjalnie udało im się zdobyć numer bloku i mieszkania.

Ponownie, na sygnałach, pojechały, tyle że tym razem do mieszkania na Kochanowskiego. Po drodze zadzwoniły do Graby, mówiąc, jak się mają sprawy, wezwały wsparcie z kryminalnego, a dokładniej dyżurujących tam kolegów, a także policyjny patrol.

Jeden kryminalny stanął od strony okien, a drugi od klatki schodowej, żeby zapobiec ewentualnej ucieczce. Policjantki wraz z patrolowcami poszły zaś na pierwsze piętro i zapukały do drzwi, gdzie prawdopodobnie przebywał Kermit.

Puk, puk, puk, puk.

— Kto tam? — usłyszały damski głos.

— Proszę otworzyć, policja! — głośno powiedziała Monika.

Drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się przestraszona Magda. Tuż za nią, w przedpokoju, stał ze zdziwioną miną Krystian.

— Pan Żaba? Krystian Żaba?

— Ta… tak, a o co chodzi? — zapytał speszony.

— Wejdziemy i porozmawiamy.

Kermit zamarł. Ciężko przełknął ślinę, czując, jak gardło zaciska mu się jak imadło. „Spokojnie”, pomyślał, ocierając spocone dłonie o jeansy.

— Jasne, proszę — odparł, siląc się na uśmiech, choć w środku wszystko krzyczało, by uciekać.

Przeszedł koło zdziwionej Magdy, otworzył drzwi szerzej, czując, jak pot spływa mu po karku. „Tylko spokojnie”, powtórzył w myślach, ale wizja więziennej celi była coraz wyraźniejsza.

Rozdział 13

Godzinę później w jednym z pokoi, w wydziale kryminalnym…


Graba zatrzymał się prywatnym autem przed komendą i ruszył biegiem do wydziału kryminalnego. Wpadł zdyszany do pokoju, gdzie czekała na niego Monika.

— Jak tam trening karate? — zapytała.

— Co? A dobrze, dobrze.

— Tak naprawdę to możemy mu skoczyć na wałek i podjechać kawałek — rzuciła filozoficznie policjantka.

— Doskonale wiem, ale może się na czymś wysypie.

— To co? Idziemy do niego?

— Idziemy, pani aspirant.

Kilka pokoi dalej, w pomieszczeniu, czekał na nich Krystian. Siedział na sfatygowanym, biurowym krześle, którego kółka zgrzytały przy każdym drobnym ruchu. Pokój był mały, chłodny i sterylny, jakby celowo pozbawiony jakichkolwiek oznak ludzkiej obecności poza tymi, które były konieczne. Jasny stół nosił ślady… cholera wie czego. Był ogólnie rzecz biorąc zniszczony. Po lewej stronie, na blacie, leżała przezroczysta butelka wody mineralnej, nieotwarta, z odklejoną etykietą. Obok niej czarny długopis i cienki notes, pusty, jakby czekał na zapisanie pierwszego słowa.

Kermit zacisnął dłonie na kolanach. Zimny pot zebrał mu się na karku i powoli spływał wzdłuż kręgosłupa pod koszulą. W pomieszczeniu panowała duszna cisza, przerywana tylko odgłosami z korytarza. Krokami, szczękiem klucza, krótkimi poleceniami wypowiadanymi stłumionym głosem. Na ścianie naprzeciwko wisiał zegar o żółtawej tarczy. Sekundy przeskakiwały mechanicznie, głośno, jakby każda z nich była przypomnieniem, że zaraz tu wejdą, para policjantów z kryminalnego.

Spojrzał na funkcjonariusza mundurowego, który przebywał z nim w pomieszczeniu. Ten nie okazywał żadnych emocji. Przesunął wzrok na tablicę korkową wiszącą obok drzwi. Przyczepiono do niej wydrukowane kartki, zdjęcia, diagramy strzałek, jakieś nazwiska, numery spraw. Nie był w stanie ich odczytać, ale sam fakt, że tam wiszą, budził niepokój. Poczuł, że gardło ma suche jak wiór. Butelka wody kusiła, ale nie sięgnął po nią.

Wtem otworzyły się drzwi i do pokoju weszła policjantka, która przyjechała po niego do mieszkania Magdy, a także jakiś grubawy, wielki jak niedźwiedź funkcjonariusz.

— Ma pan prawo do adwokata — wypalił Graba. Nie musiał tego mówić, ale chciał zrobić wrażenie na Kermicie. Chciał zasiać w nim niepokój.

— Ale ja… nie mam adwokata — wydukał.

— Jako świadkowi nie przysługuje panu obrońca z urzędu. Tak więc może pan wziąć obrońcę na własny koszt, ale także możemy pana przesłuchać bez adwokata. To jak?

— Rozumiem, ale nie potrzebuję, bo nic nie zrobiłem i sam nie wiem, co tu robię i w jakiej sprawie mam być niby świadkiem.

— Był pan właścicielem białego busa Forda Transita o numerze rejestracyjnym… — wtrąciła się Monika, podając litery i cyfry.

— Tak.

Graba wyciągnął zdjęcia z monitoringu z listopada i lutego z dokładną datą i godziną, przesunął po stole wydrukowane fotografie w stronę Kermita.

— To pański samochód?

— Nie wiem… wygląda jak mój, ale nie wiem.

— Miał pan uszkodzone auto? — zapytała Kosa.

— Nie.

— A lewe tylne nadkole nie było wgięte?

— Nie.

— A dlaczego pan niedawno sprzedał busa?

— Bo go nie potrzebowałem, a nadarzyła się okazja, to sprzedałem.

— Pańska narzeczona, pani Magda, twierdziła, że ma pan firmę budowlaną, nie jest panu potrzebne auto?

— Mmm… — wypuścił powietrze z nadętych policzków. — No tak naprawdę to nie mam firmy.

— Ale pani Magda mówiła, że ma pan. My to sobie sprawdzimy, ale coś oboje kręcicie.

— Magda nie kłamie. Ona jest przekonana, że mam firmę.

— Nie rozumiem.

— Pracowałem kilka lat za granicą na budowach, pracowałem wiele lat w Polsce. Odłożyłem kasę i jakoś tak sobie żyję, na razie, bo zdrowie już nie dopisuje. Jak ją poznałem, to co jej miałem powiedzieć, że nie mam roboty? To piękna i wspaniała kobieta, trochę taka lipa powiedzieć jej, że nic nie robię… Mówiąc wprost, podkolorowałem trochę swoje życie. Choć coś w tym prawdy jest, bo chcę otworzyć firmę, taką małą firmę z remontami i wykończeniówką, ale to dopiero wkrótce.

Przesłuchanie trwało ponad godzinę. Para policjantów wypytywała o daty, alibi na czas napadów, a do pytań o sprzedanego busa wracali co jakiś czas. Próbowali złapać go na kłamstwie, na czymkolwiek. W końcu, zrezygnowani, zapytali bezpośrednio o bank i kantorowca, cały czas obserwując jego zachowanie, mimikę twarzy, ale i tu nic z tego nie wyszło.

Chwilę po wypuszczeniu z komendy Żaby, usiedli we trójkę w pokoju.

— I jak? — zapytała Balerina.

— Albo udaje, albo rzeczywiście facet jest czysty jak łza — odpowiedziała Monika.

— Moim zdaniem nie ma przypadku. Przyznał, że bus nie miał bocznych szyb, przyznał, że miał przyciemniane szyby, ale i tak go nie znajdziemy na Ukrainie — skomentował Tomek.

— A może spróbować? Przecież pomimo wojny policja tam normalnie działa — zauważyła Agnieszka.

— A gdzie tam. Z nimi i nawet bez wojny gówno można było ustalić. A teraz tam jest totalny burdel — odparła Kosa.

— Ale co szkodzi spróbować?

— A może to jednak dobry pomysł? — rzucił Graba i od razu zauważył gniew na twarzy Moniki. — Przede wszystkim jednak sprawdźmy blacharzy w Rzeszowie i powiecie. Może to nadkole u któregoś z nich robił?

Posiedzieli jeszcze kilkanaście minut, Grabiec zadzwonił również do naczelnika, zdając mu relację z przesłuchania i wkrótce rozeszli się do domów.

Kermit doczłapał na nogach do mieszkania Magdy i zrelacjonował jej przebieg całego przesłuchania, oczywiście zarzekał się, że to nic takiego i przesłuchują masę świadków.

Dochodziła pierwsza w nocy. Magda już spała. On nie mógł, znów powróciły demony. Oczy miał otwarte, choć powieki dawno już chciały opaść. Leżał na plecach, wpatrzony w ciemność za oknem, która wydawała się gęsta jak smoła. W pokoju panowała cisza, duszna i pełna napięcia. Dźwięki ulicy ucichły, sąsiedzi dawno zgasili światła. Nawet lodówka w kuchni przestała buczeć. A on dalej czuł, jak serce bije mu zbyt szybko, zbyt wyraźnie, jakby każdy uderzający impuls rozsadzał mu klatkę piersiową.

Zsunął kołdrę do pasa, bo nagle zrobiło mu się gorąco. Potem znowu sięgnął po nią, zmarzł. Taki rytm trwał już godzinę: przekręcanie się z boku na bok, poprawianie poduszki, zamykanie oczu i otwieranie ich po minucie z jeszcze większym napięciem. Myśli kotłowały się w głowie jak stado dzikich ptaków. Każda miała pazury. Każda drapała.

Zerknął w stronę zegarka. Druga trzydzieści osiem. Poczuł ścisk w żołądku, tak znajomy, że aż obrzydliwie codzienny. Nerwy trzymały go za gardło. Oddychał płytko, jakby coś ciężkiego siedziało mu na klatce piersiowej. Przymknął oczy. Nie pomogło. Otworzył je z powrotem i znów spojrzał w okno.

Gdzieś w oddali migał pomarańczowy neon, którego rytmiczne błyski przypominały migotanie ostrzegawcze. Jakby coś miało się wydarzyć. Jakby coś już się działo.

Rozdział 14

Tydzień po przesłuchaniu…


— No i chuj, bombki strzelił, świąt nie będzie — prychnął naczelnik Głazowski, odkładając słuchawkę telefonu.

— Co się stało? — zapytał Grabiec, który razem z Agnieszką i Moniką wylądował po odprawie w gabinecie szefa.

— Sąd odrzucił wniosek o podsłuch dla Żaby. Sędzia stwierdziła, że nic nie mamy poza nagraniem z monitoringu, na którym de facto niewiele widać.

W pokoju zapanowała nieznośna cisza. Przerwał ją Graba.

— A co z obserwacją?

— Trzeba będzie mu założyć, ale stawiam, że nie jest idiotą. Jak rzeczywiście coś nawywijał, to teraz schowa się pod ziemię i zawinie w liście. A sprawdziliście jego pracę za granicą?

— Tak. Rzeczywiście robił w Niemczech i we Francji. Coś koło czterech lat łącznie. Plus na takich budowach w Polsce także się dobrze zarabia, często dużą część dostają pod stołem. Ten Zanzibar jest jak najbardziej realny, w sensie, że z uczciwej pracy. Firmę też sobie bez problemu założy z takich oszczędności. Na tym go nie złapiemy — przyznała Monika.

— A te zakłady blacharskie?

— Wszystkie sprawdziliśmy. W Rzeszowie jest siedem takich zakładów, a w powiecie cztery. Do wszystkich pojechaliśmy. Nikt nie robił w ostatnim czasie Forda Transita — powiedział Tomek.

— On głupi nie jest, widać, że myśli. Mógł wybrać się gdziekolwiek, nawet poza województwo, i tam zrobić to nadkole.

Wiedzieli, że nie mieli właściwie nic, co przybliżyłoby ich do rozwiązania zagadki napadów. Zrezygnowani rozeszli się do swoich zajęć.

*****

Silnik był wyłączony, ale powietrze w środku samochodu drgało napięciem. Tomek siedział za kierownicą, lekko pochylony do przodu, z łokciem opartym o drzwi. Przez brudną szybę obserwował klatkę schodową bloku przy Kochanowskiego. Mężczyzna, którego śledzili od tygodnia, wszedł tam kwadrans wcześniej z siatką z zakupami. Od tamtej pory, cisza.

Agnieszka siedziała obok i nerwowo obracała pierścionek na palcu. Od czasu do czasu spoglądała na telefon, jednocześnie czując narastające zmęczenie. Trzecia doba bez porządnego snu. Wokół nich miasto powoli gasło. Czas zwalniał.

Cisza w samochodzie była niemal wygodna. Przez szybę z lewej strony widać było zasłonięte okna mieszkania, które obserwowali. Ciemno. Żadnego ruchu. Radio operacyjne milczało. Tomek westchnął cicho i sięgnął po kubek z letnią już kawą.

— Wiesz, Agnieszka… Nie chcę być wścibski, ale coś mnie zastanawia — odezwał się w końcu. — Ile ty masz lat? Dwadzieścia sześć?

— Dwadzieścia siedem — poprawiła go, nie odrywając wzroku od okna.

— I jesteś już po rozwodzie? — zapytał z lekkim zdziwieniem, nie złośliwie, bardziej z autentyczną ciekawością.

Zamilkła na moment. Przesunęła palcem po parującym lekko oknie. — No. Szybko poszło. Pobraliśmy się sześć lat temu, a poznaliśmy rok wcześniej na kursie podstawowym w Katowicach. Wtedy to wydawało się fajne.

— A potem?

— A potem życie przestało być „fajne”.

Odwróciła głowę w jego stronę.

— Dyżury, służby, różne sprawy. Ja chciałam iść dalej, on stał w miejscu. Miał problem z tym, że ja szybciej awansuję. I że nie mam czasu na jego fochy.

Tomek skrzywił się lekko.

— Zazdrość w mundurze. Klasyka.

— No. I jeszcze wieczna kontrola, gdzie jestem, z kim, czemu nie odbieram po trzech sygnałach. Przypominało to bardziej dozór elektroniczny niż małżeństwo.

— Nie wyglądasz na osobę, którą łatwo zdominować.

— Nie jestem. Dlatego już z nim nie mieszkam.

Tomek uśmiechnął się pod nosem i pokiwał głową.

— W sumie… szacun. Miałem cię za spokojniejszą.

— Spokojna to ja jestem tylko na zewnątrz. W środku niekoniecznie.

— A co robisz po służbie, żeby nie zwariować?

— Trenuję brazylijskie jiu-jitsu. Trzy razy w tygodniu, czasem częściej.

— Serio? Nie widać po tobie.

Uniósł brew z lekkim uśmiechem.

— W sensie… nie wyglądasz na kogoś, kto dusi ludzi na macie. To znaczy, w sumie tego złodzieja udusiłaś, więc powinienem podejrzewać, że coś trenujesz.

— A ty nie wyglądasz na kogoś, kto zna trzy rodzaje kawy z Orlenu, a jednak codziennie je wyliczasz — uśmiechnęła się lekko.

— Punkt dla ciebie — pokręcił głową, rozbawiony. — A poza tym? Jiu-jitsu i co jeszcze?

— Lubię stare kryminały. Takie retro. Chandler, Hammett, polskie też, Joe Alex, Krajewski. Lubię, jak świat jest czarno-biały, nawet jeśli to iluzja.

Tomek spojrzał na nią uważniej. — Jiu-jitsu i Chandler. Nieźle. Nie spodziewałem się.

— To dobrze — wzruszyła ramionami. — Czasem warto, żeby ludzie się mylili.

— A ja? Też się mylisz co do mnie?

Uśmiechnęła się lekko, ale nie odpowiedziała. Z powrotem spojrzała na ciemne okno budynku. W środku cisza. Ale między nimi zrobiło się dziwnie lżej.

Dwie godziny później także nic się nie działo, ale wreszcie zostali podmienieni przez drugą parę policjantów z kryminalnego. Graba postanowił odwieźć służbowym autem Agnieszkę do domu, a następnie wrócić do jednostki po swój samochód i nareszcie pojechać do mieszkania, a później się porządnie wyspać.

Silnik mruczał cicho. Tomek zatrzymał się tuż przy krawężniku, pod numerem siedemnaście. Blok wyglądał zwyczajnie, obdrapana elewacja, pobazgrany jakimiś kibolskimi napisami, klatka oświetlona bladym światłem z góry, dwie latarnie po bokach rzucające długie, drgające cienie na chodnik. Agnieszka złapała za klamkę, ale jeszcze przez chwilę nie wysiadała. Patrzyła przed siebie, jakby coś kalkulowała w głowie.

— Dzięki za podwózkę — powiedziała w końcu.

— Nie ma sprawy — odpowiedział Tomek, przesuwając spojrzeniem po jej profilu. — Odpocznij trochę. Jutro znowu czeka nas cały dzień grzebania przy tych napadach.

Skinęła głową i otworzyła drzwi. Z cichym kliknięciem wyszła z auta. Zrobiła to tak, jak robiła wszystko, lekko, bezszelestnie, płynnie. Tomek patrzył, jak poprawia kurtkę na ramionach, jak poprawia włosy związane w niedbały kok. Przez chwilę nie mógł oderwać wzroku.

Szła powoli, jakby wcale nie śpieszyła się do mieszkania. Nocne światło latarni łagodnie obrysowywało jej sylwetkę. Drobna, smukła, poruszała się jak baletnica. Ruchy miała miękkie, prawie taneczne. Biodra kołysały się ledwo zauważalnie, a zgrabne nogi niosły ją z gracją, której nie widywał na co dzień u ludzi z wydziału. Niby nie była w jego typie, ale przez chwilę poczuł lekkie ściśnięcie gdzieś głęboko w brzuchu. Może to było zmęczenie. Może coś innego. Westchnął cicho, starając się odgonić myśli, które nie miały prawa pojawić się w tej sytuacji.

Agnieszka dotarła do drzwi, odwróciła się na moment i spojrzała w stronę samochodu. Ich wzrok się spotkał, choć dzieliła ich odległość i szyba. Nie uśmiechnęła się, ale w jej spojrzeniu było coś zalotnego. Kąciki ust drgnęły ledwie zauważalnie, po czym zniknęła w klatce.

Tomek siedział jeszcze chwilę, zanim ruszył. W samochodzie zrobiło się jakby pusto. Zbyt cicho. Zbyt jasno od światła latarni.

Rozdział 15

Pół roku później…


Obserwacja Kermita skończyła się po miesiącu. Nic nie dała. Mężczyzna był czysty jak łza. Kilkadziesiąt dni później komendant miejski, wobec niewykrycia sprawców, podjął decyzję o rozwiązaniu specjalnej grupy złożonej z Tomka, Moniki i Agnieszki. Wykonali kawał ciężkiej i żmudnej pracy, jednak nie przyniosła ona efektów, bo bandyta pozostał na wolności. Wrócili do bieżących spraw, bo pracy w kryminalnym, jak zwykle, było mnóstwo.

Krótko po zakończeniu obserwacji Balerina spotkała rzeszowianina, który jako żołnierz służył w Krakowie. Miłość między dwojgiem była na tyle mocna, że napisała raport z prośbą o przeniesienie do miejskiej komendy w grodzie Kraka. Naczelnik Głazowski ponownie zszedł się z żoną. Stary chłop, a zachowywał się jak zakochany podlotek. Po szczerej rozmowie, czując i wiedząc, co to prawdziwa miłość, a przynajmniej tak żartowano w wydziale, zgodził się na odejście Agnieszki.

Napady zakończyły się w lutym, kiedy ucierpiał właściciel kantoru. Graba i Kosa sami zaczęli wątpić w winę Żaby. Było zbyt dużo wątpliwości, a zbyt mało twardych dowodów. Żadne zabezpieczone na miejscu obu przestępstw ślady nie wykazały, że to Żaba był sprawcą. Inna sprawa, że te ślady były liche. Przesłuchania zarówno pracowników banku, jak i starego Frankowskiego, właściciela kantoru, nic ważnego nie wniosły do śledztwa.

Wysłali poprzez oficera łącznikowego zapytanie do Ukraińców w sprawie Forda Transita. Ukraińcy ich, delikatnie mówiąc, zlali. Coś tam odpowiedzieli, ale widać było, że mają gdzieś jakieś śledztwo w Polsce. Para policjantów rzuciła się w wir bieżących wydarzeń i zapomniała o nierozwiązanej sprawie, która trafiła do pancernej szafy, na stertę innych niewykrytych przestępstw. Nawet pani prokurator, gospodarz śledztwa, odpuściła.

Kermit wkrótce po przesłuchaniu rozstał się z Magdą. Ponoć nie pasowali do siebie i się rozeszli. To znaczy, tak naprawdę to Magda wyrzuciła go ze swojego domu. Znów zaczął wynajmować mieszkanie, założył firmę zajmującą się remontami, zatrudnił dwóch Ukraińców i nawet dobrze mu szło. Na działce leżały zakopane pieniądze, których bał się ruszać, dopóki nie ucichnie sprawa. Żył z dnia na dzień. Po rozstaniu z Magdą poznał uroczą Wiolę, tydzień później przestał się z nią spotykać, gdy wyszło, że to policjantka. Pracowała w oddziale prewencji, ale wkręcił sobie do głowy, że może go szpiegować. Później było jeszcze kilka kobiet, ale nawet on już za bardzo nie pamiętał ich imion. Cóż, ta historia zapewne kończy się… No właśnie nie. Nie kończy się, bo tak naprawdę to dopiero się w tym momencie zaczyna.

Wrzesień tego roku był piękny. Powietrze niosło w sobie coś ostrego i wyraźnego, zapowiedź chłodniejszych dni, choć wciąż zdarzały się popołudnia ciężkie od ciepła, lepkie i złote jak miód. Słońce zachodziło szybciej, jakby się spieszyło, chowając się za linią drzew, zanim człowiek zdążył pomyśleć o kolacji. Liście jeszcze nie spadały, ale ich matowa powierzchnia zdradzała, że lato powoli ustępuje miejsca jesieni. W sadach jabłka zaczynały pachnieć intensywniej, w trawie zalegały poranne mgły, a noce… noce były inne. Chłodne, jakby ktoś uchylił drzwi do października. Wiatr przynosił zapach wilgoci, dymu z pierwszych ognisk i suchych liści.

Krystian stał w progu niedużego mieszkania w jednej z kamienic w centrum Rzeszowa, które od kilku tygodni powoli zmieniało się z zagraconej ruiny w coś, co zaczynało przypominać katalogowy przykład miejskiego minimalizmu. Ściany były już wygładzone, gładź schła równą warstwą, a teraz przyszedł czas na kafelki. Jasnoszare, duże, matowe, które miały optycznie powiększyć łazienkę.

Dwóch mężczyzn klęczało na podłodze. Petro trzymał poziomicę, a Taras wyciskał klej z tuby, skupiony, z czołem zmarszczonym, jakby rozwiązywał zadanie z matematyki. Krystian przeszedł przez pokój, uważając, by nie stanąć na świeżo położonych płytkach.

— Panowie, tu w narożniku trochę odchodzi — powiedział, wskazując miejsce palcem.

— Trzeba będzie poprawić, zanim zaschnie. I dociśnijcie bardziej, bo od spodu się zapowietrzy, a potem klient wróci z reklamacją.

Petro podniósł głowę i skinął.

— Ja zrobię, Krystian, bez problemu.

Kermit westchnął, nie ze zniecierpliwienia, lecz z rutyny. Tego typu poprawki zdarzały się zawsze. Nie miał złudzeń, przy takim metrażu i takim terminie coś musiało pójść nieidealnie.

— I jeszcze jedno — powiedział, podchodząc bliżej ściany.

— Tutaj linia ucieka o dwa, może trzy milimetry. Zobacz, jak to wygląda od tej strony. W świetle będzie to widoczne.

Taras zmarszczył brwi, podniósł się z kolan i podszedł, mrużąc oczy.

— Tak, masz rację. Poprawimy.

— Lepiej teraz niż za tydzień, jak już będzie fuga — dodał Krystian.

Zapach świeżego kleju mieszał się z kurzem ciętych płytek i resztką kawy w plastikowym kubku. Za oknem przeleciał wróbel, a z klatki schodowej dobiegł dźwięk wiercenia. Inna ekipa, inny remont.

Krystian rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu. Praca szła dobrze. Nieidealnie, ale uczciwie. A to, wiedział z doświadczenia, było i tak więcej, niż można było oczekiwać.

Kermit zostawił chłopaków przy łazience i przeszedł do salonu, gdzie światło z dużych okien rozlewało się na panele jeszcze w kartonach. Zapach świeżej gładzi wciąż unosił się w powietrzu, ale nie był już duszący. Po drodze poprawił folię ochronną, która zsunęła się z parapetu, i zgarnął do kieszeni leżący luzem ołówek stolarski.

Zanim zdążył cokolwiek sprawdzić, zadzwonił telefon. Spojrzał na ekran, klient, właściciel mieszkania. Odetchnął i wcisnął odbierz.

— Dzień dobry, panie Mariuszu — powiedział neutralnym tonem. — Tak, jesteśmy na miejscu. Dziś skończymy łazienkę, jeśli nic nie wyskoczy.

— A ściany? Wszystko równo? — zapytał klient.

— Tak, gładź — już druga warstwa, wyszło bardzo dobrze. Zresztą mówił pan, że chce tylko pod malowanie, bez cudów. Sprawdzę jeszcze, jak wyschnie do końca, ale wygląda dobrze.

Krystian przeszedł się wzdłuż jednej ze ścian, przesuwając dłonią po powierzchni. Sucha, równa, żadnych ubytków.

— Jutro wchodzimy z panelami. Jeśli dojadą listwy, skończymy szybciej, niż pan myślał.

Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy, a potem padło ciche: „Super, dzięki”.

Krystian rozłączył się i przez chwilę stał nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy pracy: odległy dźwięk szlifierki z łazienki, szuranie butów po folii, ukraiński akcent w cichych przekleństwach.

Krystian usłyszał nagle, że ktoś wchodzi do mieszkania, cofnął się i zaglądnął. Stanął jak wryty, bo w drzwiach stał Mykoła Shevchenko.

— A co ty tu robisz?

— To tak witasz kumpla? — zapytał z uśmiechem na ustach. — Przyjechałem cię odwiedzić i pogadać o interesach.

— Jak mnie znalazłeś… jak wjechałeś do Polski? — zdziwiony pytał. — Przecież mówiłeś, że cię nie wpuszczą.

Wreszcie podeszli do siebie i serdecznie uścisnęli dłonie.

— A ty dalej tak o wszystko pytasz — westchnął. — Polak kiedyś nie mogłem, teraz mogę, jak to w życiu bywa. A znalazłem cię przez brata. Mamy do pogadania.

Umówili się na wieczór, w jednym z hoteli pod Rzeszowem, gdzie Mykoła zatrzymał się podczas pobytu w Polsce.

Punktualnie o dwudziestej Kermit zjawił się w recepcji, gdzie przemiła kobieta powiadomiła Ukraińca o przyjściu gościa. Chwilę później Mykoła zamawiał do pokoju, a jakże, dobrze schłodzoną wódkę, łososia wędzonego, ogórki kiszone, a także żytni chleb. Pili powoli, nie tak jak kiedyś we Lwowie. Rozmawiali o wszystkim i o niczym.

Kermit siedział na fotelu, z łokciem opartym o podłokietnik. Telewizor grał cicho w tle, wyrzucając poświatę reklam na zasłony.

— Krystian — odezwał się w końcu z lekkim akcentem, przeciągając sylaby. — Ty wiesz, ja lubię z tobą gadać. O głupotach, o robocie, o kobietach… Ale nie przyszedłem dziś tylko pogadać. Jest sprawa.

Krystian spojrzał na niego badawczo. Nie zaskoczyło go to. Mykoła był miły, ale nie był typem, który zapraszał ludzi dla towarzystwa.

— No, mów — rzucił, odstawiając kieliszek na stół. — Jaka to sprawa?

Mykoła usiadł naprzeciwko, powoli, jakby ważył każdy ruch. Palce splótł na kolanach. Jego twarz zmieniła wyraz, spoważniała, oczy zrobiły się chłodniejsze, bardziej skupione.

— Mój brat był kilka miesięcy temu na przesłuchaniu w sprawie busa, którego mi sprzedałeś. Jako świadek, o czym doskonale wiesz. Chodziło o napady na bank i kantor. Chodziło o ciebie. Połączyłem kropki z tą sprzedażą pistoletu we Lwowie i…

Krystian odchylił się w fotelu. Parę sekund milczał, potem zaśmiał się krótko.

— Gówno prawda. Przecież ja nic nie zrobiłem. Jakbym coś miał z tym wspólnego, to bym teraz był w więzieniu. Wiesz, jak to jest. Każdy coś słyszał, ale nikt nic nie wie.

Mykoła nie przerwał. Patrzył tylko spokojnie, cierpliwie, jak ktoś, kto wie, że odpowiedź przyjdzie, jeśli da jej czas.

— Ja nie przyszedłem cię straszyć — powiedział w końcu Ukrainiec. — Przyszedłem z propozycją. Wiem, że masz jaja. I wiem, że nie boisz się ubrudzić rąk. Ja… ja też nie. Byłem w ukraińskiej policji, o czym wiesz. Robiliśmy różne rzeczy, te nielegalne także. Wiem, jak działa system. Wiem, jak go obejść. Mam broń.

Krystian słuchał. Milczał.

— Mogę cię nauczyć: strzelać, celować, oddychać, jak przychodzi adrenalina. Robimy razem. Ja planuję, ty pomagasz. Dzielimy się uczciwie. Tylko my. I kasa.

Mykoła pochylił się do przodu. Jego głos był teraz cichy, niemal intymny.

— Krystian… możemy mieć wszystko. Wszystkie skarby tego świata. Ale potrzebuję kogoś, kto nie pęka, kogoś, kto wie, że życie to nie bajka, tylko wojna, i że czasem trzeba samemu wziąć, co się należy.

Cisza w pokoju zrobiła się ciężka jak wilgotne powietrze po burzy. Telewizor rzucał już tylko bladą poświatę informacyjnych pasków. Krystian siedział bez ruchu, patrząc w pustą butelkę wódki, jakby chciał tam znaleźć odpowiedź.

Mykoła nie naciskał. Wiedział, że odpowiedź już padła, tylko nie została jeszcze wypowiedziana.

Rozdział 16

Wrzesień nad morzem…


Wieczór nad gdańskim Jelitkowem rozciągał się leniwie jak dym z cygara. Ciepło, jak na wrzesień, trzymało się uporczywie, nie chcąc jeszcze oddać miejsca jesieni. Powietrze pachniało solą, wilgocią i odrobiną grilla.

Mykoła siedział na tarasie apartamentu, bez koszulki, w lnianych spodniach i ze szklaneczką whisky w dłoni. Widok z czwartego piętra obejmował kawałek plaży i ciemniejącą linię wody. Krystian wrócił z kuchni z butelką prosecco, śmiejąc się do siebie pod nosem.

— Dzwoniła ta blondyna z ostatniej nocy — rzucił, nalewając do szklanki, bo kieliszków już od dawna nikt tu nie szukał. — Pytała, czy „panowie jeszcze w Gdańsku”. Powiedziałem, że nawet nie ruszyliśmy się z raju.

Mykoła parsknął śmiechem.

— Dobrze jej powiedziałeś. Niech wie, że żyjemy jak królowie — uniósł szklankę. — Za życie bez granic, Kermit. I za to, że już nie musimy pytać nikogo o pozwolenie.

Wznieśli toast, leniwie stukając szkłem. Wewnątrz apartamentu panował nieład: marynarki rzucone na oparcia, puste butelki po rumie i koniaku, drogie perfumy rozlane na blacie w łazience.

Minione dni spędzali głównie na balansowaniu między luksusem a amnezją. Agencje towarzyskie, do których zaglądali, nie miały neonów ani białych skórzanych sof w poczekalni. To były te „dla swoich” z wyciszonym wejściem, windą z kodem i recepcjonistką w garsonce, która wolała nie pytać o nic. Dziewczyny pachniały Chanel i mówiły kilkoma językami. Śmiały się cicho, jakby każdy żart był tylko dla nich.

— Zrobiłeś dobrze, że tu przyjechaliśmy — mruknął Krystian, zaciągając się powietrzem. — Potrzebowałem takiego oderwania. Chociaż na chwilę.

— Oderwanie? — Mykoła spojrzał na niego, mrużąc oczy. — Bracie, to dopiero początek. Ja chcę, żeby tak wyglądało całe życie: bez pośpiechu, bez zmartwień. Tylko my, morze, alkohol, kobiety i… — uniósł dłoń, jakby wskazywał coś ponad linią horyzontu — wszystko, co możemy mieć.

Krystian nie odpowiedział. Zapatrzył się w morze, czując gdzieś w tyle głowy, że ta bajka ma swój koniec. Ale nie dziś. Nie teraz.

Dwa dni później byli już zupełnie trzeźwi. Nie było żartów. Huk strzału odbił się echem od betonowych ścian hali. Zapach prochu był gęsty i ostry, unosił się w powietrzu jak ciężka przyprawa. Strzelnica w Gdańsku, choć komercyjna, miała w sobie coś z wojskowej surowości: tłumione światło, linie torów, przyciski elektroniczne i stale towarzyszący dźwięk wystrzałów z sąsiednich stanowisk.

Mykoła poprawił słuchawki ochronne i przesunął dłonią po ramieniu Krystiana, ustawiając go od nowa.

— Nie jesteś na festynie — powiedział spokojnie, ale stanowczo. — Stój stabilnie. Nogi na szerokość barków, lekko ugięte kolana. Przód stopy trochę do środka. Tyłka nie wypinaj jak dupa z Instagrama.

Krystian zaśmiał się krótko, ale zrobił, co mu kazano. W rękach trzymał CZ 75, klasyczny, ciężki pistolet z czeskiej fabryki, który Mykoła wybrał nieprzypadkowo: solidny, precyzyjny, z wyczuwalnym odrzutem, ale bezpieczny dla kogoś, kto dopiero się uczy. A przede wszystkim, właśnie taki model dostarczył Kermitowi we Lwowie.

— Dobrze. Teraz broń trzymaj mocno, ale nie zaciskaj, jakbyś chciał ją zmiażdżyć. Obie dłonie pracują razem. Główna ręka prowadzi, druga blokuje i stabilizuje.

Krystian poprawił uchwyt, a Mykoła dotknął jego nadgarstka.

— Łokcie lekko zgięte. Ręce wyciągnięte przed siebie, ale bez sztywności.

Krystian wciągnął powietrze przez nos. Mierzył w standardową sylwetkę oddaloną o piętnaście metrów.

— Teraz najważniejsze. Oddychanie. Nie wstrzymuj oddechu na siłę. Zrób wydech, a potem strzelaj w połowie następnego wdechu. Niech oddech będzie kotwicą. Następnie skupiasz wzrok nie na celu, tylko na muszce.

Krystian skinął głową. Na czole miał lekkie krople potu, nie ze stresu, ale z koncentracji. Wziął wdech. Wydech. I wdech… pociągnął za spust.

Huk. Odskok. Pachniało metalem i siarką.

— O, lepiej — mruknął Mykoła, patrząc na ekran pokazujący trafienie.

Krystian poprawił chwyt, nie odzywając się. Z jego twarzy zniknął uśmiech. To już nie była zabawa. Czuł w dłoniach siłę broni palnej.

Mykoła stał za nim, ręce miał splecione na piersi, jak instruktor.

— Nauczysz się, Krystian. To kwestia czasu.

Wieczorem pojechali do centrum Gdańska. Mykoła zarezerwował miejsce w dobrej knajpie, w pobliżu starego żurawia portowego. Zamówili ostrygi zapiekane w sosie śmietanowym z szalotką. Następnie na stół wjechał filet z turbota oraz halibut smażony na maśle. Na koniec zjedli deser czekoladowy i zamówili po bałtyckim porterze, który smakował czekoladą, śliwką, karmelem oraz kawą, a jego moc kształtowała się wokół jedenastu procent alkoholu.

Następnie wyruszyli na spacer ulicami Gdańska. Mijali Rybackie Pobrzeże, weszli w Długie Pobrzeże, a potem skręcili w Świętego Ducha. Włóczyli się po Przędzalniczej, Szerokiej, Złotników, Węglarskiej. Obydwaj milczeli.

Była noc. Wilgotna i ciepła, jak to bywa we wrześniu nad morzem. Centrum tonęło w półmroku, rozświetlone przez stare latarnie i światła witryn. W pobliżu Bazyliki Mariackiej panowała niemal absolutna cisza, turyści dawno poszli spać, miasto uspokoiło oddech po całym dniu.

Mykoła i Krystian stali przy wylocie uliczki, opierając się o mur. W dłoniach trzymali papierosy. Dym ledwo się tlił. Mykoła spoglądał w kierunku zaparkowanych aut, jakby coś analizował.

— Widzisz to zielone BMW? — zapytał cicho, nie odwracając głowy. — Tam wsiada. Codziennie, około dziewiętnastej pięćdziesiąt. Punktualnie jak w zegarku.

Krystian spojrzał tam, gdzie wskazywał brodą.

— Kto?

— Właściciel kantoru. Mam go nagranego, kilka razy. Wraca z gotówką. Ma jej dużo. Czasem milion, czasem mniej. Ale nigdy mniej niż kilkaset tysięcy. Pieniądze nosi w reklamówce. Po prostu wychodzi i odjeżdża.

— Nie ma ochrony? — zapytał Kermit.

— Nie. Zero. Czasem ktoś go podrzuca, ale często jest sam. Znam już jego rytm. Wiesz, po co tu naprawdę jesteśmy?

Krystian zaciągnął się papierosem. Nie odpowiedział.

Mykoła mówił dalej, tą samą spokojną, rzeczową tonacją, jakby omawiał plan budowy altany.

— Trzeba go tylko podejść, jak będzie szedł do auta. Pokazać broń. Nie trzeba strzelać. Tylko słowa. On zrozumie. Odda.

— A jak nie?

— Wtedy się postraszy. Nic więcej. Nie jesteśmy bandytami z telewizji. Po prostu zabieramy to, czego nikt nie pilnuje.

Zapadła cisza. W oddali przejechał radiowóz. Krystian wsłuchiwał się w jego oddalający się dźwięk.

— To dlatego miałem zabrać pistolet? Ten, co dostałem od ciebie we Lwowie.

Mykoła uśmiechnął się.

— A ty? Masz tu coś? No, chodzi mi o broń.

— A jak myślisz?

— A skąd ty to wszystko wiesz o tym facecie?

— Odkąd się poznaliśmy, zadajesz mnóstwo pytań. One są niepotrzebne — powiedział ściszonym głosem.

Krystian spojrzał mu w oczy po raz pierwszy. W blasku latarni twarz Mykoły wyglądała na spokojną. Za spokojną.

Rozdział 17

Kilka dni później…


Plan zakładał, a jakże, użycie elektrycznych hulajnóg. Czekali na złą pogodę, a więc deszcz, bez którego nie mogło dojść do napadu. Deszcz to pustki na ulicach, brak dobrej widoczności, a co za tym idzie, mało świadków, problemy z dobrymi nagraniami z monitoringu. To wreszcie ogromny problem dla psa tropiącego.

W końcu się doczekali. Prognozy pokazywały, że od godziny piętnastej będzie, z małymi przerwami, padać, ale nie będzie to jakiś wielki opad. Hulajnogi elektryczne spakowali do dużych sportowych toreb, wraz z ubraniami na zmianę oraz plecakami na pieniądze, odpornymi na wilgoć i wodę. Wsiedli do miejskiej komunikacji i pojechali do Stoczni Cesarskiej, czyli w rejon opuszczonych, zdewastowanych, zabytkowych rejonów stoczni, w których gdzieniegdzie funkcjonowały jakieś firmy. W planach była tam budowa ekskluzywnego osiedla mieszkaniowego.

Wieczorem i w nocy opuszczone miejsce odwiedzała młodzież, jacyś bezdomni, ale rzadko. Miejsce, które wybrali, czyli ruiny budynku socjalno-warsztatowego Stoczni Cesarskiej z 1921 roku, wyglądały na absolutnie opuszczone. Z przystanku przeszli ponad kilometr. Budynek zbudowany był z cegły, miał powybijane szyby, został dawno temu popisany sprayem. Wszystkie elementy metalowe były powyginane i przerdzewiałe. Mówiąc krótko, totalna ruina.

Zostawiając w budynku torby i ubrania na przebranie, ryzykowali, że jednak ktoś je odkryje, ale nie mieli innego wyjścia. Z ich obserwacji wynikało jednak, że nie powinno do tego dojść.

Na miejscu, w mroku, oświetleni tylko latarką, założyli ciemne komplety dresów z kapturami. Czapki z daszkiem, a na twarz podciągnęli kominy z cienkiego materiału. Kominiarek nie mogli użyć, bo mieli do przejechania centrum miasta i zwracaliby uwagę. Na dłonie założyli rękawiczki, jakie można było kupić w sklepie militarnym, a które używali żołnierze jednostek specjalnych. Miały dobry chwyt broni i były wytrzymałe. Zabrali ze sobą pistolety z pełnymi magazynkami. Kermit — CZ 75, natomiast Mykoła — Fort-17, pistolet ukraińskiej produkcji, który był przez pewien czas etatową bronią boczną ukraińskich sił zbrojnych, między innymi przeznaczoną dla oficerów. Produkowany od początku XXI wieku, jako nowocześniejsza alternatywa dla radzieckiego PM (Makarowa).

Ich hulajnogi miały zdjęte ograniczniki prędkości, więc na miejsce napadu przyjechali dosłownie w cztery minuty. Stanęli pod jednym z drzew i czekali. Padało. Każda minuta trwała dla Kermita wieczność. Mykoła był skupiony, ale nie było widać u niego oznak zdenerwowania.

Krystian spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta czterdzieści osiem. Za dwie, trzy minuty się zacznie. Chwilę później się doczekali. Minęło ich auto Volvo XC60 B5 / B6 AWD. Piękne, czarne. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest nowe, prosto z salonu. Auto zatrzymało się tuż przy kantorze. Niestety, kantorowiec nie był sam. Ktoś kierował samochodem i nie wyłączył silnika oraz świateł. Włączył za to awaryjne. Drzwi pasażera otworzył z kolei wyglądający na około pięćdziesiąt kilka lat mężczyzna z czarną torbą sportową na ramieniu. Dwie minuty później zauważyli, jak wychodzi z budynku. Do samochodu miał kilkadziesiąt kroków. To był ten moment. Ruszyli.

Właściciel kantoru, Marek, zaciskał rękę na czarnej torbie sportowej, pełnej gotówki z dzisiejszego dnia. Szedł szybkim krokiem, czujny, ale nie spodziewał się ataku. Miał dosłownie kilka metrów do samochodu, gdzie w środku siedział jego syn, Łukasz, z włączonym silnikiem i gotowy do odjazdu. Gdy hulajnogi stanęły obok niego, Marek podniósł wzrok. Mieli zamaskowane kominami twarze, na głowie ciemne czapki z daszkiem i dodatkowo założone kaptury. W dłoniach błysnęły pistolety.

— Stój! — krzyknął Mykoła, celując w Marka.

Mężczyzna zamarł na moment, ale instynkt kazał mu trzymać torbę.

— Oddawaj torbę! — huknął Krystian, robiąc krok naprzód.

Marek postąpił inaczej. Zaczął się z nim szarpać, próbując uchronić swoje pieniądze.

— Łukasz, wezwij pomoc! — krzyczał, a jego syn błyskawicznie wybiegł z auta, wołając:

— Ratunku! Policja!

W panice Marek sięgnął po broń, ukrytą pod kurtką. Zorientowawszy się, co się dzieje, Mykoła wyciągnął pistolet i oddał w jego kierunku dwa strzały.

Pierwszy pocisk przeszył brzuch Marka w okolicach pępka. Mięśnie gwałtownie się skurczyły, a ból promieniował jak ostry nóż, wbijający się w organy. Krew zaczęła szybko zalewać wnętrzności, powodując zawroty głowy i osłabienie. Drugi strzał trafił w udo, przeszył mięśnie, rozrywając naczynia krwionośne i powodując gwałtowne krwawienie. Marek stracił równowagę i osunął się na chodnik. Wypuścił z dłoni pistolet oraz torbę, która potoczyła się tuż obok niego. Mykoła chwycił ją, rzucił krótkie spojrzenie na syna Marka, który uklęknął nad ojcem, i zakładając ją przez ramię, razem z Krystianem wskoczyli na hulajnogi.

— Jedziemy! — krzyknął Mykoła.

Łukasz próbował zatamować krwawienie, ale nie potrafił go zatrzymać. Po chwili sięgnął po smartfona i wybił trzęsącymi się palcami numer sto dwanaście. Kilka minut później na miejsce przyjechał pierwszy radiowóz.

Syrena rozerwała nocną ciszę. Srebrny radiowóz patrolówki, na sygnałach, wpadł w wąską ulicę i z piskiem opon zatrzymał się kilka metrów od leżącego mężczyzny i klęczącego przy nim chłopaka.

Z samochodu wyskoczyli dwaj funkcjonariusze, sierżant Kowalski i młodszy aspirant Zieliński. Obaj z bronią w dłoni.

— Policja! Odejdź od niego! — krzyknął Kowalski, ruszając w kierunku Marka i jego syna.

— To mój ojciec! Strzelili do niego! — wykrzyczał Łukasz. Wówczas zauważył, że ręce miał całe umazane we krwi.

Zieliński błyskawicznie uklęknął przy rannym, przez radio podał dyżurnemu adres.

— Mamy postrzał w brzuch i w udo, krew leje się jak z kranu! Potrzebna karetka natychmiast! Ofiara przytomna, ale w ciężkim stanie!

Kowalski wyjął opatrunek osobisty, rozdzierając opakowanie zębami.

— Kompresuj ranę w brzuchu, ja zajmę się udem — powiedział spokojnie, choć adrenalina mu pulsowała.

Zieliński przyłożył gazę do brzucha Marka, który jęknął głucho.

— Oddychaj spokojnie… oddychaj spokojnie. Już jedzie karetka — rzucił.

Kowalski owinął ranę uda bandażem uciskowym, mocno ściskając powyżej krwawiącego miejsca.

— On się zaraz tu wykrwawi — powiedział przez zaciśnięte zęby.

Marek uniósł głowę z trudem, spojrzał na syna, który był blady jak ściana.

— Torba… — wyszeptał.

Chwilę później z daleka rozległ się dźwięk syreny karetki. Zieliński podbiegł, by wskazać ratownikom miejsce.

— Trzeba go transportować natychmiast, zanim dojdzie do wstrząsu hipowolemicznego — rzucił ratownik medyczny po krótkich oględzinach.

Gdy Marek został załadowany na nosze, Łukasz ruszył za nim, nie puszczając jego ręki. Krew nadal kapała z jego palców.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 55.13
drukowana A5
za 108.26