Dowód
“Serce jest zdradliwsze, niż wszystko inne i niepoprawne, któż je zgłębi?”
Księga Jeremiasza 17:9, Biblia Tysiąclecia
Wejherowo, maj 2025 r. Rajmund Richter
— Te dowody kłamią! — w oczach kobiety, która przyszła do mojego biura, zapłonęły iskry, przebijające się przez popiół.
— Człowiek może kłamać, ale nie dowody! — próbowałem sprowadzić ją na ziemię, zmusić do racjonalnego myślenia, skłonić do zaakceptowania bolesnej prawdy.
— To nie weźmie pan tej sprawy? — głos jej się załamał.
Wtedy spojrzałem w jej oczy i zobaczyłem rozpacz; pustynię — popękaną przez brak wody ziemię.
— Nie… — zawahałem się i szybko dodałem, widząc jej gasnące spojrzenie — nie powiedziałem, że — nie…
Moja klientka natychmiast wykorzystała tę chwilę wahania; była dla niej uchyloną furtką i nie zamierzała się już wycofać.
— Dziękuję! — powiedziała i tym jednym słowem podpisała ze mną umowę.
Kilka lat wcześniej…
Rajmund Richter, Wejherowo styczeń 2020 r.
Nie uchroniłem mojej rodziny przed demonem. Jeśli demon chce zniszczyć rodzinę, uderzy w kobietę. Jak? Tak samo jak w raju. Podsunie jej owoc, coś, czego jeszcze nie miała, nie zna, a przecież — jak to dzisiejszy świat krzyczy — musi mieć, musi poznać; coś jej się od tego życia należy, jest tego warta!
Tłumaczyłem: jestem twoją rodziną! Prosiłem: nie kłóć się z rodziną, to jedyne, co masz. Nie angażuj się w znajomość, która cię emocjonalnie zniszczy. Spokój, to jedyne, co człowiek ma. Spokój pozwala dobrze żyć. Była uzależniona. W takim stanie nie mogła mnie posłuchać… Zaryzykowała. Postawiła wszystko na jeden kolor i straciła. Mówiła, że życie to ruletka — seria przypadków, brawurowego ryzyka, bezbrzeżnej głupoty. Człowiek patrzy, gdzie zatrzyma się srebrna kulka, nie wiedząc, czy gra jeszcze trwa, ani jakie są jej zasady. Wszystko wydaje się możliwe, a więc nic nie jest pewne. Sumienie? Zagłuszone. Prawda? Relatywna. Nadzieja? Wymienna na kolejną dawkę adrenaliny lub zapomnienia. Dopiero obecność Boga — nawet nieuchwytna, trudna, pełna pytań — wprowadza oś porządku w chaos. Wtedy życie przestaje być hazardem, a staje się pielgrzymką. Czasem trudną, ale celową. Nie jesteśmy już dziećmi grającymi z losem — jesteśmy synami i córkami zmierzającymi ku Domowi. Ona to wszystko wiedziała, a mimo, to…
Odszedłem, kiedy wróciła do domu jak córka marnotrawna. Nie jestem Bogiem, by jej wybaczyć.
Gdańsk, styczeń 2020 r. Ernest Hirsh
Uważała się za taką mądrą! Pani profesor! Filozofka! Będzie mi mówiła, że popełniłem błąd fałszywej alternatywy; stawiam fałszywy dylemat; błąd dychotomii. Zobaczymy jeszcze kto wygra tę wojnę! Jest miękka, delikatna, uległa, już przegrała, chociaż jeszcze o tym nie wie. Mądrala! A nie ma pojęcia o tym, że spojrzenie przechytrza umysł, że ciało pamięta dotyk; dłużej przytrzymana dłoń, zbyt mocne przytulenie, długie patrzenie w oczy, niski, aksamitny głos; głos jak kołyska i już… Jestem w jej głowie i kiełkuję. Głowa zawsze połączona jest z sercem. A serce człowieka jest jak przepaść.
Powoływała się na Boga, a nie znała widać nawet Księgi Jeremiasza, który pisał o zdradliwym sercu!
Ciało pamięta dotyk, a serce jest jak przepaść…
Nie trzeba robić doktoratu z filozofii, by o tym wiedzieć. A ona nie wiedziała…
Gdańsk, styczeń 2025 r. Arleta Richter
Co wiemy o Arystotelesie? Co powinniśmy o nim wiedzieć? Lata, w których żył? Owszem — 384–322 przed naszą erą. Ale nie one są istotne. Jego nauka nie starzeje się, nie łuszczy jak pergamin — jest ponadczasowa. Uniwersalna. A co to znaczy? Że mówi o nas dziś, tu i teraz. Mówi do nas, niezależnie od epoki, w której przyszło nam żyć.
Arystoteles był uczniem Platona, ale jak to bywa — jajko mądrzejsze od kury — nie przyjął jego myśli bezkrytycznie. Poszedł własną drogą. I to jaką. Stworzył system filozofii, który dzielił na dwie potężne rzeki: teorię i praktykę. Teoria — to świat idei, bytu, poznania. Praktyka — to człowiek i jego działanie: etyka, polityka, codzienność.
W centrum jego myśli było coś, czego wszyscy łakniemy. Coś, co jest naszym snem, pragnieniem, celem. Szczęście. Eudajmonia.
W „Etyce Nikomachejskiej” zdefiniował szczęście jako najwyższe dobro, do którego dąży każdy z nas. Ale nie osiąga się go przez marzenie. Ani przez stagnację. Ani przez scrollowanie życia innych ludzi. Szczęście to działanie duszy w zgodzie z rozumem i cnotą. To codzienne, mozolne, pełne sensu działanie.
Bezczynność to nie neutralność — to droga donikąd. Marazm, nuda, apatia — to bagno. Kto w nim grzęźnie, nie zazna szczęścia. Bo szczęście to ruch. Energia. Zaangażowanie.
Ale! — ostrzega Arystoteles — we wszystkim, co robimy, musi być umiar. Złoty środek. Balans. Nie popadaj w skrajności. Ani w szaleństwo, ani w martwotę. Nie żyj na krańcach. Szukaj środka. Tylko tam jest dobre życie.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dwudziesta. Niektóre twarze studentów były już szare — zmęczone, może znudzone. Zapowiedziałam kolokwium, pożegnałam grupę, schowałam notatki do torebki, zamknęłam laptopa… miałam już ruszyć do drzwi, gdy…
— Zasada umiarkowania wydaje się być słuszna… — rozległ się głos tuż nad moim ramieniem. Aksamitny. Głęboki. Prawie basowy. — …ale czy zawsze można ją zastosować? Gdzie jest środek między prawdą a kłamstwem? Między pożądaniem a udawaniem, że go nie ma? Między nudą a marzeniem o silnych przeżyciach… o miłości, która rozbija szarość jak szkło i maluje wszystko na czerwono, błękitno, złoto?
Zaskoczona uniosłam głowę. Dwie ciemne, głębokie jak studnie oczy wpatrywały się we mnie z intensywnością, której nie da się udawać. Znałam go. Ernest. Ten chłopak zawsze miał pytania. Zbyt dobre, zbyt celne, zbyt… niepokojące. Oczywiście popełnił błąd logiczny.
— W tym pytaniu popełnił pan błąd fałszywej alternatywy, znany również jako fałszywy dylemat lub błąd dychotomii.Sugeruje pan, że istnieją tylko dwie skrajne opcje — np. prawda lub kłamstwo, pożądanie lub jego tłumienie, nuda lub intensywne uniesienia — i że znalezienie „złotego środka” między nimi jest niemożliwe. Tymczasem rzeczywistość nie jest czarno-biała, a Arystotelesowska zasada złotego środka właśnie dotyczy takich napięć — poszukiwania harmonii między przesadą a brakiem. Złoty środek jest harmonią.
Uśmiechnął się lekko, przechylając głowę.
— Czyli uważa pani, że pożądanie można ująć w cnotliwe ramy? Że można pożądać… rozsądnie? Pocałować w odpowiednim wymiarze, zakochać się z umiarem, oddychać uczuciem tylko do połowy płuc?
Zrobił krok bliżej. W jego oczach nie było już zaczepności, tylko coś o wiele bardziej niebezpiecznego — powaga.
— Z całym szacunkiem dla Arystotelesa, ale złoty środek sprawdza się w rachunkowości, nie w miłości. W pisaniu kodeksów, nie w namiętności. Może właśnie dlatego większość ludzi prowadzi życie poprawne, ale nie pełne. Bezpieczne, ale nie prawdziwe. I może właśnie dlatego, pewnego wieczoru, idąc na SKM, ktoś taki jak pani zadaje sobie pytanie, które pozornie odrzuca, a jednak pozwala mu zagnieździć się w myślach.
Zamilkł na moment, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały. I zaczął znowu.
— Nie wierzę w złote środki, proszę pani. Wierzę w momenty, które wybijają z rytmu. Bo tylko wtedy naprawdę żyjemy. Choćby miało to być niebezpieczne.
— Cnota nie polega na tłumieniu emocji, ale na panowaniu nad nimi. Kto ulega każdemu impulsowi w imię „pełni życia”, nie żyje głębiej — tylko chaotycznie. A chaos, panie Ernest, to nie namiętność. To tylko niedojrzałość przebrana w dramatyczne słowa.
Milczał. Patrzył na mnie z szyderczym uśmiechem.
Poczułam, że się denerwuję. Chciałam wyjść z sali wykładowej i definitywnie zakończyć tę rozmowę. Próbowałam odejść od tematu.
— Filozofia to nie zbiór gotowych odpowiedzi — powiedziałam. — To kierunkowskaz. Ideał. Propozycja.
— A kto daje odpowiedź?
— Bóg. Tylko On.
— Jestem ateistą.
Uśmiechnęłam się chłodno.
— W takim razie czeka pana labirynt. Bez wyjścia. Bez Ariadny. Tylko pytania i ślepe uliczki.
Milczał. Jego usta były zaciśnięte jak cięciwa. Ale po chwili… rozluźnił się. Uśmiechnął. I tym jednym uśmiechem rozbroił mnie, jakby od lat znał każdą szczelinę mojego spokoju. I wtedy, kiedy odwróciłam wzrok, nie wytrzymując ciężaru jego spojrzenia, powiedział:
— Nigdy nie widziałem u żadnej kobiety tak pięknego uśmiechu.
Podszedł. Podał mi rękę. Dłoń trzymał długo. Zbyt długo, właśnie tak, bym to zauważyła.
— Mam na imię Ernest. Będę na pani kolejnym wykładzie. Na pewno.
Co on sobie myśli? Obleję go na najbliższym kolokwium!
**
Gdy szłam w kierunku SKM-ki, śnieg topniał na moich rzęsach. Mróz szczypał, ale czułam ciepło. Nie wiem, czy to było niepokojące, czy przyjemne. Moje życie… było idealnie poukładane. Praca. Dom. Gdańsk–Wejherowo. Rytm, który znałam na pamięć. Bezpieczny. Spokojny.
Ale… czy nie przeszła mi kiedyś przez głowę myśl, że ta powtarzalność jest… nudna?
„Co za głupota!” — skarciłam się w myślach. Przecież kto ma bogate życie wewnętrzne, ten nigdy się nie nudzi! Zresztą grzechem byłoby narzekać na coś takiego, wobec tylu dramatów, które dotykają ludzi.
A jednak… słowa Ernesta gdzieś tam pozostały: „Gdzie jest środek między nudą a pragnieniem silnych przeżyć? Miłością, która przemienia wszystko?”
Oczywiście, że to głupie. Dziecinne. Emocjonalne. Spokojna codzienność to największa wartość. Stabilność. Fundament. Ale… czy ciekawość nie jest pierwszym krokiem do piekła? A głupota — najwierniejszym sługą diabła? Czy wtedy tego nie wiedziałam?
Wejherowo, maj 2025 roku. Rajmund Richter
Dopiero, kiedy odszedłem z policji i otworzyłem własne biuro detektywistyczne, odczułem, jakie to szczęście pracować w pojedynkę. Byłem uwolniony od fałszywych, pozornie uprzejmych twarzy, kolegów robiących sobie wzajemnie świństwa i skrycie odczuwających zazdrość, dosłownie o wszystko, udających tylko, że się lubią, a w rzeczywistości żywiących do siebie niechęć, by nie użyć słowa — nienawiść. Odrzucenie przez takie środowisko jest błogosławieństwem. Człowiek nareszcie skupia się na tym, co ważne. Wkładam całą energię, intelekt i serce we wszystkie sprawy, które przyjmuję do rozwiązania. Odnalezione nastolatki, udowodnienie czyjejś niewinności, ochronienie przed fałszywymi oskarżeniami, to są moje prawdziwe sukcesy. Wynająłem pomieszczenie na biuro detektywistyczne w “Center Bliza”, budynku znajdującym się przy ulicy Sobieskiego. Najpiękniejszej ulicy w Wejherowie, ozdobionej wiekowymi drzewami, które teraz w maju bujnie rozkwitły jasną zielenią świeżych liści, prześwietlonych, przez jeszcze chłodne, ale już coraz cieplejsze — majowe słońce. W “Center Bliza” miałem wszystko w zasięgu ręki. Jedno pomieszczenie wynająłem na biuro, drugie na mieszkanie, na najwyższym piętrze białego budynku, na parterze miałem wszystko — obiady jadałem w knajpce “Musztarda po obiedzie”, obok znajdowała się piekarnia, fryzjer, kwiaciarnia, a nawet kardiolog, ale ten niestety nie mógł uleczyć mojego złamanego serca. Biologia i medycyna nie sięgają w głąb ludzkiej duszy. Niestety. Dobrze wiodło się w moim życiu, ale tylko na gruncie zawodowym. Prywatnie? Nie potrafiłem przebaczyć swojej żonie Arlecie tego, co zrobiła i nie potrafiłem też namówić jej na podjęcie leczenia, ani nie zapewniłem mojej córce spokojnego, bezpiecznego domu, bo uparła się, że nigdy nie wyprowadzi się od mamy, nie zostawi jej samej. Jedynie co robiłem, co mogłem zrobić to być na dosłownie każdy telefon mojej córki, jechałem momentalnie do kamienicy przy ul. Kopernika, kiedy tylko okazało się, że mama znowu… Ech…
Tak mijały lata. Blisko cztery długie lata, podczas których w moim życiu zmieniło się właściwie wszystko. A przecież kiedyś byliśmy szczęśliwą rodziną. W każdą niedzielę chodziliśmy we trójkę na mszę do kościoła św. Leona Wielkiego w Wejherowie, potem na spacer po parku kaszubskim przy Strzeleckiej.
Z czasem zaczęliśmy chodzić tylko we dwoje — ja i moja córka Vanessa. Moja żona przestała uczestniczyć w życiu religijnym. Twierdziła, że do duchowości wystarczą jej książki i filozofia. A gdy przychodziły trudniejsze chwile, mówiła, że radzi sobie z pomocą psychologa i terapii dzieciństwa.
Ale życie nauczyło mnie jednego: żaden filozof nie zastąpi Chrystusa. Żadna książka nie zastąpi Pisma Świętego. A psycholog nie uleczy duszy tak, jak może to zrobić modlitwa. Ten, kto nie uleczy swoich ran w Chrystusie, będzie tylko powielał w swoim życiu postawę swojej matki albo ojca, uosabiając ich najgorsze cechy. Wiedza psychologiczna może dać techniczne wskazówki, pomóc, ale nie ma mocy uzdrowienia. Każdy jednak wie lepiej, każdy wie swoje i nikogo innego oprócz siebie i ewentualnie psychologicznego — guru, nie posłucha. Tymczasem sprawa jest prosta: człowiek wierzący, kiedy jest w kryzysie idzie do spowiedzi, a ateista — do psychologa.
Moja żona jednak miała doktorat z filozofii — wiedziała lepiej.
Pamiętam słowa mamy: „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.”
Pamiętam nauczyciela, który powtarzał: „Dobre życie to sztuka dokonywania wyborów.”
„Nie musisz być dzielny.”
„To nie twoja wina, że życie ci się pokręciło.”
„To przez toksycznych ludzi. Przepracuj traumy. To depresja. Zapisz się na terapię. Sam z tego nie wyjdziesz.”
A gdzie w tym wszystkim Bóg? Gdzie modlitwa, cierpliwość, obowiązek, logika, rozsądek, wytrwałość? Gdzie miejsce na zwykłą, prostą dzielność?
Coraz częściej duchowe aspekty życia są pomijane. Psychologia — choć potrafi być pomocna — zdominowała współczesną narrację, odzierając człowieka z mistycyzmu. Niewielu dziś mówi o uzdrawiającej mocy Chrystusa, o duchowym źródle bólu i zagubienia. A przecież zły duch nie zawsze wdziera się z hukiem — czasem wystarczy drobna szczelina: żal, rozczarowanie, brak wybaczenia.
Wiara w swojej istocie nie jest ślepa ani naiwna. Jest mądra, prosta, logiczna. A jednocześnie — tajemnicza, wymagająca i przemieniająca. Może właśnie dlatego tak trudno dziś po nią sięgnąć. Bo to, co najprostsze, bywa najtrudniejsze. Arleta z jednej strony była zamyśloną panią doktor filozofii klasycznej, z drugiej impulsywną nastolatką, miała wrzątek w głowie i oburzeniem zareagowała na moje wywody.
Chłonąca współczesną narrację, jak gąbka wodę, szybko zapomniała, że psycholog nie zna duszy człowieka tak, jak zna ją Bóg? Że nie podejmie decyzji za nikogo, nie przeżyje życia za nas? Czy nie warto na nowo odkryć ciszy modlitwy, sensu ofiary, siły wytrwałości? Sam chciałem być wytrwały i przekonać do tego Arletę.
— Wybrałaś mnie kiedyś, wytrwaj w swoim wyborze, nie popadaj w szaleństwo, nie odchodź…
— Ksiądz ci to powiedział? Każdy psycholog ci powie, że trzeba zadbać o swoje emocje! Że nie można żyć wbrew sobie.
— A może właśnie to jest klucz? Nie żyć tylko „dla siebie”. Może życie nie ma być wygodne, tylko prawdziwe? A ty uciekasz w jakąś iluzję!
— Nie zrozumiesz mnie…
— Idź, psycholog cię zrozumie, który sam jest po dwóch rozwodach, a żeby zasnąć wypija cztery piwa!
Nie pamiętam reszty kłótni.
Czułem, jak robi mi się duszno, jak ciemność podpełza pod oczy. Spojrzałem jeszcze raz na Arletę. Jej wzrok był jak sztorm — zimny, chaotyczny, bez litości.
Krzyczała, że nic nie wiem. Ani o psychologii, ani o filozofii. Że nie rozumiem, nie słucham, nie czuję.
Może i nie czułem. Ale wiedziałem jedno: coś bardzo złego właśnie się działo. Czułem to pod skórą, głęboko, jak ostrze wbijane bezgłośnie.
Wiedziałem, że diabeł ma ubaw.
Tylko to wiedziałem.
Ale tego Arleta już nie widziała. Dla niej diabeł nie istniał, a bogiem była psychologia.
Ech, psychologia — bóg naszych czasów.
**
Arleta — moja żona — coraz częściej powtarzała, że „najważniejsza w życiu jest miłość. Życie bez miłości jest szare. Życie bez miłości jest koszmarem”.
Byłem spokojny. Myślałem, że mówi o naszej rodzinie.
Ale wkrótce zrozumiałem, że nie chodziło ani o mnie, ani o Vanessę.
Pamiętam jedną z naszych ostatnich rozmów, zanim między nami zapadła cisza. Ale nie ta dobra cisza, kojąca, lecz ta, odgradzająca jak mur.
— Arleta, nie rozumiem cię już. Tyle mówisz o miłości, a miłość to MY! Oddalasz się od wszystkiego, co kiedyś było dla nas ważne — powiedziałem cicho, patrząc, jak pakuje książki do torby.
— A może po prostu przestaję udawać? — odpowiedziała bez cienia emocji. — Może już nie chcę żyć według cudzych zasad. Nie chcę Boga, który mówi mi, co mam czuć.
— To nie są cudze zasady. To fundament. A co z nami? Z rodziną?
— Wiesz, co jest fundamentem? Miłość. Prawda. Uczciwość wobec samej siebie.
— Ale my przecież… — zawahałem się. — My się kochaliśmy.
— Tak. Ale ja już nie jestem tą samą osobą. I ty też nie jesteś.
— Czyli co? Filozofia ci powiedziała, że lepiej bez rodziny?
— Nie. Filozofia nauczyła mnie, że nie mogę dłużej żyć w zaprzeczeniu. A terapia pokazała mi, ile w sobie niosę bólu, którego ty nawet nie próbujesz zrozumieć.
Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem.
Jedyne, co mogłem jej ofiarować to proste życie, ale Arleta nie chciała żyć prosto, a może nie potrafiła? Całe dzieciństwo i młodość spędziła w niepokoju, niepotrzebnych, sztucznie wywoływanych dramatach; kłótniach rodziców, latających talerzach, w szczycieniu się przez nich karierą, a ona sama — wiecznie tęskniąca za spokojem, a kiedy on nastał, z powrotem rzuciła się w szaleństwo. Kłótnie rodziców? Niby nic takiego, jednak wrażliwość jest różna, jednemu to zaszkodzi, innemu nie. Ale czy dorosłość nie polega na tym, że nie wini się już za nic, nikogo, tylko bierze życie w swoje ręce, powierzając je Boskiej Opiece i czyni je sobie szczęśliwym, spokojnym? Osiągnęliśmy to, ale ten balans przyniósł u Arlety dziwny skutek; stała się znudzona, zmęczona, znużona, szukała więc dalej, chciała czegoś więcej. Czego pragnęła? Miłości, ale jakiejś tak wielkiej, że ja nie byłem w stanie jej tego dać. Chciała połknąć cały świat. Spokój? Nie! To jest za proste, a przecież w którymś momencie życia, trzeba przestać szukać i cieszyć się z całego serca tym, co jest. Arleta odeszła do tej swojej wielkiej miłości, dramatu serca, niepokoju, adrenaliny. Zniknęła z mojego życia.
A od pewnego czasu przestałem poznawać własną córkę. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka, grzywkę ściętą prosto tuż nad oczami obrysowanymi czarnymi kreskami w kształcie oczu kota i ustami podkreślonymi czarną szminką. Nosiła białe podkolanówki, plisowaną spódniczkę ledwo zakrywającą majtki i czarny gorset pełen srebrnych cekinów. Była milcząca, ponura i pełna pretensji do mnie, że nie uratowałem jej mamy przed złem całego świata i przed nią samą. Wydawała mi się teraz kimś obcym — postacią z mangi, zamkniętą w świecie, do którego nie mam już dostępu.
Ja sam?
Z wierzącego katolika, który znajdował ukojenie w wierze, stałem się człowiekiem obrażonym na Boga. Bóg mnie oszukał; rodzina, o którą tak zabiegałem — rozpadła się jak domek z kart przy jednym podmuchu. Dusza zdradzonego człowieka, który nie chce wybaczyć, to piekło.
Pozostawałem każdego dnia w nocy ciemnej.
Miałem czterdzieści dwa lata, ale stałem się już zmęczony życiem, światem, ludźmi. Coraz bardziej doceniałem samotność, odpoczywałem w niej, chroniłem się w niej. Cisza była błogosławieństwem. Cisza była moim domem. Ludzie wiecznie niezadowoleni z każdego drobiazgu, z pretensjami do całego świata, niedoceniający własnej, spokojnej codzienności, albo też ci goniący wiecznie za wyjazdami, imprezami, fałszywie weseli, którzy nigdy nie ujawniali swojej prawdziwej twarzy i całe życie grali kogoś, kim nie są; wszyscy męczyli mnie coraz bardziej. Naprawdę cieszyłem się, kiedy byłem sam. Marzenia? Tak, marzyłem o tym, by zabrać Vanessę do siebie, by znowu wyglądała jak normalna nastolatka i pragnąłem nakłonić jej matkę do zmiany życia. Ale akurat tych dwóch rzeczy nie potrafiłem dokonać. Wiedziałem, że człowiek pewnym rzeczy nie dokona sam, bez Boga, bez modlitwy, ale mimo to nie potrafiłem wrócić do samego siebie, którym byłem kiedyś — spowiedź, Eucharystia, niedzielna Msza w Kościele, tak kiedyś żyłem, do momentu wyjazdu mojej żony Arlety… No cóż, moja wiara okazała się słaba, skoro odszedłem w momencie pierwszego, większego rozczarowania życiem, albo można byłoby powiedzieć inaczej: przy pierwszym diabelskim uderzeniu. Nie potrafiłem wrócić. Ratowałem się oddając się cały swojej pracy. Czasem tylko, kiedy przechodziłem obok Kościoła pod wezwaniem św. Leona Wielkiego w Wejherowie, przy rondzie, który wznosił się dumnie, celując strzelistą, neogotycką wieżą w niebo, wchodziłem do środka, by odpocząć w ciszy. Ta cisza była inna, święta, wielka i niepojęta. Wracałem potem pieszo ulicą Sobieskiego, prostą, ozdobioną po obydwu stronach wiekowymi drzewami o grubych pniach, obsypanych teraz w maju, świeżą, jasną zielenią. To była najpiękniejsza ulica w Wejherowie. Promienie słońca prześwietlały liście i otulały ciepłem szary chodnik. Mijałem po drodze Park Kaszubski, pełen drzew, rabatek, wiszących huśtawek, w którym młodzież, w czarnych kapturach na głowie, oblegała ławki i murki, potem Filharmonię Kaszubską nieomal całą ze szkła, gdzie kiedyś byłem z moją żoną Arletą na koncercie coverów piosenek Edith Piaf. Krótki spacer wiódł mnie do “Center Bliza”, gdzie wynająłem jeden pokój na ostatnim piętrze na biuro i drugi na mieszkanie. Na dole w Delikatesach Centrum, kupowałem świeże bułki, masło, sałatę lodową, wędzoną szynkę, a na piętrze wpadałem na obiad, obok była kwiaciarnia, w której kupiłem córce kwiaty na urodziny, fryzjer, gdzie pożegnałem się z moimi włosami do ramion. Jednym słowem — miałem tutaj wszystko, czego potrzebowałem, by przeżyć. Był już wieczór, kiedy wróciłem do biura. Nie sądziłem, że ktoś jeszcze do mnie przyjdzie. A jednak. Kłopoty nie pytają o porę dnia. Przychodzą niespodziewanie.
Arleta Richter
Mundek ma we wszystkim rację, a jednak nie przyznam się do tego, że tak myślę, bo musiałabym zakończyć swoje szaleństwo, zmienić się i wszystko naprawić, a wtedy nie potrafiłam tego dokonać. Ludzką rzeczą jest upadać, ale szatańską trwać w upadku. Ja trwałam… Całe nasze życie to duchowa walka, do samego końca, ale ja już teraz przegrałam. Poddaję się. Wiem, że to co robię jest idiotyczne i podłe, ale jestem już tak daleko, że nie potrafię wrócić. Chciałam tylko odrobiny szaleństwa, niczym niezmąconej beztroski, jednej może kilku chwil innych, niepoprawnych, zwariowanych, a potem już wrócić do swojego życia. Nie wiem, kiedy to się stało; kiedy się tak przywiązałam, uzależniłam, postradałam rozum, kiedy ten moment nastąpił? Poczułam, młodość, beztroskę, energię, żyłam od nowa, radośnie, pełnią życia, namiętnością, dotykiem, rozmowami, obecnością. Rajmund nie zasłużył sobie na to; spokojny, opiekuńczy, solidny, ale wiecznie tak strasznie stale nieobecny, pochłonięty pracą, która wypełniła mu głową po brzegi, nawet, jeśli w niej nie był. Kolejne sprawy w policji, w wydziale kryminalnym, pochłaniały go bez reszty. Stał się ponury i nerwowy. Jego praca była jak diabelska opresja, oddalała go od rodziny. Spalał się, poświęcał, a ja nie zauważyła, że oddalam się również; bawiłam się w wielką panią profesor i brylowałam na wykładach, opowiadając o Epikurze, Sokratesie, Heraklicie, Kancie, patrząc w oczy zachwyconego moimi opowieściami studenta…
Byłam rozdarta, wiodłam podwójne życie, miałam swoje drugie, mroczne — ja. Miałam dosyć tej dychotomii. Pragnęłam jednolitości. Życia w prawdzie, nie w zakłamaniu. Poza tym… tęskniłam za Ernestem. Być znowu w jego rękach. Tylko to się liczyło.
**
Mundek… Vanessa…
Tak bardzo chciałabym wrócić do swojego utraconego życia…
Czy możecie mi wybaczyć?
Renata Derron
Za chwilę srebra kula uderzy w podświetlony cyferblat. Serce zaczyna mi bić jak szalone, kiedy ostatnim ruchem dłoni przesuwam plastikową łopatką wszystkie żetony na pole czerwone. Zielony materiał rozciągnięty na nieskończenie długim stole dźwiga na sobie setkę nadziei, adrenaliny, przyspieszonego pulsu. Za chwilę zostanę milionerką i będę mogła kupić sobie cały świat!
Kasyno otwierało się przed nami się jak luksusowy pałac nocnych tajemnic — ściany wyłożone ciemnym, miękkim aksamitem, złote zdobienia połyskują w przyćmionym świetle kryształowych żyrandoli. Każdy krok odbija się echem na marmurowych posadzkach, a w powietrzu unosi się ciężki zapach drogich perfum, starannie dobranego tytoniu i nuty whisky leżakowanej w dębowych beczkach. Za lśniącymi stołami, skryci pod cieniem kasztanowych lampek, gracze rzucają kości losu, wiedząc, że fortuna bywa kapryśna, a cena błędu — wysoka. W tym świecie bogactwa i iluzji nie ma miejsca na słabość — tylko zimna kalkulacja i odwaga decydują, kto wyjdzie stąd zwycięzcą, a kto przegranym. Ja, zawsze wygrywam. Gram sprytniej, bo nie swoimi rękami i nie swoimi pieniędzmi…
Szczególnie starannie umalowałam usta intensywnie czerwoną szminką. On, mój ukochany, uwielbiał ten kolor. Dobrałam do nich sukienkę z dekoltem eksponującym piersi, z odsłoniętymi plecami, w kolorze czerwonego wina. Jasne, blond loki, rozsypały się kaskadą na moje plecy, aż do wąskiej talii. Czy On mógłby się mnie oprzeć? Na pewno nie. Byłam piękna. Byłam potężna. Wiedziałam jak pachnie zwycięstwo. Ta noc będzie nasza. najpierw gra w kasynie, adrenalina, kiedy srebrna kulka uderzy w cyferblat, a ja przejadę dłonią po zielonym aksamicie rozłożonym na całej długości stołu. Ruletka ukochana gra mojego mężczyzny. Dla mnie był gotów wygrać fortunę. Dla mnie był gotowy na wszystko. A potem czeka go upojna noc ze mną. Będę dla niego nagrodą. Tylko, niech ta noc mu sprzyja i wygra dla mnie fortunę.
Kiedy weszliśmy do kasyna, światło odbijało się od mojego naszyjnika z małych rubinów, jakby każda iskra była obietnicą czegoś, co dopiero się wydarzy. On trzymał mnie za rękę pewnie, niemal z dumą — jakby prowadził królową. Wiedziałam, że przyciągam spojrzenia. Mężczyźni odwracali głowy, kobiety patrzyły ukradkiem. Ale ja widziałam tylko jego. Tylko jego oczy — ciemne, skupione, błyszczące jak wtedy, gdy pierwszy raz powiedział mi, że dla mnie zrobi wszystko.
Stanęliśmy przy stole. Krupier skinął głową. On rzucił żeton na czerwone. Spojrzał na mnie.
— Stawiam na czerwone. Czerwone jak twoje usta — powiedział z uśmiechem.
Odwzajemniłam go. Czułam, jak drży mi skóra na karku. Było coś w tej chwili — napięcie większe niż zwykle. Jakby gra toczyła się nie tylko o pieniądze. Jakby za tą nocą stało coś więcej.
Kulka zatańczyła. Przesunęłam palcami po zielonym suknie stołu, jakbym głaskała coś żywego. Słyszałam tylko dźwięk jej stukania, krótki śmiech kobiety przy sąsiednim stole, a potem… ciszę. Czerwień. Wygrał.
On nie ucieszył się jak zwykle. Tylko spojrzał na mnie dłużej niż trzeba. Zbyt poważnie.
— Musimy zniknąć wcześniej — szepnął. — Nikt nie powinien mnie tu widzieć, a raczej — nikt nie powinien zapamiętać, że tu byłem.
Zamarłam.
— O czym ty mówisz?
Nie odpowiedział. Wziął kolejne żetony, obstawił znów. Tym razem bez emocji. Jakby nie chodziło już o wygraną. Jakby to był rytuał, ostatni taniec, zanim wszystko się rozpadnie. Potem, kiedy kochaliśmy się w moim pokoju na piętrze, on zdawał się być jakiś nieobecny. Kiedy już byliśmy sobą nasyceni, rzucił mi na stół plik banknotów na nowe sukienki, jak powiedział, a resztę schował w sejfie, do którego tylko od znał szyfr.
A ja zaczęłam rozumieć. Sukienka, szminka, moje czerwone usta — to wszystko było dla niego pożegnaniem. On nie przyszedł tu, by świętować. On przyszedł tu coś ukryć, schować, byłam jak bezpieczna przystań, a nie miłość jego życia. W tym momencie wszystko się we mnie spięło. Wino, ruletka, namiętność, adrenalina — wszystko przestało mieć znaczenie. Wiedziałam tylko jedno: on zrobił coś, co zmieni wszystko. Może już dziś.
I pytanie, które zaczęło we mnie narastać jak lodowata fala:
Dla mnie był gotów na wszystko…
Ale czy ja byłam gotowa na to, co on zrobi dla mnie?
Anna Rabke
Byłam w pracy, siedziałam w recepcji Centrum Medycznego w Gdyni. Dzień jak co dzień — ludzie przychodzili i odchodzili, jedni zdenerwowani, inni zmęczeni, niektórzy po prostu obojętni. Właśnie rejestrowałam pacjentkę na zabieg usunięcia ósemki, kiedy w radiu, które cicho grało w tle, usłyszałam wiadomość: „Dziś rano doszło do spektakularnej kradzieży pieniędzy z bankomatów w Wejherowie. Podejrzani są dwaj konwojenci. Jeden z nich zastrzelił drugiego, gdy ten został już przewieziony do szpitala.”
Zadrżałam. Coś mnie ukuło w żołądku, taki niepokój, który przychodzi, zanim jeszcze rozumie się, dlaczego właściwie się boisz. Pomyślałam wtedy tylko: co za głupki, przecież wiadomo było, że to się nie uda. Systemy bezpieczeństwa, monitoring, numery seryjne banknotów… Takie rzeczy nie kończą się dobrze. Zrobiło mi się ich nawet żal — wyobraziłam sobie tych dwóch mężczyzn, jak naiwnie wierzyli, że uda im się uciec z pieniędzmi, zmienić tożsamość, zniknąć. Głupcy.
Ale nawet przez moment nie pomyślałam, że mogliby mówić o moim mężu. Nawet kiedy padły nazwiska. Jeden z konwojentów — Arkadiusz R. — zastrzelił przewiezionego do szpitala wspólnika, Rafała K. I wtedy nadal nic. Zero podejrzeń. Jakby mój mózg nie chciał łączyć faktów, wypierał to, co już dawno wiedziało serce.
Dopiero, gdy wróciłam do domu, zobaczyłam dwa radiowozy stojące przed naszą klatką. Wszystko jak we śnie, jak w jakimś kiepskim filmie kryminalnym. Znałam każdy milimetr tej klatki schodowej, ale tamtego dnia każdy krok zdawał się obcy i ciężki. Kiedy otworzyłam drzwi, policjanci już byli w środku. Przeszukiwali nasze mieszkanie. Nasze ciasne, trzydziestometrowe mieszkanie, o którym tyle razy słyszałam, że jest dla niego symbolem porażki.
W kącie stała nasza córka Aneta, osiemnaście lat i cały świat właśnie się jej zawalił. Płakała, trzęsła się, a ja… ja po prostu zbladłam. Torebka wypadła mi z rąk z głuchym dźwiękiem. Wtedy dotarło to do mnie z pełną mocą. Arkadiusz R. To był mój mąż — Arkadiusz Rabke.
Kradzież pieniędzy? Tak, w to jeszcze mogłam uwierzyć. Ile to razy mówił, że ma już dość. Narzekał, że życie to tylko rachunki, że nie ma przyszłości, że nigdy nie będzie nas stać na wakacje za granicą, że jego koledzy z pracy mają domy, samochody, a on tylko długi i frustrację. Czasem nawet mówił, że jakby kiedyś coś „walnęło”, to uciekłby, zostawił to wszystko i zaczął od nowa. Tylko się śmiałam. Brałam to za gadanie kogoś zmęczonego życiem. Przecież ja nie marzyłam o wakacjach w Egipcie. Marzyłam, żebyśmy po prostu byli razem i spokojni.
Ale zabójstwo Rafała Kowalskiego? Nie. To było niemożliwe. Przecież oni się znali całe życie. Z domu dziecka w Gdańsku. Tam razem uczyli się, jak przetrwać w świecie, który nie chciał ich przyjąć. Łączyło ich coś więcej niż przyjaźń. To było braterstwo wykute w samotności. Dzielenie łóżka piętrowego, chleba, snów. Przysięgali sobie, że nigdy nie pójdą jeden przeciwko drugiemu. Wiedziałam to. Czułam.
Więc jak to możliwe, że właśnie Arkadiusz miał pociągnąć za spust? Co się stało? Co się zmieniło między nimi? Może coś pękło, może Rafał chciał się wycofać? Albo zabrać całość dla siebie? A może… może Arek po prostu spanikował?
Nie wiem. I może nigdy się nie dowiem. Policja nie mówiła wiele. Pytali o dokumenty, o kontakty, o ostatnie dni. Czułam się, jakbym siedziała na przesłuchaniu, a przecież byłam tylko żoną. Albo aż żoną.
Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Zaufanie, jakie miałam do ludzi — zniknęło. Codzienność stała się pełna cieni, domysłów, litościwych spojrzeń sąsiadów i szeptów za plecami. A najgorsze jest to, że wciąż nie wiem, kim naprawdę był człowiek, z którym dzieliłam łóżko przez ponad dwadzieścia lat.
Miał wtedy dwadzieścia jeden lat, ja byłam niewiele młodsza. Spotkaliśmy się na przystanku SKM-ki przy Zaspie. Była jesień, wiało tak, jak tylko nad morzem potrafi wiać — zimno, przenikliwie, z piachem w oczach. Stałam z książką w ręku, udając, że czytam, ale tak naprawdę marzłam i liczyłam minuty do przyjazdu pociągu. I wtedy on się pojawił. Wysoki, w znoszonej kurtce z naszywką „Securitas”, z torbą przewieszoną przez ramię. Miał taki specyficzny sposób poruszania się — trochę jakby zawsze był gotów do ucieczki, a trochę jakby nigdzie mu się nie spieszyło.
Zaczął rozmowę, zapytał, czy pociąg już był. Odpowiedziałam półsłówkiem, ale potem powiedział coś głupiego — już nie pamiętam co, ale się roześmiałam. I tak się zaczęło.
Szybko się okazało, że miał w sobie coś magnetycznego. Nie był przystojny w oczywisty sposób, ale miał w oczach coś… jakby zrozumienie. Jakby wiedział, co to znaczy czekać na coś, co może nigdy nie przyjdzie. I że wie, jak to jest być samym.
Z czasem powiedział mi, że wychował się w domu dziecka w Gdańsku. Bez rodziców, bez nikogo, kto by na niego czekał z kolacją. I że tam poznał Rafała. Nazwał go „bratem nie z krwi, ale z życia”. Mówił o nim z podziwem, jakby był kimś silniejszym, odważniejszym. Kiedyś, po trzech piwach, zdradził mi, że gdyby nie Rafał, już dawno by go nie było. Że to on nauczył go, jak nie dać się pożreć systemowi. Jak przetrwać, nie dając się złamać.
Byłam wtedy zazdrosna. Tak po cichu. Bo miałam wrażenie, że cokolwiek między nami będzie, to i tak zawsze Rafał będzie pierwszy. Znał go lepiej, dłużej, bardziej. Czasem czułam się jak gość we wspólnym świecie, do którego nie miałam klucza.
Ale potem Arkadiusz się zmieniał. Zostawał dłużej w domu. Wymyślał plany — raz o założeniu firmy ochroniarskiej, innym razem o wzięciu kredytu i kupnie mieszkania. Śmialiśmy się z tego kredytu. Mówił, że „system tylko czeka, żeby wciągnąć cię po szyję i trzymać w długach do śmierci”. Ale potem, kiedy byłam w ciąży, wziął ten kredyt. Bo chciał „coś więcej dla nas”.
Rafał był świadkiem na naszym ślubie. Pamiętam, jak płakał, kiedy składaliśmy przysięgę — więcej niż Arek. A potem, kiedy Aneta się urodziła, przyniósł nam wózek, który sam odnowił, choć nie miał za co. Arek zawsze powtarzał, że „Rafał to człowiek z zasadami. Jak cię kocha, to na całe życie”.
Dlatego tym bardziej nie potrafię zrozumieć. Co się musiało wydarzyć, żeby Arkadiusz pociągnął za spust? Co się między nimi rozpadło, że z braterstwa została krew? Pamiętam opowieści Arka o domu dziecka, gdzie poznał Rafała. Arek miał wtedy dziesięć lat. Pamiętał dobrze ten dzień, bo lało bez przerwy od rana. Takie gdańskie deszcze — zimne, ciężkie, jakby niebo wylewało całą złość na świat. W domu dziecka to zawsze był najgorszy czas. Nikt nie mógł wyjść na podwórko, a kiedy dzieciaki były zamknięte pod jednym dachem z dorosłymi zbyt długo, zaczynało się piekło.
W świetlicy śmierdziało watą cukrową i pastą do butów. Ktoś znowu włączył telewizor za głośno, a pielęgniarka darła się z korytarza, żeby go ściszyć. Arek siedział w kącie i udawał, że czyta komiks, ale kątem oka widział, jak chłopaki z najstarszej grupy zaczepiają nowego. Rafał miał może dziewięć lat, drobny, w zbyt dużej kurtce, która wisiała na nim jak na wieszaku. Dopiero co przyszedł z innego ośrodka. Nie znał zasad.
Najstarszy z grupy, Dariusz, popychał go raz za razem, każąc mu oddać batonika, którego trzymał w kieszeni. Rafał nie chciał. Trzymał go kurczowo jak coś świętego. Arek wstał zanim zdążył pomyśleć. Przeszedł przez świetlicę i stanął między nimi.
— Zostaw go — powiedział cicho, ale twardo.
Darek się zaśmiał. — Co, nowy twój kuzyn?
— Mówię, zostaw.
Dostał wtedy po twarzy, tak mocno, że poczuł metaliczny smak krwi na języku. Ale nie odsunął się. Stał dalej, patrząc Krzychowi prosto w oczy, dopóki tamten nie odszedł, rzucając przekleństwami pod nosem. Nikt więcej się nie odezwał. Świetlica ucichła.
Rafał nie powiedział nic. Podał mu batona. Arek nie wziął.
Kilka dni później Rafał usiadł obok niego na stołówce, jakby to było najnaturalniejsze na świecie. I tak już zostało. Razem jedli, razem spali, razem kombinowali, jak przetrwać nocne kontrole i jak się wymknąć do miasta po papierosy, które potem sprzedawali starszym. Życie ich nauczyło, że nie ma mamy, taty, ani nikogo, kto przyjdzie z pomocą. Ale jeśli masz choć jedną osobę, która stoi za tobą, kiedy trzeba — to wystarczy.
„To był pierwszy raz, kiedy ktoś stanął za mną, bez pytania, bez korzyści,” powiedział mi Arek po latach. „I pierwszy raz, kiedy ja stanąłem za kimś. Od tamtej pory wiedzieliśmy, że jeden bez drugiego jest nikim.” To niemożliwe, żeby Arek zastrzelił Rafała. Nie wierzę w to. Zadzwoniłam do Moniki, żony Rafała. Bałam się, że nie będzie chciała ze mną rozmawiać, ale ona też w to nie wierzyła.
— Wynajmijmy detektywa, tego najlepszego w Wejherowie, Rajmunda Richtera, niech on się dowie, co tak naprawdę się stało. Pójdziesz ze mną do niego?
— T… Tak… — zapewniła mnie Monika, łamiącym się głosem.
Monika Kowalska
Nie wiem, jak długo siedziałam na podłodze. Płytki w kuchni były lodowate, ale nie czułam zimna. Patrzyłam w przestrzeń, wciąż trzymając w rękach telefon. Chyba zdążył się rozładować, zanim dotarło do mnie, co właśnie usłyszałam.
„Pani Moniko, przykro mi, pani mąż zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Został postrzelony. Sprawcą był drugi konwojent.”
Te słowa powtarzały mi się w głowie jak echo. Sprawcą był… Arkadiusz. Mąż tej kobiety, z którą piliśmy wino w ich kuchni na urodzinach córki. Ten sam, który śmiał się, że Rafał zna go lepiej niż ona sama. Ten sam, który był świadkiem na naszym ślubie.
Zabójca.
Jak?
Rafał wyszedł rano jak zawsze. W pośpiechu, bo budzik zadzwonił za późno. Śniadanie zjadł na stojąco. Przyciskał mnie do drzwi, jak zawsze, zanim wybiegł — „Trzymaj się, Moniśka, dzisiaj wrócę później. Dam znać”
Nie wrócił.
W telewizji pokazali jego zdjęcie. Te stare zdjęcie z legitymacji pracowniczej, na którym wyglądał, jakby był złapany z zaskoczenia. Miałam ochotę krzyczeć, że to nie on. Że mój Rafał nie jest kolejnym „konwojentem z nagłówków”. On nie był przestępcą. Nie planował żadnej kradzieży. Pracował ciężko. Brał nadgodziny. Chciał tylko zebrać na remont kuchni i nową pralkę, bo nasza stara ledwo zipała.
Ale potem zaczęły spływać kolejne informacje. Że byli tylko we dwóch. Że zniknęły pieniądze. Że nie było śladów włamania. Że Rafał był wspólnikiem. Że próbował uciec, ale został postrzelony przez własnego kolegę, przyjaciela… „brata”.
I wtedy już nie byłam tylko wdową. Stałam się żoną bandyty. Albo ofiarą. Albo współwinną — tak patrzyli niektórzy. Szeptali na klatce, dzwonili „z troski”. Ci sami ludzie, którzy przez lata zjadali z nami sernik na święta i pytali, jak tam nasze wakacje nad jeziorem.
A ja… ja nie wiem już, kim był mój mąż. Jeśli planował ten napad, to dlaczego nic mi nie powiedział? Dlaczego tak bardzo ufał Arkowi, że wsiadł z nim do tego samochodu? A jeśli nie planował — jeśli tylko przypadkiem znalazł się w złym miejscu, w złym czasie — to dlaczego nikt go nie obronił?
Nie spałam od trzech nocy. W łóżku czuję jeszcze jego zapach. Zęby szczoteczka nadal stoi w kubku. Skarpety rzucone na fotel. Jego telefon, który wciąż dzwoni. Z pracy. Z numerów, których nie znam. Z numerów, które już nic nie znaczą.
A ja tylko chcę wiedzieć jedno.
Dlaczego? Nie wiedziałam, co mam myśleć. Telefon Ani, żony Arka, wyrwał mnie z odrętwienia. Śledztwo nie przywróci mi męża, ale może chociaż będę wiedziała, że nie zabił go jego najlepszy przyjaciel… Może odczułabym wtedy coś w rodzaju upragnionej ulgi…
Rajmund Richter, Wejherowo, 12 maja 2025 r.
Wszystko odżyło w jednym momencie. Wystarczyło jedno zdanie. Już kiedyś to słyszałem.
— Złożymy się i przekażemy panu niezbędną kwotę — powiedziała jedna z kobiet, która z nadzieją oczekiwała, że podejmę się zleconej mi przez nie sprawy. Były żonami konwojentów, aresztowanych kilka dni temu za kradzież zawrotnej sumy pieniędzy z bankomatów. Udostępniły mi kserokopię raportu policyjnego z dnia zdarzenia:
RAPORT SŁUŻBOWY
Jednostka: Komenda Powiatowa Policji w Wejherowie
Wydział: Dochodzeniowo-Śledczy
Prowadzący sprawę: st. insp. Wiktor Rozwada
Data sporządzenia: 09.05.2025
Sprawa nr: KWP/DS/205/2025
Przedmiot: Kradzież i podwójne zabójstwo — podejrzany: Arkadiusz Rabke
Opis zdarzenia:
W dniu 09.05.2025 roku doszło do zdarzenia z udziałem dwóch konwojentów: Arkadiusza Rabke oraz Rafała Kowalskiego. Obaj działali wspólnie i w porozumieniu, dopuszczając się kradzieży znacznej sumy pieniędzy przewożonej służbowym pojazdem.
Z ustaleń śledztwa wynika, iż pomimo wcześniejszego porozumienia, motyw chciwości doprowadził do wewnętrznego konfliktu. W jego wyniku Arkadiusz Rabke postrzelił Rafała Kowalskiego i zbiegł z torbą zawierającą skradzione pieniądze.
Około godziny 16.00 ranny podczas policyjnej obławy Rafał Kowalski został przewieziony do Szpitala Wojewódzkiego przy ul. Mazowieckiej. Arkadiusz Rabke zbiegł z miejsca zdarzenia, podczas próby zatrzymania. Dwie godziny później, około godziny 18.00, do placówki szpitalnej zakradł się Rabke i oddał jeden strzał z broni palnej wyposażonej w tłumik, trafiając ofiarę w tętnicę skroniową. Rafał Kowalski zmarł na miejscu.
Dowód: zapis monitoringu szpitalnego z dnia 09.05.2025 r.
W toku dalszych działań operacyjnych, podejrzany Arkadiusz Rabke został zatrzymany o godzinie 22:45 na lotnisku w Gdańsku podczas próby opuszczenia kraju. Przy zatrzymanym nie zabezpieczono skradzionych środków finansowych.
Podczas przesłuchania Arkadiusz Rabke zeznał, iż Rafał Kowalski — według jego relacji — zbiegł wcześniej z torbą pieniędzy w kierunku pobliskich ogródków działkowych i że nie wie, co dalej się z nim i torbą stało.
Wersja podejrzanego została jednak podważona przez ustalenia biegłych z zakresu balistyki i daktyloskopii. Broń, z której oddano śmiertelny strzał do Kowalskiego, należała do Arkadiusza Rabke, a na jej powierzchni zabezpieczono wyłącznie odciski palców podejrzanego.
Wnioski:
Na podstawie zebranych materiałów dowodowych Arkadiusz Rabke został oskarżony o:
— dokonanie kradzieży z bronią w ręku (art. 280 §1 kk),
— zabójstwo z zamiarem bezpośrednim (art. 148 §1 kk),
— ukrywanie środków pochodzących z przestępstwa (art. 299 kk — w toku ustaleń).
Sprawa przekazana do Prokuratury Okręgowej celem wniesienia aktu oskarżenia.
Podpis:
st. insp. Wiktor Rozwada
Komenda Wojewódzka Policji
Wydział Dochodzeniowo-Śledczy
**
Kiedy to przeczytałem, minęła mi ochota, żeby tę sprawę brać. Po co te kobiety do mnie przyszły?! Ręce opadają! Nie jestem cudotwórcą! Spojrzałem na nie ze zdumieniem, a one wpatrywały się we mnie jak w Gabriela Archanioła, do którego było mi, delikatnie rzecz ujmując — bardzo daleko.
— Wszystkie dowody jednoznacznie wskazują na winę Arkadiusza Rabke! — próbowałem uzmysłowić tym kobietom bezsens podjęcia śledztwa w tej sprawie.
— Dowody kłamią! — podniosła głos Anna Rabke, żona oskarżonego o zabójstwo konwojenta. Obydwie kobiety utrzymywały, że to niemożliwe. Ich mężowie przyjaźnili się od dzieciństwa. Miałem dowieść niewinności aresztowanego konwojenta Arkadiusza Rabke i ocalić go od wyroku dożywocia.
— Dowody nie kłamią. Ludzie mogą kłamać, ale nie dowody.
— A jednak coś tu nie gra.
— Dowody…
— Nie weźmie pan tej sprawy? — przerwała mi rozczarowana. Spojrzałem w jej oczy. Dwie czarne studnie, wilgotne sadzawki z rozpaczliwą czernią. I wiedziałem już, że nie mogę odmówić.
— Wezmę… — powiedziałem zmęczonym głosem, a ona wtedy nagle nabrała wiatru w żagle, coś rozbłysło w jej oczach i zaczęła mi opowiadać, nieomal z entuzjazmem:
— Niemożliwe, żeby mój mąż zabił swojego przyjaciela… — Anna Rabke patrzyła mi prosto w oczy i miałem wrażenie, że wypala mnie na wskroś, jej błaganie, a zarazem pewność, że jest tak jak sądzi.