E-book
24.99
Gorzkie ciastka

Bezpłatny fragment - Gorzkie ciastka


Objętość:
360 str.
ISBN:
978-83-8384-182-3

Wstęp

W niniejszym tomie zebrane zostały teksty napisane w latach 1968—1976. Były to czasy kiedy w Tarnowie działał Klub Literacki, założony i prowadzony przez — nieodżałowanej pamięci — Józefa Trędowicza. Podjął on odważną i skuteczną próbę skupienia, uaktywnienia i zorganizowania ludzi zajmujących się twórczością literacką, zarówno w obszarze prozy jak i poezji. Opiekę merytoryczną nad tą grupą sprawowali znani pisarze krakowscy, Stefan Otwinowski (prezes Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich) oraz Stanisław Stanuch (głównie proza) i Tadeusz Nowak (głównie poezja).

Część prezentowanych tu tekstów była już — w wyniku rekomendacji S. Otwinowskiego i S. Stanucha — publikowana w tamtych latach: W bramie (Polskie Radio, program II, w dniu 13 marca 1971 r.), Kudu („Życie Literackie”, 13 czerwca 1971 r.) i Osiem ciastek („Życie Literackie”, 15 luty 1976 r.). Z ostatnim z tych opowiadań związana jest pewna historyjka. Otóż pisałem je w 1975 r. i kiedy uznałem, że uzyskało już mniej więcej właściwy kształt, wysłałem — jak zwykle — do S. Otwinowskiego. Chodziło mi tylko o jego opinię, natomiast nie zamierzałem tego tekstu wówczas publikować. Przez jakiś czas nie miałem żadnej odpowiedzi aż pewnego dnia gazety doniosły, że S. Otwinowski umarł. Było to 30 stycznia 1976 r. W połowie lutego pojechałem do Warszawy a kiedy wracałem, kupiłem sobie do pociągu najnowszy numer „Życia Literackiego” i w nim zobaczyłem swoje opowiadanie. Później dowiedziałem się, że po śmierci S. Otwinowskiego porządkowano w redakcji „Życia Literackiego” jego biurko i znaleziono tam sporo tekstów z adnotacjami: „do druku” lub „odrzucić”. Otóż na pierwszej stronie Ośmiu ciastek widniał zapis „do druku”. Więc redakcja, bez pytania mnie o zgodę, opublikowała to opowiadanie.

Warto też odnotować, iż Kudu zostało w 1975 r. umieszczone przez znanego tłumacza niemieckiego, Klausa Staemmlera, w antologii współczesnych opowiadań polskich opublikowanej w RFN (Der Kudu, w: Polen. Moderne Erzähler der Welt, Stuttgart 1975, s. 358—369). Znalazło się tam — co sprawiło mi ogromną satysfakcję a w polskich kręgach literackich zdziwienie i zaskoczenie — obok tekstów (w kolejności alfabetycznej): J. Andrzejewskiego, K. Brandysa, E. Brylla, K. Filipowicza, J. Głowackiego, S. Grochowiaka, M. Hłaski, I. Iredyńskiego, J. Iwaszkiewicza, U. Kozioł, S. Lema, T. Nowaka, M. Nowakowskiego, S. Otwinowskiego, T. Różewicza, A. Rudnickiego, R. Samsela, E. Stachury, W. Żukrowskiego.

Zamieszczone w niniejszym tomie miniatury literackie (Japończyk, Powrót z Bieszczad, Żona, Po obiedzie, Na wczasach, W pociągu, Sylwester), potraktowane jako przerywniki pomiędzy kolejnymi opowiadaniami, należą do cyklu Opowieści taty, z których kilka opublikowanych zostało pod koniec lat 70-tych XX w. w biuletynie KKMP (Korespondencyjny Klub Młodych Pisarzy — było kiedyś coś takiego). Pozostałe teksty cały czas leżały w szufladzie, choć Dolina Słońca (III miejsce w konkursie im. Wilhelma Macha na opowiadanie) była rekomendowana do druku przez W. Myśliwskiego (przewodniczący jury we wspomnianym konkursie), jednak tom opowiadań będący pokłosiem owego konkursu nigdy się nie ukazał. Wręczanie nagród i dyplomów laureatom konkursu odbyło się w Rzeszowie a część nieoficjalna, czyli spożywanie różnych dóbr — w rodzinnej wsi W. Macha, zagrzebanej w piachach i lasach Kamionce (na północ od Ropczyc). Rolę gospodarza owej imprezy — zorganizowanej ad hoc pod gołym niebem w pobliżu domu W. Macha, gdzie mieszkała jeszcze jego siostra — oraz głównego podczaszego pełnił wówczas, i to znakomicie, W. Myśliwski.

W 1976 r. zaprzestałem pisania opowiadań, ponieważ — pracując w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego — musiałem skoncentrować się na pracy naukowej (publikacje naukowe, doktorat, potem habilitacja itp.). Jednak teraz, przeglądając te teksty i przygotowując do druki, dokonałem pewnych, bardziej lub mniej istotnych, zmian. Usunąłem niektóre powtórzenia, dodałem nowe fakty i przemyślenia. Łącznie owe zmiany, różnych rozmiarów w poszczególnych opowiadaniach, mogą sięgać 5—30 procent.

W prezentowanych tu opowiadaniach mamy do czynienia z czymś w rodzaju zamrożenia w czasie pewnej rzeczywistości i związanych z nią realiów. Ponieważ pisane były one na przełomie lat 60 i 70-tych XX w., czyli w czasach „późnego Gomółki” i „wczesnego Gierka”, zachowują i utrwalają pamięć o ówczesnej rzeczywistości oraz o ówczesnym Tarnowie, a więc o charakterystycznych dla niego ludziach i zjawiskach. Stąd wzmianki o restauracjach, których już obecnie nie ma, na przykład o „Stylowej”, „Rondzie”, „U Sułka”, „Słowiańskiej”, „Polonii”, „Myśliwskiej”, „U Spycimira”, o „Szarotce” i „Kon-Tiki” (centrum rozrywkowe młodzieży), o księgarni „u góry” Krakowskiej (róg Krakowskiej i św. Anny) oraz o konduktorach w autobusie, autostopie i początkach szaleństwa związanego z nartami. Dlatego też, mieszkając przy końcu ul. Parkowej, można było widzieć Paskówkę, bo ul. Romanowicza ani T. Boya-Żeleńskiego jeszcze nie było. Jeśli zaś chodzi o wypoczynek letni, to nad wodę jeździło się najczęściej nad Dunajec, zwłaszcza w Zgłobicach albo Mościcach („Mewa”), a na dłużej — nad Rożnów i to koniecznie z namiotem („Patelnia”, „Uroczysko”, Znamirowice, Gródek). Natomiast basen był tylko jeden — za Parkiem, przy ulicy J. Krasickiego (obecnie J. Piłsudskiego).

Patrząc z tej perspektywy, można powiedzieć, iż tom ten stanowi coś w rodzaju „sentymentalnego powrotu do przeszłości”. Przeszłości, która przeminęła bezpowrotnie i nigdy już nie powróci, zarówno w wyglądzie miasta jak i mieszkających w nim ludzi, a funkcjonuje jedynie w postaci ludzkiej pamięci i starych fotografii.

W bramie

Było to gdzieś w połowie czerwca ubiegłego roku. Stałem akurat w bramie tej starej kamienicy na tyłach księgarni „na dole” Krakowskiej i czekałem aż deszcz przestanie padać. Wiatr wiał wzdłuż ulicy i zimny gęsty deszcz zacinał do sieni. Niebo wyglądało niewyraźnie. Specjalnie wielkich chmur nie było, ale lało jak z cebra i kawałek nieba widoczny między dwiema kamienicami raz po raz przecinały cienkie blade błyskawice. Podobna historia powtarzała się już od tygodnia: po pięknym słonecznym poranku nadchodziło chmurne południe i tak około dwunastej zaczynało padać.

— Ale pada, co? — zagadnął facet stojący obok i zatarł ręce z uciechy.

— Mhm — odmruknąłem słabo. Byliśmy tylko we dwóch w tej sieni, ale nie miałem najmniejszej ochoty na rozmowę.

— Wczoraj było tak samo — ciągnął tamten absolutnie nie zrażony — Rano słońce a w południe deszcz — wychylił się z bramy i spojrzał na ulicę — Ale dziś nie myślę moknąć — dodał po chwili.

Nie zwracałem na niego uwagi. Jakoś nie mam zaufania do takich towarzyskich facetów co to nawiązują znajomości w bramie podczas deszczu. Ostentacyjnie otworzyłem „Postępy Astronomii” i zacząłem przeglądać artykuł o supernowych.

— O! tam dwie srajdy stoją pod toto-lotkiem — zawołał facet i zachichotał cienko.

Mimo woli spojrzałem na ulicę.

— Może coś wygrają — rzuciłem na odczepnego i czytałem dalej.

Znałem już z grubsza historię supernowych ale tutaj widziałem masę nowych rzeczy. Facet pisał o van Maanenie i o tych jego słynnych pomiarach ruchów własnych w Wielkiej Mgławicy Andromedy. To była kapitalna historia w swoim czasie. Narobili wtedy niezłego zamieszania. Chociaż w pierwszej chwili wcale na to nie wyglądało: jakiś tam ruch własny w ledwie widocznym obłoku!… Co to mogło kogo obchodzić. Tyle co zeszłoroczny śnieg. A tymczasem okazało się, że wcale nie. Bo temu van Maanenowi, co to wyglądał na drobnego rybaka łowiącego płotki w mętnej wodzie, udało się na mały haczyk dużą rybę złowić. Z tych jego pomiarów wynikało ni mniej ni więcej tylko tyle, że ta mgławica, którą tak pilnie obserwował, wykonuje obrót w granicach jednej minuty łuku na rok. To był fatalny w konsekwencjach — jak się potem okazało — wynik logicznego rozumowania. Wyśmiali wtedy Kanta i jego teorię o „wszechświatach-wyspach” i stało się rzeczą oczywistą, że poza naszą Galaktyką nie ma więcej żadnych innych galaktyk. Bylibyśmy więc sami we wszechświecie, jedyne istoty rozumne i świadomie przeżywające przygodę życia. To by nas niejako nobilitowało, dodało by nam uroku i powagi. Moglibyśmy uwierzyć w swoją wyjątkowość, a nawet — w naszą misję w kosmosie. Moglibyśmy mianować się misjonarzami i dokonywać podbojów poza własnym globem w imię postępu i szczytnych ideałów. Ale niestety, z czasem okazało się, że van Maanen nie ustrzegł się pomyłki i że jego pomiary zawierały podstawowy błąd. Tak więc owa „mgławica Andromedy” wcale nie jest obłokiem z naszej Galaktyki lecz niezwykle odległą samodzielną galaktyką mniej więcej podobną do naszej. W tej sytuacji nie pozostawało już nic innego jak przywrócić Kanta do łaski i przyznać z powrotem, że jednak są owe „wszechświaty-wyspy”, porozrzucane tu i ówdzie w przestrzeni kosmicznej, jak to sobie wymyślił przed laty pedantyczny filozof z Królewca. Wiele mogło być takich galaktyk jak nasza i wiele takich planet jak nasza, a życie wysoko rozwinięte i cywilizacje istot rozumnych przestawały być czymś wyjątkowym.

Tak oto zabawiali się ku mojej uciesze panowie astronomowie i kosmologowie. Wyobrażałem sobie, jak to siedzieli nocami w tych wielkich obserwatoriach na Mt Wilson i Mt Palomar, obserwowali niebo, tworzyli jakieś teorie, opisywali je i szukali dowodów na ich prawdziwość. A inni te teorie obalali. W każdym razie ruch w interesie był niezły. W ten sposób powstawały nowe książki a my mieliśmy co czytać. Przyglądałem się temu widowisku z ciekawością i aprobatą, śledziłem ich wysiłki ale nie angażowałem się zbytnio po niczyjej stronie. Przyjąłem już bowiem najprostsze rozwiązanie, iż każda z teorii może być interesująca i zawierać sensowny pomysł. Po prostu, lubię czytać o gwiazdach, o dalekich galaktykach i o ludziach, którzy się tym zajmują. To prawie coś takiego jak dobry kryminał.

— O! popatrz! popatrz — zawołał znów tamten i z przejęcia aż chwycił mnie za łokieć — Ten to jest dopiero — powiedział z podziwem.

Nie chciałem wyjść na kompletnego mruka więc jeszcze raz wyjrzałem na ulicę. Po drugiej stronie szedł jakiś facet. Nie miał ani płaszcza ani parasola, był tylko w spodniach i cienkiej koszulce bez rękawów, a wcale się nie spieszył. Szedł spokojnie, statecznym równym krokiem, jakby się w ogóle nic nie działo i tylko raz spojrzał do góry.

— Ten to jest dopiero, co? — mój przygodny znajomy był zachwycony. Mrugnął do mnie wesoło i zatarł ręce z uciechy. Najwyraźniej spodobała mu się ta sytuacja z deszczem i staniem w bramie oraz obserwowaniem ludzi jak uciekają przed deszczem albo nie uciekają. To musiała być dla niego straszna uciecha.

Rozbawiło mnie to trochę. Przyjrzałem mu się uważniej. Był niski, niepokaźny, niedbale ubrany, twarz miał mocno opaloną z wiecznie przymrużonymi oczkami a nad górną wargą jeżyła się zadziornie szczecinka krótkich, nieco szpakowatych wąsików. Wyglądał na jakieś 40—45 lat ale mógł być również starszy. Sprawiał wrażenie mocno steranego i zniszczonego mężczyzny, takiego co to już swoje w życiu przeszedł. Prawdę powiedziawszy, znałem go z widzenia. To był typowy łazik. Szwendał się ciągle po ulicach, nieogolony, potargany, rozchwiany na nogach, albo siedział w „Szarotce” nad kuflem piwa. Zapamiętałem go stąd, że raz kiedy stałem pod księgarnią na Krakowskiej, tej „u góry” czyli koło „Tatrzańskiej”, podszedł do mnie i bełkocząc niewyraźnie wystękał, że ma do mnie wielką prośbę.

— Mam do pana wielką prośbę — oświadczył patrząc mi w szyję — tylko nie śmiem.

— No, niech pan powie — zachęciłem go wówczas. Byłem trochę zaskoczony takim obcesowym zachowaniem nieznajomego człowieka, a jego oddech i niebezpieczne wychylanie się do przodu i tyłu sprawiły, że pragnąłem zakończyć rozmowę jak najszybciej.

— Załatwiam taką jedną sprawę — zaczął mętnie, uśmiechając się z zakłopotaniem i przestępując z nogi na nogę — Muszę wysłać list. Muszę im to załatwić — zaplątał się co nieco i chyba zapomniał o czym miał mówić — Ja przepraszam, że tak od razu — zatoczył ręką szerokie koło — że tak podszedłem.

— Nic nie szkodzi — przerwałem mu szybko — Ale o co chodzi.

— Potrzeba mi jeszcze dziewięćdziesiąt groszy — wydusił wreszcie z siebie i uśmiechnął się przepraszająco. Był straszliwie zakłopotany.

Bez słowa wyjąłem portmonetkę i otworzyłem na jego oczach. Akurat nie miałem drobnych.

— Mam wszystkiego siedemdziesiąt groszy — powiedziałem wysypując drobniaki na dłoń — Może ktoś inny doda panu resztę.

W milczeniu uścisnął mi rękę i kłaniając się nisko wycofał się tyłem. Byłem wtedy w dobrym humorze i ten sposób zdobywania pieniędzy wydał mi się dosyć sympatyczny a nawet nieco romantyczny. To było dla mnie coś takiego jak spotkanie człowieka z innego, dalekiego kraju, albo z innej epoki.

Drugi raz natknąłem się na niego po południu gdy szedłem do pracy. Stał na krawężniku koło łaźni, smętnie patrząc przed siebie i chwiejąc się lekko w przód i w tył.

— Kierowniku! — zawołał głośno przez ulicę.

Ponieważ nie było nikogo w tym miejscu, więc domyśliłem się, że chodzi mu o mnie. Przystanąłem i zaczekałem aż podejdzie bliżej.

— Kierowniku — wyseplenił niewyraźnie. — Zrób mi złoty pięćdziesiąt.

Tym razem, jako że nie byłem żadnym kierownikiem, zdenerwowałem się trochę. Nie byłem też w zbyt wesołym nastroju. Ostro odparłem więc, że nie mam drobnych. Skrzywił się na to co nieco i z niesmakiem przejechał językiem po górnej wardze. Oczy miał przymknięte, jakby już-już usypiał i nie odezwał się ani słowem.

Po raz trzeci spotkałem go dopiero owego czerwcowego dnia tamtego roku w bramie podczas deszczu.

— O! popatrz! popatrz teraz — zawołał właśnie mocno podniecony i znów chwycił mnie za łokieć.

Nie lubię takich szybkich poufałości więc delikatnie wyswobodziłem rękę. Zresztą nie działo się nic specjalnego. Gęsty deszcz siekł szybko, ukośnie i przez całą szerokość ulicy szorował wartki strumień wody. Asfalt, oczyszczony z błota i kurzu, lśnił pięknym czarnym kolorem. Wysoko w górze, na tle bladych potarganych chmur, jaskółki zataczały szerokie koła. Zrobiło się trochę weselej.

— Jeszcze trochę, a można tu będzie kaczki puszczać — zawołał.

— No.

— W tamtym roku jak byłem nad Dunajcem to puściłem za jednym razem dwanaście kaczek. Nie kamykiem, pajansem.

— Jakim pajansem?

— No, takim białym, okrągłym. Pewnie z rozbitego talerza.

— To może fajansem.

— A nie wiem co to było, pajans czy fajans…

„Tyś cały jak ten pajans” pomyślałem sobie.

— Bańki się robią na wodzie — zauważyłem. — Będą deszcze.

— Aha — przytaknął skwapliwie a oczy błyszczały mu jakoś dziwnie. — Ale zapierdala — powiedział z radością.

Ten deszcz podniecał go niesłychanie. Cieszył się, że pada i że woda płynie ulicą, że ludzie uciekają i chowają się po bramach, że biją pioruny. Od czasu do czasu zacierał ręce i chichotał do siebie. Miał tu całą masę powodów do radości. Był jak człowiek z odległej przeszłości, całkowicie zanurzony w otaczający go świat i od niego zależny a także żywiołowo reagujący na wszystko co się dzieje.

— Ja przepraszam, że tak mówię — dorzucił zaraz. — Tak mnie już nauczyli.

Spojrzałem znów do „Postępów Astronomii” i dalej czytałem o tajemniczych supernowych z odległych galaktyk, o pracach badawczych w Kalifornijskim Instytucie Technologii w Pasadenie i o tym odkryciu Fritza Zwicky’ego z falami radiowymi. Miałem jeszcze Kosmologię Hermanna Bondi’ego, którą kupiłem przed chwilą, ale to zostawiłem sobie na deser. Chciałem się do niej zabrać w domu, gdy będę sam i nic mi nie będzie przeszkadzać. Bondi to przecież w astronomii wielka postać. Kiedy wydawało się, że nic już nie można wymyślić mądrzejszego od pięknej teorii Edwina Hubble’a o ucieczce galaktyk, a więc o wszechświecie rozszerzającym się od czasów Wielkiego Wybuchu, to właśnie on wraz z T. Goldem i F. Hoyle’em zaproponował jeszcze piękniejszą a do tego bardzo prostą i elegancką teorię, którą nazwano modelem stanu stacjonarnego. Tutaj zatem — odmiennie niż u Hubble’a — materia wszechświata nie rozrzedza się w wyniku jego rozszerzania, ponieważ cały czas trwa proces tworzenia nowej materii. Jedne gwiazdy wypalają się i gasną ale w tym czasie z energii, czyli kwantów światła pędzących w przestrzeni, powstają nowe gwiazdy. Galaktyki od siebie oddalają się, ale w pojawiającej się w ten sposób próżni powstają nowe galaktyki. Wszechświat wygląda więc tak samo w każdym momencie i z każdego miejsca a gęstość materii jest stała. Byłby to zatem świat stacjonarny, podobnie jak u Wilhelma de Sittera, ale nie tak pusty jak u niego.

Czytałem i czytałem, wprawnie przełykałem gęste szeregi linijek jakbym nizał je wytrwale na wyimaginowaną nitkę, ale coś mi nic do głowy nie szło. Nie potrafiłem się skupić. Coś mnie ciągnęło nieustannie, żeby spojrzeć na tego towarzysza niedoli. To był strasznie ruchliwy facet. Ani chwili nie mógł ustać spokojnie. Kręcił się przy wejściu, spoglądał do góry i na boki, a jeśli deszcz przybierał na sile to chichotał cicho. Jakby to on był sprawcą tego wszystkiego, tego deszczu i chmur i nas tutaj w bramie. Jakby on tu miał najwięcej do powiedzenia.

I wtedy ni stąd ni zowąd przypomniałem sobie Saroyana. Tego pisarza amerykańskiego. Otóż kiedy się czyta Saroyana, to wszystko wydaje się bajecznie proste. Literatura to coś takiego jak rozmowa dwóch sąsiadek, które spotkały się w piekarni i opowiadają sobie co będą gotować na obiad. Nic nadzwyczajnego. Wystarczy napisać o swoich wujkach i znajomych, na przykład o tym marynarzu któremu statek uciekł do Australii i który potem grał na wyścigach konnych, albo o owym geniuszu z miasta Fresno, który chciał nauczyć Chińczyków jeść rodzynki, albo o wujaszku Vahan, który przyjechał czerwonym Appersonem — jedynym czerwonym Appersonem w Stanach — i który potem poszedł na wojnę w Europie i już więcej nie powrócił, albo o fryzjerze imieniem Aram z ulicy Mariposa i o jego stryjku Misaku, któremu tygrys odgryzł głowę w cyrku Barnuma. A także o starym człowieku, którego serce było w górach, i o Jimie Pembertonie i pani Sheridan, i jeszcze o pewnym hurtowniku winogron, który nazywał się Huntington, ważył 240 funtów, miał dwa Cadillaki, sześćset akrów winnic z gatunku Alicante i przeszło milion dolarów w Valley Bank.

Taka jest właśnie sprawa z tym naszym poczciwcem Saroyanem. Wszystkiego się tam można u niego dowiedzieć i o każdym można poplotkować do woli, ponieważ jest to mała kronika małego miasteczka w Kalifornii, które nazywa się Fresno. I pomyślałem sobie czy przypadkiem ten człowiek, z którym rozmawiałem przed chwilą nie jest kimś w rodzaju stryjka Misaka albo na przykład Parowozu 38 ze szczepu Odżibwaj. Czy nie jest geniuszem, który w tajemnicy przed wszystkimi obmyśla najwspanialsze i najtragiczniejsze scenariusze filmowe. Albo czy nie jest to ktoś w rodzaju tych paryskich cyganów z lat dwudziestych i trzydziestych, tych młodych zgorzkniałych mężczyzn ze straconego pokolenia, którzy wegetowali nędznie po mansardach i poddaszach, a później tak wspaniale zabłysnęli na firmamencie malarstwa i literatury. I co mnie tu jeszcze u niego najbardziej uderzyło: to ta jego czystość wrażeń i naturalna pierwotność spojrzenia, ta niemal dziecięca naiwność i świeżość w podejściu do zjawisk tego świata. Był człowiekiem, który z pewnością nie wiedział co to jest deszcz ani skąd się on bierze, ale który odczuwał go całym ciałem. Był jak łowca zwierząt z epoki kamiennej, którego zmysły w najwyższym stopniu wyczulone były na wszelkie zmiany pogody. Widać było, że nie jest on z tych ludzi, którzy co rano o godzinie siódmej wychodzą do pracy i którzy mają swoje urlopy a także liczą na wysługę lat i niezłą emeryturę. Z pewnością nie składał na książeczkę PKO ani nie starał się o mieszkanie spółdzielcze, nie marzył o tym, żeby kupić sobie telewizor i lodówkę a potem samochód. To był taki mały, nikomu nie znany tarnowski paisano.

Otóż to… tarnowski paisano, lokalny Dean Moriarty albo Neal Cassady. A ja tu jestem niczym jakiś Jack Kerouac, który to wszystko obserwuje i może kiedyś opisać. Oto mamy nową przygodę, nową historię. A więc znalazłem nareszcie własną krainę, własny kontynent… Opowieść o wyrzutkach, o wykolejeńcach, o ludziach których zmęczyła już nasza cywilizacja, którzy nie chcą podążać wciąż naprzód, coraz szybciej i szybciej, którzy pewnego dnia zatrzymali się na jakimś rogu, albo na przystanku i nie ruszyli już dalej ze wszystkimi ludźmi. Nie interesuje ich chorobliwe gromadzenie dóbr ani robienie tak zwanej kariery. Po prostu sobie żyją, z dnia na dzień. Byle jak…

Przerwałem więc lekturę artykułu o tajemniczych supernowych z odległych galaktyk i zamknąłem „Postępy Astronomii”. Wyjąłem długopis i na tylnej okładce zacząłem odtwarzać naszą rozmowę. Być może, iż w naszych czasach, gdy wszystko zostało już zbadane, przeliczone i przekopane, tylko w okolicy banału są jeszcze ziemie nie odkryte. Tylko wśród tych śmieci i odpadków można jeszcze znaleźć jakieś okazy rzadkie i autentyczne, choć dotąd nie opisane… Należało więc śledzić je i wyłapywać, chwytać na gorącym uczynku i przybijać szpilą niczym barwne motyle.

Wysoko w górze przetoczył się ciężki stłumiony grzmot. Facet aż podskoczył z uciechy.

— O! Słyszysz? — zawołał zadzierając głowę do góry. — Jadą z gnojem, jak się to mówi.

Spojrzał mi uważnie w oczy i mrugnął wesoło.

— Ja przepraszam, że tak mówię. Ale tak mnie już nauczyli.

— Nic nie szkodzi — odparłem machinalnie i zapisywałem dalej.

Chwilę stał spokojnie z uwagą wpatrując się w niebo a potem odchylił się w bok i splunął siarczyście do kąta. Jakby w ten sposób chciał pokazać, że wszystko już tam, czyli na niebie, rozpoznał i że jest spokojny o to co nastąpi dalej. Miał nad tym pełną kontrolę. Będzie dobrze.

— Ja przepraszam, że tak pluję — powiedział zaraz.

Zapisałem już wszystkie wolne miejsca na okładce i wtedy długopis mi się skończył. Zrobiłem kilka zamaszystych pociągnięć z drugiej strony okładki ale kreski robiły się coraz bardziej blade.

— Co to? Nie pisze ci? — zainteresował się tamten zaglądając mi przez ramię. Nawet nie zauważyłem jak gładko przeszedł na „ty”.

— No. Właśnie się skończył.

Pogrzebał w kieszonce koszuli i wyjął stary powyginany długopis srebrnego koloru. Wziąłem go i udawałem, że coś piszę. Czekałem aż znów zacznie mówić.

— Miałem sobie coś zapisać, żebym potem nie zapomniał — wyjaśniłem mu. — I właśnie mi się wypisał.

— Mój też się już kończy — powiedział szybko. — Będę go musiał napełnić. Nie masz zapałek?

— Nie. Nie palę.

Akurat z góry schodził po schodach jakiś wyrostek z papierosem w ustach więc odpalił od niego. Zaciągnął się mocno, raz i drugi, rozkosznie przymykając przy tym oczy i oparł się o ścianę.

— Nie wiesz ile kosztuje napełnienie? — spytał. Odkąd pożyczył mi swój długopis nabrał pewności siebie i zachowywał się bardziej swobodnie.

— Aaa, gdzieś z pięć złotych — rzuciłem na chybił-trafił.

— A nowy wkład?

— Nie wiem. Ale chyba tyle samo.

— Będę go musiał napełnić — stwierdził poważnie. Pogrzebał w kieszeni od marynarki i wyjął na dłoni trochę drobniaków — Nie wiem czy mi wystarczy. Złoty, złoty pięćdziesiąt — liczył głośno — dwa, dwa pięćdziesiąt, dwa siedemdziesiąt, dwa dziewięćdziesiąt, trzy czterdzieści, trzy pięćdziesiąt.

Podsunął mi rękę pod oczy, żebym się sam przekonał, że właśnie tyle ma pieniędzy. Już się domyślałem o co mu chodzi. Szybko zamknąłem długopis i oddałem mu z powrotem. Deszcz powoli ustawał.

— Wygląda jakby się przejaśniało — powiedziałem.

— Aha — przytaknął bez entuzjazmu. Wsypał pieniądze do kieszeni i zaczął rozkręcać długopis. — Muszę zobaczyć czy jeszcze coś zostało w środku.

Wyjął wkład i badał go pod światło

— O, już się wypisał — stwierdził ze smutkiem.

— Pokaż — powiedziałem. Ciekaw byłem czy mnie nie nabiera.

Wziąłem wkład i podniosłem go do góry. Facet stał tuż obok i w napięciu obserwował moje poczynania. Jakby się trochę denerwował.

— Tylko uważaj na sprężynkę — upominał mnie z namaszczeniem. Widać było, że bardzo jest przejęty z powodu tej sprężynki. Pewnie dlatego, że był to j e g o długopis i j e g o sprężynka.

— Nic się nie bój. Trzymam ją tutaj.

Wkład był dopiero napoczęty. Ciemny słupek opadł nie więcej jak o pół centymetra. Oddałem mu z powrotem.

— Jeszcze nic nie jest wypisany. To zupełnie nowy wkład.

— Nie wypisany? — zdziwił się. — Przecież już pisałem nim parę razy.

— E, co to jest — machnąłem ręką. — Taki długopis to wystarcza na miesiąc.

Deszcz ustał zupełnie. Chmury przerzedziły się, podeszły w górę i przebijała przez nie srebrna poświata.

— No, to trzeba iść — powiedziałem i machinalnie wyciągnąłem do niego rękę.

— Zaczekaj, zaczekaj — przytrzymał mnie mocno. — Dodaj mi te półtora gola, żebym mógł zapłacić za napełnienie — wyrzucił z siebie pospiesznie.

Stał z przekrzywioną lekko głową i patrzył mi pilnie w oczy a drugą ręką nerwowo przewracał drobniaki w kieszeni. Nie miałem serca odmówić mu tym razem. Choć wiedziałem już, jaki będzie dalszy ciąg. Facet, po zainkasowaniu kilkudziesięciu groszy, po prostu wyjdzie z tej bramy, skręci w lewo a po dwudziestu metrach dojdzie do Krakowskiej, tam skręci w prawo i po minięciu księgarni wstąpi do „AS-a”, czyli najbliższej knajpy klasy „mordownia”, gdzie zebrane do tej pory pieniądze zamieni na kufel lanego piwa. Wiedziałem to wszystko. Ale wcale mi to nie przeszkadzało. Wyjąłem portmonetkę i odliczyłem półtora złotego. Twarz mu momentalnie pojaśniała. To musiała być dla niego wielka radość naciągnąć tak kogoś na złotówkę.

Jeszcze raz uścisnąłem mu rękę a potem szybko ruszyłem do domu. Niebo wypogodziło się już zupełnie. Powietrze było czyste i rześkie a i ja sam czułem się jakby odrodzony. Szedłem do domu ale był to już inny kraj i inna ulica. I innych ludzi widziałem wokół siebie, zwykłych, prostych ludzi. Sympatycznych i przyjaznych. Oddychaliśmy tym samym, opłukanym przez deszcz powietrzem i słuchaliśmy tych samych, śpiewających w górze jaskółek. Już wiedziałem, że poprzednia męcząca przygoda zakończyła się nieodwołalnie. Nie ma sensu siedzieć w pokoju przy oknie i patrzeć jak wiatr chwieje gałęziami drzew i myśleć o tym, że nie ma o czym pisać. Zawsze jest o czym pisać ale trzeba wyjść na ulicę i przejść się po mieście, trzeba dać się ponieść przypadkowi. Główny nurt rzeki, którą wszyscy płyniemy, unosi również odpadki i śmieci. I po to, żeby zrozumieć sens nas wszystkich, całą naszą cywilizację, nie trzeba wcale patrzeć przez lunety i mikroskopy. Rzecz przecież w tym, aby wszechświat cały, ten niezwykły i tajemniczy kosmos, umieć dostrzec w małej kropli wody.

Japończyk

— O, nie chce zdradzić tajemnicy — uderzył tato dłonią w gazetę.

— Kto — spytałem.

— Ten Japończyk.

— O!

— Taki pieron — dodał tato z podziwem i znów zagłębił się w gazetę.

— A co?

— No, żona mu leży w domu nieżywa i nie psuje się.

— Ci Chińczycy to mają tam różne sposoby — zauważyła mama z nad maszyny do szycia.

— Nie — skrzywił się tato z niesmakiem. — To Japończyk. Przecież mówię.

— Aaa, Japończyk… — wycofała się szybko mama.

Ostatnie piwo w Baligrodzie

Dzień był upalny, bez chmur i bez wiatru i miasteczko spało spokojnie pod wielkimi, starymi dębami. Suche, przegrzane powietrze wisiało bez ruchu, a przyćmiony srebrny żar lał się z bladego nieba. Było akurat południe. Miasteczko wyglądało jak wymarłe. Tylko pod kioskiem, naprzeciw cerkwi, dwóch pijanych mężczyzn leżało na chodniku. Byli to drwale wycinający las na Berdzie i Durnej, którzy przyjeżdżali tu zawsze w soboty i spijali się do nieprzytomności. Od chwili, kiedy usnęli, cień kiosku przesunął się i Słońce świeciło im prosto w oczy. Przyjeżdżali tu, bo w górach, gdzie pracowali, nie było co robić z forsą.

Spojrzałem na Ewę. Nawet się nie poruszyła przez ten czas. Wciąż siedziała w tej samej, jakby lekko skurczonej i zamkniętej do wewnątrz pozycji i tylko patrzyła w kierunku szosy. W knajpie nie było nikogo poza nami. Siedzieliśmy w samym jej rogu, tam gdzie obie barierki stykają ze słupem podtrzymującym dach. Właściwie nie była to nawet knajpa, ale zwykły placyk przy bufecie, ogrodzony z trzech stron niskim drewnianym płotkiem, zastawiony stolikami i przykryty dość rozległym płaskim dachem blaszanym opartym na dwóch drewnianych słupach. Taka sobie prowizorka, uruchamiana tylko na sezon. Widuje się je jeszcze na całej pętli, od Baligrodu do Ustrzyk Górnych. W dniu dzisiejszym właśnie ten dach, dający upragniony cień, był czymś niezwykle cennym.

Więc nareszcie miałem te swoje wymarzone, długo oczekiwane wakacje. Wakacje w górach z namiotem i dziewczyną. Na zupełnym odludziu i z piękną, słoneczną pogodą. Ale przecież nie tak to miało wyglądać. Nie tak to sobie wcześniej wyobrażałem. No cóż… jak zwykle, realizacja — czyli brutalna rzeczywistość — zdecydowanie rozminęła się z oczekiwaniami. Tak to już jest najczęściej z wszelkimi wcześniejszymi wyobrażeniami, na jakikolwiek temat, a zwłaszcza jeśli chodzi o wymarzoną dziewczynę i dni spędzone z nią sam na sam. Nie ulega wątpliwości — musieliśmy popełnić tu jakiś błąd, albo nie umieliśmy rozegrać tego wszystkiego jak należy. A może po prostu oboje byliśmy jeszcze zbyt młodzi albo raczej zbyt mało doświadczeni i pozwoliliśmy sobie narzucić pewien styl, obcy nam, choć powszechnie przyjęty. Pozwoliliśmy sprowadzić całą sprawę na płaszczyznę idei wymyślonych przez innych ludzi, a także pompatycznych i pustych słów, takich jak godność i honor. Uwikłaliśmy się w te słowa i idee, zapominając o własnych planach i oczekiwaniach. Postąpiliśmy jak dwaj szachiści, którzy rozgrywają jakąś partię, na przykład hiszpańską albo francuską, trzymając się do końca schematu narzuconego z góry przez teorię i nie zdając sobie sprawy, że charakter tej partii nie odpowiada im zupełnie. Tak i my, w jakimś przedziwnym zaślepieniu, przyjęliśmy powszechny, być może zupełnie dla nas niezrozumiały, schemat postępowania, ubierając się w niego niby w zbyt obszerny garnitur i starając się sprostać jego wymaganiom. Oboje za bardzo myśleliśmy nie o sobie nawzajem ale o tym, aby zachować tak zwaną twarz i nie odsłonić się zbytnio, nie ośmieszyć. Byliśmy ambitni tą głupią młodzieńczą ambicją, która jeszcze chyba nigdy nikomu nie pomogła, w żadnej sytuacji. Po co uczyli nas w szkole i w domu tylu idiotycznych, zupełnie niepotrzebnych rzeczy, o pierwiastkach, paprociach, bitwach i o tym jak trzeba trzymać nóż i widelec, a nikt nam nie powiedział czym — tak naprawdę — jest miłość i jak należy ją przyjąć, kiedy już nadejdzie. Jak się wówczas zachować i jak ją pielęgnować, żeby kwitła wciąż i dała dobre owoce. O kwiatuszkach to nam mówią, że trzeba je podlewać, a ogródek — uprawiać. A miłość to się ma pewnie sama wyżywić, sama ma dbać o siebie, bez naszego udziału. W tej dziedzinie to każdego puszcza się samotnie, od razu na głęboką wodę i niech się topi lub niech wypływa. I właśnie w tym zupełnie nowym i najtrudniejszym momencie zostajemy sami, bez elementarnego nawet przygotowania, a do tego jeszcze zepsuci przez fatalne, pompatyczne i romantyczno-melodramatyczne wzorce, wzięte z filmu i literatury a wymyślone przez jakichś pokręconych popaprańców, przebywających w nierealnym bo wymyślonym przez nich świecie. W świecie, który sobie wydumali i którego nigdy nie było ani nie będzie. To przez nich właśnie w ten autentyczny, piękny i wiele obiecujący choć niezwykle dziwny i pełen tajemnic, świat startujemy zupełnie na oślep, od razu na trzecim biegu i pędzimy w zatłoczoną plątaninę ulic, nie znając żadnych przepisów ani reguł gry. I nic dziwnego, że w którymś momencie popełnić musimy jakiś błąd, za który trzeba niebawem zapłacić i to słono. Zanim się zorientujemy cokolwiek, zanim pojmiemy jakie tu obowiązują reguły i jak należy poruszać się w tej nowej dla nas rzeczywistości, mamy już na sumieniu kilka głupich, zupełnie niepotrzebnych pomyłek, których już nigdy nie da się naprawić, ani zapomnieć. I po co nam wtedy ta cała umiejętność jedzenia nożem i widelcem, po co wiedza o cesarzach rzymskich, sinusachcosinusach albo wzorach kwasów i soli. Jesteśmy napchani tym wszystkim ponad miarę, bez sensu i być może tylko po to, aby potem iść szybko na dno, jak kamień.

Ewa była jeszcze do tego za bardzo uczciwa. Oczywiście tą specyficzną, dziewczęcą uczciwością — wyłącznie w stosunku do swojej mamy czy też całej rodziny. Nasłuchać się musiała z pewnością w dzieciństwie wielu przerażających opowieści swych zasuszonych ciotek, a także przejęła się pouczeniami o szatanie, księciu ciemności, który cały czas czyha na lekkomyślne dziewczęta, aby dać im poznać największe zło, jakie jest możliwe na ziemi. Była jeszcze jak dziecko, które nie umie ułożyć własnej hierarchii zjawisk tego i tamtego świata. Nie miałem więc innego wyboru. Trzeba było postawić sprawę jasno i otwarcie. Zakończyć ją krótko i nieodwołalnie, jednym cięciem. Nawet jeśli to będzie bolesne. I nie chodzi tu nawet o to, aby teraz, na końcu — jak to się dzieje w teatrze albo na filmach francuskich — wypowiedzieć jakieś piękne, pełne mądrości zdanie, gdzie prawda byłaby owinięta w siedem wspaniałych zasłon z atłasu. Powiedzieć jej na przykład, że trudno mi było uwierzyć w jej miłość, ponieważ w takiej sytuacji, jak nasza, dziewczyna z reguły nie stosuje — jak sądzę — żadnej taktyki ani nie zasłania się tym, co powiedziała mama lub jakaś dobra koleżanka. A dzieje się tak głównie z tego powodu, że nie powinna ona wówczas być zdolna do logicznego myślenia. Dyplomację i uniki najlepiej pozostawić dyplomatom, bo oni się na tym znają i im przede wszystkim jest to potrzebne. A my powinniśmy żyć po prostu i pamiętać o tym, że z miłością w parze powinna iść ufność, a nie podejrzliwość. A poza tym, to skąd mamy pewność, że mama posiada w tej kwestii wiedzę absolutną i z góry przewidzieć potrafi wszelkie możliwe komplikacje i zagrożenia.

Oczywiście, takie zdania, które mówi się na końcu, są już nikomu niepotrzebne i wypowiada się je tylko po to, aby zranić, aby przeniknąć gdzieś tam głęboko do wnętrza i zostawić, już na zawsze, jakąś małą bliznę, małe jątrzące znamię, które będzie tam tkwić i czasem, nawet po latach, nie pozwoli zasnąć. Takie pożegnalne zdania są często bolesne i równie ostre i zabójcze jak owe szpady hiszpańskich matadorów. A przecież wiemy doskonale, że w całej tej bogatej — choć w gruncie rzeczy tandetnej — scenerii areny, ludzi i koni, śmierć byków jest równie nieunikniona, okrutna i prymitywna jak śmierć byków zdychających w oborach ze starości. Tyle tylko, że jest to śmierć celebrowana, teatralna, śmierć z udziałem wspaniałych mężczyzn i wspaniałych szat. Przecież matador, wyjmując na końcu klingę z purpurowej mulety, i kłaniając się wszystkim bardzo elegancko, czyni to, aby zabić. Wiemy o tym od początku. Dlatego nie chciałem tu nic celebrować, nic przedłużać i odkładać na potem ani upiększać. Wiedziałem, że coś się skończyło i że jest to kres nieodwołalny. A przede wszystkim, nie było sensu pozostawać tu dłużej. Nie było sensu udawać, że nic się nie stało, ani tym bardziej ukrywać tego ostrza, które trzyma się przecież w pogotowiu, aby wyciągnąć kiedyś później i zadać jednak ów cios niespodziany, przenikający do głębi.

Przede wszystkim, nie lubię odgrzewania spraw do których straciłem już przekonanie. A także nie wierzę w skuteczność pracowitego łatania wielkich nieporozumień za pomocą drobnych grzeczności i uprzejmych słówek. To co zaszło, było już nieodwracalne i nie chciałem niczego naprawiać ani sztukować. Była to nasza wspólna porażka i należało ją przyjąć ze spokojem i godnością, odsuwając — o ile to możliwe — w przeszłość, w niepamięć. Po prostu, nie potrafiliśmy sprostać sytuacji, nowej dla nas zupełnie i zapewne trudnej. Wiedziałem, że i dla niej była to próba ciężka i że przeżywała ją głęboko, ale już w niczym nie mogłem jej pomóc. A także nie chciałem. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie wyjechać stąd jak najszybciej, a potem rozstać się, być może na zawsze. Byłem w nastroju, który podsuwa tego rodzaju rozwiązania: krańcowe, nieodwracalne. Niech sama dojrzewa i niech potem już wie, na przykład przy następnej tego rodzaju historii, że w tych sprawach nie wolno się oszczędzać, ani bać, ani nie ufać bezpodstawnie, na wszelki wypadek, ani odsuwać czegoś ciągle w przyszłość. Wszystko to, co nas spotyka, trzeba przyjmować z prostotą i naturalnie, a także akceptować. Trzeba akceptować życie, takie jakie ono jest i jakie do nas przychodzi. Innego przecież nie będzie.

Prawdę mówiąc, tu nie chodziło nawet o nią samą. Nie chciałbym spłycać całej sprawy. To było coś znacznie poważniejszego. Otóż po raz pierwszy zrozumiałem całość sytuacji i wiedziałem już teraz na pewno, że nie ma sensu spodziewać się czegoś dobrego po kobietach. Przestałem wierzyć w te wszystkie wspaniałe opowieści, które tworzą subtelną aureolę wokół odwiecznego układu mężczyzna-kobieta i zrozumiałem, że nie wolno o nie walczyć i zabiegać. Odeszła mnie również ochota do dalszego zabawiania się w szlachetnego księcia z bajki, stworzonego po to, aby bronić niewinności. Zbyt wiele już nieszczęsnych smoków musiało zginąć z rąk mężnych, choć naiwnych rycerzy, którzy zakuci w stalowe blachy wyruszali na koniec świata, aby uwolnić księżniczki przykute do skały. Zbyt wielu także rycerzy gryzło ziemię tylko dlatego, że zgrymaszonej panience zachciało się wystawiać ich na próby i żądać dowodów wierności i oddania. Ponieważ widziałem to wszystko zupełnie jasno, znalazłem się jakby po drugiej stronie, jako widz nie biorący udziału w spektaklu. Znalazłem się tam, choć wcale nie byłem pewien, czy to dobrze.

Wyzbierałem resztki fasolki z talerza i zabrałem się do piwa. Przysunąłem bliżej wszystkie kufle i ustawiłem rzędem na stoliku. Było ich cztery. Stały zgodnie obok siebie, takie pękate i dostojne, jakby zadufane w treść, którą w sobie zawierają. Ich wielkie szklane ucha aż zapraszały, żeby je ująć dłonią i podnieść do góry. To było wreszcie coś konkretnego i namacalnego. Istnieją momenty w życiu człowieka, kiedy czuje się wdzięczność do świata, że jest coś takiego jak fasolka po bretońsku i coś takiego jak piwo i że można wziąć jedno i drugie i po prostu zjeść to i wypić, mając prawie pewność, że nikt tych czynów nie będzie rozpatrywać w kategoriach moralnych ani badać ich przydatności dla społeczeństwa. Dobrze, że w tych ostatecznych momentach zapuszczania się w wątpliwe spekulacje po krainach abstrakcji i absurdu, kiedy traci się rozeznanie w stronach świata i kierunkach upływu czasu, zawsze czeka na nas na dole solidna podstawa materii świata i można ją dotknąć, aby odzyskać siły utracone w walce jak Anteusz. Jest to jakby mały cud i świat przyjmuje nas z powrotem niczym zbuntowanego i pokonanego syna marnotrawnego, niczym przybysza z dalekiej, na pół legendarnej krainy, gdzie panują krańcowo inne obyczaje i gdzie mieszkańcy zabawiają się tworzeniem wywrotowych idei i przekonań.

— Szkoda, że nie poszliśmy wtedy na Łopiennik — odezwała się nagle Ewa. Głos miała jakiś cichy, przygaszony, jakby zrezygnowany, a mówiła to wciąż siedząc nieruchomo i patrząc w kierunku szosy. Mówiła to gdzieś, tam… przed siebie.

Kiwnąłem głową w milczeniu. Tak, owszem, bardzo szkoda. A przecież mieliśmy to zrobić. Kiedyś. Nawet nie tak dawno. W ogóle to mieliśmy ładne plany. Takie różowe, zachęcające. Optymistyczne. Ale naraz to wszystko opadło ze mnie, jak zmarznięte przedwcześnie liście, i przestało mnie interesować. A także ten jej smutek i rezygnacja. Wiecznie ta sama cicha pretensja do świata. Kobiety tego rodzaju powinny żyć w innych, bardziej przyjaznych dla siebie czasach, najlepiej w odległej przeszłości, na wielkich dworach królewskich lub w niedostępnych zamkach, gdzie mogłyby rozkwitać w otoczeniu paziów i rycerzy przybyłych z daleka tylko po to, aby zetrzeć turniejowe kopie w walce o ich rękę. Albo w obronie honoru. Są kobiety, które w naszych, bardzo brutalnych i wypranych z romantyzmu czasach muszą więdnąć, właśnie z powodu braku tych paziów i rycerzy, bo do układu partnerskiego się nie nadają. I dlatego muszą czepiać się wciąż czegoś trwalszego, mocniejszego, muszą owijać się jak powój, wiecznie przy tym zagubione i niezdecydowane a także pełne rezerwy do wszystkiego. Niepewne i pełne wahania w każdej sytuacji. Często totalnie przerażone i porażone zdziczeniem i okrucieństwem świata.

— I na Wołosań… — dodała po chwili, jeszcze ciszej, jakby do samej siebie.

— Tak — kiwnąłem głową.

Podniosłem do góry kufel i potrząsnąłem lekko.

— Nie napijesz się? — spytałem, raczej z uprzejmości i całkiem retorycznie, bo przecież wiedziałem, że wszelki alkohol to w jej oczach tyle co trucizna.

Pokręciła głową przecząco.

— No to salud — powiedziałem głośno.

Łyknąłem raz i drugi i bystro spojrzałem na plac i małe, poczciwe domki stojące dokoła. Były w stanie głębokiego uśpienia. Po prawej stronie, zaraz za ogrodami, równina podwijała się stopniowo w górę i zamykała horyzont długim zalesionym grzbietem, który ciągnął się wzdłuż szosy prowadzącej do Cisnej a kończył po paru kilometrach u wrót doliny zmierzającej przez Czarne i Rabe do przełęczy 816. Po lewej zaś był plac — czy może rynek? — nawiasem mówiąc za duży jak na takie miasteczko, potem szosa, parę domków, cerkiew, a dalej już tylko pola i łąki. Tam właśnie, pomiędzy drzewami i wiklinami, płynęła sobie Hoczewka. W tym miejscu rozlewała się nieco szerzej i była bardzo płytka, tak że droga, która schodziła w dół koło cerkwi, nie miała żadnego mostu — po prostu zanurzała się do wody a po drugiej stronie wynurzała i ginęła w polach. Tak musiały wyglądać kiedyś stepy nad Donem albo Dzikie Pola a także węgierska puszta. Mieliśmy tu więc przedsmak, albo coś w rodzaju mizernej namiastki, owych bezkresnych, płaskich, nostalgicznych przestrzeni rozciągających się aż po horyzont i zdawałoby się nie mających końca. Przestrzeni wyzwalających w człowieku poczucie ponadczasowej, eschatologicznej i mistycznej zadumy. Tutaj przydałby się któryś z Rosjan, Turgieniew albo Czechow albo Płatonow. Przede wszystkim Płatonow. Oni czuli takie klimaty i potrafili je świetnie opisać. Choć nieco podobną atmosferę z owym specyficznym oddechem przestrzeni, przestrzeni nieograniczonej i nieokreślonej, ciągnącej się gdzieś tam poza wszystko co znamy, można też odnaleźć w ludowej muzyce rumuńskiej, zwłaszcza instrumentalnej, w tych przeciągłych horach doinach wykonanych na fletni Pana, skrzypcach, flecie i cymbałach.

Czas zdawał się stać w miejscu. Nie odmierzały go żadne wydarzenia, nie huczały syreny fabryczne ani dzwon kościelny nie uderzał co kwadrans, ponieważ nie było tu fabryk a jedyna cerkiew stała od dawna opuszczona. Czułem jak atmosfera chwili powoli przenika mnie do głębi i spływa w postaci przedziwnego doznania: oto uświadomiłem sobie, że właśnie utknęliśmy w jakimś nieokreślonym miejscu czasoprzestrzeni, zagubieni i zupełnie zdezorientowani, bo pozbawieni jakichkolwiek punktów odniesienia, i trwamy w takim stanie transcendentalnego zawieszenia i zanurzenia, nie umiejąc ani nawet nie próbując się z niego wydobyć. Stan owego zniewalającego zagubienia spętał nam ciało i wolę i unieruchomił w owym nieznanym punkcie. Są to chwile i stany zadziwiające, pełne poczucia zupełnego oderwania od znanej, otaczającej nas rzeczywistości i zawieszenia w czymś nieprzewidywalnym, nie dającym się opisać. W takiej to chwili, niezwykłej i ponadczasowej, kiedy już kimś ona owładnie, można poznawać i przenikać wszelkie tajemnice a także dokonywać odkryć niespodziewanych. Coś takiego zdarzyć się musiało na przykład Newtonowi z teorią grawitacji, a Eulerowi (jeśli faktycznie on tego dokonał) ze znalezieniem algebraicznego dowodu istnienia Boga: (a+bⁿ)/n = x. Czułem, że coraz głębiej zapadam się w tego typu stan, niczym w gęstą i nieprzeniknioną, choć przyjazną mgłę, że odpływam gdzieś daleko, poza wszystko co znałem dotychczas: oto byłem właśnie pilotem Fabienem lecącym nocą samolotem pocztowym z Patagonii do Buenos Aires i mającym już świadomość, że z przodu szaleje cyklon i że trzeba będzie się z nim zmierzyć. Ale równocześnie byłem też Danny’m, paisano z Monterey w Kalifornii, mieszkającym w dzielnicy Tortilla Flat, pijącym akurat dwa galony wina wraz z Pilonem i Wielkim Joe. Ale przecież naprawdę byłem i chciałem być Jasperem Allenem pływającym swym pięknym i zwinnym brygiem „Bonita” po płytkich wodach Archipelagu Malajskiego, zwłaszcza w pobliżu Siedmiu Wysp, gdzie mieszkała Freja, córka starego Nelsona (albo Nielsena). Byłem tam wszędzie i jednocześnie zarazem, gdyż czas się przecież nie liczył. Byłem ponad nim i wbrew niemu. Nie uznawałem jego praw, bo one w rzeczywistości nie istniały, a tylko wymyślił je człowiek, człowiek pełen buty, żądny rozwiązywania wszelkich zagadek i poznawania wszystkich tajemnic oraz ustanawiania najrozmaitszych praw i zasad. Był to stan piękny, ulotny i zwiewny niczym włosy Afrodyty wynurzającej się z morza na plaży w pobliżu Pafos. Jednak, niestety, w momencie kiedy u ujścia rzeki De la Hacha stałem na górnym pokładzie „Satisfaction”, flagowego okrętu kapitana Morgana toczącego właśnie śmiertelny bój z hiszpańskim liniowcem „Nuestra Señora de la Soledad”, posiadającym 56 dział i dowodzonym przez admirała Don Alonso del Campo y Espinosę, gdy oba okręty z niewielkiej odległości, ustawione nieomal burta w burtę, pluły do siebie morderczymi salwami ze wszystkich dział niszcząc co tylko było na drodze, niebacznie i całkiem odruchowo sięgnąłem po kufel i w ten sposób czar chwili prysnął. Dotknąłem chłodnego, oszronionego od zimnego piwa szkła i niechcący wyrwałem się z pięknej i niezwykle kuszącej czasoprzestrzennej pułapki. Znów byłem w Baligrodzie, pod dachem prymitywnej knajpy i piłem piwo a dookoła paliło Słońce i doskwierał nieznośny, zawieszony tam i unieruchomiony upał. Nieświadomie przeniknąłem granicę oddzielającą mnie od rzeczywistości i ta upomniała się o mnie. Musiałem więc do niej powrócić.

W gruncie rzeczy mieliśmy jeszcze sporo czasu. Pierwsze samochody mogły jechać nie wcześniej jak za dwie-trzy godziny.

Lubię takie dalekie, zapuszczone miasteczka, zagubione wśród gór i lasów i takie obskurne peryferyjne knajpy, gdzie mężczyźni przychodzą na piwo w kufajkach i wysokich butach z cholewami, smarkają głośno w palce i spluwają po kątach. Tutaj widzi się wreszcie wyraźnie tę twardą, niezafałszowaną rzeczywistość, rzeczywistość nie pociągniętą jeszcze zwodniczym lakierem nowoczesności i cywilizacji, tego płytkiego choć ładnie opakowanego blichtru, który nas uwodzi i kusi, obiecując coś czego w gruncie rzeczy nie ma. Spotyka się tu również tych prawdziwych, mocnych ludzi, którzy po prostu chodzą, jedzą i żyją w sposób najzupełniej naturalny i bez tych wszystkich udziwnień i filozofii. To tutaj właśnie widać, że są jeszcze wsie i miasta, gdzie jedzenie traktuje się jak jedzenie, a spanie — jak spanie, i gdzie ludzie nigdy nie mieli do czynienia z czymś takim jak weltschmerz, bo jeśli już boli ich coś, to raczej brzuch gdy objedli się za dużo kiełbasy na kolację. I nie ma tam też dziewcząt, których prześladują makabryczne sny i które budzą się po nocach zlane potem, a także boją się o swoją cnotę. Odkąd przekroczy się pewną granicę wieku, człowiek nie posuwa się już naprzód, ale powraca po własnych śladach, aby sprawdzić bogów, których sobie kiedyś ustanowił. I dobrze jest, jeśli podróż ta nie przynosi zbyt wielu rozczarowań, jeśli nie okazuje się, że to co miało być wielkie i święte, niczym nie różni się od przeciętności. Ale cud nie powtarza się po raz wtóry i świat nie wydaje się już wówczas ani taki kolorowy, ani taki przyjacielski, jak na początku, a w nas samych pozostaje smutne wrażenie, że oszukano nas i ograbiono z czegoś co było przecież najcenniejsze. Jest to coś w rodzaju gruntownej rozprawy z samym sobą sprzed kilkunastu lat, ze swymi naiwnymi nadziejami i poglądami przyjętymi na wyrost, bez pokrycia, ale także bez możliwości ich sprawdzenia już wówczas, na początku. Bledną wówczas starzy bogowie i stare posągi rozsypują się w gruzy, a człowiek pozostaje sam, w jeszcze większym, jeszcze bardziej pustym świecie, i nie widzi już wokół siebie nic, czym można by ten świat zapełnić.

Ale są to sprawy innego rodzaju, dosyć smutne sprawy, które każdy człowiek załatwia sam ze sobą, patrząc światu prosto w twarz, bez najmniejszych możliwości podstępu i oszustwa. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno, zaledwie parę lat temu, cały świat stał otworem i wydawało mi się, że wystarczy zaufać mu, otworzyć ramiona, aby go objąć. Wiele tam było rzeczy ponętnych, godnych zdobywania i najwyższych poświęceń. Ale czas przemijał z każdym dniem i wraz z nim przeciekały mi między palcami te kolorowe wspaniałości. Po prostu, nie potrafiłem ich uchwycić i zatrzymać. Świat uciekał, powoli i niepostrzeżenie, i wreszcie okazało się, że nawet to, co można dosięgnąć rękami, trudne jest do zdobycia, a ziemia na której się właśnie stoi własnymi stopami, pozostaje jednak niczyja. Nie da się zaprzeczyć: jesteśmy tu jedynie chwilowymi wędrowcami, ubogimi pielgrzymami, a nie zdobywcami. Przychodzimy na chwilę i odchodzimy w ciszy, bez hucznych pożegnań, bez fanfar i salutów armatnich. I właśnie to musimy zrozumieć i zaakceptować: jesteśmy tu obcy i, jako przejaw czegoś tak dziwnego jak życie — wobec dostojnej i wyniosłej w swoim odwiecznym milczeniu przyrody martwej — zawsze będziemy obcy. Wdarliśmy się tu kiedyś jako natręci i uwiliśmy sobie mizerne gniazdko na wulkanie, nie mając świadomości, że kiedyś on wybuchnie albo zapadnie się w wyniku katastrofalnego trzęsienia ziemi.

Jeszcze wszystko by było w porządku, gdyby człowiek miał giętki szkielet i w razie klęski jednego systemu wartości, jednej nadziei, przyjmował natychmiast inny system i inną nadzieję i żył z nimi spokojnie, przynajmniej przez parę lat, jakby się w ogóle nic nie stało. Ale człowiek jest jak stary, suchy patyk, który pęka z trzaskiem przy pierwszej poważniejszej próbie i potem nie potrafi już zróść się z powrotem. Żyje się na ogół dla jednej tylko idei — dla pieniędzy, dla władzy, dla kobiet, dla szczęścia wiecznego lub po prostu z przyzwyczajenia — i jeśli okaże się, że w pewnym momencie owa idea bankrutuje, że uwierzyliśmy w złudzenie, w kilka wyrazów, które ktoś kiedyś powiedział albo zapisał a które nie posiadają żadnego odpowiednika w realnym świecie, upadamy na duchu i kapitulujemy szybko, w sposób najzupełniej bezsensowny a zarazem tragiczny.

A poza tym, to kimże my właściwie jesteśmy, że mamy tak wielkie oczekiwania i pretensje. Tylu rzeczy spodziewamy się i domagamy, zarówno od siebie nawzajem, jak i od świata… Przecież w gruncie rzeczy, tak na chłopski rozum, jesteśmy tylko czującą coś, choć nie bardzo wiadomo co i po co, giętką galaretowatą rurą, przez którą nieustannie przepuszczamy strumień pożywienia. Wchłaniamy coś do ust, zapychamy żołądek, który pracowicie to rozkłada i rozprowadza tam gdzie trzeba, a potem — owe niepotrzebne resztki — wydalamy. I to wszystko. Tym właśnie jest człowiek: miękką, galaretowatą rurą, całkowicie uzależnioną od otoczenia i bezradną. Która to rura — poza tym co robi bez przerwy w celu podtrzymania swojego istnienia — zupełnie niepotrzebnie i właściwie nie wiadomo z jakiego powodu coś sobie wyobraża i planuje. Do czegoś zmierza i czegoś oczekuje, a nawet żąda. Coś sobie kiedyś ubzdurała, na przykład to, że ma jakiś cel i misję do spełnienia, że jest istotą wyjątkową i przeznaczoną do władania tym światem albo stworzoną przez jakiegoś Boga i do tego Boga podobną. Choć to wszystko jest zupełnie bezsensowne i zbyteczne — ponieważ nic nie może odmienić sprawy zasadniczej, czyli naszego losu. A ów los jest taki jaki jest, czyli nie zależy od tego czy w coś wierzymy czy nie, czy sobie coś wyobrażamy czy też nie. Przykrości i tragedie spotykają przecież zarówno tych, którzy prezentują wysoki stopień świadomości albo w coś wierzą, jak i tych, którzy nie mają o niczym pojęcia i w nic nie wierzą. Pojawiliśmy się tu, na owej martwej planecie, aby spędzić kilka dziesiątków lat. I to wszystko. A po nas pojawią się następni, aby przeżyć własną przygodę, bardziej lub mniej barwną. I w niczym tu również nie pomoże ponętna forma zewnętrzna, na przykład ładna buzia czy zgrabna figura, ponieważ stanowią one jedynie atrakcyjne opakowanie czegoś co jest w środku, a to ma postać obrzydliwą.

Zaraz po drugiej szosą z Sanoka zajechały na plac dwie wojskowe ciężarówki. Wwlokły za sobą wielką chmurę żółtego kurzu. Przyhamowały przed szkołą i niezdarnie, kolebiąc się na boki na niewidocznych stąd wybojach, wtoczyły się na podwórze. Wówczas z bramy budynku, jakby na komendę, wysypało się kilkudziesięciu chłopców w harcerskich mundurach. Rozbiegli się po boisku i zaczęli ładować na samochody jakieś klamoty. Trwało to kilkanaście minut, a kiedy wszystko było gotowe, wysoki mężczyzna w zielonym mundurze, który przez cały czas stał z boku, krzyknął głośno i chłopcy szybko ustawili się w dwuszeregu. Jeden z nich podszedł do masztu i ściągnął flagę i wtedy mężczyzna znów coś powiedział a chłopcy sprawnie rozłamali się i dwiema kolumnami podeszli do samochodów.

— Harcerze wyjeżdżają — mruknąłem, chyba raczej do siebie.

— Co? — spytała Ewa, jakby wyrwana z zadumy.

— Nic. Harcerze wyjeżdżają — powtórzyłem, pokazując ręką w ich kierunku.

— Aha — skinęła głową.

Uczyniła to chętnie i aktywnie a nie machinalnie. Widać było, że jest skłonna do współpracy. Dostrzegłem to wszystko i automatycznie zarejestrowałem. Pomyślałem też sobie, że gdyby była kobietą egzaltowaną to powiedziałaby coś w rodzaju: „oh tak, rzeczywiście” albo „o Jezu, wyjeżdżają już”. Ale nie była kobietą egzaltowaną. Na pewno nie. Była kobietą wyciszoną i zamkniętą w sobie. Przynajmniej tyle — pomyślałem. Nie znoszę kobiet egzaltowanych. One bardzo, bardzo przeżywają kiedy księżniczka Anna znowu spada z konia i jeszcze bardziej przeżywają kiedy księżniczka Monaco poślubia księcia hiszpańskiego albo belgijskiego. Dostają wtedy histerii i nie mogą się uspokoić. One straszliwie przejmują się gdy ciężarówka przejedzie kotka na szosie. Płaczą wówczas („oh, oh, jaki biedny kotek”) i nie mogą usnąć. Przez dwie godziny nie mogą usnąć. Ale niezwykle dzielnie znoszą wiadomość, że w Wietnamie toczy się brutalna wojna i od nalotów bombowców amerykańskich giną setki tysięcy ludzi a dzieci płoną żywcem od napalmu.

Rozpiąłem koszulę i przejechałem dłonią po ciele. Było gorące i mokre od potu. Chyba by nas zabrali, ci harcerze, ale nie chciało mi się tam iść. Nie chciało mi się wstawać i iść do nich przez plac pełen Słońca. Tutaj było fajnie: cień i chłodne piwo.

Po drugiej stronie, tam gdzie przelatywała szosa do Cisnej, wciąż jeszcze wisiał długi, rzadki obłok pyłu podniesiony przed chwilą przez ciężarówki. Nie było wiatru, żeby go rozwiał. Pewnie akurat przebywał gdzieś indziej albo odpoczywał, zmęczony upałem. Niedługo potem silniki znów zawarczały i samochody wytoczyły się na szosę. Ostro dodając gazu nabrały trochę szybkości i odjechały w stronę Sanoka. Plac szkolny opustoszał nagle, a wielki, niezdarny budynek posmutniał jakby i ślepymi oczami patrzył prosto w Słońce.

— Wiem, co sobie teraz o mnie myślisz — odezwała się znowu Ewa.

— No?

— Myślisz sobie, że jestem taka panienka z dobrego domu. Panienka z zasadami.

Z malin przy płocie wylazł wielki, stary kot i przeciągnął się leniwie. Jemu też nic się nie chciało. Nic dziwnego, taki upał. W ustach mi zaschło. Czułem jak coś nieprzyjemnego podchodzi mi do gardła i wypełnia usta, coś z wnętrza żołądka. Ale nie było to piwo.

— Myślisz sobie, że jestem taka uważająca, cnotliwa panienka — nabierała powoli rozpędu, choć widać było, że przychodzi jej to z trudem. — Myślisz, że mi cholernie zależy, żeby dotrwać tak do małżeństwa — pokręciła głową. — To wcale nie to. To nie tak wygląda — przetarła ręką czoło zastanawiając się w jaki sposób wyrazić to co czuła. Najwyraźniej męczyła się przy tym bardzo, ale nie zamierzałem jej pomóc. Z zimną krwią obserwowałem jak usiłuje wydostać się z zaułka, w który pozwoliła się kiedyś zapędzić. — Po prostu muszę najpierw… nie wiem czy to rozumiesz…

Nagle gdzieś blisko strzelił piorun. Wychyliłem się przez barierę i spojrzałem do góry. Niebo wciąż było czyste, niby bezchmurne i Słońce paliło z tą samą zaciętością, ale z nad wzgórz na południu wypełzały już białe, mocno skłębione obłoki. Daleko na zachodzie, ponad zielonym, zalesionym grzbietem, niebo przybrało jednostajny stalowy kolor. Po chwili grzmot powtórzył się. Był suchy, trzaskający i krótki jak wystrzał z karabinu. Z południa nadleciał wiatr, gorący jak oddech z pieca martenowskiego i pełen kurzu, i zamiótł po placu gigantyczną miotłą. Nie przyniósł żadnej ochłody ani ulgi. Przyniósł chmurę pyłu i gorąca, a także lekki niepokój, jak to zwykle bywa przed burzą. Wysoko w górze śnieżnobiałe obłoki szybko rozwijały się wszerz, jakby przygotowując poważniejszą batalię.

— Ale może masz rację — mówiła dalej. — Może faktycznie lepiej teraz wyjechać. Przeczekamy jakiś czas, a potem, za dwa albo trzy tygodnie, przyjadę do ciebie w niedzielę.

Spojrzałem na nią z boku. Twarz miała jakąś surową, ściągniętą i słowa te mówiła patrząc gdzieś daleko przed siebie, w kierunku wzgórz po drugiej stronie potoku. Mówiła te słowa i widać było, że coś się w jej wnętrzu przełamuje, że przerywa się jakaś tama, która jej dotąd przeszkadzała. Dojrzewała błyskawicznie, na moich oczach. Stawała się kobietą.

— Do mnie? — spytałem głupio.

— Tak — spojrzała mi prosto w oczy z wielką odwagą i determinacją. — I będę przyjeżdżać co tydzień, jeśli tylko zechcesz.

— O! tam do cholery — machnąłem ręką.

Nie przypuszczałem, że aż tak to przeżywa. Widocznie faktycznie była za młoda. Jeszcze do tego nie dojrzała.

— Nie przejmuj się zbytnio — dodałem. — Jeszcze mamy czas. Jeszcze o tym pogadamy.

W gruncie rzeczy było mi to już zupełnie obojętne. A przynajmniej tak mi się zdawało. Nie chciałem też, żeby się dla mnie poświęcała. Nie w tym przecież rzecz. Owszem, podobała mi się, a przy tym była bardzo sympatyczna, taka delikatna, wiotka, urokliwa. I zapewne byłoby bardzo pięknie, gdyby udało nam się przeżyć coś razem, zwłaszcza że byliśmy w miejscu najbardziej odpowiednim ku temu oraz wystarczająco młodzi, żeby w to uwierzyć całym sercem. Ale ta historia skończyła się. Skończyła się nieodwołalnie. Nie interesowały mnie wystraszone i zarazem chorobliwie ambitne dziewczęta. Przynajmniej w tej chwili. Wydały mi się naraz jakieś dziwnie płaskie i drobiazgowe, bez polotu i przerażająco małostkowe. Zapatrzone w to jedno miejsce i maksymalnie skoncentrowane na jego obronie, zdawały się tracić z oczu cały świat. Nie interesowały mnie kobiety w ogóle. Wszystkie, bez wyjątku. Były zbyt przyziemne i zbyt konkretne, zupełnie pozbawione szerokiego spojrzenia na świat i życie. Zdawały się na wszystko patrzyć od strony kuchni, od strony tej beznadziejnej codziennej szarzyzny, a nie potrafiły dostrzec nic, co by mogło je porwać, zafascynować i oszołomić. Coś niezwykłego i niecodziennego. Ale tak całkowicie porwać i oszołomić. Za wiele w tym wszystkim było taktyki i rozsądku. Za wiele ustawiania się i przewidywania.

W tej chwili chciałem się upić. Chciałem pić i pić i mieć przy sobie paru dobrych kumpli. Chciałem pić i śpiewać i leżeć na chodniku, jak ci drwale. To był jakiś zadziwiający poryw nagłego radosnego szaleństwa. Chciałem aby oni byli tu teraz obok mnie, wszyscy bez wyjątku, starzy, dobrzy kumple, abyśmy złapali dobry samochód i pędzili przez wiele miast i wsi nocą, jak wtedy, i abyśmy wszyscy razem zapomnieli o tym, co nas może czekać w najbliższych miesiącach i latach. Nie chciałem teraz wiedzieć nic o przyszłości, o tym co musi nadejść nieodwołalnie, o obowiązkach i trudnościach. Przypomniałem sobie ten rok, to lato, gdy wracaliśmy znad morza. Był ciepły sierpniowy wieczór i samochód pędził opustoszałą szosą na południe. Od zachodu nadchodziła wielka groźna chmura, czarna i przesłaniająca całą tę część nieba, a myśmy stali na odkrytej pace ciężarówki, rozkraczeni, bez koszul i ciepły wiatr uderzał w nas od przodu. Daleko przed nami migotały pierwsze światełka Torunia i z boku nadchodziła ta wielka czarna chmura, a myśmy stali i śpiewali. To były już nasze ostatnie wakacje. To były prawdziwe wakacje, z kumplami, takie coś pamięta się do końca. Do cholery z kobietami i z tym ich całym kramikiem z kobiecością. Z tymi ich wielkimi problemami. Miałem nadzieję, że kiedyś znajdę przecież jakąś normalną dziewczynę, taką która bez większych ceregieli wpadnie do mnie któregoś dnia i nie będzie przy tym płakać ani zwierać kolan w śmiertelnym strachu. Chciałem mieć do czynienia z jakąś normalną, rozsądną dziewczyną, która będzie się zachowywać jak przystoi dziewczynie, a i ja także chciałem tak postąpić jak postępuje mężczyzna z kobietą. Chyba nie było to zbyt wiele, jak na możliwości naszego świata.

— A jak będziesz jechał w zimie na narty, to dasz mi znać — powiedziała to jakoś weselej, uśmiechając się przy tym nieśmiało, a nawet może już trochę zalotnie. — Pojadę z tobą.

— Dobra — odparłem.

— Pojedziemy do tego schroniska, co mówiłeś i weźmiemy sobie osobny pokój.

— Tak — zgodziłem się i tym razem.

Spojrzałem na niebo. Zapanował właśnie moment krótkiego, złudnego spokoju. Bliskie i groźne przed chwilą grzmoty wydały się naraz jakieś nierealne i zagubione. Całkiem nieprawdziwe, jakby zaplątane tu z innej bajki. Ale zaraz na zachodzie i północy nieba przetoczyły się nowe, jeszcze potężniejsze, jakby gdzieś w górze wysypywano na beton olbrzymie zwały gruzu. Wielkie gałęzie drzew chwiały się na boki, mocno zadziwione, a listki drgały spazmatycznie. Gdzieś daleko za wzgórzami raz po raz rozlegały się głębokie, mocno stłumione pomruki grzmotów.

Opróżniłem już drugi i trzeci kufel, a oto i w czwartym ukazało się dno. Chlupotało tam jeszcze nieco żółtej, zmieszanej z pianą cieczy, która ślizgała się po gładkiej, soczewkowatej powierzchni szkła. Patrzyłem w to małe wnętrze jak w podręczne panoptikum i w tej oślepiającej chwili jasności zobaczyłem tam wszystko. Widziałem jak na tej wypukłej, kamiennej tarczy świata mizerne, galaretowate istoty, poruszające się na dwóch odnóżach i zbudowane głównie z wody, usiłują zorganizować sobie życie, wbrew wszelkim zagrożeniom, i jak dokładają wielu starań, aby miało ono jakieś głębsze, abstrakcyjne umotywowanie i jak wywijają zaciekle tym swoim rozumem i inteligencją, niby jakąś witką — jak u pantofelka — czy parzydełkiem, a czas przetacza się po nich swym wielkim, obojętnym walcem, prześlizguje się palącym płomieniem i świat zapełnia się znów tym samym, powtarzanym od wieków krzykiem rozpaczy. I są tam również między nimi niewinne dziewice, którym wydaje się, że największym ich zadaniem jest trzymanie w zamknięciu ich białe, święte łona i ochranianie ich przed ciekawością świata. I po nich również przechodzi palący płomień czasu, a one skwierczą i zwijają się jak wysuszony wiórek i może nie mają nawet odwagi, ani czasu, aby zastanowić się nad sobą: czy przypadkiem nie pomyliły się w tym swoim postępowaniu i wobec tego jakie może być naprawdę zadanie dla człowieka. To jest właśnie ta sprawa — to mizerne doświadczenie, które zdobywamy siedząc w jednym mieście od urodzenia do śmierci, ta uboga znajomość ludzi i świata, oparta na znajomości poglądów paru zagubionych i nie umiejących się dostosować nieudaczników, a także urzędników zasuszonych od ciągłego wdychania kurzu ze starych papierów, znajomość kilku ulic, kilku domów, kilku książek.

— Nie chciałabym, żebyś tak o mnie myślał — mówiła dalej Ewa. — Przyjadę do ciebie w niedzielę do akademika, a w zimie pojedziemy na narty. I znów wszystko będzie w porządku.

— Tak — mruknąłem.

Oto mamy właśnie znakomity obraz tego jak rozumują kobiety. To jest ten ich wieczny, bezsensowny optymizm, ta bezrozumna i absurdalna wiara w przyszłość. Dziś coś się nie udało, ale jutro… pojutrze… wszystko się naprawi, załata i znów będzie fajnie. O tak, dziś czegoś nie potrafiłam, no trudno, ale pojutrze… O tak, pojutrze…

Wydaje im się, że z życiem należy postępować jak z kawałkiem materiału: tu się trochę przytnie, tam nadsztukuje i jakoś to będzie. Zrobi z niczego wielką aferę, na przykład o to jak należy zapalać zapałkę, popełni idiotyzm, który się w głowie nie mieści, ale za chwilę już się potrafi uśmiechać słodko i mizdrzyć. Jakby tamtego już nie było. Wykreślono je bowiem jednym uśmiechem. I wciąż jest przekonana, że jak będzie bardzo, bardzo płakać, i prosić, to z białego zrobi się czarne. Tylko dla niej. W ramach nieustannego hołdu składanego kobiecości. Słyszałem, że na Madagaskarze, głęboko w lasach, żyje plemię Mikea. Żyją z tego co znajdą w lesie i nie chcą żadnego kontaktu z cywilizacją. Każdy z mężczyzn ma po kilka żon. Jeden z nich powiedział do podróżnika, który zagłębił się w te obszary: „Ja jestem prawdziwy Mikea. Kobiety nie mają nic do powiedzenia, bo nic nie wiedzą”. I takie plemiona uważa się u nas, czyli w Europie i w ogóle w tak zwanym świecie cywilizowanym, za prymitywne!…

Słońce zaszło za chmury i ostry, chłodniejszy już wiatr szedł przez plac, unosząc w górę tuman żółtego kurzu. Spojrzałem na niebo: burza jakby obróciła się ku nam swoją twarzą i widać było wyraźnie marsowe zmarszczki na jej obliczu.

— Jeszcze nie wiem czy pojadę — powiedziałem po chwili. — Nie wiem czy się wybiorę na te narty.

Powrót z Bieszczad

O wpół do szóstej wieczorem zaraz za Baligrodem złapaliśmy wielką, pustą ciężarówkę. Kierowca był młody, sympatyczny i miał jasne, wesołe spojrzenie. Krzyknął, że jedzie do Bytomia i żebyśmy się pospieszyli z wsiadaniem, bo chciałby zdążyć na kolację i zaraz włączył bieg.

Pędziliśmy na zachód przez ubogie wioski i małe, zaniedbane miasteczka. Z daleka słychać było głuche odgłosy burzy. Całe niebo przed nami przesłaniała wielka, granatowo-ołowiana chmura. Burza szła powoli na zachód. Pędziliśmy za nią pod niski, ciemniejący pułap, jakby w głąb jaskini. Wydawało się, że jedziemy na spotkanie czegoś tajemniczego i przerażającego.

— Popatrz, gdzie są teraz nasze góry — powiedziałem do Teresy.

Usiedliśmy na namiocie i patrzyliśmy do tyłu na dalekie, zalesione szczyty. Żyliśmy wśród nich przez trzy tygodnie, a teraz zostawały tam, na południu, coraz mniejsze i mniejsze. Ich długie, łagodne grzbiety powleczone były delikatną, sinawą mgiełką.

Zaraz za Rymanowem przeleciała nad nami krótka fala deszczu. Przykryliśmy się płaszczem i przeczekaliśmy tak parę minut. A potem wjechaliśmy w ślady burzy. Szosa była mokra, lśniąca i za samochodem wirowała chmura wodnego pyłu.

Wieczór zapadał szybko, zachłannie. Na południu i zachodzie raz po raz bezgłośnie otwierało się niebo. Błyskawice były potężne, na pół nieba. Co chwila rozdzierała się krwawo-różowa otchłań, jakby same wnętrzności wszechświata, błysk rozbiegał się po chmurach, a potem z głuchym, gniewnym pomrukiem wrota zatrzaskiwały się z powrotem i znów była ciemność, jeszcze większa ciemność.

Na pełnym gazie, w strumieniach wody, przelatywaliśmy przez uśpione, ciemne miasteczka i wpadaliśmy w pustą czerń szosy. Zmęczeni i senni przykucnęliśmy tuż za maską szoferki, mocno przytuleni do siebie, a samochód parł wytrwale przez wiatr i deszcz w kierunku naszego miasta. Długa była jeszcze droga.

Kudu

Słońce jeszcze przez chwilę świeciło pomiędzy drzewami, a potem nagle obsunęło się za domy stojące na horyzoncie. Na dworze zapadał szybki, jesienny zmrok. W pokoju było już prawie zupełnie ciemno, jakby tutaj właśnie rodziła się noc. Nie zapalałem jednak lampy. Wstałem od stołu i podszedłem do okna. Wielkie gromady wron leciały do lasku na Piaskówce. Ciężko machały skrzydłami i krakały. Leciały z Plant koło dworca, gdzie w koronach wysokich drzew miały wiele gniazd. Jak daleko sięgam pamięcią wstecz, zawsze były te wrony wracające pod wieczór na Piaskówkę. Z Plant albo z Parku. Wiosną i latem ich przeloty niczym specjalnym się nie wyróżniały, poza tym, że leciały wyżej a czasami przesłaniały całe niebo, ale jesienią emanował z nich wyjątkowy smutek. Leciały znacznie niżej, przez co były większe, a ich krakanie miało w sobie coś z atmosfery grobowej. Nie był to jednak smutek tak głęboki i przejmujący jaki emanuje z gęstej masy maszerujących antylop gnu. Nie ma przecież bardziej smutnego widoku, jak wędrujące ogromne stada gnu a szczególnie kiedy pada deszcz. One idą i idą po wypalonym przez Słońce buszu, noga za nogą, z nisko opuszczonymi i kiwającymi się miarowo głowami, jakby bardzo zmęczone, przygnębione i zupełnie zrezygnowane, krańcowo udręczone długotrwałym poszukiwaniem nowych pastwisk, a deszcz siecze gęsto, krople wody odbijają się od ich grzbietów i ciemne chmury o konsystencji waty wiszą tuż nad ziemią, spowijając wszystko i pochłaniając dalszy krajobraz. Stamtąd właśnie, z tej smutnej chmurno-deszczowej szarości i nicości, wyłaniają się owe zmęczone, upiorne gnu. Doprawdy, wygląda to niezwykle ponuro.

Ale z wronami jest trochę inaczej. Bardziej naturalnie. Nadlatują kolejnymi falami od południowej strony, jakby ktoś uformował je w bataliony i pułki i kiedy jest ich już coraz mniej i wydaje się, że to koniec, na niebie pojawia się następna fala i znów słychać ich krakanie.

Lubię tak stać wieczorem w oknie i patrzyć na pola. Zmrok zapadał, a w kilku domkach, stojących samotnie między łąkami i sadami, zapalały się nikłe światełka. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd sporadyczne, swojsko brzmiące i uspokajające odgłosy rutynowych poszczekiwań psów, świadczące o tym, że wszystko jest pod kontrolą i uporządkowane a świat podąża we właściwym kierunku.

Tak kończył się dzień, w spokoju i milczeniu, pełen jesiennej zadumy i rezygnacji i dopiero teraz poczułem jaki byłem zmęczony. Fala napięcia poprzednich godzin odpłynęła i mięśnie rozluźniły się same w oczekiwaniu odpoczynku. Niewiele już było do zrobienia. Jeszcze tylko kolacja i sen. Sen… traktowałem go teraz jako sprzymierzeńca. Zawsze miałem w zapasie ten cichy i ciepły zaułek, gdzie mogłem się ukryć. Mogłem tam skulić się z podwiniętymi nogami, jak małe dziecko, i powierzyć nieznajomemu przyjacielowi, przybyszowi z obcej krainy. Nie nęciły mnie już dalekie wyprawy, śmiałe pomysły, morza i statki z białymi żaglami. Czułem się podle, jak wrak, którego po długiej służbie załoga opuściła a fale wyrzuciły na skały i który — niepotrzebny teraz nikomu i niezdolny do niczego — oczekuje swoich dni, aby się rozsypać. Przyjść z pracy i nażreć się, zapchać, załatać tę wiecznie nienasyconą dziurę, wyciągnąć się nieco w wygodnym fotelu, przeglądnąć gazety i znów nażreć się przed nocą, a potem spać — oto były nowe problemy, nowe szlaki nowego świata. Nie tak to kiedyś widziałem.

Niegdyś wiele myślałem o ptakach: o ich wspaniałym, swobodnym szybowaniu w powietrzu i rozległych przestrzeniach, które mają do pokonania. Na przykład albatros nad oceanem albo kondor nad szczytami Andów. O tym cudownym poczuciu wolności. Zazdrościłem im tego z całej duszy. Dziś jednak fantazja opuściła mnie zupełnie. Byłem zmęczony i w ich locie nie mogłem dostrzec nic nadzwyczajnego. Ot, po prostu ciężkie, zziębnięte, a może i zgłodniałe ptaszyska, po dniu pełnym trosk i trudów, wracały do miejsca, gdzie mogły spędzić nadchodzącą noc. Było to dosyć przygnębiające wrażenie — ta wiecznie narzucająca się świadomość naszych elementarnych obowiązków względem życia, względem tej żarłocznej i wciąż nienasyconej tkanki, dbającej tylko o podtrzymanie swojego istnienia, obowiązek zapchania żołądka i chronienia go przed przeciwnościami przyrody. Odczułem naraz ten przygniatający ciężar, zwielokrotniony i przykry. I nie wiem, czy ugiąłem się pod nim, czy też zmęczyłem, lecz w każdym razie przestałem wierzyć w szaleńcze wyprawy przez życie.

Przez chwilę zastanawiałem się na co bym miał teraz ochotę. Może zjeść coś? albo napić się? albo radia posłuchać… Czułem wyraźnie jakiś niedosyt, brak czegoś niezbędnego, ale nie były to rzeczy, które mógłbym sobie wyobrazić i nazwać je. Gdzieś z samego środka wnętrzności posuwała się w górę fala zniewalającego osłabienia. Świat był zupełnie pusty, bez wyrazu, i wszystkie jego kolory zszarzały teraz na popiół. Nie chciało mi się nawet wracać do książki. Miałem jej absolutnie dosyć, powyżej uszu. W gruncie rzeczy wszystko to były wierutne głupstwa. Nieprawdziwe, nadęte głupstwa. Ciągle tam tylko latali za jakimś kudu i padał deszcz, a przy jedzeniu opowiadali sobie głupie anegdotki literackie o tym jak degustowali kirsz z Dos Passosem, albo jak jedli kolację z Joyce’em, a potem się upili. Najbzdurniejsze historie pod Słońcem. Zabili tam jakiegoś nosorożca i lwa czy też słonia, albo może tylko mieli ochotę ukatrupić ich tam wszystkich razem. W każdym razie tak to wyglądało, jakby od tego, czy ich wreszcie zatłuką czy też nie, zależały losy co najmniej całego świata. Chodzili na wzgórza i strzelali do kudu, chodzili na bagna i strzelali do kudu, chodzili do buszu i strzelali do kudu. Wciąż to sakramenckie kudu. Jakby już człowiek bez niego absolutnie żyć nie mógł. Ciągle tylko kudukudu. Rano wstają: kudu, w południe: kudu, i wieczór znów: kudu. Kręćka od tego można dostać. Wreszcie się człowiekowi może ubzdurać, że jest niezbyt normalny skoro nigdy w życiu nie zabił żadnego kudu, ani się nawet na niego nie zasadzał w budce nad jakąś parszywą lizawką. I jeszcze ten Karl — rzadki skurwysynek — który ubił gdzieś tego ogromnego nosorożca, i ten Pop, prawdziwy, twardy mężczyzna oraz szlachetny na dodatek i ta szczebiotliwa kurewka, która tylko ich ciągle pytała, czy by nie mogli zmienić tematu. Obojętnie o czym by nie mówili. Jakby to była dla niej cholerna frajda zadać im takie pytanie.

Tak tak, stanowczo nie jest dobrze czytać zbyt wiele książek tego rodzaju. Czytać i przejmować się nimi. Człowiek dowiaduje się tam mnóstwa banialuk o męskości i kobiecości: o tym, że prawdziwy mężczyzna to taki mężczyzna, który zna się na wszystkich potrawach i je po dwa obiady tam, gdzie zwykły śmiertelnik zjada tylko jeden. Dowiaduje się, że prawdziwy mężczyzna wypija co dzień przynajmniej litr wina i kilka szklaneczek whisky oraz ma przynajmniej jedną kobietę na noc. Dowiaduje się i gotów jest uwierzyć, że bardzo wspaniałą rzeczą jest walczyć na jakimś froncie, być rannym w bitwie i leżeć w szpitalu, gdzie zwykle pełno jest młodych i miłych pielęgniarek. Gotów jest uwierzyć, że w ten sposób spotyka go najwspanialsza przygoda, jaka się może zdarzyć człowiekowi. W szpitalu czekają go przecież same beztroskie dni i może się tam bez przerwy wylegiwać w łóżku, popijać wermut i zażywać miłości z którąś z pielęgniarek. I nic tam nie ma o jakichś paskudztwach, które przytrafiają się żołnierzom rannym podczas ofensywy. Czasem tylko ktoś zakłada mu sondę do kolana, którego właściwie już nie ma, albo jacyś tępi, leniwi sanitariusze usiłują mu zgiąć nogę, choć nie wolno jej zginać. Ale poza tym wszystko jest OK. Podczas gdy my wiemy, że wcale nie jest OK, i że nigdy nie zdarzają się takie historie z angielskimi pielęgniarkami.

Tak właśnie wyglądają te sprawy i miałem już wyrobione zdanie na ich temat. W każdym razie nie jest dobrze zawierzać zbytnio facetom, którzy podniecają się swoją męskością. Chciałem to sobie wyjaśnić wyraźnie, bo był czas, kiedy i dla mnie te rzeczy miały urok niesłychany i wydawały mi się szczytem wszystkiego, co jest dostępne dla człowieka. Ale tak to już jest z pisarzami i ich twórczością. Z tymi wszystkimi Homerami, Szekspirami, Stendhalami, Lautréamontami, Turgieniewami, Tołstojami, Conradami, Proustami, Londonami, Haškami, Kafkami, Hamsunami i Camusami. Tak jest w ogóle z całą literaturą, z tym wielkim światowym kłamstwem, pompatycznym, przemądrzałym, wydumanym i rozdmuchanym przez frustratów, outsiderów i nieudaczników. Czymże jest ona w gruncie rzeczy?… Ta literatura… Czyż nie jest po prostu bardziej lub mniej nieudolnym naśladowaniem życia, czyli tego co zdarzyło się naprawdę, a także specyficzną umiejętnością wciągania ludzi — mających przecież własne problemy życiowe i kłopoty — w problemy, kłopoty i radości zupełnie innych, a do tego w ogóle nieistniejących postaci. Na chwilę zapominamy wówczas o tym co nas gnębi lub cieszy autentycznie, a zaczynamy przeżywać sytuacje w jakiej znaleźli się zupełnie nam nieznani, wymyśleni przez jakiegoś pisarza, papierowi bohaterzy. Przejmujemy się rozdartym Hamletem, zagubionym Józefem K., drewnianym Pinokio, dziećmi z Bullerbyn, rozterkami Raskolnikowa i Toma Lingarda, cierpieniami Wertera, ołowianymi żołnierzykami i baśniowymi księżniczkami wystawionymi na pożarcie dla smoków. Smucimy się więc i śmiejemy z powodu kogoś i czegoś, co naprawdę nie istnieje, a jeśli już tak — to tylko na papierze. Natomiast zapominamy o sąsiedzie zza ściany, którego dotknęła autentyczna tragedia, albo o wujku, któremu właśnie ucięto nogę.

A tak naprawdę, to kimże wreszcie jest ten Szekspir albo Mann czy Dostojewski. Albo Beckett i Unamuno… Przecież to takie same nędzne robaki jak my wszyscy. Pojawili się nie wiadomo skąd i po co, zagubieni w skomplikowanym labiryncie prawd i tajemnic, przerażeni brutalnością i bezwzględnym okrucieństwem świata oraz przytłoczeni panoszącą się tzw. cywilizacją i jej „dobrodziejstwami” w postaci wszechwładzy pieniądza, bezduszności i pazerności urzędników i polityków a także płytkości rozumowania przeciętnego zjadacza chleba. Są po prostu zaskoczeni i porażeni tym, co widzą dookoła na co dzień i tę swoją rozpacz chcą w jakiś sposób wyrzucić z siebie i zademonstrować innym ludziom. Z pewnością są też bardziej nieszczęśliwi, bo głębiej przeżywają własne zagubienie i klęski życiowe, na przykład nieszczęśliwe miłości, osamotnienie i poczucie braku zrozumienia. Cóż więc takiego mogą nam oni zaoferować… poza nieustannym i coraz bardziej dosadnym udowadnianiem absurdalności oraz bezsensu wszystkiego. Po raz kolejny wciskają nam te same, ograne, znane od tysięcy lat myśli, spostrzeżenia i refleksje, bo przecież problemy wobec których stajemy w każdej chwili są tej samej natury co wtedy, a różnica polega tylko na tym, że myśli te podawane są w coraz nowszym i bardziej atrakcyjnym opakowaniu. Ale akurat nie są to rzeczy, które by nam były do czegokolwiek potrzebne.

Z tyłu coś zachrobotało, otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Teresa. Była w spodniach i flanelowej koszuli z podwiniętymi rękawami. Widocznie skończyła już sprzątanie i prasowanie i właśnie zamierzała zabrać się do przyrządzania kolacji.

— Co tak stoisz po ciemku? — spytała. Podeszła do lampki nocnej i zapaliła światło.

— A, tak sobie stoję — odparłem inteligentnie.

— Jeszcze nie wiesz, co sobie dzisiaj kupiłam — pochwaliła się zaraz — Popatrz.

Wyjęła zza pleców mały pakunek, rozwinęła go i szybko owinęła się w pasie wzorzystym materiałem. Twarz jej promieniała.

— Kupiłam sobie na sukienkę — oświadczyła wesoło.

Uśmiechnąłem się lekko i pokiwałem głową. Teresa rozpuściła materiał wzdłuż ciała i przytrzymała go pod szyją. Podeszła do lustra.

— No? jak ci się podoba — spytała, obracając się to w jedną to w drugą stronę i wyginając się przy tym. — Ładne, no nie?

— Mhm — mruknąłem bez przekonania. Ładna to była ona a wyginała się bardzo ponętnie. Nie potrzebowała żadnych sukienek.

Materiał miał przyjemne, delikatne desenie w żółtym i jasnozielonym kolorze. Nie wiedziałem, czy coś takiego nadaje się na sukienkę. Być może tak właśnie ubierały się kobiety z Polinezji w czasach, gdy przebywał tam Gauguin. Ale nic się nie odezwałem.

— Może lepsze będzie na obrus? — spytała niespodzianie.

Zarzuciła materiał na stół i obciągnęła go paru wprawnymi ruchami. Cofnęła się nieco, przekrzywiła głowę i zmierzyła całość krytycznym spojrzeniem. Zaśmiałem się krótko, więc szybko zwinęła kawałek z powrotem.

— Co się śmiejesz — powiedziała jakby lekko nadąsana. — Bardzo tani obrus. Kosztował czterdzieści złotych. A wiesz ile kosztuje normalnie? Sto złotych. Z tego wynika, że zaoszczędziłam sześćdziesiąt złotych — zakończyła czupurnie.

— Gdzie je masz? — spytałem.

— Co.

— Gdzie masz te zaoszczędzone pieniądze. Pokaż je.

— W portfelu są. Tam zostały — odcięła po chwili, jeszcze trochę nadąsana.

— Aha — pokiwałem głową — Wiesz co? Tak sobie myślę, że to może być taka sama sytuacja jak z Robertem.

— Którym Robertem?

— Jak to którym… twoim. Twoim bratem. Jak pojechali do Dubrownika.

— Eh, ty wariacie — zaśmiała się Teresa. Stuknęła mnie lekko, ale tak pieszczotliwie, właściwie pogłaskała w czubek głowy i zajęła się swoimi sprawami.

Wróciłem więc do okna. Wrony wciąż jeszcze leciały, choć już znacznie przerzedzone. Widocznie były to ostatnie ich grupy, jakby maruderzy wojska będącego w odwrocie. Jakże piękne i proste sprawy nam się zdarzają od czasu do czasu: a to skowronek zawiśnie wysoko w upalnym przestworze i śpiewa, a to lekki wietrzyk pochyla trawy i porusza listkami drzew a to pada wesoły wiosenny deszczyk zaś letnim wieczorem jaskółki zataczają szerokie koła na tle jasnego nieba albo spadają nagle w dół z radosnym jazgotem i wyczyniają te swoje szalone ewolucje nad samą ziemią. Ale także mamy gromadny, ładnie uporządkowany powrót ptaków do lasu. Wprawdzie może trochę smutny, ale przecież wszystko zależy od nastroju. Tak tak, ileż to radosnych i zadziwiających rzeczy może człowiek znaleźć, jeśli potrafi patrzyć i nie jest zbyt zachłanny.

Dobrze też, że pojawiają się takie historie jak z Robertem i z Dubrownikiem. To dodaje życiu specyficznego smaczku. A równocześnie widzimy, że czasami potrafi ono wykrzesać z siebie odrobinę poczucia humoru i w naszą codzienną szarzyznę wplata momenty nieco weselsze. To coś takiego jak nagły i niespodziewany zastrzyk optymizmu. Przecież nawetHamlecie mamy „relaksacyjny” dialog dwóch grabarzy. Nie jest więc niczym dziwnym, że i Robertowi mogła zdarzyć się jakaś przygoda. A było to tak: któregoś roku, jako pracownik kolei, pojechał na tydzień do Dubrownika. Przez swoich szefów został zakwalifikowany na takie zagraniczne, ekskluzywne wczasy. Ekskluzywne, bo do strefy dolarowej. Było to coś w rodzaju nagrody za dobre sprawowanie. Rzecz wyglądała w ten sposób, że wybrani wśród pracowników PKP szczęśliwcy zajmowali w Tarnowie cały jeden wagon sypialny, który następnie był podczepiany do kolejnych pociągów, a więc do Krakowa, tam do Budapesztu, potem do Belgradu i wreszcie do Dubrownika. Poza normalnymi, niezbędnymi rzeczami, uczestnicy mieli też zabrać ze sobą — ale był to już nakaz zupełnie poufny — po transporterze wódki. Niby to na drogę. Wszyscy Robertowi zazdrościli tego wyjazdu. Więc kiedy wrócił, nie było końca pytań. Ale Robert, jako człowiek małomówny, odpowiadał tylko, że było fajnie. No a morze? Przecież to Adriatyk. Piękna woda, czysta i ciepła. „Nie widziałem morza” odparł Robert. Jednak naciskany przez wszystkich, w końcu ujawnił całą prawdę. „Odstawili nasz wagon na bocznicę w Dubrowniku i tam staliśmy przez tydzień. Już w pierwszym dniu Jugole dowiedzieli się, że przyjechali Polacy i mają swoją wódkę. Od tej pory mieliśmy bez przerwy delegacje miejscowych kolejarzy. Oczywiście, były to całkiem prywatne delegacje. Jak wypiliśmy naszą wódkę, zwykłą czyściochę, która im bardzo smakowała, to przynosili swoją rakiję. Dlatego prawie w ogóle nie wychodziliśmy z wagonu i nikt z nas morza nie widział”. Od tej pory hasło „wyprawa do Dubrownika” nabrała w naszej rodzinie specyficznego znaczenia.

Z tyłu dolatywały do mnie odgłosy krzątaniny Teresy, która wciąż kręciła się po pokoju, coś przesuwała albo otwierała i zamykała. Była bardzo pracowita i przydatna. Tego typu napady aktywności zdarzały się jej od czasu do czasu. Odsunąłem zasłony do końca i spojrzałem na pola. Słońce już zaszło i było bardzo ciemno, tylko z lewej strony, gdzie znajdowało się miasto, zapłonęło więcej świateł. Na wprost, na tle słabej poświaty nieba, trwającej tam jeszcze po niewidocznym już Słońcu, majaczyła niewyraźna linia drzew. To musiało być gdzieś tam. Daleko poza drzewami i domami. Poza linią horyzontu. Poza wszystkimi domami i drzewami. Daleki kraj, jeszcze nieznany. Poza wszystkimi morzami i górami. Miałem go wyraźnie przed oczami. Przymknąłem powieki, żeby go przywołać i uchwycić. I zapamiętać na zawsze. Ale nie był to kraj, gdzie wielkie armie spotykają się w górach zimą i strzelają do siebie z armat ponad szczytami, ani też kraj, gdzie mężczyźni chcąc się popisać swoją odwagą wyruszają do buszu aby strzelać z karabinów do lwów i antylop albo zabijają kastylijskie byki za pomocą piki i szpady, ponieważ odwaga nie jest z tych rzeczy, którymi można by się popisywać. Każdy dzień przecież, który przeżywamy tutaj, pod palącymi promieniami dalekiej gwiazdy, jest najlepszym dowodem naszej odwagi. I co nam tylko pozostało do zrobienia — to spróbować uratować dzieci nasze, aby nie ulegały słowom fałszywych proroków, aby nie odwracały głowy do tyłu w poszukiwaniu kraju, którego nie ma. Wielu jest bowiem mężów przewrotnych, a ich języki są giętkie i śliskie, i wprawdzie rzeczy, które głoszą i obiecują mogą uchodzić za wspaniałe i mają w sobie czar zniewalający, to jednak trzeba wciąż pamiętać, iż jest to czar zatruty i w konsekwencji przynosi on więcej smutku i goryczy niż radości.

— No? jak myślisz — zastanawiała się dalej Teresa — Co będzie lepsze: na sukienkę czy na obrus — znów rozwinęła materiał i przyglądała mu się przez chwilę w skupieniu. Potem zarzuciła go na wersalkę. — Może lepsza będzie narzuta. Co?

— No — mruknąłem.

Nie widziałem tu specjalnej różnicy, lecz obojętne co sobie o tym wszystkim myślałem, zawsze lubiłem ją obserwować w podobnych sytuacjach. Przypominał mi się wówczas Hannibal, ów genialny Kartagińczyk, posiadający niezwykły dar zaskakiwania swych wrogów błyskotliwymi a przy tym nieprzewidzianymi i nadzwyczaj skutecznymi posunięciami. Najwidoczniej także i kobiety mogą posiadać w sobie geniusza, choć nie jest to geniusz, którego byśmy mogli zrozumieć. Nie jest to geniusz z rozmachem, tragiczny, zdolny podjąć walkę z całym światem, walkę o wszystko i do końca. Czasem nawet bez większego sensu. Być może kobiety są lepiej dostosowane do naszych, ziemskich, mizernych w gruncie rzeczy warunków i wymagań. Angażując się bez reszty we wszystkie drobne, codzienne sprawy, wyżywają się w ten sposób i realizują całkowicie swoje osobowości i marzenia. Są jak mrówki albo pszczoły, pracowite, zapobiegliwe i przez to bardzo użyteczne. Są pracowite i zapobiegliwe, choć nie wiedzą dlaczego. I właśnie dzięki temu mogą być szczęśliwe. Mogą być szczęśliwe tym swoim małym, codziennym, trochę szarym, mizernym szczęściem. Ale za to możliwym do osiągnięcia.

— Albo zasłona na okna — zaproponowała po chwili. Rozsunęła jedną starą zasłonę i spojrzała na nią krytycznym wzrokiem — Tak zrobimy — zdecydowała. — Z tego będzie zasłona, a na sukienkę kupię sobie jutro.

Odszedłem od okna i usiadłem do stołu. W głowie czułem zupełną pustkę. Gdzieś z daleka, jakby przez mgłę, dolatywały do mnie dźwięczne słowa wibrujące w powietrzu i odbijające się od wielu powierzchni pustego pomieszczenia, niby echa gitary elektrycznej. Ale były to słowa zupełnie jałowe, trudne do zrozumienia i zaakceptowania. Nie zapadały do głębi ani nie inspirowały do niczego. Sypały się tutaj niby szklane paciorki, gładkie i kolorowe, choć w gruncie rzeczy bezpłodne. Za takie paciorki dzielni podróżnicy i odkrywcy kupowali przed wiekami od „dzikusów” złote naczynia i szlachetne kamienie. Przez moment nawiedziło mnie takie ulotne złudzenie, że w tym pokoju toczyła się przed chwilą wielka bitwa i potężny bóg Wotan torował drogę rycerzom wśród wrogów, okrutny i zwycięski, z tarczą na ramieniu i mieczem w garści. Pułki konnicy ścierały się z sobą na równinach i niezawodni łucznicy o skośnych oczach szerzyli zniszczenie w szeregach nieprzyjaciół. Kolumny piechoty zstępowały w dolinę, a ciężkie machiny wojenne miotały pociski i kamienie. Szły natarcia i kontrnatarcia, zwodnicze manewry i uderzenia ze skrzydła, nad wzgórzami unosiły się kłęby czarnego dymu. A nad tym wszystkim czuwała nieopodal moja żona, kierując całą bitwą i wydając bystre rozkazy, pełne rozsądku i roztropności. Ale teraz było już po wszystkim.

Czasami prześladuje mnie takie dziwne wrażenie: wydaje mi się, że prawdziwe życie już się dla nas skończyło nieodwołalnie, że kiedyś unosiliśmy się na wielkich falach ogromnego, przyjaznego oceanu, że pływaliśmy z wiatrem i z falą, że żyliśmy beztrosko i szczęśliwie a potem powoli nadeszły czasy niepowodzeń i nieprzychylne wiatry zepchnęły nas na pustynne, niegościnne wybrzeża i wyrzuciły na nie. Najdziwniejsze jest to, że prawie zupełnie straciłem zdolność do marzeń. Czuję się zupełnie pusty i płaski i nie potrafię wykrzesać z siebie ani jednej świeżej, odkrywczej myśli. W gruncie rzeczy, pozostaje mi tylko ta jedna pocieszająca nadzieja, że gdzieś tam na dalekich, ciepłych morzach wciąż jeszcze czekają te same błękitne, słoneczne, zagubione w bezkresie wody atole, te same rafy koralowe i stare forty z paszczami armat wymierzonych na zatokę. A także dzikie, niezbadane pustynie i okrutni Beduini pędzący przez piaski na dwugarbnych wielbłądach, i przemyślni piraci z Cylicji na lekkich jednorzędowcach oraz zdziczali, brutalni traperzy z lodowych pustkowi nad rzeką MacKenzie i Jukonem… Wciąż jeszcze zbuntowani i szaleńczo odważni cangaçeiros wypadają z zagubionych w pustynnych i niedostępnych wyżynach Sertão kryjówek, aby obrabować zamożnych i butnych fazenderów na nizinach, zaś bukanierzy trzymają się mocno na Isla La Tortuga i popijając rum planują kolejne wyprawy po złoto. Pływają przecież i zwyciężają Francis Drake, Franşois L’Ollonais, Bartolomeu Portugues, Henry Morgan i Edward Teach zwany Czarnobrodym, a forty Portobelo, Cartageny i Charge czekają z niepokojem na ich atak.

Ale teraz, z konieczności, wszystko to pozostało z tyłu, daleko, jakby w innym świecie. Wszedłem już bowiem w drugi kraj, gdzie rządzi jednostajny rytm dnia i nocy, niczym codzienny przelot ptaków wieczorem z Plant na Piaskówkę, i jest to historia odwieczna jak ludzkość, historia wołu, który przywykł do jarzma ugniatającego mu kark za każdym krokiem. Oto przychodzę z pracy, jem obiad a potem siadam do stołu, udając, że coś obmyślam, że nad czymś pracuję. Udaję, ale głównie przed sobą, że jeszcze nic mi tam w środku nie wygasło, że jeszcze mam swoje koncepcje i że przyjdzie czas, kiedy dam się poznać światu. Ale przecież w rzeczywistości, cała rzecz polega na tym, że śledzę historię jakiegoś kapłana tebańskiego, Wen-Amona, którego wysłano przed wiekami do Byblos po drzewo cedrowe na święty statek dla boga Amona, albo szperam po książkach w poszukiwaniu wzmianek o niejakim Mopsosie, czy też Muksusie, który uciekł spod Troi ze swymi ludźmi i założył niewielkie państewko nad Pyramusem, albo badam dzieje tzw. ludów morza, które na przełomie XIII i XII wieku przed naszą erą najechały i zniszczyły starożytne cywilizacje Anatolii, Cylicji, Cypru i Syrii oraz zaatakowały Egipt, a ich pozostałością są Filistyni i Achajowie. I usiłuję wierzyć, że są to historie wspaniałe i godne podziwu. Kiedyś marzyłem o dalekich wyprawach, o wielkich przygodach i pięknych kobietach i były to zaprawdę marzenia kolorowe, o nadzwyczajnym blasku.

Teresa wciąż jeszcze kręciła się po pokoju przesuwając rozmaite przedmioty o parę centymetrów albo tylko dotykając je lekko, a potem podeszła do lustra i zatrzymała się przy flakonie z uciętymi gałązkami jabłoni.

— O! popatrz — zawołała z radosnym zdumieniem. — Już są pączki.

Nachyliła się i ostrożnie dotknęła gałązek.

— Już są pączki — powtórzyła — I skąd się to bierze… Tego chyba nikt nie wie.

— Nie, na pewno nikt — przytaknąłem.

Przez chwilę stała wpatrzona w gałązki, ale zaraz obróciła się i szybko objęła mnie za szyję.

— O mój kochany — przytuliła się.

Wygiąłem rękę do tyłu i klepnąłem ją lekko przez plecy. Chrząknąłem z zakłopotaniem. Wciąż jeszcze nie bardzo wiem co robić i o czym rozmawiać z kobietami w takich sytuacjach. Wydaje mi się, że wszystko tu jest oczywiste i nie ma sensu mówić cokolwiek na ten temat. Czuję jednak, że kobiety oczekują właśnie tych słów, nawet takich, które nic nie znaczą, rzucanych od niechcenia. Oczekują ich, a także gestów, które przywykliśmy rozumieć w określony sposób, choć często używamy ich bez pokrycia, na wyrost, jak pieniądz papierowy.

— Zrobisz mi kolacyjkę? — spytałem.

— Oczywiście — odparła i szybko usiadła mi na kolanach. — A co chcesz?

— Wszystko jedno. Ale czekaj — zreflektowałem się zaraz. — Jest szynka?

— Jest.

— No to przysmaż mi z jajecznicą. Jeszcze nigdy tego nie jadłem.

Teresa, jak to dobra i kochająca żona, wstała i poszła do kuchni, a niedługo potem zaleciał stamtąd smakowity zapach przysmażanej szynki.

— Machu Picchu to góra? — zawołała z za drzwi.

— Mhm — mruknąłem.

— To góra czy jezioro — spytała powtórnie.

— Góra. Góra i miasto — powiedziałem głośniej.

— Aha, to było na tym filmie.

— Tak.

— Machu Picchu, Machu Picchu… — nuciła sobie cichutko.

Skwierczenie tłuszczu i zapach szynki potęgowały się, więc i ja poszedłem do kuchni. Wiele sobie obiecywałem po tej kolacji. Tyle się człowiek naczytał o szynce albo bekonie na jajkach oraz o sposobach ich przyrządzania, że wreszcie wypróbowanie ich smaku stało się dla mnie niemal koniecznością życiową. A tak prawdę mówiąc, to cóż nam pozostało innego, jak tylko próbowanie wciąż nowych potraw i spijanie nowych napojów. I podróżowanie nowymi pociągami, albo przesiadywanie w nowych lokalach.

— Słuchaj no — zagadnąłem ją w przypływie dobrego humoru — Czy ty przypadkiem nie zabiłaś kiedyś kudu?

— Co? — spytała nie podnosząc głowy z nad patelni.

— Pytam, czy nie zabiłaś kiedy kudu.

— Co za kudu — zaniepokoiła się. — Co to jest.

— Mniejsza o to. Ale czy zabiłaś.

— Nie — odparła sięgając po herbatę, żeby ją zaparzyć.

— Ooo — udałem szczery zawód. — Więc nie…

— Nie — powtórzyła.

— Ha — zmartwiłem się solidnie.

— Ale o co chodzi — zainteresowała się zaraz z wielką troską w głosie.

— Nie, nic, nic — machnąłem ręką — A może nosorożca? — zapytałem jeszcze z nadzieją.

Przecząco pokręciła głową. Była bardzo zajęta, bo właśnie mocowała się z zakrętką słoika, w którym znajdował się cukier.

— A chociaż jakiegoś hipopotama — nalegałem w dalszym ciągu. — To takie duże zwierzę.

Uśmiechnęła się przepraszająco. Też nie.

— Szkoda — stwierdziłem zupełnie zrezygnowany. — To są rzeczy, które kiedyś trzeba koniecznie zrobić. Zabić kudu, rozumiesz? To tak, jakby odchorować odrę. Rzecz niemal niezbędna do życia. Kudu albo nosorożec. Tylko to się jeszcze liczy.

I tak skończył się dzień i wieczór. Jeszcze jeden dzień i jeszcze jeden wieczór, lecz nie żałowałem ich wcale, bo przestałem już liczyć dni, które by mnie od czegoś dzieliły. Przestałem sobie zakładać, co mam osiągnąć w tym a tym wieku, ponieważ przekroczyłem już kilka takich granic, które sobie kiedyś wyznaczyłem. Pomyślałem tylko, że nie był on znów taki najgorszy, skoro nie spotkała mnie żadna przykrość, a na koniec zjadłem dobrą kolację, choć jej smak nie był taki, jak to sobie wyobrażałem, czytając książki. Mogłem więc spokojnie pogrążyć się w sen, który — przy odrobinie szczęścia — mógłby być dla mnie nową przygodą, gdyby mi się coś przyśniło. Na przykład, jak to czasami się zdarzało, że stoję na podwórzu koło domu i zaczynam unosić się do góry, lecę pomiędzy drzewami i słupami elektrycznymi, widzę w dole okoliczne domy, podwórza i wreszcie całą ulicę, coraz mniejsze i mniejsze, i im szybciej macham rękami oraz poruszam nogami, tak jak przy pływaniu żabką, tym wyżej się wznoszę a potem układam się na wznak i tak szybuję zbliżając się do chmur. To był piękny sen. Albo coś z dzieciństwa: jak idziemy do lasu na Piaskówce przebrani za Indian, z piórami we włosach i łukami w rękach i tropimy wilki, choć wiadomo było, że żadnych wilków tam nie ma. Szczególnie zaś lubiłem kiedy mi się śniła, i to powtarzało się przez wiele lat, pierwsza zabawa szkolna. Byłem wówczas w piątej klasie podstawówki: siedzieliśmy na krzesłach pod ścianą, sami chłopcy, bo dziewczyny skupiły się w swoim gronie po drugiej stronie sali, i gadaliśmy o różnych rzeczach, demonstrując w ten sposób swoją absolutną obojętność dla tego co działo się na parkiecie a także wyższość nad tymi, czyli uczniami z szóstej i siódmej klasy, którzy tam przebywali. Kilka razy dwie klasowe piękności, Lidka i Kryśka, tańczące razem, zbliżały się do nas i po cichu informowały mnie, że Baśka chce, żebym z nią zatańczył. Baśka to była moja wielka miłość tamtych lat, więc — pomimo silnych wewnętrznych oporów — wreszcie wstałem i choć w ogóle nie umiałem tańczyć poszedłem na drugą stronę sali i poprosiłem ją do tańca. To był piękny sen, bo wszystko w nim wyglądało tak jak naprawdę się wówczas zdarzyło, i bardzo go lubiłem. Baśka była taka śliczna: ze swoją delikatną, niewinną twarzyczką i blond włosami zakręconymi w loki wyglądała jak aniołek.

Ale tym razem nic mi się nie przyśniło, a może przyśniło się, lecz nie pamiętałem. W każdym razie w środku nocy obudziłem się nagle. Patrzyłem w sufit i w pierwszej chwili nic nie kojarzyłem. W ogóle nie wiedziałem gdzie się znajduję. Zupełnie niespodzianie przeniknął mnie jakiś ostry, irracjonalny niepokój. Drzwi na balkon otworzyły się, wiatr wiał i poruszał białą firanką. Firanka wydymała się do wnętrza pokoju, jak balon, a potem powoli opadała. Serce mi się ścisnęło. Miałem nieodparte wrażenie, że w czasie snu ktoś nakłuł mnie szpilką i teraz dusza ulatywała z wiotczejącego ciała. Było coś niepokojącego w tej nocy. Wstałem z łóżka i poszedłem zamknąć drzwi na balkon. Wielkie, stare drzewa rosnące w ogrodzie kołysały się miarowo na tle poświaty lampy ulicznej. Jakby się dziwiły temu wszystkiemu.

Oto poznaliśmy i opanowaliśmy całą planetę, pobudowaliśmy ogromne miasta, domy wysokie na sto pięter, mosty wiszące nad morskimi cieśninami, tamy na wielkich rzekach, tunele pod Alpami… i dokonaliśmy wielu innych, imponujących rzeczy… Ale to w niczym nie zmieniło naszej sytuacji. W wymiarze indywidualnym, a więc jako wyrwane z całości jednostki, pozostaliśmy tacy sami jak przed tysiącami lat: słabi, zagubieni, sfrustrowani, często całkowicie bezradni. Jak Tezeusz w Labiryncie pozbawiony nici Ariadny. Pojawiliśmy się w tym akurat świecie i usiłujemy go w jakiś sposób poznać i zrozumieć, ale czynimy to nad wyraz nieudolnie, i zaraz potem umieramy wciąż nic nie wiedząc ani nie pojmując. Trzeba przyznać, że najładniej ujął to Czuangcy. Powiedział, iż prezentujemy „skończony punkt widzenia”, czyli punkt widzenia żaby w studni: widzi ona tylko kawałeczek nieba i sądzi, że takie ono właśnie jest, małe i okrągłe. Tak właśnie jest z nami. I dlatego też zdarza się, że pewnego razu budzimy się w nocy z rozdygotanym sercem, totalnie przerażeni z niewiadomego powodu, być może bezmyślnym okrucieństwem ludzi oraz wyniosłą, milczącą obojętnością świata, albo nie wiemy co zrobić i jak zareagować w jakiejś zupełnie prostej sytuacji.

Spojrzałem przez okno w prawo, w ciemną otchłań nocy, gdzie rozciągały się pola i sady z porozrzucanymi tu i ówdzie nielicznymi domkami. Wiedziałem już, że kraj o którym myślałem, istnieje naprawdę. Choć nie jest to kraj dostępny dla każdego. I być może, aby go osiągnąć, a przede wszystkim rozpoznać, trzeba przejść najpierw przez piaski i pustynne płaskowyże, trzeba zaznać goryczy i klęski i poniżenia, a ja byłem dopiero na początku drogi. I widziałem, że tamto wszystko już się skończyło, że opuściłem żyzną krainę w dolinie rzeki i wkroczyłem w kraj spalony od Słońca i spragniony wody, że mam przed sobą długą drogę przez pustkowia, długą i pełną trudów. I jeszcze jedną rzecz zrozumiałem w tej chwili. Że również ludzie mają w swym życiu pewne epoki, jak narody i cywilizacje. I po pierwszym, najszczęśliwszym wieku, wieku złotym, nadchodzi wiek srebra, a potem żelaza. I jest to historia podobna jak z Morzem Śródziemnym, gdy nadeszła epoka Rzymu. Przeminęły piękne, beztroskie lata żeglarzy z Rodos i Samos, lata gdy zwinne statki przemykały przez cieśniny a ludzie zawierali transakcje przy winie i piwie, przeminęły lata gdy królowie zawierali układy, a potem je zrywali, i na słonecznych, białych wysepkach egejskich położył się długi, mroźny cień Rzymu. Skończyła się wielka, sympatyczna epoka, a na straży nowej stanęło dwóch nieprzebłaganych cerberów: lex Romanapax Romana. Tak przechodzi wiek złota i srebra i potem wszystko już jest unormowane, zapisane i osądzone. I jeśli człowiek śmieje się jeszcze kiedyś, to jest to raczej śmiech z rozpaczy, śmiech przez łzy. A jedyną rzeczą, która pozostaje nam już na zawsze, jest właśnie ów słodki cierń tkwiący gdzieś pod sercem, cierń, którym życie ugodziło nas śmiertelnie.

W tej chwili zerwała się również Teresa. Usiadła na łóżku podciągając kołdrę pod brodę i nieprzytomnym wzrokiem rozglądała się po pokoju.

— Gdzie jest Syrakuza? — spytała ledwie dosłyszalnie.

— Co jest?

— Syrakuza — powtórzyła już wyraźniej. — Śniła mi się Syrakuza.

— No? I co — udałem zainteresowanie.

Wcale nie byłem zaskoczony. Teresie zdarzały się przedziwne sny, zazwyczaj bardzo zagmatwane, czasem śmieszne, ale najczęściej przerażające. Można było z nich bez większych przeróbek kręcić filmy, zwłaszcza thrillery i horrory. Parę lat temu uczyłem ją grać w brydża, do czego nie zdradzała zbytniej smykałki, ale za to — ogromne zaangażowanie. I potem którejś nocy przyśniło się jej, że gra w turnieju brydżowym razem z jakimiś okropnymi stworami, podobnymi do monstrualnych chrabąszczy i mrówek, i że wystraszona ich wyglądem oraz całą sytuacją otworzyła licytację zupełnie nieprzewidzianą odzywką: mrówka bez atu.

— Panowałam w Syrakuzach… — powtórzyła z wahaniem. — Zdobywałam je…

— Jak to. To panowałaś, czy zdobywałaś.

— No, tak jakoś niewyraźnie… Panowałam tam, ale i zdobywałam — dodała po namyśle.

— Ha, więc mam do czynienia z królową Syrakuz — stwierdziłem cokolwiek wesoło. — Ty to się nawet w nocy potrafisz ustawić. W każdym razie wielka dla mnie niespodzianka. Królowa Syrakuz… ho… ho… ho…

Zdjąłem pantofle i wpakowałem się z powrotem do łóżka. Lubię ten moment wejścia w zagrzane miejsce, w otoczenie ciepłego powietrza. Zwłaszcza jak już jest jesień. Usadowiłem się wygodnie, wystawiając spod kołdry tylko czubek głowy.

— A pamiętasz co odparł Kaptahowi pewien egipski lekarz imieniem Sinuhe, gdy tamten opowiedział mu sen o Syrakuzach?

— Nie.

— Odpowiedział mu: Kaptahu! Kaptahu!…

Żona

— Ale dobrze, że kupiłam tę sałatkę, no nie? — powiedziała wesoło moja żona.

— Mhm — przytaknąłem z nad gazety.

— Sałata to chyba najlepiej pasuje do kotletów.

— Tak.

Była z siebie wyraźnie zadowolona. Miała pełną świadomość dobrze spełnionego obowiązku, bowiem kupując sałatę i podając ją do obiadu, wykazała najdobitniej, że jest wierną, w pełni dbającą o swego męża żoną. Miała tę wewnętrzną, kobiecą satysfakcję, że jest użyteczna.

— A jakie tu są witaminy? — spytała jeszcze.

— Wszystkie — odparłem stanowczo.

— A żelazo?

— Tak.

— A witamina C?

— Tak samo.

— A fosfor?

— Na pewno.

— A na co jest fosfor? — spytała po chwili dociekliwie.

— Na wszystko — odparłem spokojnie. — To dobroczyńca ludzkości.

Caisso moja, Caisso

Sam nie wiem jak to się stało, że usiadłem obok Wojtasiewicza. Kiedy się zorientowałem, było już za późno. Nie wypadało przechodzić gdzieś indziej, a zresztą autobus właśnie ruszył, więc tylko odwróciłem się do okna i udawałem, że śpię. Nie chciało mi się z nikim rozmawiać. Nie po to tu z nimi jechałem. A poza tym, zacząłem już odczuwać w środku ten dobrze znany, przyczajony niepokój. Wypełzał właśnie gdzieś z samych wnętrzności i przeciągał delikatnie po żebrach, jakby małym smyczkiem. Nie były to nerwy ani strach — o tym wiedziałem doskonale. Nie cieszyłem się nawet z awansu na trzecią szachownicę. Te sprawy były mi już zupełnie obojętne. Dawno przestały mnie bawić owe historie ze zwycięstwami, zdobywaniem punktów klasyfikacyjnych oraz kolejnych stopni w hierarchii szachowej. Nie chodziło mi nawet o samą grę, o to idiotyczne w gruncie rzeczy przesuwanie białych lub czarnych klocków po polach, bicie ich i zapędzanie w kozi róg nieszczęsnego króla, aby go wreszcie zamatować. Na to wszystko byłem już od pewnego czasu absolutnie obojętny i uodporniony. W rzeczywistości oczekiwałem czegoś innego, czegoś tak ulotnego i abstrakcyjnego, że trudnego do określenia — owej subtelnej, niepowtarzalnej atmosfery, która czasami pojawiała się podczas meczu i niczym zwiewna mgiełka unosiła nad szachownicą. Upraszczając nieco sprawę, można powiedzieć, że chodziło mi o to krótkie, ale zupełne zatracenie się w walce, kiedy wszystko wokół przestawało istnieć.

Wiele się bowiem dla mnie zmieniło w kwestii szachów. W krótkim czasie przestały być grą, towarzyską lub sportową, a przekształciły się w swojego rodzaju odskocznię: przy ich pomocy mogłem przenosić się w inny świat, albo w inny stan psychiczny. Traktowałem je zatem nie jako cel, ale jako środek. Było to już, co oczywiste, wynaturzenie prawdziwego sensu gry, coś jakby swoista perwersja albo narkotyk. Każdy mecz wprowadzał mnie w stan lekkiej gorączki i podniecenia, dlatego niedzieli oczekiwałem z rosnącą niecierpliwością. Znów chciałem się znaleźć w centrum burzy, w środku totalnego chaosu. Tam gdzie nic się już nie liczy naprawdę, ani ludzie ani świat. Tam właśnie poznałem inny kraj i mogłem mieć nadzieję, że któregoś dnia znów zdarzy się owa chwila wyjątkowa kiedy spoza przestrzeni wyłoni się choć na chwilę, tylko dla mnie, ów subtelny i mądry uśmiech Caissy.

Z początku był spokój. Ludzie byli jeszcze jacyś niemrawi i zaspani i w milczeniu siedzieli na swoich miejscach. Ale po jakimś czasie, kiedy wyjechaliśmy już za miasto, Wojtasiewicz zaczął się wiercić niespokojnie i chrząkać, aż wreszcie ujął mnie za ramię i oznajmił poważnie:

— Piętnaście po dziewiątej będziemy w Krakowie.

— Tak? — mruknąłem nie odwracając głowy. Wojtasiewicz był konduktorem autobusowym i wszystkie godziny odjazdów i przyjazdów znał na pamięć.

— W sam raz, żeby zdążyć na mecz — zachichotał cienko i uderzył się gazetą w kolano.

— Mhm.

— Może zagramy w miasta? — zaproponował natychmiast.

Wojtasiewicz miał takie pomysły: albo opowiadał jak jeździł na dalekie trasy, na przykład do Lublina, albo naciągał kogoś na jakieś dziwne granie. To był jego stały repertuar. A przy tym trudno się było od niego odczepić.

— W miasta? — spytałem niemrawo. Jeszcze nie traciłem nadziei, że uda mi się go jakoś spławić.

— No — przytaknął skwapliwie. — Będziemy wymieniać miasta jakiegoś państwa, aż komuś zabraknie.

— Kiedy nie umiem w to grać — odparłem.

— O! — zawołał cokolwiek patetycznie, unosząc przy tym ręce do góry. — To wcale nie trzeba umieć. Tylko wymieniać miasta — mrugnął zachęcająco tym bielszym okiem. — Nic, tylko wymieniać miasta. Tego wybranego państwa.

Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć natychmiast przystąpił do rzeczy.

— Weźmy na przykład Hiszpanię: Madryt — rozpoczął.

— Barcelona — mruknąłem chcąc nie chcąc.

— Kadyks.

— Kordoba.

— Walencja.

— Saragossa — powiedziałem. Prawdę mówiąc wyglądało to dosyć zabawnie. Jakbyśmy grali w ping-ponga, ale bez stołu, i udawali, że odbijamy od siebie wyimaginowaną piłeczkę.

— Huesca — przyciął ostro Wojtasiewicz.

— Malaga.

— Santander.

— Pampeluna — odparłem. To tam właśnie odbywały się te walki byków. Ta fiesta. Pamiętałem je z jakiejś książki. Było tam o walkach byków i o toreadorach. I o tych facetach, co pojechali tam specjalnie, żeby te byki oglądać. A przynajmniej tak do siebie opowiadali. Bo w gruncie rzeczy to bez przerwy siedzieli po knajpach i zapijali się winem. Cholernie zawzięci byli na wino.

— Bilbao — usłyszałem po krótkiej chwili.

— Guernica.

Wojtasiewicz spojrzał na mnie podejrzliwie. Widocznie sprawa nie rozwijała się po jego myśli. Miał takie małe, złośliwe oczka i w pewnych momentach umiał nimi świdrować jak bazyliszek.

— Vigo — palnął po namyśle.

— O nie — zawołałem — Vigo jest w Portugalii.

— Jak to: w Portugalii?! — zaperzył się. Oczka mu się zwęziły jeszcze bardziej i zdawały się kłuć jak igiełki. Ale twarz miał skrzywioną w „uprzejmym” uśmiechu. Przecież byliśmy kumplami z jednej drużyny.

— Tak. To tam na północy — wyjaśniłem niedbale. Miałem nadzieję, że w ten sposób będę go miał z głowy — To port.

— No to: Santander — po raz drugi wymienił to samo miasto. Ale teraz już nie oponowałem. Nie chciało mi się rozpoczynać nowej dyskusji.

— San Sebastian — powiedziałem szybko.

— E, cholera — zaklął ze złością. — Hiszpania nie jest dobra.

Widać było, że wnerwił się na poważnie. Chyba miał do Hiszpanii osobistą pretensję, ponieważ posiadała tak nieodpowiednie miasta. Co tu gadać, nie spełniła nadziei, które w niej pokładał. I był z tego powodu mocno rozgoryczony.

— Weźmy inne państwo — spróbował jeszcze raz. — Może Włochy…

— Włochy? — znałem tam wiele miast. Oczywiście z mapy. To mogło trwać za długo. A ja chciałem zakończyć całą zabawę jak najszybciej. Czułem przez skórę to nieustanne zbliżanie się Krakowa i byłem coraz bardziej rozdygotany. Poza tym chciałem jeszcze pomyśleć nad debiutem. Jaką partię zagrać, gdyby mi przypadły czarne figury — Nie — odparłem. — To za blisko.

— No to co weźmiemy.

— Może Indie? — zaproponowałem.

— Indie? — zmarszczył czoło. — Kiedy tam jest mało miast.

— Coś ty! — udałem szczere oburzenie. — W Indiach? Mało miast?

— No dobra — zgodził się po namyśle. Widocznie nie chciał przeciągać struny.

— Zaczynam: Delhi.

— Bombaj.

— Madras.

— Hajdarabad.

— Kalkuta.

— Simla.

— Ahmadabad — powiedział, ale już po dłuższym namyśle.

— Golkonda.

— Benares — wykrztusił. Twarz miał czerwoną i na jego czole pojawiła się błyszcząca warstewka potu. Strasznie poważnie to traktował. I koniecznie chciał wygrać.

— Tiruanantapuram — wypaliłem odważnie. Nie znałem już więcej żadnego miasta. Jeszcze tylko Patnę. Ale nie byłem pewien, czy ono faktycznie istnieje.

— Tiruampuram? — zaśmiał się hałaśliwie Wojtasiewicz. Oczka mu się znowu zwęziły i przyglądał mi się ze złośliwą satysfakcją.

Teraz już zrozumiałem, dlaczego tak się denerwował przy każdej partii. Po prostu, nie umiał przegrywać. Nie umiał przegrywać, więc się denerwował. A ponieważ się denerwował, więc nieraz przydarzało mu się wypuścić zupełnie ładną partię. Koniecznie chciał wygrywać i to go właśnie gubiło. Tu się koło zamykało. W szachach nie wolno dążyć do zwycięstwa za wszelką cenę. Nic się tu nie da zrobić na siłę. Trzeba być jakby trochę obojętnym na losy partii, patrzeć na nią z boku, jak kibic. Niezbędny jest lekki luz. I dystans. Po prostu skoro już grasz, to masz trzy możliwości: wygrasz, przegrasz albo zremisujesz. I nic więcej.

— Tiruanantapuram — poprawiłem spokojnie — Jest takie miasto na południu. Tam na samym cyplu.

— He, he, he — śmiał się z wysiłkiem, całkiem sztucznie. Widać było, że wcale mu nie jest tak wesoło. Odwrócił się do tyłu i zagadnął Wojtka — Słyszałeś o takim mieście: Tiruampuram? — przekręcił złośliwie po raz drugi.

Uwikłali się w dłuższą dyskusję na ten temat, więc szybko skorzystałem z okazji i wycofałem się z rozmowy. Nareszcie miałem spokój. Obróciłem się do okna i patrzyłem na wioski przez które przejeżdżaliśmy. Śniegi już całkiem zniknęły z pól i na łąkach pojawiła się świeżutka zielona trawka. Ogarnęło mnie słodkie rozleniwienie. Chętnie bym się zdrzemnął. Słońce świeciło przez szybę i w autobusie robiło się coraz cieplej.

Dawniej nieraz zastanawiałem się, co ja właściwie robię między nimi. Między tymi zapalonymi fanatykami szachów. Po co włóczę się z nimi po zapomnianych miasteczkach i toczę walki, o których praktycznie nikt nie wie. Nigdy nie zależało mi przecież na drużynie ani na jej sukcesach sportowych, a ludzie z którymi się tu zetknąłem nie wyróżniali się niczym specjalnym. Byli bardzo jednostronni i nie potrafili rozmawiać o niczym innym, jak tylko o szachach. I to nawet nie o szachach na jakimś tam światowym poziomie, o meczach pretendentów czy o turniejach międzystrefowych. Nie, to byli po prostu fanatycy szachów, ale na poziomie prowincjonalnym. Przy spotkaniu potrafili godzinami snuć rozwlekłe opowieści o partiach, które grali onegdaj z jakimś zawodnikiem z Bochni czy Skawiny i których oczywiście ogrywali w sposób nadzwyczaj błyskotliwy. O porażkach nie opowiadali nigdy. Byli to typowi ciułacze i pasjonowali się zdobywaniem coraz wyższych kategorii: czwartej, trzeciej, wreszcie drugiej. Pierwszej, jak dotąd, żadnemu z nich nie udało się osiągnąć. Zdobywając te kategorie mieli świadomość, że przesuwają się naprzód w hierarchii i obnosili je z nie mniejszą dumą niż wojownicy indiańscy skalpy wrogów u pasa.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.