E-book
24.99
drukowana A5
48.78
drukowana A5
Kolorowa
71.54
Gdzie jesteś?

Bezpłatny fragment - Gdzie jesteś?

Bajki z drogi do Kanaan


Objętość:
206 str.
ISBN:
978-83-8384-374-2
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 48.78
drukowana A5
Kolorowa
za 71.54

Dla tych, którzy chcieli, żeby opowiadać.


Jaka to ulga zdać sobie sprawę, że głos w mojej głowie to nie to kim jestem.

— Kim więc jestem?

— Tym, który to rozumie.


Spokojnie, ze skupieniem krzątali się całymi dniami koło małych, malutkich spraw, którę składały się na ich świat. A był to ich własny, całkiem prywatny świat. Nic tam nie można było dodać, tak jak na mapie, gdzie wszystko jest już odkryte i zamieszkane i nie ma białych plam.


*


Jest taki głos, który nie używa słów. Słuchaj.

*

*

Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie w porze powiewu wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go:

Gdzie jesteś?                                 Księga Rodzaju 3,8

Człowiek się Bogu zawieruszył. Ukrył się, pobłądził, polazł w krzaki. Wyszedł z domu Ojca i już ciągle za czymś tęsknił, wędrował w poszukiwaniu. Szukał tego, co było mu najbardziej potrzebne: pożywienia, wody, schronienia. Odpowiedzi, odkupienia, obietnicy, sensu. Miłości.


Czasami szukał Boga. Czasami siebie.


To co było mu dane znaleźć, pozostawało z nim na zawsze. Żywiło go. Podnosiło z kolan lub rozkładało na łopatki. Tworzyło od nowa i łamało. Gonił za szczęściem, ledwo się przesuwał lub leżał na swoich dnach. Krwawił i płakał. Kochał i nienawidził. Rozwiązywał tajemnice wszechświata lub wiązał koniec z końcem. Spalał się i powstawał z popiołów jak Feniks, szukał świateł w jaskiniach mroku.


Bóg spoglądał na trudy drogi człowieka i kochał go takim jakim się stał. A raczej stawał — idąc.


Któregoś dnia głos w jego głowie szepnął :


Abrahamie Lech lecha! Wyjdź! Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę.


Po hebrajsku pierwsze słowo: lech-lecha oznacza: idź do siebie albo idź dla siebie.

Może też oznaczać: Idź w głąb siebie.


Lech Lecha!

Konstantyn IX, Hagia Sophia, Stambuł. Teraz świątynia jest meczetem, a mozaiki przykryto, islam zabrania przedstawiania ludzi i zwierząt.

Ludzie drzewom niepodobni są

Coś głęboko ukrytego


Czas śwItu

Huk tropikalnej ulewy skutecznie uśmiercił wszystkie znajome odgłosy lasu, tylko jakieś niezrozumiałe, obce dźwięki wypełniały najciemniejsze zakamarki dżungli… Lucy in the Sky with Diamonds… Lucy in the Sky with Diamonds… Lucy in the Sky with Diamonds… Al wtulił się mocniej w miękki mech pomiędzy drzewami paproci. Pod ogromnymi liśćmi było zupełnie sucho. Gigantyczne mrówkoludy jak zwykle biegły przed siebie, omijając poskręcane liany i grube kłącza roślinności. Wszystko gdzieś znika w gęstwinie — pomyślał. Stopy zaczęły mu drgać niecierpliwie, jakby chciały się oderwać od ciała i pognać przed siebie razem z mgławicami mrówkoludów. Do przodu. Choćby w mrok. Pomiędzy deszcz. W meteory i planetoidy liści.


Chłopiec nieraz całymi dniami wędrował z ojcem po dżungli, czasami przemieszczali się z rodziną, godzinami przedzierając się przez gęste zarośla całego świata. Ale mrówkoludy biegały gdzieś jeszcze dalej. Dzień i noc punkciki świateł pulsowały w najciemniejszych zakamarkach lasu jak gwiazdy. Ich połyskujące, ruchliwe części zawsze migotały w oddali, jakby niezależnie od tego ile szli, i tak była przed nimi jakaś nieskończoność. Gęsta i mroczna. Otchłań pełna życia, choć mogła wydawać się pusta dla kogoś, kto nie potrafił patrzeć i słuchać.

Nikt nie wiedział, dokąd mrówkoludy biegną, tak jak nikt nie wiedział, dokąd płynie woda i gdzie każdego wieczoru odchodzi jasna kula i skąd powraca. Las szumiał o tym różne rzeczy. Niewiarygodne. I prawie nikt w to nie wierzył, tylko małe dzieci.


Al lubił wchodzić wysoko na drzewa, żeby obserwować jak kula światła znika w zielonej nieskończoności. Marzył wtedy, że świat nie jest gęstym lasem. Co by było, gdyby wszędzie dookoła był tylko piasek, taki jaki czasami wyłaniał się z ziemi pod stopami, paprociami albo nad brzegami wody. Wyobrażał sobie, że jest sypki i suchutki jak pyłki kwiatów, złoty jak motyle o poranku, kamienie, kolibry i żaby. Ciepły jak spojrzenie jego mamy. Mógłby wtedy wędrować bez końca i nic nie tarasowałoby ścieżek — myślał. Biegałby jak mrówkoludy wciąż dalej i dalej. I dowiedziałby się, co jest na końcu ich biegu. I poznałby je lepiej, bo ich droga byłaby również jego drogą.


Czas przemian

A las szumiał, a Al marzył. W marzeniach zawsze szedł przed siebie światem piasku, coraz bardziej przybliżając się do kresu świata, gdzie ukrywa się, jak to nazywali, Sol — Wielkie Światło. W czasie niespokojnych, tropikalnych nocy śnił, że znajduje to miejsce. Wędrował, a powietrze, które go otaczało było przyjemnie suche. I nawet jego skóra była sucha. Rozpoczynała się pora kwitnienia. Świerszcze wygrywały Stairway to heaven, modliszkozaury Brothers in Arms, Beatlesi Lucy in the Sky with Diamonds. Paprocie uginały się pod ciężarem pąków, drzewa mruczały godowe pieśni ptakom, w kraju Wolność kocham i rozumiemBoże coś Polskę, Mougli tańczył i śpiewał z Baloo, Shere Khan spał. Rozwijały się wewnętrzne korytarze. Ziemia obracała się. Świat lasu zamieniał się w świat barw. Wędrowały gwiazdy. W nieskończonych otchłaniach prastarej dżungli kolory trzepotały na wietrze liśćmi, płatkami kwiatów i skrzydłami motyli. Kwitły nawet mroczne mchy, porosty i widłaki. From this moment. How can it feel, this wrong. I dla kogo zarezerwowane są wędrujące gwiazdy? Czarność w ciemności. Forever.


Pewnego dnia mama siedziała wysoko w gałęziach drzew, wpatrzona w promienie odchodzącej jasnej kuli, kiedy zaatakował ją wąż. Spadła i nigdy więcej się nie poruszyła. Al zastanawiał się, gdzie teraz żyje jej ciepło, gdzie budzi dzień jej radość i skąd jej miłość wciąż otula jego duszę. Wypatrywał jej w porannej mgle, szukał w powiewach wiatru, bo czuł, że część jej wciąż gdzieś jest. Słyszał jej myśli. Może teraz mieszka tam gdzie Światło. Może zna już odpowiedzi. Wie, dokąd płynie woda, jakie mają domy mrówkoludy i czy gdzieś kończy się świat. A może tam gdzie się kończy, zaczyna się inny. Może istnieje gdzieś naprawdę, był lub dopiero będzie, suchy świat złocistego piasku, o którym tyle marzył. Pytał, ale nie odpowiadała. Mówiła, że ciemność nie będzie ciemna, a noc tak jak dzień zajaśnieje, że góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie. I że choćbyś szedł ciemną doliną, zła się nie ulękniesz, bo On jest z tobą.

Porywiste wichry przetaczały burze, góry emocji rozsadzały wnętrze, rozpychały się ścianami zboczy, smutek żłobił kaniony pragnień. Głębokie jak lęk, wilgotne jak dna kielichów wspomnień, nie mające końca. Jak ciekawość. Zaczynało brakować miejsca na krew. Na tlen. Na oddech.


Al postanowił, że wyruszy. W końcu urodził się pod wędrującą gwiazdą — mówili. Więc szedł. Każdego ranka w kierunku Sol wydzierał swój los światu i szukał drogi. Bo chciał poznać prawdę, a najlepiej jej dotknąć. Jak się dotyka małego tygryska, kiedy jego mamy nie ma w pobliżu.


Ludzie przecież drzewom niepodobni są. Żeby w jednym miejscu stać.


A wszystko przez to patrzenie w światło.


Czas Snu


Chłopiec wędrował, a las szumiał dziwne dźwięki… Lucy in the Sky with Diamonds, Lucy in the Sky with Diamonds, Lucy in the Sky with Diamonds …


Zmysły otrzymywały coraz więcej. Im dalej szedł, tym bardziej światy zaczynały się przenikać. Świat lasu mieszał się ze światem trawy, to co jest, istniało razem z tym, co było i co będzie, dotykał drzew wieczności i pił ze źródeł. Mrok ustępował. Czuł, że nie jest już tylko najdoskonalszą częścią swojego świata. Jak powietrze, woda, las, trawa, niebo i gwiazdy — stawał się światem.


And from this moment, how can it feel this wrong..

Wstyd będzie moim epitafium…


Czas człowieka rozumnego

I tak gatunek rozlazł się po planecie. Włóczył się tam i z powrotem, czasami w kółko, dreptał w miejscu, przebierał nogami. Walczył, bo zaczęło mu się wydawać, że coś tu na Ziemi do niego należy. Rozproszył się i zagęścił. Bez celu lub gnany najświętszymi ideami i wiarą. Goły lub ubrany. W skórach, łachmanach, materiałach, pokryty żelazem. Znowu w skórach. Teraz znowu w podartych łachmanach przekracza legalne i nielegalne granice wyobraźni, szaleństwa i nadziei. I tak w kółko. A jakby stoi w miejscu.

W tych samych pokojach, na tych samych wrzecionach, ci sami starzy wodzowie wciąż przędą pajęczyny prawdy. Wiedźmy światów sprytnie kręcą kołowrotkami emocji i czasu, boginie morskich toni mącą wodę. Już nikt nie pamięta, jak to się zaczęło i kto jest winny, wszystko się pomieszało. Ziemia zrobiła się za mała, wszystkiego zrobiło się za dużo. Człowiek przestał słyszeć dźwięki. Wytworzył hałas, rozpętał wojny, nie wie, dokąd idzie drogami, które wybudował. Dużo mówi, nawet śpiewa, gra i tworzy muzykę. Ale już niczego nie słyszy. Mało widzi. Czuje mniej niż kamienie. Nie rozumie nawet siebie.


Boję się, że jutro będę płakał …


Na szczęście jeszcze są tacy, którzy próbują patrzeć w światło. Może to coś zmieni.


Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle … Osama


I tak zaczyna się ta baśń. A może tragedia…

W środku jesteśmy baśnią

Położyłem się na trawie, by patrzeć w gwiazdy. Wydawało mi się, że zobaczyłem je po raz pierwszy. Może było tak naprawdę, bo oglądałem je nie myśląc o ich nazwach. Wyobrażałem sobie, że jestem jaskiniowcem, który nie czytał o nich niczego, ktòry nie studiował, który nic nie wie. I, wolny od tej wiedzy, zagubiłem się we wspaniałym, pocieszającym ogromie wszechświata. I przestałem je oglądać. Byłem ich częścią. I wydawało mi się, że oddychałem gwiazdami.


Stał naprężony jak struna, ręce na biodrach, nos uniesiony ku górze jak u świstaka. Było niebezpieczeństwo czy nie, czujny, zawsze gotowy. Tym bardziej teraz. Na ziemi plecaki, walizki, tobołki. Na plecakach siedziały dwie kobiety. Na tobołkach osiem rolek papieru toaletowego. Przygotowane na wszystko — pomyślał.


*

Kąt oka zahaczał co chwilę o niskiego ruchliwego chłopaka, który niespokojnie sprawdzał wszystkie okoliczne zakamarki. Całkowicie panował nad ziemią do wysokości około stu pięćdziesięciu centymetrów. Obok stał wyższy, z zadartym nosem i ogarniał przestrzeń powyżej. Smród benzyny i topiącej się gumy przygniatał coraz bardziej, usiłując wcisnąć ludzi w nagrzaną, betonową płytę dworca. Upał wdzierał się w zakurzone członki, próbując scalić je z podłożem na zawsze. Przez chwilę nawet chciałam zamienić się w betonową jedność, stałą, nieruchomą, solidną. Leżeć pewnie, bez lęku, na rozdrożu wielkich i małych spraw i mieć w nosie miliony deptających mnie ludzkich nóg. Być powierzchnią, która może trwać, nie ruszając się z miejsca. To co, że nasycona spalinami z przyjeżdżających autobusów i pokryta tysiącami zmartwień stojących na mnie podróżnych. Byłabym niewzruszonym świadkiem dramatów, ale tylko tego jednego, maleńkiego kawałeczka świata, peronu ósmego. Nie więcej.


Nie byłam gotowa. Nie byłam gotowa wtedy i nie jestem teraz. Za chwilę przecież będę musiała jakoś opowiedzieć wam o Syrii i właśnie znowu wybuchła wojna w Izraelu. Pewnie dlatego wlokę nas po tych wertepach. Rozkopię, rozbabram, rozleję wodę i może popłynie. Bo jak inaczej napisać o całym tym smutku. Ziemia kręci się, człowiek stoi w miejscu i dla kogo są wędrujące gwiazdy.

Tak, boję się, że jutro będę płakał..


Osiem rolek papieru toaletowego to był przypadek. Po prostu w okolicy nie dało się kupić mniej.


*

Podjechał autobus. Z trudem wyrwałam plecak i już prawie roztopione resztki siebie z betonu krakowskiego dworca. Obok usiadła Gosia. Jakiś czas temu zgadałyśmy się, że też ma dwa miesiące wakacji, ale nie chciała jechać do Chin. I dobrze. Bardzo ważna jest odpowiednia kolejność, hierarchia wartości i dobry początek. W pierwszą egzotyczną podróż chciała polecieć do Ziemi Świętej. Jak to polecieć — zapytałam. Ludzie nie są ptakami. Od milionów lat przemieszczają się powoli, oswajając kolejne terytoria. Nie spadają nagle na odległą ziemię, nawet najbardziej świętą.

Nie zrozumiałam, dlatego moja głowa właśnie tłukła miarowo w okno autobusu jadącego do Bułgarii. Zostawał mglisty ślad na szybie i w sercu. W sercu, oprócz mgły, w spokojnych i chłodnych wodach małego fiordu kołysała się biała żaglówka, a mgła była gęsta od tęsknoty. Kiedy człowiek rusza w podróż i zostawia za sobą coś, co kocha, jest jak rozdarta biała bibułka. Nie jak beton. Szkoda.


Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduję, że będzie ono zalewać przebaczeniem …Osama


Brama Niebios

Podczas dwudziestogodzinnej drogi niewiele dało się zobaczyć. Najpierw była czarna noc, zaraz potem na zdrętwiałe i powyginane odnóża przypuścił szturm upał. Podglądałam piękne bałkańskie góry przez dziurki w zasłonkach i nagrzaną jak nastolatka szybę metalowego piekarnika bez klimatyzacji. Stanie w kolejkach do toalety, postoje na stacjach benzynowych i wspaniała woń ciał gęsto wciśniętych w pluszowe fotele, bardzo zbliża ludzi. W Sofii wysiadłyśmy z dwoma osobistymi ochroniarzami, tymi spotkanymi jeszcze na dworcu w Krakowie, a część autobusowej rodziny radośnie odprowadziła nas pod same drzwi najbliższego hotelu, który zorganizował nam w biegu nasz nowy kolega Bułgar.

Pani w hotelu zaoferowała pokój z dwoma podwójnymi łóżkami, oddzielny dla dwóch kobiet jakoś zupełnie nie wchodził w grę. To było trochę dziwne, ale ochroniarze się zgodzili. Pomyśleliśmy: może tak będzie taniej. I bezpieczniej. Łoża były ogromne, w oknach aksamitne firany z frędzlami i w takim samym kolorze pokryte materiałem ściany. Zamieszkaliśmy w aksamitnym, bordowym, wzorzystym pudełku, trochę wypłowiałym. Wczesne rokokoko. Zapach spalin z ulicy mieszał się z aromatem filcowych kapci babci, na prześcieradłach nie było śladów ucztowania owadów, okno się otwierało, w łazience była woda, pani powiedziała, że jak się ma szczęście — ciepła. Nie było źle. Pełen luksus. Na wyciagnięcie ręki. Bardzo romantycznie.


Przyjemne nocne powietrze i bułgarskie piwo przegoniło zmęczenie. W towarzystwie osobistych bodygardów długo plątałyśmy się po szerokich, bezludnych ulicach stolicy. Po powrocie zrozumieliśmy, dlaczego ulice były puste i gdzie podziali się wszyscy mieszkańcy. Byli w naszym hotelu.

— Palisz? Zaczepiła naszego wyższego bodygarda jakaś stojąca przy recepcji wytapirowana lolitka.

Nie palił. Przemknęliśmy przez korytarz.


Była może druga w nocy. Nasz hotelik tętnił życiem. Śmiechy, okrzyki, chyba przekleństwa w większości języków świata, muzyka, rozmowy i trzaskanie drzwiami. Co chwilę przybywali nowi, radośni uczestnicy imprezy, aby za chwilę zniknąć w czeluściach pokoi z równie wesołymi partnerkami. Sufit przygniatał oparami dymu, różowe lampki i ściany korytarza falowały w rytmie disco, bez masek tlenowych, ale jakoś udało się przedrzeć na drugą stronę świetlistej, rwącej rzeki. Styks wrzał. Hades dudnił i tańczył. Charon leżał pod murem naćpany. Hotel nazywał się Elit. Minęliśmy jeszcze kilka zakrętów lamentu, palącego ognia i zapomnienia. Zamknęliśmy się na wszystkie zamki.


Kiedy wyszłam z pokojowej łazienki, drogę do łóżka zagradzał mi skulony w pół niższy z naszych ochroniarzy, który próbował zapoznać się ze światem po drugiej stronie drzwi, przez dziurkę od klucza.

— Widziałeś tę rudą?

— E, ona jest stara.

— Ale jakie ma nogi.

— Co robicie? Zaparkowałam bezczelnie w głębokich rozważaniach kolegów.

— Śpimy w burdelu. Spokojnie poinformowała mnie Gosia, ziewając z nudów.

To ważne, żeby dobrze zacząć.


Jeszcze z dwie godziny mieliśmy niezły ubaw. Szczególnie wspominaliśmy tego sympatycznego Bułgara, który nam po znajomości zorganizował taki nocleg. W rytmicznym stukocie szafek nocnych, wśród odgłosów omijających cienkie ścianki naszego pudełka, mościły sobie posłania podniecające wspomnienia. Ja wożę korki do uszu, mogłam spać, jednakże czymś trzeba było zająć naszych kolegów ochroniarzy. Cztery męskie nogi w jednym łóżku mierzwiły prześcieradła, a cztery damskie tupały w łóżko obok rozbawione do łez. Chociaż pewnie każdy wolałby, żeby tutaj opowieść rozwinęła się bardziej szczegółowo oraz ciekawiej, nie było sensu się rozkręcać, poranek już zwijał się ze śmiechu tuż za rogiem.

W taki oto sposób, nasza pielgrzymka do Ziemi Świętej rozpoczęła się.


Na drugi dzień, dla równowagi, od razu poszliśmy do kościoła. Byliśmy tam, gdzie w 2019 papież Franciszek wołał, by Bułgaria stała się ziemią spotkania. Niezależnie od różnic kulturowych, religijnych czy etnicznych, pomiędzy dawną katedrą Mądrości Bożej, a patriarchalnym soborem świętego Aleksandra Newskiego wielowyznaniowy tłum odmawiał z papieżem starożytną modlitwę Regina Caeli, Królowo Nieba. No, my też, na tej ziemi spotkania, przed ikoną Matki Bożej z Nesebyru, co oznacza Brama Niebios, biliśmy się w piersi, ale rozbawienie nie mijało.


Sofia po grecku znaczy mądrość

Sofia jest jednym z najstarszych miast Europy. W starożytności osada tracka, następnie podbita przez Rzymian i nazywana Serdica. Później słowiański Sredec — środek. W III wieku n.e. Gaius Flavius Valerius Constantinus, Konstantyn I Wielki, pierwszy cesarz rzymski, który przeszedł na chrześcijaństwo, święty kościoła prawosławnego, ten który założył Konstantynopol i od którego czasów przestano prześladować chrześcijan, nazywał Serdicę swoim Rzymem. Taka była piękna i ważna. Wcześniej, już w pierwszym wieku, Neron wyznaczył przez nią szlak łączący Bizancjum z Belgradem. Powstało tysiąc kilometrów zbudowanej z wielkich kamieni drogi, miała osiem metrów szerokości i dwa pasy. Dziś w niektórych miejscach została odkryta i stanowi atrakcję turystyczną, aż zaczynałam żałować, że nie możemy iść do Stambułu piechotą. A niby takie długie te nauczycielskie wakacje.


Jak to na terenach Bałkanów bywało, następny wpływ na zabudowę miasta odcisnęło czterystuletnie panowanie Turków osmańskich. Historię stolicy Bułgarii dobrze ilustrują dzieje stojącego do dziś starożytnego kościoła świętej Zofii. Wybudowany w 311 roku, po kilkunastu latach przebudowany przez Konstantyna na katedrę pod wezwaniem Mądrości Bożej — Hagia Sofia. W czasach osmańskich przemianowany na meczet, obecnie jest prawosławną cerkwią Mądrości Bożej. Od XIII wieku od wezwania tej świątyni mieszkańcy zaczęli nazywać swoje miasto Sofia.

Po przegranej wojnie rosyjsko — tureckiej i po wyzwoleniu spod panowania tureckiego powstało Carstwo Bułgarskie, po II wojnie światowej wyzwolone przez Armię Radziecką i zamienione w komunistyczny raj Bułgarskiej Republiki Ludowej.


Spacerowaliśmy szerokimi ulicami i placami wśród mieszaki socrealistycznych gmachów, neobizantyjskich budowli z okresu Carstwa Bułgarii, meczetów, cerkwi prawosławnych i pozostałości rzymskich zabytków Sredicy. Zaskakiwały wielkie metalowe kubły na śmieci przed wystawami sklepowymi przy największej arterii miasta i urocze zaułki licznych parków i terenów zielonych. W imponującym soborze świętego Aleksandra Newskiego ze złoconymi kopułami zachwycaliśmy się freskami, czemu czule przyglądał się zbiór około trzystu ikon. I znowu biłyśmy się w piersi przed ikoną Matki Bożej Bramy Niebios, mając przed oczami duszy wszystkie możliwe nadzieje świata, które mogą mieć dwie Europejki ruszające w podróż przez Bliski Wschód. Do Ziemi Obiecanej.


Wciąż uskrzydlone erotyczną energią poprzedniej nocy, jednak nie dałyśmy rady pofrunąć. Podążając starożytnym szlakiem, wsiadłyśmy w nocny autobus do Stambułu. Ochroniarze zostali, tylko mieli zmienić hotel.

Ja miałam schudnąć. Do trzydziestki.


Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduję, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji … Osama

                                                 *

Niby nic, a tak to się zaczęło.

Potem było już tylko gorzej. Chociaż miło dodać, że, o dziwo, nie dla mnie. Gosia jest blondynką. Co się w tych religijnych arabskich umysłach dzieje na widok blondynki, o mój Allahu! Na początek moją przyjaciółkę co chwilę chcieli mianować Miss Turcji. Naprawdę była tego warta. Mogłabym jej nawet wymalować jakiś makijaż, ale nie miałyśmy sukienki. No i klapa. Ruszyłyśmy na podbój Wschodu bez rozgłosu, blasku fleszy, kontaktu z dziennikarzami. Nie było fotek na Instagramie ani wywiadów, a miliony pięknych istnień błąkało się jak zoombie, anonimowo, bezszelestnie, niedocenione, w przerażającej rzeczywistości bez What’s upa, Twittera i Facebooka. Jak bez życia. No szkoda.


To nie były czasy rozwiniętego internetu. Przynajmniej dla mnie. Trzeba było czytać książki, wozić przewodniki, chodzić na pocztę, żeby pogadać przez telefon. Żeby coś wiedzieć — rozmawiać. Cieszyć się każdym kilometrem do przodu, bo nigdy nie było na sto procent pewne, jak i dokąd uda się dojechać. Każdy nowy dzień był spełnieniem najskrytszych marzeń, każde nowe miejsce — darem. Ziemia Obiecana była planem i wielką niewiadomą. Ale byłyśmy już w drodze. Dokądkolwiek by nas ona nie zaprowadziła, dawała szczęście.

A wszystko to skończy się, tak jak się zaczęło. Oglądaniem map — pisze Stasiuk. Gdzieś w domu spokojnej starości, przez dioptrię plus pięć, wśród westchnień i wspomnień, jeśli umysł pozwoli.


Stambuł

Od wejścia do nocnego autobusu cały czas ktoś się nami interesował. Na każdym postoju gadałyśmy z ludźmi, którzy byli nas ciekawi. Współpasażerowie dbali, żebyśmy wszystko dobrze uzupełniły na granicy, nie zostawili nas też po przyjeździe na dworzec w Stambule. Ustalili między sobą, kto ma nas zaprowadzić do tramwaju, który jedzie do centrum. Trzeba się było przesiąść. W tramwaju od razu znalazł się jakiś człowiek, też będzie wysiadał tam gdzie my, kazał iść za sobą, pokaże, który tramwaj następny. Poszedł z nami na przystanek i czekał, żebyśmy czegoś nie pomyliły, mimo że ja jeszcze wtedy byłam wyraźną brunetką.


Tak przekazywane z rąk do rąk, bez chwili przerwy, nie zdążyłyśmy się ani porządnie rozglądnąć, ani zgubić, zastanowić, gdzie jedziemy, ani nawet gadać do siebie. Trochę oszołomione usiadłyśmy w parku na ławce, żeby złapać oddech.

— Chyba jesteśmy w Stambule — powiedziałam w końcu coś do Gośki, nie do obcych ludzi.

Zaśmiała się. Jakby to był żart.

Jeden z tych lepszych: Siedzą dwie blondynki w autobusie.

— Przepraszam, dojadę tym autobusem do Stambułu? — pyta pierwsza.

— Tak.

— A ja????


Jak niesione falą dotarłyśmy do centrum. I to nie było związane z kolorem włosów, może trochę z tym, że dwie kobiety. Na pewno z tym, że obcy, goście w naszym kraju, trzeba pomóc, jakkolwiek, nawet nie znając języka. Trzeba.

Taki jest Wschód, wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, dopiero się poznawaliśmy.

Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduję, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji

kontrasty dodają rzeczom piękna … Osama


Hotel w chmurach, No name

Z chwilą, kiedy ostatecznie zamknęły się dla nas drzwi do sławy, znaczy właściwie dla Gosi, zamiast w hotelu Marriott miałyśmy zamiar spać w jakimś hostelu na dachu.

Siedziałyśmy przy przestanku, na małym placyku z fontanną, dookoła rosły palmy i jakieś kolorowo kwitnące krzaczki. Zdążyłam wyjąć kanapkę, której nie zjadłam w drodze.

— Hi, pierwszy raz w Stambule?

— Hi.

— What’s your name?

— Małgorzata.

— Łooł. Bardzo trudne.

— Where from?

— Poland.

— Holand?

— Nie, nie. To duża różnica. Poland.

— Holand is great. Jeeee… Hotel?

— No tak, ale najpierw zjemy. Chcemy się rozgladnąć. Tutaj jest bardzo przyjemnie. Taki piękny placyk. What’s your name?

— Mohammad.

— Hi, Mohammad. Mieszkasz tutaj w okolicy?

— Nie, pracuję. Mam dla was hotel. Bardzo blisko. Bardzo dobry.

— No wiesz, ale my szukamy jakiegoś taniego. Najlepiej, żeby można spać na dachu.

— On the roof? Co to jest roof?

— No, taras, na górze, noł roof, niebo, chmurki, gwiazdy. Tanio.

— A, tanio… z tarasem?… I z basenem?

— Doba. Z żółtym serem. Lubisz?


Na szczęście pojawił się szeroki uśmiech. Oczywiście nie było szans, żeby odpuścił. Kiedy w końcu zrozumiał, o co nam chodzi, powiedział, że spanie na dachu jest niemożliwe.

— Jutro deszcz. No possible.

— Coś ty, w Stambule nie pada. Dużo hoteli oferuje tanie noclegi na dachu.

Przecież wiedziałam lepiej. Bo czytałam.

— To ile chcecie zapłacić?

— Dwa dolary.

— Okey. Pokój wysoko. Jest taras. Niedaleko. Pięć dolarów od osoby.

— Trzy dolary.

— OK. Cztery. Ale basenu nie ma.

— Na dachu za trzy.

— Dach — no way. Tylko dla ptaków. Jutro deszcz.

— A, deszcz. Na pewno niedaleko? Możemy ewentualnie zobaczyć.

Skończyłam kanapkę.


O dziwo, rzeczywiście nie było daleko. Kilka zakrętów w boczne uliczki i stanęłyśmy pod jakimś wysokim budynkiem mieszkalnym. Taki sześciopiętrowy, wąski blok. Mohammad powiedział, że nasz hotel jest na dwóch ostatnich piętrach, w chmurach, na dachu. Nie było żadnego szyldu, ale nie wyglądało to źle. Obok na placyku bawiły się dzieci. Była huśtawka. I winda!

— Nie ma żadnego szyldu.To jak się nazywa ten hotel?

— No name.

— Zostanę tu z rzeczami, ty idź — powiedziała rozsądnie Małgorzata. I poszła zobaczyć, w co się bawią dzieci na placu zabaw.

No pewnie. Ja się przecież dużo mniej nadaję do tureckiego haremu. Jakby co.


Drzwi windy otworzyły się w innej rzeczywistości. Najpierw zobaczyłam swoje odbicie w czarnych, marmurowych płytkach podłogi. Musiałam spojrzeć pod nogi, bo zakręciło mi się w głowie. Znalazłam się w dosyć dużym pokoju. Trzy ściany i sufit były pokryte lustrami. Przez czwartą, składającą się z okien, wpadały do środka promienie słoneczne, których pijane zające harcowały w całym pomieszczeniu pomiędzy podłogą, ścianami, sufitem, marmurowym blatem baru, kieliszkami wiszącymi nad barem, oczami barmana i każdym z jego białych ząbków. Również migoczących w pięknym uśmiechu na nasz widok.

Były tam jeszcze stoliki, panował na nich względny spokój, bo były pokryte białymi obrusami.

Marmury, lustra, białe obrusy… może to jednak Marriott — pomyślałam.

— Good morning, Mohammad powiedział, że możemy tutaj dostać dwuosobowy pokój, za cztery dolary, od osoby.

A barman normalnie odpowiedział: Yes.

To były czasy.


Hotel był nowiutki. W naszym pokoiku nie szalały żadne promyki, bo był maleńki i prawie cały zajmowało łóżko małżeńskie. Znowu. Ale było czysto. Łazienka. Za ścianą tańczące zajączki światła, piękny uśmiech barmana i wyjście na taras. Wychyliłam się przez okno. Na dole, pod blok, właśnie podjechała ciężarówka zapakowana arbuzami.

Zeszłam do Gosi.

— To statek kosmiczny, może jutro gdzieś wystartuje, ale pokój jest ok. Idź, zobacz. A, i na powitanie dostałyśmy w prezencie od Stambułu targ owocowy. Jest po drugiej stronie bloku.

Bardzo podobała mi się taka błyskotliwa inteligencja miejsc.


I już zaczęło mnie to miasto zachwycać.


Zeynep czyli klejnot

W Turcji imiona mają znaczenie, dotyczą też losu osoby, która je nosi. Nasz promienny barman miał na imię Eymen — przynoszący szczęście. Był bardzo sympatyczny, ale duszą statku była Zeynep, Klejnot — to znaczenie jej imienia i losu. Pochodziła z Uzbekistanu i nie mówiła po angielsku. Zaprzyjaźniłyśmy się po rosyjsku.


Troskliwe spojrzenie Zeynep otulało gości, marmury i odbicia w lustrach ciepłym, matczynym uśmiechem. Ogrzewało bardziej niż promienie słońca. Kiedy się uśmiechała, wnętrze statku kosmicznego wydawało się przytulną, gościnną jurtą, stojącą gdzieś pośrodku słonecznego, zielonego stepu, do której wraca się jak do domu. Była jedną z tych osób, którym nic nie musisz mówić, one i tak wszystko wiedzą. Nie rozumiejąc, co mówili turyści, zmysłami odgadywała ich potrzeby. Uważna, obserwująca i zawsze uśmiechnięta. Była prawdziwym klejnotem tego hotelu. Tylko dla takich skarbów chce się wracać w te same miejsca.


Śniadanie jadłyśmy przy stoliku z białym obrusem, na tarasie: bułki, które jeszcze nam zostały z Bułgarii i turecka herbata, bardzo słodka, w małych szklaneczkach, Turcy często nią częstują. Powoli oswajałyśmy żołądek z egzotycznymi bakteriami. To zawsze się bardzo opłaca.


Z tarasu można było wejść po drabince na dach. I miałyśmy cały Stambuł jak na dłoni. A pod nogami — targ z arbuzami. I zaczął padać deszcz. I nasz hotel znalazł się w chmurach. A przecież Mohammad oznacza — Wybrany przez Boga albo Chwalący Boga.

Ale jest też imieniem upamiętniającym Proroka. I jego nauki.

Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduję, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji

kontrasty dodają rzeczom piękna

mój umysł będzie wzrastał … Osama


                                     *

Opowieści Dinazad

Natchnienie jest jak oddech na mrozie

W zamierzchłej przeszłości, daleko, daleko na wschodzie, gdzie spotykają się światy prawdy i nieprawdy, a cała historia wydaje się baśnią, mieszkał dobry wezyr, który miał dwie córki. Pewnego dnia starsza zapytała:

— Ojcze, czemuż jesteś taki smutny?

— Smucę się, bo jutro muszę zaprowadzić cię do króla, zostaniesz jego żoną, ale po jednej nocy z tobą okrutny Szachrijar cię zabije.

— Nie smuć się ojcze. Tak być musi.


I poszła mądra córka do pałacu kalifa. I przeżyła.

A on odkrywał wszechświat przez jej rzęs kurtyny,

W niej wznosił się i opadał, w pełnię i w nicość.

I skruszyły się twierdze zamiarów człowieka — śpiewał Jacek Kaczmarski.


Miała oczywiście na imię Szecherezada, a jej opowieści, arcydzieło anonimowej literatury ludowej Wschodu, są znane na całym świecie jako Księga tysiąca i jednej nocy. I jednej, liczby parzyste, jak tysiąc, są pechowe.


Druga córka wezyra miała na imię Dinazad i raczej nikt nie spisał jej historii, więc ja to zrobię.


Bo kiedy patrzysz w czas, uczysz się słuchać i rozróżniać dźwięki. Bo kiedy dotykasz innych światów — zaczynasz widzieć.


Bo płynie nauka z baśni, że snucie opowieści może obudzić nowe, lepsze życie.


Miłowania głodni jak wilcy — baśń o mieście naprzeciw kraju ślepców, królu Byzasie i pięknej Fidalii.

Dawno, dawno temu na dalekim Wschodzie, nad brzegiem ciepłego morza, jak w bajce, naprawdę przecież takie rzeczy się nie zdarzają, żyło szczęśliwe plemię rządzone przez dobrego i mądrego króla Barbyriosa. Król, jak to król, też miał zmartwienia. I to poważne. Nie miał syna. Jedną jego nadzieją była córka Fidalia, a księżniczka, jak to księżniczki, była piękna, ale kapryśna i nie umiała się zdecydować na żadnego proponowanego kandydata na męża. Co ten Barbyrios się nie nawymyślał: turnieje, polowania, bale, pikniki, wycieczki zagraniczne, imprezy integracyjne, dyskoteki. I nic. W końcu osiwiał, postarzał się i postanowił wybrać się do pobliskiego królestwa na turnus rehabilitacyjny, do takiego sanatorium nad morzem obok. Bo jego bogate ziemie leżały nad cieśniną łączącą dwa morza.


W tym czasie pod jego pałac przybyli goście.

Dostrzegł ją w oddali, wśród wojowników, którzy przyjechali na powitanie. Od razu wychwycił uważne spojrzenie jej pięknych oczu. Pomiędzy fałdami tkaniny otaczającymi głowę połyskiwały klejnoty, chyba szmaragdy. Nawet nie za bardzo ukrywała, że jest kobietą. Zanim wyruszył w drogę w poszukiwaniu nowego miejsca do życia dla siebie i swoich ludzi, odwiedził wieszczkę. Nie wiadomo dokładnie, co Pytia mu przepowiedziała, bo zupełnie tego nie zrozumiał. Mówiła: Znajdzie ziemię bogatą, naprzeciw kraju ślepców, a kiedyś z tego miejsca jego potomkowie będą rządzić światem. Wśród niewyraźnych jęków i zawodzenia słyszał też coś o wielkiej krainie Turków, która w przyszłości będzie obejmować tereny Frygii, Lidii, a nawet Troi i Kimerów. Z Frygii, której stolicą był Gordion, pochodził Mita z kraju Muszki, czyli znany z mitów greckich król Midas, który wszystko czego dotknął, zamieniał w złoto. W Lidii rządził sławny ze swoich bogactw król Krezus. A o Kimerach Homer pisał w Odysei: „Legendarne plemię żyjące na krańcach Zachodu, blisko wejścia do Hadesu.” Wszystko to wydawało się bardzo dziwne, chyba jednak za dużo się napaliła jakiegoś ziela — myślał — ćpunka jedna. Ale zostało mu to w pamięci.


O miłości nic nie wspominała. Jakby mu się nie należała. Albo była nieważna. A teraz stał naprzeciwko wojska Barbyriosa, przed jego wspaniałym grodem, ale nie mógł powiedzieć ani słowa, bo prześwietlała go jak promieniem rentgena. I wiedział, że wszystko, co przychodzi mu na myśl jest zbyt trywialne, głupie i nie na miejscu. Ta wieszczka to była jedna wielka ściema, nic nie wie o horoskopach — krzesał iskry, pogłębiając postępujący paraliż. On, syn Posejdona i nimfy Keroessy, słynny żeglarz, król Byzas z Megary został podbity i pokonany, przycięła mu grzywkę, rozczesała loczki, zaczesała na boczek i umieściła pod pantoflem. Odkrył miłość nieznaną, nauczył się od pierwszego dnia słów, którymi mówią tubylcy. Miłowania głodny jak wilk, od tej pory walczył i wygrywał już tylko dla niej. Szabadaba da.


Potem o greckim polis nad Bosforem, założonym około 660 roku p.n.e. przez króla Byzasa, pisał Tacyt: „Podróżnicy przed wyruszeniem w drogę zasięgnęli rady wieszczki Pytii: otrzymali wyrocznię, że powinni szukać siedzib naprzeciw kraju ślepców.”


I tak powstało Byzantion, rządzone przez króla Byzasa i jego mądrą i sprytną żonę Fidalię. Albo mniej, niż więcej tak.


Ze względu na swoje doskonałe położenie, z trzech stron otoczone wodą, na skrzyżowaniu szlaków handlowych, bogate miasto od początku było obiektem zazdrości okolicznych ludów i często musiało opierać się ich atakom. Naprzeciwko, po drugiej stronie Bosforu, nad Morzem Marmara zamieszkali Chalcedończycy, również koloniści greccy, którzy chociaż przybyli wcześniej, wybrali gorsze miejsce do osiedlenia się. Starożytni mówili o nich ślepcy. To właśnie tam w Chalcedonie odbył się słynny sobór chrześcijański, na którym kościoły pokłóciły się, czy Jezus ma dwie natury: jest Bogiem i człowiekiem, czy jedną, bo część boska wchłonęła część ludzką. I pewnie Stwórca do dziś się temu dziwi albo sam się zastanawia, kiedy w zimowe wieczory dopada go kryzys tożsamości.


Mimo ciągłych walk o niezależność polis Bizantion długo pozostawało pod dyktaturą silniejszych sąsiadów: Aten, Sparty i Persji. Dopiero Aleksander Macedoński docenił jego wartość i uznał autonomię.

W 333 roku p.n.e. Wielki Aleksander przybył do frygijskiego Gordion, w Turcji, w środkowej Anatolii, żeby rozwiązać pewien bardzo splątany węzeł, a przy okazji podbić Imperium Perskie. Udało mu się jedno i drugie. Kiedy zorientował się, że nie da się węzła po prostu rozplątać, wnerwił się, młody był, ambitny, wojny czekały, a ty weź się baw sznurkiem — wyjął miecz i go przeciął. Według przepowiedni, ten który rozplącze węzeł gordyjski miał rządzić całą Azją. Wielki strateg, jeden z największych zdobywców wszechczasów, umarł w wieku 32 lat w Babilonie. Nie zdobył całej Azji, chyba stare zaklęcia nie dały, ale polis Bizancjum się przysłużył.


Rozpoczął się złoty okres świetności miasta. Według źródeł jego mieszkańcy „lubowali się w winie, uciechach łoża i luksusie,” w wyniku czego potulnie porzucili polityczne aspiracje, zgadzając się na sojusz z Rzymem, a w 73 roku naszej ery formalnie weszli w skład cesarstwa i zaczęli nazywać siebie Rzymianami.

Jacy Rzymianie …? — wiercił się wkurzony Byzas w grobie i zapisał się do psychoterapeuty leczyć bezsenność.


Wielki Konstantyn lubił Sofię, ale to w Byzantion postanowił wybudować miasto Konstantyna, Nowy Rzym. Do tego czasu potomkowie Byzasa i Fiddalii rządzili w mieście mądrze i sprawiedliwie, aż przychodziła ta, która rozrywa sojusze, każe zostawić ziemskie bogactwa i przenosi pragnienia w inne wymiary wszechświata, a przed jej obliczem nawet ślepcy zaczynają dostrzegać, to co najważniejsze.


***

W przeciwieństwie do mieszkańców Byzantion moja Gosia zawsze prowadziła zdrowy tryb życia. W Stambule codziennie wcześnie rano wskakiwała w krótkie spodenki, koszulkę na ramiączkach i szła biegać. Wielkie rolety chroniące sklepiki opadały z hukiem na głowy zagapionych panów, którzy je otwierali. Wędrujący gdzieś o tak wczesnej porze nieliczni mieszkańcy wpadali na lampy uliczne lub zderzali się ze sobą. Ci, którzy sprzątali miasto po nocnych imprezach, wpadali do kubłów na śmieci, a koty wyrwane z głębokiego lenistwa jeżyły sierść i uciekały, jakby zobaczyły nadjeżdżający pociąg.

Uważała, że nie będą jej „niewierni” mówić, w co ma się ubierać.


Wracała czerwona, zdyszana i wkurzona, że wszyscy się na nią gapią. Wcześnie rano na ulicy nie było innych zuchwałych turystek. Nie pomógł merdający w rytm kroków blond kucyk. Po pierwszym zdziwieniu panowie zaczęli zachowywać się agresywnie. W końcu ktoś rzucił w nią kamieniem. Nie szanowała ich kultury.

Po dwóch dniach przestała biegać, stało się to za bardzo niebezpieczne.


Teaodorka, pamiętasz? — baśń o Złotym Rogu, mieście nad Krowią Przełęczą i najdoskonalszej świątyni świata.


Zupełnie niedawno, prawie przed chwilą, daleko, daleko na wschodzie wielki bóg bogów Zeus, przechadzając się po Ziemi, zauroczył się przepiękną księżniczką Io, córką króla Argos. Wciąż obiecywał, że tylko ją kocha i już niedługo rozwiedzie się z Herą. Ale to nie mogła być prawda. Kiedy tylko zorientował się, że żona dowiedziała się o romansie, żeby ukryć ukochaną, zamiast zamienić biedną Io w jakiegoś pięknego motyla albo ptaka, zamienił ją w krowę. Można powiedzieć, że polotem czy romantyzmem to on specjalnie nie grzeszył. Taki prosty chłop z niego był, a niby, że taki bóg. Albo może był jakiś zboczony. To nie wiem.

A żona nie była lepsza. Ale dosyć sprytna. Zorientowała się, kim jest ta ulubiona krowa męża i wysłała do niej zaciekłą gzę. Mucha była świrnięta, gnębiła Io dzień i noc, bez przerwy. Księżniczka uciekała, jakby stado byków pruło z prędkością światła, aż pomiędzy Morzem Marmara i Morzem Czarnym utworzyła się dolina. Morze wlało się w dolinę i powstała Krowia Przełęcz, czyli cieśnina Bosfor.


Io nie mogła w to uwierzyć, kręciła głową: A mówił, że tak mnie kocha! Kręciła głową i szalała z wściekłości. Rogi wbijały się w wodę i brzegi cieśniny Bosfor, aż wyrzeźbiły w nich głębokie zatoki. Jedna z nich została nazwana Złoty Róg. To tam Io zorientowała się, że nie dosyć, że jest krową, to jeszcze na dodatek jest w ciąży. Moje ciało to zupełnie nie był mój wybór — myślała zrozpaczona krowa Io.


Aborcje nie były wtedy w modzie, urodziła się nimfa Keroessa. Zeus poczuł się odpowiedzialny i wyswatał córkę z wielkim bogiem Posejdonem. Nad Złotym Rogiem powstało miasto założone przez ich syna Byzasa, dzisiejszy Stambuł.

Hera wciągnęła trochę koki i dała Rydzykowi na mszę.


Po jakimś czasie mieszkańcy miasta Byzantion, od nadmiaru trunków i bogactw, zapomnieli o swoim założycielu i zaczęli nazywać siebie Rzymianami, mieszkańcami Cesarstwa Rzymskiego. A było to wtedy, kiedy imperium właśnie zaczynało mieć coraz większe kłopoty z zarządzaniem rozległym terytorium. Na horyzoncie już kłębiły się burzowe chmury klęski. W Rzymie rządziła rozpusta, zepsucie i korupcja. Wśród ludzi i wśród bogów. Gaius Flavius Valerius Constantinus — cesarz — miał wizję. A może sen. Przyśnił mu się znak, pod którym ma od nowa zjednoczyć cesarstwo. Był to krzyż, „In hoc signo vinces” — pod tym znakiem zwyciężysz — usłyszał we śnie.


Wielki Konstantyn postanowił zacząć wszystko od nowa. W świetnie usytuowanym pomiędzy wschodem i zachodem, na starożytnym szlaku komunikacyjnym mieście Byzantion powstał nowy Rzym, polis, miasto Konstantyna, czyli Konstantynopol. Cesarz został chrześcijaninem i wydał dekret pozwalający chrześcijanom na swobodę wyznania. Założenie Konstantynopola w 330 roku zainaugurowało trwały podział pomiędzy wschodem i zachodem, grecką i łacińską połową Imperium Rzymskiego. Część grecka, Cesarstwo Bizantyjskie, inaczej zwane wschodniorzymskim, a potem Bizancjum, trwało jeszcze tysiąc lat po upadku Imperium Romanum.


W Byzantion jak grzyby po deszczu powstawały wielkie nowoczesne budowle i fortyfikacje na wzór tych w Rzymie. Rozpoczęto też budowę bazyliki Mądrości Bożej, Hagia Sophia, nazywanej Wielkim Kościołem. Od początku była to najważniejsza świątynia, siedziba patriarchów prawosławnych, miejsce koronacji cesarzy bizantyjskich. Po pożarach wielokrotnie przebudowywana, ostateczny kształt uzyskała za panowania cesarza Justyniana I Wielkiego.


*

Pierwszy raz zobaczył ją, kiedy przejeżdżali ulicami Konstantynopola, był wtedy jeszcze oficerem konnej straży przybocznej cesarza. Jego wzrok przyciągnął niezwykłej barwy szmaragd zwisający z jej szyi, zaraz potem zaatakował go blask jej oczu. Mówili, że jest córką tresera niedźwiedzi, kurtyzaną, utrzymanką wielu możnych Kostantynopola, chociaż podobno ostatnio się nawróciła. Nic nie pomagało. Zakochał się.


Kiedy został wielkim cesarzem Justynianem — była u jego boku. Cesarzowa Teodora. Razem doprowadzili Bizancjum do szczytów świetności. Między innymi unowocześnili prawo, w którym cesarzowa przeforsowała wiele przywilejów dla kobiet, a Justynian przebudował Hagię Sophię, tworząc z niej świątynię doskonałą. Podobno inspirację czerpał z rozmów prowadzonych z aniołem. Kiedy w 537 roku otwierał kościół, miał powiedzieć: „Salomonie! Prześcignąłem Cię!”

Przez tysiąc lat była to największa świątynia na świecie.


Wtedy plażą szły zakonnice. Ach, Teodorka, Teodorka, pamiętasz?


Justynian I Wielki i jego sławna małżonka są świętymi kościoła prawosławnego. Po śmierci Teodory cesarz nigdy już się nie ożenił. A potem przyszła ta, która może połączyć zakochanych na wieczność, a krowy uwalnia od natrętnych gzów.

Połówka nad Bosforem

*

Gosia jeszcze jakiś czas próbowała się nie poddawać jeśli chodzi o ubranie. Porzuciła krótkie spodenki, ale w krajach arabskich już bluzki bez rękawów, z dekoltem, nie ułatwiają kontaktów. A po co jechać taki kawał świata, żeby odbijać się od zamkniętych bram ludzi. Kiedy to człowiek, spotkanie, jest najciekawszą przygodą. Najcenniejszą, niepowtarzalną wartością, której nikt nie może odebrać. Której nie da się zmierzyć, często nawet opisać. Ani powtórzyć.

Można najwyżej zrobić sobie zdjęcie na pamiątkę, chociaż zauważyłam, że z tych najważniejszych spotkań nie mam zdjęć, bo w nich to nie obraz był istotą, a tego, co było najważniejsze i tak nie dałoby się uchwycić na zdjęciu.


Miłość, szmaragd i kot — baśń o przemijaniu.


Wstając na modlitwę w ostatniej chwili zauważył, że w rękawie jego szaty śpi sobie ukochany kot Muezzia. Niewiele myśląc, Prorok Mahomet odciął fragment ubrania, żeby go nie budzić. Kochał tego kota. Ale kiedy zaczął opowiadać Muezzia już siedział mu na kolanach. Skąd Prorok znał historię, która wydarzyła się tysiąc lat po jego śmierci, nawet najstarsze koty na świecie nie wiedzą. A było to tak:


Dawno, dawno temu, pomiędzy Wschodem a Zachodem, pomiędzy dwoma morzami i wieloma pagórkami, na końcu rzymskiej drogi Via Egnatia istniało piękne miasto. W okresie rozkwitu było najpotężniejszym i największym miastem Europy. Mieszkało w nim w zgodzie, w pewnych okresach, nawet do miliona ludzi różnych wyznań i różnego pochodzenia. Osiem wielkich akweduktów doprowadzało wodę dla mieszkańców i stu sześćdziesięciu term w mieście. Główna droga miała dwadzieścia pięć metrów szerokości. Od strony lądu odgrodzone było trzema pasami wysokich murów obronnych i osiemnastometrową fosą, mury miały po osiem i dwanaście metrów wysokości. Z trzech pozostałych stron otaczała miasto woda. Przez wieki było nie do zdobycia.


— Słyszeliście o mieście, które z jednej strony ma za sobą ląd, a z dwóch innych morze?

— O tak, Wysłanniku Boga.

I Prorok rzekł:

Nie nadejdzie godzina Sądu, dopóki nie zostanie ono zdobyte przez siedemdziesięciu tysięcy synów Izaaka. Gdy staną pod jego murami, walczyć będą nie orężem i machinami miotającymi, lecz słowami: Nie ma Boga prócz Allaha.


To nie do końca była prawda. Nie samym słowem.

Po wielu wojnach osłabione Cesarstwo Bizantyjskie, przewidując natarcie, wysyłało liczne prośby o wsparcie, ale Europa nie reagowała. Wierzyli w sławę niezwykłych fortyfikacji obronnych miasta. Nie wiedzieli, że sułtan osmański dobrze przemyślał swoje kroki, zebrał osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy, zbudował dwieście okrętów i skonstruował działa mogące wystrzelić trzystukilogramowe pociski. Był gotowy na wszystko. Kazał przetransportować wielkie okręty lądem i zaatakował od strony, z której nikt się nie spodziewał, od strony zatoki Złoty Róg.

Po dwóch miesiącach oblężenia miasto upadło. W 1423 roku pod murami Matki Kościoła sułtan Mehmed II Zdobywca pokłonił się Allahowi i dziękował za zwycięstwo.


Europa oniemiała. Jak zwykle nie w porę. Pisano, że nigdy nie było i nie będzie okropniejszego wydarzenia. Cesarstwo Bizantyjskie przestało istnieć. Wyparowało jak kropla oceanu z powierzchni muszelki, pozostawiając tylko słone ślady łez.


Turcy nie zburzyli świątyń, dobudowali im minarety, Hagii Sophii również. Pozwolono wrócić dawnym mieszkańcom i rozpoczęto budowę wielkiego pałacu Topkapi, oddzielającego sułtana od jego poddanych. Konstantynopol stał się stolicą Imperium Osmańskiego.


Wielka bizantyjska świątynia w centrum Stambułu, nawet zamieniona na meczet, do dziś boli. Sułtan Ahmed I postanowił wybudować po drugiej stronie placu, na przeciw Hagii Sofi, doskonalszą budowlę. Powstał wspaniały Niebieski Meczet z sześcioma minaretami i trzydziestoma kopułami, z czego główna wznosi się na wysokość czterdziestu metrów. Przez dwieście sześćdziesiąt okienek wpadają do wielkiego wnętrza kolorowe promyczki, żeby gilgać światełkami i rozśmieszać niebieskie roślinki i wzorki płytek, którymi pokryte są ściany. Jest śliczny. Ale wielu uważa, że mimo wszystko, wspanialszy jest trochę starszy — meczet sułtana Sulejmana, tak tego z Wspaniałego Stulecia. I Sulejmanek patrzy z nieba, kiwa głową i się cieszy.


*


Za czasów Sulejmana Wspaniałego imperium Osmanów osiągnęło szczyt swojej potęgi. A on — kochał do szaleństwa słowiankę — Roksolanę. Nazywał ją Hurrem — radosna. Spędzili ze sobą czterdzieści lat, co było niezwykłe na dworze wielkiego sułtana, który rządził światem i tysiącem kobiet w swoim haremie.

Pisał do niej:

„Mój skarbie ukryty na każdym ze światów.
Perło na dnie ruin mojego serca.

(…)

Zmierzam jedynie ku miłości”


Mądry był, ale czy już wtedy znał teorię strun i wieloświatów — naprawdę nie wiem.


Na kolanach Hurrem siedział kotek, bo w imperium jej męża wszyscy, tak jak Prorok, kochali koty. Spojrzała na wielki pierścień ze szmaragdem.

— Ile rozstań już przetrwał? Czy chociaż miłość może trwać wiecznie?


Upadają imperia, pozostaje tylko proch, kamienie i pamięć.


I koty. Bo w tym mieście koty goniły myszy od tysięcy lat i widziały wszystko.

Pałac Topkapi, rezydencja sułtanów przez 380 lat

Przed swoją śmiercią sułtan Sulejman zwany Wspaniałym wypowiedział trzy życzenia:

— Chcę, by moją trumnę nieśli najlepsi lekarze, na całej drodze mają być rozsypane złote monety i klejnoty z mojego skarbca i chcę, by moje dłonie wystawały z trumny.

— Dlaczego tak, Wielki Padyszachu?

Niech najlepsi lekarze niosą moją trumnę, by każdy widział, że nawet najznakomitsi są bezsilni przed obliczem śmierci.

Niech całe złoto, jakie zdobyłem, leży na drodze, by każdy zrozumiał, że bogactwo, które zdobywamy na tym świecie — również na tym świecie pozostaje.

Niech każdy widzi moje dłonie i zobaczy, że nawet sułtan Sulejman odszedł z tego świata z pustymi rękoma.


I pewnie tak się stało, kiedy przyszła ta, która zna wszystkie odpowiedzi, a na niebieskich sawannach kładzie obok siebie koty i lwy tego świata. Ale może taką tylko legendę utkała baśń.


Miasto

Istanbul jest słowem pochodzenia greckiego i oznacza Miasto, Do miasta. Taka nazwa funkcjonowała od wieków, chociaż dopiero w 1930 została oficjalna nazwą dawnego Konstantynopola. Istanbul po turecku, Stambuł to spolszczenie.


W Mieście żyje szesnaście milionów ludzi i ponad milion kotów. Są wszędzie. Żyją na ulicy, mieszkają w różnego rodzaju pojemniczkach, skrzyneczkach, budkach, piwnicach, gdzie się da. Raczej nie w domach. Nie można trzymać kota w domu, tylko po to, żeby móc go głaskać — uważają mieszkańcy. Wypieszczone, zadbane i tłuściutkie, dzikie mruczki wylegują się na dywanach w meczetach i na zewnątrz, na słońcu, a nawet za szybami wystaw najdroższych markowych sklepów. Są stali rezydenci Diora, Channel, Hagi Sofi i Błękitnego Meczetu. Każda rodzina opiekuje się jakimś kotem. Odbywają się wiece protestacyjne, kiedy rządzący próbują oczyścić z nich przynajmniej bardziej turystyczne rejony. Dla psa człowiek jest bogiem, kot jest mądrzejszy, zna prawdziwego Stwórcę i chodzi tylko Jego ścieżkami — mówią w Turcji. A Ceyda Torun nakręciła film o Stambule i jego mieszkańcach, Kedi — sekretne życie kotów.

Mieszkałyśmy w samym centrum i prawie wszędzie mogłyśmy dojść piechotą. To było dla mnie pierwsze takie egzotyczne miejsce w życiu. Odmienna kultura, religia, muzyka, zupełnie inny świat ulicy. W czterdziestostopniowych upałach szczytem mody był jasny prochowiec. Wiele nowoczesnych kobiet, na letnie ubranie zakładała długi płaszcz, prochowiec, zapinany na guziczki, z kieszonkami, kołnierzykiem i paseczkiem. Bardziej tradycyjne nosiły czarne burki oraz większość oczywiście hidżab, chustę zakrywającą włosy, uszy i szyję.


Przynajmniej połowa ulicy zawsze szła w naszą stronę i każdy chętnie pomagał. Do dziwnie ubranych turystek, najczęściej w różnego rodzaju porteczkach, mniej lub bardziej wydekoltowanych bluzkach, z każdej strony radośnie uśmiechały się opatulone materiałami przyjazne twarze muzułmanek. Panowie też byli bardzo mili, chociaż do nich w krajach arabskich lepiej się za dużo nie uśmiechać i nie patrzeć im w oczy. Może to być źle zrozumiane, uznane za zachętę lub prowokację, a Małgorzatka nie szukała odwetu i uspokoiła mnie, że nie będzie nikogo bić. Na razie.

Cały czas byłyśmy jeszcze trochę oszołomione. Co chwilę przebierałyśmy się w inne ciuszki, żeby wędrować boso po dywanach świątyń, wśród tysięcy światełek z kolorowych witraży migających w ogromnych, ciemnych i chłodnych wnętrzach, myśląc o jedynych porządnych sandałkach pozostawionych przy wejściu i o miliardach grzybków zasiedlających zapewne najświętsze podłogi i ich dywany.

Żeby wejść do meczetu, kobiety muszą ubierać takie różnokolorowe pelerynki, na całą siebie i głowę. I oczywiście wchodzi się boso.


Trzeba było się też przyzwyczaić do zainteresowania, jakie budziłyśmy. Tam sprzedawcy nie próżnują, mogą biec za tobą przez pół miasta i ani się spostrzeżesz, już opowiadasz jakiemuś historię swojej rodziny, a przy okazji okazuje się, że w siódmym pokoleniu wstecz byliście spokrewnieni i akurat wuj od strony twojego dziadka pradziadka, który walczył pod Wiedniem, ma tutaj w okolicy sklep i zaprasza na herbatę. Albo jego brat studiował w Rosji, a to prawie jak w Polsce.


Żywiłyśmy się arbuzami i kebabem i zalewałyśmy paskudne, obce bakterie wódką. To podobno ich nie zabija, ale było przyjemne, działało i przypominało ojczyznę. Karmiłyśmy koty i spacerowałyśmy brzegami Zatoki Krowy i Złotego Rogu, zazdrośnie spoglądając na pływające żaglówki.

Orient wirował barwami materiałów, wzorów, zapachem przypraw i egzotycznych kwiatów, ale nie przytłaczał, przynajmniej mnie. Wylegiwał się leniwie obok kotów na dywanach, w tysiącach sklepików, na ulicznych straganach, w barach i restauracjach. Wypuszczał fajerwerki na bazarach. W świetle kolorowych lampionów, malowanej porcelany i podróbek wszystkich możliwych firm świata powiewał tysiącami szali i chust. Spowity słodkim, owocowym dymem z fajek wodnych wwiercał się w mózg świdrami szalonych tureckich bitów, drążąc otwory wypełnione transową muzyką do granic wytrzymałości. I kołysał się łagodnie w rytm nostalgicznych ballad. Zdziwiło mnie, że tej pięknej, spokojnej muzyki było dużo więcej. Na szczęście.

Dużo więcej, niż się spodziewałam, było też „europeiskości”. Począwszy od nowoczesnej komunikacji miejskiej i świetnego stanu dróg.


Jeden dzień spędziłyśmy w niesamowitym pałacu Topkapi. Jadłyśmy śniadanie na trawie, wśród kwiatów w ogrodzie i wylegiwałyśmy się na niebieskim tarasie z widokiem na Bosfor, rozmyślając o bogactwach i haremie osmańskich sułtanów. Tylko harem to trzysta pokoi. Pałac jest jednym z największych obiektów muzealnych świata. Można tam zobaczyć, między innymi, miecze, płaszcz, włosy i zęby proroka Mahometa, niezwykły skarbiec, bibliotekę, kuchnie i całe zaplecze. Miasto w mieście, zamieszkiwane kiedyś przez nawet cztery tysiące osób. Meral Okay może dopiero marzyła o napisaniu scenariusza do serialowego hitu o Sulejmanie, a tam i tak już były tysiące zwiedzających.


W korytarzach majestatycznej Hagi Sophi się zagubiłam. Ale odnalazłam spokój pod ogromnym sklepieniem w nawie głównej, wśród wielkich kolumn, arabskich kaligrafii i mozaik pozostawionych przez bizantyjskich mistrzów, które właśnie odkryto i odrestaurowywano. Wtedy jeszcze Hagia Sophia była muzeum. Erdogan zamienił ją z powrotem w meczet. Teraz wstęp jest ograniczony, a mozaiki zakryto. Tysiące wiernych biorących udział w nabożeństwach w niektórych miejscach skrobie sobie z nudów ściany, może próbując odkryć dawne malowidła.


Wieczorami całe miasto cieszyło się chłodem. Codziennie po modlitwach wieczornych wielki plac niedaleko naszego hoteliku, pomiędzy Niebieskim Meczetem i Hagią Sofią, rozbrzmiewał śmiechem, rozmowami i radością bawiących się do późnej nocy dzieci, a nad brzegami Bosforu tysiące rybaków z całymi rodzinami oglądało odbijający się w wodzie księżyc.

My też długo patrzyłyśmy na wodę, ten księżyc. I na most, którym miałyśmy dokonać wielkiego kroku w naszym życiu — iść piechotą do Azji. Stambuł jest jedynym miastem na świecie, które leży na dwóch kontynentach. Po drugiej stronie Bosforu zaczyna się Azja.


Trudno było się żegnać. Szczególnie z serdeczną obsługą naszego pierwszego hoteliku na tej egzotycznej ziemi, naszego domu, no name, na dachu, w chmurach. Zeynep chciała trochę popracować w Turcji, potem wrócić do swoich dzieci. W notatkach mam pięknie napisane ręcznie, po rosyjsku, imienne zaproszenie do Uzbekistanu.

To marzenie już tyle lat czeka. Przyczajone, ranione wojnami i konfliktami wewnętrznymi, ale wciąż dycha jeszcze. Może kiedyś będzie świat, w którym pojadę pociągiem z Moskwy do Biszkeku, przez Uzbekistan, potem Tadżykistan, Chiny zachodnie, Karakorum Highway do Pakistanu. Może kiedyś będzie taki świat. Może zdążę. Może jakimś cudem dam radę. Chociaż nie wiem, czy podróż w pociągu z Rosjanami będzie jeszcze kiedykolwiek przyjemna. Raczej nie.

Jeśli Twoje marzenia Cię nie przerażają, to znaczy, że są za małe.


W Stambule jest ponad dwa i pół tysiąca meczetów. Z każdego startują w kosmos strzeliste minarety. Jak olbrzymi kolczasty jeżozwierz rozłożone po obu stronach cieśniny miasto żegnało nas pięknym zachodem słońca.

Jednak nie poszłyśmy piechotą. Do Azji popłynęłyśmy promem, przez Bosfor.

Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduje, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji

kontrasty dodają rzeczom piękna

mój umysł będzie wzrastał

Zrób to … Osama


Mohamed hos                       Droga powstaje, gdy idziesz

Po drugiej stronie wsiadłyśmy w pociąg w kierunku Ziemi Obiecanej. Ale najpierw po drodze była Kapadocja.


Oczy patrzyły szeroko, w natężeniu, co najmniej piętnaście minut. Uśmiechałam się do chłopca i jego mamy, ale siedziałam cicho, bo miałam nadzieję się przespać. To musiały być tortury. Takie dziwadła. Jedna prawie goła, bluzka bez rękawów, włosy na wierzchu. Obie w męskich spodniach. Plecaki. W końcu ciekawość zwyciężyła, pokonał nieśmiałość i eksplodował:

— What’s your name?

— Ewelina. What’s your name?

— Burak.

— Ile masz lat? Popatrzył na mamę. Ok. Tego jeszcze nie braliście. Brother? Pokazałam na młodszego chłopca obok.

— Yes. Ismael.

— Chodzisz do szkoły w Stambule?

— Nie, Kayseri.

— O, to spędzimy razem całą drogę.


No i tak to się zaczęło. Przy pomocy rak, nóg, dźwięków, obrazków i pojedynczych słówek po angielsku, które znał Burak, przegadałam z jego mamą kilka godzin. Utworzyliśmy w moim zeszyciku podręczne rozmówki tureckie dla Polaków, a kiedy Małgorzata się przebudziła, miałam całe ręce pokryte malowidłami z hny, jak arabska panna młoda. Niestety pana młodego nie było widać na horyzoncie. Jechałyśmy w wagonie dla pań. Tylko kobiety i dzieci.


To nie był ekspres, za to chyba najtańszy pociąg w całym układzie słonecznym i całkiem niezły standard.

— Burak Mohamed hos.

Ok. Może wyliczanka dla dzieci.

— Burak Mohamed hos.

— Hos??? wąż gumowy??gospodarz??? Hosanna, hostel, hospicjum, hospodar. Nie, nie ten język. Hos, hos. Może horse?

— Horse?

— Yes, hos.

I Burak pięknie zawierzgał jak konik. Tylko jeszcze nie wiedziałam, dlaczego do tego machał rękami. A potem fruwał Ismael. I było wesoło.


Pod koniec podróży dosiadły się do nas dwie dziewczyny w prochowcach. Wtedy już mówiłam do nich po turecku i to też było wesołe. Dziewczyny mówiły trochę po angielsku. Dowiedziałyśmy się, że Burak to imię skrzydlatego konia Mahometa, na którym odfrunął do siódmego nieba. Ostatecznie też ustaliłyśmy, skąd właściwie przyjechałyśmy, żadne Poland — Holand, po arabsku Bulanda. I od tej pory nikt już nie miał wątpliwości.


Przed wyjściem z pociągu mama ubrała na swoją sukienkę z długim rękawem czarną burkę, dziewczyny dopięły pod szyją płaszczyki, a ja wycisnęłam z potu chustkę, którą miałam na głowie.


Kraina pięknych koni


Nie było już autobusu. Do stolicy Kapadocji podjechałyśmy stopem i od razu skierowałyśmy się na obrzeża, na pobliską górkę, z której migotały do nas światła. Z dołu — z maleńkich okienek domków wykutych w skale. I z góry — od gwiazdek.


O świcie obudził nas głośny szum. Kiedy otworzyłam oczy, Gosia już siedziała i nad jej głową wschodziło olbrzymie słońce w biało — niebieskie pasy. Ledwo przebudzone, choć jakby wciąż śniąc, patrzyłyśmy oniemiałe na skąpany w pierwszych promieniach słońca surrealistyczny krajobraz. Ciepło i złoto lało się na ziemię, a z wszystkich pobliskich pagórków właśnie startowały wielkie kolorowe balony. Magia zatrzymała nam oddech i sparaliżowała mimikę twarzy. Z jamy ustnej utworzyła się czarna otchłań gotowa ugościć wszystkie akurat przelatujące muszki. I gotowa na krzyk. Dźwięk jednak nie był tak odważny, nie śmiał dotknąć tego świtu, nawet nie mrugał. Tylko patrzył. Lśnił w słońcu, w bezruchu, czekał, bał się, że sen minie. Zachwyt pozostał niemy. Jak duchowa Komunia.

Aż po horyzont lekkie powiewy wiatru delikatnie muskały dziesiątki wzorzystych pąków nad dziwnymi szpiczastymi kamiennymi domkami i kolorowymi skałkami doliny. Oddalały się powoli, ale jakby wisiały w powietrzu. Jak z obrazu Salvadora Dali. Czas, jeśli istnieje, na pewno też się zatrzymał, Bóg cudownych przebudzeń ziewnął i obrócił się na drugi bok, uśmiechając się pod wąsem.


Nie spodziewałyśmy się spektaklu. Spałyśmy na górce, pod jakimś drzewem, nawet nie wiedziałyśmy dokładnie gdzie.


Kapadocja to region w centrum Anatolii, w środkowej Turcji. Około 60 milionów lat temu w wyniku erupcji okolicznych wulkanów cały obszar został pokryty popiołem, który zmieszany z piaskiem utworzył podatne na działanie czynników zewnętrznych skały tufowe. Przez następne miliony lat woda i wiatr wyrzeźbiły w miękkich skałach bajeczny krajobraz niezrozumiałych do dziś kształtów. Mówią o nim krajobraz księżycowy. Ja myślę, że to dużo więcej. To mapa. Tak może wyglądać jakaś odległa planeta, do której jeszcze nie dotarliśmy. Jakaś Tatooine. Obietnica, która budzi tęsknotę za tym, co niezrozumiałe i nieznane, a jednocześnie takie bliskie. Tysiące skalnych form opowiadają swoje niezwykłe historie, które, mam nadzieję, człowiek odczyta, zanim znikną i zostaną rozmyte przez deszcze.


Już w starożytności ludzie pokochali te baśnie. Zaczęli drążyć swoje opowieści, domy, klasztory i całe miasta w skałach. Chronili się tam, czasami nawet bardzo głęboko, do 80 metrów pod ziemią, przed niebezpiecznym światem Ziemian. Najpierw Rzymian, potem muzułmanów. W podziemnych i skalnych miastach mieszkały tysiące osób i zwierząt. Budowali tunele, świątynie, cmentarze i mieszkania nawet do czterdziestu pięter w głąb. Były tam szyby wentylacyjne i studnie zasilane podziemnymi rzekami. Możliwe, że kiedyś funkcjonowało tam nawet czterysta, połączonych ze sobą, niedostępnych z zewnątrz, podziemnych miast. Aż trudno uwierzyć, że budowniczymi tych systemów byli ludzie.


Kapadocja jest też wspomniana w Dziejach Apostolskich. Tamtejsza ludność jako pierwsza poznała Ewangelię z ust Galilejczyków już niedługo po Wniebowstąpieniu. W samej dolinie Göreme jest 360 wykutych w kamiennych stożkach, najczęściej jedno lub kilkuosobowych, maleńkich kościołów bizantyjskich. W wielu zachowały się kolorowe ściany pokryte freskami. Od antyku do średniowiecza był to ważny ośrodek chrześcijaństwa, miejsce tworzenia się wspólnot anachoretów, pustelników, którzy drążyli sobie małe mieszkania w pojedynczych skałkach i całe mieszkalne bloki, z setkami otworów, w zboczach gór. Lub mieszkali w podziemnych miastach. To tam kształtowała się idea życia klasztornego. Można było tego dotykać. Chłodne ściany skał jakby wciąż oddychały wiarą pierwszych chrześcijan.


Dwa dni wałęsałyśmy się po okolicy, zwiedzając różnokolorowe doliny o ciekawych nazwach. Jedna szeroka, wyczarowana w białym piaskowcu, odbijała bardzo lśniące jasne światło, które aż raziło w oczy. Dolina Biała. Była też Dolina Wyobraźni. Można tam zobaczyć wszystko. Było tak gorąco, że ja widziałam góry lodowe, miśki polarne i kamienne foki. Małgorzata puchary z pomarańczową oranżadą i lodowatym szampanem. Nienawidziłam jej za to. Do picia miałyśmy najczęściej ciepłą wodę niegazowaną. Czasami z jakimś sokiem.

Najbardziej szczegółowo przeszukiwałyśmy Dolinę Miłości. Nurkowałyśmy w tysiącach norek i dziurek w różowych skałkach i tym co po nich zostało, ale znalazłyśmy tylko parę dawnych kościołów. Kapadocja odebrała aurę. W którymś korytarzu tak się walnęłam w głowę, że zrobiło mi się niedobrze. Chyba miałam wstrząs mózgu. To nic. W największy upał leżałyśmy w chłodnej norce z widokiem na dolinę sterczących w niebo skalnych tufowych grzybów. Miejscowi nazywają je „kominami duchów”. Turyści „doliną penisów”. Patrząc na wielkie kamienne członki, uśmiechałyśmy się do myśli o życiu tętniącym kiedyś, lub może wciąż, gdzieś w kosmicznych miastach. Ci ludzie chyba musieli być tam szczęśliwi. Tyle już lat, a w powietrzu wciąż unosił się spokój.

Na ostatnią noc zeszłyśmy do cywilizacji, żeby rano szybko złapać jakiś transport dalej. Poszłyśmy odebrać rzeczy zostawione w przydrożnym barze i coś zjeść.

— Gdzie spałyście?

— Na górce. Lubimy ładne widoki.

— W namiocie?

— Nie, przecież nie padało. I jest gorąco.

A takie spotkałyscie? Jest tu tego mnóstwo. I wesoły właściciel baru wyjął z pudełka jakiegoś chrząszcza, w paski jak stonka. Wielkości dłoni.


Odechciało mi się jeść.


Te co skaczą i brykają. Dwie kobiety i ich zwierzęta

Każdy nowy dzień zaczyna się nocą.

W mojej wyobraźni to miało wyglądać tak:


Robiło się już ciemno. Stąpałyśmy ledwo dotykając ziemi, po cichu, jak Don Pedro z krainy deszczowców karamba, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Miałyśmy zamiar rozbić się gdzieś niedaleko, w miasteczku, na jakimś nie rzucającym się w oczy ciemnym boczku. Ale coś poszło nie tak. Mamma mia.


— Ooo piesek. Jaki słodki. Skąd się tu wziąłeś? Czekałem na ciebie cały dzień — mówiły mądre oczka. Nie mogłem się doczekać — merdał z miłością ogonek.

— Ooo drugi piesek. Kolega? O i trzeci.


Po chwili kroczyłyśmy środkiem miasteczka, otoczone sforą podskakujących i hałasujących bezpańskich psów. Znam taką jedną Beatę, która na pewno zorganizowałyby im jakiś hotelik all inclusive. A może nawet lot balonem. My robiłyśmy się raczej przestraszone. Mieszkańcy pewnie zaczęli się zastanawiać, dokąd te kobiety zabierają wszystkie nasze psy. Ku ich zadziwieniu nie było to w kierunku kempingu czy kwater. Wśród pisków i podskoków całe nasze stado wesoło brykało za miasto. Z dwadzieścia kundli albo więcej, różnej wielkości i temperamentu. W tym kilka naprawdę wielkich. Chyba nauczyły się, że turyści z plecakami oznaczają wyżerkę.

Nie były agresywne, ale było ich zdecydowanie za dużo.


Na pierwszej lepszej polance, ogarniając się od ciekawskich i pewnie głodnych burków, szybko rozbiłyśmy namiot i zamknęłyśmy się w środku. Pieski wiernie rozlokowały się wokół. Każdy hałas z oddali powodował, że wszystkie zaczynały szczekać. Na nas nie szczekały. Ok. Chyba nas pilnują. Byłoby nawet nieźle, gdyby nie to, że akurat poczułam na sobie jakieś spore psie cielsko, które próbowało ułożyć się do snu po drugiej stronie ścianki namiotu i właśnie odkryło jakąś puszystą kanapę.


Kurde. Misiek, nie pchaj się! Zaczęłam też się rozpychać, broniąc swojego terytorium snu. Ani drgnął. Był gorący, ciężki i dyszał. Przesunęłam się do Małgorzaty. A ona do skały. To był błąd. Misiek z miłością przytulił się do mnie.


W tej podróży od początku coś wisiało w powietrzu. Eros świrował wokół nas jak pijany derwisz. Różnica polegała na tym, że Gosia robiła furrorę wśród panów, na mnie leciał wielki turecki pies.

Kubusiu, jak się pisze „miłość”? —

Prosiaczku, miłość się nie pisze,

Miłość się czuje.


Dobra, śpimy. Misiek zaczął chrapać. Ja pird. Weź śpij w tych upałach z taką gorącą, oddychającą kołdrą, która chrapie. W namiocie. Po co ja się dałam wymalować tą hną. Kubusiu, ratuj! — piszczałam cicho jak prosiaczek, żeby nie budzić burka.

Dobra, niech lepiej śpi. Włożyłam sobie korki.


Kiedy wydawało się, że już usypiam, coś się wydarzyło w mieście. Całe nasze stado zaczęło wyć. Z wyjątkiem mnie i Małgorzaty. Chociaż nie dużo brakowało. Nie wiem, co może się stać, żeby wszystkie psy w mieście wyły do samego rana. Nie szczekały. Wyły. A Misiek najgłośniej, ale mnie nie opuścił, za to przynajmniej przestał się pchać. Nie chciałabym przeżyć drugi raz takiej nocy.


Kapadocja została nazwana kiedyś w języku perskim i znaczy kraina pięknych koni. Żadnego konia tam nie widziałyśmy. Ani nawet kota. Albo nie pamiętam. Tylko pieski. Mamma mia, herbu zielona pietruszka, karamba. I nawet nie wiem, jak Misiek wyglądał, bo rano wszystkie zniknęły. Pewnie poszły odsypiać w cieniu.


*

Na lot balonem nie było nas stać. Często tak jest. Podróż uczy wybierać, decydować, co jest ważniejsze, rezygnować i odpuszczać. Tak jak w życiu. Nie można mieć wszystkiego. Czasami boli. Ale też oczyszcza i uwalnia. Trzeba wyzbyć się pragnienia i pozostać szczęśliwym. Na przykład po to, żeby móc jechać dalej.

To jest wolność.

Wnętrze jednej z dziurek w Dolinie Miłości, freski bizantyjskie.

Droga do Syrii Znajdź swój spokój i wszystko się ułoży


Pięknie by było, nawet gdybyśmy zostały dwa miesiące w Turcji, ale, chociaż trudno było w to uwierzyć, cały Bliski Wschód czekał. A właściwie, może lepiej powiedzieć, z niedowierzaniem wypatrywał nas z każdej możliwej strony.


Główne ataki zawsze następowały przy pomocy bezpośredniego autobusu ze Stambułu. To było dosyć proste. My byłyśmy już 1000 kilometrów dalej. Przerobiłam mapę. Jest kolej. Super. Dojedziemy do najbliższego granicy miasta Gaziantep. A potem?? Potem była czerwona linia na mapie, która oznaczała granicę z Syrią. To chyba dobrze.


Dotarłyśmy na dworzec kolejowy w Kayseri. Było okropnie gorąco, a pociąg do Gaziantep był dopiero wieczorem. Więc pojechałyśmy nad morze.

Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduję, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji

kontrasty dodają rzeczom piękna

mój umysł będzie wzrastał

Zrób to

Ja rozumiem, że jest coś innego … Osama

                                       *

I tylko taką mnie ścieżką poprowadź


Nadmorski bulwar w Mersin ciągnął się w nieskończoność. Wzdłuż brzegów nowoczesnego miasta skrupulatni architekci pedantycznie zaplanowali bardzo szeroką, betonową patelnię poprzekładaną pasami trawy, chodnikami i ścieżkami rowerowymi. Widać było, że niedawno, bo malutkie posadzone na trawnikach palmy jeszcze nie dawały żadnego cienia. A może nie podobało im się otoczenie, dlatego nie rosły. Smagane wiatrem od morza, samotne na betonowym pustkowiu, dziwiły się ludziom.

Za to tłumy kuracjuszy wydawały się zupełnie zadowolone. Pomiędzy budkami z jedzeniem, balonikami i pamiątkami znad morza, smażyli się w rytmie disco, spacerując tam i z powrotem bez celu. Mężczyźni w długich spodniach, kobiety w długich szatach. I dwie turystki z Europy. Dziękowałam Bogu, że Gosia nie chciała paradować w stroju kąpielowym. W lipcu pogoda w Mersin nie ma litości. Jest 50 stopni i bardzo duża wilgotność.


Robiło się ciemno. Nie było plaży. Długo szłyśmy kilometrami uporządkowanego, eleganckiego świata z tysiącami świateł i ludzi, z nadzieją znalezienia jakiegoś sympatycznego miejsca na nocleg. Ale nie było szans. Już myślałam, że będziemy spać na ławce, pod latarniami, albo chodzić do rana. Zaczęłyśmy wracać.


Z jasności bulwaru wywabiła nas jakaś spokojna muzyka. Podążyłyśmy za nią po wąskim pomościku w noc morza. Otoczyła nas czerń. Tylko muzyka stawała się coraz wyraźniejsza i piękniejsza. Jak śpiew Syren. Jak smutek w Boże Narodzenie daleko od domu, płynęła z głębi i kołysała falami.


Na końcu pomost zakręcał. Na może półtorametrowej szerokości powierzchni leżało lub siedziało kilkanaście osób, pomiędzy nimi bawiły się małe dzieci, bez kapoków i nie były na sznurkach. W całkowitej ciemności, pod gwiazdami, daleko od świateł, upału i odgłosów lądu, ułożyłyśmy się do snu obok pana z parasolką, na wózku, który był źródłem muzyki. Całą noc szumiały fale w rytm nostalgicznych tureckich ballad. Nie wiem, o czym były, ale ten pan miał świetny gust. Nikt nie rozmawiał. Wszyscy słuchali. Nawet dzieci były cicho. Po to się podróżuje.


Świt zabrał ludzi. Pozostał tylko pan z parasolką, który chyba tam mieszkał, bo przy wózku miał przyczepione bardzo dużo bagaży, my i jakiś gość w białej koszuli. Próbowałyśmy się jeszcze trochę przespać. Kołysała sny poranna bryza, spały jeszcze mewy, ślimaki i miasta. Ile razy otworzyłam oko, „biała koszulka” czuwał. A niech czuwa.


Kiedy dosięgnął nas już gorąc poranka i trzeba było ruszać dalej, „biała koszulka” ruszyła za nami. No to próbowałam nawiązać rozmowę. Ale nic. Po prostu za nami szedł. Ledwo się dowiedziałyśmy, jak miał na imię. Mohammad. W którymś momencie, kiedy zrozumiał, że planujemy iść do centrum piechotą, koniecznie chciał nam zamówić taxi, bo to było bardzo daleko. Nie dałyśmy się. Do pociągu do Gaziantep miałyśmy jeszcze dużo czasu. No to Mohammad się poddał i zabrał z mojej ręki nasz namiot. W trakcie postoju na ławce — nagle zniknął. Kurcze, nawet się nie pożegnał — myślałyśmy. A on po chwili wrócił z paczką ciastek, którą kupił w sklepie. Potem jakoś zaciągnął nas do swoich znajomych, do nadmorskiej kafejki. Dostałyśmy kawę i śniadanie: omlet z pomidorkami i pitą. A wszystko na migi, przy pomocy tysięcy uśmiechów. I za nic nie chcieli zapłaty.


Zostało mi pamiątkowe zdjęcie z Mersin, jakiś turecki macho w białej koszuli podąża krok za mną i w ręce niesie nasz namiot.


Na Wschodzie nawet w największym piekle nowoczesności ludzie zawsze gdzieś stworzą jakąś przestrzeń na oddech. To pewne. Czasami trzeba długo iść i nie można się poddawać. Warto.


I tylko taką mnie ścieżką poprowadź, gdzie śmieją się śmiechy w ciemności. I gdzie muzyka gra.

Muzyka gra …

Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduje, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji

kontrasty dodają rzeczom piękna

mój umysł będzie wzrastał

Zrób to..

Ja rozumiem, że jest coś innego

z, z, z

Nie słyszysz? … Osama

Gazantiep

Gazantiep to starożytne miasto położone blisko granicy z Syrią, obecnie mieszka tam 1,5 miliona ludzi, w tym pół miliona to Syryjczycy. Nie tylko ludzie, uciekając przed wojną, próbują się przemieszczać na zachód od tych rejonów, tutaj na zachód prze cała arabska płyta tektoniczna, która walczy, ściera się i zderza z dwoma innymi: anatolijską i afrykańską. Jest to jedno z najbardziej niestabilnych sejsmicznie miejsc na naszej planecie. W 2023 w wyniku mega trzęsienia miasto legło w gruzach. Całe dzielnice zniknęły, zginęły tysiące ludzi. Podobno Turcja przesunęła się wtedy o trzy metry. Kiedy my tam dotarłyśmy tylko zaatakowały nas jakieś miniaturowe, bezlitosne muszki. Dobrze mieć szczęście.


Było bardzo wcześnie, ale mężczyźni już wracali z modlitw w meczetach. Wydawało się, że granica z Syrią jest za miastem. Pokazałam naszą świetną, malutką mapę Bliskiego Wschodu jakiemuś człowiekowi i próbowałam wytłumaczyć, że chcemy jechać do Aleppo. Pan zaczął kręcić kartką w kółko. A, ok, Syria — Siria — pomachałam ręką do przodu. Zawołał kolegę. Po chwili nad naszą mapą debatowała cała okolica. Kilkunastu mężczyzn o czymś żarliwie dyskutowało. Na mapę patrzyli do góry nogami. Ale z wielkim zaangażowaniem.

Nie miałyśmy wyjścia, nic ciekawszego się nie trafiało. Nikt nie mówił po angielsku. Panowie się kłócili, zastanawiałyśmy się, czy w ogóle jeszcze zajmują się nami, czy obstawiają już jakiś najbliższy mecz w okolicy. W końcu się zdecydowali. Zaprowadzili nas na coś w rodzaju dworca dla małych busików. Wszyscy tam z nami poszli. Z piętnastu. Tylko dwóch dziadków zostało, bo nie mogli nadążyć. Kazali wsiadać do jakiegoś samochodu, na którym coś było napisane, ale nic nam to nie mówiło. Cały czas mówili Halep, Halep. A my do nich Sirie? Siria? Ale mogłyśmy równie dobrze mówić Syria, Syria — po polsku. Dobrze nam się do siebie uśmiechało.


Wszyscy panowie byli bardzo weseli i mieli długie zakręcane wąsy, a kierowca naszego busika jeszcze do tego kowbojski kapelusz. Innych opcji nie było. Pojechałyśmy z wesołym tureckim kowbojem w nieznane, zastanawiając się dokąd.

Na nieznanych wodach piachu

Więc musiałem zostać na Bliskim Wschodzie, w jego wojnach i konfliktach, które prawie się kończą, kiedy zaczynają się od nowa. Syria, dom bitew i wojen… Moja ojczyzna, mały kraj, 185.000 km ² — nie wiem skąd bierze się miejsce dla wszystkich tych sporów w czasie i przestrzeni. Osama


Pruliśmy po nowoczesnej, gładkiej nawierzchni, pośród pięknej scenerii, razem ze słońcem. Dosiadło się kilka osób, grała muzyka, kowboj śpiewał. Po godzinie szkoda było wysiadać, gdziekolwiek byłyśmy. Kierowca nas wyściskał, gilgając wąsami po policzkach. Pożegnał nas jak najlepszych kolegów, z kobietami nie ma w zwyczaju się tak spoufalać. Trochę sobie poużywał, ale to był najwyraźniej koniec. Zostałyśmy na głównej ulicy jakieś osady. Ulica była z piachu. Po dwóch stronach drewniane sklepiki jak na Dzikim Zachodzie. Powinni byli pojawić się kowboje i Indianie.


Zamiast tego otoczyły nas dzieciaki, po nich podeszli wąsaci panowie. I co???? My, że Sirie, Sirie??? Pomachałam ręką. Pokiwali głowami. Nie. Nie. Nie. Nie da rady. Zamknięte.


Zrozumiałyśmy, że chyba jest jakiś problem. Nie puszczą nas???? To nie tu jest granica? To gdzie? Ale nikt nie mówił po angielsku. Usiadłyśmy na krawężniku, przy piaskowej ulicy. Czas często sam potrafi rozwiązywać sprawy.


Wiadomość spoza życia

Kiedy umrę, nie chcę tradycyjnego pogrzebu, z przemówieniami przez mikrofon. Nie chcę, jako umarły, przeszkadzać światu. Śmierć jest nagła i egoistyczna. I może zdarzyć się w każdym momencie. A kiedy przychodzi, nie tłumaczy się i nie daje ostrzeżenia. Więc kiedy przyjdzie czas rozdzielić nasze drogi… Chcę już teraz podziękować tym, którzy stoją nad moim grobem, moim kochanym i drogim.

I przepraszam tych, których obraziłem, celowo lub nie. Osama


Dzieci ciekawie rozsiadły się wokoło gotowe na opowieści z dalekich krajów. Tylko w jakim języku? Najstarszy chłopak przyniósł na tacy szklaneczki z herbatą. Wspólne picie herbaty symbolizuje więź, więc na krawężniku przy drodze rozpoczęła się uczta. Próbowałyśmy się porozumieć, okazało się, że coś tam kuma, jakby powiedział, że ludzie tędy nie przekraczają granicy, nie obcokrajowcy, mogą nas nie wpuścić, jeszcze na dodatek kobiety. Same. Herbata była bardzo dobra. I bardzo słodka.


O Syrii wiedziałyśmy tylko tyle, że jest na naszej drodze, musimy ją przejechać i że trzeba uważać — jest państwem policyjnym, lepiej unikać przedstawicieli władzy, którzy jak im się coś nie spodoba mogą zrobić wszystko. Na przykład można znaleźć się w więzieniu, tylko dlatego, że policjant chce dostać łapówkę. Od 1963 roku w Syrii cały czas panował stan wojenny. Nie było o czym żartować, ale wiedziałam, że turyści tam jeżdżą.


Co mogę powiedzieć wszystkim syryjskim matkom, których łzy ani na moment nie opuszczają oczu i od długiego już czasu są tylko substytutem płaczu ich dzieci. Chciałbym otrzeć łzy wszystkim osieroconym syryjskim dzieciom. Jak najbardziej tylko potrafię. I powiedzieć im: Utrzymujcie silną wiarę! To jedyna dostępna rzecz, która może pomóc. Osama


Przeniosłyśmy się do cienia, jakiś pan postawił stoliczek i pokazał nam garnek z jedzeniem. Ok. Dostałyśmy coś pysznego. Cokolwiek to było. I znowu herbatę. Przyjął zapłatę i z nas nie zdarł, poczułyśmy, że ma jakiś pomysł. Zebrało się kilka osób, zrozumiałyśmy, że możemy pojechać taksówką, ale musimy zapłacić tam i z powrotem, jak nas nie wpuszczą, nic nie poradzą. Ustaliliśmy cenę. Była uczciwa. To byli dobrzy ludzie, do granicy było jeszcze podobno 10 kilometrów. Dziesięć kilometrów po piachu, rozpadającym się samochodem przez pustynię, tak to trzeba nazwać.


Nie widzę możliwości, w jaki sposób mój kraj mógłby wydostać się z tego zwariowanego koła wojny, wojny z agencjami, regionalnymi siłami i międzynarodowymi mocarstwami… Zwykli ludzie muszą znosić wielkie straty i płacić za to rachunki. Dla zwykłych Syryjczyków … żadne słowa nie wystarczą … Nie mam dla Was słów… Nie mam dla Was pocieszenia… Nie mam pocieszenia dla Syryjczyków. Osama


Gdzieniegdzie spod piachu wyłaniała się droga, gdzieniegdzie wysychał jakiś mały krzaczek, dojechaliśmy do bramy z budką, pośrodku niczego. Nasz kierowca dosyć długo rozmawiał z żołnierzem, który okupował budkę. Pojechaliśmy dalej. Pojawiło się kilka budynków i ludzie. Żadnych zrozumiałych napisów.


Na ziemi, na piachu, siedziało z czterdzieści kobiet, wszystkie w czarnych burkach, obok autobus. Jakby ich gdzieś wywozili. Na głowach miały czarne kaptury, oczu nie było widać, ale wśród czerni mignęły kilka razy uśmiechnięte twarze i białe ząbki. Nazwałyśmy je irańska wycieczka.

— Może nas za chwilę też posadzą na ziemi i tak ubiorą — strzelała z łuku Małgorzata.

— Ciekawe, gdzie w ogóle jesteśmy, może jedziemy do Iranu — odpaliłam granatnik.


A nasz chłopak zniknął w budynku z naszymi paszportami i długo nie wracał. Nawet nie było mi gorąco. Pewnie pot mi sparaliżowało.


A maszyna tyranii kręci się i kręci

I nie produkuje niczego tylko przemoc

Niech ktoś zatrzyma tego lunatyka i nauczy go, gdzie są granice

Ale on kręci się i kręci

I nie produkuje niczego poza nienawiścią

Dzień i noc rozprzestrzenia tylko zło

Hipokryta i wróg

Inżynier historii

Mechanik kryzysu …

i co dalej …? Osama


Nasz kierowca wrócił, kazał iść za sobą. Wszystko chyba już tam wszystkim poobjaśniał, może zdecydowali, że nie jesteśmy bardzo groźnymi szpiegami, celnik, nie patrząc nam w oczy, coś pomlaskał, przybił pieczątkę w dziwne znaczki, nasz chłopak popchnął nas do drzwi wyjściowych na drugą stronę i pomachał, pięknie się uśmiechając pod wąsem. Mohammad miał na imię.


— Ej, zaczekaj, gdzie idziesz? — kazał szybko uciekać, wciąż się uśmiechając i machając na pożegnanie.

— Zaczekaj. I co teraz?? Wołałyśmy do niego po polsku. Jak do Pana Boga. Chociaż czułyśmy, że lepiej nie robić zamieszania.


Wszyscy jesteśmy przegranymi.


Drzwi otworzyły się w ogrom pustyni. W oddali jedna duża palma. I nic więcej. Jesteśmy jeszcze w Turcji??? Trzeba iść dalej i będzie granica z Syrią??? Czy co? Ale gdzie iść? W którym kierunku?? Horyzont był pusty. Jak okiem sięgnąć białawo — różowy falujący gorąc. Jak pogniecione, wypłowiałe, stare prześcieradło.


Czy jest jakiś wygrany w tej bratobójczej wojnie?


Na wszelki wypadek nie chciałyśmy wracać, mrużąc oczy ruszyłyśmy w kierunku jedynego możliwego punktu. Palmy.


— Nawet jeśli jesteśmy w Iranie, to przynajmniej nas jeszcze nie porwali. Jesteśmy tu same. W oceanie piasku.

Usiadłyśmy pod drzewem, wypatrując rekinów.

— Ile mamy wody?

— Myślisz, że będziemy tu spać?

A palma nic. Tylko zwisała liśćmi prawie do ziemi. Bo to stare, mądre drzewo było.


To bardzo bolesne, kiedy zagraniczni znajomi mówią ci: Bądź silny! Nie mają pojęcia jak okropna jest wojna, tu w Syrii, jak trudne są warunki życia i wszystko przez co przechodzisz. Leczenie siebie po tych przejściach jest moim priorytetem numer jeden, ponieważ wiem na pewno, że będziemy musieli jeszcze cierpieć, i cierpienie nie będzie miało końca.

Ale nie pozwolę, żeby mnie to złamało. Adwokat Osama.


Jak nic siedziałyśmy w luku Davy’ego Jonesa. Teraz to wiem. Nie wiedziałyśmy tylko, że tam kamienie potrafią chodzić i mogą nas gdzieś przenieść. Ąle nie było problemu, bo nie było kamieni. Tylko piasek.

— Trzeba poczekać. Coś się wydarzy. Może przypłynie jakiś okręt albo rycerz na białym koniu.

— Lepiej by było na wielbłądzie.

— Jakby nie było, to wojsko z tych budynków chyba wie, że tu jesteśmy. Może ktoś gdzieś będzie jechał, jakimś czołgiem lub jeepem.


Na horyzoncie zaczęło się coś dziać. BURZA PIASKOWA??? Nie, to było za małe. Chyba. Przybliżał się kurz.


Dieta wampira

Kucharz śmierci i zniszczenia

w swojej własnej kuchni

przygotowuje swój posiłek dnia

Specjalne danie zaprawione trucizną nienawiści i złości

panierowane w cierpieniu i złamaniu

pieczone w ogniu piekielnym

Powstaje z ciała jego brata człowieka

Kucharz śmierci i zniszczenia.

Zupa jest już gotowa.

On przygotowuje posiłek na jutro.

Bardziej niebezpieczny niż jad węża

Sięgający nieba wyżej niż ślina kobry

Ha ha ha … Zaprasza nas na lunch! Osama


Przybliżał się niewielki obłok pomarańczowo-różowego kurzu, zwieńczony połyskującym w słońcu metalowym dyskiem. Coś srebrnego leciało w powietrzu, pozaziemski obiekt zdecydowanie sunął w naszą stronę i słychać było coraz wyraźniejszy hałas. Kiedy kurz opadł pojazd ukazał się w całej okazałości. Oniemiałyśmy. To musiał być taki miraż. Ostatnie czego się spodziewałyśmy to, że po tym piachu przyjedzie pod naszą palmę, na środku pustyni, autobus. Prawie normalny. Taki jaki wozi amerykańskie dzieci do szkoły, tylko srebrny, odrapany, otwarte szyby, a w środku mnóstwo piachu. Może nawet kiedyś był żółty. Jak kurczak.


— Siria??? Sirie??? — gadały nasze głowy do fatamorgany z nadzieją.

Ale kierowca srebrnego cuda patrzył na nas przez chwilę zdziwiony, a potem ruszył piechotą w stronę budynków. Może też myślał, że spotkał kosmitów. Lub coś mu się przywidziało z gorąca.


Jeśli o mnie chodzi będę pływał w świetle

I spowoduje, że będzie ono zalewać przebaczeniem

kulturą przebaczenia i akceptacji

kontrasty dodają rzeczom piękna

mój umysł będzie wzrastał

Zrób to..

Ja rozumiem, że jest coś innego

z, z, z

Nie słyszysz?

Ja słyszę inność … Osama


Jechaliśmy najpierw po piachu, a cały wszechświat trzymał siłą woli nasze srebrne cudo w całości, nadając mu kształt autobusu. Trzeszczały wszystkie ścianki, skrzypiały siedzenia, zgrzytał piasek w zębach i zębatkach. Nawet kierowcę zalewał pot. Zabrał nas za darmo, bo nie miałyśmy żadnych pieniędzy, które go interesowały. Ale się nie uśmiechał. Rozluźnił się dopiero kiedy dojechaliśmy do normalnego asfaltu. Na drogowskazach zaczęły się pojawiać nazwy Halap, Damascus. Wjeżdżałyśmy do jakiegoś dużego miasta. Chyba byłyśmy w Syrii.


Co bardzo dziwne, do samego końca jechałyśmy w autobusie same. Chyba syryjskie policyjne państwo wysłało po szpiegów z kosmosu specjalną limuzynę. Albo nasz Anioł Stróż tak działał. Wszystko było możliwe.


Aleppo

Wysiadłyśmy na wielkim dworcu autobusowym z napisem Halap. Obok była angielska nazwa: Aleppo. To był piękny widok. Niewiarygodny. Do dziś kocham ten wyraz, ten zlepek liter. Miasto, które przywołuje w pamięci magię, która nas wtedy prowadziła. I rodzi ból, kiedy myślę o nim teraz. Największe w Syrii, zbudowane z białego kamienia domy, w języku staro — syryjskim nazwa oznaczała prawdopodobnie białe.


When the glory is broken / Kiedy chwała zostaje złamana


To nie do uwierzenia. Jestem w Aleppo. Jednym z najważniejszych metropolii starożytnego świata, niekoronowanej stolicy Wschodu. „Florencji” światowej kultury. Jednym z najbogatszych finansowo i duchowo miast świata, znajdującym się w centrum ludzkiej uwagi przez ponad trzy tysiące lat. Aleppo — nieśmiertelnej ikonie, w której tworzył się duch architektury Wschodu. Razem z bliźniakiem Damaszkiem centrum religijnego kalifatu, w ósmym wieku najpotężniejszego państwa świata.

Najpiękniejszym mieście w Sułtanacie Osmańskim, po Stambule. Najczystszym i najbardziej luksusowym. Stolicy bogactwa, dobrobytu, najlepszej żywności, najpiękniejszych kobiet, najlepszych bazarów, najwspanialszej twórczości, piosenek i wierszy. Ważnym centrum religijnym dla trzech religii: judaizmu, islamu i chrześcijaństwa. Miasta miłości, tolerancji i braterskiej przyjaźni.

Nauczycielu cywilizacji dla cywilizowanego świata. Tu powstały pierwsze studnie miejskie, łaźnie, kanalizacja, galerie sztuki i bary. Muzeum Wschodu na otwartym powietrzu, które wskazywało i uczyło sztuki nowoczesnej inżynierii, architektury i planowania miast. Aleppo, matka sztuki i literatury. Miasto muzyki, skrybów, przewodników duchowych i kreatywności.

Miasto złota… Na światowym rynku, jedno z najważniejszych centrów wytwarzania i handlu złotem. Z tysiącem warsztatów złotniczych w domach i tysiącami ton tego kruszcu w posiadaniu jego mieszkańców. Lider handlu jedwabiem i najważniejsze miasto Jedwabnego Szlaku.

A teraz co…

Teraz stoję tutaj, prawnik, manager, biznesman. Syn tego świętego miasta, potomek jego rodzin. Stoję przed jednym ze sklepów i nie stać mnie na chiński podkoszulek. Zwyczajny, ale nowy. Pomóżcie mi to zrozumieć.

Nie chcę podkoszulka noszonego przez Włochów, Francuzów, Anglików czy Niemców — którzy mieli go na sobie dwa, trzy razy i wyrzucili.

Pomóżcie mi zrozumieć…

Włoch. Nie jest bardziej cywilizowany niż ja, w niczym. W jego historii zawsze najważniejszy był Rzym. Dla mnie, kiedy tworzył się starożytny Rzym, w 753 r. p.n.e., Aleppo było już rozwijającym się, bogatym miastem z ponad tysiącletnią historią. Wciąż próbuje to rozkminić.

Czym tak pyszną się Francuzi. Paryż, stolica świateł, był dopiero małą wioską, kiedy w X wieku Aleppo było światowym centrum finansowym i handlowym. Liderem w sprzedaży i produkcji perfum, mydła i kreowania mody.

Czy trudno mnie zrozumieć?

Anglik nie doświadczył mgły londyńskiego systemu sanitarnego, aż do czasu słynnego pożaru w XVII wieku, kiedy Aleppo miało nowoczesny system usuwania odpadów już w starożytności. A jego systemy kanalizacyjne osiągnęły szczyty perfekcji w XII wieku.

Niemcy, Niemcy… Barbarzyńskie początki ich plemion żyjących w ciemnych lasach Thoringii, które przez wieki nie nauczyły się niczego od cywilizowanych ludów, a potem bardzo powoli przejmowały zwyczaje od Rzymian. Nie wiem, czy to z „barbarzyńskiej filozofii siły” naziści zaczerpnęli brutalny pogląd o czystości krwi? Czy to nie komedia? Jestem w jakiejś komedii, czy co?

Skłaniam głowę ze wstydu przed moją historią. I odchodzę w ciszę. Może masz gorzkie i łamiące serce pytanie dlaczego? Czy muszę płacić podatek, żeby zostać w kraju? Nie chcę marnować mojej osobistej i narodowej godności, żeby zostać szpiegiem obcego państwa. Dlaczego to stało się z Syrią?


Stoję przed sklepem i zastanawiam się, dlaczego nie mogę kupić podstawowych rzeczy. Co tu się dzieje??

Przepraszam. Wciąż nie rozumiem. Osama


Skoro dotarłyśmy do Aleppo, wyjęłam przewodnik, przeczytałam jak dojechać komunikacją miejską do centrum, jeszcze wtedy w przewodnikach były takie informacje, i wybrałyśmy hostel.


— Hi! Welcome to Aleppo! Na przystanku, przywitał nas jakiś chłopak. Szukacie hotelu?

— Nie, już się zdecydowałyśmy na Spring Flower.

— Znam bardzo fajny tani hotel, niedaleko.

— Nie, dziękujemy.

— Dlaczego wy też chcecie iść do tego hostelu? Wszyscy zawsze tylko tam idą. Jest dużo innych w pobliżu. Też tanie. Lepsze.

— Chcemy iść tam. Ani myślał nas opuścić. Masz na imię Mohammad?

— Skąd wiesz?


Stare, ciężkie drzwi prowadziły ku chłodnemu wnętrzu. Grube mury wysokiej kamienicy skutecznie chroniły przed upałem miasta.

— Dzień dobry, wyglądacie jakbyście wracały z piekła.

— Nie, tylko z pustyni. Przyjechałyśmy z Gaziantep.

— Tak? Z Turcji? A wyglądacie zupełnie jak Europejki.

— Szukamy taniego noclegu, najlepiej na dachu.

— Na dachu mamy anteny, będzie ciężko tam wyciągnąć łóżka. Ale coś się wymyśli. Azis, dziewczyny chcą spać na dachu, da się je tam jakoś przyczepić.

— A tu zawsze tak wesoło.

— Zawsze. Po co się smucić. Życie powinno być wesołe. Mamy tutaj taką oazę, rozlewamy wokół strumienie spokoju, radości i tolerancji. Chodźcie, zobaczcie czym karmimy nasze dusze. Ooo! Jesteście z Polski. Wieczorem zapraszam na pogawędki, zjemy coś, wypijemy, uwielbiam Polaków — powiedział Osama — czarujący właściciel hostelu Spring Flower.


Nocleg kosztował grosze, spało się na materacach, na zadaszonym tarasie chroniącym przed słońcem, ze ścianami z kolorowych dywaników i kwiatów, wśród półek z książkami i przewodnikami w większości języków świata. Na tablicy z plakietkami mnóstwo napisów po polsku, między innymi: Alpejski Klub Górski, Moje miasto Żnin, Gin lubelski, To Listkiewicz jest winny. Tak, to tu właśnie powinnyśmy były trafić.


Wieczorem paliliśmy sziszę, a właściciel opowiadał o kulturze Syrii. I o Polakach. Mówił, że były trzy fale tych, których poznał. Na początku ci, którzy handlowali, przyjeżdżali kupować towar na bazarach. Potem pojawili się jego ulubieni, ciekawi świata, z poczuciem humoru i dystansem, zawsze brali najtańsze noclegi, uwielbiał z nimi spędzać czas i mimo różnic kulturowych bardzo dobrze się rozumieli. Ostatnio zaczęli przyjeżdżać jacyś inni, chcą pokoje dwuosobowe, wiecznie z czegoś niezadowoleni.

— Co się stało z moimi Polakami? — pytał Osama.

Gosia się zakochała.


Był tego wart. Zawadiacka błyskotliwość, inteligencja i wiedza, mówił w sześciu językach i miał świetne poczucie humoru. Można było gościa naprawdę polubić. Kiedy kupiła bluzkę z materiału, nie przylegającą do ciała jak podkoszulek, czerwoną, z rękawkiem, wyszywaną błyszczącymi kamieniami — wiedziałam, że przepadła.


Moja inteligencja…

Ostra jak brzytwa

tnie jak scyzoryk

ale ledwo sobie radzi

Obecna nawet kiedy innych opuścił już rozum

Mój umysł rozpacza i krzyczy

Wydaje się, że jestem tu jedynym przebudzonym i obecnym Osama

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 48.78
drukowana A5
Kolorowa
za 71.54