E-book
7.88
drukowana A5
26.58
GETZKO

Bezpłatny fragment - GETZKO


Objętość:
62 str.
ISBN:
978-83-8431-216-2
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 26.58

Rozdział 1. Jazłowiec

W bardzo pechowym dziewiętnastowiecznym miejscu, aczkolwiek w żyznej okolicy, pod okiem monarchii Habsburgskiej, nad rzeką Olchowiec, z dala od hetmańskiego miasta Tarnopola i pełnego przepychu zamku Tarnowskich, w których odbywały się huczne wesela i urodzinowe uroczystości zamożnych książęcych osobistości z rubieży wschodnich Rzeczpospolitej, w jednej z najstarszych osad polskich na Podolu zachodnim, w maleńkim Jazłowcu, w podupadającej krzywej chałupce urodził się Jawor. I jak każda sytuacja polityczna, tak i życie przynosi historie niewypowiedziane, o których nie chciano opowiadać więcej niżby było to konieczne. Pod zaborem pruskim miały sprawy toczyć się we własnym tempie. I Jaworowi nie miało sprzyjać szczęście. Ale jak i miejsce, w którym przyszedł na świat, tak i ten wątłej postury chłopiec miał okazać się silniejszy niżby ktokolwiek kiedykolwiek przypuszczał.

Trudno powiedzieć, dlaczego ta okolica była szerokim murem odcięta od całego świata, jakby miała toczyć swoją bitwę nieznaną reszcie świata. Niewielką rozpoznawalność przyniósł jej dopiero świeżo zbudowany klasztor sióstr zakonnych, którego mroczny zimny gmach przyćmił najpiękniejszy pałac na tamtych magicznych ziemiach. Wtedy coś się zmieniło. Ale nie była to zmiana wyłącznie architektoniczna. To atmosfera miasteczka uległa tajemniczemu przeobrażeniu. Stała się bezduszna, brakowało jej radości, wolności, takiego naturalnego piękna, z którego sławny był Jazłowiec dawnych lat. Ludzie stali się bardziej pokorni, niestety też zabobonni. Nawet czarne koty miały w tym miejscu pecha. Nikt ich nie chciał trzymać za zapieckiem. No chyba oprócz starej Jadwigi zwanej Szeptuchą, która je wszystkie zbierała w chacie i karmiła czym popadnie. Ale ta atmosfera przyniosła miasteczku coś jeszcze. Wszystko, co ludzie uznawali teraz za niewyjaśnione, było tłumaczone wolą Boga, nagrodą lub karą zesłaną nań z niebios. Bo przecież trzeba było uchwycić się jakiejkolwiek ponadnaturalnej przyczyny rzeczywistych zjawisk. Natura zeszła więc na plan dalszy, osamotniona, gorejąca mroźnym smutkiem. Ludzie przestali tworzyć, jakby ktoś im tę życiodajną energię zabrał, zagarnął w niewiadomym dlań celu, wyssał z nich. A utworzony obok klasztoru zakład naukowo-wychowawczy dla dziewczynek sprowadził jednocześnie własne systemowe pryncypia i rzeczone wyjaśnienia, którym nikomu nie wolno było się przeciwstawić.

Siła autorytetu była więc niezmierna — albo ze strony kościoła, albo środowiska naukowego, częstokroć nawet w nielogicznym powiązaniu, które ogłupiało niejednego inteligenta tamtego okresu. Nadchodził żwawym krokiem czas nauk i technologicznych udoskonaleń, okres wynalazków, które pomału stawały się bezsprzecznie niedoścignionym panaceum na wszelkie człowiecze bolączki, a nadto miały stać się odpowiedzią na wszystkie dojmujące rozwiązania swego czasu. I ludzie zapomnieli rychło o swych prastarych słowiańskich korzeniach, pogrzebali głęboko cudowną moc ziół leczniczych i odrzucili od siebie zamierzchłe historie, na których wyrośli, a które raptem stały się zakazane i miały odejść w wieczne zapomnienie.

Kazimiera Jerzmanowska miała tego dnia na sobie długą ciężką szarą suknię opadającą na jej wysłużone, podarowane przez matkę bladoróżowe pantofle. Jej wysoko starannie uczesane włosy okalały jej smukłą, zmęczoną po porodzie twarz. Długie korale i kapelusz leżały w szkatułce, zakładała je tylko na specjalne okazje. Na co dzień szkoda było w tym paradować. Żyła na wsi, gdzie lepiej sprawdzały się ubrania robocze. Przyjechała do Jazłowca za Franciszkiem, który otrzymał na własność kawałek ziemi zaraz po dekrecie uwłaszczenia chłopów. To był ciekawy czas, bo mieli wrażenie, że jednak coś się zmienia na lepsze. Ale przecież wszystkie zmiany są konieczne i możliwe, że w każdej zmianie można znaleźć wady i zalety. Miłość w ich przypadku zwyciężyła przytłaczające ich życie konwenanse i na całe szczęście stało się to w politycznie dogodnym momencie. Musieli zmagać się jednakże z pewnego rodzaju odrzuceniem ze strony jej rodziny pochodzącej z Tarnopola. Szczególnie matka nie była z tego powodu rada.

— Nie wyjdziesz za mąż za zwykłego chłopa! Ojciec zaprosił Twego kuzyna z Krakowa. Chyba nie przegapisz takiej okazji? — mówiła jej matka, hrabina Lidia von Belov.

— Mamo, ja go nie kocham! Widziałam go tylko raz w życiu. Chyba nie chcesz, abym była nieszczęśliwa? — szlochała młoda Kazia.

— Miłością się nie najesz, dziecko — kontynuowała twardo matka. Szykuj się. Jutro Twoje zaręczyny.

Majątek von Belovów podupadał. Racjonalną korzyścią był ożenek jedynej córki. Wyjść za mąż za chłopa w dodatku było dla dziewczyny z miasta nie lada wstydem. Niezgoda z rodzicami stanowiła niewdzięczność i brak szacunku do rodziców. Ale oczywiście nie dla niej. Franciszek przecież dbał o nią, a ona ufała mu całym sercem. Spotykali się ukradkiem. Byli zakochanymi młodymi ludźmi w oczekiwaniu na piękną przyszłość. Uciekli razem do Jazłowca tak szybko, jak tylko wiatr potrafił ganiać liście po tarnopolskich uliczkach.

Ich wspólny dom był dla nich całym światem. Nie był urządzony z przepychem, ale był wystarczający dla obojga młodych pełnych życia ludzi. A gdy urodził się ich syn, dopełnił to szczęście w pełnym znaczeniu tego słowa. Majątek nie był więc dla nich najważniejszy, ale skromne życie okazało się istotnym wyzwaniem w trudnym przyrodniczo krajobrazie, na tle którego stworzyli pełną kochającą rodzinę.

Franciszek spacerował z nią po ogrodzie, jak co dzień trzymając w dłoni pobrudzony beret, by dotrzymać jej towarzystwa. W głowie miał obrazy zbliżającej się zimy, więc zbiory trzeba było zacząć w polu dużo wcześniej i zabezpieczyć byt na dokuczliwy czas wyjątkowych mrozów. „Nie zasługuję na nią” — pomyślał, gdy małżonka wyrwała go z głębokiej zadumy.

— Franciszku, jak mu damy na imię? — spytała Kazimiera przechadzająca się w przydomowym ogrodzie pełnym drzew i miododajnych kwiatów, trzymając w rękach zaciekawione otaczającym światem niemowlę.

— A spójrz za siebie, kobieto! — zaśmiał się Franciszek.

Kazia odwróciła głowę w stronę rozłożystego drzewa o jasnym żółtym zabarwieniu i podskoczyła, uśmiechając się jak nastolatka, wołając:

— Jawor!

— Niech będzie Jawor, moja droga — odrzekł z rozmarzonym spojrzeniem Franciszek. — Będzie silny i mądry, a w przyszłości zmieni świat na lepsze.

Rozdział 2. Pod jaworem

Mijały lata. Chłopiec rósł w otoczeniu surowej wspaniałej natury mieniącej się barwami każdej pory roku. Jak na anemicznego i co rusz chorującego na różne alergie, zdawał się być niesłychanie zahartowanym młodym człowiekiem. Mama parzyła mu ziółka do picia, więc tak dużo nie chorował. Niekiedy babka wysyłała dziadka czasem do nich, a on strofował jego matkę, że na choroby są lepsze lekarstwa:

— Dlaczego poisz to dziecię jakimiś czarodziejskimi oparami od tej rudej wiedźmy! Zaszkodzisz mu! Przywiozłem ci pigułki od mojego medyka z miasta — marudził dziadek.

— Tato, nie przesadzaj — mawiała Kazia. — To nie jest żadna wiedźma. Szeptucha jest naprawdę przemiłą mądrą kobietą. Ostatnim razem napary od niej pomogły Jaworowi na pyłki topoli i w końcu wychodzi dłużej na podwórze.

— A rób co chcesz! I tak zrobisz swoje… — kwitował dziadek, zajadając się ciastem. Szybko ustępował swej córce i woleliśmy raczej, gdy on sam nas odwiedza niż z babcią. Mama czasem grzała mu stopy, przykładając doń rozgrzane w piecu cegły opatulone siennikową kołdrą. Siedzieliśmy tak wieczorami i słuchaliśmy jego wojennych opowiadań i zwycięstw polskich szlachciców za granicą. A tata chętnie ostrzył mu w małej kuźni za domem noże i siekierki, z którymi przyjeżdżał dziadek.

I tak Jawor wychowywał się na mądrego chłopca z niezamożnej mieszanej społecznie rodziny. Zimy w Jazłowcu nie były lekkie, bo klimat kontynentalny dawał się we znaki każdemu w tych okolicach. Ludzie powiadali, że to Polska Szwajcaria i trzeba się po prostu przyzwyczaić. W dalszej perspektywie jednak mieszkanie w tym miejscu nikomu nie zaszkodziło. Było wręcz przeciwnie, o czym wiedzieli doskonale stali mieszkańcy ośnieżonej krainy — do czasu pewnej zimowej soboty wolnej od zajęć szkolnych.

— Jawor! Jawor! Chodź się z nami pobawić! — wołał Sławomir, a za nim toczył się jak kulka o brunatnej twarzy młodszy od nich o dwa lata jego brat Ziemowit.

— Już biegnę! Tylko wezmę procę ze sobą! — odkrzyknął Jawor chłopcom.

Jawor nigdzie nie wychodził bez ręcznie wystruganej procy. Była to jego broń nastolatka, która przy pomocy kamyków stanowiła niemałą ochronę, ale i zabawę, o ile ktoś nie ucierpiał oczywiście. Dostał ją od taty rok temu w dziesiąte urodziny. Koledzy mieszkali w pobliskim od Jerzmanowskich domu sąsiedniego chłopa Teofila, który przyjechał tu prawdopodobnie z Sadów z Wielkopolski. Tylko że Teofil zawsze powiadał, że nie jest chłopem, a pochodzi z bardzo dobrej szlacheckiej rodziny z XIII wieku, która po kilku stuleciach przepiła swój majątek. Dlatego wraz z małżonką Gabrielą musieli znaleźć nowy dom i przyjechali do Jazłowca, mając przy sobie zaledwie jednego konia z wozem, kilka sienników i jakąś ręcznie malowaną zastawę stołową. Wszyscy mu wtedy przytakiwali, ale potem każdy oczywiście gadał swoje. Dzieci z pobliskich domów często bawiły się razem, bo niemal wszystkie urodziły się w Jazłowcu. Żadne nie myślało o jakichś przodkach. Korzystały z dobrodziejstw pospolitego dzieciństwa.

Tego dnia chłopcy bawili się znakomicie, co chwilę zmieniając się rolami w zabawie w chowanego. Chowali się za pobliskimi drzewami nieopodal domów. Mieli nie oddalać się od jaworowych drzew. Nie zauważyli jednakże zbliżającego się zmroku, który o tej porze zapadał dość szybko. Jawor szukał Sławka i Ziemowita, bo to była jego kolej na szukanie. Oddalał się w stronę lasu coraz dalej i dalej. To był doprawdy bardzo mroźny wieczór. Z daleka widać było blado tlące się światła lamp naftowych. Dla Jawora te światełka stawały się coraz mniejsze. Zrobiło mu się zimno, mimo że miał gruby sweter i śniegowe buty. W tym czasie bracia zbliżali się już do domu.

— Nie wiem, gdzie on poszedł! — powiedział Sławek do Ziemowita. — Ile można siedzieć za drzewem? Może go zawołamy?

— Dobry pomysł — odparł jego młodszy brat miękkim piskliwym głosem. Po czym wołali Jawora wielokrotnie, gwizdali, ale nie było odzewu. Jawor im nie odpowiadał. Szukali swego kolegi jeszcze z godzinę, lecz bardzo zmęczeni i zrezygnowani wrócili w końcu do swego domu.

— On już na pewno smacznie śpi i śmieje się pod kołdrą, że zrobił nas w bambuko… — rzekł rozgoryczony Sławek, wlekąc swoje chude nogi za sobą. — Jutro się z nim policzymy! Przecież tak się nie przerywa zabawy! Cały Jawor!

Po niedługim czasie w domu Jawora zapanowała panika. Rodzice szukali syna w okolicach domu z dużymi lampami w dłoniach, rozświetlając krople deszczu na pobliskich paprociach. Dołączyli do nich sąsiedzi z całej wsi, dołączył też Teofil z Gabrielą i swoimi dwoma myśliwskimi psami. Poszukiwania trwały do białego rana. Ale chłopiec zniknął bez śladu.

Tymczasem wokół Jawora panowała przerażająca cisza. Nie było słychać żadnych znajomych mu dźwięków, prócz szelestu zimnych mokrych liści. Jawor nie słyszał wołających go bliskich ani szczekania psów. Trudno powiedzieć, jak daleko oddalił się od domu. Przypuszczalnie była to odległość około kilku co najmniej kilometrów. Zewsząd otaczał go spowity ciemnościami las. „Nie mam pojęcia, gdzie oni się schowali” — pomyślał smutno Jawor. Ten mrok przytłoczyłby zapewne każdą żywą istotę, a ten chłopiec po prostu czuł, że się zgubił, gdyż zanadto oddalił się od miejsca zabawy z kolegami. Zaczynał więc poddawać się, tracił siły, przystawał co chwilę, a potem podążał jakimiś prostszymi ścieżkami, które po drodze napotykał. Śnieg z nieba padał jak szalony, a błyskawice przysłaniały szarawe niebo, przeraźliwie rzucając swoje elektryczne języki na głową chłopca. Dookoła ciemny las szumiał do uszu Jawora budzące zgrozę szepty. Te szepty śpiewały mu mroczne pieśni o zaklętych w przydrożnych głazach duchach czekających na kogoś takiego jak on. Bał się tym razem naprawdę. Nagle usłyszał gromki ryk przypominający zawodzenie szalonego zwierza. Niewypowiedziany nagle ból sprawił, że utracił swą młodzieńczą przytomność. Zemdlał. Nie wypowiedział ani jednego słowa swym sparaliżowanym gardłem. Zapadła jeszcze większa ciemność, zasłaniając otaczającą go rzeczywistość. Ta ciemność nie pozwalała mu się obudzić.

Rozdział 3. Jaskinia

Jawor otworzył szeroko przerażone oczy. Spał kilkanaście godzin. Wydawało mu się, że śni jeden z koszmarów, które ostatnio zdarzały mu się podczas deszczowych nocy. Bolały go mięśnie nóg po długiej przeprawie. Był przemoczony i ogromnie zmęczony. Znajdował się w jakiejś półciemnej bezkształtnej jaskini. Przed nim krzątał się gigantyczny owłosiony stwór. Stojąc plecami do niego, majstrował coś przy palącym się ogniu pośrodku groty. Jego sierść była czarno-brunatna, długa i miejscami posklejana od błota. Poruszał się na dwóch ciężkich nogach, mrucząc coś i chrząkając w sobie tylko znanym języku. Umiejętnie posługiwał się kończynami przypominającymi długie ramiona, podkładając drwa do ogniska. A poza tym widać było, że musiał samodzielnie rozpalić ogień, bo nie było tam nikogo innego. Stworzenie, które nie bało się ognia, a przypominało nieco zwierzę, a troszkę człowieka, odwróciło się ostrożnie w jego kierunku.

W tym jednym momencie czas jakby się zatrzymał. Strach napełnił chłopca takim paraliżem, że nie mógł poruszyć żadną z kończyn. Humanoid, bo to określenie najbardziej do niego pasowało, miał na oko niespełna dwa metry i czterdzieści centymetrów wzrostu. Jego niewielkie oczy o złotej barwie wyrazistych wąskich tęczówek zatopione w owłosionej twarzy intensywnie przyglądały się chłopcu. Odwróciwszy się w kierunku Jawora leżącego pod skałą, pomału podszedł do niego i okrył go delikatnie jakąś rozerwaną ciepłą skórą w taki sposób, w jaki okrywała go mama w dzieciństwie.

— Czy Ty… — próbował odezwać się Jawor — czy jesteś tym potworem z lasu, o którym opowiadają ludzie? Czy jesteś legendarnym nieistniejącym Getzko, którego wszyscy się boją? „Nieistniejącym — pomyślał chłopiec — ale przecież widzę go przed sobą, do cholery, widzę…”.

Człekokształtna istota usiadła bez pośpiechu po przeciwległej stronie ogniska, przyglądając się chłopcu uważnie. W oczach stworzenia nie było konkretnego wyrazu, tylko jakiś niewypowiedziany spokój. Getzko wskazał swoją dużą łapą na Jawora, potem na siebie i pokazał tlący się ogień. W jednej chwili Jawor uzmysłowił sobie, że chyba stwór uratował mu życie. Musiało mu grozić ogromne niebezpieczeństwo. A jedyne co pamięta, to zabawę z kolegami, a potem to, że zrobiło się ciemno, coś go zabolało i stracił przytomność. I wszystko dlatego, że tak idiotycznie się zgubił. Ale było to tak mgliste skojarzenie, że przez moment znów strach wziął nad nim górę i zaczął trząść się z paniki jak ofiara mrocznego porwania. „Przecież to niemożliwe, by Getzko go pobił i porwał. Po co miałby to robić?” — pomyślał przez chwilę. Wtedy stworzenie znów majestatycznie wstało i, powoli się poruszając, przyniosło chłopcu orzechy, które najpewniej zbierało jesienią. Z drugiej strony skałki było widać ich spory zapas. „Tak. To były zapasy przed zimą. Jaki on mądry…” — znów przyszło chłopcu na myśl. Jawor sięgnął po orzecha i odrzekł:

— Dziękuję Ci… za pomoc. Ale ja chcę wrócić do domu… — zaszlochał.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 26.58