E-book
4.41
drukowana A5
41.4
Fatalizm Niesfornego Czasu

Bezpłatny fragment - Fatalizm Niesfornego Czasu

Świt Bezgranicza


Objętość:
228 str.
ISBN:
978-83-8245-593-9
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 41.4

Rozdział I

Introdukcja

Jako niwa elizejska, refugium wydumane na obrzeżach idei, graniczące wszechstronnie z jej światem, efemerycznym i nieobjętym, przeplatanym mentalnym obłędem idylli. Brak tam cudzych głosów, nie słychać szemrania wód ni odległego klangoru na przestronnych rozłogach uwieńczonych wirydarzem. Tam z rana barwiste pochody sklepień jaśniały, oderwane od wpółżywej substancji kohort chmur piętrzących się chwastami szarych obłości, te jako dymu pasaże kryły przestwór, który zastygał zwolna, tężał w powietrzu mdły, tak czekał w milczeniu swoim, spozierał zrezygnowany na rychły kres losu. Jak raz odsłoniły się wyobraźni malowidła, ogromne polichromia u ścian horyzontów przeobrażające się momentalnie w rozrzewnioną rzeczywistość, płynącą między arkadami kopuły, freski ociekały od materii ponad sennej, nader żywej, kaligraficznej. Był to wszak sen na wyrost, trwożnie bezużyteczny, podobny mamidłom, żarzący od gorącej, rośnej radości, przetykany długimi westchnieniami w nieruchomym zachwycie, pełen wytwornych, do góry dnem odwróconych plafonów otchłannych, niezrównanych krajobrazów pośród migotliwie lecących konstelacji firmamentu, jaki nosił na sobie otchłanie bez dna. Dalekie szpalery drzew tych dziewiczych prowincji, zaszłych beznadzieją, niby kolumnady świątyni tonęły we mgle czasu bladej, zwiędłe kwiaty klombów swymi płomieniami marazmem krwawiły parkany, powietrze rozrzedzało cicho promienie jasności. Wtenczas wichrzyły każdą ambicję obrazy świetniejsze, szabrowały pozostawione pasje. Myśl ludzka, ta podziemna, dzika a rozległa pośród lodozwałów gubiła drogę, wonczas trzepotliwie cymofan na firmamentach zapłonął złocisty, wtem strawił co ludzkie było jeszcze, roztaczając larum nad bezdenną przepaścią, jaka otwarła się między dołem południa i arcyludzkim, aż pod dawne błękitów obręby już pustką bielejące. Muzy szalały na wietrze, wzniecenie sczezło, talenty gasły wśród przejaskrawiających się łun gwieździstych niby promiennych pereł, których widok przywracał tchnienie przytomności. Lecz ścieżki były bezludne, nie prowadziły dalej niż li tylko do siebie. Wędrowało się jeno po drugiej stronie podwórca, niby pierze szkwałem błędnie niesione po wertepach ogrodu…

Rozwlekły Czas

Dawniej z gruntu nudnych dni, poniesionych, aż w niedołęstwo, tak pustych, nieprzytomnych, godziny jęły giąć się w ślepym brzasku. I w rozchyleniu tworzyły się kolejne luki, puste luki miesiąca, z których nieodparcie, niby z pożogi lecące fale dymu, wydobywała się na wierzch już nieodwołalnie — ciepła i rozłożysta stagnacja, przyszłość okryła gęstą, chorobliwą mgłą. Była ona jako para buchająca z czoła, dym febry i przeciążenia. Dokoła mitycznej polany, rozciągał się parkan gąszczy rozkrzewionych do lazurów firmamentu, ten leciał na łeb już odwarstwiony, nadużyty, tam pajęczyny pojednały się z nim w sieć przeświecającą odległe, nagłe olśnienia gromów, zabliźniając się w niezdobyty gród. Złote szale wichrów falowały w przestworzach gorących, mieniące się ogniście na widnokręgach do cna nieprzeniknionymi chmurami, które zaraz jakby rozbite, przechodziły do grobu, który będzie i naszym grobem. Przestrzeń wtenczas bezdźwięczna, rosnąca, w sobie samej zdławiona od intensywnego naporu niewyrażalnych ambiwalencji, podchwyciła wreszcie swój ton żałobny i emanowała głośno olbrzymimi tyradami czasu, inkantacjami powolnego obumierania interwałów. I pełna była frasunku, tętniącego bełkotu, nonsensu. Zwielokrotniła się od bredzenia, nadęła w podszeptach, tych perswazjach influencji nieba. Wtem spadały szare majaki rzęsiście na rozpadliska ziemi, na odmiał barwny i połyskujący naszego zapału do działania, już gasnącego, zatrzymanego w karbie.

Nadto wzbierała cała kawalkada dymów w tej naładowanej po brzegi pałającym światłem przestrzeni, wyzwolonej i od majaków rozdętej. Szloch ludzki rozpływał się w niej jak brudna rzeka w bezbrzeżnym morzu, wylane z zawisłych, celestialnych kruży. Tak objawiały się wyrastające z bezradności powolnego strupieszczania niewidome oczy pod rozgwieżdżonym sklepieniem, w których odbijały się krajobrazy zieleńsze i dalsze niż te zastane wokoło, jak gdyby sam bezmiar najwyższych sfer przybliżył się wbrew wszelkiej wierze, stłoczony i daleki szemrał kolorową falą niby zakneblowany, żałosny za niewidzialnym murem. Zgubieni, nieruchomieliśmy w arabeskach tych szarych dymów i rosnących labiryntach czasu, rozgoryczeni dławiliśmy się na brzegu w okrucieństwie przewlekłego oczekiwania na świetliste rozprzestrzenienie. Wyglądało na to, że wszystko przeciw nam się sprzysięgło, dlatego fenomenalne, pluralistyczne i obłoczne horyzonty niw były w istocie swej puste, zbyt ulotne, ażeby móc je dogonić.

Pogrążone i zapadłe stały się dni w ciągłym wianiu ponurej, smętnej melodii półsłów Aiona, zastygaliśmy jak lawa w nieskończoność tej zetlałej atmosfery, bladzi i wysuszeni.

Zdało się — godziny przerosły same siebie niegustownie do abominacyjnych, nierównomiernych członów. Te sterczące, olbrzymie drągale wypełniały przestrzenie, niedawno jeszcze świeże i uporządkowane, niesplugawione trwogą pomoru. Przedzierały się jak złodziej przez westybul przedranków, włamywały się do dalszych części dób, do przyziemnych, wydzielonych przez fortunę zdarzeń w obawie, by nie zbudzić nazbyt rychło słońca, które światłością wyprzedziłoby jeszcze tą pieśń żałobną. Powszędy rozprowadzały sowitą posuchę, jako ogień chwytający się suchych badyli, od dawna wyczekujących jeno końca swego.

My jak osieroceni, zostaliśmy na pastwę jałowych godzin zamieniających się na dni i lata — już bez polotu, nagłych błyskotliwych natchnień, skłonności do samorzutnych improwizacji, bez kapryśnych, impulsywnych alegorii na jakie stać poetów, bez odgadnięć mnogich tajemnic aluzji i podtekstów natury, jej eliptycznych i koherentnych interwałów wykraczających poza percepcję. To manifestacja odgórnej dezintegracji, zamysł przeciągłego antraktu pomiędzy działaniem i oddziaływaniem, gdzie nic dokonać się nie może. Aby utrzymać chwilową równowagę, jakiś imperatyw do zadzierzgnięcia się w bycie, szamotaliśmy się z idei na ideę, w blagach swych, poszukiwaniach w nadbudowach fantazmatu o rzeczywistości podatnej do wyrażania się na byle jaką modłę, uległą na pierwszy lepszy rozkaz.

Przeklęte bezczynne dni, w jakich ekscytacja nie rozszarpuje długotrwałej bezproduktywności ze względu na swoją miałkość i rozrzedzenie, osobliwie rozpostarły się poza granice kalendariów. Czas niedołężny przekraczał już sam siebie, stawał się bezbrzeżny, nieprzeliczony, wyrastał z wszelkich praw ludzkich i uniwersalnych, artykułował ospałość przewlekłych dni, na które rozpostarł swą płachtę wieczności. Jego wrzask słowa rozdartego, wypchanego lichą, smolistą tandetą, kopcącą się jakimś majakiem z odruchu, oblepił nasze gały i splątał ozory, aż do braku przytomności. Było, że jak niedołęgi tułaliśmy się w konsternacji pośród innego wymiaru, czas jako nam z lekka znana rzecz i mało istotna, stała się fenomenem nieosiągalnym w sferze apriorycznej, złudnych urojeń, zrozumienia, czymś na miarę transcendentu. A jeżeli tak wlókł się chorobliwie, zastanawialiśmy się, czy istnieje możliwość zadać mu śmierć. Zdarzenia rozwijały się bezwiednie na gapę gwoli postępu plastycznych godzin, tak rosła niezgrabnie nasza powieść w nagłych asumptach, nierozwiniętych, tak naładowywały się incydenty w nieodgadnione dziwactwa, skamieniałe w jakiejś pozie, z której nie mogły się wydobyć. Jakże można odnaleźć wszystkie te posypane dzieje i związać je, zaaranżować w jakiś logiczny, sekwencyjny, wysegregowany schemat? Czyż człowiek zniósłby przyjąć na siebie cały paralelizm nudnych, rozsypanych wypadków pozbawionych emocjonujących skandali i widowiskowych akcji, ażeby wyłuskać z trudem coś znacznie realniejszego? Staliśmy się anonimowi w wspólnej gromadzie, choć nieokreślonej i nikłej, zwolna ubywało nas na rzecz ukrytej tożsamości, jaka czaiła się tuż za nami.


Pozwoliliśmy sobie na ten gest horrendalny, żeby wyjawić fragmentarycznie z naszej rozsypanej garstki pewne pierwsze doznania, wczesne inklinacje, wszystkie początkowe objawy oraz odczucia, które zadecydował rozdać nam los. Zebraliśmy je w całość faktyczną, w imieniu wszystkich zainicjowanych i poturbowanych przez czas do opuszczenia matni.

Lecz nie można dojść do tych rezerw niewidocznych ani włamać się do wyroków fortuny i ominąć całą tę ohydną burdę godzin i farsę spowolnienia, tego żargonu despotycznego władcy doprowadzającego do szaleństwa. Poczuwaliśmy się jako zjednoczona myśl w nieznośnym paradygmacie podsuniętym przez życie dalece rozwlekłe, wegetatywne i guzdrające się na obrzeżach wolności, jaka kędyś poniewierała się nad wszystkimi.

Nasz stosunek do egzystowania był snadź niepotrzebnym aktem oporu i pewnej niewierności wobec należytej daniny, tego co przychodziło do nas z osobna.


Wykluczeni, odcięci od spraw wszelkiego typu, co krok znieważani, wyosobnieni, gdzieś w kącie jak stare obuwie zalegające po zmarłej osobie, tak zaczęła się podróż.

Była to paskudna droga, na której wracają pojedyncze istnienia do przedwiecznego źródła poprzez wertepy gęstych bagnisk zamglonych trującym dymem, tak ulega się powolnemu zniszczeniu, jest to wycofanie się z pola działania urojonej woli do nieubłaganego fatalizmu.

Leżeliśmy tępo, każdy w innym miejscu, czekaliśmy na swoją kolej, na pochłonięcie w stan idei, które miało nas ocalić. Wtedy, gdy był potrzebny jeszcze czyjś głos, albo obecność, nie było nikogo, rozpanoszona cisza wdzierała się do każdej cząstki umysłu, tak więc daleko od niebytu nie bawiliśmy. Powietrze tamtejsze rozpraszało nasz cel, gasły talenty i broczyły dokoła te same myśli, wracały ciągle bardziej nużące, przesiąknięte wonią dusznych przestrzeni, na których rozlegały się suche burze. Nie dla nas naonczas wschodziło słońce ani nie dla nas nocą jaśniał księżyc, utknęliśmy na ciemnych otchłaniach jak na rozstaju dróg. Bezcelowość unieruchamiała nas w miejscach, które stawały się jednocześnie grobowcami. Byliśmy obcy dla siebie, a nie było rozumu, który mógł to właściwie zdefiniować, takoż podobni byliśmy do osieroconych osesków, jak tępa sfora przybłęd, która nie wie co ze sobą zrobić. Tkwiliśmy w relatywnym kołowrocie pojęć, które nie miały jasnych i konkretnych w rzeczywistości odbić, przeto wszystko zdawało się być nieudolną kopią czegoś, co jest doskonałe, nazbyt odległe, że nawet samym przeciwieństwem tego było.

Nic nie obchodziło nas to, czy coś znaczyliśmy wówczas, czy byliśmy coś warci, bo wartość ludzką zna tylko ten, kto nad ludzkim przebywa. Nie mieliśmy pojęcia z jaką siłą przyjdzie nam się zmierzyć, ile przed nami jeszcze wysiłków, starć, zwątpień.


Podczas gdy toczyły się sprawy naokół, w których przewracały się i powstawały ogromne preliminaria swarliwych chęci burżujów, mełły się predylekcje wprzęgnięte w zakusy nachalnych obsesantów, nadgorliwie poniewierając legających w blichtrze piecuchów. Naszą prowincję siepały gorące i świetlane pręgi dobywające się z rozstępów zwalistych obłoków, gęsto poszytych ciemnościami, wtedy zdawało się, iż ta głusza oddzielona od ich zgiełkliwych gwarów, nabierała pewnego sznytu, doraźnego poloru, akcentu dalekich metropolii. W tym znieruchomieniu olśnionym, uroczystym tonie wydawać się mogło, jakby zaraz nadejść miał lud wędrowny, chmary niewolniczych kmiotów, nadętych parweniuszy i władców w szumnych, grubiańskich defiladach, aby zasiedlić się na bezprawnych, pustych, długo jaśniejących terenach bez sygnatury. Faktycznie nikt nie przekroczył rubieży tego miejsca. To była sfera, jakiej nie było na mapach, rzeczywistość jej nie uznawała, ta bezludna połać niejako zamknęła się przed pewnymi ekscesami czasu, wkradła się do resztek naszych przytomności, i choć rozrzuceni byliśmy po świecie, łączyła nas ta prowincja, w której byliśmy odgrodzeni od całego wartko rwącego świata. Ale tam niezupełna była partytura faktów, brakowało im prostolinijnego przebiegu i jednostajnego tempa. Choć były one nieobjęte, spotwornione nudą, wysiekane od ogromu nędzy, właściwie to w tych niedopowiedzeniach czaił się zdegradowany czas, którego wyrazić nie można w żadnej formie. Zdawało się, jakby nasz świat wszystkiemu zaprzeczył, stanął nadęty, ledwie prosperował wyselekcjonowany i suwerenny, może dlatego był tak żałośnie pusty, tak nieskończenie smętny, że czuło się ciężar, szary i głupi ciężar każdej godziny.


Oto raz stało się, podczas gdy słuchaliśmy głosu dobiegającego z prowincji, snadź był to grom, którego słowo jak rozeta lazuru sklepiała się jasną posoką błysków w obezwładniającym ryku. Wznosił nas lekko i zagłębiał do wtóru narastającej wrzawy, tam też przezierał znak inny, złotą podbity strugą, salwujący orszak czystych dźwięków spośród grzmotów obłędnych, niezmordowanych wrzasków. I narastał dźwięcznie w błogim, niewysłowionym milczeniu, napełniał swą cykotliwą, symfoniczną rachubą wielkie połacie, a w końcu brzmieć jął w niezrównaną pieśń tworzącą i przedwieczną, ogień ten pałał rozżarzony we wściekłym władaniu, coraz rzewniej łyskał gwoli naszego starania, by go słyszeć.

Kroczyliśmy jak po miękkim, napuszonym mchu, leśnym owiany zapachem, rozpłodzone, przaśne paprocie paprały się pompiersko podle przetaczników prężnie i prośno na puklerzach runa, gromadziły się podejrzliwie tajnie na pustą i płonną paplaninę w konwentykiel plenienia, pompatycznie plotły spiskując przeciw nam w ciasnych skupiskach pośród puszystej zieleni. Ale ta zieleń powielała się bezmyślnie, sprofanowana sprytnym pofolgowaniem wskakiwała na badyle, próchno i kamienie niby plechowce, które rade z przepychu obrastały w jakieś prowizoryczne segmenty boru i jak poradlona na barach jaru butwiała w bryłach ta sypiąca się zendra zieleni.

Robiło się coraz ciemniej, mętne światło połyskiwało pomiędzy koronami drzew, ciche ciemności przygniatały nasze ramiona, osiadały na powiekach, falowały już nie tylko liście, ale wraz z nimi drżały całe drzewa i pnie, jak gdyby wzbierały do lotu.

Wstąpiliśmy do przedsionka polany, polanę rozmytą w różanym jarzeniu się dali, białe podłoże połykała mgła, nagle jaśniała zgoła sceneria promieniem chorego światła, powoli niknęliśmy w tych natężeniach bieli i srebrnego dymu. Wzmagał się szkwał, ten odsłaniał wody i muły, wody iluminowane srebrem luny, mętny szlam niskiego rodzaju, pod którym pokazały się przepaście. Wystarczyło ruszyć powieką, już można było pogrążyć się w te nieodgadnione padoły, w nieszczęsne i czarne parowy, w których działy się męki gorsze od tysiąca śmierci męczeńskich. Jasnożółta płyta horyzontu na krańcu polany ogromniała, jaskrawiła się ostro i srebrzyście, chcieliśmy się tam dostać, nogi same niewładnie poczynały biec, ten bieg był żałośnie lękliwy, ślepy i nierównomierny, zdawało się, że trzyma nas jakiś ciężar, że tkwimy jeszcze w czymś poniżającym wolę, blokującym każdy ruch.

Trudno zaiste było odgadnąć, gdzie się znajdowaliśmy, czy w ogóle podróż ta zawierała chociaż jeden rzetelny krok naprzód. Każdy nieuchronnie wpadł w przepaść w tej imitacyjnej ucieczce przed nieznaną, wręcz zakazaną pobocznicą. Ocknęliśmy się gdzieś na brzegu morza, z osobna i w różnych miejscach od siebie odległych, każdy samotnie docierał do rozumu, po panicznym spadaniu z jasnych, rozkwieconych od refleksów morgów, a wynurzyły się z podziemia głębokie, rozwścieczone fale morskie, które opłukiwały podnóże góry. Tonęliśmy raptem, wyczerpani z sił, poturbowani, nie można było chwili złapać na myśl.

Cóż pozostało nam jak wspinaczka uprzedzona prężnym przepłynięciem przez buzującą wodę? Gdy zbliżyliśmy się do ścian skał, noc objęła już całą górę, noc niepoczytalna przesiąkała nas doszczętnie, zwodziła i przeszkadzała w wędrówce. Okazało się, iż stawała się ona wraz z jej mrokiem przeszkodą naczelną, nie mogliśmy jej przebić, wyjść ponad nią, odstąpić od tego nasypu głębi, które przyprawiały o zawroty głowy.

Weszliśmy znów w niezgłębioną toń ciemności, w której ukazała się droga powrotna na pastwiska rozległej bieli przestworów prowincji, tam otaczały płatki złotego nenufaru bramę, była to brama, za którą szerzyły się bliżej nieokreślone tereny, nawie niezgłębione i zamknięte. Podworzec, do jakiego doszliśmy tonął brylantowo wysłany, podścielał się i mienił odruzgami srebrzyście, miliardowym gwiazd spojrzeniem lśniącym jak woda w godzinie południa przekształcona w zjednaną pożogę słońca, choć dalej nie mieliśmy wstępu, ponieważ brama była zawieszona kędyś wysoko, poza zasięgiem naszego dostępu. Potrzebny był abat, który zezwoliłby iść nam wyżej, na jego rozkaz wówczas otworzyłyby się interwały, aż do twórczego szeptu, wielkie struktury rudymentarnej idei, która nas powołała do jej odkrywania, a noc rozpadłaby się pod swym naciskiem. Nie znaliśmy tego szlaku, zagubieni w szczerbie nicości wracaliśmy do ohydnego skowytu czasu, w którym ujrzeliśmy swą nędzę, w nim sczeznął nasz zapał do wędrówki, w nim każdy cel był nieosiągalnym ognikiem jawiącym się na bohomazach wyobraźni. Wahadło czasu jakby ustawało w ruchu, spowolniało niedopełnione jeszcze, rozniemożone, niewycofane ze swego działania.

Świat zatrzymał się w fazie replikowania ciągłości tych samych schematów, to nagle ruszał raptownie, bieżał naokoło w różnych kierunkach, rył się w sztych niepowetowanej udręki. Jakie potworności ciągły nas po tej ziemi, cóż za zbrodnie i okrucieństwa przybijały nas znowu do tych sfer spartaczonych?


Jeszcze wprzódy, nim topić jął się czas, dogorywać z boku i dławić, wszystko było metaforą, upomnieniem, ale również symbolem i kluczem do czegoś znacznie wyższego, była to nieodgadniona powaga każdego symptomu, dlatego tak prędko i ochoczo przemykały wszystkie chwile. Skąd wzięło się te przeklęte przekonanie o znaczeniowości naszych działań jak i działania wszystkiego innego jeżeli ostatecznie każdy umysł musi odpaść jak zżółkły liść? Czyż nie jest to etap, nieskończenie długi, w którym nie ma już nic do zrobienia jak tylko usilnie czekać, by odtrąciło się wszystko to, co musi przeminąć?


U progu prowincji, zrazu nadpływały jak okręty wrogie lodowate, ciemnoniebieskie pokłady mrozów, zgraja zbójeckich wiatrów napoczynała abordaż, horyzont łamał się w bladości, zbliżał się mętny, zamykając nas w ciasnym tyglu i otaczał dziwnym, trupim tchnieniem okolice. Bez przygotowania stanęliśmy pod osypiskiem śniegu zeźlonych szeroko, jednomyślnych chmurzysk. Białe cętki jak wzburzony popiół wielkiego pożaru z kopuł nieba spadał na nas beznadziejnie. Drętwiały drzewa sczerniałe od klątw i nagie, jakie spowiła szronu płachta, potem puch ciążył na ich ramionach, nieruchome, śniące o swym końcu. Kamieniały wody osłupione paraliżem, ale całe to zlodowacenie wybiegało na ląd niepowstrzymane i groźne. Wpędzało nas do nor, w których osłonięci warstwami sztucznych futer i pierzyn, kostnieliśmy ślepo jak krety. Oziębłe ciała przeszyte agresywnym tchnieniem, głodne i sponiewierane srogim ziąbem domagały się jadła, którego nie było w żadnej postaci. Tak zablokowani zimnem trwoniliśmy ledwie toczący się czas ze zdziwieniem jak wszystko jest liche i nieprzyjazne człowiekowi w tym odtrąconym świecie. Przepychu tej zimy nikt nie mógł uzasadnić, nadać jej znaczenia. Przedarła się niby na czworaka, wypruta z wszelkich wydarzeń, dojrzałości i odruchów, bo choć minęło wiele miesięcy, pamięta się ją jakby był to jeden dzień, zaledwie garstka godzin. Myśmy nie zdołali utrzymać jej rześkiego chłodu, cała siła emanowała gdzieś za nami i uciekła, bez żadnego słowa zostawiła nas, abyśmy mogli skonać w pożarze upałów nudnych ze zmęczenia, paść ofiarą suchości gorącego, próżnego skwaru, paść bez walki. Może dni zbyt łajdacze to były, może nazbyt nieśmiałe niekiedy, chociaż zamienialiśmy się w sople z niewysłowionym bólem ciągłego zamarzania, mogliśmy się bronić przed stagnacją, mieliśmy wolę walki w tym działaniu, żywą i nieugiętą, oziębienie kłoniło nas do dziwnej, rozpierającej działalności, do przytępiającej aktywności, wtedy w pośpiechu można było złapać cel i zacząć coś tworzyć podług chwilowego uwznioślenia.

Zima zaś wycofała się jak stara zołza, zlodowaciałe groty przedmuchiwał wiatr, otworzyły się szerokie i nieprzeliczalne godziny. Zima zdradziła wszystkich, wiedziona jakimś złudzeniem, że będzie jej lepiej gdzie indziej. Czyżby zawistny był czas o nas i nakłonił zimę do podróży, a może przekupił ją tak tanio jak marny był nasz osąd wobec niej? Dlatego pożałowaliśmy tego błędu, zaczęło się najsroższe ludobójstwo, którego nikt nie widział.

Doskonała zbrodnia — czas utkwił w gorączce, rozpalonej objętości atmosferycznej, sepleniącej ciągle to samo, kwiczącej jak brudny wieprz w wyschniętym piachu, z dala od koryta. Jednak nie wszyscy jak się okazało byli dotknięci tym gniewem, nie wszyscy zdychali jak psy przy drodze. Musieliśmy z konieczności oddać życie czemuś innemu, wszystko inne, co nim nie było, pozostawiono samemu sobie. Dlaczego te samotne atrapy zdawały się być nami? Gdzieśmy się podziali, skąd i do nich upór?

Tak zaczęło się wszystko rozciągać, przebrzydle i wstrętnie, nadkładać nieznośnie, psuć i fermentować.


Psalm czasu rozcierał się na sylaby, bez pamięci wlókł się z jednego miejsca na drugie, zidiociały, niepoczytalny odbierał nam mowę i jak zwinięci w kłąb na ziemi majaczyliśmy, jakoby nic ponad ten niepotrzebny majak ignorancki nie było. Wiedzieliśmy dobrze, że nigdy więcej nie będziemy mieli nic nowego do obwieszczenia, udowodnienia, a żadne rozrywki, bądź zdrożne swawole nigdy nas się nie czepią, że nie ujrzymy siebie już mocno zabsorbowanych w byle dziedzinie, że ten nadmiar doświadczeń ze zdolnością antycypowania nie pozwoli nam się wdać w żaden interes z innym człowiekiem, nawet w lekkomyślną rozmowę. Przeczucie wypełniło się jak to przewidywaliśmy, choć byśmy nawet chcieli zbliżyć się do frasobliwego zajęcia ponad potrzeby, do pasji, albo mówić gdzieś coś ważnego, wykonywać jakieś stosowne celebry i obowiązki — nie wychodziliśmy spoza pola samotni, tej intymnej a bezładnej, gdzie sam na sam z przypadkowymi myślami toczyło się boje, które były zaledwie zrzędnym furkotem, natrętną dewiacją umysłu.

Nie zależało nam na nikim, najmniej obchodziło nas filisterskie tałatajstwo, jak cała ta sfera odseparowana, daleko zewnętrzna, bo wiedzieliśmy, że w istocie nikt nie należy do siebie. Przyjmowaliśmy zatem, że musimy poddać się temu czemuś, co nas odłamało od reszty, bo o ile jest, to musi też znać powód marazmu i tej nieporadności naszej w różnych, pośpiesznych ewenementach wśród ludzi aktywnych, gatunkowo pilnych, wśród zakrzątanego do złości motłochu.

Zdarzało nam się spać zbyt często, były to sny tępe, fluktuacyjne i nadliczbowe, usilnie wymuszane, niedbałe, drętwe, męczące sny, nie były one rozwiązaniem problemów, raczej dokładaliśmy sobie ciężaru. Ucieczka w zapomnienie senne nigdy nie oddalała nas od siebie, gorzej, wstępowaliśmy do podświadomości, nielogicznej farsy, która turbowała nas brednią do zbudzenia. Wtedy ze zdziwieniem spoglądaliśmy na fanatyczny świat, na jego wrzawę, perturbacje gorączkowe podbite chucią i zwykłą zawiścią. Skąd u nich ta maniera o własnej dumie, skąd ciągła ambicja do rywalizacji, skąd to przekonanie o własnej wartości, będąc tak blisko ulokowanym w hierarchii, bo obok zwierzęcia?

Czy ludzkość wierzy nadal w swoją nieśmiertelność posiadając starzejące się, krótkotrwałe ciała nie mając żadnych przesłanek ponadzmysłowych? Czy ta sama wiara nie nakłaniała ich, by zabijać albo przekonywać siłą niewiernych? Ale skąd się ona wzięła jak nie z podejrzanych ksiąg, które czczą bez większej wiedzy i na ślepo, wyobrażeń bądź mętnych przekazów ustnych? Skąd też zatem tyle strachu przed zgonem własnym i żalu nad mogiłami innych? Czy nie są durni ludzie mający nadzieję, noszący zachcianki w milczeniu przy okazji wpędzając siebie w nieunikniony potrzask żalu? Czy durni nie są ci wierzący w coś podsuniętego, nie zabiegając o sprawdzenie prawdziwości wiary? Choć wielu właśnie bez dowodów wierzy, w co im kazano, podpowiedziano, uważają właśnie taką wiarę za właściwą, a to dlatego, bo nie ma dowodu, wszakże wiedza by w wierzeniu przeszkadzała. Ci zaś, którzy mówią, że tak trzeba, z poczucia odklepywania po łebkach wymyślonych wieloletnim wysiłkiem społecznym konwencji, posiadają nieograniczoną głupotę. Wiara jednakże nie przestaje być wiarą, kiedy ma się konkrety, wówczas staje się ona również przekonaniem, za które można by dać się obedrzeć żywcem ze skóry albo spalić na stosie, torturować i nie powstałaby nawet mżawka zwątpienia.

Może właśnie dlatego czas począł swe koźlęce wybryki, może byliśmy zbyt sceptyczni, nieczuli na skoczne jego szalbierstwa, niejako niezdobyci dla pierwszych lepszych sztuczek, nazbyt wymagający, dlatego wykopani jak na śmietniku gniliśmy, obrośnięci swoją dociekliwością, wciąż bez żadnej odpowiedzi, która w końcu nadejść miała. Aliści nie dużo mniej durni są, którzy nie mają żadnej wiary, bez której nie można uzyskać właściwej wiedzy prowadzącej do utwierdzenia podejrzeń, bo człowiek ludzki od podszewki to istota niepełna, ograniczona, tępa, lubująca ten stan, swe lenistwo i głupotę prozy codziennych uwikłań, niezależnie od tego, czy czemuś zawierza czy nie. Chociaż nie wie o tym, iż nie wierząc, wierzy w swoją prawdę niewiary jak i wierzy w niemożliwość rezultatu danej wiary, stąd ta nasza niechęć do człowieka i do intelektualnych filozoficzno-umysłowych łamańców, do wszelkich obrzędów i nakazów etycznych tworzonych dla niepodejrzliwych konformistów, dla pospólstwa naiwnego, wierzącego ślepo w to, co im wymyśli inny człowiek, albo nie wierzącego pozornie w nic, bo wystarcza mu jego ignorancja, którą przyjął za niekwestionowany aksjomat.


Rzecz dziwna, każde zdarzenie napoczęte nabierało kształt czegoś, co zaraz rozwinięte szeroko miało posypać się i rozrosnąć rzekomo w nieuchronny ciąg spektakularnych skutków, oczekiwano przecież frapujących, oszałamiających przewrotów przyszłych historii, które zwielokrotnione i pomieszane na raz, miały wydać coś niebywale zadziwiającego. Jednakże kształt ten zarzucał swą wybujałość ekspresjonistycznej, pęczniejącej na wyrost koncepcji u początku, która tylko pozornie wzbierała w coś monumentalnego i przerażającego, jakoby nie miała możliwości w dalszych fazach pomieścić się w jednorazowej przestrzeni i czasie. Niknęły zdarzenia jak mgła przy słonecznym skwarze — tu była przyczyna niedorozwiniętych wątków, które chowały się pod spód koniunktury faktów, być może czekając lepszej sposobności przejawu. Nic nie chciało się skończyć, jak powieść bez wyjaśnienia większości zawartych w niej sporów, albowiem nie mogła upozować się w coś gotowego. Autor tych skrawków zdarzeń o nielogicznych hasłach, niepasujących ze sobą zdań, kimkolwiek nie był — cierpiał na pewien rodzaj demencji, skreślał wydzielone segmenty fabuły bezwiednie, zostawiając ostatecznie niezapisane strony, zapominając, że dzieje samoistnie toczą się dalej, których nie skończył, żałosne już, niedoglądane, uwięzione i ciągle takie same.

Tyle razy mówiono, że myśląca istota nie szuka na zewnątrz nic, co jest polepszające i nic, co pogarszające nastrój, że samą myślą własną można nadać sobie pryzmat zadowolenia niezależnego od zewnętrznych czynników. Cóż w nas podówczas leżało innego poza samymi myślami? Czyż one mogły nadać choćby krztę władzy nad zobojętnianą naturą lub przywołać dla siebie chociaż żywego nieszczęścia, którego brakowało w tych dniach upartych?

Gdzież była dziedzina bądź sfera nic pospolita i nic trywialna, cóż działo się za progiem prowincji? Szukanie tego było jedyną możliwością, nikt nie mówił, gdzie zacząć, w co się ustosunkowywać, jakich unikać błędów. Bezludnie poszukiwaliśmy źródła czasu i ogólnej świadomości, ale nikt nie wiedział, czy człowiek, będąc cząstką tego źródła, może dostać się do całościowego systemu doznawania wszystkich bytów i rozległych rzeczywistości rozścielonych kolorowo płachtami na pograniczu z nicością.


Już srebrzące się błonie i chwiejące pijane sady zastygły nieruchomo jak głaz mglistym, siwym matem, smagane falami oceanu pyłu. Roztargniona wiosna stanęła zdławiona i obojętna, mgliła się ostatkiem wśród osad autochtonów. Wszystkie jej rześkie kulminacje, ostensywne gorące wylewy pąsów, świetliste baty rozbudzające przyziemną wegetację, te przejaskrawienia naładowane rozległym świergotem, które niosły się z wichrami letnimi, utkwiły w ciężkim omdleniu, już markotne i nierozwinięte, w których ziszczała się bolączka tego impasu, daremność rachowania oczekiwań na przyszłość.

Jakże zdatnym wówczas gestem dobrodziejstwa byłoby zmycie tych szarych pyłów daremności, osadzonych w każdy zakamar ewenementów. Lecz któż rozkazałby wichrom, by tęgo zadęły, przybyły jako nawałnica rafinująca i stanowiąca odsiecz, która pośród myśli tajno wyzierała w beznadziejnym wyczekiwaniu, nim się w słowa wcieliła? Skąd wonczas ten napór do patosu, dlaczego chcieliśmy uczynić siebie i stroszyć pozy na miarę legendy, gdy wszystko było tak paradne i upokarzające? Tyle w nas niegdyś było młodzieńczego porywu do artyzmu, ekspansji twórczych sypiących się jak piach w klepsydrze, zamysłów ekscentrycznych o niezmierzonym zasięgu, mnóstwo idei suwerennych. Pragnęliśmy wszakże wrócić do pewnych rezerw monumentalizmu, tych fantazmatów filozoficznych podlegających idee fixe o dostojności ludzkiego, do ubrdanej w nas, lecz podobnież możliwej restytucji klarownego egzystowania, w którym nie ma już wegetacji, nie ma godzin pełnych przeciągów i przewiewów daremności, leniwych godzin bezsmaku.

Chcieliśmy ustanowić dla siebie samych racjonalne reguły moralności jak gdyby potrzebowała ona prawodawców, zewnętrzne, lecz właściwie uchwycone w słowach reguły rozwoju człowieczego, wedle których można iść naprzód — powiększając zdolność tworzenia, dorastać do najwyższego siedliska talentu.

To jedna z dróg na rozstajach, która zamknęła się przed nami zwalistym głazem. Byliśmy też zatrwożeni przejmującym brakiem wartości ludzkiego, brakiem subordynacji etycznej w tej prymitywnej asocjacji. Również istniała chęć w nas, ażeby rozpanoszyć wszem i wobec logiczny sens w każdym natury działaniu, którego znać mieliśmy jako misterium patriarchów, orędowników nieujawnionego, ale wiedzy mistycznej nic mogliśmy poznać. Czyżby i rozum był haniebny, niewystarczalny a więc głęboko zbyteczny?

Chcieliśmy śmiało wyznać, że winniśmy dążyć wraz ze światem do sztuki uniwersalnej, niezależnej, do wydobycia wewnętrznych, ponadczasowych idei, jakiś zarysów i konspektów nieuchwyconej jeszcze doskonałości, ażeby ją móc poznać bardziej. Jeśli ktoś nie potrafi w sobie znaleźć esencji artyzmu, niechaj szuka chociaż cudzego cienia, aby się w nim schować mógł, i aby wzbierała esencja ta podług wzoru, przykładu wyższego autoramentu.

Nie wiedzieliśmy wtedy, gdzie skrywał się błąd, czy ta chęć miała możliwość urzeczywistnienia się kiedykolwiek.

Atoli czuliśmy permanentny niedosyt, nieskończenie błądziliśmy w nudnym milczeniu, spijaliśmy puchar rosy po ścieżkach ogrodów prowincji wpółmartwych i opustoszałych. Widocznie nie czas było tam wkraczać.

Chcieliśmy unifikacji z czymś wielkim, bezbrzeżnym. Ta myśl ciągnęła się na wielu perypetiach codzienności. Obojętne nam było pojednać się z potęgami natury, nic potrzebne było nam zbratać się z wszelką tajemnicą antropozoficzną.

Sentencja nasza na miarę obłędu, ta koncepcja znakomita, nader kusząca, przebogata w inną, większą żywotność, by ją po prostu odrzucić. Otoczona promieniami, które oświetlały językami ognia gęste zamglenia. Lecz niepotrzebne doby ziemskie krwi były naszej głodne, w końcu gasiły każdy promień, siadały na nim jak zmora na śniącym.

Zrodziła się wżdy w nas, ogołoconych i odsuniętych od toku spraw, osobliwa, lecz rzadko spotykana apoteoza wolności, bądź samej tylko nostalgii za owym wyzwoleniem od win obleczonych w czasowości. Jednakże, aby dumnie przetrwać represje załamania linii czasu, jaka popędzała ironicznie w stronę wyjścia, potrzebny był nam motyw. Założyliśmy, iż przyjąć dumnie kaźń znaczy pokonać wroga jego bronią, pragnąc tego odejścia bardziej od niego, i pozornie przyśpieszyć to, co nadejść musi.

Staliśmy z wizją przed okiem, aby rozporządzać sobą niezależnie od czasu, od losu, znieruchomieliśmy jakoby pod znakiem zagłady owego dystryktu próżności, nędznych i uporczywych niedomówień, spowolnionych w biegu żenujących wydarzeń. Teraz wiadomo skąd wzięła się nasza idealistyczna postawa. Świat to niewola, przechowalnia i sierociniec, niby marionetki prowadzeni byliśmy prosto na rzeź okrutnego kaprysu fortuny.

Zdawało się, iż to twórczość była naszym jadłem, naszą pociechą, ostoją i tym, co napędzało w nas chęć do wydawania na świat czegoś, co popchnie go do zrzucenia wszystkich bujnych kostiumów zakrywających nagie, nikłe jego znaczenie.

Wyrwano nam zdolność twórczą, jaka sprawiała pewną przyjemność, choć była ona kupiona wyrzeczeniem i śmiercią wszystkich innych przyjemności na całe życie.

Budowanie ciągle to nowych form, od których nie było ucieczki, chwytanie z tej nieodgadnionej głębi oszałamiających pomysłów, nowych i niedających się łatwo sprzykrzyć, stało się czymś niemożliwym. Sądziliśmy, że to sztuka jest celem ostatnim, ale okazała się drogą do jej zarzucenia.

Ten, co wskrzeszając upiorne i zjełczałe godziny szydził z człowieka, jedyny, szczególny, eminentny brzask, niewyczerpany od naporu pustki, naonczas wydął się nadzwyczaj. Przygniótł biegnącą jeszcze mdłą poświatę, iżby nie skończyła się nazbyt prędko. Oto, co było u początku kolejnej dziurawej, rozdartej historii.

Onego brzasku, wczesny świt zwolna rozlegał się w górnych rejestrach ozonu, w zarzewiu żaru zstępował znamiennie krztuszącym miazmatem. Zdruzgotany łamał się, rozginał pod naporem zagęszczonego substytutu powietrza.

Ulice tonęły od szarych olśnień i wżdy spóźnione słońce wykaraskało się wreszcie zza nieboskłonu. Ściany domów pałały kąśliwą bielą, ale już przeciągliwą i dręczącą, znieruchomieliśmy odurzeni osobliwą klątwą. Brakło nam przekory do wrogości, ale pozostał wstyd z naszej biernoty sięgający w zapamiętanie. Męcząca bezsilność dokoła rozprószona, ślamazarność markierantów wszędzie obrastała jak grzyb, ta gnuśność w końcu jęła zadawać ciosy mordercze wszystkim na oślep. Tym, którzy chodzili z kolczugą niewinności udało się przetrwać, bo nie należeli do tego świata.

Przestrzenie nadpsute utknęły za chmurą, w niej czaiły się martwe słowa nowych godzin, w jakich dławiło się grono myśli, i słońce nie wyglądało jak słońce, rozlewało się starym mosiądzem, zimną niedorozwiniętą jasnością. Płacz podstarzałej wiedźmy siedzącej nad mogiłą przypominał cichy chichot. Biegnąca gdzieś kupka brudnej dzieciarni rozpływała się blado w powietrzu, ale nieraz powstawał jakiś refleks mglisty ich postaci na moment, jeszcze słabnący dźwięk tego nieokiełznanego ferworu młodzieńczych intryg, gorączkowych, niepotrzebnych problemów. Od murów odbijał się echem pobrzęk łańcuchów przeistaczającego się w skomlenie kundla, który dawno zdechł, szumy znów wypełniały pustą macierz rozłogów. Niegdyś atmosfera była rozjuszona rześkim zapałem, wiele było śmiechu, tyle samo też żalów, ale nagle zaczęła gęstnieć, przed skonaniem zdążyło się zaledwie pomyśleć — nie. Zastawała ludzi na połowie oddechu, jaki się nie dopełnił, na rozjątrzonych twarzach emocjami, które odpadały z nich jak zużyty naskórek. Dano nam inne oczy, które widziały wszystko z daleka, ujrzeliśmy, że jeden młokos ze strachu próbował uciec w stronę pól, zapominał zaraz powodu tego wzniecenia, ścieżki zaś łączyły się w jakieś koło, którego nie mógł obejść.

Wszystkie dawne lata, ich historie owego miejsca wychodziły na wierzch pokaleczone, splątane ze sobą w pourywanym wspomnieniu nieba, które już zapomniało imiona, zapomniało o sensie.

Gwar ucichał, wzleciał nad ziemię stonowany, tam rozgrywał się do końca. Ludzie mrużyli oczy, coś próbowali mówić, ale nie dawali rady, dlatego pomagali sobie dwuznacznymi gestami, i choć nie zdawali sobie sprawy, że fortuna spisała ich w świat tylko, żeby byli marnym tłem, że zaistniali z powodu najbardziej błahego, stali się tylko próżnym wysiłkiem, krzątaniną zwykłego kurzu. Wyświechtany tabun dotknięty ogólnoludzką niewolą.

Podwórze wraz z jego czasem karygodnie rozciągnęło się, aż po widnokręgu rubieże, kwieciste jeszcze, lecz mdłe, bladawe o zapachu ziemi, zapadało w refleksje biegnących do nikąd obłoków, sunęło z nimi w głąb, lekko kołysząc się niby do snu. Oderwana od zdrowia roślinność, jałowe ogrody bez wyrazu nie oddawały barw ani woni, o którą się podświadomie domagano. Jak pusta imitacja życia bez twarzy, bez rąk i nóg, pandemicznie rozparła się obumarłość sezonu.

Ciągnące się rozleniwienie wkraczało w niski szelest wichru, maglowało się w tysięcznych formach nieożywionych, sztaplowało i nawarstwiało w ciemne hałdy i tumany, wszystko traciło swą dynamiczną esencję drgania i lotu, sunących załamań, falujących zawirowań, wszystko stawało się szorstkie, apatyczne i nieruchome niejako obrazy na ścianie. Świat okazał się być już prawie głuchy, zawieszony w pozie nieostygłych wzdychań i przeczuć, wypłowiały z wszelkich rozbudzających dreszczów i pikanterii. Daleko mu było do prawdziwego realizmu, nawet do poważnego dramatu i szyderstwa, przypominał jedynie liche aktorstwo rzekomo chromego łgarza, daleko było do tej trwogi fascynującej i orzeźwiającej zgorzkniałości. Każda myśl wysychała w drodze nim dotarła do realizacji, ciężko było o twórczość, dlatego możliwy był jedynie tani falsyfikat, kopia stokroć sprofanowana, zubożona pospolitą, spekulatywną kołtunerią, nazbyt łatwą, plenną dziedziną twórczą mieszczańskich plebejuszy. Byliśmy pod wpływem wszechogarniającego marazmu, siwej brzydoty szpetnej i starczej. Zdławione wszelkie talenty, brak impresji wobec własnego pojętego estetyzmu przyprawiały nas do głuchej furii, każdy sens zdań zamierał nim się skończyło mówić. Ogłuszeni resztkami szkwału, szukaliśmy nektaru herosów, niszczącego ingrediencje defetystycznego nastawienia oraz bezwładu własnych możliwości artystycznych, potrzebnych nam, by iść.

Leżące, czerstwe i liche nasze cielska, podsycone rozgrzanym powietrzem płynącym nieumyślnie z zewnątrz, które z wolna dobywało się przez szczeliny interwałów leniwym podmuchem. W tych parnych miejscach, gorącem przeszytych od ciał stale pulsujących, wzniecających się, gorejących w czekaniu, łaknących ogromnych przestworów rozbestwionych i niczyich za wirydarzu ścianami…

Niektóry siedział ledwo zblazowaną twarzą, zdegradowaną do bladego bezruchu, wśród dudniących wichrów, rozdmuchana głowa wyjaśniała zimną i wyschniętą bielą. Odnawiał się z wolna w tym konsystowaniu na skraju dalece rozprowadzonego zmierzchu pod szybą i rozbrajał się bezradnie. Gwizd podobny do jęków ogłuszał jego myśli, nie było na ten moment nic poza tym gwizdaniem ze szczeliny, na którym zbudował sobie prowizoryczny świat, na wpół przytomny, świat drżący wibracjami, pełen szelestów, poświstywania i jazgotów wizgu. Lecz nagle jego baza nikła jak para, wiatr poczynał być afoniczny w coraz lżejszym wianiu. Abrupcja wieczorna poniosła się rozlegle, czaiła się w przykuckach na horyzoncie, gotowa do skoku nagłego i ogłuszającego niewyrażalnym milczeniem.

Zastygły trzepotania dźwięków wieczoru, bladawe pąsy puściły pucołowate i napuchłe jego lica. Wybałuszone gały przewracały się ruchliwie w poszukiwaniu wrażeń po omacku. Drażniący piach firmamentu osypał się jak stara nora, czerniejąc krajobraz na oślep przy gwiezdnej opatrzności. Napoczęło się wycofywanie fizjonomii jego twarzy w stan jeszcze nieuzewnętrznionej psyche, lecz oczy szkliły się w parze z szybą, przechwycone zostały w jakieś górne inferna, szpalery prószące zetlałym złotem, zdało się, iż patrzyły w górę, jakoby góry głębi samych siebie, góry ogromne, większe od tych rozłogów za oknami, niesprofanowane żadną ludzką dolegliwością, nikomu niedosięgłe interwały jaźni. Tam działy się rzeczy przejaskrawione, rozdmuchane do czerwoności, wyiskrzone od mamrotania pragnień, to osobiste, rzec można intymne światy podbudowane na śnieniu bez snu, w całkowitej koegzystencji z jego myślą wyobraźni. Lecz raptem ocknął się, dochodził do twardych prawd, przełamywał je z nieopisywalnym bólem. Stawał znów naprzeciw zegarów.


Było, iż mało dawaliśmy z dowierzania zmysłom, karą zdał się persyflaż losu wymierzony wobec nam, przewalone jak suche drzewa godziny, przeto z nimi padliśmy zaplątani społem. Za sobą zostawiając odbicia niknących strugi naszych lic napiętych, pogłosy ostatnich dialogów, jeszcze w powietrzu czuliśmy dawniejsze błyskawice żarzących ferworów. Dni tak przewlekłe, sine jak trup, zbyt wyjałowione na swą treść, której nie były w stanie nabrać w usta, przybyły nieubłaganie jakimś dymem. Żyliśmy resztkami, samym somatyzmem życia, zagarnięci przez odiosa, które rzuciła nam fortuna pod nogi. Obwijając się uporczywą nudą wiejskich, dennych kanikuł, wystygłym już czasem, którego nikt nie chce, zrzuciliśmy nawet naszą ociężałość.

Wszystko zaczęło się mazać, tracić przyjęte wzory i swe działanie, rozpływać w nieprzejrzystą mgłę, wybiegać poza rzeczywistość w sam rudymentarny abstrakt, do falowania materii i nie-materii w bezwartościowy, bezkształtny chaos, już niepotrzebny i gasnący, dlatego nie do zniesienia się zdawał. Ale osobliwe jest to, iż rzeczy, gdy tylko człowiek je zdemaskował, przeczuł ich liche znaczenie, wycofywały niejako swe cechy. Jakże można przedstawić świat, który już nie pełnił żadnej roli, nie prowadził donikąd? Świat, w którym nie ma już nic absorbującego, nic, poza jedyną wolą, aby wydostać się, uciec w coś określonego albo sensownego od podstaw, już zapominając jego wielką grę, której wrócić jest niepodobna do tego, kto nie żywi żadnej urazy, kto zupełnie zhańbiony już zobojętniał.


Czas ten szerzył się dalej, nadbiegał z nicości, to prawie stawał, rozdzierał nieumyślnie bieg wypadków, dlatego niekiedy zdawało się, że przeskakiwaliśmy nagle z jednego dnia na drugi, w którym nie było nic do zrobienia, ale nieraz wpędzał nas w okrutną passę przeciągłego próżniactwa, otępienia wegetacji wyblakłych, jałowych rzeczy zalegających na rupieciarni. Tam też roiło się od niezapamiętanych historii, które ominięto jak stare, obłupane i okopcone epitafia. Świat płonął bólem, płonęły ogromne, smagłe draperie nieb, jakie odzwierciedlały na wodach swe wizerunki nieskończonego obłędu, a obłęd narastał do suchego, brudnego popiołu. Tym pyłem stawała się rzeczywistość, mieszkaliśmy w niej, posilaliśmy się, spaliśmy, oddychaliśmy dławiącym dymem, wreszcie nie odróżnialiśmy jednej rzeczy od drugiej. Na nic zdało się przypominać nasze imiona, to kim jesteśmy, nie mogliśmy poznać siebie w lustrach, wszystko było obce i zmożonymi oczyma spoglądaliśmy lekko w bok, może ku górze, ażeby nie widzieć zbyt wiele, by nie demaskować zanadto tego, co już i tak znaliśmy, były to bezwartościowe odiosa, kształty jakiś daremnych figur, które miały się zaraz rozsypać. To mogło nasilić przecież wstręt do wszelkich cyklów, połamanych i przeciągłych epok w niewoli wzrostu i rozpadu.


Wchodząc raz wewnętrzną ścieżką ku środkowi przez niwy prowincji ujrzeliśmy człowieka i lutnię przedziwną, na kształt orientalnych cymbałów i harfy, wielostrunowa aparatura o brunatnym kadłubie z morwy, zdobionym arabeskami, dźwięcząca jako legendarne, nadzmysłowe arie z rejonów pierwszego progu ponadludzkiego, jak ambrozja niewysłowiona, brzmienie arfy napełniało wirydarz i ogrody, i całe uroczysko buzowało od melodii. Wszystko nabierało sążnistych pogłosów, w których spływały najwspanialsze dźwięki, jakie ucho człowieczka może usłyszeć, przestronne otchłanie pełne były muzyki niepojętej dla rozumu. Ale któż potrafił na niej grać z ludzi, ażeby posmakować tych wielkich, niebezpiecznych bezmiarów? Znaleźliśmy tam Bożyszcza, absolutnego władcę improwizacji muzycznej, niepowtarzalnego wirtuoza twórczości ogólnoludzkiej, który rozświetlił dym, wulkaniczną szarość codziennej naszej tułaczki po omacku. Tylko on wówczas mógł nas wodzić za nosy. Dźwięk stał się pewną ucieczką, ogromną miał wtedy siłę, ale nie prowadził dalej niźli to miejsce.

W tych dźwiękach znaleźć można było to, co dla nas nie istniało. Namiastkę czystości i powiewności jak kwieciny drżące w południowej godzinie, lekkości jak napawające w rześkość westchnienie przy nocy wiosennej, gdy woń czeremchy niepohamowana rozpływa się w słodyczy jasnego brzasku, nieskazitelności jak badawczy uśmiech dzieciny, gdy ciepły puch topoli do twarzy swej wznosi. Należało się tylko wzbić ponad rozrywkę, skupić się jak na skraju zmierzchu duma się o końcach losów, uczynić wysiłek twórczy ponad percepcją, ażeby dostać małą część tajemnicy i zacząć grać podług instrukcji. Ale rozwiązania tej tajemnicy nie było, bo ten dźwięk był zaledwie bezsilnym odbiciem wyższego regionu, za którym kryły się kolejne, tak można było czepić się złudnej fatamorgany, która odzwierciedlała tylko to, za czym się wyglądało. Była to ucieczka donikąd, zasłuchiwanie się było próżne, lecz grunt zachwiał się chwilowo pod nami, wszystko zaczynało puchnąć we dźwiękach coraz bardziej szumiących, drażniących jeszcze długo po tym, jak skończyło się grać. Staliśmy się uczniami tego dźwięku, które było echem głosu, który wytworzył rzeczy widzialne. Iskry dawnych, złudnych nadziei miotły się, to znikały, gdy cisza ostatecznie posiała się na horyzontach. Ogłuszeni rojeń czeredą wyobraźni wciąż szukaliśmy wyższego dźwięku, którego znaleźć zdawało się było rzeczą niemożliwą.

Zeszliśmy w zawiłą darń tonów, skal przestworów i akordów dźwięcznie płynące podziemną rzeką. Zadęliśmy jak wiatr wśród strun labiryntów pieśnią jako patriarchy na lutni dźwiękach. Sploty brzmieć poczęły, gdy dłonie głos chwytały. Jak owdzie kometa smużyła, wlokły nas melodie zrazu tęgim largo patosu na łańcuchach ciągnęły, by pod słońca presto zasięgnąć promieni, zaledwie promieni. Z tej oćmy wydobywała nas pieśń spomiędzy korzeni, chwastów jak pnącza idące ku światłu. Wonczas jedną chwilę dobiły, gdy czas w konchy falami wpłynął. Bez wyrazu już i bez cieni nasze czuliśmy oblicza, wnet dziwnie dźwięk się urywał, pleniły się fałsze, potem brak skupienia, czas juści wstawał niewdzięcznie zżymany z cichego grobu. Dzień nagle roztrząsał nawałnicy hukiem. My jak błaźni strugaliśmy pozy powagi, tylko nie nam do śmiechu było. Gdzie wicher tylko ponieść może, musieliśmy iść, żeby nie zatrzymać się w bezsensie indolencji. By rozplątać słów wstęgi, byliśmy złapani majestatu siłą, jako pył lecący nad zwiędłym kwiatem. W nas ongi się wpatrywały oczy Demiurga, lecz tym widokiem zniechęceni, dręczyła nas bezsenność, tyrania żywiołów…

Biada temu wszak, co tego chyżo wtargnie miejsca, jakie jest upodlenie i śmierć u padołu.

Bożyszcz, który choć wyrósł w swej wirtuozerii ponad każdego muzyka, był władcą dźwięków ziemi, geniuszem improwizowanej melodii, lecz okazał się niedoskonałym przywódcą, była w nim jakaś blokada, która nie pozwalała przebić się do głębi słońca, ażeby dojść do źródła. Był profanem w dziedzinie rudymentarnej, dlatego robił, co mógł, ażeby odwieść naszą uwagę, parał się nieopisywalnymi melodiami o brzmieniu, które poruszało nawet zwierzęta. Pełnił naczelną funkcję człowieczej ułudy, stał się jednakże za słaby wobec naszej rosnącej, wybujałej ambicji, chorego może, ale mocno zaznaczającego swe istnienie wybrakowania.


Wszystko poniżej naszej prowincji było martwe, albo chore i nieznośnie brzydkie, ogromna i wyścielająca się najgorszą perwersyjną zgnilizną sfera zamykała istnienia w katorżniczej, błędnej wędrówce po bezdrożach nieprzejrzanych labiryntów cierpień różnego podłoża. Wciąż czuć było smród dobywający się z dymiących trzewi ludzkiego ścierwa, smród potu wyzyskiwanych, kombinatorstwa zachłannych i hałas ofiar niepomnych swych łajdactw, harmider zhańbionych kokot rozdzierał muzykę drzew, nadal w uszach wrzał jeszcze jęk z niedawna trzebionych plemion i bydła. Ból bez znaczenia i zgony niczyje jak zdeptane zielsko, które donikąd odeszły jak my, donikąd szliśmy samotnie z tłumami.

Promienność przełęczy u progu newralgicznej prowincji ponad przepaścią ludzkiego i pustką, prowadzącej nad wirydarz zawstydzała świetlistości niejednego słońca, przejrzystość wszelkich barw w połączeniu z dźwiękiem o nieznanej descendencji przynaglała dziki jad zachwytu, szał nie miał granic. Chcieliśmy się tam dostać, dokonywaliśmy pewnego rekonesansu, lecz nie było nikogo, kto mógłby cokolwiek wyjaśnić ani uprzytomnić.

Archonci nie sprzyjali istotom, jakie musiały od początku swego zejścia w dolinę poić się wodami zapomnienia. Pośród mąk i złudzeń, między cieniami, co krok leżały krwią zbryzgane — pacholęta jak ścięte kłody, niezliczone stosy trupów piętrzyły się w osypiska jako brudne i śmierdzące kurhany. Kto wkroczył w ten pod-rejon, chęć mordowania wszystkich stawała się chęcią naczelną, żądza i gniew wzbierały jak wrzody.

Pomiędzy ścieżkami koczowało we wspólnych zagrodach kołtuństwo, przygniatani przez zarazę i śmierć, ciskani lękiem oraz niemocą rozumu, a lawiny ścierwa ich rodzin podkładały się im pod nogi. Tam każda jednostka została odseparowana, rozerwana od ogólnej idei, od nurtu wyprowadzającego wzwyż, tak osamotnieni i obrośnięci hańbą, jak się nie zabili, zapijali się do zgonu, a nikt nie mógł wyprzeć z siebie poczucia pustki i niepojętego bezsensu, dlatego tak pieczołowicie zastępowali je jakąś rozpustą i malowanym kiczem.

Jednak splugawienie to nie robiło wrażenia wielkiego na najbardziej zatkanych łajnem żądz dyletantach, czuli się jak u siebie, przywykli do wrzasków, do swego paskudnego zindywidualizowania, ażeby ścigać się w niekończących wysiłkach. Na koniec usychali ze wstydu, zostawali w tyle, usychali zamgleni, możliwie nisko. Było coś żałosnego w tych gonitwach. Wspólnie brnęli w dół, osiągali go raz za razem, doznawali win, które łatwo sprowadzały kolejne, opętani przez zmysłowość, klęli siebie samych z szaleństwem wychodzącym poza rozwagę.

Drżeli w tej wielości, ciągle rodzącej się, nawracającej, zbyt mnogiej i kruchej, ażeby móc ją opanować, archont śmierci dosięgał każdego według liczby oddechów, cóż z tego, że się opierali dalej nieuniknionemu znieważeniu przez naturę. Prowincja była dla zwycięzców, pogodzonych z własną porażką, pogodzonych z tym, że nic nie znaczą. Oto wstępowali na pastwiska suwerennych niw.

Bo mieli już dość paskudnego chlewu, w którym musieli z ledwością sobie radzić i znosić.

Azylem ponad krajem południa była prowincja, na jej jasnych przestworach trzeźwieje umysł i we żałość popada. Niknącą w dymach drogą, ledwie widoczną i niebezpieczną kroczyli wezwani do powrotnego połączenia się z nurtem twórczym, stopniowo przesiąkali w sanktuarium, docierali w macierz prowincji, za którą otwierały się monumentalne obszary, do jakich wstęp samopas był zakazany. W tym tkwiła cała problematyczność wychodzeniu ponad, myśli biegły, same próbowały niezwłocznie chwytać się swego praźródła, ale reszta wlokła się w ciemnych zapadliskach, tym sposobem nie było podobna wybić się podług swych chęci dalej, wyzwolić się samodzielnie i ostatecznie.


Tyranem był Demiurg, siłą natury zachodzącą do formy i od niej nieodstępującą, swobodnie i wedle prawa nieprzejednane katusze jak girlandę obwijał na szyjach istnień, zamykał wszystko w lochach, gdzie niedostatek i głód powala na glebę, wycieńcza, poniewiera przez lata. Był ten wieniec lichą ozdobą głów pojmanych w niewyrażalną sieć imaginacji. Nieposkromiona żądza jego odbijała się na czołach poddanych i słów skażonych namiętnością musieli słuchać jeńcy jako rozkazów, które pełnili zgodnie z urojoną wolą własną. Na czele stały wojska jego ze szkaradnymi pyskami, plugawą mową, ogarniali równiny ziemi, przysłaniali obrazu widok niby klucza mogącego wyzwolić z kręgu żałoby, który w człowieku był zawarty jak rzeźba w skale.

W tonach lamentu i dyktatury migocących, błądziliśmy niby łacny, ślepy lot motyli na łące.

Słowa ich jadu były godne, który jeno truje. Pokrzepiała nas woń dzikiej róży, co w dzień do snu porywa, na polnej odnodze prowincji te płatki przemnażały się, ćmiły we mgle, różowiały w jasnych omdleniach, jako szum drzew u nocy ich niezrównana słodycz rozdzierała sukna męczeństwa. Nikt za nami nie przyszedł.

Ty, wdzięczna ustroni! Szliśmy już wlokąc swego trupa, tyran nie wiedział dalej gdzie twe rejony roztaczały się nad niewolą. Czyliż ty sama siebie snadź i z twych pęt kiedyś wyswobodzisz i dosięgniesz pustki?

Bez żalu rozstania oddaliśmy wszystko ku nieznanej przyszłości.

Los od tej chwili pełnił się snadniej, nieobjęte i nieskończone kędyś czekało u zdroju, czekało bez pamięci. Naonczas już żadnego głosu nie było, wszystko obumarło, zmieniło się w głaz nie do skruszenia. Wędrówki pod prąd zdarzeń, ich jasnych wodospadów zdziwień, buzującego niepokoju i irytacji skończyły się podług czyjegoś kapryszenia, mogliśmy płynąć z nimi na tej samej fali. Po prawdzie zdawało się, że byliśmy czyimś nieudanym eksperymentem, jaki borykać się musi ze swą nieudacznością. Taka oto była przednia myśl nasza. Płynęliśmy już tylko na nurcie cielesnego i oniemiałego życia, który nie wykraczał poza swe chęci, nie mogliśmy szukać już w wyższych dziedzinach czegoś mniej złudnego.

Azaliż podróż dobiegła końca? Ustroń stawała się brudnym, gnijącym bagniskiem, głuchym i śmierdzącym jak rybie ścierwo. Nie było nic poza tym, czego doznawał zmysł, któremu nikt nie ufał. Nie należeliśmy do żadnego opactwa, jeszcze u nikogo nie zrodził się pomysł, ażeby należeć do jakiejś tajnej asocjacji zakonu, który byłby przecież czystym pozerstwem, nic nas nie prowadziło, sztuka i artyzm zostały zgnębione na poczet gnijącego czasu.


Opodal, wśród smagłych, rdzą zabarwionych traw, podłużnych, lecz opadających ku dołowi, upojone brzozy wiatrem bulgotały światłością. Na wpół bezlistne trzony jako kolumny blado pobielone i niewidome, przerośnięte przez mozoły skwarne nad głowy, rozchwytywane przez wiatr i wiatrem nagięte, zroszone letnim deszczem pospołu. Drozdy zdębiały, porażone ciszą, przez którą nie mogły przebrnąć świegotem, ale rozpamiętujące się w starych wysypach lata, tych dżdżystych porankach głośnych i pełnych jaskrawych rozkwitów, rześkiego powietrza o zapachu niedawno wyrosłych wrzosów. Już nie było nigdzie wokół aromatu zioła, ostrego swądu dzikiego burzanu lub słodkawej woni z kielichów kwiatowych, nie słychać było bzyczących brzmień w gajach, cykań uwięzłych w plątawiskach łąki ni ptaków wysokiego świergolenia, burzliwych kłótni w podniebnych, przeciągłych lotach tych pierzastych stworzeń. Teren przeobrażał się w rozszerzające się bagno, grząskie i obumarłe zupełnie jak uwięzłe dni, jakie przystąpiły na naszą niekorzyść.

W pewnej zastygłej, spierzchniętej jakąś pretensją chwili, pojawiła się nad wyraz wybujała bezcelowość, drętwe tkwienie w miejscu, w udawanej niezmienności, jakaś solenność wegetatywna, od której myśli stawały się wiotkie, maziste zupełnie jak zsiadłe mleko.

Przeto stawaliśmy się nieożywioną materią, traciliśmy rozeznanie w tych spazmach czasu, w antraktach niejasnych, jak dystrakty zupełnie bez orientacji, zdekoncentrowani, oddani na całej linii w ręce poranku. Tenż wybuchł nagle szeroko, ostatecznie pochłaniając resztę gruntów i sfer… Nie było wszak miejsca na optymistyczną wiarę w powrót do normalizacji.

Ale cóż z wiarą w pomyślność, tą ludzką zanadto, wzbierającą do nieprzyzwoitości, zakrawającą pod cechy hebesów, tego naiwnego pospólstwa? Ci zawsze czekają lepszego jutra, nie odrzucając wpierw tego, co pogarsza ich dzisiaj. Bazują na przeszłości, gdy w przyszłość patrzą z oczekiwaniami. Zdaje im się, jakoby życie miało być czymś minionym, zalegającym w poszarpanej pamięci bądź przyszłym — fantazją zrodzoną na okruchach pamięci. Tymczasem niby kłody zaszłymi próchnem, spróchniałością też zaraziła się rzeczywistość, również tym wydaje się być cała ta ludzka wiara, jakieś pocieszne rojenia, które zasłaniają prawdziwe oblicze życiowej nędzy, stanowczej i bezwzględnej, która napędza nas wszystkich do niewyjaśnionej bolączki. Nie ma ucieczki. To posłannictwo, które trzeba wypełnić — co do joty, i być może odejść kiedyś, odejść z nieprzydatności.

Ale dokąd udać się w tych dniach, które odzwierciedlają coś gorszego od smutku, gdzie odpocząć od bezwonnych interwałów czasu, których nie można uchwycić w żadną ustabilizowaną definicję?

Godziny w takich dniach klejących się od bezczynności, na wskroś przesiąkniętych trucizną szału, nagromadzały się jedna po drugiej w fenomen nieprzebytych interwałów, cóż za intryga nas opętała! Narastały na sobie, piętrzyły się w amoku jak chwasty tworząc również wądoły i torfowiska, gdzie były zalane mętną wodą inercji. Uderzyły znienacka pochłaniając głowy w swoje wnętrza rozdmuchane i duszno w nich było jak pod wodą, przedtem te monumenty na kształt elipsy wisiały gdzieś głęboko w tle przestrzeni, tygle pełne niedojrzałych form i archetypów, karykaturalnych fenomenów i sprzecznych konkluzji. Nie można było przewidzieć porażenia, oszczędzić sobie zgrzytu. Zostawało się wedle ospałości fortuny na wpół przytomnej, jak w agonii gdzie leży się odłogiem. Marnował się czas, którego już niepodobna odzyskać. To ten rodzaj czasu, który ciąży nad głową jako sklepienie lochu dla uwięzionego, ale jest fałszywym czasem, bo ani się nie cofa, ani nie idzie stale naprzód. W nim nic nie jest uprawomocnione, nie rozwiązują się sprawy raz na zawsze. Są w stanie przejściowym, jakoby oczekiwały dalszych, wieńczących procesów, ale już nieosiągalnych. I powtarzają się bezczelnie uporczywie, przeżuwana i wypluwana papka kataklizmu.


Artyzm stał się kluczem do tajemnicy twórczości, ona zaś stała się drogą do poznania talentu i nieskończonych możliwości konceptualnych, z których powstaje forma omylnie nazwaną sztuką. Zachwyt osobisty prowadził nas na tory twórcze, nie było nigdzie ku temu celowi wiodącej ścieżki, zewnętrzna farsa i filozofia sztuki okazała się kolejną przeszkodą do zrozumienia jej istoty. Bo czyż nie zostaliśmy odtrąceni od nieskazitelnej jedności, by dojrzeć samodzielnie do ponownego pojednania się z tajemnicą istnienia mikrokosmosu?

Jeżeli staliśmy się wobec tej idei nieugięci, skąd załamanie się czasu, skąd niemoc impordoktywna? Potworny ciemny welon owinął nam oczy, eskapady w dziedzinach sztuki były ślepe, zbędne, cały artyzm, który obudził się w naszych kościach musiał zadowolić się surogatem autentycznej sztuki. Nikt nie doznawał wewnętrznego przewodnictwa a głos, który słyszeliśmy był tylko własną intuicją, przewodnikami były nasze wyobrażenia.

Wtedy też uznaliśmy, iż nie warto swarzyć się z wyrokami fortuny i ciągle szukać końca drogi na wiecznie wirujących elipsach abstrakcyjnego, ale potężnego czasu. Lecz musieliśmy jednocześnie anektować nowe interwały twórcze, wkraczać na zakazane rewiry ludzką jeszcze, ale wielką samodzielną myślą, odsuniętą od przyjętych schematów. Odtąd nie było już więcej ludzi wokoło, prócz pustych pozorów i demonstracji, zdarzenia rozsypały się, rzeczywistość przekroczyła punkt, gdzie stawała się metafizyczną zjawą i nieśmiertelnym kłamstwem.

Odrealniona Noc

Wieczór przybył, zbyt długi podejrzliwie, aż do obrzydzenia, do ziewnięć nieprzyzwoitych i pomlaskiwania, granatowo-szary, modrawo-amarantowy, spęczniały powolnym nagromadzaniem się zgrozy. Nie wiedzieliśmy całkiem, iż był to ten pomazany wieczór przynaglający zupełnie nieznane empiria, jaki zapoczątkował arbitralny, szalbierczy miraż. Choć upór nasz w czekaniu na finał zmierzchu jeszcze się wił pod zasłonami, marniejący, prawie bezsilny, noc zastała nas już całkiem ogołoconych i wyczerpanych, wtedy była nam niejako obojętna. Lecz zbliżała się, czuliśmy dziwny nieokreślony niepokój, całe podwórze tonące od zielska wiechlin, starych pokrzyw i maków stawało natchnione cmentarną wyegzagerowaną powagą, opasane seledynowym wiechciem flory, wśród granatowych entropii horyzontów, obok ogrodów, sterczące wysoko z gęsto porosłym włosiem łodyg, chwostów miękkich, trujących parzydeł, kolców, utkane szczelnie szpary zielonymi płatami, od których biła od gruntu czerń nieprzebyta i zakazana, syta czerń zaświatu. Były to zupełnie pozbawione światła zakamary pomiędzy rozkudłaczonymi krzewami i drzewami, niedostępne, zarojone od traw obszary bez dna i odpowiedzi.

Nikt nie wrócił jeszcze z tych grzęzawisk zaplątanych w niesamowite labirynty chwastów stukrotnie związanych, zaczopowanych w gęstwinach, w których nie było powietrza. Daleki szum wód unosił się w zdyszanym świergocie, przy tym przestrzenie dalej otwarte, pachnące gorzko, gotowe były na coraz głębsze schodzenie wszystkich barw o kilka odcieni i zapachów niżej, o wiele ciężej. Zbliżała się coraz szybciej, nadchodziła cząstkowo, to znienacka, to wlokła się tu i ówdzie, wystrzelała ciemnymi suknami z zagęszczeń badyli, obficie pokrywała sady chłodną, tęgą oćmą, w końcu była już wszędzie, jej sypki piach gwiazd pałał na kopule firmamentu, nieokiełznana feeria blasków luny i skrzących konstelacji jednak była za słaba, aby ją oderwać. Próbowaliśmy uciec, ażeby nie dopadła nas w nieprzygotowaniu, zdziwieniu, było za późno, nadeszła dojmująca i całkiem rozwinięta, najosobliwsza dotąd noc — wyogromniona, nienazwana ślepa mistyfikacja bez mety.


Wyrodna, nachalna noc letnia, można było odczuć w tych zakrojonych od lewa i prawa szczerbach niepojętnych perturbacji paniczne zagubienie, u przedsionku jej sztuki nadmaterialnej słyszało się czyjś płacz bez dna i końca. Nam wówczas niewiele zostało, coraz mniej…

Nie mogliśmy doczytać się rozwiązania ani znaleźć w tym rozchwianym łkaniu kierunku wyjścia, spadającego jako złote sztylety rozcinające same granice nieba.

Trawa rosła cicho, drzewa szumnie podkładały gwaru, było podejrzliwie spokojnie, w końcu ścisk czarnej otchłani zmiażdżył wszystko niby opleciony powróz, zapychając płuca nieskończoną próżnią. Tak byle jaką furtką przecisnąć chcieliśmy się w głąb przeznaczeń przez ogromny dolmen nocy. Daremne były nasze wysiłki.

Nic już, co dawnymi laty cieszyło nasze dziecięce oczy nie robiło wrażenia żadnego prócz nocy rozległej, nadto pogrążonej w fantazmacie niebios, wtedy sprowadzała nas ona do siebie za każdym razem, żywiła się poruszeniem naszym.


Rozedrgane usta, łkające niezgrabnie i płynąca twarz bezsenna, którą zmierzch nużył opacznie, tak zaczynał się obłęd, przez szpary drzew nadlatywały powoli dźwięki, szelesty nieokreślonego położenia. Śladem cieniów idąc, mokrymi polami o zapachu ziemi, przesilona czerń daleka od znojów przybrała nas do swego barbarzyństwa, naiwnie polegliśmy w niej niejako zgaszeni i nieprzytomni, przemoczeni do cna jak na dnie jeziora.

Zbrakło nam jakiegoś impulsu do powstania, leżąc tak podwodnie, drzewa skrzypiały w oddali ostrym piskiem, wonie leśne błagały, by być wchłoniętymi przez węch i uśmierconymi tym samym. Nagle całe sady bezdomne wstały przed nami, tam na drugiej stronie, zlęknione od mar i czarów ciemnego nasypu, chodzące między borami, szukające jasnego nadbrzeża postacie, do których dołączyliśmy, przeźrocze od laufrowania, nieprzydatności i błędne, oszołomione i na wpół na jawie. Latające, szare obłoki okrywały świat bez jutra i bez człowieka, przecisnęliśmy się do dziwnej głuszy, bazy niczyjej splątanej korzeniami. Jednak dotarły i tam te szepty, porażały nas, zdmuchnięto za nami nasze ślady na ścieżce, wypchane mętem powietrze zasłoniło wszelką prawdę, która rozrzutnie zatraciła się w nicości. Pieśnią stała się noc i pieśnią przestworza, narosłe tanią i paskudną wymową.


Żarzące noce, splątane zapowietrzeniem eteru, wielostronne, nadcielesne odtąd objawiały się bezdennym, pełnym próżnego szaleństwa i guseł animalnych kuglarstwem.

Czasem brodziły zagubione gdzieś w podziemnych korytarzach, nieraz wyłaniały się jak zza mgły drżące ich blade dłonie. Jeden ich ruch nad zagajnikiem, już pokrywał się wybujałością czerni, stawał się monochromatyczny i zbyt dostojny, zbyt groźny i niezmierzony, żeby nazwać to tym samym zagajnikiem. Szermowały się finezją bombastu, omenami sprzymierzenia z człowiekiem, przekonywały o dumie swej celebry tchnieniem szumnym i lodowatym, polegało to na czynieniu ze zwykłych i pospolitych zjawisk czymś majestatycznie wielkim, czymś prowizorycznie bez granic. Dlatego tak łatwo o traumę na skrajach bezdennych ich słów, które do zatracenia przywlec mogą idącą niewinnie istotę. Rozdmuchane i nadymane powagą lasy sięgały jakoby samej jutrzenki, ażurowe obłoki ukazywały świetliste freski, jakie kreśliły opętańczo ciągle nowe symbole i wieszczby.

Noce wszystkie były już tylko coraz mętniejszą strugą bólu, falą ciemniejącej zadumy, ekstrawagancją rozpłoszonego jaśnienia frenezji.

Było, iż purpurą rozkwitały jako słodycz lekko błyszczącego morza o zmierzchu, i zielone pogłosy fal mieniły się w iskrzących przestworach jak głuchy płacz bólu — coraz słabszy.

Albo jako coraz cichsze harf pieśni splątane z odmętów, noce te nadrzeczywiste grzmiały ochoczo, subtelnie wespół z łoskotami stygnących burz, co lśniące gromy rozgałęziały w chmurach, by w końcu rozpłynąć się mogły w nicości czarnych i bezpańskich przestrzeni, których obłęd zatrzymanego ruchu poniewierał.


Czyż można określić noc, która przekraczała słowa, i która bawiła się swoją iluzją, aby każdy wpadł w potrzask fantastycznych paranoi?

Wpatrując się powoli na ciemne i ciche buzowanie wichru zapalające i gasnące odblaski wariacji dali, przechodziliśmy czasem w podglebie nocy, do poplątanego oddechu, z którego powstawały niezliczone bezdenie. Oplatały nas te podmuchy i wynosiły poprzez żleby mroku do nieznanych, potwornych jam i przepaści.

Raz naglącym spojrzeniem wdzierała się w pierś i słała swe manifesty, inwitacje do przekroczenia bramy mistycznych zawirowań jej wymysłów, letnimi powiewami okrywała lasy do tanecznego, nieprzytomnego transu, skraplała się refleksem diamentowym, fosforescencją szmaragdów, aż po samą śniedź, na wszelkie ziela zsyłała woń niedosiężną, perfumowała się w lśnieniach i czarach poważnych czerni onyksu, chciała, aby ją zdobywać raz za razem, odsłaniać jej karty szałów do samego świtu. Raz niby szydząc w paroksyzmie wściekłości, usypiała dźwięcznymi psalmami ludzi, florę i faunę, piała na podobieństwo hurysy, którą człowiek wyroił, by we śnie ukazać swe monstrualne oblicze, groziła śmiercią człowiekowi aluzjami w wizjach, który zapadał się w lęk każdym nerwem, mroziła nieznośnie wichry, które wzmagały się nielitościwie przesiąkając do pragnień, ażeby je wykorzenić, waliła niszczycielsko to wszystko, co z wielkim trudem zbudował dzień.

Nikt wówczas nie ma wstępu do jej enigmatycznego wnętrza, tej profuzji oksymoronicznych nastrojów, tam też się nieskończenie piętrzy do imentu życia.

To ona przesiąka zwaliste cielska prostaczych chłopów na stepie, wygania ich od siebie z powodu ich ślepoty niewdzięcznej, wchłaniając się w krew, która woła o skończonych na dziś troskach.

To ona dopada lubieżne kokoty zwielokrotniając im chichot do zbrzydzenia, i raptem śmiech ten poważnieje, czyni ich sennymi, lecz już ta powaga w ich śnie staje się czymś paradnym, jakoby mogła szydzić z niegodnych jej mocy.

To ona nawołuje wszystko do groteski, groteska jest jej siłą bytu, która w majestacie dziennej realności nie może mieć miejsca. Jednych zadziwia jasnym widmem wśród ciemnych bałwanów do krainy nieobliczalnych snów, do bezdennych czeluści w poszukiwaniu nieistniejącej perły, innych zaś, mniej pedantycznych męczy lub oszałamia swymi awangardowymi sztuczkami na jawie, wlecze w najdalsze korytarze jej nieskończonych rojeń.

Przychodziła takoż chwila dźwięcznych jej rozwydrzonych bestii, pojmowała nas dojrzałym mrokiem, późnym kaprysem nasłuchiwania szumów, zdawało się — pod mżącymi gwiazdami rozcierały się jej zamiary łaknące władzy, antynomie kapryśnego entuzjazmu.

Rozpierała nas do jałowych westchnień w jej ciemniejącej powłoce bez tchu. Wtedy z tej nocy sennej i zabarykadowanej jeszcze na horyzoncie, wyłaniał się przesmyk do kolejnych warstw jej szumnej perseweracji. Obłoki łączyły się cicho gdzieś w górze, narastały w niknącej i eufemistycznej bladości, pod którą roiły się macki gałęzi. Traciliśmy już logikę w tych melizmatach ciasnego zagęszczenia, jakby zmiażdżone powietrze gramoliło się na pustych rozłogach ziemi, odwijało zwolna wszystkie pustki, wszystkie brzmienia dziwną bezsłowną retoryką.

Noc z początku pełna była agresywnych zaćmień, strzelistych i rozpostartych draperii bez wyraźnego konturu. Buzująca w perswazjach o bezdenności, bezimienna w swej istocie. I skąd źródło jej bohomazów ciskanych ku dolinie?

Słyszeliśmy jej myśli szeleszczące w zefirze, skowyczące ryki, które nie mogły się dostatecznie wyrazić, oddać z siebie prawdziwego zamysłu w napowietrzeniu ani też odkryć tajemnicę czarnego pyłu. Zaledwie wyłaniał się zrazu na wierzch podniebny archipelag ciemnych gałęzi i dalekiego piachu gwiazd, wśród których pływaliśmy pomiędzy jednym snem a drugim. Przez ten nasyp ciemności, wtrącających się mimo, odporny na odstręczania bezmiaru zatrważającej detronizacji klarownie ukonkretnionego dnia, odbiegała już od nas zwolna roztropność sądów w dwójnasób, gdy osunęliśmy się w głąb, wtedy nic nie trzymało się swych ustalonych ról, wzorów oraz cech przecież dawno potwierdzonych w ograniczeniu intelektu, ale chwila… W zasadzie one zostały przypieczętowane przez człowieka, omylnego i z reguły naiwnego, stąd właśnie są mnogie niezrozumienia nazywane często cudami, kiedy są to wszak zjawiska naturalne, ale człowiekowi zupełnie nie dające się uchwycić. Tak się gromadziła w nas niepowstrzymana blaga, to bogate rojenie o rzeczach, które pochłaniała noc, powielając im znaczenia, łącząc byle jak, dublując cechy oraz funkcje, mieszając im nieumyślnie przeznaczenia dla zabawy, wyolbrzymiając według swego gustu ich sens, tak lasy na horyzoncie stawały się podrobionym parkanem, jak płyta marmuru, która stanowiła granicę świata, lecz były one za moment wielką głębią, do której jeśliby wpaść — ciężar czerni rozszarpałby ciało a ciemność tak potworna i niepojęta, w której milion słońc nadal byłyby plamą ledwie widoczną, pozbawiłaby nawet chęci ucieczki i oślepiła czystą, gęstą, nierozstrzygalną esencją nocy.

Dość tego, że materia rozpływała się gwoli skupienia, ulatniała w przestrzeń jak pył, aby resublimować się potem w coś osobliwszego, naładowana jakąś wariacją, ażeby odsuwać się od przyjętych przez człowieka ubogich zdefiniowań. Umykały jednak te noce fantastyczne coraz częściej, prześlizgiwały się między nami dając w zamian szał przeklęty, irracjonalny, zadziwiający teatr wierutnego fałszu.

Prowincja nasza pełna była już cieni, tułających się wędrowców zagubionych w labiryntach, ci panicznie czekali świtu, tułając się bezwiednie w nieskończonych drogach, na których gubiło się własność jaźni, w ten sposób stawaliśmy się niczyi i bezdomni, podczas gdy noc już płynęła kędyś beztroska, narastała coraz bardziej w imponderabilia, odtrącając warstwa po warstwie swą cielesność.

Choć nieustannie wirował cień ze światłem wespół, niedoścignione zdały się być te ekscesy patetyczne gordyjsko zaplątanej w sobie nocy. Każdorazowo kreśliła poematy, gdzie się ujawniała sugestywnie kirem i nieugięta była jej wiara, iż nikt nie odgadnie tego języka. Wszędzie znaleźć mogliśmy rozrzucone stronnice zmurszałej księgi jej gargulców, choćby w liściach już ściemniałych, kałużach, zwałowiskach czy duktach, pisanej głębią lśniącego, przejaskrawionego odblaskiem księżyca węgla. Pod niebem połkniętym, długie, czarne smugi lotów nietoperzy niejako wstęgi oczy nasze muskały jak powieki. Ale któż zniesie odgadywać te poezje odwiecznie toczące się jak młyny, zniesie ten nacisk ogromnych rozpędzonych ciemności, wystarczalnie zatraci się w tożsamość dzikich fanaberii wielkiej Hekate?

Noce były bezmyślne, chłodne przestrzenie wyolbrzymione ciemnością, w których widać było niekiedy ich twarz mityczną, rozwidloną w każdym drzewie, ukazującą się w odległych echach lasów i każdego jeziora zwierciadle, unosiła się jak puch wiatrosiewny, rozciągnięta w konsternacji dzikich rozgwizdów, szumów i gwiezdnych wyładowań.

A jeżeli dzień jest prestidigitatorem ukazującym lichość nocnego bredzenia, skąd zatem tyle było w niej czaru nieodgadnionego, jakby nic nie mogło jej finalnie zdemaskować?

Inicjatywa patosu przeplatana z koszmarem maszkaronów, tym była ta noc, bezświetlną intrygą i fenomenem, wraz z całą rewią mroku i zagrożenia. Przeklęte bezdroża…


Długo trwa walka człowieka z natury fortelami, wżdy oddech łapie jak łapał wprzódy iluzoryczny zachwyt w księdze czasu wielkiego sztukmistrza imieniem Demiurg. Musi być w tym jakaś górna ingerencja, jakieś zarządzenie wyższego stanu lub inteligencji. Gdy wertować nową księgę pozwolą, prawdziwie sekretną, odpowie sobie — mój rozum nie wie, co to czas i trwoga. Albo wciąż czekać mu pozostaje w niejasnej wędrówce i nie widomo również, czy znajdzie chociaż krztę spokoju.


Byliśmy złapani w ten moment niewyrażalnej ekspresji, gdy sami, wypluci na marginesie nocy próbować musieliśmy przedostać się przez majaczliwe jej kompendium i nie folgując sobie odkrywania nowych, dźwięcznych akapitów dób, wstąpiliśmy do lapidarnej ciszy wschodzącego ognia, świeżej ciszy zarzewia naszych jaźni.

Czymże był ten pokaz migotania jeśli nie kołem czasu, którego początek i koniec jak też fałsz i prawda ze sobą są scalone?

Człowiek, który nazbyt daleko zagalopuje się w czytaniu poematu mroku, zaczyna tracić świadomość, łącząc się w samą rozległą, bezmyślną przestrzeń.

Mimo skrajnie różniących się między sobą cech, dni i noce są częściami nierozdzielnymi, pochodzące z tego samego, jednego źródła, do którego należy się udać osobiście, by je poznać i odwikłać wszelkie antecedensy. Wbrew umysłu, co godny ufności nie jest, bowiem oglądając okiem kłamie, noc widząc ciemną, rozumowi podpowiada, ażeby ciemnymi myślami ją ozdobić, lecz ona nie zawiera w sobie rojącej się hordy demonów albo nikczemności, która lubi wszakże chować się w ciemnościach. Wystarczy odrzucić naiwne przyzwyczajenie, tą bezwzględną ufność wyobrażalności, jaka truje sensualną percepcję. Azali oko widzi coś ponad to, co widzi? Bierze wszystko dosłownie, bez żadnej dodatkowej domyślności, iż w ciemnościach światła nie zdoła zapalić. Tego należy się trzymać, by nie potknąć się o własną przeszkodę.


Nieliczni potrafią odnaleźć kłębowisko swej drętwoty, wyodrębnić nędzną stertę szmat do wyrzucenia, brudne szmaty ludzkiego, frasunki tępych filisterskich dewiz, te należałoby ostatecznie spalić.


Tych, co zrzucili swój ładunek na rachubę ziemi, jeszcze niedawno — nowo zjawionych poetów, noc niosła na swej aromatycznej woni bylinowej, wilgotności pełnej chłodu, jaka przesiąkała ciała w wyniku abrazji twardego postrzegania, rozbijając je na filigranowy pył, wdzierała się więc do sfery intymnej i fundamentalnej. Bywało, że dzień nie mógł ich unifikować w całość w swym procesie inkluzji, zanadto rozproszyli się kompletnym jestestwem na falach szelestu listowia, na jasnych promieniach luny, wśród których świerszcze koncypowały szczebiocąc dla nich pieśni zwyciężenia człowieka nad człowieczym. Czyż można uchwycić tę genialną część doby w stały sens i dopowiedzieć ostatecznie cel strasznego guślarstwa, gdzie nawet milczenie staje się głośniejsze od hałasu, zwielokrotnione echem rechotliwego wrzeszczenia żab?

Choć wciąż zagłębiała się noc, rozdłużając tym nieuczciwie każdy dystans, czyniąc z wszelkiej podróży porywającą, niebezpieczną przygodę, zakrywała przed samą sobą granice bełkotu, iż nie starczało jej niedorzecznych alegorii, trzepotliwego pleonazmu, tej iluzji głębokiej manii, aby zwalczyć górny i niebiański cios wschodzącego z otchłani Heliosa. Dziw, że w ogóle wychylał swój łeb jaśniejący.

Zdarzała się czasem noc bezsilna, nie tak dźwięcznie zakłopotana ani nie szalejąca fonetycznie w każdym zaułku, nie skrobała porażających wierszy na registraturze nieba, jakby zostały z niej tylko dogorywające fragmenty, pomarszczone od suchoty, wytargane pstrym fantazmatem, jaki do niej nie należał. Winny był temu bezczynny czas dziennej inercji, wszechobecnego stuporu, martwoty jasnej, jakoby plagą być mogła. Daremne są wszelkie indagacje i analizy skąd przybyła ta dymiąca masa zatracona, nie wiadomo było kiedy się anihiluje, bystrzejsza od każdego rozumu, potężniejsza od wszelkiej myśli.

Rozchwytywała każde wzruszenie i wypychała je czczym rupieciem, wtedy zapalały się w nas znacznie większe oszołomienia, które wysoko wzlatywały jak nigdy, sięgały w ambaje przysłaniając tym racjonalne postrzeganie zjawisk, roztropne szacowanie rzeczy. Czegośmy już nie osiągali, do jakich wyżyn nie prowadziły nas te porywy ekscytacji, które kończyły się blamażem uprzedzonym niepotrzebną, ale atrakcyjną porutą. Wchodziliśmy na przekór wszystkiego w głębokie tory metafor, w bachanalia symbolizmu, w których błądziliśmy na skraju wycieńczenia.

Szukaliśmy często w tych naładowanych ciemną, ruchliwą masą nocy impresjach źródła, by je zatamować, lecz im bardziej wierzgaliśmy, tym głębiej zapadaliśmy się w trzęsawisko niepotrzebnych podnieceń, aż ginęliśmy w pogromach czarnego legionu, w psocie niesfornych ciemności.

Tak zaczynała się wędrówka w nieznanym kierunku, każda forma mogła mieścić w sobie nieskończony fałsz, przybierać dowolne kształty, wcielać się do rozmaitych postaci, nabierać cech i sztucznego pulsowania jaźni. Wszystko przypominało marzenie, które wybiegło poza swoją strefę realiów człowieczych, tam nagle potężniało, im dalej i głębiej, tym większe siało zniszczenie, zagmatwanie z jakiego ciężej było się wyswobodzić.

Ale cóż dziwić się nocy, takie jest jej zadanie, wybiera odpowiednich osobników, zdolnych do przeżywania liczniejszych odczuć i wrażeń od dyletanckiego kmiotka wytrąconego od gorzały i reszty pijanego pospólstwa. Ci pretendenci tych fantastycznych igrzysk nadłożonych światów zagrożeni są jednak do dłuższego przebywania w zakresie złamanego czasu. Słabi dają się łatwo zwieść, biorą wszystko zbyt jednoznacznie — zadowalają się, choć efemerycznymi, ale zniewalającymi obrazami i dźwiękami, które po wszystkim wracają w jakiś ciemnobłękitny tygiel. Stamtąd też wychodziły najgorsze potworności, to one tak dręczyły podczas, gdy noc cicha, już z boku dumała o nadchodzącym świcie.


Leżeliśmy w końcu nad ranem, niby kamienie, nieprzydatni, dotknięci astazją, z twarzą szukającą jeszcze dawniejszych nocnych rozwarstwień inwentarza tożsamości, tej wariacji szlachetnego artyzmu. Jakże snadnie było oddać w ręce nocy całą efemerydalną naszą osobowość, która następnego dnia była nieco inna, wnikliwsza, lżejsza, i frunąć wyobraźni skrzydłem kędyś beztrosko, zapominając, że przeszłość za nami, co przyszłość naszą wyznacza, zostawić wszystko takim, jakie było, pogodzić się z każdą napotkaną subiekcją. Pokonano nas, rozbrojeni gnuśną psychozą rozwlekłego czasu, zbieraliśmy z rezerw wewnętrznych resztki talentu, ażeby przeżyć. Wielu w ogóle nie odczuło tego załamania, widocznie nie mieli większych potrzeb od zwierząt, zapewne nie przysporzyłoby im strat, gdyby byli muchami. Ci z ledwością poruszają się w rejonach ludzkiego, które zobowiązuje być przynajmniej ludzkim ze względu na swój kształt cielesny.

A cóż z nami? Nie zaliczaliśmy się przecież do żadnej konkretnej kategorii, do żadnej rasy, żadnego kraju, dryfowaliśmy na woli losu z urojeniem, że przywiedzie nas do prawdziwego domu, nada ostatecznie stały kształt i właściwość. Słuszności odmówić nam było bardzo łatwo.


I można wręcz niedowierzać jak bardzo odtąd była przychodząca noc absurdalna, groźna z pozoru, jak niedorzeczna, fabuła, jaką kreśliły wszystkie żywioły wyrastała nad wszelki umysł, który bałamuciła, to człowiek stał się jej pożywieniem.

Wiedza o niej była niepewna, wręcz niedosięgła nikomu, przekształcała się w wypaczone sądy ludzkie, lubiła się indoktrynować, narastać w nieskończone nonsensy, dlatego nie została nigdy udowodniona, gdyż wymagałaby ciągle nowych dowodów, które wykraczają poza zdolność poznania.

Czyż owa noc nie była fantazmatu oceanem wiszącym nad ziemią?

Spokojny, kto tylko na falach jej się unosił, lecz kto raz zanurzył się w niej, gdzie w głębi chowała ona swój nieskończony i śmiertelny chaos artyzmu, nie wrócił już na powierzchnię ten sam, o ile się całkiem nie utopił. Otóż trzeba wyznać jasno — noc nakłaniała do pewnego samobójstwa, do zaniechania klarownych rozumowań, do zrzucania sztywnych zasad formułkowego myślenia, aby móc swawolnie przebierać w bredni, w półprawdach, aż do wydobycia nowej rzeczywistości, jaka egzystuje na bazie nieskończonego relatywizmu, na fantasmagorycznych cudach i natchnionym szale twórczego rodzaju. Te rzeczywistości nakładały się na siebie, wrastały w spiętrzone budowle bytów — w końcu im głębiej się zstępowało, tym więcej mroku zawierały te miejsca.

Człowiek uśpiony jej czarami jak szumem wód, stawał się w rękach nocy marionetką, łatwowierną i niepamiętliwą. Wówczas potrafiła ćmę zamienić w sypiącego ogniem feniksa, który posłańcem był jej królestwa, ażeby wieścić mógł o nadchodzącej zagładzie ludzkości, wymazywała strach i niepewność, która towarzyszy nowicjuszom, by napełnić ich dozą farsy, koincydencją herezji, bajd i nielogicznych domysłów. Ukazywała się jako lecąca kraina w obłoku bladym, prześwietlonym księżyca jasnością, lecz zaraz okazywała się być bestią ryczącą i jadowitą, gdy spojrzało się z bliska. Nieraz usłane łąki kwieciem bez ciernia ni ostu stawały ogniem, czerniły się i wnet śmierdziały spalone, gdy tylko wkroczyć ktoś się poważył. Uwielbiała zwodzić, była w tym niezrównana, dlatego wielu uznało ją za samego Demiurga. Była to przecież zaledwie noc, ale tylko człowiek mógł być wybranym przez nią, aby ukazała mu swą naturę.

Rozganiała do ludzi bezmierne miraże bogato zdobionych komnat, jak we śnie pełne przyjemnych, uśmiechniętych fantomów i postaci nadludzkich, nadsyłała głosy i nawoływania czyjeś do przekroczenia portalu, nic niepodejrzliwi szybko chwytali się tych mamideł, w końcu doznawali szoku, po przejściu na drugą stronę jawiła się najohydniejsza mara, odraza i wstręt odczuwany nie mógł się równać żadnemu doświadczeniu ziemskiemu. Tam tkwiło zarzewie brzydoty w potwornej ciemności, tam źródło było wszelkich złudzeń, ale co się okazało — dalej, za ostatnią powłoką przezierało światło, jakby to na fundamencie tego, co użycza promieni świecy i słońcu wyłoniła się ciemność, która wcale przeciwniczką jasności nie była, ale oddaną służebnicą.

A więc nigdy noc nie może być przez nas poznana do końca ani ostateczna, za każdym razem pokazuje się z innej strony, zatrata w niej oznacza wszakże zatratę w głębokim świetle, lecz wpierw należy przedostać się przez liczne zasłony. Tego dokonać jest prawie niepodobna, ponieważ celem zasłon jest zwodzenie ku manowcom, w labirynt, gdzie nie ma pozornie już wyjścia.

Było też, że odnajdywaliśmy się pogrążonych w przeciągłej, niewidomej agonii, w bezwładności jakiejś pozy, to nasze sobowtóry, które zresztą były nami z nieznanych dni niewydarzonych, niezakończonych, przetartych do cna, oberwanych z sensu, nie mogły nas zobaczyć, leżały jak martwe lub majaczyły konwulsyjnie.

Były te spotkania najosobliwszą rzeczą tego wybujałego i nawarstwionego czasu.

Krzyczeliśmy ku zbudzeniu, lecz sen nie miał nic z tym wspólnego, szarpaliśmy za ramiona siebie w nich, lecz raptem jakiś trzeci byt spoglądał na tę żałosną szarpaninę, jakby sam nas przysłał w ten czas, który nadłożył się i zwielokrotnił.

Stawał za nami milcząc, rósł z kpiną w oku i czekał na rezultat, na konkret — był to jego cel, obserwacja i poniżanie, jednak z wolna przeistaczaliśmy się w jego świadomość, stawaliśmy się trzema częściami w jednej chwili, nasze ciała i umysły były poodrywane od siebie, a każda część gubiła drogę i nie mogła wrócić na miejsce. O, przeklęta iluzjo, czyż sami zgotowaliśmy sobie ten los?

Niedługo potem nastąpiła eksplozja, poodrywane części wracały do swych właściwych czasów, uprzedzone czyjąś złością z przestępstwa. Trzy człony układały się znowu w pionowym szyku, przesiąkały poprzez drżące nimby skupisk blasków i rzężących prądów, ale ckliwość i nędzna frustracja ostatniej powłoki nie pozwalała się scalić prędko, wydawało się nam, że to właśnie ona jest ta właściwa. Ta, do której przyzwyczaiło nas życie, bardzo licha, lecz najbardziej znana, krucha i napiętnowana, bo ciężko było od razu porzucić nieszczęście, które tak długo nas trapiło, z którym się zżyliśmy. W tym bezdennym uniesieniu, czas dopełniał się w dole, on sprowadzał nas w szkielet i krew, musieliśmy ufać jedynemu oszustowi, dlatego było to tak poniżające.

W tych stanach drętwoty i osłupienia, sięgaliśmy w ogromne centra ludzkiego, albo to, co je napędzało. Bo człowiek składa się z wielu sadyb, w każdej z nich spotyka się nowego człowieka, wysubtelnionego siebie albo zdegenerowanego, ludzkiego bądź nieludzkiego, lecz biada temu, który przedostanie się do nowych, nie zamykając albo nie niszcząc wprzódy starych własnych skorup, zaległych w odpowiednio okrojonych elipsach czasowych.

Wtedy pomieszają mu się światy, myśli, przeszłość z teraźniejszością, czas rozsunie się, poluźni, a będzie miał nie lada wyzwanie jego władca, żeby z powrotem pozalepiać szpary podług kolejności i usadowić w odpowiednie interwały osobnika.


Czas nie dosięgał nic poza powtarzaniem tych samych schematów, pozornie zmieniających się, płynął on meandrycznie, to wolniej lub zdawało się, że całkiem stawał. W końcu podług jego rozkazu wsiąkaliśmy bardziej do starzejącej się szmaty, do właściwego cielska osobowości brudnej i sapiącej indywidualną dumą.

Te nadrzeczywiste wydobycia się z interwałów do wytworniejszych i jaskrawszych momentów, poprzez niwę, w której obmywa się pozostałości ludzkie, odsuwały nas od igrzysk bólu i radości.

Od całej farsy zła i dobra ludzkiego, jako wyższego przymusu, który był już bzdetem.

Mało mieliśmy wspólnego nawet z naszą tożsamością, która przecież kpiną była niezmierną, tak bardzo przegnitą i uwikłaną, że wstyd ogarniał na myśl, że braliśmy ją za pewniak.

Głupie sądy przewalały się przez nią, że koniec i uwolnienie leży w śmierci, a życie wszelkie jest bezsensem niewartym samego pojawienia się w twardej rzeczywistości zamkniętej w kagańcu przemijania. Ktoś jakby nas znał, umieszczał w odpowiednich sadybach. Czyż na tem ma polegać życie, by przedostawać się przez nie, do nieosiągalnych przez czas rejonów?

Są to więc rejony prastare a nawet odwieczne, które stanowią decyzje i prawa o wszystkim niżej. Tam rubieże jakoby wydęte są na zewnątrz, tam rozstrzygają się wyroki, tam ulokowała się przyczynowość, tam zarzewie jest i źródło rudymentarne wyodrębnionych kropel, tymi kroplami są przecież ludzie, flora i fauna, a oceanem tych kropel jest pierwotna wolność, której pojąć niepodobna. To fortuna powołała wszystko wedle zaleceń, tak pozwala sobie na każdą realizację, na dokonywanie niemożliwości w pustych, prowincjonalnych i niczyich obrębach.


Lecz co można porównać do rozciągniętych południ, które są nieogarniętą, suchą nudą wyparzoną w samowarze natury z jakiego przychodziło nam pić?

Południ jasnych, sterczących leniwo, bezskutecznych i nieefektownych jak łąki ostów, zeschłych, śmierdzących łodyg i badyli, spalonych ogniem, potarganych w każdą stronę.

Jako stare kudły ziemi, zetlałe plątawisko grubych fal polnych odrostów, monstrualnych zasięgów, nawarstwiona kępa suchej, dzikiej sierści rozpleniła się szeregami, aż utkwiła kamiennym uporem w punkcie ciągłego bezdechu.

Godziny zwykłe i pospolite od niezliczonych dni wertowały strony kalendarzu i odnalazły lukę prawa, ażeby ustabilizować się na dłużej, łamiąc uniwersalne, rzekomo nienaruszalne zasady. Podobne były do nieudolnego pokazu humoru, niskiego rodzaju komików nielegalnej antrepryzy, siały zażenowanie, kompromitującą tragifarsę wraz z jej wszystkimi późniejszymi przypadłościami. Niby posępne wyjałowione, smętne wypukliny pól, ciągnące się po kres perspektyw wielkimi płatami garbów, drumlinów i dołów, na których potworne paliowe pobojowisko traw rozpanoszyło się wegetacją falującą jak wydmy i jak rzeka płynąca w blade ściany widnokręgu były owe dni ciemiężące. Ażaż sami nie staliśmy się w końcu zwietrzelinami, ciskanymi przez lata?

Tkwienie w więzieniu tych godzin kanikularnych było bezmiarem udręki — wysoką ceną, którą trzeba było nam płacić za zapał do artyzmu, okropny błazeński pokaz marnego dowcipu. Przewalając się w barłogu, gdy powolnie ginęły godziny i wciąż rodziły się nowe, nawiedzała nas rychło wielka chęć rozniesienia w proch tej dręczącej próżności.

Rozłóg za domem włochaty, przyćmiony pożerał szarością ostatnie znamiona bujnego lata, wyrósł jak kopuły, obrośnięte w zwały pospolitej, zjełczałej flory, ogromne niezdobyte konchy nagromadziły na swe grzbiety całą ciżbę trupów przejrzałych runi. Krajobraz nabrzmiewał coraz bardziej mieszaniną kąśliwej beznadziei.

Pozostało znosić w słabnącym bez rezultatu upale tandetne, niemożliwe południa, zalegające jak fałdziste grunty bez wyrazu, zupełnie zużyte ugory.

Cóż z tego, że nieraz pojawiała nam się wielka myśl, by nad ludzką męką, myśli mędrców zszarganych niedolą wzbić się, i wespół z Bezgranicznymi stanąć jak na piramidy szczycie? Bo chociaż ożyliśmy w grobie, to życia nikt nie odczuwał nadal, chcieliśmy, aby nasza wiara w postęp sytuacyj wskrzeszona nam była.

Pośród niedołęg szamocących i laufrujących się bez celu, mieć silną życia dewizę, udział w czymś niezrównanym, pełnym powagi heroistycznej. Sądziliśmy, że może dumę odzyskać podołamy wszystką i odpomną się arkana, które u nas, w głębinach oczekiwań i tęsknicy gwarzyły jak kruków stada. Sprawa, o której należałoby mówić, to droga, ale nie ucieczki przed dnia i nocy biczem a walki, ona jest w gruncie rzeczy ścieżką wydeptaną przez umarłych, którzy stali się ostatecznością. Widzieliśmy jej strukturę, zawiłość niby pajęczyn gzygzaki. To pochód przez śmierć. A czyż miłowanie, o którym pieje ludzkie ochoczo, nie jest mordowaniem siebie na rzecz obiektu umiłowanego? Tak też kroczenie drogą wyczekiwanej śmierci, jest stawanie się śmiercią, tylko w ten sposób można dorównać jej w sile. Idąc tą drogą, ludzkie trzeba zdławić, ludzkie to zaledwie odarty z godności błazen wielki! Ludzkie to zasłona ostatnia. Ludzkie jest niby zwierzę głodne, którego pysk zwrócony jest ku ziemi. Jego żywiołem naczelnym jest umysł, sensualność, która taką samą jest padliną, co człowiek nieznający i nieeliminujący oków ludzkiego.


Nie wiadomo już było, co czynić z tym nagromadzonym doświadczeniem, z pamięcią o najwstrętniejszych urokach przebywania między ludzkim. Prowincjonalna nuda, rozrośnięta wysoce i rozmnożona jak pokrzywy, parzące i suche pochłonęły nasze przekonania, angaż i wigor do aktywności. Zetknęliśmy się ze śmiercią, lecz nie była ona niczym innym jak zgaszeniem w sobie wszelkich ambicji, wykorzenieniem zdrożnych pasji na rzecz pewnej moralności, nie była ona chwilowym rozmarzeniem się natury ludzkiej ani usilnym powstrzymywaniem się od jej wpływu. Ta śmierć różniła się od zwykłej śmierci, jaką umierają wszyscy. Odcięliśmy się od świata jednocześnie biorąc udział w jego spektaklach, bowiem będąc na świecie, nie byliśmy jego własnością.

A gdyby nie było śmierci wśród ludzi, gdyby nie myśl, że zakończy się ta maskarada, do której nas w nieuzasadniony sposób powołano, niemielibyśmy wszakże odwagi stawiać czoła zdarzeniom. To dzięki niej stępiliśmy szpony cierpienia, które nadal nas trzymało i niosło jak przeklęta harpia rzężących, zmordowanych, ślepych.


Raz jeden zdarzyło się odstępstwo, gdy oddaliliśmy się zanadto od empirii. Nadeszły podówczas godziny nie dużo inne niż dotąd, ale na wskroś otwarte, inwentarz pragmatyzmu, odsunięte od sprzykrzonego bezmiaru improduktywa, nowa registratura, którą mieliśmy zapisać czymś ważnym, precedensowym. Te godziny były nienasycone rzeczywistością, rozlały się na każdym poziomie czasu, do nas należało zaspakajanie ich wszelkimi wybuchami wierszy, gwałtowną poetyką czającą się w każdym słowie, to ironiczny manifest egzageracji wobec zwykłej padliny. Było to ciężkie zadanie, czuliśmy się odpowiedzialni za uartystycznienie naszego świata, za jego przyszły los, wygląd jawny, za prosperowanie w dziedzinie metafor. Od regionów własnych zdolności, niejednokrotnie splamionych uwikłaniami, antypatiami, konfuzjami, czerpać musieliśmy powagę, wbrew wszystkim przeszkodom. Czynić reliefy i witraże na brudnych, rozdartych podłożach, zaplatać długie, wonne girlandy, stawiać mukarnasy i maureski pełne zagmatwanych ornamentów.

Te nużące, lichością zaprawione godziny, rozwarte jak paszcza krokodyla, która się raptem zamknąć mogła jeszcze wszech się panoszyły, ale przyszło nam nadawać im nowego ubarwienia z wszelkich naszych odgadnięć i wizji, być może dyletanckich z polotu wyobraźni, jak się zdawało — braliśmy szkice i projekty, które stawały się myślą, czynem, na koniec materią, z której nic nie wynikało.


Noc jest łaknieniem światła, jest swoistą banicją odeń. Człowiek choćby i w najjaśniejszym południu lata zechciałby napawać się powodzią światła i ciepła a nocą był obarczony — nie dozna niczego. Noc jest fantazmatem o niepohamowanym grubiaństwie, jest zasłoną i zapomnieniem tego, co kryje się za nią. Może dlatego wypchane jej interwały są ignorancją, egzaltacją i mamidłem, gdzie głupiec uważa siebie za mądrego, poeta popada w szał swego artyzmu podchodząc pod pospolite kabotyństwo, zaś mądry zachwyca się głupcem i szałem poety wpadając w ich sidła tępoty. Na jej scenie wszytko wlecze swoje konwencje i schematy z przyzwyczajenia, formy jednak w każdej chwili mogą deformować się bezwiednie, istoty przeistaczać się na jej podobieństwo w coś nieodgadnionego.

Czas nocy, który spłynął na nas był również katorgą, niezwykłym szyderstwem niskiego autoramentu, gdzie zawiązane są oczy i jest się w podróży po kazamatach bez ścian ani słońca, pozostaje się na pastwie swych poczynań i nieudacznych myśli, które przynaglają coraz więcej frasunków a mowy nie ma o wyzwoleniu. Pozostało nam wtedy sądzić, że aby ujrzeć świt, należy przebyć ciemne jej labirynty, uzdatnić się do narodzin w realności, bo za każdą ciężką passą musi przyjść odpoczynek.

I choć noce nie przestały całkiem bredzić swej czarnej poezji, zszarganej i doniosłej elegii, stawały gdzieś w górze nieruchome w bezgwiezdnym dumaniu, huczały w ogniu księżyca, zatracone niskim buczeniem, w tym wianiu chłodnym i bezbrzeżnym, niekiedy znów wzrastała demoniczna natura. Wówczas maszkarony wyłaniały się z kor drzew, chichot chochlików mnożył się w cieniach jak namiętności ludzkie. Nie kończyły się prędko tak samo jak dni, pełne niedoszłych zachwytów, wezbranych chęci i nikłej twórczości. Dni zastygłej weny, przewlekłej, ludzkiej megalomanii, bydlęce dni, skwarne i senne.

W tym naszym błądzeniu wśród niejasności, efuzji paradoksów i ograniczeń, skwierczała w nas tęsknica, czuliśmy podówczas bezznaczeniowość oraz zew z głębin, ciche nawoływanie, które nas ciągnęło na drugą stronę.

Wygnanie W Sadyby Szelm

Udaliśmy się zasię w inną stronę, do zupełnie cudzych włości, w krainę już obcą a niezborną, jak gdyby coś było jeszcze do ukończenia, zrzucenia z siebie, coś do odegrania. Jakimś sposobem opuściliśmy prowincję stając się niejako bezdomnymi na katorżniczej banicji. Napotykając wiele zupełnie nam niepodobnych istot, mierzyliśmy się z problemami, w które nie chciało się wierzyć, że mogą nas w jakiś sposób turbować. Dziwny fenomen, co wówczas musieliśmy jeszcze zrobić? Odwróciliśmy się twarzą od nieregularnego i transcendentalnego rudymentu miejsca nazwanego od biedy prowincją, pozbawionego wyraźnych cech i wymiarów.

Każdemu ukazał się taki sam świat, ujednolicony, w nim ludzie krążyli od swych narodzin do śmierci w mechanizmie ubezwłasnowolniającym, redukującym wszelkie podrygi niezależności. Nikt nie był dużo bardziej rozumny od innych, hołdowano pospolitość, nie było jednostek twórczych czy samodzielnych poglądowo. Instynkty zwierzęce robiły całą robotę, najważniejsze było podtrzymywanie gatunku, ale sprawy zachodziły dalej niźli pomnażanie, jakie miało dla niektórych mniejsze znaczenie, ponieważ prócz czystego instynktu ludzie obrośli w brudną zachłanność, to dlatego nie chciano mieć potomstwa, ażeby się z nikim nie dzielić domem i jadłem. Wstąpiliśmy do obozów, zamkniętych i groźnych, wiele czaiło się niebezpieczeństw, nie byliśmy ich rasy, dlatego nasze wędrówki były o wiele bardziej męczące, niebezpieczniejsze niż dla tubylców, o wiele więcej wysiłku wkładaliśmy, ażeby przystosować się do pewnej konduity i zachowań. A nie można było odgadnąć skąd wzięła się pewna opieszałość w naszej podróży, dlaczego nie mogliśmy wydobyć się z wszelkich niepotrzebnych jak się zdawało zdarzeń.


Przybyło jaśnienie zgnuśniane i niedoszłe na te odwieczne szuwary, a w nim jakaś rozchodziła się niemoc, wstępowała na szerokie pola ostu w popłochu, które obumierały zdziwione, trwoniły wszystkie kolory i zredukowane zostały wegetatywnie do trywialnej szarzyzny. Mrok próbował przesiać przez siebie lśnienie bladego błękitu, ale ten przybierał postać nijaką, niewiadomo już było czy to dzień czy noc. Wszystko tężało jak martwy organizm, napełniało się w sennej idiosynkrazji. Jak się nie nudzić, gdy wszystko przybiera cech litych kamieni na pustkowiu?

Wraz z wzrastającym miastem, wzrosła również sieć szachrajskich obyczajów, wzrosła już i tak spora pleśń wielkomiejskich blag, pod którymi czaiła się żądza chuci, dzikiej i wyuzdanej, która przybierała formy ohydnych zboczeń.

W okolicy istniała od dawien dawna zmurszała odnoga filistrów, stukrotny derywat banału miejskiego, nieudanej imitacji dalekich bulwarów — ale taniego materiału. Nikt nie domyślił się zguby, jaka nadeszła po cichu. Nikt nie przeczuł, że od dawna zaplątało się miasto w kompleks niewyobrażalny tanich przesądów, w sieć obrzędów podkładających się pijaństwu, dający upust bezwstydności nierządnic.

Podupadła dzielnica pomnożonych falsyfikatów betonową substancją po krawędzie ostatnich trotuarów, zaczęła oddawać przykrą woń skwaśniałości. Gleby jęły powoli sublimować się w trujące opary. Zbyt długo istniało tu życie w jej niewoli, chroniczności i machinacji. Życie w boleść spowite, w pośpieszność arywistów, goryczą i szlochem zdobione. Dosyć było skowytu nieubłaganie uporczywego, jaki doprowadzał do wariactwa.

To, co te plemiona nazywały swoimi siedzibami, było lekkomyślnie złożoną stertą gruzu, blach, ścian oszklonych płasko, szybko i od niechcenia. Powodowało to częste wrażenie, że błądzi się wokół tych samych antypatycznych zabudowań, magazynów i innych spółdzielni. Gdy się z dala widziało cały mikroregion wypełniony zbieżnymi aglomeracjami, przypominał on wielką górę, w której wydrążono mnóstwo komór, tam gnieździli się jak w klatkach ludzie, w ogromnych iluminowanych katakumbach i bunkrach, gdzie noc nie mogła swobodnie nadejść. Brak było tam zieleni, nie spotykało się nie tylko drzew, krzewów czy kwiatów, ale i trawy, wszystko nazwano chwastem, którego solennie wycinali, do pustych placów na pokaz, oświetlanych sztucznie, zupełnie cichych i bezużytecznych. W pośpiechu stadami jedli, spacerowali i kopulowali, rozmawiali kłótliwie i zanadto głośno, zarzucili wszelkie poczucie godności lub poszanowania, pozwalali sobie na publiczne zaspokajanie swych wyuzdanych zachcianek, zmurszałych pragnień instynktu, ale niektórzy przeczuwali jeszcze dawny w krwi zawarty odruch odrazy, jaki zaraz ogłuszali łatwą i szybką możnością zaspokojenia pragnień niezmordowanego skomlenia zmysłów. Rozbawiali się tak do przesytu w przeświadczeniu o swej sile, do poczucia winy, jakie zaraz tłumaczono, że nie powinno stawiać się restrykcji nowoczesnej generacji ludzi, utylitarnej i hedonistycznej, ponieważ jest to wykroczenie wobec gatunkowi przez zacofane myślenie daleko nienaturalistyczne i zabobonne. Jednak slogany ich nawołujące do nieszkodliwości, samozadowolenia były bezsilne, gdy przychodziło walczyć o jeszcze większą ilość rzeczy i majętności, osób bądź innych pozycji społecznych, bo każdy chciał mieć jednak więcej od drugiego bezustannie się porównując.

Większość mieszkańców okazywała się być w sytuacjach problematycznych tchórzami, ich poddaństwo było tak dalece posunięte, że woleli być zdrajcami, niepotrzebnymi zawalidrogami jak śmieciowe odpady niż oddać się dobrowolnie na rzecz cudzej sprawy. Ci prędzej uwielbiliby własną niedolę niż cudzą pomyślność. Okradali się, gdy nadeszła pierwsza lepsza okazja, ich celem było posiadanie również większych osad, większej liczby wyznawców nowoczesnego poglądu i trybu, większej ilości jedzenia zjadanego, co nie chroniło przed większym brzuchem czy chorobami ani przed większą ilością zachcianek, stąd tak wiele regularnych dewiantów i sadystów. Faktycznie miejsce to rozrastało się niepohamowanie, nie tyko w zepsuciu, gdzie nie spojrzeć, już ukazywała się najgorszej maści szmira pozlepianej w pośpiechu niepraktycznie architektury, w której brakowało intymności. Wszystko było otwarte, rozświetlone, wielkie przestrzenie przesuwały się pomiędzy komnatami. Tak w widocznych dla wszystkich oczu domach wraz z ich wnętrzami, przemęczali dni w nieskończonej maskaradzie, w której już dawno zapomnieli o potencjale człowieka, najwyższej istoty w całej hierarchii świata. Ciągle wzrastająca rozrywkowość, która ponosiła, aż do polowań na innych, rozmaitych tortur za monetę, mordów lub legalnych gwałtów stała się kultem nowożytności, synonimem przepychu i ogólnego szacunku.


Miasto te od dawna pogrążone w szumie bryzy, urywanego skrzeczenia mew, wyblakłe od długich słonecznych kanikuł, posiwiałe od starości murów, nagle jaśniało sztucznie, oplecione pstrą szmacianką stroszyło swe pióropusze, chciało odżyć na progu nocy jako nowy, oryginalny gatunek górnolotnego ptaka. Wszystko próbowało nabrać wysubtelnionego blasku, imitacyjnego lśnienia hucznego karnawału. Ulice przebiegały tysięczne cienie, kreśliły nieodgadnione talizmany i rebusy, wielka profuzja lampionów kolorowych zawieszona w szpalerach wyznaczała drogi bez wyjścia, dlatego tak długo tałatajstwo tarabaniło się ze swymi cieniami i błądziło nieokreślonym transem pośród obscenicznych widowisk, pijani od świateł, stukotu bębnów i tamburyn. Nęcące odgłosy zabaw, które podsycały ich namiętności zaraz stawały się nieznośnym bombardowaniem, w którym odnajdywali siebie parających się szałem w nieprzyzwoitych pozach, rozbestwionych dzikich ruchach członków z bezwładnymi głowami.

Było coś żałosnego w tych półnagich odwłokach, szukających wrażeń do wtóru niegasnącej żądzy, dudniących huków i natłoku tembrów. Potrzebne im były szmaty, barwna folia chorągwi, napuszonych wieńców, pstrokaty bzdet świateł, zwisy frędzli kędzierzawych i włókien, cała pozłacana tandeta trupy w którą się odziali, ażeby zakryć śmiertelną brzydotę starego, łuszczącego się pomarszczonego swego oblicza, jak również widoku próchniejącego miasta, jakie szczelnie utkali kolorowym śmieciem. Nic dziwnego, uwielbiali przecież topić się w złudzeniach, o to właściwie zabiegali. Po tym gwarze nocnym, cały tłum barbarzyński, nieświadom żadnych losów ani przeznaczeń, zbierał z ulicy swój wstyd, który jeszcze nie wygasł. Proporce wciąż targane szkwałem przypominały ludziom kompromitujące niedawne zachowania pod dyktando brudnych popędów, usprawiedliwione poczuciem bliskości z naturą, próbowali ukrywać nieudolnie przed potomstwem swoje haniebne zakusy. Zbiorowiska te nienawidziły samotności, bo w niej nie ma gorących afer i mrożących skandali, nie ma lichych wieści, które stają się intrygującą plotką i obmową. U tej nocy napuszonej kolorowym poblaskiem, jaka torowała drogę ciemnościom, wstawiono wiele słupów, na nich lampy jarzyły się samoistnie i bez opamiętania, szyldy zdradzały cynicznie uległość ludzkiej natury, tych odzwierzęcych popędów. Banda nieokrzesanych wieprzów, maniakalnych i rozwiązłych kokot osadzona w nowoczesności nie miała już wartości moralnej ni estetycznej, zasady odstawiono na bok, ażeby rozwijać się zgodnie z osobistym pragnieniem. Nocne igrzyska były w tym doskonałe, i powtarzali — „gwałt jest zdobyczą naszej nowoczesności” tak dumni ze swego zepsucia poklaskiwali sobie nawzajem, aż do doznania wstrętu, którego nie chcieli ujawniać, głosy wówczas zacichały im do szeptu i potakujących parsknięć.

Tak niepohamowani nie mogli się jednak utrzymać na dłużej w sztywnej manierze bezpiecznej rozrywkowości, w końcu dochodziło do różnych wymuszeń, haraczy, bójek i wszelkiej maści napadów, zjadliwych impertynencji, ponieważ nieugaszone pragnienia mogły się już ujawniać bez oporu.


W końcu wśród tych osad wspólnego miasta, nastały lekko cieplejsze dni, ale niejako zbyt prędko, zanadto naiwne, pełne bezcelowych wędrówek, krzątania na podwórzach, czyszczenia obór i chlewni wraz z ludzką trzodą. Choć wielu wtenczas chodziło półnago, znosili w milczeniu wielkie chłosty dreszczy, było wszak jeszcze za zimno, chłód przesiąkał ich głupotę i kazał udawać zadowolenie. Tubylcy bardzo lubili czuć się obserwowani, gdy ktoś zbliżył się do kogoś, zaraz ich ręce podnosiły się ku przywitaniu w wesołym pozorze, który stwarzali na moment. Ten nieoczekiwany rozrost niegroźnej pychy jednak skazywał ich na poniżenie, które przekraczali wraz z uniesieniem dłoni i płochym wznieceniem na twarzy.

Po prawdzie nic się nie znali pomimo sąsiedztwa, jednak zachowanie pozorów nadal było dla nich istotna sprawą, ludzie wcale nie rozmawiali ze sobą od lat z braku tematu i zawistnego szyderstwa wylęgłego gdzieś w środku wobec innych, jednak czapkowali sobie z poczuciem obrzydzenia. Pozór ten był tak daleki od prawdy — udowadniano gestem bez argumentu, iż ta wesołość była dla nich codziennością, jednak słyszało się przez ściany wrzaski i płacze, pijane majaki, szlochy i ciągłe burczenie z rozczarowań. Trzeba to powiedzieć, ego ludzkie poniosło się do rozmiarów kolosalnych, każda poszczególna jednostka stawała się ważniejsza od innej, w tym nadętym balonie rozpychało się najohydniejsze szubrawstwo, wewnętrzne spazmy pełne pretensji. Wśród tych wędrówek, nagłych eskapad, fałszywych skinień, uważanych za nieodzowny element cieplejszych dni. Grupa ledwie dorosłych chłopiąt w zaciekłości czyściła swe buty przypominające lakierowane racice, by dać się pochłonąć w brewerie do cna, szykowali się na eksplozje słońca, ażeby wyjść na dłużej ze swych sadyb, demonstrować swe wynaturzenie na ulicach, które sprowadzało się do zupełnego pomieszania płciowości. Dzielnice od długoletnich, jawnych wszeteczeństw wydały na świat zniewieściałych mężczyzn i babochłopów. Nie wystarczały tu ustalone przez naturę granice męskich lub żeńskich cech i obyczajów, wybiegano psychofizycznie do obupłciowości, obojnactwa, i wszelkich innych zboczeń plugawych, bardzo odległych od rozumu i przyzwoitości.


Zapomniano, że świat jest efemerycznym polem bitwy, jest nigdy nieustającą walką o własny byt, o pewien spokój. Wielu próbuje w nim zamieszkać na chama, znaleźć zaciszne miejsce wśród huków i wrzasku wojen, nielegalnie i daremnie, takich nazywa się po prostu głupcami — ponieważ w przemijaniu chcą trwać, rozporządzać bez prawa rządu i żadnej władzy, spijać nieskończenie ambrozje zapomnienia o niechcianym, gdy sami brną do swego chlewu, zaplątywać się w powabne miraże wiodące jedynie na manowce. Ułuda takich filistrów jest schronieniem, takoż bardzo lubią unikać istotności wszelkiej sprawy, nie chcą dociekać ostatecznej przyczyny ani jej prawdziwości, dlatego wynaleźli kpinę, ażeby się nią odstraszać między sobą od tego, co godne badania, milczenie zaś służy im, kiedy nie ma wyboru, wolą zatajać ciszą poniżenie, jakie ich dawno dosięgło.


Tragedią tego miejsca była grzybnia plugastw swołoczy, wyrosła tak jak na wilgotnej ścianie wychodzi pleśń, tworząca monument wątpliwych szalbierstw, bufonady i wszeteczeństw. Dlatego wszystko było posępną komedią nudnego trefnisia, który dzieli swój los z osmętnicą. Jeden przy drugim pęczniał na miarę bóstwa, a wszystkiemu winny był kult ludzkiego. Wśród rozprutych uśmiechem twarzy, sztucznie wygiętych, usilnie szczęśliwych, błąkali się nieudacznicy, którzy nie podołali przegonić innych w rozroście pychy i zgorzeli w milczeniu ze wstydu, przedtem obwiniając majętnych za to, że mają, przyzwoicie wyglądających za wygląd, jak również zdrowych, że są zdrowi. Takie oto oseski zrodziła ta strefa i karmiła je dalej jadem ze swego wymiona.

Tu zwykło osłaniać się kolorowymi gałgankami, pod którymi gnieździło się łajdactwo, jakiego nie chciano bezpośrednio upubliczniać, lecz same gałganki od razu zdradzały, że coś jest pilnie strzeżone przed gawiedzią, że w tym występie magii kryje się zwykłe oszustwo, pozerstwo hochsztaplera.

Czyż brud lubi być ukryty? Czyż w ogóle lubić cokolwiek jest zdolny? A może ludzkie zakrywa usilnie swe przewinienia, by je lubiano?

Latami budowane struktury konwenansów, bezsensowne wręcz z samego środka ciemnogrodu opanowały ulice. Tam najbardziej cuchnące, daremne nadzieje gniły wespół ze ścierwem nowoczesnego ruchu, zatajone szkice planów pod wpływem żądz zrodzone pleśń z wolna gromadziły. Jest sposób, aby ujrzeć ten pod-świat lichej kultury, tego niedołęstwa moralności, rozlazłej astenii dyscypliny, jednak zdawało się, że lud do stracenia miał za dużo, by podjąć ryzyko widzenia, jakie wymaga czystości w umyśle, abnegacji, umiarkowania. Przeklęte obozowisko sztucznie rozciągniętych twarzy, wielkie eskalacje urojeń rosły, jakoby nie miały granic wzrastania. Konterfekt tego świata nawet myśli zatruwał, banda niewydarzonych mądrali o dziwnej gestykulacji ciał z dnia na dzień pętała się na ulicach jako zwierzyna, oszalała od obłędu głodu.

Głód materii, głód płodny i namiętny, nałóg bujny w oszołomienie i emocjonalność, cóż za przynęta!

Było coś kompromitującego w tym niepowstrzymanym pędzie kukiełek, hałaśliwych szachrajów, nawet sroga chłosta nie była w stanie im zagrozić. Ale żałowali ukradkiem wielokrotnie, że należeli do asocjacji dzikiego, komicznego pospólstwa, niewolniczego pokładu bezrozumnych sowizdrzałów tego miejsca.

Któż ośmieliłby się zatrzymać ten pęd? Któż potrafiłby pertraktować z nimi bez brewerii?

Ludzkie od wielu lat majaczyło jak w delirium chimerą, sprzeniewierzało się sobie, stawało się bezwstydne, zakrawało pod animalność. Dziwne, iż nikt nie przyznawał się do tego, lecz chętnie wskazywali na swych rodaków.

Wyrzucało się często w powietrze najbardziej tandetne frazesy, ale nikt nie słuchał tych banalnych porad niepożądanych, już wypalonych od ciągłego rozdmuchiwania, dlatego tak śmierdziało. Nie zbrakło miejsca i na skargi, od których sączyła się smoła kretynów.

Winne były temu inklinacje egocentryzmu, nadmiar chęci, sentymentalizmu, gromadzenie obłędne tych efemerycznych materiałów — było też drażnienie zmysłów, które same są inną nazwą oszustwa, kolejnym gałgankiem jakim się owijali.

To miasto zapadało się w tę wywaloną na wierzch gęstwinę smolistego mułu, brud piętrzył się ponad wieńczące kondygnacje, niebo ciężkie było od jęków i stękania malkontentów. Ogromne trujące wapory ogarnęły przestwór.

W najbardziej wątpliwych arteriach wylęgły się jak robactwo zbiory oczekiwań na podwalinach sprośnych, nieprzyzwoitych fantasmagorii, instynktownych machinacji, które w większości chyżo kończyły się rozczarowaniem, żałosnym fiaskiem. I wzrosła zbrodnia. Tu wymagało się zbyt wiele od życia, a zbyt mało od śmierci.

Codzienne wędrówki niezmordowanego plemienia, wraz ze swoją stertą odruchów psychofizycznych, które były bez żadnego końcowego znaczenia, godne były szyderstwa, ale i ono było bezcelowe. Posiadanie autorytetu u tego nieokrzesanego ludu było niemożliwe, gdyż oznaczałoby to dla nich abdykację swej iluzorycznie wartościowej osobowości, którą święcie czcili. Kto wszedł z zewnątrz w te ciasne sadyby podejrzanych typów, powoli i egzemplifikacyjnie odczuwał fatalność tego zaułku. W ten dzień był przeklinał ludzi a zazdrościł trupom. Dlań godziny wówczas stały się niejadalne, godziny swądu rozwlekłego, a nic się już nie wydarzało przejmująco w tym dniu, nic estetycznego, wszystko było nie bez pewnych form skazy na podobieństwo pryszczy na czole, dlatego jego wędrówki były wikłaniem się w konfuzji od gmachów do śmietników i nie dojrzał niczego poza samą brzydotą i tragedią.


Bo należy znaleźć coś przewyższającego od początku i końca, od podwójnej blagi, to klucz mistyczny, ażeby wnijść do pojedynczego prawa. Do tego ludzkie, ta rasa oddająca pokłon sobie samej musi zostać zniweczona.


Juże do zemdlenia mitomania dzień w dzień odradzała się na nowo setkami andronów, nic nie powstrzymało tej farsy upokorzeń w tejże populacji, wywyższania się w artykulacji farmazonów, tych zawiłych tyrad. Dzień w dzień było to samo, muczenie ludzkiego o ludzkim, taka sama egzaltacja i te same płonące twarze w zawiści — wszystko miało swoją genezę w konwencjach, fantazmatach, które wzięły się z myślenia prostymi schematami podbudowanymi według wytycznych instynktu.

Tu wolało się dalej szyć nowe zasłony z gałganków, dalej zagłębiać się w dziedziny najgorszego egotyzmu hebesów, którzy tylko nieudolnie odtwarzali, dawniejszych nielicznych twórców i artystów z prawdziwego zdarzenia.

Jak się wynieść można było poza rozdziały tej dzielnicy?

Nikt z mieszkańców nie miał zamiaru się wynosić, pomimo, że smagani byli codziennie i powalani na glebę tak, iż żałowali, że ich zrodzono.

Wplątani byli w ruch, w epokę bez ujścia, starą skamielinę czasu, która nie chciała się wypełnić, nie przeszkadzał im odwieczny wir powtarzalnych zdarzeń.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 41.4