E-book
18.9
drukowana A5
44.71
Gabriel i Zołza

Bezpłatny fragment - Gabriel i Zołza


Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8431-542-2
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 44.71

Żadna część tej publikacji nie może być kopiowana, powielana ani rozpowszechniana

w jakiejkolwiek formie bez zgody autorki

Przez Ciebie

Dla Ciebie

i

Dzięki Tobie

Wprowadzenie

Nie, to nie jest klasyczna książka. Nie znajdziesz tu równych rozdziałów, gładkich przejść ani literackich fajerwerków. To jest bardziej bałagan — taki, jaki zostaje w głowie po prawdziwych wydarzeniach. Są przeskoki, dziury, niedopowiedzenia. Ludzie wchodzą i wychodzą, czasem ktoś jest tylko tłem, a czasem znika tak nagle, że nawet nie zdążysz się pożegnać.

Nie pisałam tego, żeby było ładnie. Pisałam, żeby było prawdziwie. Dlatego momentami będzie krzywo, momentami brutalnie szczere, a czasem tak proste, że aż głupie. Bo takie właśnie są wspomnienia — niepodrasowane, nieidealne, bez filtra.

Może uznasz, że to tylko opowieść. Ale może znajdziesz w niej coś swojego. Może zobaczysz emocje, które też znasz. Może dzięki temu nie poczujesz się już tak zagubiony czy samotny. A jeśli choć jedna osoba poczuje, że nie jest sama — to znaczy, że było warto.

Rozdział I

Zawsze trochę za wcześnie

Nie wiem, dlaczego o nim wciąż pamiętam. Minęło przecież tyle lat, a on nadal wraca — nieproszony, jak zapach lata w środku listopada. Nagle otwierasz okno, spodziewasz się tylko mrozu, a tu wali Cię w twarz ciepły podmuch i myślisz: o chuj chodzi. No właśnie.

To nie była wielka miłość, przynajmniej nie taka, o jakich piszą w książkach. Zero wspólnych zdjęć na lodówce, zero kluczy w jednej misce. Nasza historia trwała tak krótko, że mogłabym ją zmieścić między dwiema stronami kalendarza. A mimo to — czuję ją do dziś. Jakby ktoś mi ją tatuażem wyrył pod skórą, chociaż nigdy o taki tatuaż nie prosiłam.

Byłam Zołzą. On też tak mówił — ale u niego brzmiało to inaczej. Nie jak obelga, bardziej jak kod. Coś pomiędzy „mam Cię dość” a „nie potrafię bez Ciebie”. I koniec końców, kiedy próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz nazwał mnie moim imieniem — nie umiem. Została już tylko Zołza.

Czasem się zastanawiam, czy to ja zawaliłam. Czy od początku to było skazane na zderzenie, czy po prostu pewne historie mają trwać tylko chwilę. Nie po to, żeby były bezpieczne. Po to, żeby coś w nas zostawić — nawet jeśli potem to „coś” boli jak drzazga pod paznokciem.

Zanim poznałam Gabriela, byłam w trakcie najdziwniejszego przejścia — z dzieciństwa, które trwało jakby o kilka lat za długo, do dorosłości, która weszła jak najgorszy gość: bez pytania, w butach, i z błotem na podeszwach.

Wiosna pachniała kurzem z parkingu, perfumami przyjaciółek i papierosami, które paliłam, jakby miały mi coś wyjaśnić. Spoiler: nie wyjaśniły.

Miałam osiemnaście/dziewiętnaście lat. Zależnie od dnia — czasem mniej, czasem więcej. Po trzech latach skończył się mój pierwszy związek. Robert. Dzieciarnia, a jednak na poważnie. Nadal mieliśmy kontakt, nadal się spotykaliśmy. Nie wiedziałam, czy to już „po”, czy coś jeszcze się tli. Ale jedno wiedziałam: nie chciałam wracać. I nie chciałam szukać niczego nowego.

Miłości nie było w planie.

W planie były śmiechy na osiedlowym parkingu, godziny z przyjaciółkami, wieczorne rozmowy na ławkach, które znały nasze sekrety lepiej niż własne rodziny. W planie było udawanie, że wszystko mam pod kontrolą, chociaż wewnętrznie byłam bardziej rozjebana niż kiedykolwiek.

Blok. Małe miasto. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Mieszkałam z rodzicami, dziadkami i wujostwem. Rodzice pracowali — dużo, prawie ich nie było. A dom… dom bez nich bywał różny. Czasem wesoły, czasem głośny. Czasem aż za głośny. Z czasem zaczęłam rozumieć, że ten śmiech miał posmak alkoholu, a kłótnie… że nie były „normalne”.

Dzieciństwo? Beztroskie. Aż głupio beztroskie. Jakby mózg obudził mi się dopiero na osiemnaste urodziny. Dopiero wtedy zobaczyłam, co się dzieje w domu. Co dzieje się ze mną.

I wtedy po raz pierwszy poczułam, że nie umiem siebie nazwać.

Byłam Zołzą — choć jeszcze nikt tego słowa nie wypowiedział. Z zewnątrz twarda. W środku chaos. Czasem za bardzo, czasem za mało. Nigdy po środku. A ja nie wierzyłam, że ktokolwiek spróbuje się w tym odnaleźć.

Tego dnia jeździłam z Robertem na dostawy.

Czasem mnie zabierał do pracy — i do dziś nie wiem, po co. Może po to, żebym się nie nudziła, może po to, żebym mu przypominała, że kiedyś byliśmy czymś więcej, a może po prostu dlatego, że nie umiał mnie jeszcze z siebie wyrzucić. Albo ja jego. Tego też nigdy nie rozkminiłam do końca.

W aucie było duszno. Pachniało pizzą i cichym napięciem. Takim, które niby nie istnieje, a siedzi między siedzeniami jak niewidzialny pasażer. Rozmawialiśmy jak przyjaciele, ale każde słowo miało w sobie coś z niedokończonego zdania. I każde było jak „pssst” przypominające, że jeszcze niedawno było inaczej.

Zbliżały się wakacje. To był ten czas, kiedy dzień kończył się dopiero po dwudziestej drugiej, a ludzie nagle stawali się bardziej otwarci. Jakby słońce odklejało z nich warstwy, które zimą przyklejali na twarz.

Wieczorem miała się odbyć impreza urodzinowa White’a.

Wiedziałam, że tam będę — i wiedziałam, że nie chcę iść sama. Najbliżej byłam z Maxem, moim przyjacielem, którego znałam najlepiej z całej ekipy. Resztę chłopaków kojarzyłam głównie przez Roberta i White’a. Nie byłam „tą od Roberta” w pełnym znaczeniu, ale też nie byłam kompletnie anonimowa. Balansowałam gdzieś pomiędzy — niby chciałam być tylko krzesłem w rogu, a i tak zawsze na mnie patrzyli. Może dlatego, że już mnie znali. A może dlatego, że byłam tą jasną, szczupłą blondynką z długimi włosami, którą Ciężko zignorować. Czasem nawet wbrew sobie.

Dopytywałam Roberta, czy dojedzie po pracy. Nie chciałam wchodzić pierwsza. To nie był strach, raczej ten dziwny dyskomfort bycia samą dziewczyną w męskim świecie. Paradoksalnie, właśnie w męskim gronie czułam się zwykle swobodniej. Miałam więcej kumpli niż koleżanek. Ale tamtego dnia było inaczej. Sama siebie nie ogarniałam. Nie wiedziałam, czy chcę błyszczeć, czy raczej przykleić się do ściany.

I wtedy przyszła ta myśl: a może ja po prostu nigdy nie wiedziałam, kim jestem.

Nie wiedziałam też jeszcze, że tego wieczoru po raz pierwszy zobaczę jego.

I że to, co się wydarzy później, będzie smakowało inaczej niż wszystko, co znałam do tej pory.

Imprezy nigdy nie były dla mnie czymś naturalnym. Jasne, potrafiłam żartować, śmiać się, wciągać w rozmowy. Z boku wyglądałam pewnie, nawet za bardzo. Ale w środku miałam zawsze przygotowany plan awaryjny: krzesło przy ścianie, droga ewakuacyjna, opcja „znikam w pięć sekund”. Wieczna gotowość do ucieczki.

Tego wieczoru miałam ochotę się wycofać, ale nie zrobiłam tego. Zostało tylko wziąć głęboki oddech, poprawić włosy, udawać, że to nic takiego — i zapukać do drzwi.

Małe mieszkanie, kilkanaście osób, salon. White — jubilat, rozchwytywany na wszystkie strony. Uśmiechnęłam się, wręczyłam prezent, przytuliłam go i od razu skierowałam się do salonu.

Max siedział na kanapie, wyprostowany, z butelką piwa w dłoni. Gadał z dwoma chłopakami. Usiadłam obok, rzucając krótkie „hej”. Tylko przy nim mogłam nie udawać.

Z drugiej strony kanapy i przy stoliku kręcili się ludzie, których znałam z widzenia, kojarzyłam z ekipy Roberta, albo kompletnie nie znałam. Wszyscy rozluźnieni, głośni, pewni siebie. Ja — z moim pancerzem, który zawsze w takich chwilach zsuwał się szybciej, niż bym chciała. I modliłam się, żeby nie spadł do końca.

Byłam tam trochę jako Blanka.

A trochę jako „ta od Roberta” — i to bolało mocniej, kiedy zobaczyłam, że jednak nie wszystkich znam osobiście.

Robert w tym środowisku był kimś. Uliczny rysownik, undergroundowy raper. Razem z Whitem jarali się tym światem — bitami, słowami, bazgrołami na ścianach i wersami, które miały być jak ciosy. Po naszym rozstaniu Robert napisał dwa kawałki. Niby nie wprost, z imienia ale jednak — byłam w nich Ja.

Nie bolały. Ale zostawiały ślad.

Kto wiedział, ten wiedział.

I gdzieś po dwudziestej pierwszej, kiedy pokój już kipiał od śmiechu i muzyki, poleciał jeden z tych utworów.

Zamarłam.

Spojrzałam na Maxa.

— Serio? — powiedziałam cicho, prawie bez emocji, ale na tyle wyraźnie, żeby usłyszał.

Max wzruszył ramionami. Może lekko się uśmiechnął.

— Nie słuchaj. Daj spokój.

Niby nic. Ale miałam wrażenie, że wszyscy wiedzą. Że teraz to Ja jestem tą, o której się rapuje. Tą, której historia już nie należy tylko do niej.

Nie wiedziałam jeszcze, że za chwilę ktoś zupełnie obcy zacznie pisać nową — ze mną w środku. Wciąż rozmawiałam z Maxem, choć w głowie już dawno odleciałam. Słowa leciały, ale moje myśli kręciły się wokół tego, co właśnie poleciało z głośników. Tekst, którego niby nie chciałam słuchać, a który rozlewał się po mnie jak lepki syrop, którego nie da się zmyć. Byłam wkurzona. Na Roberta, na siebie, na to, że w ogóle mnie to jeszcze rusza. Nie chciałam czekać na niego. A czekałam.

I wtedy — nagle — po ukosie od kanapy pojawił się On.

Jakby się wyłonił z innego kadru. Obcy, a jednak od razu jakby na swoim miejscu. Chłopak w moim wieku, może tylko odrobinę starszy. Krótkie szorty, hawajska koszula, pufa pod nim, jakby od dawna była dla niego zarezerwowana. Przysiadł się, pochylił do przodu — niby do nas, do mnie i Maxa — ale patrzył tylko na mnie.

— Ej, wiesz, że to o Tobie, co? — rzucił. I ten uśmiech. Nie prześmiewczy, nie nachalny. Niebezpiecznie szarmancki.

Miał niebieskie oczy. Takie, które wbijały się w Ciebie z łagodnością i pewnością siebie naraz. I wkurzające było to, że wcale nie wyglądał, jakby musiał się starać.

Spojrzałam na Maxa. W głowie: kto to kurwa jest i co on gada?

Na głos:

— Tak. Dzięki za info.

Myślałam, że odejdzie. Że to jakiś suchar na wejście. Ale nie.

Pochylił się jeszcze bliżej.

— Wiesz, że Rust nie przyjdzie? — powiedział. Rust, czyli Robert. Więcej osób znało go pod ksywką niż pod imieniem.

— Powiedział, że będzie po pracy — odpowiedziałam twardo, choć w środku miałam ochotę wstać i wyjść.

— To się załóżmy — rzucił. — Dzwoń.

I nie wiem, czy to dlatego, że kazał, czy dlatego, że sama chciałam wiedzieć, ale zadzwoniłam. Raz. Drugi. Trzeci.

Cisza.

Za czwartym razem odebrał. Powiedział tylko, że nie przyjdzie. I rzucił słuchawką.

Tyle.

Nie miałam siły się złościć. Ale złość i tak była we mnie jak rozlana benzyna. Trochę smutku. Trochę rozczarowania. Trochę to uczucie, że chciałabym walić pięściami w stół, a jednocześnie udawałam, że mam to gdzieś.

Max próbował mnie pocieszyć. Powiedział, że dam radę, że on tu jest ze mną, że nie ma co się przejmować. I pewnie miał rację. Ale ja nie mogłam przestać myśleć: czemu mnie nie uprzedził? czemu mnie wystawił?

Odwróciłam się w końcu do Maxa, bo chłopak od pufy i niebieskich oczu zniknął. Rozpłynął się jak dym.

— Kto to był? — zapytałam.

Max spojrzał na mnie ze swoim wiecznym spokojem.

— Gabriel. — I dodał po chwili: — Nikt, kim powinnaś się interesować.

Przerwa.

W tym momencie moje myśli odpłynęły. Nie wiem, co jeszcze mówił Max. Nie wiem, co się działo w pokoju. Jakie kawałki leciały. Widziałam tylko tamten uśmiech, ciemne włosy, zarysowaną szczękę, lekko opaloną skórę, tatuaż i to światło, które jakby szło za nim, gdziekolwiek się poruszał.

— Spoko — rzuciłam mechanicznie. — Nie interesuje mnie.

Kłamstwo tak oczywiste, że aż bolało.

Po dłuższym czasie siedzenia na kanapie postanowiłam się ruszyć. Wyrwać z tego dusznego salonu. Zostawiłam Maxa i poszłam w stronę łazienki, z planem: najpierw kuchnia, piwo, potem udawanie, że muszę poprawić makijaż.

Kuchnia była na końcu korytarza, przeciwnym do salonu. Cisza. Zapach starego mieszkania. Dźwięki imprezy przytłumione drzwiami.

I on. Oczywiście, że on.

Oparty nonszalancko o framugę prowadzącą do kuchni, z jedną ręką w kieszeni, drugą gestykulując w stronę… taty White’a. Rozmawiali. Spokojnie, jakby znali się od lat. I wtedy spojrzał prosto na mnie.

— I co? Nie przyjdzie? Miałem rację — powiedział z tym samym uśmiechem, który nie gasł. Jakby był częścią jego twarzy.

Zakład był o piwo. Westchnęłam i podeszłam. A tata White’a ulotnił się bez słowa. Jakby dokładnie wiedział, że nie jest częścią tej sceny.

— O co ci chodzi? — zapytałam. — Skąd wiedziałeś?

Gabriel wzruszył ramionami.

— Nie zdradzam źródeł. Po prostu wiedziałem.

— A o czym rozmawiałeś z jego ojcem? — rzuciłam, chyba zbyt bezpośrednio.

— Paliliśmy bucha. I gadaliśmy o życiu — odpowiedział luźno, jakby mówił o pogodzie.

Zatrzymałam się. Buch? O życiu? Z tatą White’a? W moim świecie dorośli byli od obowiązków i pilnowania porządku. Nie od palenia i filozofowania z dzieciakami.

Gabriel patrzył na mnie z satysfakcją. Nie z wyższością. Z taką pewnością, że właśnie udało mu się przesunąć moją granicę o kilka centymetrów.

Bez słowa weszłam do kuchni. Podałam mu piwo, sama wzięłam jedno z lodówki. On otworzył oba.

I nie wiem jak to się stało, ale nagle siedzieliśmy sami.

Ludzie, którzy wcześniej kręcili się w kuchni, jakby podświadomie wiedzieli, że to już nie ich przestrzeń. Że teraz to jest nasze miejsce.

Rozmawialiśmy. O niczym i o wszystkim.

Ale ta rozmowa nie była jeszcze o słowach. To był tylko oddech. Wdech przed tym, co miało się zacząć.

Rozdział II

Sceny, których nie napisał nikt

Nie pamiętam, o czym dokładnie rozmawialiśmy.

Pewnie o życiu. O nas. O niczym i o wszystkim naraz. To była taka rozmowa, która nie potrzebuje notatek — bo i tak zostaje pod skórą. Nie w słowach. W ciele. W spojrzeniu. Która zaczyna się od gadki o znajomych, a kończy nagle na filozofii całego życia.

Noc dopiero się zaczynała. Chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałam, ile we mnie zostanie z tej chwili.

Po jakimś czasie wyszliśmy na balkon zapalić papierosa. Było tam ciasno — ludzie, śmiechy, muzyka z wnętrza przebijająca się przez ściany. Wśród nich Max. Gdy tylko nas zobaczył, dotknął mnie w łokieć i nachylił się konspiracyjnie, jakby właśnie odgrywał rolę mojego wewnętrznego głosu.

— Co ty robisz? — zapytał cicho, z tym tonem, w którym było wszystko: troska, zdziwienie i lekkie „kobieto, ogarnij się”.

Uśmiechnęłam się lekko.

— Tylko rozmawiam — odpowiedziałam. I naprawdę tak było. Nic więcej. Przynajmniej jeszcze nie.

Gabriel w tym czasie jakby zniknął z kadru. Bez słowa, bez nerwu, bez głośnego oddechu. Wyszedł po zapalniczkę i nasze piwa. Nikt go o to nie prosił. Po prostu wiedział. Jakby miał wbudowaną mapę relacji i zawsze rozumiał, kiedy zejść ze sceny.

Czy oni rozmawiali oczami? Max i on? Czy to tylko ja czułam się jak w jakimś filmie, w którym zapomnieli dać mi scenariusz?

Max chyba chciał mnie ostrzec. Może przed tym Gabrielowym spokojem. Może przede mną samą. A może po prostu nie chciał, żebym się zagubiła w kimś, kto wyglądał, jakby nie był przypadkiem.

Gabriel wrócił. Znowu z tym samym uśmiechem, jakby nigdy nie zniknął. I nagle moje ciało, które normalnie w takich sytuacjach spinało się jak struna, odpuściło. Zero udawania, że jestem bardziej towarzyska, niż naprawdę byłam.

Max spojrzał na niego, ale nic już nie powiedział. Po prostu się odwrócił i zszedł z balkonu.

Znowu zostaliśmy sami. Jakby reszcie skończyła się przerwa na papierosa, a my przyszliśmy spóźnieni. Ale czy to nam przeszkadzało? No, można się domyślić.

Rozmowa wróciła płynnie. Jakby nie było przerwy, jakby czas się po prostu zgiął i zrobił miejsce dla nas.

Nie wiem, ile minęło, kiedy Max znów się pojawił. Pokazał mi palec — rozCięty, teatralnie wręcz.

— Daj plaster — rzucił.

I oparł o mnie głowę, udając pijanego, jakby chciał powiedzieć: „hej, zobacz, nadal jestem, nadal masz mnie obok. Zostaw go i zajmij się mną”.

Gabriel? Zero reakcji. Ani nie odszedł, ani się nie wkurzył. Po prostu patrzył i słuchał. A potem — bez żadnego wysiłku — rozmowa między nami dalej się toczyła. Jakby nic nie mogło jej zatrzymać.

Max przez cały ten czas wypił jedno piwo. Wiedziałam, że nie potrzebuje opieki. I nagle — zniknął. Tak po prostu.

Znowu zostaliśmy sami. I to było najbardziej naturalne, co mogło się wydarzyć. Jakby cała ta impreza była tylko tłem. A my — właściwą sceną.

Gabriel też podobno wahał się, czy w ogóle tu przyjść. Ja tak samo. A wszechświat i tak sobie stwierdził: „no dobra, dzieciaki, macie się spotkać, i to właśnie tutaj, w tym durnym miejscu”.


W chwili ciszy patrzyliśmy na miasto usłane nocą. Światła, auta, balkon, cisza. I wtedy Gabriel się odezwał:

— Wiesz, gdzie jest sklep całodobowy? Muszę kupić doładowanie do telefonu.

Doładowanie. Serio? W środku nocy? Do dziś się zastanawiam, czy to nie był pretekst. Numer. Wymówka. Przedłużenie rozmowy. Nigdy go o to nie zapytałam. Po prostu wskazałam mu drogę, palcem pokazując w którą stronę iść.

Opowiadałam mu jak GPS. Tylko że on nie patrzył na to, co pokazuję. Patrzył na mnie. Z tym samym uśmiechem, jakbym nie tłumaczyła mu drogi do sklepu, tylko wyjawiała sens życia.

Mój mózg? Zajął się dumą z dobrze wykonanej misji. Brawo ja, wytłumaczyłam idealnie.

Jakby rzucił na mnie czar.

Kiedy skończyłam mówić, spojrzał na mnie i zapytał:

— Pójdziesz ze mną?

Zdziwiło mnie to. Ale zanim zdążyłam się zastanowić, mój mózg sam wypalił:

— Jasne. Czemu nie.

Założyliśmy buty. W korytarzu pojawił się Max — niemal natychmiast, jakby stał za rogiem i tylko czekał.

— Gdzie idziesz? — rzucił szybko.

— Przejść się. Zaraz wrócę — odpowiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam.

— Idę z tobą — powiedział stanowczo.

— Nie trzeba. Tylko do sklepu. Wrócę za chwilę.

I znowu, jakby ktoś zaplanował tę scenę, Gabriel zniknął z pola widzenia.

— No okej… tylko wróć dobrze? I daj znać, że żyjesz — dodał Max, trochę jak starszy brat, trochę jakby chciał mnie zatrzymać.

Pokiwałam głową. Max odszedł. I dokładnie w tej chwili Gabriel pojawił się znowu — płynnie, jakby w ogóle się nie oddalał.

— To co, idziemy? — zapytał, z uśmiechem, jakby chodziło o coś więcej niż o spacer.

Ludzie chyba mają dar ulatniania się w odpowiednim momencie. Ja — nie.


Schodząc po schodach czuliśmy chłód klatki schodowej. Ale kiedy wyszliśmy na zewnątrz, otuliło nas ciepło wczesnoletniej nocy. I cisza. Jakby całe miasto nagle się wyłączyło.

Mama zawsze mnie przestrzegała: „uważaj w nocy, nie każdy jest trzeźwy, uprzejmy, bezpieczny”. A ja miałam wtedy wrażenie, że świat naprawdę się wyłączył i zostawił nas samych.

Szliśmy. Rozmawialiśmy. Włóczyliśmy się przez dwie godziny. Uliczki z domami, osiedla z blokami, pomarańczowe latarnie, cienie drzew.

Nie zatrzymywaliśmy się ani razu. Jakbyśmy wiedzieli, że jeśli się zatrzymamy — coś pęknie.

W pewnym momencie skręciliśmy w uliczkę w dół. Latarnie rzadsze. Plamy światła i cienia jak wstążki. Intymniej. Ciszej. Tylko my.

I wtedy pierwszy raz przeszło mi przez głowę: a może on mnie pocałuje?

Nie wiem skąd. Nie było żadnych aluzji. Żadnych gestów. Tylko nasze oczy błyszczące w półmroku. Ciała ocierające się o siebie ramionami. Naturalnie. Bez natarczywości.

Ale coś zaczęło szumieć we mnie.

Zwolniłam. Spojrzałam na niego bokiem, napięcie rosło.

A on? Po prostu szedł dalej. Wyprostowany. Z uśmiechem, patrząc w moje oczy. I tym spojrzeniem mówił: jeszcze nie teraz. Jeszcze mamy czas.

I zeszło ze mnie napięcie.

Może to była moja chęć. Moje ciało, które wiedziało szybciej niż mózg. Bo poza Rustem nigdy nikogo nie całowałam. Nie chciałam. A z nim… to było inne.

Rozmawialiśmy dalej. I jakkolwiek bym się przedstawiała — on po prostu słuchał. Uśmiechał się. Jakby wiedział, że jestem cała. Bez masek. I że właśnie to mu się najbardziej podobało.

On sam był skryty. Czasem rzucał słowa, które były tylko czubkiem góry lodowej. Ale i tak się otwierał. Trochę. I to wystarczało.


Wróciliśmy pod mieszkanie White’a. I znowu — kuchnia. Nasza kuchnia.

On po piwo, ja na blat. Był blisko. Tak blisko, że już nic innego się nie liczyło.

Rozmawialiśmy dalej. Spojrzenia dłuższe niż wypadało. Czasem tak, że ktoś obcy powiedziałby: oni już są razem.

Nikt nie wchodził. A jak już — to szybko i cicho, jakby wiedzieli, że nie powinni.

Tylko White wszedł raz.

Przerwaliśmy rozmowę. Spojrzeliśmy na niego. Uśmiechnęliśmy się. On na nas. Jakby wiedział. Jakby przeczytał mi w głowie pytanie, którego sama sobie jeszcze nie zadałam.

Zostawił nas. A my wróciliśmy do rozmowy. Jakby nic. Jakby wszystko.


Noc trwała. Ale powoli się kończyła.

Świat za oknem rozjaśniał się. Muzyka przycichła. Ludzie spali. Nawet powietrze było wolniejsze.

Poszliśmy do pokoju. Znajomi już leżeli. Na podłodze, w śpiworach, na materacach. Spali równo, jakby oddychali tą samą kołysanką.

Łóżko White’a było puste. Jednoosobowe. Jakby czekało.

Położyliśmy się. Blisko. Inaczej się nie dało.

Rozmawialiśmy dalej. Słowa, spojrzenia, cisze. Aż przyszła cisza inna. Nie niezręczna. Tylko ta, w której nie trzeba nic mówić.

Leżeliśmy naprzeciwko siebie. Twarze blisko. Oddechy ciche.

W którymś momencie rozmawialiśmy o przeznaczeniu. O tym, że czasem się wie. Że można kogoś przeczuć. Jakby dusze miały radar.

Znaliśmy się osiem godzin. A ja wyszeptałam:

— Ty wiesz?

Bez kontekstu. Bez rozwinięcia.

A on wiedział.

Nie odpowiedział. Tylko się uśmiechnął. Tak, że system nerwowy mi się rozpuścił jak cukier w herbacie.

I mnie pocałował.

Nie jak po imprezie. Nie szybko. Nie niepewnie.

Tylko tak, jakby całował całym sobą. Całą duszą. Światem. Jakby znał każdy kąt mojej niepewności i chciał go otulić.

Miękkie usta. Precyzja. Bez pośpiechu.

Nikt nigdy tak nie całował.

Chwilę to trwało. Za krótko. Zawsze za krótko.

I zaraz dalej rozmawialiśmy. Cicho. Z przerwami na spojrzenia.

Jakby pocałunek był naturalnym krokiem tej rozmowy.

Było już po ósmej. Słońce wdarło się do pokoju. Świat znów przypomniał, że istnieje.

Telefon zawibrował. Jedno połączenie. Drugie. Kolejne.

Marta. Moja przyjaciółka. Jak oszalała. Wiadomość: wychodzę po Ciebie, zaraz będę.

Skąd wiedziała? Czemu taka nerwowa? Nie wiedziałam. Spojrzałam tylko na Gabriela.

Skinął głową. Spokojnie.

— Wracamy — powiedział.

Pożegnaliśmy się z White’em. Zeszliśmy na dół.

Przed klatką czekali Marta i Max.

Gabriel spojrzał na mnie tym swoim uśmiechem. Pocałował w policzek, lekko, spokojnie. Jakby znał ten gest od zawsze.

— Cześć — rzucił do nich.

A patrząc na mnie:

— Pa :)

I dało się wyczuć… że zna ich lepiej, niż myślałam.

Rozdział III

Przeciąg między światami

Gabriel odszedł, rzucając ostatnie „na razie” wzrokiem, a ja poczułam, jakby nagle ktoś wypuścił ze mnie powietrze. W środku miękko, jakbym się wtuliła w ciepłą poduszkę. Ale oczywiście — nie trwało to długo.

— Co ty robisz? — usłyszałam za sobą ton Marty. Ostry. Jakby ktoś nagle otworzył okno i zrobił przeciąg.

No wiedziałam. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że teraz czeka mnie coś mniej przyjemnego. Bo dlaczego rozmowa o Gabrielu miałaby być niemiła? A jednak. Ton Marty i mina Maxa mówiły wszystko.

Szliśmy razem w stronę przystanku. Max miał wracać do domu. A oni — jakby się umówili — od razu zaczęli:

— Fajnie, że się dobrze bawiłaś, ale… daj sobie spokój. Zapomnij — rzucił Max.

— To nie jest dobry wybór — dodała Marta, zerkając na mnie z boku, tym swoim wzrokiem w stylu „wiem lepiej, uwierz mi, uratuję ci życie”.

A ja poczułam, jak ktoś właśnie naciąga atak na moje szczęście. Serio? Jedna noc, jedno spotkanie, i już mam słuchać wykładu o tym, co powinnam, a czego nie? Autobus miał przyjechać za dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut, w czasie których nie dostałam ani jednej szansy, żeby coś odpowiedzieć. Oni gadali, ja słuchałam. A raczej byłam zmuszona.

Ich zadanie: przekonać mnie, żebym zapomniała. Moje zadanie: nie rozerwać ich na kawałki i nie ryknąć „spierdalajcie”.

Kiedy autobus przyjechał, Max wsiadł i zniknął za szybą. A ja zostałam sama z Martą. Ruszyłyśmy w stronę mojego domu. Miałam się przebrać, odświeżyć. Wracać niby do normalności. Tylko jak, po takiej nocy?

Po drodze temat się zmienił. Na chwilę. Takie uśpienie czujności. Ale przecież wiedziałam, że wróci.


Gabriel był znany. Nie tylko z wyglądu i charakteru, ale też… z towarzystwa. Okazało się, że — mimo że wyglądał na starszego albo w moim wieku — był rok młodszy.

Niby nic. Ale dla mnie to była mieszanka emocji. Starsi potrafili być dziecinni, to co dopiero młodszy? To będzie dramat? A może wręcz przeciwnie — dojrzały ponad wiek, tak jak się wydawał tej nocy?

Marta gadała dalej. O jego znajomych. Że imprezowicze, że różne akcje. Że „bywało grubo”. Że mieszka w starej dzielnicy, w kamienicy z duszą i historią.

Słuchałam. Ale nie chciałam go skreślać. Może to tylko tło. Może to ludzie, a nie on. Marta nie miała powodu mnie okłamywać — byłyśmy przyjaciółkami. Ale w jego kwestii… miałam wrażenie, że jednak się myli.

Bo przecież pochodzenie i towarzystwo nie muszą definiować człowieka. A tę podszewkę — dziwnie, odważnie — ja poczułam tej nocy.

Choć nigdy nie sądziłam, że dla kogokolwiek mogłabym być ważniejsza niż reszta znajomych. A co dopiero na tyle, żeby zobaczyć czyjąś głębię.

No ale cóż — wszechświat miał w sobie więcej odwagi niż my sami, i uparł się, żeby nas skrzyżować.

Marta pokazała mi, gdzie mieszka Gabriel. Stara kamienica, na końcu miasta. Stragany, park w pobliżu, bloki, domki — świat sprzed dwóch dekad. Zaklęty, zatrzymany.

— Tu mieszka — rzuciła. Jakby to miało być całe podsumowanie, jakby miało to coś zmienić — nie zmieniło, nie miało znaczenia.

I wtedy los, oczywiście, zadrwił. Po drugiej stronie ulicy szedł Gabriel. Z przyjacielem. Śmiali się. On odświeżony, przebrany. Zauważył nas.

Przerwał rozmowę. Spojrzał prosto na mnie. Uśmiechnął się. Pomachał. Jakby żadna noc nie była tajemnicą.

Serce zrobiło fikołka. No i co? Przecież mnie nie olał. Marta się myli.

Przyjaciel Gabriela też pomachał. Wyglądał na spoko.

— Może to ty powinnaś się z nim spotykać? — rzuciłam półżartem do Marty.

— Zwariowałaś? — odpowiedziała ostro, gasząc żart w sekundę.

Nie rozumiałam tego. Dlaczego wszyscy nagle robili się drażliwi przez jedną rozmowę, jeden pocałunek, jedną noc?

Ale wiedziałam jedno: tej nocy nie wymyśliłam. Ona się wydarzyła. I coś z niej zostało.

Rozdział IV

Kliknięcie, które coś znaczyło

Standardowy dzień z Martą. Spacery, jedzenie, rozmowy o wszystkim i o niczym — klasyk. I nagle: ciche kliknięcie powiadomienia w telefonie.

Gabriel dodał mnie do znajomych.

Czy trzeba mówić, że się ucieszyłam? Może nawet za bardzo. Może trochę przesadnie, jak na „jedną rozmowę i pocałunek”. Ale serio — kto by się nie cieszył? To ten rodzaj euforii, który dopada człowieka, kiedy serce budzi się po zimie i nagle chce tańczyć w samej piżamie na balkonie.

Na zewnątrz nie wydarzyło się nic. Ale w głowie… kółko myśli. Karuzela non stop.

Tym razem nie mogłam zatrzymać tego tylko w sobie. Opowiedziałam Loulu — przyjaciółce z dzieciństwa. Dziewczyna z sąsiedztwa, z tego „lepszego sortu” osiedla, gdzie moi rodzice często bywali przez pracę. Ona miała świat poukładany, taki bardziej elegancki. Ja — chaos. Ale zawsze potrafiła mnie wysłuchać.

Loulou cieszyła się razem ze mną. Nie znała Marty, nie znała Gabriela. Znała mnie.

— Może on po prostu nie jest taki, jak mówią — rzuciła. — Marta mogła usłyszeć coś, co już dawno nie jest prawdą.

Przytaknęłam. Tak czułam. Że Gabriel ma drugie dno. I że tej nocy je zobaczyłam. Dotknęłam. Widziałam coś, czego inni nie widzieli. Jakby on miał w sobie tajemnicę dla świata, ale nie dla mnie.

Wieczorem wróciłam do mojego ciasnego mieszkania. Basen, słońce, śmiech — wszystko już za mną. Telefon obok. Gabriel polubił kilka moich zdjęć.

Ale nie napisał. Jeszcze.

— Dobrze. Dam mu czas do jutra — pomyślałam, układając się w pościeli. — A jak nie, sama spróbuję.

Zasypiałam z telefonem przy twarzy. W głowie — jego uśmiech. I ten pocałunek, który dalej czułam na ustach, jakby wydarzył się nie tylko wtedy, ale też teraz, w tej sekundzie.


Obudziłam się później, niż planowałam. Ale nie sama z siebie. Marta wpadła do mnie jak huragan. Babcia ją wpuściła, oczywiście. Wleciała do pokoju, rzuciła się na łóżko i bez litości:

— Wstawaj, śpiochu. Idziemy na spacer. Ile można spać?

Marta nigdy nie była śpiochem. O ósmej rano zdążyła już zjeść, ogarnąć pokój i zadzwonić do połowy znajomych. Ja — odwrotnie. Wolne dni były po to, żeby spać do dziesiątej. Minimum.

Zero alternatywy. Musiałam się podnieść. Przeciągnęłam się, odsunęłam zasłony, poszłam do łazienki. Telefon — cisza. Gabriel nadal się nie odezwał. Max pisał w ciągu dnia, spokojniejszy, jakby z ulgą przyjął brak kontaktu z Gabrielem. Uznawał tamtą noc za jednorazowy wybryk. Rust milczał totalnie. I wcale nie miałam ochoty go szukać. Jakby naprawdę wyparował.

Śniadanie z Martą, krótki spacer po mieście. Gadki-szmatki. Ale ja podświadomie prowadziłam trasę w stronę starej dzielnicy. Tam, gdzie kiedyś chodziłam na francuski i angielski. Znałam każdy skrót. Każdą boczną uliczkę. Dokładnie wiedziałam, jak tak prowadzić rozmowę, żeby Marta nie zauważyła, że coraz bliżej jesteśmy okolic Gabriela.

To nie było planowane. To było jak oddychanie.


Po południu rozstałyśmy się. Marta do siebie, ja do siebie. Rozłożyłam się na łóżku, włączyłam serial. Ale byłam zbyt świadoma ciszy w telefonie. Leżał obok, czarny ekran, jakby kpił.

Aż nagle — znajomy dźwięk wiadomości.

Serce mi podskoczyło. Twarz? Spokojna. W środku: eksplozja.

Sięgnęłam po telefon. Ekran rozświetlił się znajomym imieniem.

Gabriel.

„hej, co u Ciebie? :)”

Ta emotka. Ten uśmiech. Jakby znowu patrzył mi w oczy.

Uśmiechnęłam się. Bezwiednie. Po prostu. Odpisałam.

Kilka minut — kilka wiadomości. Jakbyśmy znali się od zawsze. I jeszcze zanim słońce zdążyło opaść, byliśmy umówieni.

Rynek. Za chwilę.


Nie myślałam o tym, jak wyglądam. Nie zastanawiałam się, czy jestem głodna, czy powinnam poprawić włosy, czy wypada się pomalować. Instynkt przejął stery.

Narzuciłam pierwszą lepszą rzecz — koszulę w kratę zdjętą z wieszaka. Nawet nie pamiętałam, kiedy ostatnio ją miałam. Długi rękaw — było chłodniej. Nie spojrzałam w lustro. Nie sprawdziłam włosów. Wyleciałam z domu, jakby świat zawołał mnie po imieniu i nie wypadało się spóźnić.

Nikomu nie powiedziałam. Nie musiałam. To miało być nasze.

W drodze dopadł mnie stres.

A jeśli będzie inaczej niż tamtej nocy?

A jeśli będzie niezręcznie?

A jeśli… nic?

Ale wszystko zniknęło w jednej sekundzie. W tej, gdy go zobaczyłam.

Stał przy fontannie. Nonszalancko oparty ramieniem o balustradę, jakby zawsze tam stał.

I w koszuli. Czerwono-czarna krata.

Takiej samej jak moja. Nieeleganckiej, zwykłej. Zabawna symetria. Jak znak od wszechświata, który puszcza oko.

Uśmiechnął się, jakby nic się nie zmieniło. Jakby noc skończona o świcie po prostu zrobiła sobie przerwę.

Pocałował mnie w policzek. Lekko. Znajomo. Bez słowa złapał za rękę.

— Spacer? — zapytał. Choć przecież odpowiedź znał.

Szliśmy. Bez planu. Bez mapy. Rozmawialiśmy. Śmialiśmy się.

Zero niezręczności. Tylko rytm. Jakby znali się od zawsze. Jakby wszystko między nimi miało dokładnie tyle sensu, ile trzeba.

Szli dalej, mijając rynek. Na jego tyłach rozciągał się parking miejski — miejsce znane obojgu bardzo dobrze. Dla jednych był tylko przestrzenią na auta, dla nich — tłem wielu wieczorów, rozmów i historii. Ich grupy znajomych przez lata przeplatały się w różnych konfiguracjach, więc teraz oni — Blanka i Gabriel — byli kolejnym takim połączeniem.

Z parkingu wchodziło się do parku. Tak właśnie ruszyli — bez planu, po prostu w stronę zieleni. Nogi same ich niosły.

Parking miał swoją nazwę — w ich świecie mówiło się na niego „Relaks”. Tak po prostu. Ale dla reszty miasta było znane jako łaźnia, pomimo tego, że nic wspólnego z łaźnią nie miało. Tam właśnie się udali.

Nie powinno jej to zaskoczyć — ale zaskoczyło. Byli tam ich znajomi. Głównie Gabriela, ale i Blanka kojarzyła kilka twarzy — niektórych z imprezy, innych z wcześniejszych spotkań z Robertem. Był też Max. Jego mina, gdy ich zobaczył, była trudna do rozszyfrowania: coś między omdleniem a furią.

Przywitali się. Gabriel uśmiechnięty, spokojny — nie wypuszczał dłoni Blanki z dłoni. Raz trzymał ją za rękę, raz obejmował w pasie, naturalnie. Blanka wymieniła kilka słów z Maxem, ale ten był oszczędny. Napięcie czuło się w powietrzu. Po chwili ruszyli dalej do parku.

Szli. Spacerowali. Rozmawiali.

I wtedy Blanka postanowiła — postawi na szczerość.

— Wiesz — zaczęła, patrząc mu w bok twarzy — sporo osób opowiadało mi o Tobie…

Gabriel uśmiechnął się zalotnie.

— Robisz o mnie śledztwo jak detektyw?

Zaśmiała się.

— Nie musiałam. Ludzie sami walili drzwiami i oknami. Chcieli mnie ostrzec. Przed tobą.

Przez sekundę poczuła ukłucie stresu. Może to wszystko zepsuła? Może za wcześnie? Ale… lepiej teraz, niż później, kiedy już nie będzie odwrotu, prawda?

Nie zdążył odpowiedzieć — dotarli do grupy przy dobrze im wszystkim znanym Parkingu. Wymienili uprzejmości, chwilę porozmawiali, ale Gabriel cały czas był skupiony na niej. Blanka czuła się… ważna. Widoczna.

Później, idąc już dalej — w stronę dzielnicy Gabriela — jakby nigdy nikt im nie przerwał, Gabriel wrócił do rozmowy z tym samym spokojnym uśmiechem.

— To co mówili? — zapytał z zainteresowaniem, nie ironią.

— Nooo… niekoniecznie same super rzeczy — odpowiedziała z półuśmiechem.

Gabriel słuchał. Naprawdę słuchał. Patrzył na zieleń drzew, na krzewy, na ludzi przechodzących obok, ale co jakiś czas zerkał na Blankę, jakby chciał odczytać jej myśli. Albo, żeby przypadkiem nie uronić ani jednego słowa.

W końcu, kiedy skończyła, odparł spokojnie:

— Większość z tego to prawda. Moi znajomi, imprezy, pomysły z innej planety… Ale nie narkotyki. Poza trawą — jak sama wiesz.

Była zaskoczona. Tą jego szczerością. Tym, jak płynnie i naturalnie o tym mówił, jakby nie miał potrzeby czegokolwiek ukrywać.

— Spokojnie — rzucił z uśmiechem — nie zjem Cię. Chcesz uciec?

— Nie — odpowiedziała. — Nie wybieram się nigdzie. Poza tym… gdybyś nie był w porządku, nie spędziłabym z tobą całej nocy. I nie poszłabym z tobą teraz.

Spojrzał przed siebie zamyślony, po czym lekko skinął głową.

— Wiem.

Zatrzymali się przy bramie. Była stara, metalowa, nadgryziona czasem, z charakterystyczną furtką, prowadzącą na wewnętrzne podwórko kamienicy.

— Wejdziesz? — zapytał spokojnie.

Blanka zawahała się. Nie znała tej dzielnicy zbyt dobrze. Nie znała Gabriela aż tak, jak może powinna. Dopiero co dowiedziała się, że część plotek była prawdziwa.

A jednak — postanowiła wejść.

Ufając mu.

Bo przy nim czuła się spokojna.

— Chodź — powiedział, jakby czytał jej w myślach. — Jestem tu. Nie odejdę ani na krok.

Podwórko, na które weszli, przypominało Blance znane jej zaułki z małego miasteczka, skąd pochodził jej tata. Były tam części do samochodów, drewno na opał i szara dróżka z betonu prowadząca do drzwi kamienicy. Drzwi, jak cała kamienica — stare, drewniane, niskie. Klatka schodowa ciemna, z jednym bladym niebieskawym światełkiem nad schodami. Poręcz i stopnie były drewniane, wyłożone starą, gumową wykładziną. Ściany… może kiedyś były zielone. Dziś miały kolor wspomnień. To ten typ kamienicy, na którą patrzycie i chcecie poznać jej historię bo wiadomo, że ma cudowną. To była piękna kamienica.

Na pierwszym piętrze był wąski korytarz z dwoma mieszkaniami. Gabriel mieszkał tu z rodzicami i młodszym bratem. Blanka czuła, że jest w miejscu, do którego nie każdy miał dostęp — ale to nie budziło w niej lęku. Raczej ciekawość.

Mieszkanie było niewielkie, ale przytulne. Kuchnia z jadalnią, korytarzyk z haczykami na kurtki. W środku siedziała kobieta przy stole. Spojrzała na Blankę i uśmiechnęła się.

— Dzień dobry — rzuciła Blanka.

— Mamo, to jest Blanka. Przyszliśmy posiedzieć — powiedział Gabriel spokojnie, jakby przedstawiał koleżankę z klasy.

Mama? Blanka była zaskoczona. Znali się zaledwie kilkanaście godzin, a już poznała jego mamę? To było… szybkie. I intymne.

Kobieta podała jej rękę.

— Miło mi Cię poznać. W lodówce jest jedzenie, bawcie się dobrze — powiedziała, zbierając się do wyjścia.

Zanim Blanka zdążyła przetrawić sytuację, Gabriel już prowadził ją za rękę do swojego pokoju. Dzielenie go z bratem nie było problemem — teraz byli sami.

Usiedli na jego łóżku. Zmieniali pozycje z siędzących na leżące i na odwrót, rozmawiali, śmiali się, całowali, przytulali. W tle cicho leciała muzyka. Było miękko, spokojnie. Gabriel był… taki, jak miejsce w którym mieszkał. Trochę stary dobrze znany świat, ale nadal bardzo ciepły.

Gdy Blanka wyszła na balkon zapalić, stała chwilę sama, patrząc na miasto. Wydawało się inne z tej perspektywy. Spokojniejsze. Po chwili podszedł do niej Gabriel. Bez słowa objął ją od tyłu. Byli razem. Tu. Teraz.

— Ładne miasto — rzuciła Blanka.

— Ładne — odpowiedział, całując ją lekko w usta i zapalając z nią papierosa.

Nie wiedziała, co będzie dalej. Ale wiedziała jedno: nie wymyśliła tego. To się działo naprawdę. I było piękne.

Po kilku godzinach musiała wracać do domu. Gabriel oczywiście ją odprowadził. Pod samą klatkę pocałował ją i odszedł.

Noc minęła spokojnie.

Gabriel miał zaplanowane ognisko poza miastem. Chciał zabrać ją ze sobą — nie mogła. Nie miała roweru. Zaproponował, że zostanie.

— Nie — odpisała. — Jedź. Spotkamy się wieczorem. Opowiesz mi wszystko.

Zgodził się.

A potem, po kilkunastu minutach– kolejna wiadomość:

— Jesteś w domu?

Blanka: — Tak.

— Wyjdź na chwilę.

Wyskoczyła z mieszkania, jakby paliło się wszystko dookoła. A on już tam był. Przyszedł. Tylko po to, żeby ją uściskać. Pocałować. Zniknąć znów.

Wzruszenie sięgnęło zenitu. Takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę. Ale jednak się działy.

Czy to było love bombing? Czy to była miłość?

Blanka nie wiedziała.

Ale wiedziała jedno: it is what it is.

Rozdział V

„Na razie tylko to”

Dzień przebiegał spokojnie. Było gorąco, lato pełną parą. Blanka cieszyła się chwilami spędzonymi z Loulou, rozmawiały o Gabrielu, chłopaku Loulou, o wszystkim dookoła. Blanka czuła, że chce łapać każdą chwilę z Gabrielem — i wyglądało na to, że on czuje podobnie.

Wymieniali wiadomości przez cały dzień.

Zbliżał się wieczór.

Gabriel wrócił wcześniej niż się spodziewała. Ognisko się skończyło — z perspektywy czasu Blanka wiedziała, że to raczej mało prawdopodobne, by w tym towarzystwie kończyło się przed zmrokiem. Ale wtedy nie miała takich myśli.

Gabriel miał jeszcze kilka obowiązków domowych i wcześnie rano spotkanie z nauczycielem w szkole, więc nie mógł się z nią spotkać na długo. Ale znów — podszedł pod jej klatkę.

Blanka specjalnie wróciła z osiedla na to spotkanie. Stali jakieś pół godziny pod jej domem, rozmawiając. Gabriel opowiadał o znajomych z ogniska, o tym, jak było. Przytulili się, pocałowali. Już mieli się pożegnać, kiedy Gabriel po chwili milczenia zdjął coś z kabla od słuchawek, które miał zawieszone na szyi. Takich dużych, nausznych.

Była to gumeczka — czarna, zbierająca kabel. Gabriel spojrzał na nią i powiedział:

— Na razie tylko to… — jego wzrok mówił jednak coś więcej, jakby zawiesił w powietrzu niewypowiedziane „a kiedyś prawdziwy”.

Założył jej gumeczkę na serdeczny palec. Wyglądała jak pierścionek. Blanka wiedziała, że nie chce jej już zdejmować. Nigdy.

Blanka nawet nie wiedziała co powinna powiedzieć. Przytuliła go z lekkimi łzami w oczach, i podziękowała najszczerzej, jak potrafiła.

Po chwili jeszcze rozmawiali, aż w końcu pożegnali się i rozeszli do swoich domów. Umówili się na jutro. Blanka miała pójść z nim do szkoły. Gabriel miał bowiem wyjechać na weekend z rodzicami do rodzinnej miejscowości. W ich głowach to oznaczało długo — półtorej dnia bez siebie.

Rozdział VI

Zanim wrócisz

Telefon zawibrował, kiedy Blanka wycierała się ręcznikiem po prysznicu.

Gabriel.

To nie była zwykła wiadomość. To był fragment tekstu piosenki.

A pod spodem dopisek: „Ten fragment kojarzy mi się z Tobą.”

Znała ten kawałek. Z tym rytmem, co wbija się w ciało jak ostrzeżenie. Z refrenem, który brzmiał jak rozkaz:

nie uciekaj. pozwól iskrom lecieć.

Usiadła na brzegu łóżka, wciąż w ręczniku, i gapiła się w ekran jak idiotka, jakby między literami mogła usłyszeć jego głos.

Flirt? Zaproszenie? Ostrzeżenie? Sama nie wiedziała.

Odpisała tylko:

„To najpiękniejsze, co usłyszałam. Jesteś kochany.”

Po chwili przyszła odpowiedź:

„Nie jestem kochany. Jestem przy Tobie prawdziwy. My love.”

Czas stanął. Serio. Zero analizy, zero myśli. Chciała tylko jednego: żeby te iskry nigdy nie zgasły.


Po tych porannych wiadomościach wyszła z domu szybciej, niż musiała. Nie chciała spóźnić się do niego. Do nikogo innego nie biegłaby tak ochoczo.

Miejsce spotkania ustalili wcześniej — betonowe schodki obok jego szkoły. Normalne, szare, nijakie. Ale tego dnia były wyjątkowe. Święte schodki.

Czekała tam, oddychając głęboko. Trochę zestresowana, bardziej podekscytowana.

I wtedy pojawił się on.

Z uśmiechem, jakby dzień zaczął się dopiero w tej chwili. Pocałował ją bez słowa, w usta, jakby to było najoczywistsze na świecie. A potem… podniósł. Normalnie jak pannę młodą.

Zaśmiała się z zaskoczeniem. Zamiast protestować, zarzuciła mu ręce na szyję.

Niósł ją kilkaset metrów, jakby ważyła tyle co piórko. Oddychał spokojnie, rozmawiał, jakby nieść dziewczynę przez pół miasta było czymś absolutnie codziennym.

Ona się śmiała, tuliła do niego, a świat poza tym nie istniał.

Na teren szkoły weszli rozpromienieni, jak dwie postacie z tandetnej książki romantycznej. Wpatrzeni w siebie.

Zauważył ich nauczyciel Gabriela. Ten sam, z którym miał spotkanie. Podszedł, zaskoczony, ale z uśmiechem.

— Dzień dobry — rzucił najpierw do Gabriela, potem do Blanki. — Pierwszy raz widzę Cię tak uradowanego… i tak skupionego na kimś.

Blanka spłonęła rumieńcem, ale odwzajemniła uśmiech.

— To bardzo miłe — odpowiedziała. — I z pewnością to zapamiętam.

Gabriel patrzył tylko na nią. Uśmiechnął się, skinął głową, jakby potwierdzał każde słowo.

Wycofała się na bok, pod drzewo. Nie słyszała ich rozmowy. Patrzyła tylko na niego — i nawet z tej odległości wyglądał tak samo jak z bliska. Jak ktoś, komu można ufać. Jak ktoś, przy kim świat się uspokaja.

Nauczyciel kończąc rozmowę rzucił jeszcze życzliwie:

— Pielęgnujcie to, co macie. To coś wyjątkowego.

Gabriel, nie odrywając od niej wzroku, odpowiedział krótko:

— Zawsze.

Blanka nie musiała nic mówić. Wszystko miała w oczach. On to czytał bez wysiłku.


Na rynku, między kamienicami i hałasem, przyszło pożegnanie. Kilka dni rozłąki, a dla nich brzmiało jak wieczność. Przytulali się długo. Gabriel mówił, że jedzie na wieś, gdzie zasięg to luksus. Uprzedził, żeby się nie martwiła, jeśli zapadnie cisza.

Umówili się, że zadzwonią około 20:00.

Ale jak to on — nie wytrzymał. Już po chwili przysłał wiadomość, ona odpisała i rozmowa toczyła się dalej

B: to ej o tej 20?

G: si amore:3

B: haha, ale Ci się spodobało

Tak, wymyślił sobie, że będzie ją nazywał „miłością” we wszystkich językach świata. I nie było co udawać — podobało jej się.

G: uciekam

G: Zadzwonię, albo Ty zadzwoń, albo ja, jak się bardziej stęsknisz, to Ty zadzwonisz ^^

G: Do zobaczenia :

B: papa <3*

Rozczuliła się. On, zawsze wyluzowany, przy niej był nagle poważny, jakby chodziło o najważniejszą rzecz w życiu. Ta nieporadna, miękka wiadomość brzmiała jak list nastolatka zakochanego po uszy. I właśnie tak się poczuła — jakby znowu miała szesnaście lat.


Wieczorem wyszła z Martą i znajomymi. On — przy ognisku na wsi. Ona — w parku. Śmiech, bieganie, wygłupy. Uwielbiała te momenty, uwielbiała tańczyć w deszczu, kiedy świat należał tylko do niej.

Były przepychanki — takie jak zawsze, niewinne. Ale nagle coś przesunęło się o jeden krok za daleko. Kolega podniósł ją, rzucił na ramię, poklepał po tyłku, nie chcąc puścić.

— Puść mnie — powiedziała ostro.

Śmiał się dalej.

Na szczęście reszta zrozumiała, że to nie żart.

— Ej, puszczaj ją — warknął Karl, podnosząc się z ławki.

Chłopak od razu odstawił Blankę. Udawała, że luz. Ale w środku wszystko buzowało. Za dużo. Za nagle.

Karl — jak zawsze — zdał egzamin na przyjaciela na sto procent. Od razu usiadł obok, pogładził ją po ramieniu.

— Wszystko okej? — spytał.

Przytaknęła, a on został przy niej, żeby nie siedziała sama.

Oczywiście — pierwszą osobą, o której pomyślała, był Gabriel. To do niego chciała się przytulić.

Napisała mu. Odpowiedział natychmiast:

„Mam go zabić? Co on sobie kurwa wyobraża?! Gdybym tam był…”

— Ale Cię nie ma — wyszeptała do telefonu, stukając kolejną wiadomość. — Nie zbawisz świata dla mnie, ale sprawiasz, że czuję się przy Tobie dobrze i bezpiecznie. Podzieliłam się tym TYLKO po to, żebyś wiedział, że przydarzyła mi się mało przyjemna sytuacja… ale od razu pomyślałam o Tobie. I o tym, że gdybyś tu był, to bym Cię przytuliła i wszystko byłoby w porządku.

Cisza. On — milczał. Ona — wariowała w głowie.

Nie wiedziała, czy naprawdę się wściekł, czy próbował się uspokoić. Zawsze był spokojny. Czuły. Kręcił ją w ramionach, niósł jak piórko. A teraz? Coś w nim pękło.


Zamknęła oczy. Flashback. Tamten dzień u niego. Leżeli na łóżku, gadali o wszystkim i o niczym. I nagle on, prosto, bez ceregieli:

— Robert Cię bił?

Zamurowało ją. Wzrok uciekł w sufit, ciało odruchowo się cofnęło. Nie ze strachu przed nim — to był instynkt. On to zauważył.

Nie odpowiedziała. Nie opowiadała mu nigdy szczegółów — że Robert wyzywał, popychał, że potrafił uderzyć, a potem tłumaczyć, że to jej wina.

Wystarczyło, że skinęła głową i wyszeptała:

— Mhm.

Gabriel nie dopytywał. Przyciągnął ją do siebie. Objął tak, jakby chciał zasłonić ją ramieniem przed całym światem.

— Nigdy Cię nie skrzywdzę — wyszeptał.

— Wiem — odpowiedziała. I pocałowała go.

W tamtym ciemnym pokoju, przy świetle latarni wpadającym przez okno, wiedziała, że to prawdziwe. Że nie jest złudzeniem. Że to coś więcej.


Z zamyślenia wyrwał ją głos Marty:

— Obudziłaś się? Wróciłaś do nas?

Blanka uśmiechnęła się wymuszenie.

— Tak, dzięki. Zamyśliłam się.

— Nie musisz mówić, o kim. Widać to było w oczach — zaśmiała się Marta.

Blanka szturchnęła ją łokciem.

— Cicho już bądź.

Nie chciała, żeby wszyscy wiedzieli o Gabrielu. Nie dlatego, że się wstydziła. Wręcz przeciwnie — bała się, że jeśli wypowie to na głos, magia pryśnie.

Telefon kolegi — tego, który wcześniej przekroczył granicę — zadzwonił. Odszedł na bok, rozmawiał chwilę, wrócił inny. Poważny, przygaszony.

— Przepraszam. Zachowałem się jak idiota — powiedział.

Blanka spojrzała zaskoczona. Spojrzała na Martę. Marta tylko uniosła brew — jakby wiedziała, że tak będzie.

— Spoko. Zapomnijmy o tym — odpowiedziała sucho.

Kilka minut później wiadomość od Gabriela:

„Nie będzie Cię już dotykał.”

Serce jej zabiło szybciej.

„Gabriel?! To ty dzwoniłeś? Co mu nagadałeś?”

Cisza.

„Gabriel, odezwij się no!”

I tylko jedno słowo w odpowiedzi:

„Nie.”

Nie? To nie on? Ktoś inny? Kogo poprosił?

Kiedy Blanka delikatnie napomknęła o telefon, chłopak wkurzył się:

— Mama. Dzwoniła mama. Daj spokój.

Nie drążyła. Nie zdradziła, że Gabriel pisał. W środku czuła jednak, jakby jej umysł biegał w panice po parku, szukając odpowiedzi pod każdym krzakiem.

Marta — spokojna. Zbyt spokojna. Jakby wiedziała.

Na ławce zapadła cisza. Tylko z daleka niósł się śmiech znajomych. W niej — cisza totalna.


Blanka została jeszcze chwilę, ale zbliżała się dwudziesta. Poszła na swoje osiedle — miejsce, gdzie zawsze czuła się bezpieczna. Chciała być właśnie tam, gdy zadzwoni Gabriel.

Około 20:00 udało mu się znaleźć zasięg. Rozmowa z nim była jak oddech. Była spokojna, radosna, jakby wszystko miało sens. On też był radosny. Opowiadał o ognisku, rodzinie, o tym, że może będzie się przeprowadzał. Ale nie chciał jej zostawić. Mówił, że będzie przyjeżdżał.

Próbowała delikatnie wrócić do tematu telefonu, ale on łagodnie zmienił temat. Opuściła to. Dla niego.

Rozmawiali długo. W końcu oboje postanowili spać. Blanka wróciła do rodziców, pojechali razem do domu. W łóżku zasnęła otulona jego obecnością — choć tylko głosem w słuchawce.


Nadszedł dzień, na który czekała. Dzień jego powrotu. Wiedziała, że dziś się nie zobaczą — wracał późno. Ale sama świadomość, że jutro już tak, wystarczała.

Po tym, jak przejął nad nią opiekę po incydencie w parku, spała pierwszy raz od dawna spokojnie. Całą noc. Bez koszmarów. Bez pobudek.

Rankiem przywitała ją wiadomość od niego:

„JADĘ, WRACAM.”

Odpisała natychmiast:

„DAWAJ, NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ.”

Śmiali się każde po swojej stronie ekranu. Jakby naprawdę byli obok.


Żeby szybciej zabić czas, Blanka pojechała do Loulou. Filmy, basen, słońce, wygłupy. Proste sposoby na przetrwanie do jutra. Została tam na noc.

Wieczorem pisała z Gabrielem. I nagle rozmowa zeszła głębiej.

Powiedziała mu, że jeśli kiedyś stwierdzi, że nie chce kontaktu — niech jej to po prostu powie. Obiecała, że zrozumie.

On odpisał, że źle go ocenia. Że wie o niej więcej, niż myśli. Że nie wie, czy to przez to, że czuje się, jakby znali się od zawsze, czy dlatego, że kiedyś mu się śniła (choć przecież nie miewa snów). Ale jedno wie na pewno — nigdy nie zamieniłby tamtej nocy na żadną inną.

Spytała: dlaczego ja? Dlaczego akurat my?

Powiedział, że ma w sobie coś, czego nie ma żadna inna. I że nawet gdyby była najbrzydsza i najgrubsza — i tak wybrałby właśnie ją.

Przewróciła oczami. A on droczył się dalej. Ona — że nie umie być cierpliwa. On — że warto. Że będzie ją tym dręczył. Ona — że mu się znudzi. On — że nigdy.

A potem nagle stwierdził, że przez nią nie zaśnie. Bo nie może przestać o niej myśleć.

Ona próbowała go odciągnąć do znajomych — że przecież nie widział ich cały weekend, a z nią zdąży. On tylko: „nie ma opcji.” Bo tęsknił. Na sto jeden procent.

I wtedy odważyła się napisać coś, co aż ją samą przeraziło. Że chciałaby najmocniej na świecie przytulić się do niego, powiedzieć wszystko, co ma w sercu, i zasnąć w jego ramionach. Że przeprasza, że to pisze.

Odpisał, że nie ma za co przepraszać. Że chciałby dokładnie tego samego. Kazał jej przyjść do niego przez okno. Zaśmiała się, że rodzice dostaliby zawału.

A on na to, że to nieważne. Że i tak chce ją zobaczyć. Że jak już ją przytuli, to nigdy nie puści. Że jeśli będzie chciała się ruszyć, to tylko na jego rękach.

Zmiękła. Napisała, że jest kochany, najlepszy.

On poprawił: „Nie jestem kochany. Jestem prawdziwy.”

Na koniec kazał jej iść spać. Jak zawsze — „My Love.” Obiecał, że jutro się spotkają.

Odpisała, że dobrze, że dobranoc.

I pierwszy raz od dawna zasnęła z uśmiechem.

Rozdział VII

Jeszcze byliśmy pewni

Poranek przyszedł z jasnym światłem i jeszcze jaśniejszym nastrojem. Blanka obudziła się z uśmiechem, jakby już wiedziała, że ten dzień będzie piękny. W KOŃCU GABRIEL WRÓCIŁ. Miała w sobie lekkość, która pojawia się tylko wtedy, gdy ktoś wyjątkowy ma przekroczyć próg twojego świata. Gabriel miał przyjść około trzynastej — umówili się, że spotkają się w mieście. Nic wielkiego, żadnych planów. Po prostu być razem.

Kiedy się w końcu spotkali, przywitali się długim pocałunkiem w usta, i jeszcze dłuższym przytulasem, po dłuższej chwili wspólnym krokiem ruszyli przed siebie. Nikt nie pytał dokąd. Po prostu szli. W pewnym momencie Blanka spojrzała na niego z uśmiechem:

— Chciałbyś może wpaść do mnie, posiedzieć?

Zgodził się bez zawahania.

Chwile później weszli do jej mieszkanka. Gabriel usiadł w jej pokoju, nie rozglądając się z ciekawością, nie oceniając. Nie interesowały go drobiazgi, które często zdradzają kogoś bardziej niż słowa. Obchodziła go tylko ona. To, co mówiła. To, co mu pokazywała. W tle leciała telewizja i cicha muzyka.

Leżeli razem na jej jednoosobowym łóżku. Przytulali się, śmiali, całowali, łaskotali. Wszystko było proste i miękkie, jakby cały świat nagle wylądował na puchowej kołdrze.

W pewnym momencie zadzwoniła jej mama. Blanka chciała odebrać, ale telefon właśnie padł. Wiedziała, że jeśli nie oddzwoni natychmiast, jej mama zacznie się martwić, może nawet przesadnie. Bywała przewrażliwiona, szczególnie od kiedy Blanka rzadziej bywała na osiedlu.

— Mogę zadzwonić z twojego? — zapytała Gabriela.

— Jasne, trzymaj — podał jej telefon bez mrugnięcia.

Wyszła z pokoju. Odblokowała jego telefon i zadzwoniła. Po krótkiej rozmowie rozłączyła się, ale zamiast zablokować ekran, przypadkowo kliknęła w aplikacje działające w tle. Nie chciała zaglądać. Ufała mu. To było naturalne. Ale coś przyciągnęło jej wzrok. Jedna z otwartych kart przeglądarki nosiła tytuł: „jak zrobić fioletowego gerbera?”

„Co?” — pomyślała zdezorientowana. Gerber? Ten kwiatek?

Pamiętała rozmowę sprzed tygodni. Mijali kwiaciarnię, rozmawiali o kwiatach. Rzuciła wtedy mimochodem, że lubi fioletowe gerbery. Rzadkie, właściwie nigdy ich nie widziała. I zdecydowanie nie chciała, żeby Gabriel próbował je kupić — krępowałaby się. A jednak…

Kliknęła. Tam naprawdę było pytanie: „jak zrobić fioletowego gerbera?”. Serce jej zmiękło. Wzruszyła się. Tak bardzo się wzruszyła. Ale nie powiedziała nic. Zamknęła stronę, wróciła do ekranu głównego i zablokowała telefon. Oddała go Gabrielowi z uśmiechem, dziękując.

Wieczór zbliżał się powoli, a oni wciąż byli razem. Rozmawiali, milczeli, leżeli w objęciach. Ale w końcu musiał iść. Blanka chciała go odprowadzić, ale nie pozwolił — jak zwykle. Twierdził, że musieliby się tak odprowadzać nawzajem bez końca. Została więc w domu.

Umyła się, przebrała i położyła do łóżka. Gabriel napisał jej, że już dotarł do domu, że idzie się myć i zaraz też będzie spać. Pisali jeszcze trochę, ale z czasem jego wiadomości ucichły. Zasnęła mu rozmowa. Blanka została z ekranem i swoimi myślami.

Leżała na łóżku, patrząc w ścianę. Myślała o nim. O tym, jak bardzo odmienił jej życie. Jaką stał się częścią niej.

Na ścianie nad łóżkiem wisiała tablica korkowa. Zwykle była pusta, może z wyjątkiem kilku zdjęć w rogu i kolorowych pinezek. Ale teraz…

Na środku był fioletowy gerber. Zrobiony z pinezek. Zrobiony przez niego. Od razu wiedziała.

Serce jej ścisnęło. Zrobiła szybko zdjęcie, żeby to zachować. Żeby nie zapomnieć. Żeby mieć jego gest na zawsze.

I wysłała mu je. Z prostym: „Dziękuję.”

Rozdział VIII

I nagle świat przestał być wspólny

Dni mijały, a oni żyli tak, jakby świat istniał tylko dla nich. Byli z innymi, ale tylko wśród siebie naprawdę obecni. Świat zewnętrzny rozmywał się w tle — rozmowy, spotkania, znajomi, szkoła. Wszystko istniało gdzieś obok, nie w środku. W środku byli oni. Gabriel i Blanka.

Ale coś zaczęło się zmieniać. Delikatnie. Nie od razu. Na początku — odmawiał spotkań. Drobnych. Tych, które jeszcze tydzień temu proponował sam. Dni mijały, a Gabriel nie pojawiał się. Blanka zaczęła się niepokoić.

Wracała właśnie z osiedla z grupą znajomych. Słońce chyliło się ku zachodowi, a powietrze było ciepłe i lepkie, jakby lato próbowało jeszcze na chwilę zostać. W telefonie — kolejne wiadomości do Gabriela. Próby zrozumienia. Próby przebicia się przez ciszę, która między nimi rozrastała się jak mgła.

Blanka pisała:

„Powiedz mi, co się dzieje. Jeśli coś jest nie tak, ogarniemy to razem. Przecież jesteśmy w tym razem, prawda?”

Gabriel odpisał krótko. Surowo. Obco.

„Nie jestem dla Ciebie. Nie jestem dobrym człowiekiem. Lepiej będzie, jeśli o mnie zapomnisz.”

Zamarła. Stała przy krawężniku przy ruchliwej ulicy. Czekała na zielone światło dla pieszych. Obok śmiali się jej znajomi, jeden coś opowiadał, ktoś drugi właśnie krzyczał do kogoś przez ulicę.

A Blanka? Blanka stała tam jak w ciszy. Jakby całe to miasto, dźwięki, gwar, światło i rozmowy — zniknęły. Jakby istniał tylko ekran telefonu i te kilka linijek tekstu.

Co? To wszystko? Naprawdę… to już?

Słowa krążyły jej w głowie:

„Nie jestem dla Ciebie”

„Lepiej, żebyś zapomniała”

A przecież jeszcze wczoraj… Gerber.

Gumeczka na palcu.

Dotyk jego dłoni.

Ciepło przy boku.

Słowa szeptane między wiadomościami.

„Nigdy Cię nie puszczę.”

Nie napisał już nic więcej.

I tak, jak kiedyś wszedł w jej świat z impetem — czuły, odważny, gotowy — tak teraz… wyszedł.

Cicho. Brutalnie. Bez ostrzeżenia.

Blanka nie pamiętała, czy coś mu wtedy odpisała. Może tak. Może próbowała jeszcze ostatnim tchem coś napisać, a może po prostu patrzyła w ekran, jakby to była jakaś pomyłka. Czuła się… przyćmiona. Jakby coś zgasło, nie tylko na telefonie, ale i w niej.

Nie mogła sobie pozwolić, żeby to po niej było widać. Nie teraz. Nie przy nich. Nie wśród znajomych, którzy śmiali się, wygłupiali, zaczepiali przechodniów jak gdyby nigdy nic. Jakby świat nie zaczął się właśnie walić.

Więc udawała. Jakoś. Jakby grała samą siebie w niezbyt dobrze napisanym przedstawieniu. Odpowiadała, kiwała głową, czasem się nawet odezwała. Ale nie śmiała się już tak jak wcześniej. Nie biegała. Nie tańczyła po chodniku. Nie robiła głupich min, nie łapała ich za ręce, nie podskakiwała z radości bez powodu.

Była tam. Obecna. Fizycznie.

A jednak… całą sobą była gdzieś indziej.

W głowie wciąż od nowa odtwarzała jego słowa.

„Nie jestem dla Ciebie.”

„Zapomnij.”

Jakby próbowała w nich znaleźć inne znaczenie.

Jakby to wszystko miało być jakimś testem. Albo żartem. Może chciał sprawdzić, jak zareaguje? Może się czegoś przestraszył? Może coś się stało?

Nie wiedziała. Nie rozumiała. Ale coś w niej cicho pękało.

Nie było już poranków z wiadomościami. Nie było iskry w sercu, kiedy telefon brzęczał.

Była cisza. I ta cisza robiła się coraz głośniejsza.

Noce i dni zlewały się w jedno. Blanka nie wiedziała już, czy śpi, czy tylko leży z zamkniętymi oczami. Czy mija kolejna noc, czy może to już poranek. Wszystko stało się rozmazane.

Widziała, że był aktywny. Na portalach. Czasem grał, czasem przewijał, czasem coś dodawał. Ale do niej — cisza.

Raz na kilka dni próbowała. Resztkami sił. Jednym pytaniem, pojedynczą wiadomością. „Chcesz się spotkać?”

Odpowiedź — jeśli była — brzmiała krótko: „Nie”. Czasem nawet tego nie było.

Pierwszą osobą, która poznała całą sytuację, była Marta. Kiedy Blanka w końcu jej wszystko opowiedziała, spodziewała się… nie wiedziała czego. Może krzyków, może sarkastycznego „A nie mówiłam?”. Przecież wszyscy byli przeciwni tej znajomości. Na początku próbowali ją odciągnąć, ostrzegać. Ale z czasem przestali. Zrozumieli, że musi przejść przez to sama.

Czy to właśnie ten moment był jej lekcją?

Marta zareagowała spokojnie. Po prostu westchnęła i powiedziała cicho:

— Blanka, przecież mówiłam. My z Maxem… widzieliśmy to od początku.

Gdy Max się dowiedział, był bardziej… oczywisty. Typowy. Przytulił ją, powiedział, że mu przykro. Ale w jego głosie czaiło się to jedno zdanie, którego nie wypowiedział na głos, ale które wisiało w powietrzu:

„A nie mówiłem?”

I wtedy Blanka poczuła się naprawdę… sama. Nie dlatego, że ich przy niej nie było. Bo byli. Przytulali, siedzieli, milczeli razem z nią. Ale to była inna samotność.

Jakby siedziała po drugiej stronie szyby.

Jakby świat, który miała z Gabrielem, był tylko snem.

A on?

On żył teraz tak, jakby jej nigdy nie było.

Jakby nie istniały wiadomości. Gumka. Gerber. Tatuaże. Przytulenia.

Jakby wszystko, co dla niej znaczyło tak wiele… dla niego nie znaczyło już nic.Jej próby kontaktu milkły tak samo, jak wcześniej — z uporem, którego nie potrafiła zrozumieć. Każdy telefon kończył się tak samo: sygnał… i skrzynka pocztowa. Jakby zbudował mur. Jakby chciał jej powiedzieć: „Nie próbuj więcej.”

Czas płynął dalej. Wakacje nie pytały, czy ktoś za kimś tęskni. Nie zatrzymywały się, gdy ktoś cierpi. One trwały — z uporem, bezwzględnie. Blanka patrzyła, jak dni przelatują przez palce, ale dla niej… wszystko płynęło wolniej. Lepiej by było, gdyby czas ją zalał, pochłonął, zabrał z tego dziwnego zawieszenia. Ale nie. On się snuł, dłużył, jakby specjalnie.

Rozdział IX

Odległość mierzy się w milczeniu

Minął rok.

Ich życia potoczyły się osobno — szybciej, niż ktokolwiek by przypuszczał. Zlane dni, zamazane granice między tygodniami i miesiącami. Przelotne spojrzenia gdzieś na ulicy, wśród tłumów, w milczeniu. Czasem uderzające nagle, jakby ich oczy znały się lepiej niż oni sami.

Blanka ukrywała się w otoczeniu przyjaciół, próbując zatopić się wśród rozmów, śmiechu, planów, które miały być ważniejsze niż przeszłość. A jednak czasem wieczorami wracała do wspomnień. Do tego, co było. Do chwil, które wydawały się nierealne, jakby należały do filmu. I jak w filmie — powracała do tej jednej sceny, tej jednej myśli: A jeśli byśmy się jeszcze kiedyś spotkali?

I czasem, poddając się temu impulsowi, pisała. Krótkie wiadomości, przemycane nadzieje w kilku słowach. Ale odpowiedzi były zawsze takie same. Milczenie. Albo odmowa.

Gabriel skończył szkołę, zrobił prawo jazdy.

Blanka — swój pierwszy tatuaż. A zaraz po nim kilka kolejnych. Tak samo jak i nowe kolczyki — już nie tylko w uszach.

Coś się w niej zmieniło. Niby nieznacznie. Stała się odrobinę odważniejsza, jakby z każdym nowym drobnym symbolem na ciele próbowała odzyskać kawałek siebie. Wyróżniała się teraz bardziej — nie ekstrawagancją, ale tą trudną do uchwycenia aurą osoby, która przeszła coś, o czym nie mówi głośno.

Była nadal tą samą cichą, spokojną istotą — ale już nie do końca tą samą dziewczyną.

I znów nadeszły wakacje. I znów ruszyły imprezy, spotkania, ogniska. Wróciła do swoich znajomych, teraz jeszcze bardziej rozbudowanej ekipy. Czuła się wśród nich bezpieczniej — może dlatego, że było ich więcej. Kiedy wiedziała, że może go spotkać, uspokajała się myślą, że jeśli zamknie oczy, stanie za kimś, wtuli się w śmiech grupy, to może — jak w dzieciństwie — nikt jej nie zobaczy.

Ale życie… cóż. Ten słaby film, w którym grała główną rolę, znowu wystawił ją na próbę.

Zaczęła znów go spotykać.

Na ich starym parkingu.

Tym samym, na którym kiedyś Gabriel przedstawiał ją kolegom jako „swoją kobietę”. Teraz — stali po dwóch stronach świata. W dwóch różnych grupach. A Blanka, choć próbowała się nie zdradzać, wypatrywała. Choć jednego spojrzenia. Choćby cienia dawnych emocji.

Nie patrzył.

Codziennie pamiętała jego spojrzenie, dotyk, zapach. Gerber nadal wisiał na środku jej tablicy korkowej. Gumka nadal oplatała palec — czasem zbyt ciasno, czasem za luźno, jakby z czasem też się zmieniała. Ale co to wszystko teraz znaczyło?

Poznawała nowych ludzi. Śmiała się więcej. Przynajmniej na zewnątrz. Ale los był jak złośliwy narrator, który nie umiał zamknąć wątku Gabriela — każda nowa twarz prędzej czy później okazywała się być z jego otoczenia. Każde nowe imię było już gdzieś z nim splątane. Szukała kogoś spoza tej mapy. Kogoś, kto go nie znał. Kogoś, kto byłby jak biała kartka. Ale nic z tego.

Któregoś dnia, szykowali się na imprezę. Siedzieli na polance, za fabryką, na końcu miasta — ich miejsce. Dziewczyny opalały się i gadały, chłopaki coś bazgrali po starych murkach. Z głośnika leciała muzyka, pachniało nagrzaną trawą i kurzem.

I wtedy — dźwięk.

Szum. Silnik. Samochód wjeżdżający bokiem. Kurz wzbił się w powietrze, zakrywając wszystko. Blanka leżąc w słońcu jęknęła:

— Boże, kogo pogięło…

Nie ruszała się. Myślała, że może White, może ktoś z innych znajomych. Jeśli ktoś przyjechał, to przyjdzie się przywitać — prosta zasada. Nikt nie przychodził. A auto dalej stało.

Spojrzała znów w stronę chłopaków.

I wtedy go zobaczyła.

Gabriel.

Jej serce uderzyło o żebra tak mocno, że przez chwilę bała się, że wszyscy to usłyszą.

„Ja pierdolę…” — pomyślała.

Już zaczynało być spokojnie. Już układała sobie wersję, że to przeszłość. Że może da się żyć dalej.

A on po prostu stał. Tu. Znowu.

Ich spojrzenia się spotkały.

Uśmiechnął się.

A ona poczuła mdłości.

I tą znienawidzoną w sobie iskierkę, która znów się zapalała, choć próbowała ją zdusić wszystkim, co miała w sobie.

Nadzieja.

Blanka poczuła nagły przypływ energii, jakby jej ciało nie mogło już dłużej wytrzymać w bezruchu. Serce galopowało. Ale nie mogła przecież wyglądać, jakby to wszystko przez niego — o nie. Dlatego odczekała chwilę, udając skupienie na rozmowie dziewczyn. Przez słońce i kurz w powietrzu widziała tylko kontury, ale wiedziała, że Gabriel jest zajęty rozmową z chłopakami.

Zerknęła w bok. Rust stał kawałek dalej, bazgrając coś po murku. Idealnie. Podciągnęła lekko gumkę kostiumu, oplotła biodra koszulą i ruszyła w jego stronę. Zagaiła niby o wodę — niby niewinnie, tak jakby to on ją zawołał. Rust odpowiedział z rozbawieniem, nieświadomy, że w tym momencie Blanka budowała scenariusz, w którym była aktorką, reżyserem i publicznością jednocześnie.

Gabriel to widział. Ona wiedziała. Ale nie zareagował.

Kątem oka zauważyła, że rozmawiał właśnie z Karlem i swoim kolegą, z którym przyjechał. Karl był jej znajomym — bliskim. To dawało jej pewność siebie, kiedy wpadła na kolejny plan. Złapała piwo, odetchnęła i ruszyła. Gabriel oddalił się na chwilkę do auta.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 44.71