E-book
23.63
Europa 20.51

Bezpłatny fragment - Europa 20.51

Czyli co nas niebawem czeka...


Objętość:
592 str.
ISBN:
978-83-8155-591-3

Prolog

6th July, 2051, Berlin, Germany

— Orient Neo!

Wysoki, lekko przygarbiony rudzielec trącił barkiem Vinca i wbijając w niego niespokojny wzrok ostrzegł, aby dalej nie szedł. Nie czekając na odzew potwierdzający zrozumienie, oddalił się.

Vincent zrobił jeszcze kilka kroków i przystanął. Aby nie wzbudzać podejrzeń, udał, że rozmawia z kimś przez unixa. Kątem oka dostrzegł znikającą w gęstniejącym tłumie granatową bejsbolówkę Rudego.

Musiał on niewątpliwie coś niepokojącego po drodze zauważyć. Zagrożenie zdawało się być poważne. Jeżeli nie była to prowokacja jednego z licznych w tych okolicach agentów, prawdopodobnie nawet bardzo poważne, bo tylko w takich sytuacjach ostrzegano się tym hasłem w ciemno, do tego z kontaktem, nie mając stuprocentowej pewności who is who. A tak było właśnie w tym przypadku, nie znali się z Rudym choćby z widzenia.

Szczególnie w weekendy wszystkie dzielnice Brzydkich, zarówno muzułmanów, jak i niewiernych, nawiedzane były przez Matrixów, świetnie ucharakteryzowanych i przygotowanych aktorsko agentów Najsów. Ich prowokacje, mające na celu wyłapanie aktywnych Ugli zdarzały się wtedy najczęściej.

Cel był prosty. Wyłączenie z gry tych Brzydkich, którzy stanowią bezpośrednie zagrożenie dla nowego porządku.

Zwłaszcza członków gangów, przywódców „Bojowników Prawdy”, Ruchu Oporu czy Rewolucjonistów, którzy w tygodniu pozostawali najczęściej w ukryciu i działali w głębokiej konspiracji.

Nie było to jednak takie łatwe. Wielu z nich dysponowało ochroną i nie poruszało się wtedy po mieście bez czujek.

Najczęściej łupem agentów padali więc różnej maści samozwańczy „mesjasze”, drobni wichrzyciele i inni podwórkowi buntownicy, którzy swoje agitki prowadzili właśnie w weekendy, wykorzystując panujący wtedy tłok i zamieszanie.

Głównym zadaniem Matrixów było wspomaganie Federalnego Biura Bezpieczeństwa, przede wszystkim czynna inwigilacja Brzydkich na ich terenie. Szpiclowanie, aresztowanie, a jeśli wymagała tego sytuacja także fizyczne eliminowanie niezintegrowanych, szczególnie niebezpiecznych dla systemu osób. Plankton, czyli pozostałe Ugle nie interesował ich.

To bankowo nie był żaden Matrix, takiego wzroku nie da się podrobić…

— Vince był stuprocentowo pewny i prowokację wykluczył od razu. Rudy szedł z przeciwnego kierunku, po drodze wypatrzył najwyraźniej jakąś scation i musiała ona być zapewne gdzieś w pobliżu — dedukował z jego zachowania.

Łapankę, cross i badania wykluczył także. Ostrzeżenie, a i sam sposób ekspresji byłyby inne. Poza tym, operacje takie przeprowadzano dotąd zawsze w tygodniu, gdy nie kręciło się tylu cywili analiza była dużo łatwiejsza.

Oficjalnie nazywano to prewencją zdrowotną, w rzeczywistości chodziło o coś dokładnie przeciwnego. Mengele, zakapiory pracujące dla farmakoncernów, wyłapywały wyłącznie zdrowych, sprawiających wrażenie wysportowanych, a zdarzało się, że choćby jedynie urodziwych Ugli.

Ku wielkiej uciesze motłochu pechowców tych siłą zabierano na tak zwane badania. W istocie infekowano im jakieś toksyny czy choróbska, bo każdy, kto wrócił z takich badań, już do końca życia pozostawał pacjentem owych budzących grozę, znienawidzonych korporacji.

Od ponad dwóch dekad to one rządziły tak naprawdę światem.

Każda jedna z „przebadanych” osób musiała odtąd regularnie przyjmować albo leki, albo specjalne suplementy, aby w ogóle względnie normalnie funkcjonować. Odstawienie ich powodowało różne schorzenia psychosomatyczne, depresje, lub ostre zaburzenia neurologiczne, najczęściej nawracające co kilka dni paskudne nerwobóle, uniemożliwiające nawet zwykły spacer.

Agenci Najsów byli dla wyższych rangą członków Ruchu Oporu wprawdzie dalece groźniejsi niż Mengele, jednak rola tych ostatnich także ciągle rosła. A wraz z nią i możliwość przypadkowej wpadki.

Chciwość i bezwzględność ludzi związanych z biznesem zdrowotno-żywieniowym zwiększała się z roku na rok już od końca ubiegłego stulecia.

Największa eskalacja profilaktycznego szaleństwa nastąpiła w połowie lat dwudziestych, zaraz po przeforsowaniu przez ich lobbystów niesławnej Spencer Care, kontrowersyjnego programu obowiązkowych szczepień dzieci. Program ten prowadziło kilku farmaceutycznych potentatów w większości europejskich krajów.

Część Ugli buntowała się już od dawna zarówno przeciw działaniom tych megakoncerów, jak i w ogóle przeciwko wszelkim przymusowym szczepieniom oraz chipowaniu dzieci, które wprowadzano sukcesywnie już od początku trzeciej dekady.

W 2024 roku doszło do potężnych demonstracji przeciwników Spencer Care, w których udział wzięły miliony osób.

Niewiele to jednak zmieniło. Z programu wycofano zaledwie jedną szczepionkę oraz dwa preparaty „regulujące” metabolizm.

Tylko determinacji i uporowi ojca Vince zawdzięczał swój wyśmienity w porównaniu z rówieśnikami stan zdrowia. Jako jedna z nielicznych osób w Berlinie nigdy nie został poddany żadnej „profilaktyce”.

Parametry motoryczne, a zwłaszcza wydolnościowe zawdzięczał przede wszystkim genom. Obydwoje rodzice uprawiali w młodości zawodniczo sport. Matka była niezłą lekkoatletką, specjalizowała się w biegach na 800 i 1500 metrów, otarła się nawet o nominację olimpijską, ojciec z kolei świetnie zapowiadającym się dżudoką. Jako młodzik i junior z każdych zawodów wracał z blachą. Na turniejach wygrywał przez Ippon prawie wszystkie swoje walki, niekiedy ze starszymi o rok czy dwa przeciwnikami. W wieku osiemnastu lat lał regularnie większość seniorów w swojej wadze. Do legendy przeszły jego wyczyny na drążku, a konkretnie możliwości zginaczy ramienia. Na jednym ze zgrupowań podciągnął się dwanaście razy na jednej ręce, trzymając drugą w tylnej kieszeni spodni.

Po maturze zdecydował się na studia medyczne i treningi zeszły na dalszy plan. Jakiś czas występował jeszcze w drużynie akademickiej, na drugim roku ostatecznie zawiesił jednak dżudogę na kołku.

Studia ukończył z wyróżnieniem, zaproponowano mu interesującą posadę na uczelni. Rozpoczął karierę naukową i w krótkim czasie habilitował się.

Po narodzinach syna odszedł z uczelni i otworzył prywatny gabinet. Był cenionym endokrynologiem, rodzina żyła w dostatku.

Kłopoty zaczęły się w 2025 roku wraz z przejęciem władzy przez neonazistów.

Pozbawiony prawa wykonywania zawodu, szykanowany i zaszczuty popadał w coraz większą frustrację. Ciągle jeszcze miał jednak dobre kontakty w środowisku medycznym.

Okazało się to bezcenne. Nigdy nie zgodził się na żadne nowatorskie metody badań, biopsje, chipy, implantacje czy dodatkowe szczepienia swojego dziecka. Towarzyszył mu podczas każdej jednej wizyty lekarskiej.

Kiedy Vince miał czternaście lat stracił nagle oboje rodziców.

Zginęli we własnym samochodzie, zastrzeleni niby to przez pomyłkę przez jedną z bojówek skrajnej prawicy.

W rzeczywistości była to zaplanowana egzekucja, zlecona przez ścisłe kierownictwo partii. Ojciec Vinca był bowiem zajadłym i nieprzejednanym wrogiem brunatnego towarzystwa, które rządziło wówczas w Niemczech. Siłą rzeczy podpadł także znacznej części establishmentu, który po cichu finansował je i rozgrywał dla własnych celów. Naraził się wówczas wielu ważnym osobom.

Dziś, dwadzieścia dwa lata po utracie rodziców Vincent był w swojej optymalnej formie fizycznej. Dysponował też już odpowiednim doświadczeniem i wiedzą.

Paradoksalnie nie były to teraz jednak dobre karty.

Stanowiących śmietankę towarzyską Najsów szefostwo i udziałowców farmakoncernów irytowało gdy po ulicach ciągle jeszcze kręciło się tylu zdrowych, a co gorsza i dobrze wyglądających ludzi, którzy nie należeli do uprzywilejowanej klasy. Zbyt atrakcyjny wizualnie, czy też, o zgrozo, ostentacyjnie tryskający zdrowiem Brzydki miał ich zdaniem mocno niekorzystny wpływ na pozostałych Ugli.

Już w połowie lat dwudziestych, kiedy to w kilku krajach Europy, wraz z rozlaniem się brunatnej zarazy i przejęciem władzy przez skrajną prawicę, zaczynały izolować się pierwsze większe grupy bogatych, część naukowców biła na alarm. Powodem był gwałtownie się nasilający proces biologicznej degradacji szerokich mas.

Ludzie regularnie uprawiający sport pozostawali zdrowi, urodziwi i sprawni, pozostali odwrotnie; każde kolejne pokolenie było szpetniejsze. Problem dotyczył zwłaszcza socjalnych dołów, najbardziej leniwej i najgłupszej części populacji.

Tam świadomość czym dla zdrowia jest ruch i wysiłek fizyczny była najmniejsza. Ludzie ci nie rozumieli prostych związków przyczynowo-skutkowych pomiędzy swoimi chorobami i wyglądem, a trybem życia, jaki prowadzili.

Polaryzacja zdrowotna europejskich społeczeństw była w tamtym czasie równie wielka, jak majątkowa, towarzyska czy też polityczna.

Właściwie już sporo wcześniej, jeszcze pod koniec dwudziestego wieku stało się jasne, że oto mamy do czynienia z kolejnym paradoksem ludzkości; o swoje zdrowie dbali, czyli regularnie uprawiali sport ci akurat, którzy teoretycznie robić tego nie musieli. Z kolei ci, dla których było to wskazane, niezbędne bądź było ich ostatnią deską ratunku, sportu nie uprawiali w ogóle. Nie tylko sportu zresztą, żadnej systematycznej formy ruchu.

Ofiar hipokinezy, leków i przemysłowego „wzbogacania” żywności przybywało więc w pierwszych dekadach obecnego wieku w postępie geometrycznym. Szczególnie od lat dwudziestych.

Ulice miast na wszystkich kontynentach zaroiły się od grubasów i pokrak wszelkich ras. Otłuszczone lub spuchnięte od trucizn zawartych w paszy dla plebsu potwory krzyżowały się często między sobą, co dodatkowo potęgowało patologię.

Pod koniec lat trzydziestych ilość pigsów, jak ich na co dzień powszechnie nazywano, karykaturalnie spasionych „ludzkich wieprzy” o rezerwach tłuszczowych przekraczających nierzadko pół miliona kilokalorii lub dziwacznie zdeformowanych kreatur, ale także różnych wariatów oraz innych chorych psychicznie stała się w Europie dramatyczna.

W połowie lat czterdziestych zdrowi gdzieniegdzie stanowili już mniejszość. Wśród Ugli oczywiście. U Najsów był to zaledwie ułamek ich społeczności. Medycyna dysponowała odpowiednimi środkami, na które ich akurat było stać.

Ugle degenerowały się natomiast w coraz szybszym tempie. Znaczący w tym udział miały także działania Mengele.

Ich polowania na „ładnych” Brzydkich wciąż przybierały na sile.

Z roku na rok udoskonalano też metody selekcji i samych polowań. Mimo to, w większych miastach Europy każdego dnia spotykało się jeszcze całkiem sporo wysportowanych czy nawet ewidentnie urodziwych osobników. Zwłaszcza tych po trzydziestce.

Vincent Schmidt był właśnie jednym z nich.

Przebywając w przestrzeni publicznej musiał więc uważać podwójnie i pamiętać zawsze o masce oraz wypełniaczach, którymi oszukiwano systemy rozpoznawania twarzy.

Wprawdzie do perfekcji opanował kilka tików mających sugerować pewne zaburzenia układu nerwowego, nauczył się także chodzić w specjalnie spreparowanych, jednostronnie podwyższonych butach, aby trochę kuleć, jednak jego atletyczna sylwetka, symetria ciała oraz idealne męskie proporcje niebezpiecznie przyciągały uwagę.

Tutaj, na ruchliwej, ciasno zabudowanej ulicy musiał dodatkowo pilnować się z jeszcze czymś innym.

Prymitywnym oprychom, takim jak Mengele daleko było do HH, okrytych ponurą sławą Homo Hybrydus. Taki sprawniak jak on mógł bez problemu uciec z widelca Łowcom skór, Viscelarzom, Mengele czy nawet Matrixom. Ale nie cyborgom, jakimi byli de facto HH.

Przez całą młodość Vince trenował sporty walki, miał też świetne uwarunkowania genetyczne. Suma umiejętności, zdolność antycypacji i niezwykły instynkt kilkakrotnie uratowały mu już życie. Raz zdarzyło mu się załatwić pięciu rosłych Mengele, którzy próbowali złapać go w sieć. Całość nie trwała nawet dwóch minut. Z otwartymi złamaniami piszczeli i wybitymi oczami nie byli w stanie uciec, a zanim dotarły posiłki, tłum zlinczował znienawidzonych hycli.

Ich wypatroszone przez Viscelarzy ciała wisiały w owej sieci jeszcze przez parę tygodni pod jednym z mostów. Jako trofeum. Ale i ku przestrodze. Kiedy odór stał się nieznośny i wnerwił bezdomnych, odcięli sieć i rzucili ścierwo szczurom. W zdemolowanych i pełnych trupów miastach, takich jak Berlin, roiło się od tych gryzoni. Było ich podobno więcej, niż mieszkańców. Co jakiś czas wybuchały epidemie przenoszonych przez nie chorób.

Vinca martwiły teraz jednak nie szczury, nie Mengele, ani nawet Matrixy, tylko największe ówczesne zagrożenie dla członków Ruchu Oporu. Było to coś, z czym skutecznie walczyć dotąd się nie udawało, zaawansowana technika Najsów. Sztuczna inteligencja i technologie, którymi dysponowali Ładni coraz bardziej dawały się we znaki wszystkim aktywnym Uglom.

Najgorszą sławą cieszyło się właśnie scation.

Nazwa ta była obiegowym skrótem, oznaczającym neuro-scanning-station, mobilne urządzenie do ich infiltrowania.

Wtajemniczeni wystrzegali się spotkań z tym koszmarnym wynalazkiem i zawsze starali przed nim nawzajem ostrzegać.

Był to rodzaj czytnika myśli, połączony z analizatorami asocjacyjnymi, które w przeciągu kilkunastu sekund wysyłały pełne expose osoby wraz z tak zwaną mapą personalną i anticipation, czyli jej kontaktami, siatką powiązań i prawdopodobnymi zamierzeniami do Centrali.

Stacje te identyfikowały tożsamość na podstawie tęczówki oka. Przenikały każde okulary, szkła kontaktowe, nakładki, gogle i wszelkie inne wymyślne zabezpieczenia, jakich powszechnie używano i które były jeszcze dozwolone. Taka przynajmniej była wersja oficjalna. Nieoficjalnie mówiło się, że berlińscy Homo Hybrydus od jakiegoś czasu dysponują urządzeniami najnowszej generacji, z detektorami biowibracji i neuroskanerami 40M.

W przypadku Vincenta ryzyko było ogromne.

Trafienie go z zaskoczki na „niewłaściwych myślach” oznaczać mogło utylizację, a przynajmniej zniknięcie nie tylko jego, ale i wielu innych ludzi. W tym kilkunastu najbardziej oddanych sprawie, działających w konspiracji i zaprawionych w bojach Ugli.

Niby odbywano specjalne szkolenia z tak zwanej mentalnej konspiry, niby wszyscy członkowie Ruchu Oporu musieli zaliczać testy z psychokamuflażu, ale technologie używane przez Ładnych rozwijały się szybko i nawet najlepsze sekcje informatyczne Brzydkich nigdy nie były do końca pewne, czym aktualnie dysponują HH.

Vince kilkakrotnie na własne oczy widział, jak działały owe scation. Człowiek złapany na „złych myślach” zostawał trafiony w głowę niewielką wiązką elektromagnetyczną i jego porażony układ nerwowy natychmiast odmawiał posłuszeństwa. Nieszczęśnik taki nie był w stanie samodzielnie się poruszać, nie wspominając o jakiejkolwiek ucieczce.

Patrol HH zabierał sparaliżowaną „roślinę” prosto z ulicy do pewnej uroczej kliniki, w której analitycy THIA dokonywali szczegółowej wiwisekcji.

Przy technikach operacyjnych Trance Human Intelligence Agency nawet największe mózgi dawnej Łubianki czy siejący grozę specjaliści CIA od przesłuchań wydawali się naiwnymi przyjemniaczkami. Nie dysponowali oni bowiem choćby nawet jednym procentem obecnych technologii służących do wyciągania zeznań.

Scation nie dawało się w żaden systemowy sposób ani zneutralizować, ani oszukać. Pracowano wprawdzie nad tym, jednak póki co, Ugle zdane były na swój własny system ostrzegania, archaiczny i ryzykowny.

Członkom Ruchu Oporu wolno było używać wyłącznie neutralnych haseł i to tylko w ściśle określonych sytuacjach.

Na szczęście dla nich urządzenia tego używano jeszcze stosunkowo rzadko. Oddziały chroniące Najsów koncentrowały się na co dzień na innych zadaniach. W Berlinie rzeczywiście miały co robić. Zagrożeń systemu przybywało.

Wciąż eskalowała wojna dżihadystów z etnicznymi Europejczykami, kartele „Hello Africa” przejmowały kolejne gałęzie gospodarki, do tego w powietrzu znowu wisiała społeczna rewolta.

Grupy trzymające władzę oczekiwały od Homo Hybrydus przede wszystkim skutecznej ochrony swoich rodzin i interesów. To był absolutny priorytet.

Bieżącą inwigilacją Ugli i zwalczaniem niezintegrowanych zajmowały się głównie Matrixy oraz zwykła bezpieka.

Intuicja wyraźnie podpowiadała Vincentowi, że Rudy ostrzegał go przed scation. Zgodnie z instrukcją natychmiast skierował swoje procesy myślowe na neutralny temat i jak najintensywniej próbował wizualizować go w myślach.

Rozdział 1
Narodziny ochlokracji

Było gorące lipcowe popołudnie dwa tysiące pięćdziesiątego pierwszego roku.

Mimo potwornej duchoty większość osób nosiła zakrywające dolną część twarzy i nos niewielkie maski ze specjalnym filtrem. Tylko takie były legalne i tylko takich wolno było Uglom używać.

Kto próbował kozaczyć i ryzykował noszenie smartgogli lub większych masek, prędzej czy później ściągał na siebie kłopoty.

Mimo to, zwłaszcza w weekendy, niektórzy łamali przepisy i paradowali w niedozwolonym sprzęcie. Strach przed zarażeniem się lub kolejnym skażeniem chemicznym był wszechobecny. Dżihadyści preferowali ataki właśnie w weekendy, gdy na ulicach panował wzmożony ruch. Poza skrajną patologią i świrami podczas Laby maski nosili prawie wszyscy.

Jak w każdą sobotę, trwały migracje ludności związane z dwudziestoczterogodzinnym zawieszeniem broni i przerwaniem walk.

W każdą sobotę, punktualnie o 12.00 władze znosiły na jedną dobę niektóre regulacje dotyczące swobodnego przemieszczania się pomiędzy dystryktami.

Wszystkie berlińskie Ugle, a więc prawie milion zamieszkujących to miasto Neochristów, ponad dwa razy tyle muzułmanów, pół miliona nazioli oraz trzysta tysięcy czarnych wykorzystywali ten dzień na odwiedziny i spotkania.

Jednak z Laby, jak nazywano czasową możliwość podróżowania, najbardziej cieszyli się zwyczajni brzydcy ludzie, cywilne Ugle. Nie walczący ze sobą bojownicy zwaśnionych stron, ale ich rodziny; żony, dzieci, starszyzna.

Najsów w mieście wtedy już praktycznie nie było.

Wyjeżdżali na Kurzurlaub lub spędzali weekend na obrzeżach aglomeracji, w swoich izolowanych, hermetycznych dzielnicach. Większość Najsów wyjeżdżała jeszcze w piątek i wracała dopiero w poniedziałek rano, gdy na ulicach ponownie panowali Homo Hybrydus.

Oficjalnie były to siły niby federalne, w rzeczywistości stanowiły prywatne armie bogatych. HH pełniły jednocześnie funkcję interwencyjnych oddziałów szturmowych przeznaczonych do ochrony mienia publicznego i tłumienia zamieszek. W weekendy byli w centrum niemal niewidoczni, operacje na mieście przeprowadzali jedynie z rzadka.

Zagrożenie z ich strony teoretycznie powinno być więc teraz mniejsze. Vincent wolał być jednak ostrożny.

Pomny ostrzeżenia przykucnął pod pretekstem poprawienia buta, zmienił kierunek o dziewięćdziesiąt stopni i ruszył nieśpiesznie w boczną ulicę.

Starał się unikać gwałtownych manewrów. Wiedział aż za dobrze, czym to grozi. Przyczajone na drzewach, krzakach oraz ścianach budynków gekodrony natychmiast wyłapywały każdy taki ruch i rozpoczynały obserwację indywidualną, co mogłoby się dla niego nieciekawie skończyć.

Wmieszał się w grupkę dryniących tanie bolibrzuchy patoli, którzy stali przy jakieś bramie i dyskretnie próbował rozeznać sytuację. Już po chwili wiedział dokładnie co się stało i przed czym próbował ostrzec go Rudy. Około sto pięćdziesiąt metrów dalej faktycznie stała scation.

Menele z uciechą komentowali zdarzenie sprzed kilku chwil.

Z ich relacji wynikało, że trafiony wiązką musiał zostać ktoś o końskim zdrowiu. Podobno udało mu się nawet wyrwać i przebiec jeszcze spory kawałek, zanim znowu dopadł go patrol.

Vince podziękował w myślach Rudemu i już miał ruszyć dalej, gdy nagle jeden z żuli wskazał ręką na unoszący się dym.

Coś musiało znowu wydarzyć się na BR4V.

Tam właśnie zmierzał Vincent. Miał umówione spotkanie z kimś, kto dysponował bezcenną dla niego informacją.

W obliczu sytuacji zdecydował się jednak zawrócić.

Uznał, że dwa sygnały ostrzegawcze, jakie otrzymał przed chwilą od życia wystarczą. Intuicja podpowiadała mu, że trzeciego ostrzeżenia nie będzie.

Spotkanie musi jakoś przełożyć, do stracenia było zbyt wiele. BR4V jest chwilowo spalone, w każdym momencie mógł zacząć się kocioł. Wzbierał tam coraz większy tłum i niemal wszyscy kierowali wzrok w kierunku barykady przy dawnym Potsdamer Platz.

Przed wojną było to jedno z najbardziej reprezentacyjnych i ruchliwych miejsc w Berlinie. Jednak po zaciekłych bitwach o centrum z połowy lat trzydziestych okolica ta stała się bardzo niebezpieczna. Była areną krwawych walk pomiędzy „Bojownikami Prawdy”, jak samych siebie nazywali islamscy fanatycy religijni, a „Neandertalami”, jak pogardliwie określano białych, rdzennych mieszkańców Europy.

Wcześniej, w drugiej połowie lat dwudziestych, podczas wywołanej przez neonazistów wojny domowej wielokrotnie dochodziło tam też do walk bratobójczych, etnicznych Niemców z etnicznymi Niemcami.

Znowu Niemiec zabijał Niemca.

Stało się to w kraju, który jak żaden inny w świecie dbał o historyczną edukację i czynił wszystko, aby nazistowska zmora nigdy się tam już nie powtórzyła.

Żadne inne państwo nie zrobiło tyle, aby upamiętnić niewyobrażalne tragedie obu wojen światowych, żadne inne nie ostrzegało tak konsekwentnie kolejnych generacji przed brunatną zarazą, przed ponownym otumanieniem społeczeństw chwytliwymi hasłami i starymi śpiewkami nacjonalistycznych skurwysynów.

Był to naród, który uczciwie odpokutował za grzechy swoich rodziców i dziadków. Naród, który mógł się chyba także poszczycić największym odsetkiem nieprzejednanych wrogów nacjonalistycznej ideologii.

I mimo to ponownie musiał się z nią niestety zmierzyć. Naziolom znowu udało się podpalić ten kraj.

Podobnie działo się wówczas zresztą w całej niemal Europie.

Udający zatroskanych patriotów mniej lub bardziej zakamuflowani neonaziści omamiali społeczeństwa, z wyrachowaniem pogrywając populistycznymi hasłami.

Demokracja parlamentarna zmieniła się w ochlokrację.

Hołota decydowała o losach kolejnych państw. A tak naprawdę całego kontynentu.

Dwa i pół tysiąca lat po narodzinach Demokracji Ateńskiej zachodnia kultura polityczna, beztroska tolerancja i egalitaryzm doprowadziły Europę do punktu krytycznego.

Strach było w tamtych latach powiedzieć publicznie coś politycznie niepoprawnego, nie mówiąc już o zrobieniu. Natychmiast zaczynał się niewyobrażalny skowyt różnych „wrażliwych społecznie” organizacji pozarządowych, stowarzyszeń czy instytucji. Często nawet parlamentarnej opozycji.

Gdy islamscy terroryści przez trzy dekady obecnego wieku mordowali Europejczyków w ich własnym domu, rządy Francji, Belgii czy Niemiec zamiast od początku przystąpić do kontrakcji, do rzeczywistej obrony własnych obywateli, wysyłały sobie kondolencyjne noty i wyrazy poparcia dla pogrążonych w smutku rodzin ofiar…

Z uporem maniaka wygłaszano zabawne apele o zaprzestanie aktów terroru.

Mieszkańcy atakowanych krajów, zamiast bronić się i już wtedy solidarnie przeciwstawić bandytom, kłócili się tylko nieustannie między sobą i jeszcze nawzajem oskarżali.

Różnej maści naiwniacy organizowali marsze przeciwko przemocy, trzymali się za rączki, nawoływali do tolerancji, zapalali znicze i malowali na ulicach kolorowe kwiatki.

Wywołując tym samym swoją biernością, brakiem jakiejkolwiek zdecydowanej reakcji olbrzymie zdziwienie i uciechę wśród samych dżihadystów.

Ale zdrowy ubaw mieli nie tylko zalewający wówczas kontynent, stylizujący się często na wojennych uchodźców przyszli „Bojownicy Prawdy” i członkowie gangów.

Pogarda i nienawiść znacznej części pozostałych muzułmańskich mieszkańców Europy w stosunku do jej rdzennych obywateli z roku na rok również stawała się coraz większa. Publicznie śmiano im się w twarz.

Rządzące partie bały się jakichkolwiek zdecydowanych rozwiązań. Unikano radykalnych działań, które w tamtym czasie były nie tylko pilnie wskazane, ale wręcz konieczne. Blokowano wszelkie zdroworozsądkowe inicjatywy.

Rosnące systematycznie w siłę oszalałe stado „obrońców ludzkiej godności” czy też różnej maści „humaniści” natychmiast wywoływali medialną histerię. Tak zwana poprawność polityczna nie pozwalała na jakiekolwiek kontrowersyjne moralnie decyzje. Nawet takie, które podpowiadał instynkt samozachowawczy.

Zamiast tego rządy zaatakowanych krajów miesiącami szukały humanitarnych rozwiązań problemu uchodźców.

Wykorzystali to natychmiast prawicowi populiści.

Lepszego prezentu od rządzących dostać nie mogli. Islamska nawałnica, do której dopuszczono, dała im dziesiątki milionów nowych wyborców. Nie miliony, dziesiątki milionów…

Jednak to nie koniec nieszczęść, które zgromadziły się nad ówczesną Europą.

Jakby mało było tego, co wyprawiali tam ośmieleni indolencją władz dżihadyści oraz naziole, czynne prawa wyborcze nadal posiadał każdy pełnoletni obywatel Unii Europejskiej. Niezależnie od zawartości swojej głowy.

I to pomimo, iż od dłuższego czasu wiadomo było jaki procent poszczególnych społeczeństw stanowią różnego rodzaju przygłupy i oszołomy.

Dwa i pół tysiąca lat po starożytnych Atenach, które demokrację wymyśliły, ale gdzie prawo głosu, prawo decydowania o najważniejszych dla państwa sprawach mieli tylko określeni, godni zaufania i rozsądni jego mężowie, współczesna Europa demokrację tę wypaczyła i ośmieszyła. Przyznając równe prawo głosu wszystkim jak leci. Dosłownie byle komu, w tym milionom kompletnych kretynów.

Każdy jeden dorosły miał więc prawo głosować i wyborczy głos każdego jednego obywatela liczył się tak samo.

Głos mądrego był tyle samo wart co głos głupiego, głos rozsądnego co głos wariata, głos odpowiedzialnego co głos podżegacza.

Zamiast intelektualnej elity, zamiast ludzi mądrych, doświadczonych i rozsądnych do urn nadal dopuszczano miliony głupków. Kilkadziesiąt milionów europejskich prymitywów ochoczo ruszyło do wyborczych lokali i w demokratyczny, najzupełniej legalny sposób zniweczyło pracę czterech pokoleń.

Umożliwiało to, tak w Niemczech, jak i w reszcie Europy idiotyczne prawo wyborcze. Prawo dopuszczające do głosowania najgorszy chłam, intelektualne karły i moralne szumowiny na równych prawach z ludźmi myślącymi i zacnymi.

O losach Niemiec w równym stopniu decydował pracujący na dwóch etatach profesor uniwersytetu z Hamburga, jak i leniwy, zapijaczony menel po Hauptschule z zapyziałej saksońskiej pipidówy. Lump, który całe swoje życie przebimbał na zasiłkach i znał się jedynie na tanich piwach. Leser, który nigdy nie zhańbił się uczciwą pracą, za to gębę wypchaną miał hasełkami Pegidy.

O przyszłości Polski w identyczny sposób miał prawo rozstrzygać sędziwy lekarz ateista z Sopotu, co durny jak but trzydziestoletni parafianin z Raszyna, który o świecie wiedział tylko to, co usłyszał od swojego proboszcza i w „Radiu Maryja”. Czyli skończony tuman, kompletny baran. Kwintesencja polskiego parafialnego głupka.

Ten pierwszy kraj przekonał się, do czego doprowadzić może przyzwolenie na udział w wyborach parlamentarnych każdego pełnoletniego obywatela w roku 2025, ten drugi znacznie wcześniej, bo już w roku 2015.

Oba kraje ucierpiały z tego powodu wiele, choć oczywiście trwająca do dziś tragedia Niemiec jest nieporównywalna z kilkuletnim zaledwie dramatem Polski.

W każdym niemal europejskim państwie powtarzał się jota w jotę ten sam scenariusz.

Populistyczna skrajna prawica mamiła społeczeństwo „nowym wspaniałym światem”, obiecywała rozliczenia elit, czystki, sprawiedliwość socjalną, nowe porządki i godne życie.

Obiecała niestworzone rzeczy, jakieś gruszki na wierzbie, jakieś ekonomiczne fikcje, tysiące nowych miejsc pracy, tanie mieszkania i gospodarczą prosperitę.

Zapychała szarym ludziom kity i „mądrości” rodem spod baru piwnego, niczym jesienią 2016 roku niezapomniany „Pinokio”, pomarańczowy kłamczuch w USA.

Obiecała, że tych się złapie za ryj, tamtych się zamknie, tych nie wpuści, tamtych wywali, że mieszkania i praca znowu będą tylko dla swoich, a nie dla chcących czy zaradnych.

Że biedni się wzbogacą, że odbuduje się klasa średnia i że znowu będzie fajnie jak kiedyś.

Że uratują narodowy przemysł, że kopalnie, huty, fabryki i stocznie znowu będą kwitnąć, że „odzyskają” banki, media oraz pogonią rzekomych złodziei. Do znudzenia powtarzała dokładnie to, co ciemni ludzie zawsze chcą usłyszeć.

O tym, że stocznie zbankrutowały, bo nikt już nie chciał kupować ich niedorzecznie drogich lub zacofanych technologicznie statków, o tym, że to nie żadni obcy biznesmeni, tylko ich własne anachroniczne, nierentowne sektory gospodarki od lat okradają i dziurawią budżet, że kosztem ochrony zdrowia i edukacji w ten wór bez dna trzeba ładować miliardy rocznie, o tym, że banki na ogół są międzynarodowe, bo kapitał nie ma paszportu, że „złodziejami” nie są żadni „oni”, tylko my, my sami, nasi właśni oszuści i aferzyści oraz górnicy, hutnicy, a wkrótce następne setki tysięcy pracowników fizycznych, i nie tylko zresztą fizycznych kolejnych przestarzałych branż, o tym populiści milczeli.

Te smutne prawdy oznajmiać społeczeństwu musiały partie rządzące. Te znienawidzone elity. I lewactwo, jak nazywano przeciwieństwo hołoty.

Przywódcy nacjonalistów, jak zresztą wszyscy populiści, mieli wtedy proste recepty na wszelkie skomplikowane problemy, z którymi borykała się Europa i świat.

Banalnie łatwe odpowiedzi na wszystkie trudne pytania. To załatwimy tak, tamto siak, tu się ciachnie, tam się stuknie i znowu będzie piknie.

Fajnie się tego słuchało, naprawdę z przyjemnością słuchało się wtedy tych różnych Trumpów, Wildersów czy Le Pen.

Wielu, nawet wydawałoby się rozsądnych z pozoru ludzi skrycie im kibicowało. Że wreszcie nastąpi jakaś zmiana, że w końcu ktoś zrobi porządki, że dużo się zmieni, że może znowu będzie git. A w najgorszym razie przynajmniej ciekawie…

Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Omamione bajeczkami nacjonalistów tłumy milionami ruszyły do urn. W kilku krajach populiści wygrali od razu. W innych w ostatniej chwili górę wziął rozsądek i pod koniec drugiej dekady jeszcze nieznacznie przegrali.

Tradycyjne partie dostały wtedy jednak od wyborców żółtą kartkę i wyraźne ostrzeżenie. Dano im ostatnią szansę, warunkowy mandat do sprawowania władzy. Nie skorzystano z niej.

W latach dwudziestych miarka się przebrała.

Cierpliwość została wyczerpana i ludzie powiedzieli dość. Motłoch ponownie dostał szansę na wyborcze zwycięstwo i tym razem już jej nie zmarnował. Hołota zdominowała Europę.

Nastały ponure lata ochlokracji.

W pierwszym podejściu neonazistom przejęcie samodzielnej władzy jeszcze się nie udało, mocno zaznaczyli za to swoją obecność na politycznej scenie kilkunastu krajów.

W drugim podejściu jednakże także i tam osiągnęli swój cel. W demokratyczny, najzupełniej legalny sposób wygrali wybory w całej prawie „Starej Unii”. Trzecia dekada obecnego wieku należała na koniec bezapelacyjnie do nich.

Prawie sto lat po swoich poprzednikach, hitlerowskich ludobójcach brunatna zaraza znowu triumfowała i znowu zatruwała ludzkie mózgi.

Od połowy lat dwudziestych naziole przejmowały dyktatorskie rządy w kolejnych krajach i z miejsca zaczynały swoje porządki. Wyniesione przez tłuszczę do władzy populistyczne oszołomy dobijały od środka zarówno Unię Europejską, jak i NATO. Bezwzględnie i cynicznie katrupiły własną rodzicielkę, staruszkę Europę.

Najdłuższy w historii tego kontynentu okres pokoju dobiegał końca. Osiemdziesiąt lat współpracy i dobrobytu, który Europejczycy zawdzięczali powstaniu Unii Europejskiej i konsekwentnemu trzymaniu nacjonalistów za pysk, kończyło się.

Znowu władzę przejmowali „patrioci” i „środowiska narodowe”.

Znowu zakute łby strażników „tradycyjnych wartości”, tych wielbicieli wiecznie skłóconych i atakujących nawzajem „dumnych państw narodowych”, uniosły się wysoko w górę.

I jak zawsze w przypadku władzy nacjonalistów i „patriotów”, wojna w Europie była już tylko kwestią czasu.

Część z nich zresztą już sporo wcześniej wymachiwała siekierą.

Bruksela latami płaciła tłuste apanaże różnym nędznym judaszom, którzy z uśmieszkiem ciągnęli z niej kasę, aby za nią swoją karmicielkę niszczyć. Nikt się tymi szujami nie zajął, niektórzy siedzieli na unijnych etatach po kilka kadencji, jak Farage czy Le Pen. Zamiast gnić w więzieniach za dywersję i sianie nienawiści, robili w mediach za gwiazdy.

Wszędzie, gdzie do władzy doszła brunatna zaraza, od stylizujących się na patriotów ultrakonserwatystów, przez klasycznych narodowców, aż po jawnych neonazi, wszędzie tam w krótkim czasie zaczynała kuleć gospodarka i wybuchały wojny domowe. Francuzi zabijali Francuzów, Szwedzi Szwedów, Niemcy Niemców.

Po siedmiu dekadach przyjaźni, pokoju i współpracy Europą zawładnął kolejny nacjonalistyczny obłęd i terror motłochu.

Stało się to nie drogą przemocy, jak podczas rewolucji we Francji czy w Rosji, tylko na drodze demokratycznych wyborów.

Europejczycy sami sobie zgotowali ten los. Zgotowali, oddając władzę nacjonalistom.

A wcześniej dając prawo decydowania na równych prawach o tak poważnej sprawie, jak przyszłość Europy stu milionom ignorantów. W tym kilkunastu milionom kompletnych kretynów. To ich głosy zadecydowały, to oni wynieśli nacjonalistów do władzy.

Wszystko co wydarzyło się później na skutek owej haniebnej dekady ochlokracji, rządów oszalałych populistów i powstałej w ich konsekwencji ekonomiczno-cywilizacyjnej „czarnej dziury”, to wyłącznie ich zasługa.

Wojny domowe, kryzys gospodarczy, zapaść polityczna, niezwykła brutalizacja życia, fala bankructw, grupowych zwolnień, wrogich przejęć, ucieczka kapitału, a w końcu upadek połowy kontynentu i oddanie niemal bez walki dużej jego części w chciwe łapska wojującego islamu- wszystko to Europa zawdzięczała nacjonalistom.

Nie kanclerz Merkel, nie żadnej „Brukseli”, nie rzekomym lewakom. Zawdzięczała właśnie im, prawicowym nacjonalistom. Tym zatroskanym samozwańczym patriotom, tym wyrachowanym kłamcom i krzykaczom od: „odbudujemy państwa narodowe, przywrócimy porządek i godność”, „America first”, „GB first”, „make USA great again”, „make United Kingdom great again”.

Zawdzięczała tej właśnie brunatnej prawicy, która wcześniej tak pięknie przemawiała, na wszystko miała recepty i gotowe rozwiązania. Tej, która na taką skalę omamiła hołotę i która prostemu ludowi obiecywała „nowy wspaniały świat”.

Tymczasem faszyzm, zamiast obiecanego raju, po raz kolejny przyniósł Europie katastrofę.

Ani nauczki wyniesione z obu poprzednich konfliktów światowych wywołanych przez takich samych europejskich narodowców, ani kuriozalna wojna domowa w Jugosławii z końca dwudziestego wieku, gdzie na oczach i tuż pod nosem cywilizowanego świata wyrzynały się ogarnięte nacjonalistycznym amokiem wsie i miasteczka, gdzie szczuci przeciwko sobie przez lokalnych „patriotów” mordowali się nawzajem nawet pokojowo mieszkający od wielu pokoleń obok siebie sąsiedzi, niczego Europy to nie nauczyło.

Brunatne robactwo ponownie doszło tam do władzy i po raz kolejny sprowadziło na nią lawinę nieszczęść.

Przez niemal połowę trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku lała się tam krew i narastał wewnętrzny chaos.

Europejskie narody mordowały się w bratobójczych walkach, kwitnące niegdyś gospodarki popadały w głębokie kryzysy lub, jak w przypadku Szwecji, w ruinę.

Podzielone, skłócone i szczute przez nacjonalistów społeczeństwa skoczyły sobie do gardeł. Chrześcijańskie podobno w większości społeczeństwa wyrzynały się same.

Ku wielkiej uciesze imamów i szejków kierujących operacją „IE”.

To, co było straszną tragedią Europy, bardzo uradowało bowiem ludzi, którzy od dawna na ten moment czekali.

Ostatni ich atak z końca siedemnastego wieku zakończył się wprawdzie już pod Wiedniem, lecz sytuacja była dla nich wówczas dalece trudniejsza.

Tym razem wiele krajów podane zostało im niemal na tacy. Destrukcja instytucjonalna, wojny domowe oraz wielopłaszczyznowy kryzys ekonomiczny, które przyniosły Europie rządy nacjonalistów, uczyniły ją bezbronną wobec zagrożeń zewnętrznych.

Klęska koncepcji Unii Europejskiej „bez granic” i postępujący rozkład NATO ucieszyły jednak nie tylko sunnicki świat arabski.

Zadowolenia nie kryła także Rosja.

Jej rola w hybrydowej wojnie poprzedzającej przejęcie władzy w Europie przez narodowców była więcej niż znacząca. Maksymalne osłabienie NATO, ale także dezintegracja samej Unii leżały w bezpośrednim interesie Rosji.

Rządzącemu wówczas tym krajem od prawie dwóch dekad Putinowi wybornie udało się rozegrać tamte partie.

Nie dość, że na dobrych kilka lat przesunął epicentra ataków dżihadystów na Bliski Wschód, do Afryki oraz do państw „Starej Unii” właśnie, czyli dość daleko od swoich granic, to po drodze trafili mu się Orban, Kaczyński, Trump, a potem jak by tego było jeszcze mało, rządy kolejnych „Dyzmów”. Najbardziej ekipę Putina cieszyły właśnie wydarzenia w USA i Europie.

Przez pewien czas Rosja znowu mogła robić praktycznie co tylko chciała i gdzie tylko chciała. Uważać musiała przy tym jedynie, aby nie naruszyć interesów jedynego wówczas globalnego mocarstwa będącego na krzywej wznoszącej, coraz śmielej rozpychających się Chin.

Błogie szczęście Kremla nie trwało jednak wiecznie.

Narastające od wielu lat problemy gospodarcze, bezpardonowa walka o władzę i wpływy, ruchy separatystyczne, samowola lokalnych oligarchów, a także ciągle eskalujące napięcia wewnętrzne na początku piątej dekady doprowadziły Rosję do najtrudniejszej sytuacji, w jakiej znalazła się od stu lat, od czerwca 1941 roku.

Misterne plany Putina i jego następców spaliły ostatecznie na panewce. Ciągłe dolewanie oliwy do ognia nie opłaciło się. Ogień buchnął zbyt wysokim płomieniem i dotarł również do Rosji.

Idąca od Kaukazu po Kirgistan islamska pożoga rozlewała się od południa na kraj. Byłe imperium sowieckie najpierw zatrzęsło się w posadach, a potem z hukiem runęło rozpadając na kilka kolejnych kawałków. Europa zmieniła się nie do poznania. Taki los zgotowali jej nacjonaliści.

Z większych państw jedynie Polakom udało się, zanim nie doszło do najgorszego, uporać z prowadząca ich kraj ku samozagładzie kato-narodową pseudo prawicą.

Z dokładnie tą samą władzą, której najpierw udzielono tak dużego społecznego poparcia.

Rozdział 2
Polak Polakowi Polakiem…

Zaledwie kilka lat wcześniej sterowana przez Kościół katolicki ogłupiała ciemna masa, różnej maści prymitywy, szuje, męty, głupki i naiwniaki podczas pamiętnych wyborów w 2015 roku wykorzystały zniechęcenie i bierność myślącej części społeczeństwa i znokautowały polityczną konkurencję.

„Prawo i Sprawiedliwość”, partia, którą Kościół wyznaczył do reprezentowania swoich interesów, osiągnęła taką przewagę, że mogła robić w parlamencie co tylko chciała. I robiła.

Rozpoczął się kilkuletni dramat Polski.

W krótkim czasie pisowskie wolactwo zawłaszczyło kraj, zamieniając go w orwellowski „Folwark zwierzęcy”.

W państwie tym w latach 2015—2020 trwał tragikomiczny spektakl, przedziwna mieszanina nieudolnej PiS-dyktatury pomieszanej z bananową republiką. A wszystko to zarządzane z tylnego siedzenia przez obłąkanego watażkę.

Ośmieszano i skłócano Polskę zarówno wewnętrznie, jak i na arenie międzynarodowej. Kraj dezintegrował się i rozpadał od środka. Po raz kolejny prowokowano i opluwano sąsiadów. Znowu szczuto przeciw Rosji i Niemcom.

Znowu, jak za prezydentury Lecha Kaczyńskiego Polska zamieniała się w agresywnego pijanego konusa zaczepiającego ludzi pod dyskoteką. Znowu cherlawy karakan rzucał się, awanturował i obrażał rosłych bramkarzy…

Jednocześnie szczuto przeciwko pompującej w Polskę miliardy Unii Europejskiej.

Znowu zaczynał się jakże charakterystyczny dla tego narodu samobójczy chocholi taniec. Po raz kolejny w historii. Po raz kolejny sprowadzony na ten kraj przez Kościół katolicki i „narodowców”.

Siebiesław Kłamczyński, zwany Waranem z Żolyborza, oraz jego osobisty „Minister wojny z Rosją”, niejaki Don Antonio Mącirewicz alias Rasputin, prowadzili naród ku nieuchronnej wojnie domowej. Podzielone na dwa obozy społeczeństwo wewnętrznie kipiało.

Wzajemna nienawiść rosła z miesiąca na miesiąc.

Niczym przysłowiowy odrażający waran z Komodo zarażał Kłamczyński swoją jadowitą, trującą śliną kolejne tysiące Polaków. Zarażał nienawiścią, nietolerancją i perfidnym kłamstwem.

Tym, z czego był znany i w czym był rzeczywiście niedoścignionym mistrzem. Tylko to tak naprawdę człowiek ten potrafił; jątrzyć, skłócać, intrygować, kłamać, burzyć, siać wokół nienawiść i destrukcję.

Czyje, poza Kościołem katolickim, interesy reprezentowali tak naprawdę bracia „Ka” i towarzysz Szmacierewicz nie wyjaśniło się ostatecznie do dzisiaj. Ich działania wskazywałyby niby jasno, że byli agentami Moskwy. Prawie wszystko, co Polsce wyrządzili, było wręcz jakby pisane na zamówienie Putina. Dosłownie jakby na pobożne życzenie Rosji, według jakieś niewidzialnej listy.

Począwszy od „sprzedania” polskiego wywiadu, gdy pisowski „wariat z brzytwą” sypał wrogom Polaków, niczym podczas wojny ONR-owcy na Szucha, poprzez doprowadzenie do paraliżu armii, demolki wyższej kadry oficerskiej, nieustanne osłabianie kraju na arenie międzynarodowej, ośmieszenie i zasmrodzenie polityki zagranicznej, kompromitowanie i dyskredytowanie Polski jako poważnego partnera, kłamstwo smoleńskie i oszalały „taniec na trupach”, poprzez skarykaturyzowanie demokracji, schamienie parlamentu, zbydlęcenie życia politycznego, skłócenie narodu na nieznaną w tym kraju dotąd skalę, dramatyczne podziały wewnętrzne, aż po doprowadzenie do otwartej konfrontacji. Haniebna, niewyobrażalna zdrada stanu, za którą kiedyś była kula w łeb lub stryczek. Natychmiastowa egzekucja zdrajców.

Pamiętne „sprzedanie” przez Mącirewicza polskiego wywiadu nie tylko naraziło wielu Polaków na bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale też i na długie lata podważyło wiarygodność Polski jako poważnego, godnego zaufania kraju. Uczyniło z niej zwykłą gadatliwą uliczną dziwkę, której nic poufnego nie można powiedzieć ani powierzyć.

Ten chory psychicznie człowiek poniewierał wiarygodność Polski wielokrotnie również za drugiej kadencji PiS.

W 2017 roku przetrzymał w deszczu dwie godziny amerykańskich żołnierzy czekających na tego pisowskiego, pożal się boże „Ministranta Obrony Narodowej”, tylko dlatego, że ważniejsza dla niego była obrona „Kakałka” na partyjnym sądzie. Samowolnie „skasował” też polskich żołnierzy z misji w Iraku i Afganistanie, którzy cieszyli się największym szacunkiem i zaufaniem szefostwa NATO.

Kiedy jednak znowu zaczął bawić się tajnymi teczkami, które łyknął za rządów Olszewskiego, kiedy zaczął „komponować” je po raz kolejny, czyli preparować pod konkretną osobę, tym razem już nie pod Wałęsę czy kogoś z opozycji, a pod pisowskiego bądź co bądź kandydata na premiera, miarka się przebrała.

Zarządzający kaczystowskim cyrkiem Kłamczyński ponownie schował kościelnego agenta na jakiś czas do szafy. Dla zmyły, aby po raz kolejny oszukać Polaków.

Za budżetowe środki finansowano partyjną bezpiekę i „oddziały szybkiego reagowania”, zwane żartobliwie… Wojskami Obrony Terytorialnej. Rządzącym łajdakom śniło się, że stworzą dla siebie coś na wzór brunatnych bojówek SA, które w razie niepokojów społecznych błyskawicznie interweniują i siłą przywrócą spokój. Pisowskie „SA” zakończyło się jednak taką samą kompromitacją, jak i wszystkie wcześniejsze pomysły Rasputina.

Czyje interesy reprezentowali ci dwaj dziwni panowie i jak to możliwe, że do tego w ogóle doszło, że tak długo pozostawali bezkarni? Kursowało na ten temat sporo różnych teorii, jednak większość poważnych historyków jest dziś w swoich ocenach zgodna. Niczyje. Wyłącznie Kościoła i swoje własne.

Była to zwykła niepisana zmowa, nieformalny symbiotyczny układ rządzących polityków z hierarchami Kościoła katolickiego, jakich w historii Europy było już wiele. Chodziło o stopniowe zniesienie demokracji, wprowadzenie władzy absolutnej i „zabetonowanie” brunatno-czarnego układu na kilka kadencji.

Kościół katolicki przez ponad tysiąc lat pilnował, aby Polska była krajem głupków, Kłamczyński chciał zaś z Polski zrobić dodatkowo jeszcze kraj „dla głupków”.

Oprócz dramatu wewnętrznego, „Prawo i Sprawiedliwość” chciało ściągnąć na Polskę także dramat zewnętrzny.

Podobnie jak jego brat, także Waran próbował wszelkimi sposobami poróżnić Polskę na arenie międzynarodowej. Zwłaszcza z najważniejszymi dla jej gospodarki i milionów polskich rodzin sąsiadami, z Niemcami i Rosją.

Zaczynał powtarzać się samobójczy scenariusz z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Na niespotykaną wcześniej skalę skłócano Polskę z najważniejszymi sąsiadami i partnerami.

Kaczystowskie oszołomy wygrażały swoją małą piąstką „Moskwie”, „Berlinowi” i „Brukseli” jednocześnie. Groziły także „Teheranowi”, a nawet „Pekinowi”. Jakby kompletnie nie znając realiów gospodarczych, nie mówiąc już o politycznych. Sojuszników znaleziono za to na… Węgrzech…

Pisowskie tumany nie wiedziały z czego żyją setki tysięcy polskich rodzin, nie wiedziały, gdzie pracują miliony Polaków, kto umożliwił tak masową przedsiębiorczość, powstanie tylu firm, firemek, start-up'ów, z czego finansowany jest handel wewnętrzny, budownictwo, czym napędzana jest konsumpcja i eksport. Nie rozumiały, że polska gospodarka działa dzięki zagranicznej kroplówce. Myślały, że te miliardy Euro, setki milionów funtów, franków i koron spływają z księżyca, że Polacy zarabiają je u siebie. A nie w Unii Europejskiej, Szwajcarii czy Norwegii.

Kato-nacjonalistyczny rząd PiS znowu popychał kraj ku zagładzie. Znowu prowokował i opluwał, znowu puszył się, intrygował i jątrzył. Do tego nieustannie cwaniakował i próbował oszukać własnych partnerów w interesach. Partnerów, dzięki którym państwo to tak szybko stanęło na nogi.

Pisowska Polska była jak oszust, który zaraz po rozpoczęciu pracy w nowej firmie nabrał zaliczek, skasował bonusy, pobrał drogie narzędzia, a zaraz potem odechciało mu się roboty.

Była jak knajpiany skurwiel-naciągacz, który nazamawiał najdroższych dań, nażarł się najwięcej ze wszystkich, a na koniec bezczelnie oznajmił kolegom, że nie zapłaci nawet grosza i mogą cmoknąć go w dydka.

Zamiast kontynuować budowę partnerskich relacji i trwałych sojuszy z mocnymi, rząd PiS znowu udawał chojraka i znowu wywijał szabelką.

Pisowska Polska znowu zamieniała się w endeckiego chochoła, w niebezpiecznego dla siebie i otoczenia rozrabiakę-samobójcę, w awanturnika Europy.

W kraj, który znowu najpierw zaczepia, pomawia i prowokuje innych, a potem jak dostaje w końcu w mordę, to bredzi o „godności i honorze”. Po czym znowu dekadami leży na łopatkach, żebra i kwiczy. O swoje nieszczęście oskarżając tradycyjnie wszystkich dookoła, tylko nie siebie.

Pisowskie kanalie śmiały łgać o polskiej „pedagogice wstydu”…

Wyważone, adekwatne do faktów stanowiska poprzednich rządów zastąpiły swoją własną doktryną, „pedagogiką buty i kłamstwa”.

Gdyby naród się nagle nie przebudził, kaczystowska banda wmówiłaby niedługo swojemu ogłupionemu już prawie do reszty „suwerenowi”, że Polacy sami się wyzwolili, że hitlerowców pokonali nie Stalin i Alianci, tylko… „żołnierze wyklęci”. Tak tak, zgadza się, ci sami „żołnierze wyklęci”… Te pisowskie „bohatery”, które zamiast okupanta mordowały i rabowały Polaków.

Kaczystowska „pedagogika buty i kłamstwa” obejmowała jednakże nie tylko systemowe fałszowanie historii, ogłupianie młodzieży i robienie z Polski pośmiewiska świata.

Polegała nie tylko na publicznym praniu brudów, wiecznym sraniu sobie na łeb i robieniu wszędzie wrogów. Doktryna ta obejmowała również żenujące wręcz samochwalstwo, irytującą i nachalną propagandę sukcesu. Wyjątkowo przy tym nieudolną, prymitywną i bezczelną.

Donald Tusk, jedyny poważny i poważany polski polityk zachowując się wprawdzie niezbyt szarmancko wobec unijnych partnerów, za to mądrze i konsekwentnie broniąc polskiego interesu, podczas szczytu uchodźczego w 2015 roku wywalczył relokację do Polski jedynie symbolicznej ilości uchodźców. Dosłownie symbolicznej garstki, w stosunku do tego ile przyjmowały inne unijne kraje podobnej wielkości. I to jeszcze przyjęcia według własnych kryteriów. Chciał obronić Polskę przed migrantami, a jednocześnie utrzymać ją w solidarnej europejskiej rodzinie. Była to mistrzowska zagrywka, dyplomatyczny i negocjacyjny majstersztyk, który pozwalał Polakom nie łamiąc unijnej solidarności ani zasad współpracy na obronę przed zalewem imigrantów.

Kłamcy z PiS uczynili z tego narodową histerię i okłamując w swoim bandyckim stylu społeczeństwo, że oni „nie wpuszczą nikogo” wygrali wybory. Nie minęły trzy lata, a Polska w ilości przyjmowanych imigrantów… wyprzedziła już nawet wyśmiewane Niemcy.

Kłamczyński, który swoim kłamstwem o rzekomym „zalaniu Polski przez islamistów”, jakich chciał jakoby sprowadzić nad Wisłę poprzedni rząd przypieczętował swoje wyborcze zwycięstwo, w ciągu zaledwie trzech lat zrobił z Polski imigracyjny śmietnik.

Tusk wynegocjował dla Polski symboliczne tysiące chrześcijan, PiS zalał Polskę milionami. W tym także islamskimi fundamentalistami. Tak właśnie kaczyści „bronili Polski”, tak „dotrzymywali obietnic”… Można? Można! Wystarczyło tylko bezczelnie łgać.

Państwo, z którego za pierwszych rządów PiS wyjechało za chlebem najwięcej Polaków w dziejach, znowu stawało się etnicznym tyglem. To, co dostało w prezencie od Stalina, a więc najlepsze granice w historii oraz homogeniczne narodowościowo państwo i co później przez 45 lat skutecznie utrzymała PRL, teraz zostało zniszczone w ciągu kilku lat przez pisowskich oszustów.

„Prawo i Sprawiedliwość” ściągało do kraju tysiące obcych dziennie. W jednym tylko roku PiS ściągnął do Polski milion imigrantów- więcej niż liczyły Łódź i Katowice razem wzięte!

Tusk wynegocjował dla Polski symboliczne kilka tysięcy, które zmieściłoby się w jednym katowickim bloku, PiS zalał Polskę milionami! Da się? Da się! Wystarczyło tylko kłamać…

Nagminnie fałszowano lub naciągano wyniki gospodarcze, starannie ukrywając przed społeczeństwem fakty.

Zmarnowano najlepszy w dziejach moment na wyjście z koszmaru węglowego, uwolnienie się wreszcie z samobójczej dla budżetu i samych Polaków archaicznej energetyki opartej na węglu. Mało tego, zamiast węgla polskiego, kupowano …zagraniczny, głównie rosyjski… Da się? Da się!

Realne straty ekonomiczne kraju szły w miliardy miesięcznie, sterta rachunków do zapłacenia przez następny rząd i dorastające pokolenie Polaków rosła jak na drożdżach, puchła dosłownie w oczach. „Titanic” nabierał wody, a pisowskie oszołomy organizowały bal za balem, danymi ekonomicznymi żonglując niczym Mącirewicz teczkami… W wielu spółkach wyhamowywano inwestycje, zdarzało się, że wstrzymywano konieczne modernizacje a nawet bieżące remonty, aby tylko za wszelką cenę wygenerować „księgowy zysk”. Kilkadziesiąt firm załatwiono w ten sposób na amen.

Aby nabrać społeczeństwo na bajkę o „uszczelnianiu podatku VAT”, miesiącami przedłużano procedury lub wstrzymywano przelewy, byle tylko „zgadzały się” cyferki.

Aby skuteczniej ogłupić naród codziennie zasypywano media manipulowanymi danymi ekonomicznymi. Podawanymi tak cwanie, że słuchający tej pic-propagandy turyści mogliby sądzić, że przebywają nie w Polsce, a w Norwegii czy Katarze.

Wystarczyło „obciąć” grudzień, „wywalić” jeden kwartał, albo skomponować dane „pod siebie”, jak wcześniej esbeckie teczki i już robiło się miło, wyniki były „jak trzeba”.

Na informacyjnych paskach publicznej telewizji „niewidzialna ręka” kaczystowskich oszustów wypisywała tak bandyckie oszczerstwa i bzdury, że czasem nawet niektórym wolakom jeżył się na głowie włos.

Pic-telewizja montowała wycinane z kontekstu wypowiedzi, które brzmiały dokładnie odwrotnie, niż w rzeczywistości. Niektórymi pic-klipami pisowskie gnoje z TVP bombardowały widza po kilkadziesiąt razy, aż „do skutku”.

Sam trik był bardzo prosty; wystarczyło wyciąć z kontekstu np. „Polskość to nienormalność… więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością” i zrobić z tego pisowskie:

„Tusk mówi, że Polskość to nienormalność”…

Tak kaczystowskie gluty próbowały robić zdrajcę z jednego z największych polskich patriotów, człowieka szanowanego i podziwianego w świecie, jednego z najrozsądniejszych europejskich polityków obecnego wieku.

Pisowskie łajdaki okłamywały naród przy niemal każdej informacji napływającej z Europy. W prymitywny, kaczystowski sposób manipulowały wypowiedziami, opiniami, komentarzami, a jak się nie udało, to podstawiali pod kamery swoich własnych „ekspertów” — najobrzydliwszych lizusów Kłamczyńskiego, wazeliniarzy z nosami aż brązowymi od kału pana prezesa.

Nota bene takich „ekspertów”, że wstyd wypowiadać ich nazwiska, gazety lub „uczelnie”, które reprezentowali. Ci „miszczowie intelektu” wyśmiani zostaliby nawet na zlocie gamoni, a co dopiero w starciu z gimnazjalistami.

Wybrane kraje inscenizowano w TVPic jako istne pola bitew, jako „Sodomy i Gomory”.

Podczas gdy w rzeczywistości to właśnie Polska była najgorszą mordownią Europy. Noże, siekiery czy maczety szły tam w ruch codziennie, i to nie w rękach żadnych muzułmanów, a swojaków, rodzimych „chrześcijan”. O tym jednak w TVPic cisza.

Ogłupiony kłamliwą propagandą widz publicznej telewizji myślał więc naprawdę, że wszędzie jest Armageddon, a tylko w Polsce porządek i spokój, że wszyscy są głupi i źli, tylko polski rząd mądry i dobry.

Że „żółte kamizelki” protestują przeciwko „Brukseli”, a nie z powodu „rozkoszy kapitalizmu”; absurdalnym cenom mieszkań, paliw, usług, bezrobociu, egzystencjalnym strachom, poczuciu ekonomicznej beznadziei.

Że ludzie w rozwiniętych krajach odsuwają się z obrzydzeniem od katolickiego zakłamania z powodu swojego „zepsucia”, a nie dlatego, że po prostu mądrzeją. Że odchodzą od Świąt Bożego Narodzenia, bo „zwalczają chrześcijańską tradycję”, a nie świąteczne szaleństwo, sztucznie pompowany produkt marketingowy, mający wygenerować maksymalne obroty handlowe. Że bojkotują nie żaden „czas miłości i pojednania”, tylko czas konsumpcyjnego obłędu, stresu, kłótni i wzajemnych pretensji.

O tym, że w tej właśnie „chrześcijańskiej” Polsce, ojczyźnie kościelno-pisowskiej zgnilizny, siedlisku nienawiści i zakłamania ten rzekomy „czas miłości i pojednania”, to okres największych rodzinnych tragedii, dni straszliwych rodzinnych dramatów, awantur, morderstw i pobić, o tym w rządowych mediach ani słowa. I tak ze wszystkim, przez lata, dzień w dzień.

Pic-prezydent, pic-premier, pic-fakty. Nieustanne pic-sukcesy…

W pamiętnym ataku PiS-hołoty na Polskę brał też udział oczywiście Kościół.

Spora część młodzieży oraz gro dorosłych, zwłaszcza tych niezbyt lotnych intelektualnie, była święcie przekonana, że Polacy to „Chrystus narodów”. Że są najlepsi, najodważniejsi, najbardziej honorowi, kryształowi, że wszyscy inni powinni się od nich uczyć, podziwiać, wychwalać, brać ich za przykład. Że Polacy są najmądrzejsi, najpiękniejsi, najzdolniejsi. A wszyscy inni to chuje, dno, badziew. Reszta to sami zdrajcy, frajerzy albo tchórze.

Pisowski „suweren” przestawał odróżniać dzień od nocy, żył szczelnie skloszowany w swoim urojonym, coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości świecie.

Jednocześnie kaczyści zajadle prześladowali wzywającą władzę do opamiętania opozycję, intelektualistów, „wykształciuchów”, osoby myślące i resztę prawdziwych patriotów. Ludzi, którzy rozpaczliwie próbowali zatrzymać tę kaskadę łajdactw i kłamstw. Nie udało się.

„Prawo i Sprawiedliwość” nadal łgało więc w każdej nieomal sprawie. Od samego początku. Okłamywało społeczeństwo w żywe oczy. Największy złodziej hasał po sklepie wydzierając się: „łapać złodzieja”!

Schowany „w szafie” na czas wyborów Mącirewicz zaraz po zwycięstwie mianowany został szefem najbardziej newralgicznego resortu. Mimo iż wcześniej zapewniano Polaków, że tak się nie stanie. Ten trzymający w swoim sejfie tajne teczki na wszystkich „obłędny rycerz” przerobił MON po swojemu, na Ministerstwo Ośmieszania Narodu.

Skitrany dla picu podczas kampanii wyborczej poza pierwszą linię Siebiesław Kłamczyński natychmiast po wygranej ponownie przejął lejce i manipulował swoimi kukłami, w tym „prezydentem” kraju i „szefową rządu” jak szmacianymi lalkami. Takie to było „prawo” i taka „sprawiedliwość”. Krajem rządził poseł nie mający żadnego umocowania prawnego ani na super-premiera, ani na nad-prezydenta. Nie ponoszący formalnie kompletnie żadnej odpowiedzialności za to co wyczyniał.

Ta pisowska szuja autorytarnie rządząca ze swojej „budki suflera” całą Polską mogłaby na przykład kazać wojakom swojego „Ministra wojny z Rosją” napaść na Kaliningrad albo z dnia na dzień zakazać eksportu do Niemiec i w świetle prawa nic nie można byłoby mu zrobić.

Był to zresztą dokładnie ten sam podły człowiek, który już wcześniej okłamał naród, mówiąc, że dopóki jego brat będzie prezydentem, on nie zostanie premierem i dokładnie ten sam, który jeszcze jako senator w 1990 roku tak zaciekle agitował do jak najszybszej prywatyzacji majątku narodowego.

Ten żyjący w swoim hermetycznym matrixie guru ocipiałego wolactwa, nie mający zielonego pojęcia o realnym życiu i prawdziwym świecie, mylący neutralną Szwajcarię z siedliskiem nazizmu, błazen, który z biednego, ciemnego, bogobojnego Podkarpacia chciał robić „polską Bawarię” i bredził o polskich Quandtach, decydował o losach całego kraju. Ten drabinkowy łgarz, szczuja i ignorant nie znał fundamentalnych historycznych faktów, nie wiedział skąd wzięło się bogactwo Bawarii, gdzie niewolniczo tyrały tysiące polskich Zwangsarbeiter, gdzie po wojnie trafiły tony złota i wory Kriegsgeld, gdzie najwięcej inwestowali Amerykanie, gdzie siedziby miały gospodarcze lokomotywy.

Kompromitował się na każdym kroku, był jak wioskowy „mądrala spod GS-u”, który nigdzie nie był, nic tak naprawdę nie wie, ale wszystkich dokoła poucza i ustawia.

Bezczelne kłamstwa zatruwały całą przestrzeń publiczną.

Wszystko przekręcano, przekłamywano, naprędce fałszowano powojenną historię. Z bandytów, tchórzy i zdrajców robiono narodowych bohaterów. Prawdziwych patriotów, Polaków, którzy zrobili dla kraju rzeczy wielkie, ludzi podziwianych przez świat opluwano.

Pisowska „Dobra zmiana”, jak sami siebie nazwali, podzieliła naród na lepszy i gorszy sort. Tym gorszym byli myślący Polacy, tym lepszym oni, wolacka swołocz. Swołocz ta dzieliła, skłócała i jątrzyła. Do czasu jednak.

Tak jak trzydzieści lat wcześniej Polska rozbiła sowieckie imperium i zrzuciła narzuconą Europie żelazną kurtynę, dając wolność lub możliwość zjednoczenia kilkunastu krajom, tak trzydzieści lat później znowu jako pierwsza w Europie poradziła sobie z brunatną zarazą.

Drugi raz w ciągu zaledwie trzydziestu lat Polakom udało się dokonać rzeczy wielkiej. W latach 1989—1990 rozprawili się w bezkrwawy, ale jakże skuteczny sposób z trwającym niemal pół wieku powojennym dyktatem Moskwy i jej utopijną socjalistyczną mrzonką, w latach 2019—2020 udało im się ponownie zjednoczyć i solidarnie wystąpić przeciwko wolackiej hołocie.

Patriotom udało się odzyskać i uratować kraj, a naród oczyścić z zarazy, która zżerała go od ponad tysiąca lat.

Jesienią 2020 roku ostatnie kościelno-kaczystowskie kanalie opuściły Polskę. Polacy doczekali się wreszcie normalnego rządu, z miejsca przywrócono prawdziwą demokrację. Zapanowała społeczna zgoda, powróciły nadzieje i optymizm.

Jeden ze zdolniejszych, a zarazem, na własne niestety życzenie, także jeden z najbardziej pechowych i nieudacznych narodów świata, ponownie zakasał rękawy i pokazał, co potrafi.

Trzecia dekada dwudziestego pierwszego wieku, mimo zawieruchy, która ogarnęła Europę okazała się dla polskiej gospodarki jedną z najlepszych. Udało się też dość szybko nadrobić szkody wyrządzone przez PiS.

Geneza tamtej populistycznej zarazy, jak i całego brunatnego terroru w Europie, była niemal identyczna w każdym jednym kraju, który ogarnięty został tym samobójczym szaleństwem.

Nacjonaliści ukryci pod sztandarami rożnych partii protestu czy też antysystemowych legalną władzę zdobywali bowiem wszędzie w identyczny niemalże sposób.

Najpierw umiejętnie strasząc uchodźcami, którzy spadli im wówczas jakby wprost z nieba, a potem wykorzystując drugi niesamowity prezent od losu, niezrozumiałą, niewiarygodną wręcz indolencję partii rządzących. I to indolencję w najważniejszej wtedy dla przyszłości Europy kwestii; problemie zalewających ją muzułmanów. Dla neonazistów był to układ marzenie.

Natychmiast uruchomili kilka swoich starych śpiewek i nacjonalistycznych haseł. Regularnie puszczali w eter i do znudzenia powtarzali chwytliwe, wielokrotnie sprawdzone już w boju slogany o rzekomych „zdrajcach narodu”, „Volksverräter”, „skorumpowanych elitach”, „spiskach”, „obcych”, „żydach”, „iluminatach”, „masonach”, „Bildenbergach”, „Sorosach”, „Rotshildach”, „międzynarodowych zmowach”, „zgniłej władzy”, „złodziejach” i o znienawidzonej „Lügenpresse”. Tych wstrętnych mainstreamowych mediach, które głoszą wyłącznie nieprawdę. Miliony ludzi poczuły się w swoim żywiole.

Dostrzegli nagle swoją szansę na „zemstę”, wyczuli zapach krwi. Zadziałał stary jak świat psychologiczny mechanizm.

Każdy patałach czy nieudacznik, któremu nic się w życiu nie udało, najczęściej zresztą z jego własnej winy, nagle zyskiwał alibi, wygodne wytłumaczenie swoich ciągłych porażek.

Nagle znalazł się jakiś winny, ten „podły winowajca” wszystkich jego życiowych katastrof i urojonych krzywd. Wszędzie dokładnie tacy sami ludzie, ten sam typ umysłowości i moralności, wszędzie ten sam, charakterystyczny, nie do pomylenia z innymi typ „patriotycznego” wyborcy.

To nie przypadek, że tępe, bezmyślne, nienawistne gęby kościelno-pisowskich sekciarzy ze smoleńskiej miesięcznicy w Warszawie były tak podobne do tępych, bezmyślnych ryjów uchachanych po pachy prymitywów na Aschermittwoch AfD w Saksonii, do frenetycznie wiwatujących na wiecach Marie Le Pen bereciarzy czy do amerykańskich tumanów w kapeluszach głosujących na Trumpa. Hołota wszędzie jedną ma twarz.

Głupota i draństwo nie mają narodowości. Mają za to wspólną genezę, wspólnych idoli oraz przede wszystkim wspólnych wrogów. Zwłaszcza jednego, tak zwaną lewicę.

Lewicę, czyli osoby o poglądach postępowych. Motor napędowy ludzkości. Strażnika społecznej sprawiedliwości, dzięki któremu masy pracujące przestały być towarem, a stały się ludźmi. Lewicę, największego wroga wyzyskiwaczy i naziolstwa, dekujących się często pod szyldem „konserwatystów”.

Lewicę, tego tak znienawidzonego przez duchowieństwo demaskatora wszelkich masowych ogłupiaczy, w tym religii właśnie.

Różne małe „Hitlerki” grając jego sprawdzonymi patentami wygrywały z czasem wybory w całej prawie Europie. Obiecywały wyborcom, jak wcześniej Adolf Hitler, swoje megalomańskie iluzje, ten populistyczny stek bzdur i gospodarcze fantasmagorie.

I przede wszystkim rychłe rozprawienie się z jakimiś „nimi”. Z jakimiś „wrogami narodu”, „wrogami ludu”, tymi „złymi”. Tymi „winnymi” wszystkich nieszczęść przysłowiowego uczciwego człowieka.

I jak niemal sto lat wcześniej ich wąsaty pierwowzór, chory, nie tylko zresztą umysłowo Austriak, odpowiedzialny za oceany ludzkich cierpień i nieszczęść, z których świat nie potrafił otrząsnąć się przez kilka generacji, tak i późniejsi brunatni populiści również dawali różnym nędznym kreaturom, szubrawcom i mętom nadzieję na bycie kimś… A do tego jeszcze na społeczny lincz, może nawet na krwawą jatkę, zemstę na tych, którym udało się skorzystać na gospodarce rynkowej. Oczywiście rzekomo nieuczciwie.

Mały wredny patałach, zła do cna obrzydliwa ludzka kanalia czy pokraczna kreatura nagle dostawała obietnicę stania się częścią czegoś ważnego, wielkiego, budzącego grozę i lęk.

Niczym wcześniej członkowie NSDAP. I ugrania przy tym czegoś dla siebie. Wtedy też oficjalnie grzmiało się o wzniosłych ideach, a w duchu liczyło na konkretne łupy. Deal życia, teraz albo nigdy. Wystarczy pozbyć się jakoś tych wstrętnych żydów, a posada, mieszkanko, mebelki, gabinet, kancelaria, warsztacik czy nawet fabryczka już czekały. A potem to samo dalej, z innymi narodami. Beutezug; okraść, zabrać, zabić, zdobyć…

Zająć cudzą ziemię, ukraść cudzy dobytek, ograbić majątek narodowy, dzieła kultury i sztuki, zasoby, surowce. Wymordować inteligencję, a resztę zagonić do niewolniczej pracy. „Reiche Beute machen”, to było prawdziwym motorem napędowym nazistowskiej zarazy.

Nie inaczej stało się w 2015 roku w Polsce. Zadziałały tam podobne mechanizmy konsolidacji motłochu.

Nagle jakiś nierób czy pijak mieszkający ze swoją, często także patologiczną rodziną w jakieś zagrzybiałej melinie dostawał obietnicę „odegrania się” na szkolnym koledze, mieszkającym zaledwie kilka ulic dalej w ładnym mieszkaniu.

Na człowieku, któremu się powiodło, który tyra siedem dni w tygodniu w swojej małej firmie, aby wykształcić dzieci, zapewnić rodzinie bezpieczeństwo i dostatek, człowieku który ma dobry samochód i który buduje za miastem własny dom. I teraz nagle owa hiena, ów jego szkolny kolega dostał możliwość zrobienia z niego oszusta, powiedzenia do żony:

„no widzisz, mówiłem ci że to złodziej”.

Nagle lump i nierób, którego nie interesowała żadna uczciwa praca, zrobił się czujny, aktywny, zwietrzył szansę na grubszą rozpierduchę. A w niedalekiej przyszłości, kto wie, może nawet uszczknięcie czegoś dla siebie. Wielu łajdaków głosujących wtedy na PiS liczyło w duchu na łupy.

Szansa na długo oczekiwaną zemstę zmobilizowała jesienią 2015 roku na niespotykaną wcześniej skalę cały polski motłoch, całe wolactwo, wszystkie najgorsze kanalie, prymitywy i moralne męty, najwierniejszych wychowanków Kościoła katolickiego. Miliony osób, jedną piątą społeczeństwa…

Nie były to żadne „niewinne ofiary Kościoła i PiS”, tylko ich wspólnicy. Każdy jeden wyborca PiS był bowiem nie ofiarą, a świadomym wspólnikiem łajdaków, którzy po kwietniu 2010 roku napadli na Polskę.

Nigdzie w Europie ochlokracja nie przybrała takich rozmiarów, jak w kaczystowskiej IV RP. Nigdzie indziej ciemniactwo nie zaatakowało własnego kraju na taką skalę.

Jesienią 2015 roku cała ta tłuszcza ochoczo ruszyła do urn.

Odwrotnie normalni Polacy. Większość z nich nie zagłosowała ku swojej zgubie w ogóle. Frekwencja była tak niska, że zaledwie 18%, niespełna jedna piąta narodu, najgorsze jego szumowiny, dały władzę absolutną nad krajem klerowi i pisowskim kłamczuchom. Tyle zaledwie procent wystarczyło, aby w cuglach wygrać wybory.

Intelektualne doły, nieudacznicy życiowi, półgłówki, ciemnota, miernoty, karierowicze i pazeraki liczące na jakieś łakome kąski czy stanowiska, zbankrutowani i sfrustrowani przedsiębiorcy z pretensjami do wszystkich, tylko nie do siebie, pracownicy najemni narzekający latami na chciwych szefów, liche urzędniczyny marzące o wygryzieniu kolegów, śniący po nocach o ośmiorniczkach i grubych kopertach, partyjne pionki, którym marzyły się polityczne kariery w PiS i związane z tym smakowite profity, całe to łajdackie tałatajstwo ruszyło do urn, aby oddać swój głos na „Prawo i Sprawiedliwość”.

W tym jak zawsze w komplecie swoisty polski fenomen, ewenement na skalę światową; kilkumilionowa, zdyscyplinowana i karna armia polskiego Kościoła katolickiego. Najobrzydliwszej z obrzydliwych parodii chrześcijaństwa. Różnego szczebla księża, klechy, ich rodziny, kochanki, matki ich nieślubnych dzieci, parówy, ministranci, cieplaki, przydupasy, donosiciele, lobbyści, agenci oraz wszystkie kruchtowe trolle, okupujące dniami i nocami Internet, zasypujące latami wszelkie fora i portale wolacką propagandą.

Do tego jak zawsze w komplecie zgorzkniali emeryci i stare dewoty, którzy żądali tak naprawdę już nawet nie chleba, a tylko igrzysk. Rozliczenia jak to nazywali „złodziei”, czyli tysięcy mniejszych i większych beneficjentów okresu transformacji. Bo wszystko czego nie mamy my, to zostało na pewno ukradzione. Bo my tego nie mamy. Gdybyśmy my to mieli, to nie byłoby ukradzione. Hołota żądała pogromu tych, którym w życiu wyszło, układało się. „Rozliczenia” ich, albo przynajmniej puszczenia z torbami.

Stare przysłowie „Mądry głupiemu zawsze największym wrogiem” nigdzie w świecie nie sprawdzało się tak jak w Polsce.

Nigdzie, nawet w USA Mądry nie był takim wrogiem Głupiego jak w kaczystowskiej Polsce.

Na PiS głosowali także ludzie, którzy nie wierzyli, że sami cokolwiek na tym zyskają, tylko, że inni stracą. Nieważne, że mi nie będzie lepiej, ważne że innym się pogorszy…

Kłamczyński, wirtuoz nienawiści i manipulowania motłochem w odróżnieniu od poprzedników doskonale wiedział jakie są społeczne nastroje, oczekiwania i lęki. Jaki elektorat dominuje, ile go jest i jak nim zagrać. W wyborczej socjotechnice bił swoich politycznych przeciwników na głowę, deklasował ich wręcz.

Społeczeństwo polskie już wówczas było dość mocno podzielone i w sporej części nieodwracalnie skundlone. Lata permanentnej kościelnej indoktrynacji zrobiły swoje.

Parafialne ciemniactwo szczute i napuszczane było latami przez Kościół przeciw różnym elitom i jak ich pogardliwie nazywano „wykształciuchom”.

Prymitywne głupki bełkoczące kłamstwa za swoimi proboszczami, różnymi Kłamczyńskimi czy Rydzami, powtarzane niczym mantra bzdury o jakiś zdrajcach, układach i ciągłych antypolskich spiskach. O tym, że świat sprzysiągł się przeciwko biednej Polsce, a zła Unia Europejska tylko Polskę wykorzystuje, psuje i lekceważy.

Wszystko przekręcano o 180 stopni, dokładnie odwrotnie, niż to było faktycznie. Prawdę wywracano dosłownie do góry nogami, typowo po pisowsku. Już sama nazwa rządzącej formacji była tego zakłamania najlepszym przykładem. Szczytem arogancji, hipokryzji i bezczelności. W powojennej historii Polski nie było ani jednej partii będącej bardziej skandalicznym zaprzeczeniem prawa i sprawiedliwości, niż PiS. Nawet legendarna AWS się chowała.

Igrzyska społecznej zemsty hołocie obiecano, i tu słowa faktycznie dotrzymano. Tej jednej jedynej obietnicy wyborczej „Prawo i Sprawiedliwość” dotrzymało w stu procentach.

Na pierwszy ogień pod topór poszli polscy bohaterowie narodowi. Zaraz po nich wzięto się za najbardziej wartościową część społeczeństwa, za patriotów. Za wszystkich tych, którzy nie tańczyli tak, jak nakazał Kościół i jego polityczne pachoły. Oni mieli zostać zniszczeni w pierwszej kolejności. To z nich, z tych zapracowanych ludzi, którzy próbowali budować nowoczesną Polskę zrobiono wrogów i zdrajców. To oni byli „najgorszym sortem”. Koszono wszystko do zera, od publicznych mediów po przemysł, od szkolnictwa po służbę zdrowia.

Aby czymś to przykryć, uruchomiono gigantyczną machinę propagandową. Od rana do nocy w pośpiechu poprawiano niewygodną historię, preparowano wyniki gospodarcze i animowano kolejne „sukcesy rządu”. Na każdym kroku zuchwałe kłamstwa i fałsz. I to jak podawane, mistrzostwo świata. Wszystko aranżowano tak, aby hołota za każdym razem myślała, że PiS robi to dla niej, dla jej dobra i w jej imieniu. Dla dobra szarego człowieka, dla zwykłego Kowalskiego. A nie dla siebie, Rydza czy Episkopatu. „Prawo i Sprawiedliwość” tak ogłupiło swoją propagandą naród, że po roku od przejęcia telewizji duża jego część nie odróżniała już dnia od nocy.

PiS był niczym rodzinny kanciarz, który na konto babci nabrał bez jej wiedzy kilkanaście kredytów, kasę przehulał, a gdy ta z frasunku się rozchorowała, to odwiedza ją w szpitalu bezczelnie kłamiąc, że pieniądze są, czekają na nią ulokowane w spółki, które przynoszą krociowe zyski i że po wyjściu ze szpitala będzie zamożną osobą, tylko teraz musi dać mu jeszcze swoją emeryturę, której w szpitalu i tak przecież nie potrzebuje. Ta naiwna staruszka nawet umierając z głodu byłaby święcie przekonana, że kanciarz chciał dobrze dla niej, nie dla siebie. Identycznie jak łykający każdy pisowski kit, ciemny „suweren”.

Banda Kłamczyńskiego okłamywała systemowo Polaków zresztą jeszcze na długo przed ponownym przejęciem władzy, jeszcze za swoich pierwszych rządów. Apogeum ich kłamstw nastąpiło jednak dopiero po katastrofie pod Smoleńskiem i trwało dziesięć długich lat.

Winni tej katastrofy awanturnicy z „Prawa i Sprawiedliwości” w ogóle nie zostali osądzeni i śmieli jeszcze bezkarnie oskarżać niewinnych, by na trupach ofiar budować swój polityczny kapitał, kariery i majątki.

I jak potem z żołnierzami wyklętymi, w większości pospolitymi bandytami okradającymi, katującymi i mordującymi bezbronnych rodaków. Nie wroga. Na wroga tym „żołnierzom” odwagi zabrakło. Ci nowi bohaterowie kościelno-pisowskiej Polski w czasie całej wojny zabili mniej hitlerowców, niż jeden rosyjski żołdak. Jeden jedyny kacapski żołdak w parę miesięcy ubił ich więcej, niż ci wszyscy pisowscy „bohaterowie”, ci cali „żołnierze wyklęci” razem wzięci przez ponad pięć lat okupacji… Takie to były z nich gieroje! Za to Polaków te nowe „bohatery” zabiły tysiące. Głównie bezbronnych. W tym kobiety, starców, kaleki i dzieci.

Takiej właśnie „historii” uczono młodzież za rządów PiS.

Z morderców, złodziei, konfidentów i tchórzy „Prawo i Sprawiedliwość” chciało zrobić idoli młodego pokolenia.

Bohaterstwem u kaczystów było tchórzliwe ukrywanie się przed okupantem, a potem, gdy wojna „poszła dalej”, udawanie nagle odważnego. Ci dzielni „żołnierze wyklęci” bohatersko napadali i mordowali nie okupanta… tylko Polaków.

Wcześniej ich równie dzielni i szlachetni koledzy, słynni polscy szmalcownicy z narażeniem własnego życia sprzedawali Gestapo żydów. Te pisowskie bohatery narażały się strasznie, aby sprzedać Polaków-żydów i ukrywających ich Polaków-katolików. Przecież jak szli kapować, ktoś mógł ich przyfilować…

Wszystko na opak, fałsz za fałszem, kłamstwo za kłamstwem.

To właśnie te zdegenerowane przez Kościół, te zakłamane i zdemoralizowane katowolactwo doiło i psuło Europę. Nie „Bruksela” Polskę, a odwrotnie. Unia wpompowała w Polskę setki miliardów Euro, umożliwiła jej wielki cywilizacyjny skok. Największy w jej historii.

Tyle, że „srające za stodołą” ledwie dwie generacje wstecz chamstwo, które nagle dorwało się do władzy i udawało wybrańców społeczeństwa w ogóle nie rozumiało, o co idzie gra. Bo nie miało czym rozumieć. Pojęcia bladego nie miało na czym polega interes Polski i Europy. Nie mówiąc już o tym, co to są w ogóle europejskie wartości. Łykało tylko i wyłącznie kit, którym karmili ich księża, Rydz lub „autorytety” z PiS.

To nie porządni Polacy, tylko katolickie wolactwo, te prymitywne, zdemoralizowane tłuki gnoiły latami ten kraj i psuły reputację uczciwym, ciężko harującym rodakom.

Setki tysięcy rozsianych po kraju i świecie wolaków doiło latami zasiłki, unijne dotacje czy dofinansowania idące w sumie w setki milionów Euro, a jednocześnie darło się „precz z Unią Europejską”, „niech żyje ojciec Rydzyk” i wraz z rodzinami głosowało na PiS. To oni psuli Polakom opinie, to oni są winni powstałych uprzedzeń i stereotypów.

Pisowska paranoja doszła do tego stopnia, że najgorsze łotry, szuje i naciągacze w propagandzie rządzących uchodziły za dobrych i prawych, a ludzie zdolni i pracowici wyzywani byli przez swołocz od złodziei, oszustów i ubeków… Nastała kompletna schizofrenia.

Kościół i banda Kłamczyńskiego doprowadziły Polskę do takiej szajby, że kraj ten stał się światowym symbolem antysemityzmu, nie mając u siebie żydów i jednocześnie centrum antyislamizmu nie mając prawie w ogóle typowej społeczności muzułmańskiej. Jakieś nic nie znaczące promile, jakieś wypierdki, podczas gdy zaledwie kawałek dalej rzeczywiście mieszkały ich miliony.

Do takiego stanu ogłupienia doprowadzono dużą część tego nieszczęsnego narodu. W dwudziestym pierwszym wieku, w samym środku Europy.

Aby za wszelką cenę utrzymać swoją władzę Kościół katolicki próbował cofnąć Polskę mentalnie do średniowiecza. Parafialne szczujnie działały skuteczniej niż jakikolwiek głos rozsądku.

Kościelni dygnitarze doskonale zdawali sobie bowiem sprawę, że im mądrzejszy, im bardziej wykształcony naród, tym gorzej dla nich. Tylko bezkrytyczna, prymitywna ciemna masa zapewniała im dalszą nieograniczoną władzę. Im ktoś głupszy, tym bardziej podatny na kruchtowe kłamstwa. Im mądrzejszy, tym bardziej krytyczny. Ludzi mądrych interesuje nauka i wiedza.

Ludzi głupich odwrotnie; nie wiedza, a wiara, nie nauka, a zabobony. Skoro nic się nie rozumie, nic nie wie, to chociaż aby tylko w coś wierzyć, aby mieć jakieś „swoje”, proste wytłumaczenie otaczającego nas świata i skomplikowanych zjawisk. By znaleźć się wśród podobnych sobie, mieć poczucie wspólnoty z „takimi samymi jak ja”. Po to w końcu wymyślono kościelne obrzędy.

„Dla mądrego nauka, dla głupiego kościół”, jak mówiło stare ludowe powiedzenie…

Ktoś, kto mieszkał w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu, nie zdawał sobie nawet sprawy, czym na prowincji było zadarcie z proboszczem. Tuż za miedzą, zaledwie parę kilometrów za ich miastem. Czym w Polsce dwudziestego pierwszego wieku ciągle jeszcze było podpadnięcie, albo nie daj boże postawienie się jakiemuś zwykłemu proboszczynie. Za pomocą kilku zdewociałych bab czy dziadów potrafił zniszczyć tam każdego. I wiele osób zniszczono, niektórzy zmuszeni byli nawet się wyprowadzić.

Myślący ludzie byli dla Kościoła niebezpieczni, bardzo niebezpieczni. Dlatego też postanowiono ich zneutralizować. Umiejętnie, cwanie, w tej charakterystycznej kościelnej, obłudnej, obrzydliwej moralnie, dwulicowej narracji. Na potęgę robiono z nich sprzedawczyków, złodziei, ubeków albo zdrajców… Z ludzi, którzy byli największymi polskimi patriotami. To jednak nie wszystko.

Gdy tylko wielebni zauważyli, że część społeczeństwa mimo zakrojonych na taką skalę działań jednak się zmienia, mądrzeje, odsuwa od nich z obrzydzeniem, zaczyna po prostu rozumieć świat, poczuli się zagrożeni i zaatakowali jeszcze ostrzej.

Ci bezczelni bezbożnicy, nie dość że śmieli ignorować zalecenia klechów, to jeszcze mogli przecież o zgrozo uczyć, oświecać, uświadamiać, rozgłaszać prawdę i tym samym wyrwać z zachłannych szponów watykańskiego psychokoncernu część ich bezmyślnych dotąd owieczek. Nie mówiąc o tych już wtedy wątpiących. A było ich także coraz więcej. Jak najszybciej należało załatwić tych wstrętnych „wykształciuchów”.

Episkopat nie mógł dopuścić przecież do najgorszego, do zaprzepaszczenia owoców swojej wielowiekowej pracy. Nie po to Kościół skurwił kilka, a ogłupił kilkanaście milionów Polaków, aby teraz jakieś oczytane mądrale miały to wszystko zepsuć. Biskupom marzyło się dymanie Polski przez kolejne tysiąc lat.

Jak kraj długi i szeroki wydali więc bezpardonową wojnę wszystkim tym, którzy próbowali walczyć ze wsteczniactwem i ciemnotą, z obłudą i zakłamaniem, z odwiecznymi zmorami Polaków. Tym, którzy próbowali naprawiać najgorsze narodowe wady, niweczące wszystko, co wypracowali porządni ludzie.

Każda próba konstruktywnej krytyki, zwrócenia uwagi, wygarnięcie prawdy, każdy apel, aby pewnych rzeczy nie robić, coś zmienić, nie uderzać w reputację narodu, nie psuć coraz lepszego wizerunku kraju kończyły się wściekłym atakiem kościelnej armii.

Opluwano lub próbowano zakrzyczeć każdego uczciwego, każdego starającego się. Każdego prawdomównego, który próbował zmierzyć się rzetelnie z historią i pewne rzeczy nazwać wreszcie po imieniu. Każdego, kto tylko miał odwagę wypowiedzieć się krytycznie o narodowych wadach, które sprawiały że Polak Polakowi był wilkiem i że naród ten coraz mniej lubiany był w świecie. A gdzieniegdzie już nienawidzony.

Walczących o normalną, uczciwą i mądrą Polskę publicznie ośmieszano lub zohydzano. Doszło w końcu do tego, że wzorem do naśladowania i „szczytem patriotyzmu” stawali się jacyś złodzieje, jacyś kibole, jakieś bandziory napadające na turystów czy przebywających w Polsce obcokrajowców. Takie to właśnie prymitywy stawiane były za wzór, zostawali bohaterami „narodowych” mediów i idolami w swoich parafiach.

Naród, który niczym Cyganie milionami tułał się po Europie, naród, który sam od wieków goszczony i tolerowany był w kilkudziesięciu krajach świata, naród, którego obywatele dostali możliwość zamieszkania, życia i pracy w dowolnym państwie Unii Europejskiej, w swoim własnym kraju atakował obywateli krajów, które gościły u siebie miliony Polaków.

Do tego doprowadziła bandycka polityka ksenofobii, szczucia i nienawiści prowadzona latami przez kler oraz „Prawo i Sprawiedliwość”.

Nienawiść i agresja dotykały jednak nie tylko obcokrajowców. Coraz bardziej zdziczałe było także samo polskie społeczeństwo, nie tylko chuliganka.

Za rządów PiS na skalę nigdy wcześniej nienotowaną każdego tygodnia dochodziło do brutalnych morderstw, pobić i okaleczeń.

W styczniu 2019 roku jeden z tysięcy szczutych rządową propagandą nienawiści „patriotów” zadźgał Prezydenta Gdańska. Po jego śmierci kaczystowskie kanalie wychwalały jeszcze mordercę w sieci i wręcz dziękowały temu bohaterskiemu „żołnierzowi wyklętemu”…

Mordowano w rodzinach, zabijano i katowano się na ulicach. Sprawcami niektórych przestępstw byli sprowadzeni przez PiS imigranci.

A przecież dziesiątki tysięcy bandytów, złodziei i oszustów z Polski przebywało w tym czasie na emigracji, podbijało UE, rozsławiało „Chrystusa narodów” za granicą.

Ich słynne przekręty na „wnuczka”, „policjanta”, „wjazd” czy „stłuczkę” przeszły do legendy kryminologii. Podobnie zresztą jak niektóre wały na wyłudzanie kredytów, zasiłków i benefitów ich „zaradnych inaczej” rodaków.

Strach nawet myśleć co byłoby, gdyby to rozkoszne towarzystwo zjechało wtedy nagle do kraju…

I gdyby tak z dnia na dzień zatęskniło za ojczyzną sto tysięcy rozsianych po Europie polskich meneli… Dopiero zaczęłyby się cuda…

Brazylia i Nigeria w jednym…

Wzorem dla normalnych Polaków byli tymczasem ludzie pracowici i zdolni. Osiągający sukcesy rodacy stawali się natychmiast przedmiotem nieprawdopodobnej zawiści.

Skundlony przez Kościół suweren pluł z zazdrości jadem, zalewał Internet hejtami i modlił się w duchu, aby tylko powinęła im się noga, aby tylko spotkała ich jakaś „kara boska” za to, że im się udało, a nam nie…

Że śmieli wychylić się poza parafialną mierność, że im się powiodło, że ciężką pracą do czegoś doszli, a my nie…

Polak Polakowi Polakiem...

Pływające w śmierdzącej sadzawce zakłamane i zawistne szczury rzucały się na każdego, kto tylko próbował się z niej wydostać. W tym cuchnącym katolicko-pisowskim bagnie poza sitwą prezesa, klerem i ich lizusami na dobre słowo czy pochlebną opinię mogli liczyć wyłącznie ci, którym się nie powiodło. Oczywiście pod warunkiem, że byli wystarczająco rozmodleni. Tak wyglądała smutna prawda i coraz więcej Polaków zaczynało ją rozumieć. Najwyraźniej dostrzegali ją ci, którzy mieszkali za granicą.

Wszędzie tam, gdzie masowo pojawiła się legendarna dresiarsko-tatuażowa patologia, ci słynni „Polacy nic się nie stało”, te zapijaczone, wiecznie awanturujące się „Seby i Kachy”, te naćpane „Brajany i Dżesiki”, te cwaniakowate, roszczeniowe „Janusze i Grażyny”, „Mariany i Barbary”, złodziejskie gangi, żule, kloszardzi lub urzędniczy postrach Europy- wędrowne pasożyty i „zawodowi” naciągacze, pazerny motłoch, dojący wszystkie kraje, po których się rozlewał, wszędzie tam szybko zmieniano o Polakach zdanie. Cierpiały na tym setki tysięcy ich uczciwych i pracowitych rodaków.

W interesie Kościoła katolickiego było takie manipulowanie społeczeństwem, aby stało ono w wiecznej opozycji nie tylko wobec rodzimych „wykształciuchów”, ale i w ogóle wobec zachodniej kultury, a zwłaszcza wobec tak zwanych europejskich wartości.

Aby cel ten osiągnąć konieczny był odpowiedni rząd, odpowiedni ludzie u władzy. I w latach 2015—2020 roku taki właśnie rząd biskupi znowu wreszcie mieli. Kościół katolicki ponownie ograł wszystkich do zera. Po raz kolejny.

Początki kato-kaczystowskiego horroru nad Wisłą były jednak dość niepozorne. Inaczej niż w przypadku większości krajów, gdzie w kolejnych latach władzę zdobywali nacjonaliści i gdzie niemal natychmiast dochodziło do rozlewu krwi.

Tak zwane Dyzmy, wyznaczone przez biskupów i toruńskiego szamana matoły skupione pod szyldem „Prawa i Sprawiedliwości” przejęły tam władzę już jesienią 2015 roku, a więc sporo wcześniej, niż w pozostałych krajach unijnych. Ponury kabaret rozpoczął się zaraz po wyborach.

Szefami newralgicznych dla racji stanu resortów zostawały osoby chore psychicznie lub o inteligencji dyskwalifikującej je do pracy na obieraku, a co dopiero w rządzie. Na prestiżowe i odpowiedzialne stanowiska promowano najgorszy intelektualny chłam, obowiązywała sprawdzona zasada rodem z PZPR; „mierny, byle partii wierny”. Partią był w tym przypadku wszechwładny prezes Siebiesław Kłamczyński.

Tak zwanym premierem i prezydentem zostały jakieś bezbarwne manekiny. Dwa najwyższe stanowiska w państwie objęły jakieś sterowane zza pleców długopisy, jakieś beznadziejne, przypadkowe, do tego wyjątkowo irytujące marionetki.

Osoby, które nie tylko nie nadawały się na szefa rządu i prezydenta kraju, ale nawet na kierowniczkę zakładowej kantyny czy szefa rady osiedlowej. W pislamskiej Polsce rządowe kariery robiły matoły bez jakichkolwiek kompetencji, patałachy, jakieś wyciągane z dupy przysłowiowe „Misiewicze” i „Pisiewicze”. Niczym w kultowym filmie „Kariera Nikodema Dyzmy”. Tyle że tym razem wszystko działo się naprawdę, nie było jedynie artystyczną fikcją.

Obłąkany Rasputin z wyrazem twarzy ciężko umysłowo chorego człowieka i jego kolejne błazny, jakieś przymulone dwudziestoparoletnie przydupasy na opłacanych z podatków obywateli wysoce eksponowanych posadach istniały realnie. Generałowie Wojska Polskiego salutować musieli naprawdę jakiemuś wyjętemu z dupy fiutowi, jakiemuś popychadle z apteki.

Do tego doprowadził generalicję ich własny szef, pisowski „Minister wojny z Rosją”.

Posuwano się do najbardziej idiotycznych, haniebnych i szkodliwych w skutkach działań. I to przy poparciu zaledwie jednej trzeciej społeczeństwa. Wtedy jeszcze jednej trzeciej.

Mimo trwającej wówczas w Europie wspaniałej hossy gospodarczej kraj zmierzał po cichu ku ekonomicznej katastrofie.

Zamiast inwestycji, rozpasana konsumpcja, zamiast budowania Industry 4,0 i przygotowań do Czwartej rewolucji przemysłowej, tworzenie tysięcy synekur, absurdalnych stanowisk, agend, rad i innych sztucznych tworów, aby tylko poupychać wszystkich swojaków, aby kaczystowska horda mogła się nachapać.

Zamiast zabezpieczania przyszłości, tworzenia miejsc pracy, modernizacji archaicznego przemysłu, „przeżeranie” wszystkiego jak leci, do dna. PiS marnotrawił niebywałą, największą od dziesięcioleci koniunkturę, „przejadał” olbrzymie dotacje z „Brukseli” i zadłużał przyszłe pokolenia na miliardy.

Przez pierwsze lata siłą inercji wszystko ładnie się jeszcze kręciło. Nie było to zresztą specjalnie trudne, mając do dyspozycji w spadku po poprzedniej władzy zagwarantowany stabilny budżet i gigantyczne unijne dofinansowania aż do roku 2020 włącznie.

Jednak pod koniec kadencji szydło zaczęło wychodzić z worka. Wbrew temu, co sądziło niezorientowane w ekonomicznych arkanach, przekupione „500 plus” i ogłupione rządową propagandą sukcesu społeczeństwo, „Prawo i Sprawiedliwość” zadłużało kraj po uszy, z premedytacją podcinając gałąź, na której siedział naród. „Teraz my, a po nas choćby potop”…

Na szczęście dla milionów przyszłych emerytów kaczyści nie zdążyli na dobre rozłożyć gospodarki.

Podczas zawłaszczania Polski przez PiS działy się rzeczy w cywilizowanym świecie nie do uwierzenia. Zaprzepaszczono demokratyczny dorobek ostatnich kilkunastu lat.

Pisowskie miernoty, jakby świadome że ich władza nie potrwa wiecznie w pośpiechu niszczyły niewygodne autorytety, komponowano na nowo materialne dowody i bezczelnie fałszowano historię. Próbowano przy tym naprędce stworzyć mit braci Kłamczyńskich jako wielkich mężów stanu…

Jednych z największych szkodników i łotrów w dziejach Polski próbowano przerobić na… narodowych bohaterów. Dosłownie, zera na bohatera…

Równolegle trwał stopniowy demontaż niezależnych instytucji, destrukcja demokratycznych struktur państwa oraz samobójcze działania gospodarcze i w polityce zagranicznej. Paranoiczna Polska PiS przez kilka lat była nie tylko „wariatem Europy”, ale i jego pośmiewiskiem.

Pisowskie kretyny najpierw na skalę globalną rozdmuchały określenie „polskie obozy śmierci”, o których nikt nie słyszał, gdyż ludzie kojarzyli je dotąd z Niemcami, a potem, jakby tej krzywdy Polaków było im jeszcze mało, rozpowszechnili, ba wręcz rozpropagowali tak wstydliwe dla nich, choć niemal zupełnie poza Polską nieznane pojęcie szmalcownik.

Dzięki PiS cała ludzkość, od Meksyku po Filipiny i od Grenlandii po Patagonię nie tylko dowiedziała się kto to w ogóle był szmalcownik, ale jeszcze jaki kraj z nich słynął…

W lutym 2018 roku pisowskie gnoje, które tak osrały i ośmieszyły Polskę przed światem, miały jeszcze czelność nawoływać do zgłaszania „ataków” na dobre imię Polski…

Łajdak-bandyta, który bestialsko skatował własną matkę, wzywał jeszcze sąsiadów, aby ci donosili mu kto śmie rozpowiadać to na osiedlu… Wszystkie te niewiarygodne rzeczy działy się w Polsce naprawdę.

Operacja pislamizacji kraju, czyli systemowego ogłupiania narodu i wepchnięcia Polski w chciwe łapska Kościoła i jego wolackiej bandy prowadzona była pod cwanym hasłem „odrywania elit od koryta”, „odzyskiwania kraju”, „powstawania z kolan” oraz podobnych, dobrze sprzedających się wśród parafialnych baranów populistycznych kłamstw.

Równolegle z atakiem ideologicznym uderzono w struktury państwa. Chodziło o jak najszybsze obstawienie swoimi ludźmi, w większości kompletnymi partaczami wymiaru sprawiedliwości oraz wszelkich eksponowanych funkcji i stanowisk.

Zarówno na szczeblu rządowym, jak i samorządowym, we wszystkich dużych spółkach skarbu państwa, w spółeczkach komunalnych, inspektoratach, radach, zarządach, komisjach, oddziałach, filiach, funduszach, kuratoriach, nadleśnictwach, wszędzie gdzie było coś do ugryzienia. Zagarnięcie czego tylko się da.

Niczym wcześniejsza kościelno-steropianowa formacja, także kierowana z tylnego siedzenia, skompromitowany poprzednik PiS, AWS. Ale AWS przynajmniej nie udawała, że jest uczciwa. Ich słynne hasło „tkm”, „teraz kurwa my” było idealnym odzwierciedleniem tego, co przez cztery lata wyprawiało „Prawo i Sprawiedliwość”.

Pisowski rząd próbował zaszkodzić nawet jedynemu wówczas Polakowi, który piastował ważne stanowisko w europejskiej polityce i posiadał realną władzę. Dosłownie jedynemu. Świat z niedowierzania wytrzeszczał gały. Europejczycy nie chcieli wierzyć własnym uszom, wysłuchując popisów przedstawicieli polskiego rządu, błaznów i judaszy wysłanych na tę dyplomatyczną kompromitację stulecia przez swojego prezesa, zaślepionego osobistą nienawiścią Kłamczyńskiego.

A był to zaledwie wierzchołek góry lodowej, jedynie niewielka próbka ich możliwości.

Funkcjonujące do dzisiaj w świecie pojęcie „rządy Dyzmów” wzięło się właśnie od rządzących Polską w latach 2015—2020 pisowskich tumanów. Pogrążali oni kraj niemal każdą jedną nominacją, każdą niemalże decyzją. Także niestety w gospodarce.

Niczym udający normalnego, świetnie kamuflujący się na co dzień wariat kierujący po nagłej śmierci ojca dużą firmą. Ekonomiczny oszołom, który aby kupić sobie przychylność załogi, wydaje znacznie więcej niż firma zarabia. Idiota, który mając pełen portfel zleceń, środki przeznaczone na zakup materiałów do produkcji wydał na fajerwerki oraz świąteczne premie i fabryka musiała...wstrzymać produkcję. Po czym w krótkim czasie zbankrutowała, a wszyscy jej pracownicy wylądowali na bruku…

Polska zamieniała się w ponury cyrk, teatr jednego aktora trwał tymczasem w najlepsze. Większość społeczeństwa budziła się powoli. Wielu długo bezkrytycznie wierzyło w pisowskie kłamstwa. Pozostałym oczy otworzyły się po raz pierwszy chyba dopiero w połowie 2019 roku, gdy szalejąca paranoja i drożyzna stawały się już nie do zniesienia.

Wiarygodna opozycja nadal jednak nie istniała, a jesienią suweren ponownie posłuchał księży i po raz wtóry dał się uwieść wyborczym obietnicom kaczystów. Myślący i przyzwoici Polacy znowu pozostali w domach. PiS zastosował swój sprawdzony „patent” i ponownie przekupił Polaków rozdawnictwem. Nastało kolejne pół roku euforii tłuszczy.

Tym razem jednak już nawet najbardziej przychylni prezesowi „brązowonosi ekonomiści” łapali się za głowy i wróżyli rychłe problemy.

Zadłużenie Polski rosło w astronomicznym tempie. W końcu samobójcze dla gospodarki skutki polityki PiS zaczęły być odczuwalne nawet przez zwykłego Kowalskiego.

Ale dopiero wybuch „Afery wawelskiej bis” przyniósł pierwsze widoczne oznaki zbiorowego niezadowolenia.

Od maja 2020 roku z miesiąca na miesiąc drastycznie spadało poparcie dla rządu. Na początku czerwca, po pamiętnej „Erce” Topolskiego pierwsze fałszywe, koniunkturalne gadziny uciekały z PiS, rozpaczliwie próbując przejść na stronę opozycji. Pierwsze tłuste szczury zaczynały wiać z okrętu. Każdy niemal tydzień przynosił jakąś spektakularną kompromitację „Prawa i Sprawiedliwości” lub obnażał draństwo układu.

Latem 2020 roku już nawet sterujący Polską od ponad tysiąca lat hierarchowie Kościoła katolickiego zaczynali tracić tupet.

Część nerwowo szukała miękkiego lądowania gdzieś za granicą, lukratywnej posadki, przytulnej przystani lub misji w jakimś słonecznym, zacofanym kraiku z uroczymi dziećmi o aksamitnych pośladkach.

Wielu, w tym także zwyczajnych, niepozornych wydawałoby się, szeregowych księży na swoich prywatnych kontach bankowych czy w wymyślnych schowkach posiadało „zaoszczędzone” sześcio i siedmiocyfrowe kwoty. Nieprzypadkowo w dolarach lub Euro. Było za co się gościć. Inni próbowali udawać nagle wewnętrzną kościelną opozycję. Samozwańczy przedstawiciele Pana Boga jakby przeczuwali swój nieuchronny koniec. I wreszcie stało się.

Po 1054 latach okupacji i zniewalania Polska uwolniła się z chciwych łap katolickiej hydry. Po ponad tysiącu lat systemowego ogłupiania ludzi pokazała klerowi co o nim myśli.

„Game is over, koniec gry fałszywe psy”, „Łapy precz od Polski i Polaków”, „Im bliżej Kościoła, tym dalej od Boga”, „Dość ogłupiania narodu i dojenia państwa”, „Wynocha do Watykanu”…

Tłumy z podobnymi transparentami oblegały większe miasta.

Skończyło się trwające dziesięć wieków wyłudzanie przywilejów, wplątywanie w konflikty, osłabianie państwa i okradanie jego skarbu. Ciągłe dzielenie i szczucie przeciwko sobie. Skończyło się perfidne ogłupianie i skurwianie narodu.

Polski Kościół rzymskokatolicki, najohydniejsza parodia chrześcijaństwa w Europie tym razem przegrał. Po raz pierwszy w historii tych ziem. Mimo iż do końca i za wszelką cenę próbował ratować swoją władzę i utrzymać jakoś ten patologiczny stan.

Podobnie zresztą jak przed wiekami, kiedy to kategorycznie sprzeciwiał się zniesieniu tak tragicznego w skutkach dla ówczesnej Rzeczpospolitej i jej dalszych losów „Liberum veto”.

Aby tylko jak najdłużej utrzymać feudalną pańszczyznę, własną nieograniczoną władzę, darmową siłę roboczą i absurdalne przywileje. W dwudziestym pierwszym wieku znowu z takich samych pobudek kler do samego końca oszukiwał naród i nawoływał do ślepego posłuszeństwa wobec PiS. Jednak tym razem się przeliczył. Naród po prostu zmądrzał. Kościołowi pozostała ostatnia szansa.

We wrześniu 2020 roku z inicjatywy Episkopatu przeprowadzono ogólnonarodowe referendum. Jego wyniki okazały się sensacyjne. Liczby jednak nie kłamały, sytuacja stała się jasna.

„Małe, ciasne, ale własne”, jak znany peerelowski slogan powtarzali z goryczą potwornie rozczarowani wynikiem referendum purpuraci.

Demokratycznie i pokojowo rozwiązano problem podziału czterdziestomilionowego, coraz bardziej skłóconego i zionącego wzajemną nienawiścią narodu. Wreszcie stało się, referendum czarno na białym pokazało prawdziwy układ sił. Z Polski raz na zawsze pogoniono wolactwo, te tak znienawidzone pislamskie barachło.

Już zresztą w sierpniu południowo-wschodnia część kraju, główny matecznik Kościoła i PiS, widząc co się dzieje i w jakim kierunku nieuchronnie zmierzają sprawy, najpierw ogłosiła asekuracyjnie zamiar secesji, po czym w obliczu narastającego gniewu narodu i pogróżek o rozliczeniu wolactwa krótko potem uchwaliła naprędce autonomię. Oficjalnie nazywało się to prewencyjnym rozdzieleniem dwóch zantagonizowanych obozów, w mowie potocznej mówiono o rozdzieleniu dwóch sortów Polaków.

Tamtejsze sprytne klechy zdecydowały o autonomii terenów zamieszkanych głównie przez zajadłych zwolenników kleru i PiS; większości Podkarpacia i Małopolski właśnie. Jak obłudnie twierdzili, „lepszy sort”, czyli tak zwane „Pany z PiS” i ich najwierniejsi wyborcy nie powinni cierpieć za cudze winy.

Kiedy Kłamczyński nakazał wprowadzić stan wojenny, jego niezawodny Płaszczak, szef osławionego „Ministerstwa Nieustannych Sukcesów Rządu PiS” w swoim stylu informował zdezorientowane społeczeństwo:

„W trosce o spokój i bezpieczeństwo stan wojenny obowiązywać będzie do odwołania jedynie na terenach zamieszkałych w przeważającej mierze przez gorszy sort. O szczegółowym zasięgu terytorialnym decydujemy wyłącznie my, wybrańcy narodu. Z dniem dzisiejszym zawieszona zostaje możliwość swobodnego przemieszczania się po kraju osób bez specjalnej przepustki lub nie posiadających pisemnego zaświadczenia od proboszcza swojej parafii o zdrowym kręgosłupie moralnym. Niedogodności stanu wojennego dotknąć mają zwolenników totalnej opozycji, nie suwerena. Ucierpi tylko gorszy sort, ci zdrajcy, złodzieje i ubecy. Bo to właśnie przez nich podnoszący Polskę z kolan rząd Prawa i Sprawiedliwości zmuszony był sięgnąć po tak drastyczne środki”.

W rzeczywistości chodziło władzy jedynie o uzyskanie dodatkowego czasu na działanie. Przede wszystkim uratowanie przed gniewem narodu wielu kościelnych i politycznych dostojników, aby nie skończyli jak ich targowiccy poprzednicy. Łajdacy ci po prostu bali się panicznie o swoje życie i majątki.

Podczas dramatycznych obrad „okrągłego stołu”, tego samego przy którym trzy dekady wcześniej demontowano PRL zdecydowano o przeprowadzeniu we wrześniu 2020 roku ogólnonarodowego referendum i utworzeniu dwóch suwerennych bytów państwowych. W jednym zamieszkają tak zwani dobrzy Polacy, „lepszy sort”, zdeklarowani katolicy i zwolennicy „Prawa i Sprawiedliwości”, w drugim „źli Polacy”, czyli totalna opozycja, te znienawidzone przez pislamistów „wstrętne bezbożniki” i „wykształciuchy”.

Przed referendum purpuraci prognozowali, że w ich nowym kraju zechce zamieszkać dwadzieścia kilka do trzydziestu milionów osób, w wariancie pesymistycznym minimum osiemnaście, dziewiętnaście. Na tyle szacowali swój żelazny elektorat Episkopat i Kłamczyński.

Podczas rozlicznych narad biskupi wespół z egzekutywą PiS kreślili coraz to nowe mapy podziału kraju. Podkarpacie, Małopolskę, Podlasie, dużą część Mazowsza, Wielkopolski, Kujaw i Mazur, a nawet Dolnego Śląska uważali już niemal za swoje. Tak pewni byli wygranej. Zacierali z zadowolenia ręce i licytowali się tylko co do samej skali zwycięstwa.

Kilku polityków „Prawa i Sprawiedliwości” głośno śmiało się z opozycji. Niektórzy otwarcie szydzili przed kamerami, że ci naiwniacy „nie wiedzą z kim tańczą”, „nie znają Polaków”, „nie doceniają potęgi Kościoła katolickiego w narodzie”, i że po referendum „cała ta zasrana Socjaldemokracja zmieści się w jednym województwie”.

W tysiącach kościołów chciwi i pełni buty „urzędnicy Pana Boga”, siejący w narodzie latami moralne skurwienie przed referendum gorączkowo agitowali swoich parafian, aby ci wraz rodzinami zagłosowali na Katoland. Każdy jeden obywatel Polski popierający PiS, sektę Rydza lub pozostały Kościół katolicki zamieszkały na „przegranym” terenie miał zagwarantowaną bezpłatną przeprowadzkę, darmowy transfer prywatnego dobytku oraz korzystne ekwiwalenty majątkowe. Zgodzono się też na trzymiesięczny okres przejściowy oraz tradycyjną „grubą kreskę” dla wszystkich wyjeżdżających. Sama olbrzymia operacja logistyczna po referendum trwała ponad dwa miesiące, potem jeszcze przez lata ciągnęły się różne spory sądowe.

Główny cel został jednak osiągnięty niezwykle szybko i sprawnie. Późną jesienią 2020 roku Polacy i wolactwo rozdzielili się wreszcie ostatecznie. W nowej Polsce, formalnie zwanej odtąd Republiką Polską, pozostali ludzie normalni, wszelkiej maści pojeby, tumany i kanalie zamieszkały z kolei w Katolandzie.

Po wiekach męczarni i nieszczęść Polakom udało się w końcu pozbyć nowotworu, straszliwego raka, który ponad tysiąc lat zżerał go od środka i niszczył.

Wyniki głosowania obróciły w niwecz wszystkie wcześniejsze prognozy rządowe. Referendum zakończyło się sensacyjnie, murowani faworyci przegrali z kretesem. Stosując terminologię bokserską śmiało można by powiedzieć, że był to istny nokaut roku. Sensacja, szok, osłupienie. Coś na skalę porównywalną do porażki Tysona z Holmesem, albo Lewisa z McCallem.

Konferencja Episkopatu Polski nie kryła oburzenia. Nie tylko ona. Wielebny ojciec inwestor jebał wiernych osobiście wydzierając się ordynarnie na swoje owieczki na antenie „Radia Maryja”. Nie lepiej działo się u „Naczelnika”. Drzwi w gabinecie na Nowogrodzkiej przez ponad tydzień się nie zamykały.

Ku ogromnemu zdziwieniu i nieukrywanej rozpaczy prezesa oraz kościelnych hierarchów okazało się, że polscy katolicy i wielbiciele Kłamczyńskiego gdzieś wyparowali.

Episkopat i kierownictwo PiS przeklinali na czym świat stoi, jedni na drugich zrzucali winę.

Za to ulice świętowały, radości nie było końca. Jak kraj długi i szeroki wszędzie dało się słyszeć „Gdzie oni są”, stary przebój Grześka Ciechowskiego, twórcy formacji nomen omen właśnie „Republika”. Ulica przerobiła go po swojemu:

„Gdzie oni są, ci wszyscy piskurwysyny, gdzie oni są, te wszystkie kleru wybroczyny…”

Refren ten nucili prawdziwi Polacy, starzy i młodzi, bogaci i biedni, stał się on prawdziwym hitem tamtych dni. Jedynie wolactwo z obrzydzeniem zatykało uszy.

Co znamienne, kiedy było już po wszystkim nikt nie chciał przyznać się do głosowania na PiS. Setki tysięcy faryzeuszy, karierowiczów i farbowanych lisów łgały w zaparte, aby tylko pozostać w nowej republice. Gdzieś zniknęli nagle także inni fani „Dobrej zmiany”, których wcześniej tylu przecież było.

Niczym po Drugiej Wojnie Światowej w Niemczech, gdy rozpłynęło się nagle w powietrzu kilkadziesiąt milionów fanatycznych miłośników Hitlera. Ludzi, którzy nie tylko biernie wynieśli go do władzy, ale i przez lata czynnie wspierali, byli jego wspólnikami.

Ostatecznie niespełna sześć milionów wolaków zdecydowało się na zamieszkanie w katolickim raju. Zaledwie jedna czwarta tego na co liczyli Kościół, Rydz i Kłamczyński.

Zapanował szok i niedowierzanie. Wściekły jak osa wielebny Faryzeusz „szybkie ręce” Rydz podczas debaty na żywo w telewizyjnym studiu stracił z nerwów kontrolę nad sobą i publicznie walił po łbie samego prezesa, drąc się przy tym wniebogłosy:

— Mam teraz Toruń zabrać do Jasła idioto? Co żeś mi zrobił baranie. I po co mi to było, po co dałem ci taką władzę! —

Szybkości uderzeń pozazdrościć mu mógłby nawet sam młody Roy Jones Junior. Lata ćwiczeń z błyskawicznym chowaniem kopert od wiernych zrobiły swoje. Ale jak to w życiu bywa, każdy szybki trafia kiedyś na jeszcze szybszego. Roy Jones nadział się na Joe Calzaghe z Hammersmith, Rydz na Warana z Żoliborza…

Kilku dziennikarzy w koloratkach próbowało uspokoić ojca inwestora, ale nie było to łatwe. Dobrze odżywiony sługa boży pomimo nikczemnego wzrostu ważył blisko dziewięć dych.

W końcu udało się oderwać go od równie niskiego, ale drobniejszego przecież Warana, który w międzyczasie też kilkakrotnie czysto trafił Rydza. W tym raz nawet dość ciekawą kombinacją; lewy prosty, zwód, prawy backfist, na to ciągiem zamachowy lewy cep, balans, znowu lewy prosty, prawy podbródkowy i kończący, jak mu się mylnie wydawało lewy sierp.

Celne ciosy nie zrobiły jednak na toruńskim szamanie większego wrażenia. Potwornie otłuszczona twarz, króciutka gruba szyja i świńskie podgardle znacznie zamortyzowały siłę uderzeń. Szaman jedynie oprzytomniał trochę i nieco się uspokoił.

Było już niestety za późno, przekaz poszedł w eter. Żenujące sceny zobaczył cały świat. Nawet najgłupsi z najgłupszych, a więc sekciarze Rydza nie mogli uwierzyć w to co widzą. Ale cieszyli się. Naczelnika państwa tłukł po łbie, niczym dawniej belfer niegrzecznego uczniaka w końcu nie kto inny, jak ich własny bożek. Znacznie dla nich zresztą ważniejszy niż chrześcijański Bóg Ojciec.

Obiektywne fakty były natomiast takie, że prezesa Kłamczyńskiego, było nie było człowieka który decydował o losach kraju lał po łbie jakiś zwykły aferzysta-złodziej. Jakiś przebrany za duchownego, udający kapłana przekręt, wyłudzacz i cwaniak, który wykiwał dziesiątki tysięcy ludzi. Dwóch głównych architektów brunatno-czarnej ośmiornicy, dwóch cichych wspólników, którzy sprowadzili nieszczęście na ten kraj pobiło się na oczach narodu.

Zaskoczenie wynikami referendum faktycznie było olbrzymie.

Liczby jednakże nie kłamały, wszystko stało czarno na białym.

Już na drugi dzień po ogłoszeniu wstępnych wyników rozpoczęły się pierwsze migracje. Największa panika zapanowała wśród dygnitarzy PiS i funkcyjnego wolactwa. Część z nich wiała w popłochu, niemal tak jak stała, aby uniknąć zemsty tych, którym wyrządzili największe krzywdy. Mając pełne konta bankowe, nie było to trudne. Dużo gorzej miała biedota i zwykli ludzie. Rozpoczęły się dantejskie sceny.

Długa na ponad sto kilometrów kolumna samochodów osobowych, dostawczych i autokarów ciągnęła nieprzerwanie w kierunku Małopolski i Podkarpacia.

Na wielkich platformach jechał nawet olbrzymi, sztuczny i pusty w środku jak cały polski katolicyzm pomnik Jezusa Chrystusa. Zdecydowano się przewieźć posąg ze Świebodzina do Krakowa. Przed transportem przemalowano go na biało-czerwono, na ramię nałożono powstańczą opaskę, jakaś pryszczata ciota z Młodzieży Wszechpolskiej domalowała mu na piersi znak „Polski walczącej”, a na szyi zawiesiła plastikowy karabin i lornetkę.

Kilku czerstwych parafialnych dziadów rozpięło pomiędzy rozpostartymi dłońmi Jezusa blisko dwudziestometrowy baner-gigant z napisem „Podziel się swoim podatkiem 1%”. I numerem konta fundacji ojca dobrodzieja. Grupka energicznych babć nakazała ministrantom z ONR założyć na chrystusową koronę specjalnie przez nie przygotowany olbrzymi moherowy beret.

— Musimy to zrobić, bo gotów się obrazić — rzekła z przekonaniem do zdziwionych gapiów szefowa zamieszania. Ktoś próbował z boku nieśmiało protestować, że Pan Jezus jest przecież miłosierny i na nikogo się nie obrazi. Nadaremnie.

Starsza pani puknęła się tylko wymownie w czoło i oświeciła gamonia słowami:

— Nie on przecie ćwoku, nasz ukochany Ojciec dyrektor może się obrazić…

— Racja, dobrze prawi, racja, tu jest Polska! Polska! — poparli ją zgodnym chórem gapie.

Na koniec przystrojono pomnik tandetnym odpustowym badziewiem i gdzie tylko się dało doczepiono chorągiewki z reklamą „katolickiego głosu w twoim domu”. Sprofanowany, obwieszony jak świąteczna choinka Jezus Chrystus w milczeniu znosił swój los…

Poboczem, niczym w 1945 roku niemieccy Vertriebene podczas „Drang nach Westen”, sunęły tłumy niezmotoryzowanego suwerena. Niektórzy, podobnie jak tamci, z obładowanymi wozami na kółkach, inni nawet ze zwykłymi wózkami sklepowymi, które ukradli ze znienawidzonych Lidli, Auchanów czy Tesco.

Długa rzeka ich falujących na chłodnym jesiennym wietrze moherowych beretów wiła się aż pod sam horyzont. Oni ruszyli jako pierwsi.

Za nimi podążały kolejne barwne korowody, reszta kruchtowej armii łotrów. Wśród nich największa liczebnie wolacka kolumna z transparentem „My chcemy Boga”.

Brylowali tam wychowankowie polskiego Kościoła katolickiego i PiS, ci legendarni „uczciwi obywatele”, oszukujący na co dzień i okradający kogo tylko się dało, w tym własne rodziny oraz świętoszkowaci, zakłamani „wzorowi katolicy”, którzy umierającej matce wyrwali by ostatnią poduszkę spod głowy, a bliźniego utopili najchętniej w łyżce wody…

Był tam też i kwiat polskiej chuliganki, było bogobojne jumactwo i rozmodlone kurwy.

Nad porządkiem podczas przemarszu czuwały uliczne bojówki PiS, ta budząca wcześniej w społeczeństwie powszechny strach chluba „lepszego sortu”, najlepsi synowie Wolski, filar kaczystowskich „środowisk narodowych”. Głównie zaprawieni w pielgrzymkach, rozmodleni na pokaz kibole, narodowcy, ONR-owcy i inne endeckie popłuczyny. W tym w komplecie ich podszyci tchórzem, zakompleksieni, udający wielkich patriotów i twardzieli „przywódcy”.

Na samym końcu kawalkady powłóczyli dotknięci chorobami przez zły los pobożni ludzie. Tak naprawdę bogu ducha winni, nie rozumiejący chyba do końca co się tak naprawdę dzieje. Część z nich o kulach lub na inwalidzkich wózkach. Najsłabsi z wyczerpania i wychłodzenia padali po drodze.

Jeden pisowski świat przemieszczał się pieszo poboczami, drugi, ten lepszy podróżował w komfortowym ciepełku samochodami. Niektórzy ze służbowym kierowcą. Dzieliło ich zaledwie wyciągnięcie ręki. Biedota, dusząc się w spalinach powłóczyła powoli, potrącana czasem przez nieuważnych lub nerwowych kierowców.

Ale i zmotoryzowani posuwali się ślimaczym tempem. Potężne korki uniemożliwiały normalną jazdę. Z mijających piechurów aut dyskretnie zerkali zza „firanek” księża, próbując rozpoznać swoich parafian. Nie zatrzymał się jednak nikt.

Zaraz po moherowych beretach ruszyli potomkowie szmalcowników i "żołnierzy wyklętych", duma polskiego kleru i PiS. Liczyli, że gdy jako jedni z pierwszych przybędą na miejsce, trafią tam na najlepsze kąski. Może znowu uda im się kogoś sprzedać lub na cudzej krzywdzie choć trochę nachapać. Albo chociaż obrobić jakiś sklepik, magazyn, pocztę, willę, jubilera, salon czy stację. Cokolwiek lub kogokolwiek. Aby tylko przytulić jakieś fanty, coś trafić, zajumać.

Część z nich jechała, reszta przemieszczała się pieszo. W powstałym zamieszaniu dostrzegli szansę na łatwy łup. Niczym żarłoczne sępy bacznie przyglądali się najsłabszym w kolumnie. Gdy tylko ktoś się przewrócił, natychmiast byli już przy nim. Ale nie żeby pomóc, skąd. Aby dobić. A potem wyjąć mu portfel, portmonetkę, przeszukać odzież, zerwać biżuterię, zabrać jakiekolwiek cenne rzeczy.

Dowodził nimi katolicki ksiądz-patriota, niejaki „Menda”, pochodzący z rodziny zasłużonych endeckich szmalcowników, którzy w czasie wojny sprzedali Gestapo kilkanaście rodzin z dziećmi, a potem przejęli ich majątek. Po wojnie zmienili nazwisko i chcąc zatrzeć ślady przenieśli się na Dolny Śląsk, na tak zwane Ziemie Odzyskane. Ich wnuk został księdzem. Aby „wybielić” swoją rodzinę, zmylić tropy i „zamydlić” prawdę co chwilę wymyślał kolejne kłamstwa na temat ich ofiar, żydów.

W pewnym momencie od tego łgania, skurwysyństwa i siania nienawiści całkowicie „odbiła mu palma”, jak to określili jego kruchtowi przełożeni i chcąc nie chcąc zmuszony był przejść do cywila. Tam próbował dalej zarabiać na żydach, niczym wcześniej jego rodzina. Jak się niebawem okazało, nie tylko żydach zresztą. Na Polakach-katolikach też. To on nauczył „patriotycznych” szmalcowników spod znaku PiS jak zarobić na ludzkim dramacie, na cudzej krzywdzie. To właśnie ten „ksionc-narodowiec” z biało-czerwonym szalikiem wokół szyi wymyślił plan obłowienia się na starych, chorych i bezbronnych ludziach. To właśnie on wymyślił patent na „zajechanie starych pryków”:

— Najpierw musicie ich ostro pocisnąć na marszu, a jak padną, to kolanko i czyścicie.

Osobiście demonstrował, jak fachowo i dyskretnie zrobić „kolanko”, aby inni nie połapali się w czym rzecz. Jego ludzie klękali przy każdym jednym padającym. Dla picu ostentacyjnie żegnali się i modlili. Jednak nie o duszę nieszczęśnika, a jedynie o bogaty łup.

„Modlili się” tak sprytnie, że po chwili gość był sztywny. Kolanem przygniatali do ziemi klatkę piersiową leżącego, aby uniemożliwić mu oddychanie. Po minucie, góra dwóch było po wszystkim i można było zdechlaka czyścić. Dokładnie tak, jak wcześniej instruował ksiądz „Menda”, ich pobożny szef.

Droga była daleka i wiedzieli że wielu starszych lub schorowanych wolaków nie wytrzyma trudów tej podróży. Wiedzieli też, że ludzie ci swoje skarby zawsze trzymali przy sobie.

Co kawałek widać było gości ubranych w charakterystyczne kurtki ze znakiem „Polska walcząca”, kucające nad jakimś poległym staruszkiem lub babiną. Sprawnie obrabiali kieszenie, portfele, teczki. Sprawdzali nawet gacie. Paru narodowców miało ze sobą specjalne kombinerki, którymi wyrywali padniętym złote zęby.

Rodziny ofiar nie śmiały protestować, bo wiedziały, czym grozi zadarcie z pisowskimi patriotami. Większość z nich nie rozstawała się z kastetami lub nożami. Byli też i tacy, którzy wymachiwali bejsbolami, a nawet maczetami. Kiedy kilka poszkodowanych rodzin wniosło przeciwko „patriotom” księdza szmalcownika pozew zbiorowy o morderstwa i ograbienie ich bliskich, został on przez „prawy i sprawiedliwy” sąd Katolandu dwukrotnie odrzucony jako bezzasadny.

Ksionc-patryjota z triumfujących uśmiechem na ustach pouczał zebranych pod gmachem sądu dziennikarzy. Na pytanie jednego z nich, czy ci biedni dziadkowie też „sami się zabili, a potem sami okradli, tak jak żydzi”, ten odparł niezażenowany, że owszem, tak właśnie było. Z tą tylko różnicą, że „żydzi najpierw sami się okradli, potem zabili i na koniec spalili, natomiast staruchy zdechły same, kosztowności zabrały ich rodziny, a teraz śmią oskarżać nas, najlepszych synów Polski, prawdziwych katolików i patriotów.

— My się proszę państwa za poległych jedynie modliliśmy, oskubali ich bliscy, ci co nas teraz jeszcze oskarżają, ci wredni ubecy i zdrajcy…

Młody zdolny ksiądz szmalcownik wiedział, jak zabijać i kraść, aby nie zostawiać śladów. Miał to w genach. Podczas przemarszu do Krakowa kategorycznie zabraniał robienia jakichkolwiek zdjęć „klęczących”. Gdy ktoś się wyłamał, natychmiast rekwirowano sprzęt. Jego „patrioci” trzymali wszystkich krótko za pysk. Od czasu do czasu dali komuś w ryja, skopali profilaktycznie lub przylali parę kijów. Oficjalnie aby zdyscyplinować maruderów i opóźniających pochód narzekaczy. W rzeczywistości chodziło o maksymalne przyśpieszenie tempa przemarszu i redukcję odpoczynku. Aby jak najwięcej słabych padło po drodze.

Pisowscy „patrioci” z „My chcemy Boga” na ustach podzielili się na dwie grupy; jedni obrabiali tych, którzy nie wytrzymywali narzuconego tempa i padli, były to tak zwane sępy, drudzy, „aptekarze” sprzedawali po drodze narkotyki i dopalacze, niby jako cudowny lek na zmęczenie. Łatwowiernym staruszkom obiecali, że po ich towarze wrócą im energia i siły. I rzeczywiście, niektórzy odzyskiwali wigor, niczym na smoleńskich miesięcznicach. Jednak nie wszystkie starsze osoby wytrzymały tak lekkomyślne spożycie dragów. Co któryś fikał dziwne kozły, wierzgał, tańczył break dance lub wpadał w szał. Inni z kolei dostawali silnych torsji, drgawek, oczopląsów, szczękościsku lub tylko toczyli pianę z ust. Jedynie nieliczni od razu wyciągali kopyta. Część towaru była niestety trefna.

Marsz trwał jednak nieprzerwanie dalej, a kolumna posuwała się sprawnie na południe. Choć wśród maszerujących byli przecież i tacy, którzy szli już ponad tydzień. Jedynie nocą urządzano dłuższe postoje.

Rozdział 3
Tu jest Polska… Ja tu jestem Bogiem!

Kraków ogłoszono punktem zbornym.

Planowano tam drobną uroczystość powitalną, a następnie preselekcję i przekierowanie suwerena dalej.

Najpierw jednak należało się tam zameldować osobiście, zgłosić u księży deklarację majątkową, pobrać przydział i dopiero potem wolno było ruszyć do miejsc docelowych.

Sam przemarsz długich kolumn wolactwa ulicami Krakowa przypominał pierwszomajowe pochody w dawnym PRL.

Kłamczyński z Rydzem na głównej trybunie niczym kiedyś Gierek i Jaroszewicz machali przyjaźnie do wiwatujących tłumów. Mimo ogromnego zmęczenia kilkudniowym marszem publika kwiczała z radości, były też i łzy wzruszenia.

Jedyne, czego brakowało, to porządek. Zapanowała irytująca kakofonia, kilka podkładów muzycznych leciało jednocześnie. Niektórzy stali w miejscu i śpiewali hymn, inne znowu głąby próbowały ich przepychać i zawodziły jakieś religijne pieśni, jeszcze inni Rotę czy nawet kolędy. Jedni zagłuszali w każdym razie drugich i ojciec inwestor nie był zadowolony.

W końcu stracił cierpliwość i wyrwał mikrofon szykującemu się do przemówienia Kainowi.

— Przestańcie wreszcie piać, barany, to nie pora i miejsce na hymn. Będziemy mieli nowy hymn, to będziemy go śpiewać, teraz koniec. Nie blokować, tylko przechodzić dalej. Kto nie ma koperty powitalnej, niech od razu idzie do przodu. Reszta do mnie, na dole macie te żółte skrzynki i tam wrzucać koperty. Ci, co nie dali dzisiaj nic, jutro wysyłają przelew. Tylko nie zapomnieć! Podaję numer konta… powtarzam…

Faryzeusz „szybkie ręce” Rydz sprawnie wydawał przez tubę polecenia i jednocześnie próbował usprawnić przemarsz. A zwłaszcza niełatwe w panującym rozgardiaszu składanie datków.

Słynne koperty z kasą były jego oczkiem w głowie. Wolał je nawet od tęgich przelewów, bo koperty nie zostawiały, jak tamte, znienawidzonych elektronicznych śladów.

Stojąc tak na głównej trybunie, symbolicznie ponad swoim ludem, obwieszony biżuterią bacznie obserwował przez lornetkę, kto daje koperty i czy były one odpowiednio grube.

Kłamczyński zerkał z nieukrywanym podziwem na ojca inwestora, nie omieszkał mu jednak wypomnieć słowa „barany”.

Rydz uśmiechnął się tylko w swoim stylu, mrużąc fałszywe oczka i machnął lekceważąco ręką.

— A co, nie barany może? — zagadnął zaczepnie

— Barany i owieczki to przecie jedno — zaśmiał się chytrze

Kain mimo to pokręcił z dezaprobatą głową.

Jego osadzony na krótkiej szyi i okrągły niczym ping-pong łeb w czarnym kaszkiecie komicznie przy tym dyndał. Przypominał trochę modne kiedyś samochodowe gadżety, widywane za czasów Polonezów czy Fiatów 125p.

— No dobra, dajmy z tym teraz spokój, trzeba organizować kraj na nowo, wiele musimy zmienić. Pilnujmy lepiej przeprowadzki — uciął wątek ojciec kwestor.

Tymczasem kilka metrów poniżej jakiś wychudzony długowłosy łachmaniarz z niechlujną brodą próbował bezskutecznie dostać się na trybunę. Ochrona nie chciała go jednak przepuścić i szarpiąc za dziurawe łachy spychała z podestu z powrotem na jezdnię.

Człowiek ten, najwyraźniej głuchoniemy, żywo gestykulując próbował coś im wytłumaczyć.

Mimo sporej odległości Rydz dostrzegł w jego dłoni kopertę. Wydała mu się dość gruba. Natychmiast dał znać ochronie, aby przepuścili łachmytę. Z doświadczenia wiedział, że tacy ludzie potrafią czasem miło zaskoczyć datkiem. Datkiem, na który zbierali przez wiele lat, niekiedy przez całe swoje życie. Nos mu podpowiadał, że tak może być i tym razem.

— Musi coś tam mieć łajza, inaczej nie pchałby się tak nachalnie — wyszeptał do siebie.

Pamiętał, jak raz w jakimś mieście zabiedzony staruszek koniecznie chciał osobiście wręczyć mu kopertę. Okazało się, że było w niej równe sto kawałków czystej gotówki. W nowiutkich, pachnących jeszcze drukarnią dwusetkach. Uwielbiał takie łupy.

Czuł, że teraz też może być to grubsza sumka, albo nawet jakaś smakowita darowizna. Nieraz już trafiał fuksem tłustą wziątkę. Jak choćby ledwie dwa dni wcześniej, gdy jedna z zasuszonych staruszek prosząc go o błogosławieństwo na trasie przemarszu wręczyła mu niepozorną kopertę, a w niej akt darowizny dwudziestu czterech hektarów ziemi w świetnej lokalizacji, zaledwie pół godziny od centrum Warszawy.

Łachmaniarz zbliżał się tymczasem do mównicy.

Kiedy był kilka metrów od Rydza, ten odniósł dziwne wrażenie, jakby skądś go znał. Jakby gdzieś już kiedyś go widział…

Ojciec dyrektor prawą ręką zamarkował dla zmyły znak krzyża, lewą błyskawicznie wyrwał mu z dłoni kopertę.

W środku jednak zamiast kasy, aktu darowizny, albo chociaż czeku była jedynie niedbale poskładana kartka z prośbą o danie „Jezusowi” trzydziestu złotych. Za pieniądze te miał on kupić w „Biedronce” nowe buty dla jakiegoś biednego staruszka, który swoje stracił podczas marszu do Katolandu. List podpisany był tajemniczo: Pan Bóg.

Tego Rydzowi było już za wiele.

— Zobacz jacy ludzie teraz bezczelni, wszystko zrobią aby wyrwać ci z gardła jakiś grosz. Za Jezusa się przebiorą, pod boga podszyją. Jak ja to wszystko mam znosić.

Na buty toto chce i co jeszcze? Może jeszcze na kożuch mam dać. A co to ja Caritas, niech se idzie do Caritasu albo Owsiaka.

Ludzie myślą, że ja pieniądze znajduję na ulicy — wściekły duchowny skarżył się Kainowi.

Dał ochroniarzom dyskretnie znać, aby założyli nędzarzowi porządny „krawat” i wywalili go na zbity pysk.

Kiedy wieczorem tego samego dnia po sutej kolacji Rydz układał się do snu, jego oczom ukazała się nagle biała postać o długich, siwych włosach.

— Wysłałem do ciebie dzisiaj Jezusa z prośbą o drobny datek. Cóżeś uczynił? Pomogłeś swojej owieczce, która utrudzona podróżą tak cierpiała na drodze? — zapytał siwy gość

— Trzeba było wysłać go do Deichmanna, ja w butach nie robię. A teraz żegnam, bo spać mi się chce — zuchwale odpowiedział dobrodziej

— Zabraniam ci kiedykolwiek więcej wypowiadać moje imię. Nie będziesz miał innego Boga nade mną. Apage satana! — zjawa nie dawała za wygraną, wisząc wciąż nad masywnym łożem ojca dyrektora

— Te kocopały to opowiadaj sobie frajerom, nie mi. Ile masz na koncie, że tak się wozisz, co? Bo ja mam miliony. Do niczego mi teraz już nie jesteś potrzebny, możesz mi naskoczyć na pukiel. Wynocha stąd dziadu, paszoł won! — hardo odparł Rydz

— Pycha kroczy przed upadkiem, pamiętaj niewdzięczniku. Los cię niebawem ukaże, przekonasz się łajdaku co to kara boska — biała postać pogroziła palcem i zniknęła

— Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz — ubawiony ojciec dobrodziej rechocząc z własnego dowcipu zanieczyścił powietrze kilkakrotnie siarkowodorem, po czym jak gdyby nigdy nic usnął snem sprawiedliwego.

I to pomimo spałaszowania w tym dniu ponad jedenastu tysięcy kilokalorii oraz toczących jego organizm zaawansowanych procesów gnilnych.

Rano nie pamiętał już nawet o tej dziwnej nocnej wizycie. W głowie miał kolejne wielkie projekty biznesowe. Mętna woda była jego ulubionym żywiołem. Taka jak teraz właśnie. Na powstałym zamieszaniu planował dodatkowo się obłowić. Trwał podział kraju, migracje. Do ugrania była gruba kasa i nowe fanty. Naród tasował się, atmosfera wciąż była napięta.

Na drogach południowej Polski narastał chaos. Od północy i zachodu napierało wolactwo, niewiele krótsze kolumny wyjeżdżających, uciekających przed chrześcijańską miłością po polsku korkowały się w odwrotnym kierunku.

Wyjeżdżał element wartościowy, ściągała natomiast najgorsza hołota i szuje, fanatyczni wyznawcy Kłamczyńskich, Rydza i Kościoła, ludzie, którzy byli nieszczęściem i zakałą tego narodu. W tym tysiące kruchtowych trolli, którzy latami siali w eterze nienawiść. Teraz nienawiść ta obróciła się przeciwko nim. Powołany naprędce sztab kryzysowy robił co mógł, aby nie dopuścić do samosądów.

I znowu, jak zresztą zawsze w dziejowych chwilach, Polacy pokazali solidarność i klasę. Z rąk narodu nie zginął ani jeden zdrajca. Kilku drani popełniło wprawdzie samobójstwo, ale reszta w spokoju pakowała manatki. Poza wyzwiskami i incydentalnymi szarpaninami nikogo z kościelno-pisowskiej bandy nie spotkała zasłużona kara.

Po kilku miesiącach dołączyły do niej farbowańce i fałszywe złotówy, bezczelne wolactwo, które wykorzystując poreferendalne zamieszanie próbowało wmieszać się w tłum i udawać przyzwoitych Polaków. Zostali jednak szybko zdekonspirowani i dołączyli do reszty sobie podobnych.

Co ciekawe, w Polsce zdecydował się pozostać niewielki procent księży. Tych prawdziwych. Tych, którzy naprawdę służyli Panu Bogu. Kilkuset wspaniałych, szlachetnych ludzi i oddanych sprawie pasterzy. Zaledwie kilkuset księży z olbrzymiej, spasionej i zdemoralizowanej do kości największej w świecie armii klechów. Kropla dobra w morzu zła.

Przywództwo nad oczyszczonym Kościołem katolickim w Republice Polskiej przejął ksiądz Wojciech Lemański, obok śp. biskupa Tadeusza Pieronka i Adama Bonieckiego jeden z nielicznych uczciwych i jednocześnie odważnych katolickich księży w „IV RP”.

Z miejsca zaprowadził nowe porządki i w krótkim czasie udało mu się tak zreformować Kościół, że znowu odzyskał on zaufanie normalnych Polaków.

Błogosławieństwo i poparcie dla swoich działań otrzymał od Papieża Franciszka.

Fakt ten wywołał nieopisaną wściekłość Rydza oraz kilkunastu sprzyjających mu od lat prominentnych purpuratów, najgorszych szuj pośród Episkopatu.

Od czasu objęcia tronu piotrowego przez Papieża Franciszka większości biskupów i innym łotrom sterujących Kościołem katolickim w Polsce w oczy zajrzał blady strach. Strach, że może on im zaszkodzić w perfidnej grze, boleśnie uderzyć w ich interesy.

Wiedzieli, że ze strony piętnującego pychę i chciwość kleru Franciszka grozi im potężne niebezpieczeństwo, dlatego tak podburzali przeciwko niemu swoje owieczki.

W grudniu 2020 roku oficjalnie ogłoszono powstanie nowego kraju, Katolandu, ze stolicą w Krakowie.

Była to bezkonstytucyjna monarchia, której wiecznym królem ogłoszony został żyd Jezus Chrystus, królową zaś żydówka Matka Boska. Nowym papieżem, a właściwie antypapieżem, bo w Watykanie oficjalnie urzędował przecież Papież Franciszek, wybrany został ojciec Faryzeusz „szybkie ręce” Rydz.

Tak tak, dokładnie ten sam Rydz od „Radia Nienawiść”, ratowania stoczni, świadectw udziałowych, jednego procencika i innych „boskich dzieł”.

Nie była to jednak żadna niespodzianka.

Do mentalności i typu „wiary w Boga” swoich owieczek „duchowny” ten pasował jak ulał. Toruński szaman zamierzał zresztą być w nowym kraju nie tylko papieżem, ale i bogiem.

Los chciał jednak inaczej.

Wyśmienita passa „Ojca Dyrektora” skończyła się dość szybko.

Nieprawdopodobna chciwość, fałsz i tupet Rydzola wnerwiły w końcu i suwerena. Poproszono go o niezwłoczne opuszczenie kraju. Chcąc nie chcąc, przeklinając w duchu prawdziwego Boga Ojca, udał się na niechciane wygnanie.

Szczęście uśmiechnęło się za to do Polaków.

Polska utraciła wprawdzie około piętnaście procent swojej powierzchni i tyle samo procent ludności, ale pozbyła się najstraszliwszej choroby, toczącej od dawna ten kraj.

Choroby, którą sprowadził na ten kraj Kościół rzymskokatolicki. Najbardziej wypaczona forma chrześcijaństwa, powstała kilkaset lat po prawdziwych chrześcijanach, gdy na dobre ruszyła gra o kasę, a szczerą wiarę zastąpił obłudny biznes.

Z kolei młoda Republika Polska zmieniła się diametralnie in plus, podobnie zresztą jak sami jej mieszkańcy.

Dalsze szczegóły tych burzliwych wydarzeń jednak potem, bo w tym samym czasie zaledwie kilkaset kilometrów dalej rozpoczynał się faktyczny dramat Europy.

Rozdział 4
Nazistowska zaraza pożera Niemcy

Na zachód od Odry sytuacja już wcześniej była znacznie bardziej skomplikowana. A i skala problemu zupełnie inna.

Mimo olbrzymiej pracy, jaką od zakończenia Drugiej Wojny Światowej kolejne niemieckie rządy wkładały w walkę z odradzaniem się nazizmu, w połowie lat dwudziestych także i tam udało się ponownie przejąć władzę skrajnej prawicy.

Brunatne chmury zbierały się nad Renem, a zwłaszcza nad Łabą od lat. Już w 2017 roku neonaziści wprowadzili hurtem pierwszych swoich ludzi do Bundestagu. Na ostro zaczęło się jednak dopiero na początku trzeciej dekady.

Niemieckie odpowiedniki polskich wolaków, wypisz-wymaluj taka sama swołocz i głąby, ganiały po ulicach z obłędem w oczach, pochodniami w dłoniach i sztandarowymi hasłami na ustach: „Ausländer raus!”, „Deutschland für Deutsche!”.

Już zresztą wcześniej w wielu miastach i miasteczkach demonstrowano przeciw imigracyjnej polityce rządzącej wówczas koalicji CDU/CSU-SPD. A zwłaszcza przeciwko niekontrolowanemu napływowi muzułmańskich uchodźców wojennych, czyli w większości tak zwanych Asylbetrüger.

Podczas trzeciej kadencji kanclerz Angeli Merkel coraz częściej słychać było publicznie o „Lügenpresse” i „Volksverräter”. To ostatnie wykrzykiwano wobec najwyższych władz, zarówno federalnych, jak i lokalnych.

W 2026 roku neonaziści przeszli od słów do czynów.

Zaczęły się pierwsze poważniejsze starcia z przeciwnikami skrajnej prawicy. Lano wszystkich inaczej myślących.

Niczym przed Drugą Wojną Światową ich dziadkowie z NSDAP.

Niemcy jednak w przeciwieństwie do Polski faktycznie zalewane były przez dzicz i postulaty o natychmiastowym powstrzymaniu islamskiej nawały były słuszne.

Żądali tego zresztą nie tylko wyłącznie naziole, ale i większość normalnych ludzi. W tym także część muzułmanów.

Ponieważ ówczesny rząd poza działaniami pozorowanymi i „pudrowaniem syfa” nic naprawdę skutecznego w tym zakresie nie uczynił, wściekli obywatele stracili w końcu cierpliwość do swoich tradycyjnych formacji i powiedzieli dość.

Po wygraniu wyborów w roku 2025 fanatyczni zwolennicy zwycięskiej partii, a zwłaszcza ich zbrojne ramię czyli brunatne bojówki, jak niemal jak sto lat wcześniej ich poprzednicy z SA znaleźli się w swoim żywiole. Wreszcie nie musieli już dbać o pozory, udawać rozsądnych czy umiarkowanych. Znowu mogli ukazać swoje prawdziwe oblicze.

Co kilka tygodni urządzali regularne polowania na Socjaldemokratów i Zielonych, przede wszystkim jednak na członków radykalnej lewicy. Czasem atakowali nawet Chadeków. Nie salafistów, jak odgrażali się wcześniej i obiecywali to swoim wyborcom, tylko innych Niemców…

Mimo szumnych wyborczych haseł i pogróżek, że szybko zrobią porządek z wojującym islamem, neonaziści zamiast za nich, wzięli się za… swoich. Ludzie nie mogli uwierzyć w to, co się działo.

„Dlaczego nie biorą się za wrzód, który nam zagraża?

Co oni do jasnej cholery wyprawiają?” — Deutsches Volk ze zdumienia przecierał oczy.

Zamiast zgodnie z obietnicami zrobić porządek z zalewającymi Europę dżihadystami, naziole skoncentrowały się na walce bratobójczej. Nagle interesowała ich już tylko własna polityczna opozycja. Za wszelką cenę chcieli, jak to się szumnie wtedy nazywało, „pokonać najpierw wewnętrznych wrogów i zdrajców”.

I rzeczywiście, nie przebierano w środkach.

Znowu Niemcy ginęli z rąk innych Niemców. Znowu naziści terroryzowali i katowali własnych rodaków.

Mieli przy tym dyskretne poparcie tworzących się wówczas pierwszych grup wczesnych Najsów.

W przeciwieństwie do swoich oponentów z lewej flanki, nie zamierzali bowiem bawić się w Robin Hooda; bronić praw pracowniczych czy walczyć o sprawiedliwość.

Nie interesowała ich też żadna rewolucja, rewolta, walka z arogancją i bezdusznością finansowych elit. Ani tym bardziej żaden bój o jakąś tam godność prostych ludzi.

Ich wyborcze slogany okazały się jedynie wyborczą kiełbasą, klasycznym bluffem. Interesowała ich wyłącznie walka polityczna i fizyczne unicestwienie tego, jak to mówili, „chorego lewactwa”.

I choć, zwłaszcza na początku, mieli jeszcze sporą przewagę liczebną, czasem jednak i tak przegrywali.

Chadecy, Socjaldemokraci, Zieloni i szeroko pojęta lewica cieszyli się sporym poparciem różnych środowisk neutralnych i dzięki nim właśnie od czasu do czasu te wewnątrz niemieckie bitwy brunatna swołocz sromotnie przegrywała.

Agresywne półgłówki lały wtedy w odwecie kogo popadło, głównie swoich rodaków oczywiście. Bywało, że i przypadkowych przechodniów. Wobec bojowników Ałłaha już tacy odważni nie byli. Ich buńczuczne zapowiedzi, że szybko oczyszczą kraj z islamskiej gangreny nie potwierdziły się. Zapału wystarczyło jedynie na kilka miesięcy.

Kiedy w ramach odwetu dżihadyści zaczęli likwidować po kolei największych krzykaczy, kiedy w ciągu zaledwie jednego tylko roku zabili czternastu prominentnych działaczy skrajnej prawicy, w tym troje z nich wraz z rodzinami, naziole nagle zmieniły front. Strach o własne życie okazał się silniejszy.

Głównym celem ataków stali się odtąd ich właśni rodacy. Zadanie mieli wtedy znacznie już zresztą ułatwione, bo spora część ich politycznych przeciwników, ale także neutralnych Niemców, opuszczała kraj.

Masowy exodus objął w tamtym czasie zresztą prawie całą Europę. Tysiące osób dziennie uciekało ze swoich krajów przed brunatnym terrorem i nadciągającą nieuchronnie wojną domową. Najwięcej rdzennych obywateli stracili właśnie Niemcy.

W ciągu niewiele ponad dziesięciu lat z kraju tego wyjechało w sumie prawie piętnaście milionów etnicznych Niemców.

Od końca lat dwudziestych wiali stamtąd zresztą już nie tylko polityczni przeciwnicy, ale i pierwsi zwolennicy nazistów.

Kiedy w 2029 roku stało się jasne, że „naród znowu został oszukany” i rychła porażka nazioli była pewna, uciekali głównie nie ich wrogowie, lecz przede wszystkim właśnie ich wyborcy i zagorzali zwolennicy. Ci, którzy wcześniej z taką euforią na brunatnych „patriotów” głosowali.

Nacjonalistyczna hołota najpierw podpaliła swój własny kraj, a potem cichcem z niego wiała.

Gro Niemców trafnie przewidziało rozwój sytuacji już po wyborach do Bundestagu w roku 2021. Czuli, co się święci i postanowili opuścić swoją ojczyznę. Przed kolejnymi wyborami już tylko naiwni wierzyli w nagły zwrot sytuacji i opamiętanie narodu. Reszta dokładnie wiedziała, co przyniesie samodzielna władza neonazistów, a na ich zwycięstwo jasno wskazywały sondaże.

Od połowy trzeciej dekady kraj opuszczały wszystkie klasy i opcje polityczne, cały niemalże przekrój tamtejszego społeczeństwa; zamożni i biedota, akademicy i robotnicy, mądrzy i głupi.

W pierwszej kolejności wyjechała ta część bogatych Niemców, która szczerze nienawidziła rechtsradykałów. Osiedli oni przede wszystkim w Kanadzie, USA, Australii i na Karaibach.

Po nich, w ciągu następnych kilku lat ewakuowały się setki tysięcy rodzin z klasy średniej, przeciwników nadchodzącego nieubłaganie brunatnego reżimu. Z chwilą przejęcia przez nich władzy emigracja nasiliła się jeszcze bardziej.

Kiedy zaczęły się naziolskie czystki i zaprowadzanie nowych, „patriotycznych” porządków, natychmiast wybuchły zamieszki. Po roku kraj ogarnęła regularna wojna domowa.

Sprawy nie poszły jednak tak gładko, jak wcześniej optymistycznie zakładali to prawicowi liderzy. Neonazistowska dyktatura natrafiła na opór, którego na taką skalę absolutnie się nie spodziewała. Nie było powtórki z lat trzydziestych dwudziestego wieku, naród nie sikał już z radości w majtki.

Mimo początkowych sukcesów nie udało im się porwać za sobą większości społeczeństwa. A zwłaszcza przekonać niezdecydowanych. Wręcz przeciwnie, opór narastał z każdym miesiącem.

Z szybkiej rozprawy ze „zdrajcami”, jak zwano inaczej myślących, wyszły nici. Tym razem okazało się, że trzeźwo myślących i przyzwoitych Niemców było dużo więcej, niż przewidywały analizy nazioli. Nie tylko nie udało im się błyskawicznie, jak obiecali, rozprawić z „wrogiem wewnętrznym”, ale zaczęli ostro brać w dupę. Plan nacjonalistów sypał się jak domek z kart. Niemal wszystko potoczyło się inaczej niż zakładali. Najpierw klęska operacji deislamizacji kraju, potem blamaż za blamażem także w walce z opozycją. W ich szeregi wkradał się niepokój.

Jeszcze zanim widmo porażki po raz pierwszy na dobre zajrzało im w oczy, już pierwsi prominentni brunatni patrioci pakowali dyskretnie manatki. Oni jako pierwsi zrozumieli sytuację i wyczuli nieuchronną porażkę swojej formacji. Opozycja zamiast słabnąć, rosła w siłę. Do tego zamiast zapowiadanego polowania na muslimów, muslimy zaczęły polować na nich. Co chwilę leciał gdzieś jakiś wysoki rangą nazistowski łeb. I to leciał dosłownie.

Wśród nazioli wybuchła panika. Z kraju hurtem zaczęli wiać funkcjonariusze i dygnitarze, z kilkoma ministrami włącznie. Tych, którzy osobiście do katastrofy Niemiec doprowadzili.

Na froncie pozostali jedynie fanatyczni wyznawcy ideologii nazistowskiej, między innymi znane z brutalności prawicowe bojówki. Liczyły one w sumie kilka milionów członków i ludzie ci zamierzali walczyć do końca. Ciągle też cieszyli się poparciem znacznej części społeczeństwa.

Chaos tymczasem narastał. Sytuacja wewnętrzna, zwłaszcza w starych landach, stawała się pomału krytyczna. Po spektakularnej porażce w Duisburgu, gdzie pospolite ruszenie dżihadystów pokonało czterotysięczne oddziały rządowe i tygodniami trwały rzezie lokalnej ludności sprzyjającej nowym władzom, blady strach padł także na szeregowy brunatny elektorat. Duża jego część w popłochu pakowała manatki.

Uciec, uciec za wszelką cenę… Ale dokąd?

Jako ostatni wiejący masowo z Niemiec schronienia poza Europą szukały właśnie zwykłe małe naziole. Ten prymitywny, lecz „kiedy trzeba” zawsze niezawodny Volkskörper, Pöbel, Mob…

Tragikomicznym zrządzeniem losu równo sto lat po pamiętnym exodusie maltretowanych, poniżanych i okradanych przez hitlerowców, czyli często biologicznych przodków hołoty z Volkskörper, dokładnie sto lat po exodusie ściganych niczym łowna zwierzyna żydów, teraz oni sami mieli poznać smak strachu, nędzy i tułaczki…

Sytuacja bez precedensu w historii ludzkości, niemalże jakby wyreżyserowana przez los. Skala dramatu, bestialstwo i ilość ofiar były oczywiście nieporównywalne, ale analogii i tak było sporo.

Kiedy w drugiej połowie lat dwudziestych zaczynały wyjeżdżać z Niemiec pierwsze większe grupy sympatyków skrajnej prawicy, nic nie zapowiadało późniejszej tragedii.

Zaopatrzeni w znaczne środki finansowe, biżuterię i złoto, często nakradzione jeszcze przez ich dziadków podczas Drugiej Wojny Światowej, witani byli z pompą, a co najmniej przychylnie, w Argentynie, Paragwaju, Chile czy w Brazylii.

Od kilku pokoleń żyli tam potomkowie słynnych Kameraden, tak zwanych prawdziwych Niemców, jak określało się potocznie tych, którzy schronili się tam zaraz po wojnie. Emigracja ta była liczna, zorganizowana i początkowo pomagała nawet nowo przybyłym. Niestety tylko na początku.

Gdy zjeżdżać zaczęły kolejne desanty ich odważnych inaczej rodaków, czyli członków skrajnej prawicy, która najpierw podpaliła swój kraj, a potem zamiast walczyć z dżihadystami, czmychała w panice na drugą stronę Atlantyku, stara emigracja uznała ich za tchórzy i zdrajców.

Coraz mniej przychylnie traktowały przybywających także lokalne władze. Wkrótce zaczęły się pierwsze protesty miejscowej ludności i pierwsze niemiłe sceny na lotniskach, gdzie usiłowano zablokować naziolom opuszczenie terminalu przylotów. Niewiele to jednak dawało, na kontynent południowoamerykański nadal przybywali tysiącami.

W końcu doszło do najgorszego, pojawiła się przemoc fizyczna. W kilku miejscach polała się krew, zaczęli ginąć ludzie. Codziennie dochodziło do jakichś incydentów, gdzieś tam podpalono imigrancki hotel, gdzieś indziej kogoś okaleczono albo obito przybyszom mordy.

Jak próbowały żartobliwie ująć to niektóre tabloidy, w Chile lano ich za „krzywdę” Honeckera, w Argentynie za oszustwa w finale MŚ, kiedy to właśnie Niemcy rzekomo dwa razy okradli ich, jak twierdzili z tytułu, w Brazylii z kolei za pamiętne upokorzenie 1:7 na Mundialu w roku 2014.

Władze przymrużały oko na nasilające się incydenty, im również zależało, aby ograniczyć imigrację.

Rodzinom z dziećmi, ludziom, którzy spieniężyli swój dobytek i nie mieli już do czego wracać, do śmiechu jednak nie było. Wyzywani na ulicy, szykanowani w pracy i szkołach, opluwani i bici przez miejscowych nerwowo szukali możliwości wyjazdu gdzie indziej. I taka możliwość się pojawiła.

W dalekiej Namibii już od dłuższego czasu osiadały rodziny z Niemiec i chwaliły sobie zarówno tamtejszy klimat, jak i przychylność nowego rządu. W każdym razie ci, którzy przyjechali najwcześniej.

W ciągu niespełna dwóch lat z Ameryki Południowej wyjechało tam prawie trzy miliony Niemców. Głównie tych niechcianych, przede wszystkim ubogich singli i rodzin, które przybyły jako ostatnie. Bez znajomości, bez układów, bez wystarczającego zabezpieczenia finansowego.

Niestety, tak się złożyło, że w tym samym czasie trwał już niekontrolowany exodus biedoty, głównie zwykłych małych nazioli z samych Niemiec. Wśród nich także krążyły niestworzone bajki o tym afrykańskim kraju.

Na lotnisku w Windhoek, jak i w głównych portach Namibii, działy się dantejskie sceny. Niektóre samoloty krążyć musiały wielokrotnie nad miastem, gdyż godzinami nie miały zgody na lądowanie. Część zmuszona była dodatkowo tankować w sąsiednich państwach. Kilku zdesperowanych pilotów-kamikadze próbowało lądować na własną rękę, jednak nie wszystkim się to udało. W sumie podczas tamtych wydarzeń rozbiło się jedenaście pełnych ludzi maszyn, większość podczas manewrów nad lotniskiem.

Nie lepiej sytuacja wyglądała w portach morskich.

Chaos był tam podobny. Statki wpadały na siebie, inne uderzały o wybrzeże bądź osiadały na mieliźnie. Ludzie wskakiwali często w ubraniu i z tobołami do wody, usiłując dostać się jakoś na brzeg.

Mimo ofiarnej pracy służb ratowniczych, kilkaset osób zginęło, niektórzy na oczach swoich rodzin lub dosłownie kilka metrów od brzegu. Bogate żniwo zbierała także wyjątkowo niekorzystna wtedy aura. Budzące przez stulecia grozę słynne Wybrzeże Szkieletów ponownie zapełniły wraki.

Szacuje się, że w czasie sztormów mogło tam zginąć nawet więcej ludzi niż w samych portach. Zmasakrowane trupy, odgryzione przez rekiny kończyny, walające się po plaży głowy czy objedzone przez dzikie zwierzęta korpusy nieszczęśników stały się czarnym hitem sieci.

W trybie nadzwyczajnym wydano decyzje o rozbudowie portu morskiego i lotniczego w Lüderitz i Walvis Bay. Prace prowadzono na trzy zmiany, w operacji uczestniczyło wojsko, z dnia na dzień zwiększano ich przepustowość. I tak jednak nie nadążano, bo z Ameryki Południowej i Europy przybywały kolejne grupy.

Jak na złość, w międzyczasie wybuchła epidemia, o którą obwiniano Niemców. Podobnie jak przedwojenny „Stürmer” nazistowskiego gnoja z Norymbergii, Gaulajtera von Franken, jednej z najbardziej odrażających postaci w całej NSDAP, ukazywał się w Windhoek podobny gniot, mający na celu szczucie miejscowej ludności przeciwko Niemcom. Przedstawiano ich obrzydliwe karykatury, obwiniano o wszystkie nieszczęścia tego świata. Wypominano im wojny, które wywołali, dziesiątki milionów bezpośrednich ofiar, obozy koncentracyjne i przemysłowe mordy, także tam, w Namibii.

Jacyś pseudonaukowcy dowodzili, ze rasa germańska ma trwale zdegenerowane mózgi, że to genetyczna kloaka świata, że absolutnie nie wolno dopuścić do mieszania ich krwi.

Wywołano ogólnonarodową debatę i histerię o rzekomych zagrożeniach zdrowotnych, które ściągną na kraj germańskie „Neandertale”. Do tego jeszcze jak na złość ta zaraza.

Rząd Namibii był szczególnie uczulony na tego typu zagrożenia, bo zaledwie kilka lat wcześniej z trudem uporał się z własnym problemem, jakim był w tym kraju wirus HIV.

Szybko okazało się jednak, że to nie żadna epidemia, tylko poważna pandemia, która narodziła się nie w Niemczech, a w tonących w śmieciach Indiach. I dopiero stamtąd rozprzestrzeniła na inne kraje. Przybyli z subkontynentu indyjskiego turyści przywlekli zarazę najpierw nad Ren, a potem do Namibii.

Tamtejszy rząd zmuszony został do restrykcyjnej izolacji napływających uchodźców i przesiedlenia tych już wcześniej poddawanych kwarantannie. Umieralność była wprawdzie niewielka, leczenie jednak kosztowne i trudne.

Ulokowano ich na kilku wysepkach, między innymi na słynnej Shark Island na terenie byłego obozu koncentracyjnego, w którym Niemcy na początku dwudziestego wieku eksterminowali miejscową ludność. Teraz ludność ta złośliwym zrządzeniem losu musiała zaopiekować się potomkami ich katów.

Epidemia nie była jednak jedynym problemem przybyszów. Jak się zresztą niebawem okazało, w klimacie zwrotnikowym nie była ona aż tak groźna w skutkach jak gdzie indziej.

Dużo niebezpieczniejsze dla przybyłych do Namibii Niemców było co innego. A dokładnie mówiąc ktoś inny. Tak zwani Two nice Joe’s; Minister Zdrowia tego kraju, doktor nauk medycznych, niejaki Joseph Mendele oraz równie wpływowy i radykalny Minister Propagandy sir Dr Joseph Gedels.

Zażądali oni od prezydenta natychmiastowego powstrzymania imigracji. Z ich wyliczeń wynikało bowiem, że koszty leczenia chorób które przywloką lub na które w przyszłości zapadną niemieccy imigranci, zrujnują budżet Namibii.

Sto lat po haniebnych Ustawach Norymberskich, sto lat po nazistowskich pajacach błędnie wyliczających czystość krwi własnych obywateli, po tym ośmieszającym Trzecią Rzeszę epizodzie ponownie doszło do sprawdzania i segregacji ludzi na podstawie „czystości rasowej”, tak zwanej czystości genetycznej. Tym razem jednak według naukowych, nie pseudonaukowych metod. Skutki okazały się dla większości przybyłych fatalne.

Zwłaszcza dla tak zwanych „Zugpferde”, osób o grubym gnacie oraz części jasnookich Niemców z wyraźnymi cechami atawistycznymi, a więc mieszańców Homo sapiens z zamieszkującym Europę przed kilkudziesięcioma tysiącami lat przygłupem zwanym Homo neanderthalensis. Przygłupem, który skaził genetycznie znaczny procent nie tylko samych Niemców, ale i w ogóle współczesnej populacji świata.

Wśród przybyłych zapanowała istna psychoza, niektórzy próbowali rozpaczliwie się „poprawiać”, bądź „preparować”. Ścierano lub, z tragicznym czasem skutkiem rozbijano luki brwiowe, przestawiano nosy, pociemniano skórę, rozmiękczano paznokcie, cudowano z włosami. Za wszelką cenę chciano pozbyć się cech atawistycznych. Wszystko nadaremnie.

Badania DNA bezlitośnie wykazywały stopień zaśmiecenia genomu głupawym, choć poczciwym przecież Neandertalczykiem.

W gorącym zwrotnikowym klimacie Namibii wiązało się to jednak z ryzykiem zwiększonej zapadalności na ciężkie choroby. Co najgorsze, najczęściej na przewlekle, niezwykle kosztowne w leczeniu.

Geny Neandertalca, z którym krzyżowali się przodkowie tych nieszczęśników korzystne były jedynie w okresie zlodowacenia, wyłącznie w zimnym i surowym klimacie. W ciepłym stawały się przekleństwem. W połowie dwudziestego pierwszego wieku panował jak na złość okres ocieplenia klimatycznego. Namibia leżała na samym zwrotniku, była więc miejscem odpowiednim dla większości Niemców jedynie na ewentualny urlop, w żadnym zaś wypadku na stały pobyt.

Tygodniami próbowano zaradzić sytuacji.

Dziesiątki tysięcy skrajnie wycieńczonych ludzi stłoczonych na trzech wysepkach oraz kilka milionów pozostałych ulokowanych przejściowo w obozach dla uchodźców czekało na rozwiązanie sytuacji. W końcu rząd zdecydował się na utworzenie w zachodniej części kraju olbrzymiego bantustanu, rodzaju rezerwatu połączonego z centralnym obozem dla uchodźców. Błyskawicznie, głównie dzięki pomocy UN powstała infrastruktura i pierwsze grupy wyselekcjonowane przez doktora Mendele zakwaterowane zostały na terenie bantustanu. Na razie bez możliwości opuszczania go.

Komisje lekarskie pracowały pełną parą. Laboratoria badały próbki DNA pobierane od przybyłych i ci z nich, którzy mieli poniżej 2,4% DNA Neandertala oraz przeszli testy zwinnościowe, opracowane przez samego Mendele kierowani byli bezpośrednio do bantustanu.

Szczęściarze o zawartości poniżej 1,2 % testów przechodzić nie musiały w ogóle. A nie były one łatwe. Zwłaszcza dla osób starszych lub z dysfunkcjami narządu ruchu.

Test obejmował piętnastominutowy pogo-dance, rodzaj dzikiego pseudo tańca znany większości z imprez punkowych, pokazywanych czasem w telewizji. Oceniano dynamikę podskoków, a także ilość przewróconych przeciwników.

Kolejne grupy uchodźców tańczyły godzinami pogo przed szanownym jury. Wiele starszych osób mdlało z wycieńczenia, inni padali już po pierwszym kontakcie fizycznym. Starsze wychudzone babcie odbijały się niczym piłki od niektórych masywnych mężczyzn. Zdarzało się nawet, że któraś z nich, niczym rzucona w złości szmaciana lalka wpadała wprost na stół, przy którym zasiadała komisja lekarska. Służby natychmiast usuwały wszystkich padniętych, głównie z podłogi i jeszcze na miejscu wszczepiały w ucho specjalny klips. Znakowano ich niczym bydło. Nie oznaczało to jednak nigdy nic dobrego. O być albo nie być wszystkich tych nieszczęsnych ludzi decydowały wyłącznie komisje.

W każdej z nich zasiadał zawsze minimum jeden biały lekarz, pozostali byli kolorowi, w większości czarni. Jak się rychło okazało największym katem, zwłaszcza dzieci, seniorów oraz osób niepełnosprawnych, okazywał się zawsze jakiś białas. To oni kierowali najwięcej osób na tak zwany transfer.

Niektórych nie dopuszczano nawet do testów, mimo iż nie posiadali dyskwalifikującej zawartości genów przygłupa.

Najgorszy był niejaki „Smętny Fred”, znany w świecie z kontrowersyjnych poglądów namibijski paleoantropolog, profesor Freddy Trebinsky. Wypisz wymaluj wierna kopia kata z Majdanka, okrytego ponurą sławą obozowego lekarza Alfreda Trzebinskiego, który tam nomen omen wytrzebił tysiące ludzi. Być może byli nawet w jakiś sposób skoligaceni.

„Smętny Fred” podchodził czasem osobiście do badanego nieszczęśnika i w poniżający sposób wytykał mu jego atawizmy lub fizyczne niedoskonałości. Zawsze też kazał rozbierać się do naga i wykonywać uwłaczające figury, albo przybierać krępujące pozy. Zwłaszcza gdy jego ofiarą był ktoś, delikatnie mówiąc nieurodziwy.

Jego ulubionym obiektem drwin i sadyzmu były otłuszczone, leniwe kobiety o szkaradnym, jak to brzydko nazywał „nadpiździu”. Kazał im paradować na czworaka nago przed jury, robić „mostek”, „stójkę” na rękach przy ścianie, wykonywać „taczki”, aportować i na koniec tańczyć kankana. Pozwalając sobie przy tym na wyjątkowo ohydne komentarze na temat szczegółów anatomicznych lub zapachowych danej osoby.

Siła grawitacji powodowała, że ich obwisłe podbrzusza i potworne, zwisające nierzadko do pasa, przypominające stare przypalone racuchy piersi wyglądały jeszcze bardziej odrażająco.

Niektóre z nich stukał po głowie długą na dobre pół metra swoją słynną gumową różową pałką, przypominającą nienaturalnie wydłużonego, ogolonego do gołej skóry fallusa. Na koniec uderzał nieszczęsną pokrakę z całej siły w pośladki, drąc się przeraźliwie „wynocha śmieciu!”.

Osoby wyznaczone przez komisje na transfer kierowane były z powrotem na wysepki wokół Lüderitz. Koczowały tam miesiącami. Wielu popełniło samobójstwo, sporo zostało zamordowanych przez rodaków, poziom agresji był tam bowiem niezwykle wysoki. Shark Island okazała się faktycznie wyspą rekinów. Podpływały tam grupami korzystając z darmowej stołówki, czyli wyrzucanych wprost do morza, często zakrwawionych i ciepłych jeszcze smakowitych zwłok. Sytuacja w Namibii dramatycznie eskalowała.

Część Niemców, którzy wygodnie urządzili się już wcześniej w tym kraju próbowała za wszelką cenę powstrzymać dalszy napływ i wymusić na władzach pozbycie się swoich rodaków. Przede wszystkim tych z bantustanu, obozów przejściowych i owych wysepek właśnie. Tych, których utrzymanie kosztowało ich krocie. Powołali nawet swojego komisarza do spraw współpracy z rządem, niejakiego Hermanna Gerinka, aby ten jak najszybciej uporządkował temat. Każdy dzień pobytu mieszańców oznaczał poważne uszczuplenie ich majątku.

Miejscowe władze od początku odmawiały bowiem finansowania imigracji Niemców, obowiązek ten zrzucając na licznie zamieszkujących Namibię ich rodaków. Bądź co bądź ludzi często zamożnych lub nawet bardzo zamożnych.

Gerink szybko przeszedł od słów do czynów.

Najpierw osobiście przeprowadził inspekcję jak to nazwał germańskich małp, a następnie stwierdził, że nie będzie żywił i utrzymywał tych darmozjadów. Jak publicznie grzmiał:

— Namibia to nie Niemcy gdzie latami doiliście budżet i nie zhańbiliście się nigdy uczciwą pracą! Tutaj tak nie będzie, przekonacie się darmozjady, co znaczy prawdziwe życie. U mnie nie ma Hartz IV, tu się tyra. Kto wyciągnie łapę, to ją straci. Będziecie ciężko pracować na swoje wyżywienie, a jak nie, to zdechniecie z głodu. Koniec zabawy.

Swojemu zastępcy, znanemu z bestialstwa Heinrichowi Himletowi zlecił przeprowadzenie, jak to nazywał, ostatecznego rozwiązania. Zwołano w tym celu specjalną konferencję w Mariental, nazwaną potem przez oburzoną społeczność międzynarodową „Afrykańskim Wannsee”. Tym razem jednak Niemcy okradali i eksterminowali nie żydów, a własnych rodaków.

W międzyczasie pojawiło się sporo różnych macherów, załatwiaczy i ustosunkowanych pośredników, którzy za kasę obiecali załatwienie przejścia testów. Byli też i tacy, którzy pomagali rzekomo skutecznie zmanipulować nawet badania DNA.

W większości przypadków chodziło jedynie o cyniczne wyciągnięcie ostatnich pieniędzy od nieszczęśników i tak skazanych na out. Ich los był faktycznie okrutny.

Najpierw tułaczka, upokorzenia i niepewność, potem zwyczajny ludzki strach przed śmiercią. Niektórzy próbowali jednak żartować:

— W 1939 mieliśmy „Drang nach Osten”, w 1945 „Drang nach Westen”, teraz „Drang nach Süden”, to potem zostanie nam już tylko „Drang nach Norden” — śmiano się przez łzy.

Większość wierzyła jednak naprawdę w rychły happy end i upragniony koniec tułaczki. Tymczasem nerwowo szukano rozwiązania.

Do akcji włączyła się oficjalna niemiecka dyplomacja. Berlin próbował zakulisowo rozmawiać z rządami Australii, Kanady i RPA. Niestety bez powodzenia. Żaden kraj nie chciał przyjąć, jak to po kątach szeptano, „niebezpiecznych mieszańców”. W dodatku w większości bez porządnego wykształcenia i pozbawionych środków do życia.

Jakiś nawiedzony australijski genetyk uparcie forsował teorię o rzekomym nieodwracalnym skażeniu genetycznym rasy germańskiej. Z uporem maniaka dowodził, że naród niemiecki wywodzi się od żyjącego w środkowoeuropejskich lasach najprymitywniejszego podgatunku Homo neardenthalensis.

Inni naukowcy byli z kolei zdania, że genetyka nie ma tu nic do rzeczy, ponieważ narody kształtuje historia, byt oraz czynniki środowiskowe. Ta żenująca publiczna debata nie pomagała jednak w rozwiązaniu sytuacji. Ratunek nadszedł z zupełnie nieoczekiwanej strony.

Jedna z najbogatszych niemieckich rodzin zakupiła przed laty od władz Madagaskaru kilka tysięcy kilometrów kwadratowych w południowej części kraju. Z geszeftu, który planowano, wyszła wprawdzie klapa, ziemia i infrastruktura jednak pozostały.

Tajne negocjacje trwały ponad dwa miesiące, w końcu jednak dogadano się. Tamtejszy rząd zgodził się, oficjalnie tytułem eksperymentu ekonomicznego, w istocie zapewne za odpowiednią gratyfikacją finansową, na przyjęcie Niemców z Namibii. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy.

Największa radość zapanowała wśród samych „mieszańców”. Wielu z nich wprawdzie to były kompletne matoły, które nie tylko nie wiedziały, co naprawdę oznacza południowy Madagaskar, ale nawet nie bardzo wiedziały, gdzie on w ogóle jest. Co niektórzy ironizowali tylko, ze przecież na Madagaskar trafić mieli żydzi, nie Niemcy. Ale jak mówiono, lepszy rydz niż nic.

Przystąpiono do opracowania planu deportacji blisko czterech milionów ludzi. Akademików i specjalistów, a więc niewielki procent uchodźców rząd Namibii zgodził się ostatecznie pozostawić na swoim terytorium. Pod warunkiem jednak, że do czasu zakończenia wszystkich badań nie wolno opuszczać im bantustanu.

Gerink z Himmletem opracowali plan wywózki negatywnie wyselekcjonowanych rodaków. Olbrzymią operacją logistyczną miał dowodzić niejaki Teichmann, zaufany zausznik ich obu. Podobno maczał on palce we wszystkich operacjach przerzutu ludzi do Europy, także tej największej, tuż po African War.

U wybrzeży Namibii zgromadzono flotę, jakiej kraj ten w swojej historii jeszcze nie widział. Nie była to może flotylla technicznie zbyt zaawansowana, liczyło się jednak co innego, cena usługi pro Kopf. Przez kilka tygodni dzień w dzień wypływały z Namibii zardzewiałe, często wycofane już z użytku statki wypełnione „gorszymi Niemcami”.

Uruchomiono dodatkowo także kanał lądowy, linią kolejową przez Botswanę i Zimbabwe do Mozambiku, a stamtąd promami na Madagaskar. RPA nie zgodziła się na tranzyt w obawie przed próbami ucieczki rzekomych „chorych” z transportu.

Warunki, w jakich przewożono ludzi, przypominały bestialskie transporty do Oświęcimia w czasie Drugiej Wojny Światowej. Stłoczeni niczym wiezione do rzeźni na ubój świnie, bez dostępu do toalety i wyżywienia, stojąc non-stop przez trzy, cztery doby próbowali przetrwać swoją ostatnią podróż. Wielu niestety jej nie przeżyło. Niektóre transporty trwały nawet tydzień.

Najgorzej było w połowie stycznia, kiedy z powodu panujących upałów, przegrzania szyn i możliwości wykolejenia zatrzymywano pociąg wielokrotnie po drodze.

Służby sanitarne nie zawsze zdążyły na czas; zdarzało się, że ludzie pozbawieni byli kropli wody. Słabsi, mniej odporni czy chorzy umierali więc na stojąco. Trupy wywalano z bydlęcych wagonów na tak zwanych wodopojach lub przez lufciki po drodze, w czasie jazdy. Gdy hieny, zorientowały się w sytuacji, ich stada podążały nocą za tymi pociągami śmierci. Z powodu rosnącej liczby ofiar transporty drogą lądową stawały się coraz rzadsze.

W końcu, po protestach międzynarodowych organizacji humanitarnych oraz pod naciskiem władz Mozambiku Gerink wydał rozkaz ich wstrzymania. Operację dokończono wyłącznie drogą morską.

Niechciani imigranci z Niemiec stali się kłopotliwym problemem najpierw w Ameryce Południowej, potem w Afryce. Tymczasem odwrotna sytuacja miała miejsce w ich rodzinnym kraju. W Niemczech kością niezgody już od kilku dekad była przecież imigracyjna polityka ich własnych rządów.

Zezwalając latami na niekontrolowany zalew kraju przez obcą kulturowo ludność, szczególnie muzułmańską, doprowadziła ona wielu rdzennych obywateli do poczucia wyobcowania i ksenofobii.

Właśnie nieodpowiedzialna polityka imigracyjna była głównym punktem zapalnym, który tak spolaryzował ten naród. Podziały w niemieckim społeczeństwie pogłębiały się zresztą od dawna. Skumulowane do granic wytrzymałości napięcia eksplodowały ostatecznie w połowie lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku.

Na jednym biegunie brunatna prawica, na drugim pozostali etniczni Niemcy, zwani powszechnie Neochristami.

Grupa ta powiększała się z roku na rok i stale rosła w siłę, ciągle dołączali do niej bowiem ludzie dotychczas neutralni. Zyskiwała ona stopniowo także poparcie ze strony części Najsów, tworzącej się wówczas nowej, najzamożniejszej i najbardziej wpływowej klasy społecznej.

Większa część Najsów nadal jednak wspierała jeszcze neonazistów. Była to bowiem gra nie tylko politycznych przekonań czy sympatii, ale i interesów. Potężnych interesów. Mając odpowiednich „swoich” u władzy, można było w krótkim czasie zarobić wówczas grube miliony. Fortuny powstawały przecież najczęściej właśnie podczas geopolitycznych przemian, transformacji i wojen. Gdy państwa powstawały lub upadały.

Ale bratobójczy konflikt trwał nie tylko w Niemczech.


.

Rozdział 5
Brunatne robactwo wypełza spod kamieni

Stary kontynent znów jak przed niemal wiekiem zapłonął i stał się areną krwawych walk.

I znowu podobnie jak w obu poprzednich wojnach światowych nieszczęście na Europę ściągnęły udające „zatroskanych obywateli” brunatne kanalie.

Znowu jak zawsze w przypadku nacjonalistycznych czystek i szajb, nie żadni obcy, nie żadni „oni”, tylko właśnie ci udający patriotów nacjonaliści doprowadzili do śmierci własnych rodaków. A swoje kraje zamienili w zanarchizowane pobojowiska, otwierając tym samym wolną drogę dżihadowi.

Brunatne robactwo po siedemdziesięciu latach uśpienia, konspiracji bądź udawania normalnych już pod koniec drugiej dekady wylazło spod kamieni i od razu wysoko uniosło swój wredny nazistowski łeb.

Miliony osób mogły wreszcie zrzucić krępujące maski ze swoich twarzy. Po raz kolejny chcieli przejąć władzę, by podpalić świat. I na zgubę wielu narodów przejęli.

Kraj po kraju legalnie i demokratycznie wygrywali wybory w całej niemalże Europie. Mechanizm był prosty i wielokrotnie sprawdzony. Wyczekanie na większy kryzys gospodarczy lub migracyjny, wykorzystanie napięć społecznych, nachalna propaganda o spiskach elit, o wrogach ludu, o zdrajcach, winowajcach, imigrantach i innych „winnych” niedoli szerokich mas. Równocześnie wskazanie bezpośrednich kozłów ofiarnych, tych, którzy są rzekomo winni wszystkiemu co złe. Najczęściej jakieś mniejszości lub imigrantów właśnie.

Do tego powtarzane do znudzenia populistyczne hece o oczyszczeniu kraju z tych „złych”, z tych obcych, bajki o gospodarczych programach, które jakoby „znowu przyniosą dumę z własnego kraju i poprawę losu milionów z was”.

Dzięki takiej retoryce sukces przy urnach był pewny.

Każdy, kto grał wówczas imigrantami, od razu mógł liczyć na kilkanaście, w niektórych krajach nawet na kilkadziesiąt procent głosów wyborczych więcej. Recepta ta sprawdzała się wszędzie.

Nie pomagały nauczki z niektórych państw, gdzie rządzili już populiści, jak choćby Węgier Viktora Orbana, Polski Jarosława Kaczyńskiego czy Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa.

Nic nie dawało cierpliwe tłumaczenie, że to wszystko to stek bzdur i cyniczne kłamstwa, wyłącznie celem przejęcia władzy. Niczego to nie zmieniło. Retoryka nienawiści i szczucia ludzi przeciwko sobie zwyciężała.

Zakamuflowanych, „uśpionych”, czekających na swój czas nazioli nagle wszędzie zrobiło się pełno. Wyłazili zewsząd niczym obślizłe robactwo spod zmurszałych kamieni.

Generacje wychowane przez tych, co „nie popierali Hitlera”, tych, którzy nie „sprzedawali żydów”, „nie kolaborowali z wrogiem”, potomkowie lub wielbiciele tych różnych Edwardów VIII, Mosley'ów, Doriotów, Petainów, Quislingów, Clausenów, Geelkerkenów, Paveliców, księdza Tiso czy Tuka, te skrzywione psychicznie męty długo czekały na taki moment.

Niczym za czasów świętej inkwizycji i „procesów czarownic” wyległy ze swoich nor, aby z dziką radością obserwować katowanie, mordy lub publiczne egzekucje kolejnych „wrogów ludu”, „odmieńców” czy „zdrajców białej rasy”. A przy tym i samemu coś szturchnąć, kogoś uderzyć, jak się uda może nawet i zabić.

Tyle że teraz nie płonęły już stosy, nie topiono niewinnych kobiet, nie gotowano żywcem, nie ćwiartowano, nie bawiono się, jak kiedyś, w krwawe publiczne spektakle.

Za to strzelano z zaskoczenia, dźgano nożem, wysadzano, porywano. Tam, gdzie władzę zdobyli już nacjonaliści, często kogoś po prostu któregoś pięknego dnia aresztowano, po czym wszelki słuch o nim zanikał.

Wcześniej wrogiem byli ludzie, którzy śmieli głosić prawdę i mogli tym samym podważyć autorytet Kościoła, współcześnie wrogiem byli ci słynni „oni”. „Oni”, „tamci”, czyli nie my…

Nie my miernoty, tylko oni, skorumpowane elity, establishment, intelektualiści, zły system, lewactwo, wszyscy inaczej myślący. Z czasem na celowniku znaleźli się także pozostali ludzie sukcesu lub choćby tylko wykształceni.

Wrogiem był każdy, kto był lepszy czy inny od „wir sind das Volk”. Albo chociażby tylko inaczej myślał. Jak za Hitlera, Stalina i Franco.

Ciemne masy znowu poczuły się kimś ważnym, znowu mogły kogoś bezkarnie uderzyć, poniżyć, opluć. A jak nadejdzie „właściwy czas”, to i zabić.

Głupim i złym pomogły zdobyć władzę okoliczności, ówczesne społeczno-polityczne realia.

Nie wygraliby oni wtedy na taką skalę wyborów prawdopodobnie nigdzie, gdyby nie rozpętany przez USA gnój na Bliskim Wschodzie i te ich „Arabskie wiosny” w Północnej Afryce. To właśnie napływający z tamtych regionów muzułmańscy uchodźcy przyczynili się w największym stopniu do przejęcia władzy przez neonazistów.

Nie żadne cudowne programy gospodarcze, nie charyzmatyczni przywódcy, tylko zwykli uchodźcy…

Pamiętny najazd muzułmanów na Europę z 2015 roku, który nie został na czas powstrzymany, był katalizatorem całego nacjonalistycznego amoku i zwycięskiego marszu populistów.

Rządzące wówczas tradycyjne partie nie potrafiły podjąć stosunkowo prostych prawnie, organizacyjnie i logistycznie kroków, aby samemu zrealizować część oczywistych rozwiązań oraz społecznych postulatów.

Gdyby kierująca wówczas Niemcami koalicja CDU/CSU-SPD sama po swojemu przeprowadziła postulowane nie jedynie przecież wyłącznie przez AfD działania, nie tylko odebrałaby populistom cenną amunicję, ale i natychmiast powstrzymała gwałtowny odpływ własnych wyborców do tamtej AfD właśnie i w ogóle na prawo.

Wiedział to każdy, kto mieszkał wtedy w Niemczech.

Wystarczyło wprowadzić natychmiast nowe regulacje prawne oraz przeprowadzić kilka zdecydowanych działań, aby uspokoić własny naród. A zwłaszcza jego ziejący nienawiścią rdzeń, Volkskörper, szczególnie niebezpieczny właśnie w przypadku Niemiec.

Motłoch, który z przerażeniem patrzył na to, co się wówczas w ich kraju działo. Jak tydzień w tydzień tysiącami przybywa ich konkurencja. Konkurencja nie na wyższe uczelnie, nie po bilet do teatru czy opery, tylko konkurencja do chlewa. Do darmowego koryta, do świadczeń socjalnych, do mieszkanka za grosze, do Tafel, do darmowej państwowej kasy, z której to w międzyczasie ich własne niemieckie biedaki nauczyły się wygodnie żyć.

To były ich rzeczywiste strachy i prawdziwy zapalnik tego, co stało się potem, nie jacyś obmacywacze czy złodziejaszki. I to właśnie przegapili rządzący, a tak bezwzględnie wykorzystali brunatni populiści. Ludzkie lęki, zwyczajny egzystencjalny strach o utratę własnych przywilejów. Obawy swojej własnej biedoty, które z czasem rozlały się na resztę gniewnego motłochu.

Łatwiej nie dało się już zyskiwać głosów na nastrojach społecznych. Kalkulacja neonazistów była prosta, arytmetyka nigdy przecież nie kłamie.

Głupich jest więcej niż mądrych, biednych i niezadowolonych więcej niż bogatych i sytych. A skoro ich glosy liczą się tak samo, to zagrać trzeba właśnie nimi, hołotą, jak przytomnie kalkulowali populiści. W Niemczech ich gierka była zresztą banalnie prosta, gdyż kraj ten przyjął najwięcej uchodźców.

Maksymalnie podkręcić nastroje społeczne, podburzyć jednych przeciw drugim, a siebie ustylizować na jedynego przedstawiciela głosu ludu, tego tak zwanego prostego ludu. Tego, którego wszędzie jest najwięcej. Czasy ku temu były wspaniale.

Nie trzeba było nawet mieć jak dawniej dostępu do telewizji, radia, placów czy mównic, niepotrzebne były wielkie budżety ani sztaby. Media i tak nakręcały histerię. Populistom wystarczyły umiejętnie prowadzone kampanie nienawiści w Internecie.

O wynikach wyborów w poszczególnych krajach Europy zadecydowała dokładnie taka sama hołota, jak wcześniej w USA, w Polsce i jeszcze wcześniej na Węgrzech.

Wszelkiej maści szuje, szukający na kimś „zemsty” przegrańcy, bezrobotni, nisko opłacani wyrobnicy, szubrawi urzędnicy, sfrustrowani przedsiębiorcy, schorowani emeryci i renciści, rozczarowani życiem średniolatkowie, ale też niemała rzesza środowisk dotychczas raczej neutralnych, ogłupionych już jednak do reszty przez lokalnych demagogów i „patriotów”.

Myślący, czy też zwyczajnie dobrzy ludzie zrozpaczeni lub zniechęceni sytuacją i brakiem sensownej dla siebie alternatywy do urn w znacznej części nie poszli w ogóle. Wielu niezdecydowanych zagłosowało z kolei dla draki właśnie na populistów.

Motłoch i nienawistnicy stawili się natomiast jak zawsze w komplecie. Europejska hołota dostała nagle szansę „zemsty” za swoje własne nieudacznictwo, nieustanne pasma życiowych klęsk i niepowodzeń.

Partacz mógł dokopać komuś kompetentnemu, śmieć komuś wartościowemu, wiecznie niezadowolony robotnik swojemu pracodawcy, leniuch pracowitemu, prostak i cham wykształconemu, głupi mądremu…

Rozdział 6
Mądry zawsze największym wrogiem głupiego…

W połowie lat dwudziestych już prawie całą Europę oprócz paru krajów dawnego Bloku Wschodniego ogarniał chaos wewnętrzny i narastający kryzys gospodarczy.

W kilku państwach wybuchły wojny domowe, w kilkunastu innych doszło do zamieszek. Podziały dramatycznie się pogłębiały.

Dziś już wiadomo, że krwawe konflikty z lat dwudziestych i trzydziestych nie były konfliktem skorumpowanych elit z prostym uczciwym ludem, jak głosili to wtedy jedni, czy też bogatych z biednymi, zwolenników postępu z anachronistami, ani globalistów z narodowcami, jak twierdzili inni.

Wszystko to okazało się złudą. Prawda wyglądała zupełnie inaczej.

Europejska Civil War, która sprowadziła na ten kontynent tak tragiczny dla niej w skutkach atak radykalnego islamu, miała bowiem tak naprawdę zupełnie inne podłoże.

Był to pierwszy na tak wielką skalę, nie mający dotychczas precedensu w historii konflikt dwóch rodzajów umysłowości; ludzi rozumu, ludzi wiedzy, postępu i nauki z ich całkowitym przeciwieństwem. Z ciemniactwem i przygłupami. Z ludźmi niewiele ze współczesnego świata rozumiejącymi, za to uważającymi się za besserwisserów, za wiedzących wszystko najlepiej i mających monopol na prawdę. „Prawdę” rodem z niemieckiej Bierstube, albo „prawdę” zasłyszaną pod polskim kościołem czy drabinką Kłamczyńskiego na smoleńskiej miesięcznicy.

„Wy, mądrale, możecie sobie mówić i pisać co chcecie, a my suweren i tak wiemy swoje. Wiemy lepiej, bo ksiądz dobrodziej nam wytłumaczył, bo byliśmy na wiecu patriotów”.

Był to krótko mówiąc konflikt mądrych z głupimi. Dosłownie, ludzi mądrych z głupimi. Konflikt ludzi inteligentnych, wykształconych, ludzi mniejszych i większych sukcesów z miernotami, prymitywami, ludźmi zwyczajnie głupimi. A nie jak nakazywała określać ich ówczesna poprawność polityczna, z Andersdenkenden, z ludźmi mającymi inne zdanie.

Mądrzy kontra Głupi, taka była prawdziwa linia podziału. Rozum i szukanie rozwiązań, kontra tępota, zabobon, zacietrzewienie i ślepa nienawiść.

Podatne na prymitywną propagandę olbrzymie ciemne masy nieustannie indoktrynowane i manipulowane przez neonazistowskich populistów wystąpiły aktywnie przeciw ludziom wykształconym, inteligentnym czy po prostu myślącym. Przeciwko wiedzy i postępowi. Nie, jak twierdzili, przeciwko jakiemuś nieokreślonemu systemowi. Systemem nazywali wszystko to, czego nie rozumieli, czego nie byli w stanie pojąć.

W krajach takich jak Polska i Niemcy dodatkowo konflikt tamten oprócz starcia mądrych z głupimi, stał się przy okazji także konfliktem ludzi dobrych ze złymi. Konfrontacją ludzi, których generalnie określić można było jako szlachetnych, moralnie uczciwych, po prostu z gruntu dobrych właśnie z ową głupią, nienawistną, zajadłą hołotą. Z tę samą hołotą co zawsze, od tysięcy lat…

Nienawidzącą wszystkiego co dla niej niezrozumiale, co od niej lepsze, mądrzejsze lub lepiej sytuowane. Z tępą, gniewną, zacietrzewioną tłuszczą, z prymitywami żądającymi tak naprawdę nie żadnych reform i zmian, tylko igrzysk, rozliczeń, krwi. Zemsty za wszelkie swoje życiowe niepowodzenia.

Europa podzieliła się jak jeszcze nigdy dotąd. Takiego konfliktu i na taką skalę jeszcze nigdy na kontynencie tym nie było.

Mądrzy i dobrzy byli tam, podobnie zresztą jak wszędzie indziej wprawdzie w mniejszości w stosunku do głupich i złych, a jednak właśnie krótkowzroczna polityka tych ostatnich zadecydowała o opamiętaniu się neutralnej części społeczeństwa.

Eksperyment z powrotem do „państw narodowych”, rządzonych przez ugrupowania populistyczno-nacjonalistyczne, nie powiódł się. Zakończył się tragedią kontynentu.

Zapoczątkowana przez Wielką Brytanię dezintegracja i w końcu ostateczny rozpad Unii Europejskiej zakończyły osiemdziesięcioletni okres pokoju, przyjaźni i współpracy.

Eksperyment ten okazał się wielką, kosztowną i dramatyczną w skutkach pomyłką.

Skończyło się jak zawsze w przypadku rządów brunatnej prawicy; katastrofą kilkunastu europejskich państw, morzem trupów i rozbiciem jedności Europy.

Wojny domowe, które wywołały naziole spowodowały nie tylko ogrom ludzkich nieszczęść i upadek poszczególnych państw. Spowodowały zagrożenie egzystencji wielu narodów.

Gnój, który sprowadzili na Europę narodowcy, był bowiem darem „niebios” dla sterujących operacją islamizacji tego kontynentu.

Sunniccy szejkowie i tureccy architekci odrodzenia wielkiego Imperium Osmańskiego zacierali z radości ręce. Lepszego prezentu od niewiernych dostać nie mogli.

Żadne inne okoliczności nie ułatwiły im realizacji planów tak, jak właśnie rządy brunatnych populistów i wywołane przez nich wojny domowe. Nic nie mogło osłabić Europy bardziej i wywołać aż takich podziałów wewnętrznych.

Znowu, jak w 2014 roku, dżihadyści dostali prezent od losu.

Tyle że wtedy były to syryjskie i irackie zadupia, pod koniec lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku zaś ciągle jeszcze bogata i zasobna Europa.

Po latach bratobójczych walk jednak bezzębna, słaba i rozdarta na strzępy niczym dawna Jugosławia. Nic tylko brać.

Fatalny błąd Angeli Merkel, która chcąc w dobrej wierze, zwyczajnie po ludzku pomóc w 2015 roku uchodźcom z ogarniętego wojną Bliskiego Wschodu i puściła fatalny sygnał w świat, okazał się bardzo brzemienny w skutkach. To od tego błędu rozpoczął się triumfalny marsz populistów.

Pierwszą bezpośrednią ofiarą merkelowskiej „Willkommenskultur” stała się straszona w apokaliptyczny sposób islamem i to akurat w kluczowym roku wyborczym sąsiadująca z Niemcami Polska.

Dzięki polityce Angeli Merkel Kaczyński i jego PiS zdobyli tam władzę absolutną.

Potem pod pretekstem ochrony interesów narodowych w ciągu niewiele ponad jednej dekady nacjonaliści przejęli legalnie władzę w kilkunastu kolejnych krajach. Padały one łupem zawsze i wszędzie tej samej brunatnej zarazy co zawsze; populistycznych łgarzy, kłamczuchów, kuglarzy i przebierańców.

Cywilizowana Europa padła ofiarą fatalnych błędów popełnionych przez kilku nadgorliwie poprawnych politycznie przywódców, którzy nie rozeznali w porę wiszącego nad nią zagrożenia. Nie potrafili lub nie chcieli zniżyć się do poziomu rozumowania i postrzegania wydarzeń z perspektywy zwyczajnego człowieka. Pomimo iż wszystkie psychologiczne mechanizmy populizmu znane były od stuleci.

Przywódcy unijni, chcąc okazać humanitarny gest i udzielić schronienia uchodźcom, nie przewidzieli również, jak ci ludzie im się odwdzięczą. Nie uwzględnili oczywistej śmiercionośnej mieszanki wybuchowej, którą tworzyli radykalni wyznawcy Ałłaha, których już mieli u siebie, z tymi którzy najeżdżali kontynent wówczas. Nie potrafili zdiagnozować łatwych do przewidzenia scenariuszy i oczywistych implikacji. Dokonać chociażby odpowiedniej analizy materiałów, którymi dysponowano już wtedy.

Islam nie pojawił się przecież w Europie dopiero latem 2015 roku. Nauczki z lat 60-tych i 70-tych dwudziestego wieku, kiedy Niemcy ściągały muslimskich gastarbeiterów na czasowy pobyt związany z pracą, po czym okazywało się, że większość tych ludzi nie tylko nie zamierza do swojego kraju wracać, ale ściągnęła w międzyczasie już swoje rodziny. Dwie generacje tych gniewnych, wiecznie niezadowolonych, urodzonych już w Holandii, Francji czy Niemczech mahometan były fundamentem wszystkich późniejszych działań. Najwięcej krwi na rękach i największy udział w rzezi Europy mieli muzułmanie tamtejsi, ci w niej już urodzeni lub wychowywani tam od dziecka, nie ci przybyli w latach 2015—2017, tak zwane Dzieci Merkel.

Inwazja tamta okazała się jednakże wymarzonym prezentem dla skrajnej prawicy.

Był to albowiem najazd nie prześladowanych, uciekających przed wojną zrozpaczonych ludzi, pozbawionych domostw i środków do życia rodzin, których był dziwnie niewielki odsetek. Był to najazd przede wszystkim roszczeniowych młodych cwaniaków. W tym kryminalistów i różnej maści psycholi z kilkunastu krajów islamskich.

To właśnie fatalna unijna polityka imigracyjna pozwoliła na tak łatwą gierkę i błyskawiczną budowę elektoratu przez neonazistowskich skurwieli. Ówcześni uchodźcy okazali się najlepszą kiełbasą wyborczą w powojennej historii europejskich demokracji. Islamska nawała spadła wtedy przyczajonemu przez dziesięciolecia brunatnemu robactwu dosłownie z nieba.

Kilka lat później role się odwróciły. Tym razem to brunatna zaraza dopomogła radykalnemu islamowi.

Bo to właśnie oni, a nie błąd Angeli Merkel doprowadzili bezpośrednio do tego co stało się potem.

Gdyby nie domowe wojny i osłabienie Europy wywołane rządami neonazistów, nie doszłoby wtedy do otwartego ataku dogmatycznego islamu na ten kontynent.

Po raz kolejny powtórzył się tragiczny chichot historii.

Znowu w Europie i znowu zawiniony przez nacjonalistów. Umożliwili oni atak na swoje kraje tym, z którymi oficjalnie niby walczyli. A którym jak się okazało, bardzo pomogli.

Żaden inny kontrowersyjny temat, czy to aborcja czy eutanazja, legalizacja jednopłciowych małżeństw, manipulacje genetyczne czy też polityka gender nie doprowadziłyby wówczas do scenariusza, który się wydarzył.

Populistom dosłownie z nieba spadli wtedy islamscy uchodźcy. A wraz z nimi napięcia religijne i etniczne, nadużycia socjalne, zamachy terrorystyczne.

Po kolejnych morderstwach dokonanych przez prześladowanych, uciekających rzekomo przed wojną trzydziestoletnich muslimskich „siedemnastolatków”, po kolejnych zamachach dokonanych przez przybyłych „inżynierów i lekarzy”, po ujawnianych non-stop nadużyciach i systemowym wręcz okradaniu państw udzielających uchodźcom schronienia poziom przerażenia, oburzenia i nienawiści poszczególnych społeczeństw był już, co zresztą zupełnie zrozumiałe, odpowiednio wysoki. Z jakiej racji ich własny rząd miał zaoszczędzać na świadczeniach dla nich, by starczyło dla wszystkich przybłędów. Z jakiej racji mieli oni podjadać z tortu, który nie był ich.

Niewiele wówczas brakowało, a zwyczajni ludzie już wtedy wzięliby sprawy w swoje ręce. Napięcia socjalne urosły do niespotykanego dotąd poziomu. Potencjał z trudem tłumionej nienawiści był ogromny. Populistom wystarczyło potem sos ten już tylko doprawić retoryką spiskową, poszczuć przeciwko władzy, obiecać tłuszczy „zemstę na zdrajcach narodu” czy elitach, dać nadzieję na jakieś fanty i zwycięstwo przy urnach było pewne.

Europy nie nauczyła niczego nawet lekcja amerykańska, gdzie za prezydentury Trumpa zaczęły się numery, jakich USA jeszcze nie widziały. Po kilku personalnych roszadach i spektakularnych zagrywkach na początku kadencji z miesiąca na miesiąc zaczynała wyłaniać się prawdziwa twarz i polityczna osobowość nowego, „komiksowego” prezydenta. Chaotycznego, nieprzewidywalnego pieniacza i awanturnika.

Dla wielu nie była to jednak żadna niespodzianka. Już wcześniej ostrzegali, że to zwykły populistyczny showman-zadymiarz. Bogaty, zepsuty moralnie, mający ludzi za nic. Gardzący biednymi, gardzący mniejszościami, nie szanujący inteligencji prostak. Wiecznie otoczony różnymi dziwacznymi figurami czy szemranymi doradcami, ludźmi o mocno podejrzanej przeszłości i jeszcze bardziej podejrzanych kontaktach. Do tego stary i niewiele mający do stracenia. Tym bardziej więc niebezpieczny dla świata i tym groźniejszy dla samych Amerykanów. Wszystko na nic.

O wyniku wyborów w USA zadecydowało kilkanaście milionów frustratów uważających, że kolejne cztery lata rządów Demokratów jeszcze pogorszy ich sytuację. Oraz oczywiście wszyscy zwolennicy radykalnych zmian. Naiwnie liczących, że będą to zmiany na lepsze. Ale nie tylko oni. Spory udział w tamtym wyborczym kabarecie mieli też tak zwani kapelusiarze, różnej maści „mściciele”. Miliony niewidocznych na co dzień, domorosłych cowboyów i samozwańczych szeryfów. Entuzjastów kary śmierci dla wszystkich jak leci, w tym nawet dla niewinnych. Pod warunkiem oczywiście, że kara nie dotyczy kogoś z ich bliskich. Tych chorych z nienawiści miłośników drakońskich kar za najmniejsze nawet przewinienia.

To, co się stało rok wcześniej na Filipinach, także nie było przypadkiem. I nie przypadkiem stało się to właśnie w trzecim największym katolickim kraju świata. Rodrigo Duterte prezydentem nie został dlatego, że zamiast pod krawatem występował w przepoconej polówce.

Prezydentem został dlatego, że groził ćpunom w kampanii „ja was wszystkich pozabijam”. Nie „pozamykam”. Tylko pozabijam. Fizycznie was unicestwię. To obiecał społeczeństwu, krwawą jatkę.

Narkomanów i dilerów w porównaniu z liczbą ich potencjalnych ofiar było na Filipinach niewielu. Duterte potrafił rachować. Dobrze wiedział ile kosztuje leczenie jednego ćpuna, a ile jedna kula wystrzelona w jego pusty łeb. Dobrze też wiedział, jaki stosunek do ćpunów miało 95% wyborców. Mimo iż wśród tych pierwszych były także nieszczęsne, pogubione życiowo, próbujące jeszcze walczyć z nałogiem i rozpaczliwie się ratować czyjeś ukochane dzieci, siostry, bracia. Wiedział, czego ćpunom i dilerom w duchu, tak z serca większość narodu życzyła.

Mijają dwa lata i kolejny populistyczny oszołom zostaje prezydentem. I to prezydentem największego katolickiego państwa świata, Brazylii. Jair Bolsonaro wygrywa tam w cuglach.

Ten milusiński wielbiciel wojskowej junty i tortur już podczas swojej kampanii wyborczej zapowiadał załatwienie około trzydziestu tysięcy ludzi… uczciwie przy tym zaznaczając, że nie da się uniknąć śmierci także osób zupełnie niewinnych i przypadkowych…

Jedną z jego pierwszych decyzji po zaprzysiężeniu była liberalizacja handlu bronią, „dozbrojenie” narodu, w którym i bez tego zamordowano w ciągu roku 63000 (sic!) osób…

Gdyby w drugim największym katolickim kraju świata, Meksyku pojawił się taki „boski Rodrigo”, prawdopodobnie również wygrałby w cuglach. I to pomimo, iż akurat w Meksyku żyje szczególnie dużo osób, które utrzymują się z handlu narkotykami lub ich przemytu, a kartele finansują niekiedy lokalne społeczności.

Brazylia, Meksyk, Filipiny, trzy największe katolickie kraje. To nie przypadek, że to jednocześnie także najbardziej niebezpieczne państwa świata, o największej ilości przestępstw. Podobnie jak Kolumbia, Honduras, Salwador, Haiti. Jaka religia, takie społeczeństwa. Duterte czy Bolsonaro nigdy nie wygrałby za to w Szwecji, Czechach, Kanadzie, Norwegii.

Triumfować mógł jedynie w krajach, w których zbiorową umysłowość obywateli kształtuje katolicyzm lub islam. W krajach religijnego fanatyzmu. W których religijny obłęd najbardziej zaślepia, odbiera ludziom rozum i czyni z nich mściwych szaleńców. Zarówno filipińską, amerykańską, jak i brazylijską przestrogę w Europie zlekceważono.

Zadufane w sobie, żyjące własnym życiem wielkie tradycyjne partie z Niemiec, Francji czy Włoch nie dostrzegły na czas jasnych sygnałów ostrzegawczych ze świata.

Rozwinięte, uśpione dekadami pokoju i dobrobytu narody europejskie w ogóle nie zdawały sobie sprawy z tego, co tak naprawdę siedzi w głowach tamtejszego społeczeństwa. Co siedzi w głowach ich własnego motłochu, a nawet części klasy średniej i elit. Co może się wydarzyć, gdy poziom napięć przekroczy punkt krytyczny. Zwłaszcza gdy problem dotyczy spraw egzystencjalnych, bytu własnej rodziny. Ale także zwyczajnego, ludzkiego strachu przed obcymi, przed innymi. A więc tego, co po roku 2023 dziać się zaczęło w Europie.

Gdy niektóre narody wbrew własnej woli zostały zmuszone do życia w ciągłym strachu, do życia pośród coraz bardziej agresywnych najeźdźców, wśród zalewającej gwałtownie ich kraj obcej kultury i wrogiej religii. Wtedy radykalne myśli mogą odebrać ludziom rozsądek nawet i w wysoce rozwiniętych społeczeństwach. Zwłaszcza dużych. Było tak w historii już nie raz. A ta lubi się przecież powtarzać.

Odpowiedzialni politycy zawsze powinni się z tym liczyć, mieć świadomość, że gdyby na takim gruncie pojawił się nagle już wtedy jakiś europejski Duterte czy Bolsonaro, to dalszy scenariusz mógłby być bardzo podobny do tego z Filipin lub Brazylii, a nawet do tego, który na świat sprowadził Hitler.

Gdyby w połowie lat dwudziestych obecnego stulecia pojawiła się w jednym z zalewanych islamem europejskich państw partia, która obiecywałaby eliminację zamieszkujących ten kraj mahometan, w tym deportację urodzonych już na miejscu, przejęcie ich majątku, w tym wszystkich nieruchomości, przekierowanie setek milionów Euro wypłacanych w ramach świadczeń socjalnych wielodzietnym muzułmańskim rodzinom na dodatkowe zasiłki dla „swoich” oraz przekazanie wszystkich należących do muslimów geszeftów w ręce rdzennych Francuzów, Anglików lub Niemców, to partia taka prawdopodobnie bez trudu wygrałaby wybory. Nawet gdyby nazywała się Piraniami, Marsjanami czy Kanibalami.

Na tym właśnie, choć jeszcze nie tak radykalnym mechanizmie budowali swoje wyborcze zwycięstwa europejscy neonaziści. Tak działa bowiem ludzka psychika, gdy przekroczony zostaje punkt krytyczny.

I tak też stało się w późnych latach dwudziestych i trzydziestych w Europie. Najpierw w wieku dwudziestym, sto lat później także w wieku dwudziestym pierwszym.

Podobny mechanizm, tyle że na mniejszą skalę zadziałał jesienią 2016 roku w USA. Głosami chrześcijańskich wyborców wygrał tam Donald Trup. Choć obiecał przecież jedynie bardzo umiarkowaną „rzeź”, a więc zaledwie szykany, dyskryminację i restrykcje wobec kilku konkretnych grup społecznych czy narodowościowych. Ale tego właśnie chciały tak naprawdę tamtejsze przygłupy, te różne domorosłe „szeryfy”, „mali mściciele” oraz pozostała część tamtejszej tłuszczy. Porządnych igrzysk, a nie tylko paru dolców więcej w sakiewce. Wielu z nich liczyło na jatkę i jak się rychło okazało dobrze liczyło.

Prezydent-zadymiarz obiecywał przecież dokopać kilku grupom etnicznym, religijnym i światopoglądowym. Pajacował w swoim stylu, czyli typowo pod prymitywną publiczkę, wywołując przy tym wiwaty i aplauz motłochu, przerażenie myślących Amerykanów oraz coraz większe zakłopotanie w obozie samych Republikanów.

Myślący Amerykanie tak naprawdę nie interesowali go w ogóle. Interesował go pozostały elektorat, ten którego była większość.

Trump nie tylko mówił ich językiem, językiem który hołota rozumiała najlepiej. On wyrażał także dokładnie ich rodzaj emocji i radykalnych opinii. Był jakby jednym z nich. Szczególnie wtedy, gdy walczył o ich glosy. Problem w tym, że wybrany został prezydentem nie tylko amerykańskiej hołoty i świrów, lecz prezydentem całych Stanów Zjednoczonych.

Do jego wyborczego sukcesu w wielkim stopniu przyczynili się Sarah Palin i Steve Bannon, guru skrajnej prawicy. Człowiek o potężnych wpływach i sile rażenia, który nie tylko załatwił mu hurtem głosy amerykańskich nazioli, ale mistrzowsko pozamiatał temat kompromitujących nagrań w sprawach damsko-męskich.

Sztab Demokratów liczył naiwnie, że nagranymi z ukrycia niewybrednymi opiniami na temat kobiet pogrążą go, przynajmniej wśród damskiego elektoratu. Tak się jednak nie stało. Po pierwsze większość Amerykanów uznała jego słowa za dopuszczalne, bo przecież niby kto ma sobie pozwalać na więcej w kontaktach z laskami; bogaci i ciekawi ludzie sukcesu o mentalności zwycięzców jak Trump, czy biedni, nudni często jak flaki na oleju, ponurzy, sfrustrowani lub zakompleksieni bezrobotni, którym nic się w życiu nie udaje? Tak rozumie sprawę większość normalnych ludzi, w tym chyba także większość normalnych kobiet.

Po drugie stratedzy Trumpa „ugotowali” Hillary, organizując błyskawicznie pamiętną konferencję prasową z „ofiarami” jej własnego męża, Billa Clintona. Nota bene również typowego samca alfa i to o bardzo podobnym podejściu do kobiet, jak Donald Trump, czyli generalnie zdrowego.

Mimo iż Hillary Clinton należy się wielka chwała za to, iż konsekwentnie i do końca stała po stronie męża, który raz czy dwa coś tam na boku skłusował, jak to przecież często w prawdziwym życiu bywa. Jednakże pomysł jej sztabu z wywlekaniem nagrań Trumpa był chybiony. „Ofiary” Billa Clintona obciążyły ją zeznając, że je jakoby zastraszała, aby wymusić zmianę zeznań.

Krótko po tym załatwiono dzielną Hillary ostatecznie, rozdmuchując w Internecie na ogromną skalę dętą zresztą, jak się okazało „aferę prywatnych maili” kandydatki Demokratów. Błoto i brudy jednak pozostały.

Do Białego Domu wprowadził się więc gość o zasobie słów przeciętnego kafelkarza czy elektryka, z którymi Pinokio spotykał się na swoich budowach. Gość, przy którym Nixon był potęgą intelektu. Tyle że wyszczekany i wygadany. Przypominał pod tym względem trochę Hitlera, Castro, Gaddafiego i paru innych jeszcze narcystycznych oratorów, typu „gadatliwy mnich-tupeciarz”.

Wybór Trumpa ośmieszył Amerykanów, ryży oszołom zaś od początku ośmieszał urząd Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydawało mu się, że USA to jego prywatne podwórko, odziedziczona po ojcu firma i z wykonawcami czy udziałowcami może sobie robić co chce. A politykę światową da się uprawiać na Twiterze.

Donald Trump, który na sianiu nienawiści, kłamstwach i obiecankach dla naiwnych zbudował swoją wyborczą wiktorię, a potem z roku na rok skutecznie dezintegrował Stany Zjednoczone był świetnym przykładem „małpy z brzytwą”. Oszalałego populisty u władzy i jednocześnie ostrzeżeniem, aby się opamiętać i nie wierzyć faszyzującym hochsztaplerom.

Wszyscy powojenni prezydenci USA Europę chronili, pomagali jej, wspierali militarnie, politycznie i ekonomicznie. Trump był pierwszym i jedynym, który Europy nie tylko nie chronił, lecz przeciwnie, atakował ją, osłabiał, demolował jej gospodarkę.

Także i ta lekcja niczego Europy nie nauczyła. Podobnym populistom udało się zwyciężyć w kilkunastu kolejnych krajach.

Hitler grał żydami, Tramp zagrał mexami, nacjonaliści w Europie uchodźcami. Banalnie proste mechanizmy konsolidowania i mobilizowania motłochu.

W USA miały miejsce także dodatkowe smaczki, żeby nie powiedzieć paradoksy. Członek amerykańskiej elity i miliarder bajdurzył w swojej kampanii o pozbawieniu elit władzy… Jak sam wielokrotnie grzmiał; „Nikt nie zna systemu rządzącego tym krajem lepiej niż ja. I tylko ja mogę go naprawić, nikt nie zrobi tego tak dobrze, jak ja”. I naprawił…

Polityczny oszołom, który doprowadził swój kraj na skraj wojny domowej, amerykańską gospodarkę do głębokiego kryzysu, a mocarstwa atomowe do nowego wyścigu zbrojeń, gość, któremu wydawałoby się nie uwierzy nawet średnio rozgarnięty licealista potrafił oszukać miliony Amerykanów i ograć wszystkich.

Demokraci przegrali zresztą na własne życzenie wystawiając przeciw takiemu krzykaczowi akurat Hillary Clinton. Gdyby Joe Biden zdecydował się kandydować, wygrałby z Trumpem prawdopodobnie bez większych problemów. O ile oczywiście Demokraci w porę użyliby najskuteczniejszej broni przeciwko wszelkim populistom, a już zwłaszcza takim jak Trump, czyli natychmiastowego rzeczowego kontrowania i demaskowania punkt po punkcie jego pogróżek, kłamstw i obiecanek. Kitów, którymi uwiódł miliony wyborców. I to kontrowania w jego języku, dokładnie w jego stylu, mową ludu, nie nadętym bełkotem establishmentu.

Amerykańskie wybory prezydenckie z 2016 roku w ogóle były kuriozum. Czymś, co nie miało prawa się wydarzyć, a jednak się wydarzyło. Republikanie mając kilku niezłych, do tego poważnych kandydatów ostatecznie poparli oszołoma, który dotychczas kręcił co najwyżej jedynie swoimi budowlańcami i bankami. Pojęcia nie miał tak naprawdę o prawdziwej, nie tylko zresztą globalnej polityce. Nominowali gościa, któremu wydawało się, że „mądrości” rodem spod budki z burgerami w Kentucky czy piwnej speluny w Zachodniej Virginii, to jest właśnie „polityka”, która pomoże USA. A jednak Trump rozegrał wszystko po mistrzowsku i wygrał.

Kontrkandydatów z ramienia Republikanów załatwił dosłownie jak dzieci w piaskownicy. Był to majstersztyk porównywalny z rozgrywką przeprowadzoną przez Stalina po śmierci Lenina. Obaj wydymali po drodze jak leci wszystkich mądrzejszych od siebie. Jednego po drugim. Demokraci zaś skompromitowali się jeszcze bardziej. Znając nastroje społeczne i sytuację geopolityczną w świecie, wystawili kobietę, co było karygodnym błędem i to jeszcze najbardziej chyba fatalną w tamtym czasie kandydaturę, jaką można było tylko wystawić. Nie należało wtedy za żadne skarby wystawiać mocno już zgranej, ściśle kojarzonej z establishmentem Hillary Clinton akurat przeciwko Trumpowi. Wiedział to każdy bukmacher, nie wiedziały za to najwyraźniej ich sztaby wyborcze. Stało się inaczej, klamka zapadła.

Jak wyszczekany krzykacz słusznie zresztą zauważył; „Choćbym nawet zastrzelił kogoś na ulicy w Nowym Jorku, to i tak wygrałbym z Clinton”.

Wykorzystując prosty, oczywisty mechanizm, a mianowicie szczucie na swojego rywala kilkudziesięciu milionów przegrańców, nieudaczników i frustratów zebrał głosy, które pozwoliły mu objąć prezydenturę USA. Perfekcyjnie skonsolidował i zagospodarował ludzi nienawidzących elit oraz „systemu”. Niemal w komplecie zyskał głosy wszystkich, którym się w życiu nie powiodło lub którym żyło się źle, poniżej ich oczekiwań.

Ale nie tylko zwykła swołocz oraz małe, choć nie zawsze biedne „mściwe szeryfy” dały mu wyborcze zwycięstwo. Sporo głosów dostał również od bogatych, którzy wietrzyli w jego prezydenturze lukratywne interesy. Jak z nadzieją szeptano; „za mandaryny, fortuny porobimy”. I porobili.

Po dwóch latach od wprowadzki do Białego Domu stawało się powoli jasne, dokąd zmierza Ameryka. Było już jednak za późno, od Bostonu po Los Angeles trwała permanentna rzeź ludzi myślących, wycinanie kolejnych wrogów trumpizmu. Równocześnie nasilał się polityczno-gospodarczy bajzel i handlowa wojna ze światem. Komiksowy Pinokio śmiał się swoim krytykom tymczasem w oczy:

„Owszem, skłamałem tu czy tam, no i co z tego?”, „Zgadza się, obiecałem to wam, ale zmieniłem zdanie”, „To nie moja wina, że Chiny i Europa mnie nie lubią”, „Wy to widzicie tak, ja inaczej”, „Nasze fakty są alternatywne” i podobne bzdury. Nie wszystkie jednak plany czy zamierzenia Trumpa były złe.

Kilka oczywistych, ewidentnych spraw od dawna czekało na takie właśnie rozwiązanie, jakie proponował jego rząd. To w końcu jego gabinet po dekadach czczej gadaniny rozwiązał palący problem palestyński. To nie kto inny, a właśnie Trump dogadał się z Egiptem i dzięki jego inicjatywie utworzono na Synaju, a nie historycznych ziemiach Izraela Państwo Palestynę.

Dopiero Trumpowi udało się dokonać tego, o czym świat latami tylko jałowo dyskutował. Rzecz w tym, że załatwiać powinni je odpowiedzialni mężowie stanu, a nie awanturnik i nieprzewidywalny zadymiarz. Jakkolwiek zabawny w słuchaniu i odbiorze by nie był. Bo Pinokio na swój sposób był zabawny i dawał się czasem lubić. Tyle tylko, że mógł pozostać tym, kim był wcześniej; barwnym showmanem i zbzikowanym komentatorem. Świetnie się w tej roli sprawdzał.

To wina i kompromitacja Demokratów, zwłaszcza ich sztabów, że dali się jesienią 2016 roku wydymać notorycznemu kłamcy i jak się okazało politycznemu oszołomowi. Włos dzielił USA od wojny z Iranem, groźnie było także na Bliskim Wschodzie, Pacyfiku i podczas interwencji jankesów na Morzu Arabskim. Infantylne rządy swojego czterdziestego piątego prezydenta Stany Zjednoczone Ameryki zapamiętają sobie w każdym razie na zawsze.

Rozdział 7
Anatomia islamizacjI

Tamtym trwającym przez całą kadencję Pinokia pamiętnym cyrkom w USA daleko było jednakże do nieszczęść, które dotknęły Europę.

Jeszcze w 2025 roku „Neandertale”, etniczni mieszkańcy, stanowili zdecydowaną większość europejskiej populacji.

Dziś są dwustuczterdziestomilionową, zastraszoną i w znacznym stopniu zdegenerowaną biologicznie mniejszością we własnym domu.

I pomyśleć, że zaledwie sto dwanaście lat wcześniej nazistowskie mieszańce, pomyłkowo tytułujące się zamieszkującymi dawną Persję Aryjczykami wywołały największy wojenny kataklizm w historii ludzkości i próbowały eksterminować całe narody.

Dzisiaj ich potomkowie sami muszą walczyć o przetrwanie.

Historia gatunku ludzkiego zataczała koło i zdawała się poniekąd powtarzać.

Kilkadziesiąt tysięcy lat wcześniej Homo sapiens wkroczył od południa do Europy, na początku XXI wieku masy „Homo migrantus” znowu zalewały kontynent z tamtego kierunku i znowu stopniowo wypierały jej rdzennych mieszkańców.

Tym razem jednak nie zastali tam prymitywnych Neandertalczyków i wymierających Kromańczyków, a rozwiniętą, doskonale uzbrojoną i zaawansowaną technicznie cywilizację, która pod każdym niemal względem górowała nad najeźdźcą.

Judeochrześcijańska jak twierdzili jedni, a tak naprawdę greko-romańska Europa wojny z islamem teoretycznie przegrać prawa nie miała. Tak się przynajmniej wtedy wydawało.

A jednak dzisiaj, latem 2051 roku, niemal dokładnie w połowie dwudziestego pierwszego wieku wszystko wskazuje na to, że tak właśnie może się stać.

W efekcie wyniszczających wojen domowych kontynent ten stał się łatwym celem.

W konsekwencji samobójczych dla własnych krajów działań neonazistów oraz wcześniejszej, lekkomyślnej polityki byłych unijnych i natowskich przywódców niektóre narody znalazły się na skraju przepaści.

Rozpętana przez brunatną zarazę autodestrukcja doprowadziła „Stary Świat” do agonii.

Krwawiąca, ciężko ranna Europa Zachodnia podana została wojującemu islamowi poniekąd na tacy. A w każdym razie na własne życzenie.

Spełniły się niemal wszystkie czarne scenariusze.

Po raz kolejny religia miłości i pokoju zbrojnie zaatakowała Europę na jej terenie.

Dokładnie zresztą tak, jak przed trzydziestu sześciu laty przewidywali doświadczeni, myślący ludzie.

A jeszcze wcześniej rozpaczliwie, choć bezskutecznie ostrzegała Oriana Fallaci i kilku innych intelektualistów.

Przepowiadali i głośno przestrzegali przed planowanym atakiem wojującego islamu. Przed tym, co ta mordercza, szalona ideologia przyniesie cywilizowanemu światu.

Ostrzegali wiele lat przed owym pamiętnym 2015 rokiem, który zapoczątkował marsz brunatnej zarazy po władzę.

Data ta stała się potem już na zawsze pewną cezurą, początkiem końca kolebki Cywilizacji Zachodu.

W roku, w którym pierwsza wielka zorganizowana fala muzułmanów zalewała kontynent każdy niemal polityk, w tym także ci którzy katastrofę tę na Europę sprowadzili i osobiście za nią przed historią odpowiadają, czytali krążącą wówczas miesiącami w sieci przestrogę:

„Islam jest przemyślnie opracowanym, doktrynalnym, totalitarnym systemem społeczno-politycznym. Nie jedynie religią. Systemem, który ma religijne, polityczne, ekonomiczne oraz militarne komponenty. Komponent religijny jest podstawą dla wszystkich pozostałych komponentów.

Islamizacja następuje, kiedy w danym kraju jest wystarczająco dużo muzułmanów, aby zaczęli się domagać swoich tak zwanych praw religijnych.

Kiedy poprawne politycznie, multikulturalne społeczeństwa zgadzają się na „rozsądne” muzułmańskie żądania o ich „prawa religijne”, po cichu przechodzą także pozostałe komponenty. Tak właśnie to działa” (Źródło danych procentowych CIA: The World Fact Book (2007)).

Dopóki populacja mahometan pozostaje w okolicach 1—2%, są oni postrzegani jako miłująca pokój mniejszość.

W mediach podkreślana jest ich barwna odmienność:

USA — muzułmanów 1.0%

Australia — muzułmanów 1.5%

Kanada — muzułmanów 1.9%

Chiny — muzułmanów 1% -2%

Włochy — muzułmanów 1.5%

Norwegia — muzułmanów 1.8%

W zakresie 2% do 5% muzułmanie zaczynają odróżniać się od innych mniejszości. Zaczynają być widoczni jako członkowie gangów ulicznych i w więzieniach. Pojawiają się pierwsze symptomy nadużywania środków z pomocy społecznej.

Dania — muzułmanów 2%

Niemcy — muzułmanów 3.7%

Wlk. Brytania — muzułmanów 2.7%

Hiszpania — muzułmanów 4%

Szwajcaria — muzułmanów 4,3%

Tajlandia — muzułmanów 4.6%

Powyżej 5% zaczyna być zauważalny silny (nieproporcjonalny do ich liczebności) wpływ na społeczeństwo. Naciskają na wprowadzenie żywności halal (czystego wg islamskich standardów), dzięki czemu wymuszają pojawienie się dużej liczby miejsc pracy dla muzułmanów. Pojawia się seria żądań do sieci handlowych o wprowadzenie tej żywności na rynek, często wzmocniona groźbami.

Francja — muzułmanów 8%

Filipiny — muzułmanów 5,1%

Szwecja — muzułmanów 5, 2%

Holandia — muzułmanów 5.5%

Trynidad & Tobago — muzułmanów 5.8%

Od około 10% rząd państwa zmuszany jest do uznania ich prawa do sądów sharii, czyli wg prawa islamskiego.

Docelowo Islam dąży do tego, aby cały świat był sądzony wg właśnie prawa sharii. Wyraźny wzrost bezprawia, pojawiają się muzułmańskie getta, gdzie nawet uzbrojone patrole policji boją się zapuszczać. Rząd zaczyna tracić kontrolę nad sytuacją. Jakikolwiek pretekst może doprowadzić do rozruchów, palenia samochodów i napaści na nie-muzułmanów.

Gujana — muzułmanów 10%

Indie — muzułmanów 13.4%

Izrael — muzułmanów 16%

Kenia — muzułmanów 10%

Rosja — muzułmanów 10—15%

Powyżej 20% zaczynają się demonstracje siły, podpalenia szkół, szpitali, samochodów, synagog i kościołów. Większość osadzonych w więzieniach to muzułmanie. Dotychczas sporadyczne grupy para-militarne dżihadystów zaczynają działać w świetle dnia, często wypierając na terenach zamieszkania muzułmanów lokalne siły porządkowe.

Etiopia — muzułmanów 32.8%

Powyżej 40% można się spodziewać regularnych masakr i ataków terrorystycznych. Organizacje para-militarne rządzą niektórymi terenami wg. własnego widzimisię. Trwają także uprowadzenia niewiernych kobiet, gwałty oraz utajone jeszcze niewolnictwo.

Bośnia — muzułmanów 40%

Czad — muzułmanów 53.1%

Liban — muzułmanów 59.7%

Powyżej 60% następują niczym nie ograniczane prześladowania niewiernych, sporadyczne masowe mordy, wprowadza się prawo sharii w skali całego kraju. Niewierni są zmuszani do płacenia podatku „za ochronę”, tzw. jizja, często rekwirowany jest ich majątek. Masowy exodus nie-muzułmanów z kraju.

Albania — muzułmanów 70%

Malezja — muzułmanów 60.4%

Katar — muzułmanów 77.5%

Sudan — muzułmanów 70%

Powyżej 80% pojawiają się czystki i mordy kierowane z poziomu państwowego.

Bangladesz — muzułmanów 83%

Egipt — muzułmanów 90%

Gaza — muzułmanów 98.7%

Indonezja — muzułmanów 86.1%

Iran — muzułmanów 98%

Irak — muzułmanów 97%

Jordania — muzułmanów 92%

Maroko — muzułmanów 98.7%

Syria — muzułmanów 90%

Tadżykistan — muzułmanów 90%

Turcja — muzułmanów 99.8%

Zjednoczone Emiraty Arabskie — muzułmanów 96%

W pobliżu 100% następuje tzw. muzułmański Pokój (stąd Islam jest znany jako „Religia Pokoju”) czyli „Dar-es-Salaam”, co znaczy „Islamski Dom Pokoju”. Wg. wojennej doktryny islamu powinien być wtedy pokój, gdyż wszyscy są już muzułmanami i nie ma powodów do walki.

Afganistan — muzułmanów 100%

Arabia Saudyjska — muzułmanów 100%

Somalia — muzułmanów 100%

Jemen — muzułmanów 99.9%”

Dane te pochodziły z roku 2007, a więc jeszcze nawet przed pierwszymi, próbnymi desantami z zachodniej Afryki na Wyspy Kanaryjskie w 2009 roku, z którymi dość sprawnie poradził sobie wtedy ówczesny rząd hiszpański.

Pierwsze grupy znalazły się jednak już na terenie Unii Europejskiej, a mechanizm został wypracowany.

Ktoś chciał sprawdzić jak to działa i sprawdził.

Wystarczyło dowolnym sposobem przerzucić ludzi przez granicę Strefy Schengen. Nikt nikogo nie cofał, nikt nikogo nie aresztował, nikt do nikogo nie strzelał.

Łódeczki z imigrantami podpływały sobie jak na wycieczkę, zrzucały ładunek i zawracały po następnych „uchodźców”.

W kolejnych latach testowano kolejne szlaki przemytnicze i warianty przerzutów, najczęściej poprzez Morze Śródziemne, do Hiszpanii, Grecji i Włoch.

Dopracowywano strategię i szczegóły ataku.

W roku 2015 procentowy udział wyznawców Ałłaha był już w poszczególnych krajach oczywiście odpowiednio wyższy, a ilość muzułmanów zaczęła od tamtej pory szybko rosnąć, zwłaszcza w Niemczech, Francji i Szwecji.

Kiedy szejkowie zorientowali się, że Europejczycy bardziej zajęci są sporami prawnymi i kłótniami między sobą niż czymkolwiek innym, nasilili zalew.

Islamska koncepcja rodziny- kuriozalnego tworu z kilkoma żonami i tabunem dzieci nie była barwnym folklorem czy też zabawnym, budzącym lekkie zgorszenie lub dwuznaczne uśmieszki zboczeniem. Była przemyślanym, wyrachowanym planem i ważną częścią składową całego systemu.

Z punktu widzenia samych zainteresowanych, bardzo zresztą praktyczną i wygodną.

Gasnąca demograficznie Europa boleśnie miała się o tym niebawem przekonać.

Operację ataku na nią zaplanowano tym razem wieloetapowo.

Po kilku latach od próbnego desantu kanaryjskiego w następnej kolejności uruchomiono kanał apeniński, a wobec braku jakiejkolwiek zdecydowanej reakcji krótko potem Ankara otworzyła kanał główny, przez Bałkany.

Mimo oczywistych sygnałów o skali i charakterze tej nowej wędrówki ludów oraz zaostrzającej się gwałtownie w wielu miejscach sytuacji nie podjęto żadnych zdecydowanych kroków, aby powstrzymać tę inwazję jeszcze poza granicami Europy.

Albo przynajmniej skanalizować ją i spowolnić. Tworząc choćby na któreś z licznych wysepek Morza Egejskiego obozy przejściowe.

Wręcz przeciwnie, rządy kilku krajów, przede wszystkim Niemiec, z tak lekkomyślną wtedy kanclerz na czele narzucały swoim własnym, coraz bardziej sceptycznym obywatelom tak zwaną Willkommenskultur, wymuszaną miłość do najeźdźców.

Mało tego, unijni sternicy metodą miękkich szantaży i zastraszania próbowały wymusić te samobójcze działania także na swoich sąsiadach oraz innych państwach europejskich, zwłaszcza na zachowujących wtedy największy rozsądek czterech państwach Grupy Wyszehradzkiej.

Zapraszający komunikat wysłany przez Niemcy błyskawicznie poszedł w świat.

Niemcy, państwo, które istniejąc de facto niewiele ponad sto pięćdziesiąt lat, zdążyło wywołać dwie największe w historii ludzkości wojny, przyczynić się do śmierci stu milionów ludzi, poćwiczyć masowe mordy na ludności cywilnej w Hiszpanii, skutecznie pomagając Franco ustanowić tam na prawie pół wieku faszystowską dyktaturę, a wcześniej podrzucić Rosji Genosse Lenina oraz sfinansować jego bolszewicką rewolucję, która podpaliła świat, państwo to teraz głośno zapraszało do Europy… islam…

Nie do siebie, nie do Niemiec wyłącznie, tylko do Europy… Dokładnie tak tamto niefortunne zaproszenie zostało wówczas odebrane.

Sto lat po tym, jak nie gdzie indziej a w tym samym Berlinie właśnie, równo sto lat wcześniej w 1915 roku otwarto oficjalnie europejską centralę… dżihadu…

Legalnie działającą instytucję, w której pracowało kilkadziesiąt osób i która zajmowała się koordynowaniem działań terrorystycznych wobec, jak to się wtedy nazywało, wrogów Niemiec.

Rozdział 8
NATO- Not action, talk only.…co na to „mądre głowy”?

Dokładnie sto lat potem ten sam Berlin znowu zadziwił świat… Herzlich willkommen!

Brodaci mędrcy zza Bosforu tylko na to czekali.

Nie mogli uwierzyć własnym uszom. A potem także i oczom.

Dla mózgów sterujących operacją „IE” był to upragniony sygnał, zielone światło, układ marzeń wręcz.

W porównaniu z polityką imigracyjną Australii, USA czy choćby nawet sunnickich braci owych muzułmańskich najeźdźców z kilku arabskich krajów znad Zatoki Perskiej, było to niczym serdeczne zaproszenie. Niczym rozdawanie darmowych wejściówek na koncert ulubionej gwiazdy.

Postanowiono więc skorzystać z okazji i przyśpieszyć działania. Zdecydowano „dorzucić” jeszcze dodatkowe kilkaset tysięcy osób do pierwszej fali.

Europa została zaatakowana, a Unia i NATO nie kiwnęły nawet palcem… Nic, nothing, null komma nix.

Nie mrugnął powieką nawet specjalnie wydawałoby się do takich celów powołany Frontex, ani liczący kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy Eurokorpus NATO.

Po raz kolejny potwierdziła się smutna prawda o utrzymywanym kosztem miliardów z podatków zwykłych obywateli skompromitowanym Pakcie Północnoatlantyckim.

NATO, „Not Action, Talk Only”…

Atak właściwy planowany był dopiero w chwili, gdy Europa będzie „gotowa”.

Do tego czasu najważniejszym zadaniem było przerzucenie tam jak największej ilości wyznawców Ałłaha. Ilu tylko się da.

Mieli oni przygotowywać odpowiedni grunt pod planowany na odpowiedni moment atak zbrojny. I przerzucano.

Europa zalewana była islamem w zatrważającym tempie

Nie jego awangardą jednak, nie wykształconymi w koledżach biznesmenami, lekarzami, inżynierami czy ludźmi nauki, tylko ich przeciwieństwem.

Europę zalewały niezliczone hordy troglodytów z kilku państw Bliskiego Wschodu, Maghrebu oraz południa Azji.

Hordy złowrogiej, gotowej na wszystko, fanatycznej religijnie dziczy. Europejskie społeczeństwa kolejno traciły cierpliwość do własnych rządów. Ksenofobia, frustracja i gniew eskalowały.

Jedynie kraje dawnego Bloku Wschodniego nie zamierzały udawać dobrego wujka z Ameryki, ani też silić się na poprawną politycznie solidarność. Nie chcieli u siebie żadnych mahometan. Absolutnie żadnych.

Nikt nie zamierzał tam udawać, że problemu muzułmanów nie ma, jak to działo się w krajach „Starej Unii”. Problem muzułmanów był. I do tego narastał.

Społeczeństwa Węgier, Słowacji, Czech i Polski nie były w żaden sposób zainteresowane „ubogacaniem” swojej kultury, kulturą islamu. Narody Europy środkowo-wschodniej dały muzłom jasno i wyraźnie do zrozumienia, że nie tylko ich tam nie chcą, ale i że zostaną tam potraktowani dokładnie tak, jak oni sami mają w zwyczaju traktować innych.

Sygnał został właściwie zrozumiany przez zarządzające islamską nawałą mózgi. Nie było za wielu chętnych do osiedlenia się w Polsce, w Czechach czy na Słowacji. I to nie tylko z powodów czysto ekonomicznych.

Mimo środowisk oficjalnie przyjaznych uchodźcom, zwyciężył tam zdrowy rozsądek i cicha społeczna umowa ponad podziałami. Wiedziano i wciąż głośno powtarzano, że wszędzie, gdzie pojawi się inwazja islamu, tam po krótkim czasie zaczynają się problemy.

Wiedziano, że wszyscy mogą koegzystować ze wszystkimi; buddyści z chrześcijanami, chrześcijaństwo z judaizmem, judaizm z hinduizmem, etc i że tylko jedna jedyna religia przynosi ze sobą prędzej czy później katastrofę i zniszczenie. Religii tej tam nie chciano. Nie chciano ani ich wiary, ani ich samych.

Europa polaryzowała się i dzieliła mentalnie.

W publicznej debacie padały najróżniejsze głosy.

Niewzruszony spokój w tamtym czasie zachowywała jedynie część starszych, najbardziej doświadczonych życiem obserwatorów historii ludzkości. Tak zwane siwe mądre głowy.

Wszystko ze spokojem tłumaczyli mechanizmami ewolucji, cyklicznością życia i prawami fizyki. Zwłaszcza drugą zasadą termodynamiki i nieuniknioną entropią, od której uciec się nie da.

W ich ocenie nie był to żaden planowany atak islamu wymierzony w Europę, a normalny, sterowany przez samą naturę proces wymiany ciężko schorowanych i zdegenerowanych biologicznych odpadów, jakimi w dużej mierze były ówczesne społeczeństwa europejskie, na nowe zasoby, z punktu widzenia natury znacznie korzystniejsze.

Proces pozbywania się przez naturę ewolucyjnych śmieci, ludzi starych i schorowanych, którzy stanowić zaczęli niebezpiecznie duży odsetek europejskiej populacji. Proces ich wymiany na jednostki młode, zdrowe, pożądane genetycznie.

Doszło do tego ponieważ na kontynencie tym już zbyt długo nie miała miejsca żadna większa selekcja naturalna. Jak choćby grypa „Hiszpanka” z początku dwudziestego wieku albo wcześniej dżuma, czarna ospa, cholera. Zarazy te dziesiątkowały ludność, zachowując przy życiu jednostki najsilniejsze, najbardziej odporne.

Od ponad stu lat nie było tam żadnej pandemii ani procesu masowego wymierania. Wręcz przeciwnie.

Nowoczesna medycyna sztucznie utrzymywała przy życiu coraz więcej starych, schorowanych, ledwo żywych ludzkich wraków. I to niekiedy przez dziesiątki lat.

Mówiąc brzydko, na początku trzeciego tysiąclecia byle kto dożywał osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat.

Po raz pierwszy w dziejach ludzkości pojawiła się generacja, która jedną czwartą swojego życia spędzała na sztucznej wegetacji, na sztucznym podtrzymaniu procesów życiowych. W końcu więc natura upomniała się o swoje.

Według „mądrych głów” Europa była nie tylko zbyt stara i chora, aby sama się oczyścić i uratować, ale także zbyt zdegenerowana.

Jej model społeczno-gospodarczy zbudowany był na spekulacji, lichwie, wyzysku, oszustwie, bezwzględnej pogoni za zyskiem i wydajnością i właśnie dlatego system ten wraz z większością mieszkańców zostanie zniszczony i wymieniony na nowy. Zasiedlą Europę jednak nie tak samo zepsuci, starzy i schorowani zamożni emeryci z Florydy, tylko młodzi, zdrowi i biedni Afrykanie.

Twierdzili, że to co się dzieje obecnie, to jest jedynie początek, zaledwie drobna przygrywka do tego, co w następnych dekadach dopiero się wydarzy.

Że na razie to tylko zwykła forpoczta, niewielki jeszcze ekonomiczno-socjalny exodus części ludności z krajów dotkniętych wojnami lub nędzą. Głównie muzułmańskich. Zwyczajny transfer tamtejszej biedoty, ze wszystkimi jej patologiami. W tym także narastającej latami w tamtych rejonach świata nadwyżki bolących z braku normalnego dostępu do samic jąder, niezagospodarowanych, buzujących testosteronem samców, poszukiwaczy przygód oraz zdeterminowanych, pozbawionych perspektyw na normalne życie osób. I że owszem będą z nimi kłopoty, ponieważ w tak olbrzymiej masie znajdzie się zapewne także wielu dżihadystów oraz pospolitych kryminalistów.

Jednak prawdziwy problem czeka Europę dopiero za kilka, góra kilkanaście lat, gdy zaczną zalewać ją nie jak dotąd setki tysięcy imigrantów rocznie, a miliony. Gdy na dobre ruszy Afryka, w tym ta subsaharyjska.

Ludzie ci nie przybędą by asymilować się, uczyć manier, galanterii, czy zasad savoir-vivru. Przybędą, by szybko nadrabiać ekonomiczne zaległości i odbijać sobie dziejowe krzywdy.

Ich głównymi ofiarami będą nie młode golasy na dorobku, jacyś śmieszni studenci, robotnicy czy inna biedota. Tacy to tylko od czasu do czasu dostaną w mordę lub kosę.

Faktycznymi ofiarami będą bogate staruchy. Staruchy, czyli w ich mniemaniu wszystkie te dziwnie spowolnione, pomarszczone i brzydkie kreatury, których w Europie tak gwałtownie przybywa. Przede wszystkim zamożni emeryci i renciści, ludzie którzy swoją biologiczną rolę dawno wypełnili i teraz jedynie zawadzają, zajmują miejsce generacjom wchodzącym.

Innym ich celem staną się zapewne także osoby nieco młodsze, w sile wieku. A dokładnie mówiąc ich dobra materialne, cargo.

W ocenie senioratu w ciągu najbliższych piętnastu, dwudziestu lat na drodze przemocy fizycznej nastąpi w Europie poważna redystrybucja dóbr. Odbędzie się ona gwałtownie, w formie krwawych zamieszek, napadów, rozbojów i starć pomiędzy siłami porządkowymi reprezentującymi klasę posiadaczy oraz wyzyskiwaną, wegetującą za coraz marniejsze grosze biedotą, w tym także nowymi afrykańskimi najeźdźcami.

Najgroźniejsze dla Europy będzie ulokowanie tej proletariackiej rewolucji w czasie. Gorszego momentu wybrać już się nie da, ponieważ częściowo nałożą się wówczas na siebie trzy potężne konflikty jednocześnie: paneuropejska rewolucja przeciwko wyzyskowi i nierównościom społecznym, skokowa ekspansja islamu w krajach „Starej Unii” oraz równoczesny najazd na Europę milionów uchodźców z Afryki i Azji. Z powodów tych zarówno sama skala zamieszek, jak i ilość ofiar będą zwielokrotnione.

Wszystkie te trzy grupy roszczeniowe, zarówno razem, jak i każda z osobna próbować będą uzyskać dla siebie maksimum korzyści. Głównie kosztem tych, którzy w ich ocenie wzbogacili się niesprawiedliwie, na rażącej krzywdzie innych.

Wróg będzie wprawdzie wspólny, za to motywacje już mocno odmienne. Europroletariat szukać będzie sprawiedliwości społecznej, czarni sprawiedliwości dziejowej, muzułmanie zaś sprawiedliwości po swojemu, a’la Ałłah.

Całość tych zdarzeń rozegra się zdaniem siwych głów do tego niestety w Europie już ciężko rannej, rozdartej wewnętrznie po latach nacjonalistycznego amoku. Być może już nawet po formalnym rozpadzie europejskiej jedności, co tylko dodatkowo pogorszyłoby jej sytuacje. Nie były to dla Starego Kontynentu dobre wieści.

Ponure prognozy senioratu budziły w wielu kręgach szok, przerażenie lub przynajmniej niedowierzanie.

Z drugiej strony już od końca ubiegłego wieku wydawało się oczywiste, że tylko kwestią czasu jest tam wybuch jakieś poważnej społecznej rewolty.

Rozdział 9
Experyment Calhouna… tyle że na ludziach

Nożyce bogactwa i biedy stawały się nie do wytrzymania, zbyt nieznośne i rażące.

Coraz więcej ludzi nie było w stanie utrzymać się ze swojej pracy. Tamtejsze rynki pracy manipulowane były sprytnie tak, aby podaż taniej siły roboczej ciągle była jak największa.

Stałe, porządne etaty pozamieniano na jakieś okresowe śmieciówki i inne pseudoumowy.

W tym samym czasie menedżerskie elity i zarządy wypłacały sobie astronomiczne premie, bonusy, dywidendy. Praktycznie za nic, czasem wręcz za popełnione przez siebie fatalne, kosztowne dla akcjonariatu czy pracobiorców błędy.

„To nie skończy się mili państwo dobrze, to skończy się chryją, jeśli nie krwawą rewoltą” — już wtedy głośno ostrzegała starszyzna.

Przypominali też regularnie o innych zagrożeniach.

Seniorat już wcześniej wielokrotnie, lecz bezskutecznie apelował, aby wyciągnąć wreszcie wnioski z Eksperymentu Calhouna.

Ostrzegał, czym dla ludzkości skończy się nieograniczony dostęp do żywności, zwłaszcza wysoce przetworzonej, tej najbardziej dostępnej. Co przyniesie gigantyczna nadwyżka spożywanych dziennie kilokalorii w stosunku do dobowego wydatku energetycznego oraz rozwiązania techniczne zastępujące wysiłek fizyczny.

Wszystko nadaremnie, nie zmieniało się w tym zakresie prawie nic. Zysk był ważniejszy. Pasza dla biedoty stawała się coraz tańsza i coraz bardziej toksyczna. Kolejne pokolenia Europejczyków degenerowały się w niezwykle szybkim tempie. Każda kolejna generacja była bardziej upośledzona, coraz większy jej odsetek stanowiły różne biologiczne pomyłki, kurioza, kancery, fizyczne lub psychiczne kaleki.

Siwe głowy zwracały uwagę także na coś jeszcze; mianowicie, że sinusoida ewolucyjnego cyklu Homo sapiens nie tylko znowu zmienia właśnie kierunek, ale i cięgle przyśpiesza.

Przypominały, że po raz pierwszy na taką skalę Afryka najechała Europę przed około czterdziestu tysięcy laty. Jednak przybyłe tam wtedy ludy „wygaszały” jej dotychczasowych mieszkańców przez wiele tysięcy lat.

Przed kilkuset laty, kiedy to Europa napadła Afrykę, łupiąc ją i zniewalając miliony jej mieszkańców, proces ten trwał kilka wieków. Obecny atak trwać może lat zaledwie kilkadziesiąt. W ocenie „mądrych głów” perspektywy rdzennych Europejczyków delikatnie mówiąc nie wyglądały dobrze.

Ostrzegali oni również, że wielki problem Europa będzie miała nie tylko z napływającymi muzułmanami, ale także z tymi już w niej urodzonymi bądź też przybyłymi jako dzieci. I że jeśli religijne szaleństwo oraz nacjonalistyczne podziały nadal będą się tak pogłębiać, to paradoksalnie religią, która będzie dominować na tym kontynencie w przyszłości stanie się islam. Gdyż to właśnie islam jest największym naturalnym wrogiem i jednocześnie przeciwieństwem gnijącego, zepsutego chrześcijaństwa. Z jego wszystkimi wypaczeniami, wszechogarniającą obłudą, hipokryzją, powierzchownością, sztucznością, narastającą pogardą dla ubogich, tolerancją patologii i wynaturzeń we własnych szeregach. Ze swoją groteskową fasadowością i brakiem czytelnych zasad. Szybkość ekspansji islamu uzależniona jest wyłącznie od wewnętrznej słabości organizmu żywiciela; im słabsza wewnętrznie, im bardziej rozbita Europa, tym szybciej zaatakowana, ukatrupiona i skonsumowana zostanie przez dżihad.

Tłumaczono, że to nic nowego, bo wcześniej przecież także chrześcijaństwo, a konkretnie jego najbardziej ekspansywna i agresywna sekta, czyli Kościół Rzymskokatolicki krwawo podbijał coraz to nowe tereny, aby siłą narzucić swoją religię innym. W tym także tereny, na których mahometanizm panował już wtedy.

Teraz zaś dokładnie to samo czynić będzie wojujący islam.

Ponieważ stał się w międzyczasie religią jeszcze bardziej ekspansywną.

Wytykali niektórym panikarzom histerię i tłumaczyli cierpliwie, że Europę dlatego zalewają młodzi mężczyźni, gdyż właśnie tacy najlepiej nadają się do podbojów, do ryzykownej, często wielomiesięcznej tułaczki, a nie rodziny z małymi dziećmi czy kulawe dziady. Że napastują oni młode i ładne Europejki, bo niby kogo mają napastować, stare i grube? Że powodem tych napaści jest olbrzymia przepaść obyczajowa, że dla tych jurnych, wyposzczonych przybyszów obrazy z niektórych europejskich ulic, dyskotek czy plaż to taki sam szok, jakim dla nas byłoby przybycie do kraju, w którym kobiety chodzą nago, na czworaka i zachęcając, aby ktoś uprzejmie zapakował im „ogóra”.

Ostrzegali, że na gruncie czysto obyczajowym dojdzie do wielu jeszcze tragedii, ale prawdziwy dramat przyniesie Europie dopiero szaleństwo religijne.

Na koniec uspokajali jednak, że nic nie stanie się z dnia na dzień, a sam proces ekspansji islamu rozłoży się na wiele generacji. I że to tylko zwykła masowa wędrówka ludów jakich było już wiele i jakie w historii ludzkości powtarzają się po prostu co jakiś czas. Afryka i Azja idą do Europy, a my będziemy musieli z czasem ustąpić im miejsca albo się wtopić.

Ewolucja wymaga nowych genów i skoro my nie idziemy do nich, to oni idą do nas.

W kolejnych dekadach nastąpi proces dalszego krzyżowania się ras i wymieszanie ludności nie posiadającej „skazy nieandertalskiej”, a więc ludności afrykańskiej z ludami zamieszkującymi pozostałe kontynenty. Dlatego też w pierwszej kolejności Europa zalewana będzie mieszkańcami Afryki i części Bliskiego Wschodu, bo właśnie ich genotypy pozbawione są tej skazy. W opinii senioratu nastąpiłoby to wcześniej lub później tak czy owak, a obecna skala tego exodusu proporcjonalna jest do konsekwencji rozpierduchy w tamtych regionach świata, z których pochodzi większość uchodźców.

Szybka islamizacja Europy była ich zdaniem z kolei czynnikiem sekundarnym, związanym z gwałtownie rosnącym procentowym udziałem mahometan w całości jej populacji, upadkiem chrześcijaństwa oraz dezintegracją samej UE. A nie celem samym w sobie. Nikt nie sterował całym procesem migracji, przynajmniej na początku, jak twierdzili owi sędziwi mędrcy.

Rozdział 10
Ewolucja wkracza do akcji...

To dopiero okazja uczyniła złodzieja.

Gdyby północną Afrykę i Bliski Wschód zamieszkiwali nie muzułmanie, a na przykład zielonoświątkowcy, to właśnie oni najechaliby Europę. Nie nastąpiłaby wówczas żadna inwazja islamu. Był to według nich najzupełniej normalny i klasyczny ciąg zdarzeń, tak zwane wyrównywanie ciśnień.

Do owej wędrówki ludów w przyszłości doszłoby i tak, nawet gdyby USA nie wywołały Arabskiej wiosny. Turcja, Arabia Saudyjska i ich sunniccy sprzymierzeńcy wykorzystali jedynie okazję i na naiwności oraz głupocie Europejczyków ubili nie tylko parę świetnych interesów, ale i o wiele lat przyśpieszyły cały proces.

Summa summarum nie były to budujące prognozy.

Dalsza przyszłość starszyzny tej osobiście już aż tak zapewne nie interesowała i być może właśnie dlatego tłumaczyli wszystko odwiecznymi i niezmiennymi prawami natury.

Że w przyrodzie wszystko dąży zawsze do wyrównania, wszystko się z czasem miesza, zaciera lub ulega spłaszczeniu. I że wszystko przemija. Narodziny, rozkwit, upadek, niebyt… ot, normalna kolej rzeczy.

Że prędzej czy później i tak doszłoby do zalania Europy obcymi, dalszego wymieszania ras i częściowej depolaryzacji dostatku i ubóstwa. Że klasycznego podziału gatunku ludzkiego na rasy dawno już nie ma, że wśród samych białych, którzy de facto są mieszańcami występuje kilka różnych pod-ras. Że poszczególne rasy tasują się z czasem i że jest to nieuniknione, a z genetycznego punktu widzenia konieczne. Że ludność Europy na przestrzeni dziejów już kilkakrotnie popadała w ewolucyjne kryzysy i degenerujący się z czasem rodzimi jej mieszkańcy ratowali się radykalną wymianą genów. I wymieniali je właśnie z ludami Afryki, Orientu czy Wschodu.

Szkaradność i postępująca degeneracja fizyczna części europejskich kobiet u progu trzeciego tysiąclecia osiągnęła taki stopień, że należało jak najszybciej sprowadzić nowe zasoby mężczyzn, nowe pule genetyczne, no i przede wszystkim odważnych lub mniej wybrednych amatorów damskich wdzięków, którzy skłonni byliby pokrywać i zapładniać tak obleśne kobiety.

Potwory te tworzą pomału jakby osobną rasę, z białą mającą tyle wspólnego, co belgijski koń pociągowy z czystej krwi smukłym, nomen omen Arabem. Że Afroamerykanie i Indianie od lat mają ten sam problem, a niebawem dotknie on resztę ludzkiej populacji.

Że biedni będą zawsze przybywać tam, gdzie żyje się lepiej, a nie gorzej, że bogaci będą się przed nimi izolować i chronić, nie zaś podskakiwać z radości i uprzejmie wnosić ich toboły do własnego domu.

Że rażące niesprawiedliwości społeczne załatwiają rewolucje i wojny, a nie jakieś przepisy czy rozporządzenia.

Ostrzegali, że Europa musi się przygotować już w najbliższych latach na wielki napływ nie tylko muzułmanów, ale i innych mieszkańców Afryki i że Morze Śródziemne oraz wybrzeża Europy staną się areną wielu tragedii.

Niektórzy z nich prognozowali jeszcze, że ponownie wybuchnie Kocioł bałkański, że zapłonie Kaukaz i dojdzie do tego jeszcze kocioł kolejny, Azja Centralna. Trafnie przewidzieli też tragedię, jaką na świat sprowadzą indyjskie brudasy, a wcześniej równie trafnie nowy kryzys sueski, horror na Pacyfiku oraz erupcję fundamentalistów islamskich z Bangladeszu i Indonezji.

Siwe głowy ostrzegały przed czekającymi Europę olbrzymimi falami imigrantów. Że zalewać ją będą ludy coraz ciemniejsze, a nie coraz jaśniejsze. Że najadą ją nie starsi, spokojni i zasobni finansowo emeryci, nie kulturalni, wykształceni i dobrze sytuowani pomarszczeni dżentelmeni oraz piegowate damy z Nowej Zelandii, tylko młodzi gładkolicy, beżowi lub czarni, biedni jak mysz, ale za to dzicy i zdecydowani na wszystko przybysze. W większości prymitywni i bez wykształcenia, za to roszczeniowi i „kreatywni inaczej”. Część z nich nie najedzie Europy sama.

Szybko sprowadzą swoje równie krzykliwe żony, które pokażą upadającej kulturze co to prokreacja. Ciąża za ciążą, co rok prorok. Ponad 80% tego to będą przyszli wyznawcy Ałłaha. Nie osiemnaście. Osiemdziesiąt!

Ulice zaroją się od egzotycznych bab w chustach, z brzuchami niczym zimą 1946 roku zaroiły się ulice Berlina oraz wielu miejscowości na wschód od Łaby.

Bo ludzie zamożni są wygodni i zarabiają głową, a biedota zabezpiecza swoją przyszłość nie stanem konta czy nieruchomościami, tylko dziećmi. Bo biedny prze do bogactwa, nie biedy, a głodny chce być syty. Bo ciemne lgnie do jasnego, a jasne do ciemnego, bo blondynki preferują brunetów, a bruneci blondynki, bo nieznane pociąga bardziej niż znane i że z powodów czysto biologicznych, ewolucyjnych kobiety intuicyjnie dążą zawsze do wzbogacenia puli genowej dziecka i poprawienia tym samym immunologii potomstwa.

Tak było też i wcześniej, gdy Homo sapiens oraz Neandertalczyk żyli przez długi czas wspólnie na terenie Europy i Azji Mniejszej. Późniejsze miliony białych jej mieszkańców o dziwnych rysach twarzy, jasnych oczach, masywnych kościach, grubych paznokciach i skórze nie wzięły się z powietrza.

Hybrydy człowieka z Neandertalczykiem wcale nie powstawały wyłącznie na drodze przemocy. Nie zawsze było tak, że do krzyżowania dochodziło wbrew woli kobiet, podczas nieobecności mężczyzn czy gdzieś tam nad rzeką podczas prania. Już wtedy część kobiet dobrze wiedziała, gdzie trzeba iść zrobić siku, aby stać się „ofiarą napaści” i zostać pokrytą przez niedobrego dzikusa Neandertalca, a gdzie najłatwiej trafić przystojnego Kromańczyka.

Jeden z kontrowersyjnych brytyjskich polityków już pod koniec drugiej dekady ostrzegał:

„Zobaczcie jak wyglądają nasze kobiety, ruszcie tyłki i wybierzcie się kiedyś na zakupy do tanich dyskontów, zobaczcie sobie te potwory, zobaczcie jak wyglądają nasi rdzenni obywatele, zobaczcie te zdegenerowane ciała i twarze, te karykaturalne rodziny, tych pokracznych rodziców i ich nastoletnie zdeformowane dzieci. To jest chów wsobny, to jest nasz rychły koniec! Wielka Brytania potrzebuje świeżej krwi i nowych genów! Natychmiast!”

Nie dał się uciszyć ani Johnsonowi, ani Farage, macherom, którzy w 2016 roku doprowadzili do referendum i decyzji o wyprowadzeniu Wielkiej Brytanii z EU. Gdy na jednym z wieców próbowali go ośmieszyć, zripostował błyskawicznie obu:

— Ty siwy pajacu śmiej się sam z siebie, nie ze mnie. Zobacz pokrako jak wyglądasz, ty atawistyczny małpoludzie! Zdejmij raz ten garnitur i ubierz futro z niedźwiedzia, bo to do ciebie najlepiej pasuje. Maczugę ci jeszcze tylko dać i bez charakteryzacji możesz grać jaskiniowców… A ty Farage co robiłeś przez piętnaście lat? Kogo doiłeś jak nie Unię właśnie, na którą teraz tak plujesz. Jak ciągnąć kasę to Unia była OK, jej Euro ci nie śmierdziały fałszywy draniu, co?!

Dzisiejszy nasz dramat to głównie twoja robota, to ty najgłośniej darłeś ryja w sprawie Brexitu. A zaraz potem zwiałeś jak tchórz. Jesteś moralną szmatą! Więc wynocha mi stąd, teraz ja mówię. To ja chcę ratować kraj, nie niszczyć go jak wy!

Żegnani gwizdami Johnson i Farage ulotnili się jak niepyszni i mógł przemawiać dalej.

— Miliony grubych, obleśnych Brytyjek cierpią psychiczne katusze. Nikt nie chce dotknąć ich nawet kijem, traktuje się je jak śmieci. Ktoś musi się poświęcić i zapłodnić te potwory, bo inaczej placówki psychiatryczne pękną w szwach, a nasz budżet będzie miał nowy wielki problem. Te potwory muszą mieć także możliwość macierzyństwa, posiadania potomstwa, jakiś sens życia, inaczej dojdzie do tragedii. Trzeba je tylko jak najszybciej krzyżować z beżowymi i czarnymi, bo oni nie mają jeszcze tak zwyrodniałych genów jak my. A i nie wybrzydzają tyle, pukają jak leci. Coś trzeba z dramatem tych kobiet zrobić, nie możemy ciągle tylko odwracać głowy.

Wiele naszych córek jedynie w wieku kilkunastu lat jeszcze jako tako wygląda i do czegokolwiek się nadaje. Potem zamieniają się już na zawsze w potwory. W ciągu zaledwie kilku lat zamieniają się w straszliwe, odrażające potwory. Nie macie pojęcia jak one cierpią. Z tego cierpienia ciągle się obżerają i tyją jeszcze bardziej. Z moją córką też tak było. Dwudziestokilkulatki stają się niezdolnymi do jakiejkolwiek pracy kalekami.

Nasze córki i wnuczki czują intuicyjnie co się dzieje i właśnie dlatego kocą się już w wieku piętnastu, szesnastu lat, kiedy jeszcze nie straszą. To instynkt im tak podpowiada, nie są to żadne wpadki. I dlatego mamy coraz bardziej nienormalną sytuację i tyle nastoletnich matek. Tylko co zrobić z tymi, które nie zdążyły trafić pijanego kolegi, z dziesiątkami tysięcy tych biednych, bezdzietnych kreatur? Apeluję do rządu póki nie jest jeszcze za późno; krzyżujmy nasze białe bezdzietne potwory z tymi szczupłymi zdechlakami z Somalii, Erytrei, Indii czy Bangladeszu, a upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Problem ten nie dotyczył jedynie Wielkiej Brytanii.

Mimo oficjalnego oburzenia ciche głosy poparcia płynęły także z kilku innych krajów, gdzie sytuacja również robiła się poważna.

Nie było jednak zgody co do sposobów uzupełniania europejskiej puli genetycznej.

W praktyce nie było to takie proste; ktoś musiał ściągnąć gacie, ktoś musiał wsadzić i poruszać dupą, a potem trzeba było ciążę jeszcze donosić i urodzić. Nie mówiąc już o opiece i wychowaniu.

Część ekspertów chciała ratować degenerujące się społeczeństwa innymi sposobami, bez konieczności cielesnego krzyżowania białych potworów ze zdrowymi.

Możliwości było kilka, jak zawsze przeciągano decyzje w nieskończoność i stało się, to co się stało. Nieprzebrane zastępy młodych Afrykańczyków ze spuchniętymi jądrami i nie mniej jurnych mieszkańców południowo-zachodniej Azji ruszyły nieurodziwym Europejkom z odsieczą.

Mądrzy i doświadczeni życiem ludzie mówili wtedy z pełnym spokojem, że nic strasznego się nie dzieje i że to normalna kolej rzeczy. Że wszystko jest sinusoidą, że nowe zastępuje stare, że wszystko jest jedynie kwestią czasu, skali i proporcji. Oraz aktualnej pozycji na amplitudzie życia. Że wszystko ma swoje narodziny, rozkwit, a potem nieuchronny schyłek. Że wszystko kiedyś po prostu mija…

Ich ponura wizja dotyczyła jednak nie Imperium Rzymskiego, Mongołów czy Azteków, tylko kilkudziesięciu krajów tworzących współczesną Europę.

Mającym życie już za sobą, stojącymi niemal nad grobem dziadom łatwo było tak mówić.

Większość młodych Europejczyków interesowała się jednak nie historią, a swoją własną przyszłością. Także nie wszyscy seniorzy byli tego samego zdania. Spora część starszych intelektualistów nie była tak zobojętniała i pogodzona z losem, jak ci siwi dziadkowie. Podnosili larum, wzywali do rozsądku, żądali natychmiastowych działań.

Formacjom rządzącym Unią Europejską zarzucali fatalne błędy w polityce imigracyjnej, lekkomyślne dopuszczenie do niekontrolowanej eksplozji islamu.

Obwiniali władze również o skandaliczną uległość wobec coraz bardziej zuchwałych wymuszeń przywilejów i praw ze strony dogmatycznych islamistów, pochowanych na co dzień pod szyldami różnych organizacji społecznych, integracyjnych i pomocowych. Panoszenie się bractwa muzułmańskiego, IGD, FIOE oraz innych, wrogich Europie inwazyjnych struktur.

Ich głos został przez ówczesne władze jednakże zignorowany.

Doszło więc ostatecznie do tego, przed czym tak usilnie ostrzegali. Rok 2015 stał się symbolicznym początkiem końca dawnej Europy.

Muzułmanów przybywało w zawrotnym tempie, niewiernych zaś, czyli chrześcijan, ateistów i pozostałych nie-muzułmanów ubywało. Delikatna równowaga etniczna i religijna z końca dwudziestego wieku została zburzona. Religijna bomba zegarowa zaczęła niebezpiecznie tykać w samym środku Europy.

Radykalny islam przenikał do niej coraz szerszym strumieniem i z roku na rok stawał się coraz agresywniejszy. Ukazywał swoje prawdziwe oblicze.

Od początku trzeciej dekady wszystko zdawało się już toczyć według sprawdzonego scenariusza. Dokładnie zresztą tak, tak jak wcześniej z wielu miejsc ostrzegano; każdy jeden kolejny punkt procentowy ludności muzułmańskiej w ogóle danego społeczeństwa przybliża je do samozagłady. Każdy jeden kraj, w którym liczba mahometan przekroczy punkt krytyczny zostanie jako taki unicestwiony. Tak właśnie działał mechanizm islamizacji.

Ludzie, którzy wydawali się wcześniej fajni i sympatyczni, zmieniali się nie do poznania. Niektórzy z przyjaciół stawali się nagle zajadłymi wrogami. Były oczywiście liczne wyjątki.

Pozytywne, wartościowe, rozsądne jednostki, które udanie zasymilowały się w Europie, uczciwie żyły i pracowały. Ginęły jednak w narastającym tłumie religijnych fanatyków.

Żadna inna współczesna religia nie radykalizowała i nie fanatyzowała tak jak dogmatyczny islam.

Po raz kolejny w historii cywilizacji religijna zaraza zaatakowała ludzkość. Po raz kolejny potworny religijny jad zatruwał ludziom serca i rozumy. Znowu miliony miały zginąć w imię wymyślonego przez grupę cwaniaków boga. Układ sił w Europie zaczynał się powoli ale nieodwracalnie zmieniać.

Spedalone i zniewieściałe w znacznej mierze tamtejsze społeczeństwa ku swojej zgubie nadstawiały pokornie oba policzki, zgadzając się na kolejne ustępstwa wobec najeźdźcy.

A jeszcze przecież zaledwie kilkanaście lat wcześniej Europejczykom wydawało się, że to nie dżihadyści z nimi, tylko oni z dżihadystami zrobią porządek…

Naiwni ci ludzie, głównie z Francji, Niemiec, krajów Beneluksu i Skandynawii nie rozumieli najwidoczniej jak działa ten system, że proces jest nieodwracalny, a lont bomby na której siedzą, już się pali. Zalew islamu i szok spowodowany biernością Brukseli wywołały na kontynencie olbrzymi wzrost nastrojów nacjonalistycznych.

Dlatego też już w pamiętnym roku 2015 brunatne robactwo po latach kamuflażu, milczenia lub udawania kogoś innego zaczęło tysiącami wypełzać na powierzchnię. Niczym obślizgłe robale, których zawsze pełno, gdy w powietrzu wisi zapach trupa i czai się śmierć. Setki tysięcy Niemców, Polaków, Angoli czy Francuzów nagle nie musiało już ukrywać swojego prawdziwego oblicza. Potomkowie hitlerowców, endeków, dzieci i wnuki nazistów lub szmalcowników, zastępy chorych „na nienawiść” niemieckich nazioli i wykrzywionego przez kler polskiego motłochu coraz śmielej podnosiły swój wredny łeb. Wmieszani w tłum autentycznie zatroskanych sytuacją obywateli udawali nagle gorących patriotów.

Liczne błędy decyzyjne i niezrozumiały, niewytłumaczalny brak zdecydowanych działań ze strony rządzących wówczas Europą polityków sprawiły, że brunatna kanalia zaczęła z czasem wyłazić nawet z przyzwoitych dotychczas ludzi.

Gdzieniegdzie próbowano się jakoś bronić, mniejsze narody same brały sprawy w swoje ręce. Na ulicach niektórych europejskich państw pojawiły się ochotnicze oddziały różnej maści „gwardii obywatelskich”. Przez kilka lat wydawało się nawet, że przynosi to oczekiwany efekt, że sytuacja znowu jest pod kontrolą. Albo przynajmniej zmierza w dobrym kierunku.

W rzeczywistości było już jednak za późno.

Infekcja zaatakowała organizm od środka. Kolejne organy wewnętrzne niszczone były przez śmiertelnego wirusa. Choć na razie jeszcze bezobjawowo.

Oddziały porządkowe skrajnej prawicy cieszyły się początkowo znacznym poparciem. Przynajmniej, dopóki udawało im się skutecznie zastraszać czy od czasu do czasu nawet i porządnie „wyprostować” jakiś agresywnie się zachowujących muzułmanów.

Gdy jednak pojawiła się broń palna i pierwsze lokalne pogromy, wielu przychylnych im dotychczas obywateli odwróciło się od nich. Odwróciło, gdyż każdy pogrom wywoływał kontrakcję i w ramach zemsty ginęli wtedy nie członkowie ich oddziałów, a przypadkowi, niewinni ludzie.

Po obu stronach barykady nasilały się ataki terrorystyczne. Lubowali się w nich szczególnie salafiści. Statystycznie na każdy atak jakiegoś pałającego nienawiścią do islamu szaleńca przypadało kilkanaście przeprowadzonych przez salafistów. Ci zresztą reklamowali jako swoje lub w imieniu ISIS niemal wszystkie zamachy.

To właśnie ataki terrorystyczne stały się w pierwszej połowie dwudziestego pierwszego wieku ulubionym orężem religijnych fanatyków. Zamachowcy prześcigali się w pomysłach na zabijanie niewiernych. Niektórzy z nich mordowali tak, by wywołać maksymalny szoki przerażenie, inni jak największe zainteresowanie mediów czy aplauz w środowisku. Aby za wszelką cenę zdobyć poklask wśród swoich „braci” i „przypodobać się bogu”. Ludzie ci nie bali się żadnych europejskich służb ani instytucji. Nie bali się i nie respektowali, bo do tego przez skrajną lekkomyślność dopuszczono.

Przez lata notorycznego pobłażania, przymykania oka, puszczania przestępstw płazem i zamiatania wszystkiego pod dywan poczuli się zwyczajnie bezkarni. Nie tylko pospolici kryminaliści i dżihadyści zresztą. Prawie cała przybywająca wtedy do Europy ludność muzułmańska śmiała się swoim gościnnym, naiwnym i ślepym jak kret gospodarzom za plecami w kułak.

Nieustannie przybywało do niej tysiące nowych wyznawców religii miłości i pokoju. Przybywali w konkretnym celu. Zadania i cele wyznaczone zostały już wcześniej.

Zadbano o to, aby także z czarnej Afryki w pierwszej kolejności dostawali się do Europy akurat wyznawcy Ałłaha, głównie z Erytrei i Somalii.

Rozdział 11
Pączkowanie meczetów, minaret tu, minaret tam…

Ulice wielu europejskich miast zaroiły się od wałęsających się grupek „wojennych uchodźców”.

Co bardziej przedsiębiorczy z nich rejestrowali się w kilku czy nawet w kilkunastu urzędach i miesiącami żyli wygodnie na koszt niewiernych.

Hidżra prowadzona była mądrze; dosypanie, cisza, nowa dosypka, znowu mała przerwa, wrzutka tu, wrzutka tam.

Byle nie narobić jeszcze hałasu i zamieszania, uśpić czujność, zmylić. Aby tylko jak najwięcej muzułmanów znalazło się w Europie.

Skompromitowane swoją wcześniejszą indolencją instytucje i urzędy odpowiedzialne za imigrację udawały tymczasem, że rozwiązują problemy. Zmieniano przepisy, nowelizowano ustawy, od czasu do czasu w świetle telewizyjnych kamer pakowano kilkadziesiąt osób do samolotu i odsyłano do krajów pochodzenia.

Pod koniec drugiej dekady wydawało się przez moment, że problem uchodźców został jakoś opanowany, że wszystko znowu jest pod kontrolą.

Początkowo sytuacja rzeczywiście nieco się ustabilizowała. Ale były to tylko pozory, które miały uśpić czujność Europy.

Napływ imigrantów przejściowo się zmniejszył. W poszczególnych krajach robiono jeszcze porządki po roku 2015. Wszędzie wdrażano też nowe, bardziej restrykcyjne przepisy dotyczące samej procedury udzielania azylu.

Umiarkowane skrzydło tłuszczy, ale też wielu ludzi samodzielnie myślących było święcie przekonanych, że władze sobie poradzą. Że coś wreszcie robią i sytuacja wraca pod kontrolę.

Innym to jednak nie wystarczało.

Żądano radykalnych działań, deportacji nawet najdrobniejszych przestępców, zamknięcia granic, izolacji przybyłej wcześniej i wciąż napływającej anonimowej dziczy.

Społeczeństwa latami gotowały się od środka, były też coraz bardziej podzielone wewnętrznie. Jedni żądali natychmiastowych czystek i sankcji, inni tylko ograniczenia napływu kolejnych imigrantów i integracji tych, którzy już są.

Coraz częściej odzywały się także głosy skrajne.

W niektórych kręgach skrajnej prawicy straszono nawet nowym Holocaustem i zrobieniem raz na zawsze czystki na imigranckim podwórku. Zapowiadano deportacje całych rodzin.

Same tylko niemieckie naziole chciały wyrzucić z kraju jedenaście, dwanaście milionów ludzi, czyli co siódmą, ósmą osobę…

Wtórowali im także niektórzy politycy.

To był ich czas, okazja marzenie na zdobycie władzy.

I brunatne dranie perfekcyjnie skorzystały z szansy, którą dał im los.

Ich przedstawiciele wygrywali kolejne wybory, coraz więcej z nich zasiadało w lokalnych, i nie tylko lokalnych, parlamentach. Trwały nieustanne jałowe przepychanki; obywatele swoje, politycy swoje, urzędnicy swoje.

Władze licytowały się w programach mających zachęcić muzułmanów do opuszczenia Europy.

Zarówno „Bruksela”, jak i rządy poszczególnych krajów latami bezskutecznie grzmiały, groziły „przykręceniem śruby” lub wręcz przeciwnie, uprzejmie prosiły, perswadowały, stosowały różne zachęty finansowe. Uruchamiano dziesiątki rozmaitych inicjatyw, akcji i programów. Wszystko nadaremnie.

Pieniądze przepadały, napięcia rosły z roku na rok, ilość muzułmanów nadal niepokojąco się zwiększała.

W niektórych krajach dyskretnie, niemal niepostrzeżenie, w innych wręcz przeciwnie, eksplozywnie.

W pierwszej połowie lat dwudziestych rozpaczliwie próbowano coś z tym problemem wreszcie zrobić, gorączkowo szukano skutecznych rozwiązań.

Nie chciano jednak powtórzyć błędów Wielkiej Brytanii, która z deszczu wpadła pod rynnę.

„Brexshit” przegnał z wysp wprawdzie sporo imigrantów, jak się jednak okazało, niekoniecznie tych co trzeba. Wyspy opuściła przede wszystkim społeczność chrześcijańska, przybyła z krajów dawnego Bloku Wschodniego, nie członkowie gangów i dziecioroby.

Tamtejsze rynki pracy znowu jak przed laty przeżyły małe trzęsienie ziemi. Etaty wakowały miesiącami, a rdzenni brytole znowu mogli wybrzydzać jak kiedyś.

Samozadowolenie i błogie szczęście zwolenników „Brexitu” nie trwały jednak długo.

Kiedy populiści przejęli pełną władzę, narastające spowolnienie gospodarcze wywołane spadkiem produkcji, eksportu i popytu wewnętrznego oraz narastający pesymizm szybko zajęły miejsce entuzjazmu.

Gdy zapoczątkowana przez gabinet May, jednej z głównych autorek „Brexshitu”, polityka izolacji Wielkiej Brytanii doprowadziła do wypędzania tysięcy imigranckich rodzin, jej najliczniejszy elektorat, czyli wapno, szczerbate tumany i bełkocząca biedota, piały z zachwytu.

Kiedy jednak niedługo potem okazało się, że zagrożony jest cały tamtejszy gospodarczy „krwioobieg”, nagle zatęskniono za pracowitymi przybyszami znad Wisły, Wełtawy czy Dunaju, którzy mieli spory udział w wypracowywaniu brytyjskiego PKB.

Było jednak za późno, ludzie ci wyjechali, a kołderka zrobiła się za krótka.

Miejscowy lumpenproletariat okazał się mocny tylko w szczekaniu i wiecznym narzekaniu na fucking immigrants, którzy zabierają im pracę, zajmują mieszkania i wnerwiają. Kiedy tamci wyjechali, rodowitym Angolom odechciało się nagle pracować.

Opuszczone przez Polaków, Czechów, Słowaków, Rumunów, Bułgarów czy Litwinów mieszkania znowu zaczęli zapełniać imigranci, tym razem jednak głównie wyznawcy Ałłaha i Hindusi. Procentowy udział tych pierwszych w społeczeństwie brytyjskim wzrósł drastycznie i znowu zaczynały się z nimi problemy. Narastały napięcia społeczne. Konflikty socjalne, etniczne i religijne wybuchły na niespotykaną tam od 1981 roku skalę.

Co gorsza, „Brexit-skit” by May&Co dla konserwatywnego establishmentu i nacjonalistycznych zarozumialców zamiast tradycyjnie „wydymaniem” wszystkich przez Great Britain, tym razem okazał się czymś odwrotnym- wydymaniem samych siebie…

Niemcy, mimo własnych kłopotów, ostatecznie skutecznie pokierowali strategią tak ciężko, jak się wydawało zranionej „Brexitem” Unii Europejskiej.

Dyskretnie, w cichym porozumieniu z Francją załatwili Angoli tak, że już po niespełna trzech latach od oficjalnego „opuszczenia” wspólnoty zdecydowana ich większość przeklinała decyzję o wyjściu.

Kolejne lata przyniosły im problemy już nie tylko ekonomiczne.

Z ogromnego niegdyś, obejmującego jedną czwartą świata imperium, po separacji Szkocji i Irlandii Północnej ostał się wypierdek niewiele większy od Bułgarii. Wypierdek, w którym na dodatek zaczynało wrzeć. Tym razem jednak nie w dalekich koloniach, a na miejscu, od środka.

Podobnie działo się wtedy jednakże i na kontynencie.

Sytuacja Europy w połowie lat dwudziestych stawała się dramatyczna. Z jednej strony pogłębiający się kryzys ekonomiczny i zaczątki wojen domowych, z drugiej wciąż narastający problem dżihadystów i stale rosnącego w siłę dogmatycznego islamu.

Apelowano o natychmiastowe i skuteczne rozwiązania.

Rządzący w większości krajów populiści oraz inne odpowiedzialne za regulacje imigracyjne gremia prześcigały się w pomysłach na rozwiązanie problemu muzułmanów.

Na poziomie rządowym wciąż debatowano, ulica tymczasem już się tłukła. I to nie wyłącznie anty-islamiści kontra muslimy, jak to latami się zapowiadało, ale także narodowcy kontra swoi, kontra inaczej myślący rodacy.

Zajęta głównie problemem terrorystów władza konflikt ten zlekceważyła, co miało wkrótce opłakane dla wszystkich konsekwencje. Podziały wewnętrzne pogłębiały się gwałtownie.

Zamiast jak najszybciej ugasić ten pożar proponowano co rusz to nowe, najdziwniejsze rozwiązania prawne dotyczące samych imigrantów. Całkiem serio mówiło się o utworzeniu gdzieś muzułmańskiej enklawy. Rozważano kilka różnych lokalizacji.

Unia Europejska chciała za swoje pieniądze sfinansować mahometanom własne quasi-państwo, aby tylko pozbyć się części z nich ze swoich krajów… Politycy rządzący wówczas Europą nie potrafili pojąć, że szejków i imamów nie interesuje jakiś tam „emiracik” na uboczu, tylko że to oni chcą decydować, co będzie czyje, co i kiedy zawłaszczy islam.

Wszystko przypominało wówczas trochę tragikomiczną sytuację sprzed niemal stu lat, z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, kiedy to rozważano wysłanie spokojnych skądinąd żydów na Madagaskar.

Też robiono gorączkowe symulacje i analizy, eksperci próbowali wyliczać koszty operacji. Spekulowano, jak wyglądałaby Europa i poszczególne rynki pracy po przymusowych przesiedleniach części społeczności muzułmańskiej. W końcu wycofano się z tych pomysłów i powrócono do „akcji wędka”. I to pomimo, iż skutek z góry był łatwy do przewidzenia. Potężne środki wydane z funduszy unijnych oraz budżetów poszczególnych państw przyniosły najgorszy z możliwych efektów. Pieniądze na wyjazd i „nowy początek” zostały łapczywie skasowane, a osiemdziesiąt procent osób, które wyjechały z Europy, niczym bumerang powracało do niej w ciągu następnych kilku lat. Także rozwiązania siłowe okazały się nieskuteczne. Mimo zaostrzenia prawa i stworzenia furtek dających możliwość deportacji za szereg przestępstw lub choćby podejrzeń o wspieranie terroryzmu, w rzeczywistości per saldo nieustannie przybywało wyznawców Ałłaha. Przybywało bez końca, a śmiertelna pętla na gardle Europy wciąż się zaciskała. Rok w rok, miesiąc w miesiąc, tydzień w tydzień. Meczety rosły jak na drożdżach, co rusz ogłaszano rychłe powstanie nowego „Kalifatu”. Ulice niektórych zachodnioeuropejskich miast zaczynały przypominać orientalne bazary, a muzułmańskie gangi terroryzowały kolejne dzielnice.

I działo się to na oczach ostatnich żyjących jeszcze, naocznych świadków, którzy pamiętali z wczesnego dzieciństwa lata trzydzieste dwudziestego wieku. Jak wyglądały ich kraje wtedy, a jak teraz. Różnica była diametralna. Żydzi byli wyjątkowo spokojną społecznością, która kultywowała w pokoju swoje zwyczaje, tradycje i religię, nie zaś mordowała gospodarzy i narzucała im swoją wiarę. Tym się właśnie różniła przedwojenna Europa żydowska, od tej islamskiej, która nastała sto lat później. Żydzi zajmowali się jej współtworzeniem, budowaniem, interesami i pracą, którą wolno im było wykonywać. Miliony radykalnych saracenów zainteresowanych było natomiast czymś dokładnie przeciwnym; ograbieniem i zniszczeniem Europy.

Plan islamizacji tego kontynentu realizowany był metodycznie, a operacja „przejęcia” Europy przebiegała znacznie szybciej i sprawniej, niż to pierwotnie zakładano. W wielu już nie tylko dzielnicach, ale i miastach rządzili salafiści, w kilku krajach zaczynali „iść po swoje”, jak to bezczelnie określali.

Pomimo tego duża część polityków i szerokie kręgi społeczne nadal nie rozumiały powagi sytuacji. Z niezrozumiałą pewnością siebie debatowano wciąż nad humanitarnymi rozwiązaniami.

Jakby nie rozumieli, że jest już za późno, że klamka zapadła, że za chwilę sami będą musieli się bronić. Jakby nikt z tych oficjeli i decydentów wtedy nie pomyślał, że sprawy mogą potoczyć się odwrotnie, że już wkrótce to islam zacznie robić z Europą porządek, nie Europa z islamem. Ci beztroscy politycy zapomnieli najwyraźniej, że Stary Kontynent to nie kompaktowa, wyspiarska Islandia, gdzie stosunkowo łatwo udało się wyłapać bandytów, lecz kilkadziesiąt państw o bardzo różnych często interesach.

Między Gibraltarem i Sztokholmem oraz Dublinem i Atenami już wtedy zakonspirowanych było prawie milion czekających na rozkazy czynnych dżihadystów. Gorąco robiło się także po drugiej stronie barykady.

Setki tysięcy członków skrajnie prawicowych ugrupowań i miliony wściekłych na własne rządy i brukselski super-rząd wyborców z kilkunastu krajów unijnych coraz głośniej odgrażały się, że skoro władze nie potrafią, to oni sami oczyszczą Europę z, jak to brzydko mówili, karaluchów.

Sytuacja wciąż eskalowała, mnożyły się incydenty i zamachy. Po obu stronach gwałtownie nasilały się nastroje konfrontacyjne. Naziole atakowały muzłów, ci odpłacali niewiernym tym samym. Tłukły się uliczne gangi, lali się zwykli ludzie. Konflikt rozlewał się na przestrzeń publiczną. Co kilka tygodni któreś z miast padało ofiarą terrorystów. Początkowo głównie samotnych wilków, z czasem coraz częściej także zorganizowanych komórek czy grup.

W rzeczywistości nie byli to jednak żadni terroryści, tylko zwykli religijni fanatycy. Oszalałe, napędzane „miłością do boga” szajbusy. Chorzy ludzie, którzy w jego imię mordowali niewinnych. Po raz kolejny w historii ludzkości religijny amok zbierał tragiczne żniwo, po raz kolejny „wiara” i religie zabijały.

Ich ofiarami byli prawie wyłącznie przypadkowi ludzie, którzy mieli pecha w złym czasie znaleźć się w złym miejscu. Zamachy te były jak najbardziej terrorystyczne, tyle że stali za nimi nie żadni terroryści, lecz religijni mordercy. Zabawa w kotka i myszkę trwała dobrych kilkanaście lat.

Bandyci podający się najczęściej za członków lub sympatyków ISIS lub Al-Kaidy podkładali bomby bądź wysadzali się tam, gdzie liczono na jak największą liczbę ofiar, na maksymalny rezonans medialny. Przez dłuższy czas służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo były prawie zupełnie bezradne wobec działających z zaskoczenia morderców.

Na dodatek już pod koniec drugiej dekady religijni szaleńcy coraz częściej zaczęli używać do zamachów zwykłych środków transportu, którymi wjeżdżali po prostu w tłum. Nie drogich i skomplikowanych w obsłudze samolotów, jak ich prekursor bin Laden, tylko ogólnodostępnych, będących na wyciągnięcie ręki, nie wymagających żadnej specjalistycznej wiedzy najzwyklejszych samochodów. Ukradzionych, porwanych lub nawet legalnie wypożyczonych. Z jednej strony było to wyrazem pewnej bezradności dżihadystów, dowodem braku możliwości lub umiejętności zorganizowania dużych, spektakularnych masowych rzezi, jak to udało się bin Ladenowi, z drugiej jednak strony było przejawem ich buty i poczucia bezkarności.

Z czasem do wielkiej antyterrorystycznej krucjaty aktywnie włączyło się także zwyczajne społeczeństwo. W tym zadziwiająco wielu muzułmanów. Nienawidzili oni salafistów nie mniej niż Europejczycy. Sporo z nich jednak zginęło, gdyż bywali często denuncjowani przez sąsiadów lub nawet członków własnych rodzin. Ludzie zaczęli jednak w końcu sami patrzeć podejrzanym typom na ręce. Już nie tylko policja czy tajne służby, ale także sąsiedzi, znajomi, koledzy z pracy. Wszyscy stali się czujni, zwykły listonosz i kurier, aptekarz i sprzedawca nawozów. Monitorowano wszelkie podejrzane zakupy, zwłaszcza substancji, które mogły służyć do zbudowania bomby.

Niby łapano coraz więcej zamachowców, niby udaremniano skutecznie coraz więcej planowanych ataków, jednak z roku na rok ginęło w Europie coraz więcej ludzi.

A była to ledwie zapowiedź tego, co nastąpiło dalej…

Rozdział 12
Początek końca

Prawdziwy dramat zaczął się z chwilą, gdy dżihadystom udało się zdobyć broń masowej zagłady.

Ich brudne bomby, ataki biologiczne, chemiczne, zatrucia wody oraz żywności zdziesiątkowały w kilku regionach miejscową ludność, innych zmusiły do wyjazdu. Do połowy lat dwudziestych nic jeszcze nie zapowiadało kataklizmu, jaki nastąpił potem.

Trzecia Wojna Światowa, wojna napędzanych religią morderców z cywilizowanym światem wkraczała powoli w kolejną fazę. Jak się wówczas zresztą wydawało, suwerennie kontrolowaną przez „Neandertalów”. W większości krajów zachodniej Europy twardą ręką bądź co bądź zaczynała rządzić skrajna prawica.

Lokalne oddziały „samoobrony”, składające się głównie z naziolskich bojówek, toczyły regularne boje z islamskimi gangami.

W pierwszym okresie wyraźną przewagę uzyskali neonaziści. Byli dobrze zorganizowani i wyposażeni, sprzyjała im także policja. Z czasem jednak niezborne dotąd działania salafistów zamieniły się w precyzyjnie planowane operacje. Już nie tylko nękające Europę co kilka tygodni pojedyncze zamachy, ale i skoordynowane operacje bojowe siały odtąd zniszczenie i śmierć. Po obu stronach narastała liczba ofiar.

Problem Europejczyków polegał na zastępowalności.

Christów stale ubywało, muzułmanów zaś szybko przybywało.

Sytuacja demograficzna zaczęła się drastycznie zmieniać na niekorzyść tych pierwszych po przybyciu trzeciej fali hidżry.

Imigranci z Afryki, Bangladeszu i Indonezji nie dość, że mnożyli się jak myszy, to część z nich od razu dołączała do dżihadu. Kiedy Europa zalana została falą „uchodźców klimatycznych” uliczne potyczki zamieniły się w wielodniowe walki wykraczające niekiedy poza obszar miast.

Dowództwa NATO i PESCO nadal jednak kategorycznie odmawiały interwencji zbrojnej. Czekano jakoby na dalszy rozwój wydarzeń. I się doczekano…

Pod koniec lat dwudziestych w miejsce lokalnych bijatyk i strzelanin pojawiły się pierwsze regularne bitwy z użyciem broni automatycznej, ręcznych wyrzutni rakietowych, granatów.

Początkowo ze starć tych wychodziły na ogół zwycięsko bojówki skrajnej prawicy. Górowali wyposażeniem, wciąż mieli jeszcze także przewagę liczebną. Z czasem jednak to muslimy zaczęli wygrywać.

Gotowych do walki Christów zaczynało niepokojąco szybko ubywać, a zajęte formalnymi sporami wewnętrznymi NATO i PESCO nadal uchylały się od interwencji.

Naziole mocni byli głównie w gębie i podobnie jak ich poprzednicy z SA również odważni wyłącznie w grupie.

Dżihadyści szybko zorientowali się, że wystarczy odpowiednio drastyczna demonstracja okrucieństwa, a „łyse pały” wiały jeszcze zanim rozpoczynała się prawdziwa walka.

Z chętnie towarzyszących wszystkim „operacjom deratyzacyjnym”, jak je w brunatnych kręgach nazywano, tysięcy „zatroskanych obywateli”, czyli wiwatujących na cześć nazioli gapiów, najpierw zrobiły się marne setki, a po kolejnych egzekucjach złapanych Christów, „zatroskani obywatele” wrócili po cichutku tam, skąd przyszli. Do skromnych czynszówek, zamieszkałych przez bezrobotnych, rencistów, tumanów bez szkół, biedotę i wariatów. Motłoch przestraszył się na dobre.

I to pomimo iż ciągle jeszcze miał znaczną przewagę liczebną. Strach o własne życie robił jednak swoje. Za każdego ubitego muslima leciały średnio trzy „łyse pały”.

Do tego co jakiś czas dyndało na płotach truchło paru „zatroskanych obywateli”, którym zachciało się widowisk na żywo i nie zdążyli w porę uciec. Na nazioli padł blady strach.

A przecież jeszcze zaledwie kilka lat wcześniej to przecież oni straszyli muzułmanów nowym Holocaustem.

U schyłku lat dwudziestych stopniowo jednak cichli i przestali być tak aktywni jak kiedyś. Coraz rzadziej przeprowadzali też swoje słynne „operacje oczyszczania terenu”. Za to coraz częściej wyjeżdżali na wakacje i nigdy już z nich nie wracali…

Od kiedy salafiści wzięli się za lokalizowanie i metodyczną eliminację członków grup bojowych prawicy, uciekali oni z Europy lub próbowali przedostać się do bezpiecznych państw środkowowschodniej części kontynentu.

Sytuacja w ich krajach ciągle bowiem eskalowała, a naziole z myśliwych stali się zwierzyną łowną.

Nowoczesne technologie okazały się przekleństwem ściganych, zaś sprzymierzeńcem polujących na nich łowców. Strach było cokolwiek publikować w sieci, bo jeszcze tego samego dnia można było stracić głowę. I to stracić dosłownie.

Dżihadyjskie komórki egzekucyjne przeprowadzały w tamtym czasie spektakularną akcję zastraszania niewiernych o niewinnie brzmiącym kryptonimie; „Co dwie głowy, to nie jedna”.

Operacja ta miała na celu zastraszenie Europejczyków i zniechęcenie ich do czynnych działań przeciw „Bojownikom Prawdy”.

Grupy siepaczy likwidowały podejrzewanych o przynależność do bojówek skrajnej prawicy. Napadano ich w biały dzień, obcinano głowy, następnie mocowano je w jakimś widocznym punkcie lub wysypywano z wora w zatłoczonych miejscach takich jak dworce, kina, centra handlowe. Salafiści wiedzieli, że dekapitacja najsilniej działa na wyobraźnię niewiernych.

Stosunkowo częstym widokiem były wówczas także tak zwane latające głowy. Podrzucano je z jadących samochodów lub zrzucano na przechodniów z okien i dachów.

Zdarzało się, że latająca głowa trafiała z impetem jakąś „gadającą głowę”, zabijając na miejscu jej właściciela. Niczym w kilku koszmarnych bitwach podczas Pierwszej Wojny Światowej.

Jednym z bardziej makabrycznych wynalazków był tak zwany Sprungkopf; obcięta ludzka głowa, umocowana na stylizowanym na mundur Waffen SS korpusie, osadzonym na dwóch grubych sprężynach.

Używano jej głównie na terenie Niemiec oraz w modnych kurortach i turystycznych destynacjach, gdzie bywała liczna klientela niemieckojęzyczna. Konstrukcja ta podskakując poruszała prawą ręką, parodiując nazistowskie pozdrowienie.

Efekt był rzeczywiście mrożący krew w żyłach, choć nie dosłownie, bo krew wyciekająca czasem jeszcze z głowy bryzgała na wszystkie strony wywołując dodatkowe przerażenie.

„Bojownicy Prawdy” preparowali sprytnie głowę świeżo po obcięciu, zaklejając od dołu specjalną folią, która dopiero podczas sprężynowania ulegała przebiciu.

Na plastikowym „korpusie” instalowano głośnik emitujący jakieś wściekłe przemówienie Hitlera.

Nierzadko zdarzało się, że członkowie grup, z których pochodzili zamordowani, jeszcze tego samego dnia pakowali manatki. Był to, jak się potem okazało, moment przełomowy dla dalszego przebiegu tej fazy wojny.

Jednak nie tylko oni przewidywali taki scenariusz.

Kilku przytomnych unijnych polityków w dramatyczny sposób ostrzegało, że jeśli „Bruksela” natychmiast nie uczyni czegoś zdecydowanego, to „radykalny islam utopi nas we krwi”. Jak mówili:

— Europa zostanie zniszczona i splądrowana, a Zachodnia Cywilizacja, jej kultura i budowany przez trzy tysiąclecia dorobek zostaną zniszczone. Pamiętajcie, że proces islamizacji jest procesem nieodwracalnym, a wy odpowiadacie za to przed historią. Nic nie da się potem już cofnąć, ani naprawić. Prawie wszyscy zginiecie, a największe europejskie zabytki zrównane zostaną z ziemią…

Tak brzmiały ich prorocze słowa. Wszystko nadaremnie.

Mimo wielu pozorowanych działań, mimo stanowczych deklaracji, pomimo stopniowego zaostrzania prawa, muzułmanów wciąż przybywało.

Z każdym jednym docierającym do Europy tysiącem mahometan zaciskała się pętla na gardle cywilizowanego, łacińskiego, czy raczej greko-romańskiego świata.

Pętla, którą Europejczycy sami sobie na tę szyję założyli.

Nowotwór rozwijał się w zawrotnym tempie, a pacjent zamiast go leczyć, robił wszystko, aby jeszcze bardziej przyśpieszyć metastazę, aby rak zaatakował cały organizm.

Mimo rozpaczliwych apeli znanych osób, mimo narastających protestów społecznych i rozpaczliwych prób samoobrony mieszkańców przed lokowaniem u nich azylanckich hajmów, unijni sternicy latami dolewali oliwy do ognia. Do Europy wpuszczano kolejne tysiące wyznawców Ałłaha.

Najdziwniejsza w tym zakresie wydawała się polityka Niemiec, rządzonych w tamtych kluczowych dla losów tego kontynentu latach cztery pełne kadencje przez Chadeków. Z ich coraz bardziej nieprzewidywalną, a tym samym wielce niebezpieczną dla Europy, niezniszczalną panią kanclerz Angelą Merkel na czele.

Niewiele pomogła nawet bolesna nauczka, jaką partia ta, a właściwie całe demokratyczne Niemcy, dostały podczas wyborów do Bundestagu w 2017 roku.

Nie posiadająca żadnego poważnego programu politycznego, AfD odebrała CDU-CSU, ale także wszystkim pozostałym partiom mnóstwo wyborców, szermując jedynie tanimi populistycznymi hasełkami.

„Alternatywa dla Niemiec” z dnia na dzień stała się trzecią siłą polityczną w kraju i już w 2017 roku wprowadziła prawie setkę swoich ludzi do parlamentu. Niebywały ten sukces AfD osiągnęła dzięki, uzasadnionej zresztą krytyce rządzącej wtedy koalicji CDU/CSU-SPD, która skompromitowała się swoją polityką w sprawie uchodźców.

Ta populistyczna antyimigrancka partia próbująca zgrywać oficjalnie pozory demokracji jako jedyna miała odwagę nazwać rzeczy głośno po imieniu i co najważniejsze wyrażała przy tym opinie nie tylko zakamuflowanych wtedy jeszcze w znacznej przecież mierze neonazistów, ale i większości zwyczajnych Niemców. AfD została trzecią siłą w Bundestagu, grając właściwie jednym, oczywistym dla wszystkich innych, tylko nie dla rządzących argumentem.

Co najdziwniejsze, nawet tamta tak gorzka dla tradycyjnych partii lekcja z jesieni 2017 roku niczego ich najwyraźniej nie nauczyła. Islam nadal zalewał Europę.

Dziś wydaje się to niedorzeczne, nie do uwierzenia, a jednak tak właśnie było.

Casus AfD nie spowodował żadnego kluczowego przełomu wśród rządzących, jak to spodziewało się wtedy wielu politycznych obserwatorów. Nie mówiąc już o coraz bardziej zatroskanych sytuacją kraju zwykłych obywatelach, którzy kolejne cztery lata musieli przyglądać się postępującej islamizacji Niemiec.

Nowa koalicja nadal z uporem maniaka brnęła w bagno, lekceważąc obawy i lęki własnego społeczeństwa.

Rozdział 13
Jedynka i trzy zera, a demografia zrobi resztę…

Bomba tymczasem tykała coraz głośniej.

Wojna radykalnego islamu z Cywilizacją Zachodu wchodziła w kolejną fazę.

Nie była to wcale wojna dwóch kultur, jak twierdzili niektórzy. Była to wojna jednej religii z całą zachodnią kulturą, wojna średniowiecznego barbarzyństwa z rozwiniętą zachodnią demokracją. Nie była to też wojna dwóch wrogich religii jak utrzymywali inni, tylko wojna jednego radykalnego odłamu islamu przeciwko wszystkim, którzy nie byli jego wyznawcami.

W tym także przeciwko innym muzułmanom. Jednak przede wszystkim była to religijna wojna z „Zachodem” i jego „niewiernymi psami”,

Wojna ta nie rozpoczęła się latem 2015 roku, jak to wówczas histerycznie trąbiono. Ona zaczęła się tak naprawdę jeszcze w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to Osama bin Laden próbował ze swoją Al-Khaidą osiągnąć podobne cele. Zjednoczyć dżihadystów i podpalić świat.

Islamscy terroryści, którzy byli przed nim, przede wszystkim palestyńscy i libijscy bandyci stosowali wprawdzie już wtedy podobne metody mordowania, ale wymierzone one były w konkretne państwa, nie w całą kulturę czy nawet cywilizację, jak obecnie. Palestyńczycy atakowali żydów, Libijczycy Amerykanów.

Wprawdzie „Szalony pies pustyni”, jak nazywano Gaddafiego, w swoich megalomańskich wystąpieniach bredził ciągle o rzekomej wojnie z imperializmem, ale jego wrogiem i jak się okazało późniejszym katem były Stany Zjednoczone Ameryki. Zginął wyciągnięty niczym brudny szczur z jakieś rury, w której ukrył się przed rodakami. I zabity został nie przez jankesów, a przez rodaków właśnie.

Taki sam spocony, krzykliwy motłoch, jaki obwoził przypięte do maski samochodu zwłoki Gaddafiego cywilizowany świat widywał potem w akcji coraz częściej.

Ale to nie „Szalony pies pustyni” wypowiedział mu tak naprawdę wojnę.

Morderstwa izraelskich sportowców na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w roku 1972 przez palestyńskich bandytów z grupy „Czarny Wrzesień”, czy terrorystyczne zamachy na obywateli amerykańskich przeprowadzone przez ludzi Gaddafiego były wprawdzie spektakularne, ale nie systemowe i nie wymierzone w cały Zachód.

Dopiero bin Laden wypowiedział jemu prawdziwą wojnę, a głównego wroga zdecydował się zaatakować na jego własnym terytorium. Kolejne ataki Al-Khaida przeprowadzała potem głównie już w Europie.

Zupełnie inna była wtedy jednak sytuacja geopolityczna.

Bin Laden nie mógł nawet marzyć o okolicznościach i farcie jakie towarzyszyły powstaniu ISIS. Syria i Irak były wówczas stabilnymi, rządzonymi silną ręką krajami. Nie mówiąc już o Libii.

Po pierwszym epizodzie w Afganistanie, gdzie Osama bin Laden rezydował, zręczny ten mówca i organizator nie miał się tak naprawdę gdzie podziać. Nigdzie go nie chciano, nawet w jego własnym kraju. Tułał się więc przez lata po Afryce, gdzie oficjalnie robił za przedsiębiorcę i gdzie wtopił grube miliony dolców. Gdy skończyły się pieniądze od rodziny, środki na dalszą działalność pozyskiwać musiał od sponsorów terroryzmu. Własnych znaczących źródeł dochodów poza niewielkimi wtedy jeszcze zyskami z narkotyków mudżahedini praktycznie nie posiadali. Co innego dżihadyści z ISIS.

Dzięki kilku interwencjom jankesów dostali w prezencie świetnie z punktu widzenia dalszej ekspansji zlokalizowane setki tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi wraz z ludnością, majątkiem ruchomym, surowcami oraz infrastrukturą. Za frajer. Układ marzenie, nic tylko wchodzić i brać.

Do tego, ku przerażeniu świata nauki zajęli sporą część kolebki ludzkiej cywilizacji, tereny dawnego „Żyznego półksiężyca”.

To właśnie nie żaden Abu az Zarqawi, al Baghdadi ani inni samozwańczy przywódcy, tylko właśnie Osama bin Laden wojnę tę rozpoczął i nadał jej kierunek działań.

Wszystkie kolejne formacje i coraz to nowe nazwy terrorystycznych struktur powstających w następnych latach były po prostu kontynuacją tej samej koncepcji: „armii boga”, „męczenników”, „świętej wojny z niewiernymi” oraz zniszczenia nie tylko samego chrześcijaństwa i judaizmu, ale i całego tak zwanego Zachodu.

Każde z kolejnych ugrupowań terrorystów próbowało zdominować i zmonopolizować świat islamski, być tą najważniejszą, najprawdziwszą armią Ałłaha.

Zamachy w 2001 roku w USA, w 2004 roku w Hiszpanii czy w 2005 roku w Londynie, dekadę później we Francji, ale również te wcześniejsze, z lat dziewięćdziesiątych z Afryki i dziesiątki innych mniej znanych były również częścią tej pełzającej na tamtym etapie wojny, jej pierwszymi krwawymi, spektakularnymi aktami.

O ile jednak zdarzenia te stanowiły zaledwie jej część wstępną, o tyle wydarzenia z drugiej połowy roku 2015 śmiało można nazwać jej wybuchem jej na dobre, przejściem w kolejną fazę, fazę wrogiego zasiedlania.

Ten etap wojny wybuchł bezkrwawo i w wielu miejscach naraz. Wybuchł wraz z pierwszymi łodziami, które dobiły do brzegów Hiszpanii, Włoch i Grecji.

Nie zaczął się jak obie wcześniejsze wojny światowe od wystrzałów czy nalotów, lecz od desantu cywilnej masy ludzkiej na teren wroga. Wszystko zostało perfekcyjnie zorganizowane, nie ma tu mowy o przypadku.

Najpierw latami przerzuty niewielkie, testujące reakcję przeciwnika i badające jego słabe punkty. Wreszcie jeden mega-desant, trwający ciągiem wiele miesięcy i wywołujący nieopisany bajzel w każdym kraju, którego dotknął. Potem znowu odczekanie, następny większy przerzut materiału ludzkiego i tak w kółko, aż do pewnego określonego punktu X, punktu krytycznego.

W międzyczasie rok w rok nieprzerwanie desanty małe, dyskretne, dla opinii publicznej i mediów niemal niezauważalne. Łączenie rodzin, ściąganie kolejnych żon i dzieci. Do tego oczywiście maksymalna dzietność i dojenie lokalnych budżetów.

Cel wielu imigranckich rodzin, które razem lub „na raty” zasiedlały zamożne państwa Unii Europejskiej w latach 2010—2025 był banalnie przyziemny. Ściągnąć jak największą ilość członków rodziny, na których uda się latami, często nawet przez dziesięciolecia ciągnąć zasiłki. Żyć na koszt gospodarza, niewiernego frajera.

Niezależnie od tego, co osoby te mówiły przed kamerami, niezależnie od faktycznych tragedii przeżytych przez znikomy procent uchodźców, niezależnie od mrożących krew w żyłach historii opowiadanych przez wolontariuszy i członków straży przybrzeżnej, cel ówczesnego ataku islamu na Europę był jasny i oczywisty.

Najpierw systemowe zasiedlenie wybranych krajów milionami mahometan, następnie życie latami na koszt niewiernych i spłodzenie jak największej ilości potomstwa. Potem, gdy sytuacja będzie już odpowiednio dojrzała, zawłaszczenie organizmu żywiciela. Przejęcie dzielnicy za dzielnicą, miasta po mieście i w końcu kraju po kraju.

Spora część, wśród kilku grup narodowościowych nawet większość tych „uciekających przed wojną”, okrutnie prześladowanych rzekomo rodzin planowała żyć w Europie ze swoich dzieci. Nie ze stałej, uczciwej pracy, tylko z zasiłków ciągniętych na posiadane lub planowane tabuny dzieci. I to żyć komfortowo.

Niektóre muzułmańskie kobiety rodziły ich po przybyciu do Europy nawet po kilkanaścioro. Rodzina taka otrzymywała od państwa gospodarza świadczenia socjalne i inną pomoc materialną sumarycznie na poziomie wyższym od zarobków ciężko pracujących uczciwych imigrantów, często nawet wyższą od dochodów wykwalifikowanych tubylców.

Nierzadko zdarzało się więc, że zaraz po pierwszej żonie pojawiały się w urzędzie kolejne, także z wianuszkiem latorośli.

Stworzono prawny i socjalny raj dla muzułmańskich naciągaczy.

Nie było więc żadną niespodzianką to, co wydarzyło się w latach następnych.

Ilość wyznawców Ałłaha rosła w postępie geometrycznym. Zarówno tych rodzących się już w Europie, jak i przybywających w ramach łączenia rodzin czy z następnymi falami „uchodźców”. Proces ten trwał w sumie zaledwie kilkadziesiąt lat, ale już na zawsze i nieodwracalnie odmienił oblicze tego kontynentu.

Od pewnego punktu X kolejne wielkie dyslokacje materiału ludzkiego nie były zresztą już konieczne. Wystarczyły proste prawa demografii.

W utworzonych tytułem eksperymentu kilkunastu imigranckich „wzorcowych osiedlach”, wybudowanych i wyposażonych olbrzymim nakładem przez Unię Europejską przyrost demograficzny był prawie dziesięciokrotnie wyższy niż unijna średnia…

Nazywając rzecz po imieniu, w tych zafundowanych muzułmanom gotowych dzielnicach rodziło się prawie tysiąc procent dzieci więcej. Nie dziesięć procent, nie sto procent, tylko tysiąc… Jedynka i trzy zera…

Dla mniej biegłych w rachunkach, to jak gdyby pani Weber czy Smith urodziły po jednym potomku, a pani Hassan urodziła ich nie dwoje, nie troje, nie czworo czy nawet pięcioro, ale dziesięcioro…

Jeden Europejczyk, dziesięcioro mahometan. I tak razy miliony kobiet…

W Berlinie, skąd w 2015 roku poszło w świat słynne „Refugees welcome”, a krótko potem nie mniej słynne „Wir schaffen das”, damy radę, Jugendamt nadal zajmował się inwigilacją słowiańskich rodzin, podczas gdy muzułmańscy zwyrodnialcy z bramy obok mordowali lub katowali swoje niedostatecznie religijne córki.

Wypaczenia tamtejsze osiągnęły skalę zidiocenia porównywalną jedynie z paradoksami skandynawskimi, które przecież nie miały sobie równych w świecie.

Gdy berlińska policja wzywać musiała uzbrojone posiłki z psami, aby zrobić porządek z jedenastoletnim palestyńskim złodziejem, Jugendamt odbierał w tym czasie dziecko polskiej matce, bo ta nie mogła karmić piersią…

Szajba i paranoja doszły do takiego stopnia, ponieważ rozwrzeszczane muzły czuły się zupełnie bezkarne.

Takiej bezbronnej Polce, Czeszce czy Litwince odebrać dziecko było bardzo łatwo. Co innego ukarać lub skierować do ośrodka wychowawczego dziecko muzułmańskie.

W obronie owego jedenastoletniego palestyńskiego złodzieja stanęło kilkudziesięciu agresywnych wyznawców „religii pokoju”, w tym jego bezrobotny ojciec dzieciorób, gromadka suto opłacanych przez niemieckiego podatnika braci i sióstr oraz kilka kolejnych, podobnych im uroczych arabskich familii z Berlina. Takie właśnie „wzorowe” imigranckie rodziny zamieszkiwały też w przeważającej części owe specjalnie dla nich wybudowane, urządzone olbrzymim nakładem środków osiedla.

Te urbanistyczne „potwory” okazały się, zgodnie zresztą z przewidywaniami krytyków owego projektu końmi trojańskimi i miały później znaczący udział w kolejnych etapach wojny.

Czarne prognozy sceptyków stawały się pomału tragiczną rzeczywistością. Sprawy toczyły się szybko.

Najpierw pamiętny, bo pierwszy na taką skalę w tak krótkim czasie przerzut wielkiej masy ludzkiej, inscenizowany na exodus uchodźców wojennych. Z uwagi na brak jakichkolwiek normalnych kontroli granicznych, udało się wtedy bez trudu wprowadzić do Strefy Schengen za jednym zamachem także wielu zakonspirowanych dżihadystów, odpowiedników oficerów politycznych, oraz żołnierzy zadaniowych.

Mimo iż struktura wiekowa, płciowa i samo zachowanie islamskich najeźdźców były tak oczywiste, że nawet byle pijusy wiedziały, o co naprawdę chodzi i jaki to wszystko ma cel, ówcześni włodarze Europy, solidnie wykształceni i obyci w świecie panowie w eleganckich gajerach, za nic nie mogli tego pojąć. Jakby nagle nie wiedzieli, ile jest dwa razy dwa.

Trwające miesiącami przepychanki z Ankarą i debaty w sprawie kryzysu uchodźczego z lat 2015—2016 skompromitowały UE jako instytucję.

Na same pensje tych poprzebieranych w drogie gangi i garsonki głąbów zgrywających poważnych polityków i ekspertów, na kancelarie, sztaby „wybitnych fachowców” i tabuny doradców wydano dziesiątki milionów euro. Nie mówiąc już o kolejnych milionach, które wyparowały z unijnego budżetu na setki jałowych spotkań, konferencji, narad, szczytów i wzajemnych wizyt.

Politycy UE latami nie rozumieli i nie dostrzegali tego, co wiedziała i przeczuwała wówczas większość zwyczajnych mieszkańców Europy.

Nie wiedzieli, choć powinni to wiedzieć lepiej od innych, dlaczego do boju podczas tamtej pierwszej fali rzucono w ogromnej większości młodych gniewnych facetów i podrostków, których zadaniem było zradykalizowanie się i szybkie napłodzenie przyszłych dżihadystów. I właśnie dlatego zamiast matek z dziećmi, jak to bywa zazwyczaj wśród prawdziwych uchodźców wojennych, Europę zalewali wtedy w przytłaczającej większości chłopcy i mężczyźni. Część z nich przystąpiła zresztą do akcji natychmiast po przybyciu.

Równolegle nasilono działania zasadnicze; dalsze zasiedlanie kontynentu muzułmanami oraz radykalizowanie spokojnych dotąd, neutralnych środowisk, szczególnie młodego pokolenia.

W krajach o największej liczbie wyznawców islamu prowadzono jednocześnie niezwykle agresywną indoktrynację i kampanie propagandowe ukazujące mahometan nie w roli katów, a odwrotnie, w roli… ciemiężonych ofiar. To nie żart, w roli ofiar… taka obowiązywała doktryna, takie stosowano socjotechniki.

Tysiącom ludzi zrobiono z mózgów taką „srakę”, że czarne było dla nich białe jak śnieg, a białe czarne jak smoła.

Już w roku 1995 film „La Haine” ukazał obrazowo, jak w tym kontekście działa mechanizm prania mózgów, gett i izolacji. Podstępni i bezwzględni mordercy robili z siebie „niewinnych Palestyńczyków”. Biednych, zdesperowanych bojowników, którzy przecież chcą dobrze, tylko ci inni, ci „źli” nie pozwalają im się bezkarnie zabijać…

Tyle tylko, że mały, otoczony ze wszystkich stron przez barbarzyńską dzicz i opluwany przez „braci młodszych w wierze” Izrael, malutki, osamotniony wśród stu milionów Arabów, żyjący w paskudnym punkcie świata narodek, próbował radzić sobie sam z palestyńskimi mordercami, którzy latami siali śmierć.

I z czasem o dziwo faktycznie zaczęło brakować chętnych „bohaterów” do wysadzania się w szkolnych autobusach z dziećmi czy mordowania kobiet, turystów i przypadkowych przechodniów. Ataki zdarzały się coraz rzadziej. Wystarczyły wiaderka ze świńskim łojem i pozbywanie się namaszczonego tymże łojem ścierwa zamachowca na najbliższym wysypisku śmieci. A na koniec zrównanie z ziemią domu, w którym morderca mieszkał. Skończyło się natychmiastowe uprzejme wydawanie zwłok zamachowców rodzinom i uroczysty pogrzeb „męczenników” w świetle kamer, aby jeszcze tego samego dnia mogli dotrzeć do upragnionego raju. Poskutkowało od razu.

Bruksela to jednak nie Jerozolima, a Komisja Europejska to nie Kneset.

Losy Europy potoczyły się więc zupełnie inaczej.

To nie gospodarze sprawnie uporali się z islamistami, tylko odwrotnie, to salafiści eksterminowali coraz więcej Europejczyków. W ich własnym domu…

Rozdział 14
Religijna trucizna czyni cuda

Już w roku 2016, w ramach podziękowania za gościnne przyjęcie i zapewnienie środków do życia ponad milionowi nowo przybyłych muzułmanów, rozpoczęto kampanię ogłupiania i nienawiści prowadzoną przez islamskich agitatorów nie tylko w sieci, ale i publicznie, otwarcie, czasem nawet bezpośrednio na ulicach. Do tego w tysiącach mieszkań, kawiarni, barów, klubów, stowarzyszeń czy też miejsc modlitewnych w samym sercu Europy.

Nie mówiąc już o więzieniach, gdzie przyszłych dżihadystów rekrutowano hurtowo.

Gra szła o to, aby szybko i skutecznie zradykalizować jak najwięcej wyznawców Ałłaha. Zarówno tych świeżo przybywających, jak i tych mieszkających tam już od lat czy nawet od pokoleń. Prano im mózgi, szczuto przeciw niewiernym, obiecywano nieistniejące raje i siano nienawiść do karmiących ich krajów. Kilka tysięcy ochotników udało się zwerbować do IS.

Politruki wmawiały młodym ludziom, jak to źle się dzieje dobrym, religijnym muzułmanom, jak bardzo są dyskryminowani, obrażani, poniewierani, a nawet poniżani za swoją szczerą, żarliwą wiarę. Jakie to ohydne, zepsute i zdegenerowane są te państwa i społeczeństwa, w których przebywają.

Pudelkowata Europa przez dekady tolerowała na swoim podwórku tupeciarskich, niezwykle groźnych imamów, którzy zradykalizowali tysiące muzułmanów. Z wielu z nich czyniąc ślepo posłusznych i gotowych na wszystko zamachowców.

To właśnie ci religijni „pasterze” robili budyń z mózgów tysięcy umiarkowanych dotąd wyznawców islamu.

Cel indoktrynacji był jasny; w głowach tych ludzi zasiać jak największą nienawiść i chęć zemsty. Nie gospodarz miał się mścić i gonić nieproszonych gości, tylko odwrotnie, to ci goście mieli zniszczyć Europę i mścić się na udzielającym im gościny naiwnym gospodarzu… W tak zbombardowanych salaficką propagandą umysłach działy się przedziwne rzeczy.

Nagle to już nie jakiś Abdul czy Mehmet winien był swojej życiowej sytuacji, swoich rozczarowań i porażek wynikających z różnic kulturowych, z braku wykształcenia, z posiadanych kompetencji czy zwyczajnie tępoty, a jakiś tajemniczy system. „Ich system”. To oni są winni, ci źli, ci nie-muzułmanie. Te niewierne psy, które trzeba załatwić. I dopiero wtedy Abdul będzie miał dobrze. Ali dostaje często kosza, Alemu miłosne podboje nie idą tak, jakby chciał. To także wina ich. Dyskryminują go ze względu na wygląd i wiarę. Czysty rasizm! Ali z długą brodą i czarnymi kudłami wygląda rzeczywiście inaczej, niż tubylcy. A wygląda inaczej, bo przybył z innej części świata, z innej kultury i do tego chce się tak wyróżniać. Nie jest to żaden rasizm, tylko oczywistość, którą trzeba zaakceptować lub przenieść się tam, gdzie jest się u siebie.

Islam w odróżnieniu od chrześcijaństwa miał jasne zasady, których przestrzegania bezwzględnie wymagał.

Chrześcijaństwo przejrzystych zasad już praktycznie nie miało, gniło od środka. Pod koniec drugiej dekady sytuacja zrobiła się nieznośna, kościoły pustoszały dosłownie z miesiąca na miesiąc.

Nie pomogło podpalenie Katedry Notre-Dame, nie pomogły działania ekipy Bannona, ani heca o zagrożonej jakoby przez bezbożników chrześcijańskiej tożsamości.

Kościół za wszelką cenę chciał odsunąć od władzy inteligencję, siły postępu, by nie dopuścić do dalszej laicyzacji Europy, do dalszego mądrzenia społeczeństw.

Biskupi, którzy zlecili podpalenie Katedry Notre-Dame, by latami wyłudzać na nią kasę, już w ciągu kilku pierwszych tygodni wydoili od świata ponad miliard Euro… miliard… I to jest właśnie cała tajemnica watykańskiej wiary; władza, złoto i talary…

Tymczasem Europa nie była wtedy zagrożona przez milion uchodźców w obsranych gaciach, tylko przez sto milionów brunatnych kanalii i sterujących nimi populistycznych macherów.

W cysterskim klasztorze niedaleko Rzymu Steve Bannon & Company zbudowali Europejczykom konia trojańskiego, Akademię populistów, kuźnię politycznych łotrów, mającą na celu ponowne przemalowanie Europy na brązowo.

Wiosną 2019 roku nastąpiło ideologiczne uderzenie na Brukselę, na europejskie wartości, na jej greko-romańskie dziedzictwo. W haniebnym ataku na Europę Bannonowi pomagało starannie dobrane towarzystwo, m.in.; religijny szaleniec Ben Harnwell, nowy włoski Duce oraz katolicki kardynał Raymond Burke. Laicyzacji społeczeństw to nie powstrzymało, wywołało za to olbrzymie podziały pomiędzy samymi Europejczykami.

Dogmatyczny islam był wprawdzie jeszcze bardziej archaiczny i skostniały niż Kościoły chrześcijańskie, za to autentyczny, dynamiczny, a do tego mocno fanatyzujący. Siłą rzeczy tak też kształtował swoich wyznawców.

Islam nie potrzebował rozmodlonych na pokaz, przeintelektualizowanych, łagodnych baranków w wąskich rurkach i modnych mokasynkach, tylko ich przeciwieństwo. Gotowych na wszystko, najlepiej nie za mądrych, za to odważnych, gotowych na śmierć bojowników. Nieustraszonych żołnierzy „armii boga”, wiernych sług Ałłaha, którymi zniszczy Zachód, te okropne „dzieło szatana”.

W decydujących dla przyszłych wydarzeń latach nie znalazł się w Europie dosłownie nikt, kto metodycznie, jasno i wyraźnie wytłumaczyłby młodym, naiwnym adeptom salafizmu, często dzieciom jeszcze, że nie ma żadnego raju, żadnego nieba, ani tego wymarzonego paradisu, którymi ich kuszą i czarują religijni manipulatorzy.

Że nie tylko nie ma żadnego paradisu, żadnych bogów, żadnych czekających na nich z utęsknieniem ciasnych dziewic, ale że cała ta martyrologia, męczeństwo, armia boga i te pachnące dziewice to zwykły pic, lipa. Że to wszystko to kompletny kit, kłamstwo wymyślone na użytek grupy cwaniaków, którzy za pomocą tych milionów wysyłanych na tułaczkę uchodźców i tysięcy posyłanych na samobójczą śmierć naiwniaków realizują swoje własne cele.

Nie przeprowadzono wówczas w Europie żadnej publicznej akcji uświadamiającej. Nikt nie nazwał tych religijnych kłamstw, bajek i niedorzecznego steku bzdur po imieniu. Nie prześmiewczo, nie w formie satyry, ale rzeczowo, obiektywnie po prostu.

W latach 2014—2017 aż się prosiło o globalną akcję edukacyjną, otwierającą młodym ludziom oczy. Uświadamiającą, że fanatyzm religijny to najgorsza zaraza ludzkości, upośledzenie umysłowe, ciężka i niebezpieczna choroba psychiczna, w dodatku zakaźna.

Akcję, która uratowałaby wtedy może setki tysięcy ludzkich istnień, docelowo miliony i która kosztowałaby mniej niż jeden szumny szczyt NATO. Nie zrobiono jednak nawet i tego.

Nikt nie wpadł na prosty pomysł, aby w miejscach publicznych prezentować informacyjny filmik o IS, prezentujący ponurą prawdę o tym, jak naprawdę wygląda życie w „Daesh” i jak się ono dla większości kończy.

Bez żadnego paradisu, bez żadnego boga, bez żadnych dziewic, za to z cuchnącym ścierwem, obrzydliwymi procesami rozkładu i rozpaczą najbliższych. Czyli tak, jak to jest naprawdę.

I koniecznie w tle pogrzebu kolejnego wysłanego na śmierć dzieciaka, wyraźne pokazanie tych, którzy go na tę śmierć wysłali. Tych wyrachowanych religijnych inżynierów dusz. Siedzących bezpiecznie z dala od linii frontu czy walk. Tych wszystkich bezwzględnych manipulatorów, imamów, rekruterów.

Pierwsza z brzegu agencja reklamowa zrobiłaby taki mocno przemawiający do wyobraźni, uświadamiający filmik w kilkunastu językach i robota agitatorów byłaby zagrożona. Wystarczyło zrobić jeden krótki filmik i przez kilka miesięcy puszczać go na każdym ruchliwym rogu, na stacjach metra, na dworcach, placach, wszędzie tam, gdzie kręcą się tłumy. Nic nie przemawia do młodych tak, jak krótki, ale obrazowy i ciekawie zmontowany filmik. Nie zrobiono w tym kierunku nic.

Za to szejkowie nie próżnowali.

Niczym nienasycona hydra radykalny, dogmatyczny islam opanowywał kolejne miejsca, w których dotychczas niepodzielnie panowało chrześcijaństwo. Mścił się za sterowane przez Kościół katolicki wyprawy krzyżowe, za wieki upokorzeń. Był w ciągłym natarciu, zawłaszczał nowe tereny, a jego religijny jad zatruwał umysły. Choć prymitywny i archaiczny, wydawał się na swój sposób autentyczny, a co najważniejsze łatwo zrozumiały.

Odwrotnie, niż coraz bardziej pozbawione czytelnych, jednoznacznych zasad, syte, niewiarygodne i zdegenerowane Kościoły chrześcijańskie. W dwudziestym pierwszym wieku dbały one zresztą już jedynie o zachowanie wpływów i stanu posiadania. Niewyobrażalnego majątku, który udało im się zgromadzić.

Jak każdy populizm i każda religia, tak i dogmatyczny islam dawał prostym ludziom proste odpowiedzi.

Wszystkie religie przeznaczone były w końcu nie dla samodzielnie myślących, którzy sami potrafią zrozumieć otaczający ich świat, tylko dla reszty, dla kapuścianych głów, które szukają łatwych odpowiedzi na trudne pytania.

A nie jakiś tam „bzdur” o DNA, ewolucji, bozonach Higgsa, kwantach czy innym elektromagnetyzmie.

I tak też działał salaficki, lub jak kto woli wahhabicki islam.

Zajmował się wbijaniem do głów prostej i zrozumiałej dla każdego interpretacji świata. Był przy tym silnym nurtem rewolucyjnym, jak wcześniej komunizm i jego największy wróg, nazim. Dlatego trutka ta działała na umysły jego wyznawców tak mocno.

Niezwykłe i zatrważające w salafickim obłędzie propagandowym było to, że młody człowiek, który jeszcze we wtorek wieczorem potrafił krytycznie ocenić ataki terrorystów i postrzegać je obiektywnie jako oczywiste zło, akt bestialskiej przemocy wobec niewinnych ludzi, w środę rano był do tego stopnia urobiony indoktrynacją, że te same fakty oceniał zupełnie inaczej. Nie jako atak, jako agresję, a jako… obronę konieczną, jedyną możliwą odpowiedź na urojone krzywdy. Jeszcze we wtorek odnosił się z szacunkiem do rodziców, a w środę już nimi pogardzał. Zdarzały się przypadki, że nawet zabijał.

Oprócz narkotyku czysto religijnego, wmawiano upokorzenia i krzywdy, jakich ludzie ci rzekomo zaznawali w krajach, które ich ugościły. Ba, w których często już się urodzili.

Krajach, które dały im dom, utrzymanie i robiły wiele różnych rzeczy, aby swoich muzułmańskich współobywateli nie szykanować, a przeciwnie, protegować i wspierać.

Każdy, kto decyduje się żyć w obcym kraju musi liczyć się z pewnymi niedogodnościami, z pewną quasi-dyskryminacją. Nie ma w tym nic niezwykłego, jest to najnormalniejszy mechanizm pod słońcem.

Dlaczego niby brytyjski pracodawca miałby przyjmować do firmy ledwie dukającego Paka, jeśli równolegle o to samo stanowisko aplikuje Anglik o znacznie lepszych kompetencjach i komunikujący się do tego doskonale po angielsku.

Nie jest to żadna dyskryminacja, a zwykły zdrowy rozsądek.

Każdy jeden z plujących na matkę Francję, Holandię czy Belgię Arabów mógł przecież swobodnie wyjechać do kraju przodków, nikt go na siłę nie zatrzymywał. Posiadali wydane im przez nowe ojczyzny unijne paszporty, znali języki, część zdążyła się już wykształcić. Nic tylko wracać do ojczyzny, zaczynać nowe życie i pokazywać, co się potrafi. Skoro tak im w Europie się nie podobało, tak było im źle, mogli po prostu wyjechać. Ale nie wyjeżdżali, bo ich macierzyste kraje nie rozdawały pieniędzy, socjalnych mieszkań, darmowych kursów, szkoleń i innych smakowitych bonusów.

Salaficcy inżynierowie dusz potrafili w ciągu jednej jedynej „sesji” totalnie przewrócić w głowie jeszcze zaledwie kilka godzin wcześniej całkiem rozsądnemu wydawałoby się chłopakowi czy dziewczynie.

Niewiele psychokoncernów mogło poszczycić się takimi metodami prania mózgu. Skuteczności indoktrynacji mógłby im pozazdrościć nawet sam doktor Joseph Goebbels. Inna sprawa, że gdyby ten wiarygodny „Aryjczyk” dysponował współczesną techniką, to ogłupiony propagandą naród niemiecki sądziłby zapewne, że hitlerowcy wojnę wygrali, a Paulus nadal okupuje Stalingrad.

Na wahhabicki islam konwertowało też coraz więcej rodowitych Europejczyków. Prosta, za to niezwykle skuteczna salaficka socjotechnika i religijny neuromarketing biły na głowę zbyt rozbudowaną, celebrowaną do granic śmieszności, a w rzeczywistości nieskuteczną chrześcijańską inżynierię dusz.

Może dlatego, że do prostych ludzi należy przemawiać w ich języku, na ich poziomie, a religie jako biznes wymyślone zostały dla takich przecież odbiorców.

Niezaprzeczalnym faktem było jednak, że słuchając tych muzułmańskich specyficznych melorecytacji, tych regularnych nawoływań, to faktycznie odczuwało się jakiś dziwny niepokój, jakieś trudne do opisania, ale bez wątpienia dyscyplinujące uczucie. Już od samej strony audio, jej stymulacji podprogowej, specyficznych wibracji, sposobu nawoływania przez muezinów do modlitwy, formuły kazań imamów czy też islamskie modły w ogóle jako takie działały na ludzką psychikę znacznie skuteczniej niż chrześcijańskie celebry.

Nawet stare kościelne dzwony, które także miały kiedyś pewną niezwykłą moc, jakąś wewnętrzną energię i silnie działały na podświadomość skąpe watykańskie urzędasy pozamieniały na jakieś elektroniczne katarynki.

Do tego dochodził też oczywiście fenomen nowych technologii, portali społecznościowych, globalizacji komunikacji oraz coraz to wymyślniejszych aplikacji i narzędzi pracy.

Po raz pierwszy w dziejach ludzkości każdy mógł nagle zwerbować każdego. I to niezależnie od punktu świata, w którym się akurat znajdował.

Setki, czasem tysiące normalnych dotąd dzieciaków dostawało się miesiąc w miesiąc w brudne łapy salafickich rekruterów. Ludzie ci poniekąd kradli rodzicom dzieci. Doprowadzili do tragedii wielu przyzwoitych muzułmańskich rodzin.

Głupiutka, naiwna życiowo młodzież, która jak każda inna młodzież jest przeidealizowana i uważa, że starzy gówno wiedzą. Gdy nałoży się to na klasyczny okres buntu przeciw rodzicom, który dziecko przechodzi w okresie dojrzewania, tragedia gotowa.

Wystarczy, że ktoś taki trafi w sieci na przebiegłego gnoja od werbunku i po człowieku. Było dziecko, nie ma dziecka. Jest za to nowy bojownik, kolejny żołnierz „armii boga”.

Generacja tak zwanych graczy, dzieci urodzonych na przełomie tysiącleci miała problem z łączeniem realnego życia z wirtualnym. Odbierali świat już niemal wyłącznie obrazkowo, jeden videoclip czy nawet zwykłe zdjęcie działało na nich o wiele mocniej, niż najlepszy choćby tekst.

Internetowi rekruterzy ISIS słowa układali w krótkie, chwytliwe slogany, a koncentrowali się głównie na preparowaniu profesjonalnych filmów, scen i obrazów. Zawsze też potrafili celnie dobrać najlepszą z możliwych strategii propagandowych. Zasypywali sieć masą filmików i clipów, które bardzo silnie działały na podświadomość młodego odbiorcy.

Z prawdą i realiami nędznego żywota na piachu niewiele to miało wspólnego, działało za to super na wyobraźnię nastolatków. Jak jakaś przekozacka gra.

Aranżowane sceny i ich scenariusze miały z jednej strony przypominać świat znany odbiorcy z gier, z drugiej zawierać elementy normalności, fajnej przygody, być obietnicą diametralnie innego życia, niż te, które znali dotychczas; nielubianej szkoły, wymagających nauczycieli, wiecznie mendzących „starych”.

Salaficcy spece od videoinżynierii inscenizowali niekiedy nawet konkretne akcje bojowe pod kątem ich atrakcyjności wizualnej. Zdarzało się, że dana operacja przeprowadzana była nie pod cele militarne, tylko aby uzyskać maksymalnie „odlotowy” efekt wizualny. Brudną bandycką wojnę zamieniali w wojenną videogrę na żywo. Zarośnięci, śmierdzący bandyci stylizowali się jak jakieś gwiazdy rodem z Hollywood. Swoje narcystyczne ujęcia robili extra „pod” Internet, media społecznościowe, jak najatrakcyjniej dla odbiorcy. Tylko ich ofiary umierały naprawdę.

A cywilizowany świat biernie na to wszystko patrzył.

Bywało, że dżihadyści zatrzymywali na drodze niewinnych, przypadkowych ludzi, wywlekali ich z aut, zadawali tak zwane pytania egzaminacyjne, po czym orzekali, że ich muzułmańscy bracia są niewystarczająco religijni albo rozumieją Koran inaczej i w świetle kamer mordowali ich z zimną krwią. Wszystko starannie nagrywając i publikując jako atrakcję, jako jeszcze jeden „czadowy numer” w sieci.

Oto panowie życia i śmierci, niczym niezniszczalni bohaterowie komputerowych gier, oto prawdziwi żołnierze boga wszechmogącego oczyszczają świat z niegodnych bycia muzułmaninem paprochów.

Rekruterzy, graficy i spece od PR stworzyli na potrzeby internetowej propagandy coś a’la salaficki life style, w stylistyce rapu i formie atrakcyjnych dla widza filmików.

Używano stop klatek, slow motion, specjalnych programów graficznych i skomplikowanych montaży, aby końcowy efekt wizualny był odpowiednio chwytliwy. Nawet sceny z egzekucji stylizowano tak, aby widz zapałał wręcz ochotą bycia jednym z nich, tych panów i władców, którzy za chwilę usuną jakiegoś śmiecia.

W latach 2014—2017 trwała nieustanna akcja rekrutacyjna mająca na celu zwerbowanie najpierw na tereny okupowane przez dżihadystów w Iraku i Syrii, potem, gdy tamtejszy syf zaczął się sypać, już pod kątem nowych operacji i lokalizacji.

Rodzice nie byli w stanie upilnować swoich dzieci.

Nawet doświadczeni pedagodzy, którzy za wszelką cenę chcieli zapobiec tragedii nie byli w stanie przeciwstawić się skutecznie salafickiej machinie propagandowej. Działali oni wszędzie, zarówno w sieci, jak i realu. Efekt technik ich perswazji i szczucia był często natychmiastowy. Większość świeżo zwerbowanych rekrutów z zapałem neofity przystępowała do „świętej wojny”.

Niektórym nawet śpieszyło się do raju, chcieli być w paradisie jak najszybciej. Najlepiej jutro, a jak się uda to choćby i dziś. Rekruterzy doskonale znali mechanizm „rozmyślania się”, często więc transfer naiwniaków do raju organizowali błyskawicznie. Sama indoktrynacja była czysto duchowa, religijna. Za to ich ofiary jak najbardziej realne.

Produkcja pasów szahiba leciała pełną parą. Pomiędzy Marokiem, Somalią i Pakistanem na początku trzeciego tysiąclecia dorastała nowa generacja młodocianych dżihadystów. W tym jedenastoletnie dzieci, które swoim fanatyzmem i stopniem zindoktrynowania do złudzenia przypominały nazistowską „Hitlerjugend”. Część owych nastolatków miała już trwale zainfekowane religijną nienawiścią mózgi.

Kiedy swołocz z ISIS żywcem paliła zamkniętego w klatce dwudziestosześcioletniego pilota, jeden z obserwujących tamto bestialskie morderstwo dziesięcioletnich chłopców szczerze rozpaczał przed kamerą, że to nie on mógł dokonać tej sadystycznej zbrodni. Choć tak bardzo tego pragnął… Oczy świeciły się mu przy tym jak ogarki, a nieskażona myśleniem twarz płonęła głębokim religijnym żarem.

Okrutna egzekucja jordańskiego pilota wśród religijnych szaleńców wywołała istny festiwal radości.

Podobna indoktrynacja miała wówczas miejsce także w kilku państwach unijnych. Wszystko odbywało się według sprawdzonych schematów. Jej ofiarą padały najczęściej osoby młode, takie którymi najłatwiej dawało się manipulować.

Europa i tu nie rozeznała w porę skali zagrożenia.

Nie podjęła z radykalnym islamem skutecznej walki.

Rozdział 15
Ibiza-Party… gangrena pożera Europę

Prawdziwy dramat Starego Kontynentu rozpoczął się w latach dwudziestych. Muzułmanów wciąż przybywało, nasilały się dysonanse socjalne, coraz większe były napięcia na tle religijnym i etnicznym.

Nadchodzący kryzys gospodarczy tradycyjnie najmocniej uderzył w biedotę i motłoch. Gdy do władzy doszli neonaziści, rozpoczęła się europejska Civil War.

Niepokoje zamieniły się w zamieszki, potem w regularne bitwy. Ulice stały się areną krwawych walk. Przyczajeni w kilkunastu państwach dżihadyści tylko na to czekali. W panującym wówczas chaosie tworzyli komórkę za komórką, oddział za oddziałem. Jak grzyby po deszczu powstawały współpracujące z dżihadystami kryminalne gangi. Gangrena ta dotknęła kraje, gdzie najliczniej występowała społeczność muzułmańska. Pod koniec lat dwudziestych były ich w Europie już tysiące. Tysiące przestępczych, głównie arabskich, bałkańskich i kaukaskich gangów, które z codziennego życia mieszkańców wielu miast uczyniły piekło.

Kiedy naziolom udało się ostatecznie rozbić europejską jedność i mocno zranić samą Europę, znad Zatoki Perskiej nadeszły długo oczekiwane rozkazy.

Mimo znacznej przewagi liczebnej, jaką pod koniec trzeciej dekady posiadały jeszcze Christy, dowodzący operacją „IE” szejkowie nakazali podjęcie bezpośrednich działań bojowych; rozpoczęcie zbrojnego ataku na Europę.

Pogromy, zamachy na nieznaną od czasu WTC skalę, paraliże komunalnej infrastruktury, lotnisk, dworców, portów, centrów handlowych, węzłów komunikacyjnych, serwerowni, sieci energetycznych. Nieustanny terror wobec niewiernych, a nawet wobec części współwyznawców. Tych niewystarczająco religijnych.

Trzecia Wojna Światowa przeszła w kolejną fazę.

W wielu miejscach naraz wybuchły walki. Z czasem używano coraz cięższego sprzętu. W wojnie tej nie było jednak klasycznych linii frontu jak kiedyś. Toczyła się ona w każdym niemal większym mieście Europy, z wyłączeniem terytoriów kilku państw dawnego Bloku Wschodniego oraz Finlandii.

Toczyła się na ulicach, placach i parkingach, na stadionach i w halach sportowych, w kościołach i meczetach, w fabrykach, urzędach i biurowcach, w centrach handlowych i w parkach rozrywki. A także w zwykłych sklepach, kinach, knajpach czy obiektach użyteczności publicznej. Wszędzie tam, gdzie dżihadyści atakowali Christów, albo Christy ich.

Dramatem cywilizowanego świata było to, że walka była najczęściej nierówna; ślepy musiał bronić się przed doskonale widzącym i zakonspirowanym wrogiem.

To tak jakby w jakieś letnie popołudnie próbowano na plaży Copacabana w Rio zapobiec, aby ktoś z kąpiących się nie nasikał do wody. Z tysięcy ludzi wchodzących do Atlantyku, w ciemno próbować wyłapać tych, którzy go zanieczyszczą…

Zadanie niewykonalne. Mimo zaawansowanej techniki wtedy jeszcze niewykonalne. Pomimo olbrzymich wysiłków i środków bezpieczeństwa nie udało się zapobiec także najgorszemu.

Pierwsze „próbne” skażenia radioaktywne miały miejsce w połowie lat dwudziestych. Broń tę przetestowano na niewielkim izolowanym obszarze w paru szyickich wioskach na Bliskim Wschodzie oraz dwóch dużych, starannie wybranych dyskotekach na terenie Europy, które renomę i popularność zyskały dzięki nieprzejednanej postawie w sprawie wpuszczania ostentacyjnych „multi-kulti”. Ich właściciele nie tolerowali żadnych tradycyjnie ubranych muzułmanów, szczególnie brodatych i krzykliwych, niezależnie od zasobności ich portfeli czy kontaktów w półświatku.

Użyto tam niewielkich jedynie gramatur i bacznie obserwowano reakcję władz, służb ratowniczych, analizowano efekty destrukcyjne. Akcje powiodły się wprawdzie tylko częściowo, wyciągnięto jednak wnioski na przyszłość.

Pracujący dla salafistów „naukowcy” dokonali niezbędnych korekt i niecały rok później, podczas jednej z gorących sierpniowych nocy, w samym szczycie letniego sezonu turystycznego brudnymi bombami zaatakowano jedną z wysp na Archipelagu Baleary. Uwielbianą przez młodych ludzi Ibizę.

Terrorystom udało się tam osiągnąć więcej niż sami chyba się spodziewali. Uderzono w sześciu punktach wyspy jednocześnie, tuż po północy z soboty na niedzielę. Dokładnie wtedy kiedy hordy pijanych, beztrosko rozbawionych niewiernych wałęsały się po deptakach i w okolicach klubów.

Aby zdezorientować hiszpańskie służby porządkowe, odpalono wcześniej kilka ładunków wybuchowych w trzech największych portach i otworzono ogień do kręcących się ludzi. Gdy mundurowi skierowali siły w okolice marin i walczyli z pożarami wiat, magazynów i samymi napastnikami jednocześnie, w centrach głównych kurortów wyspy urządzono coś a’la „strzelanie do indyków na Marianach”.

Kilkudziesięciu brodatych strażników cudzych majtek z naciągniętymi na twarz maskami z podobizną Breyvika przez prawie godzinę opróżniało magazynki w kierunku tak przez nich znienawidzonych wulgarnych, poubieranych jak kurwy, zachlanych w trzy dupy kobiet.

Jak powiedział przed sądem jeden z dwóch ocalałych zamachowców, on zabijał nie ludzi, tylko dzikie zwierzęta. Jakieś półnagie stwory, brudne szmaty, zepsute do cna prostytutki, zwykłe wory na odchody, jak określił je ów wzburzony strażnik moralności. Nie oszczędzono też żadnego faceta, który pojawił się w zasięgu wzroku. Ostrzeliwano każdy deptak, plac, zaułek i kąt.

Opublikowany w sieci już następnego dnia dwugodzinny „film” z tej nocnej rzezi, a właściwie chaotyczny kolaż pojedynczych sekwencji był przerażający. Wiele osób, zanim zorientowało się, o co chodzi, przyjaźnie pozdrawiało „Breyvików”. Jedni próbowali żartować, inni wysilali się nawet na nazistowskie „Heil Hitler” i szykowali do zrobienia wspólnych zdjęć. Dopiero kiedy zaczynała się kanonada, zszokowani próbowali ratować się ucieczką, zasłonić się lub chować za innymi.

Grozę budziły szczególnie ujęcia konających osób. Niektórzy z odstrzeloną dłonią, fragmentem kończyny, kawałkiem twarzy, rozłupaną czaszką albo wypadającymi wnętrznościami wydawali jakieś niezrozumiałe dźwięki, próbowali czołgać się lub zasłonić. Kto mógł, bezskutecznie wzywał pomocy, inni udawali zabitych, jeszcze inni pełzali na tej krwawej masie jak jakieś spowolnione chłodem gady. Jeden na drugim, miejscami nawet w trzech, czterech warstwach czerwonej miazgi. Szczególnie kuriozalne wrażenie robiły ofiary zaskoczone podczas oddawania moczu lub, jak jeden z nieszczęsnych bohaterów filmu, podczas defekacji. Zwłoki leżące nieraz w tragikomicznych pozycjach, ze spuszczonymi na buty spodniami czy podwiniętymi spódniczkami. Na filmie widać było też dziewczyny zaskoczone podczas przebierania się, zmiany obuwia, bielizny, tamponów oraz trafione podczas seksu parki.

Zakrwawione, rozebrane ciała, niektóre podziurawione jak sita, inne z pourywanymi fragmentami kończyn czy odstrzeloną częścią twarzy, nieraz w groteskowych pozach, niczym zasuszone trupy z anatomicznych spektakli Gunthera von Hagensa.

„Furorę” w sieci zrobiły ujęcia leżącej, właściwie pokładającej się jakby od pasa w górę na kamiennym stole do ping-ponga dziewczyny, stojącej z rozstawionymi na boki nogami, obutymi w kilkunastocentymetrowe szpilki i z naciągniętą na głowę beżową sukienką. Za nią stał opalony wysoki chłopak z wiszącymi na łydkach spodniami. Młodzieniec ten był wschodzącą gwiazdą tenisa, kilka tygodni wcześniej wygrał nieźle obsadzony turniej i awansował do pierwszej setki ATP. Śmierć musiała dosięgnąć ich w trakcie dymanka, bo chłopak był od środka jakby zakleszczony. Stał nienaturalnie, na ugiętych nogach, z obiema rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia, jak jakiś westernowy rewolwerowiec. Jego głowa, trzymająca się na samej skórze i kręgosłupie, zwisała na plecach. Widok był okropny. Z szyi i głowy krew ociekała siłą grawitacji w dół i krzepła na długich jasnych włosach, które wylewały się zza bawełnianej opaski na jego skroniach.

Internetowe hieny parę tę ochrzciły „tenisista i pingpongistka”. Potem, gdy okazało się, że dziewczyna miała na imię Margareth, przemianowano ich na „Mistrz i Małgorzata”. Tygodniami trwały żenujące spekulacje na ich temat, czy byli przed, czy po, czy w gumie czy bez, a jaką on miał fujarę, a czy ona miała ogoloną, a skąd się znali, a co pili i temuż podobne bulwarowe sensacje. Podczas gdy ich rodziny cierpiały, a w szpitalach umierały napromieniowane i ranne osoby. Okazało się, że para ta jako jedyni na wyspie zginęli nie od kul, wybuchów ani brudnych bomb, a od noża. Morderca podszedł ich z tyłu. Najpierw poderżnął gardło chłopakowi, potem zadźgał dziewczynę. W czasie nagrywania musiała ona jeszcze żyć, inaczej nieszczęśnik nie stałby tak dziwacznie. Doszło tam zapewne do tak zwanej pochwicy. Pannica miała jedenaście głębokich ran kłutych, wszystkie w okolicy nerek i kręgosłupa.

Kiedy po rzezi „Breyviki” walczyli z przybyłymi antyterrorystami, do akcji włączyli się główni aktorzy tamtej operacji, o których siły porządkowe nie miały pojęcia. Kolejna sekcja dżihadystów ubrana w specjalne kombinezony odpalała brudne bomby w miejscach, gdzie gromadziły się tłumy, którym udało się przeżyć strzelaninę. Zabiły one w sumie więcej osób, niż zginęło od eksplozji i pocisków. Na wyspie oraz w hiszpańskich szpitalach, do których przetransportowano rannych, doliczono się ostatecznie jedenastu tysięcy ośmiuset czternastu zabitych i zmarłych. Ponad połowa z nich nie miała ukończonych dwudziestu pięciu lat.

Kilka tysięcy osób zostało rannych, prawie wszyscy napromieniowani. Część z nich umierała jeszcze wiele miesięcy po samym ataku. Na Ibizie chodziło salafistom o jak największą liczbę ofiar, o wywołanie jak największej paniki i zbiorowego strachu wśród „zdemoralizowanych świń”, jak ci religijni fanatycy nazywali młodych ludzi, którzy pili, palili, lubili się zabawić i szukali mocnych wrażeń. Ibiza była miejscem szczególnym. Od wielu dekad przyciągała miłośników i miłośniczki wakacyjnych przygód, cielesnych uciech i ostrej zabawy.

Dżihadyści wielokrotnie ostrzegali, że zrobią z tym porządek, że wkrótce ukrócą te niecne, hedonistyczne obyczaje. Zamachów spodziewano się jednak raczej podczas ściągających wielką publikę koncertów, wydarzeń sportowych czy też w dużych i niegościnnych dla Arabów dyskotekach. Inna sprawa, że niektóre postulaty muzułmanów znajdowały poparcie i posłuch wśród samych „Neandertali”. Dramat na Balearach wiele zmienił.

Pod koniec lat dwudziestych część mediów opamiętała się trochę, zmiany na lepsze widoczne stały się nawet na ulicach i w klubach. Istotną rolę odegrała tu naturalnie także sama wojna, toczące się wtedy konflikty zbrojne.

Podczas głośnego procesu zamachowców z Ibizy pod gmachem sądu gromadziły się grupki Christów z hasłami poparcia dla walki z zepsuciem i obyczajową degeneracją. Na kilku transparentach wręcz dziękowano za „nauczkę i wezwanie do opamiętania się”.

W latach dwudziestych rzeczywiście doszło do upadku obyczajów, demoralizacji i zepsucia na nienotowaną nigdy wcześniej skalę. Nie mogło się z tym równać nawet gnijące moralnie przed upadkiem, czy raczej „ucieczką do przodu”, Cesarstwo Rzymskie.

Kobiety, głównie za sprawą mediów, ogłupiających ruchów feministycznych bądź chęci lanserki za wszelką cenę szmaciły się od kilku dekad coraz bardziej. Tysiące portali randkowych oraz media społecznościowe dały nagle każdej byle dziuni możliwość zaistnienia, pokazania się, wypięcia dupy. Młode, głupiutkie w większości jak koala dziewczęta oraz dorosłe kobiety, a nawet stare, grubo ponad czterdziestoletnie matrony, rozklapichy i zardzewiałe rury przekraczały kolejne granice śmieszności, próżności i upodlenia. Wahadło kobiecej przyzwoitości i skromności wychyliło się w niewłaściwą najwyraźniej stronę.

Zaledwie jeszcze dwie, trzy generacje wstecz ówczesna obyczajowość trzymała kobiety w zbyt surowych ryzach, panie posiadały niewiele praw, niewiele zawodowych możliwości, jedną tradycyjną ścieżkę kariery czy spełnienia się w życiu, a ich publiczny wizerunek musiał być więcej niż skromny. Nie mówiąc już o jakichkolwiek ekshibicjonistycznych czy obyczajowych ekscesach, zarezerwowanych wówczas wyłącznie dla różnych damskich brudów, a więc zawodowych utrzymanek, kokot, kurtyzan, striptizerek i innych prostytutek. Surowe ówczesne normy sprawiały, że kobiety, niezależnie od stanu czy wieku nie tylko w znakomitej większości prowadziły się przyzwoicie i skromnie, ale także mocno chroniły własną intymność.

Feministyczna szajba w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat wywróciła wszystko do góry nogami. Zamiast dbać o ich prawa, uczyniła z kobiet ordynarny towar handlowy.

To kobiety same zrobiły z siebie sprzedajne dziwki i zwykłe, zredukowane do paru szczegółów anatomicznych mięcho. To kobiety same, właśnie w efekcie uzyskanej wolności i praw, doprowadziły do sytuacji, że marzeniem nastolatki było mieć dzianego faceta i wyglądać jak współczesne idolki, czyli składać się z wielkich wydętych ust, dmuchanych cycków i cipy.

To wszystko dzięki feministkom i celebrytkom właśnie, a nie żadnym „złym facetom”, jak to kłamliwie utrzymywały.

Gdy szwedzcy szczypiorniści podczas Mistrzostw Europy w 2016 roku zaprotestowali przeciwko upokarzającemu myślące kobiety popisowi półnagich polskich cheerleaderek, które pomyliły występ na meczu z dance-show w klubie dla panów, to najbardziej faktem tym oburzony był nie kto inny, jak… owe cheerleaderki właśnie.

Symptomatyczne, że zniesmaczeni takim uprzedmiotowieniem i samoszmaceniem kobiet na imprezach sportowych były zawsze nie muslimy, którzy z uciechą oglądali erotyczne popisy idiotek, tylko Europejczycy, najczęściej Skandynawowie. Taka była dosłownie i w przenośni „naga prawda”.

To „gwiazdy” i popaprane feministki tak zeszmaciły kobiety, nie faceci. To one doprowadziły do tego, że w latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku kobiety dobiły dna.

Choć zaledwie jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej, pojawienie się na ulicach Europy dziewczyn w miniówkach, w nawet tak „wyzwolonych” miastach, jak Paryż, Londyn czy Berlin wywoływało zgorszenie, szok i oburzenie wielu przechodniów.

Feministyczno-matrialchalna paranoja doprowadziła także do wypaczenia samego prawa. Sądy w wielu krajach latami nieobiektywnie wyrokowały w sprawach, gdzie jedną ze stron była kobieta. W państwach byłego Bloku Wschodniego doszło do jurystycznej paranoi, do istnej kpiny z prawa. Zwłaszcza w sprawach rozwodowych, gdzie dziecko niejako „z automatu” przyznawane było po rozwodzie matkom. Nawet gdy ta miała poważne problemy psychiczne, prostytuowała się, była alkoholiczką czy nawet narkomanką.

Innym polem skandalicznych nadużyć były sprawy przemocy domowej, rzekomych gwałtów i różnych form, tak modnego wtedy molestowania. Stały się one łatwym i dostępnym na każde zawołanie, dla każdej najgłupszej nawet lali narzędziem manipulacji, szantażowania lub zastraszania. Większość zgłaszanych „gwałtów” lub przypadków rzekomego molestowania była pomówieniem, perfidnym kłamstwem. Wymyślonym i zaaranżowanym wyłącznie w celu osiągnięcia konkretnych korzyści, bądź jako forma zemsty. Najczęściej na byłym mężu, chłopaku, osobie ze środowiska zawodowego, niespełnionej miłości czy tak zwanym frajerze, na ogół jakimś dzianym naiwniaku, idealnym klajencie do łatwego pociągnięcia kasy lub nawet stałego życia na jego koszt.

Przykład tym różnym alimenciarom, naciągaczkom i tupeciarom dawany był z góry. Wiele różnych gasnących gwiazdek, aktoreczek i celebrytek, aby tylko jeszcze raz zaistnieć, wywołać jakiekolwiek zainteresowanie medialne swoją osobą „przypominało” sobie nagle po latach, że kiedyś tam w młodości były rzekomo zgwałcone, molestowane albo pobite. Oczywiście „przypominały” sobie swoje traumy tylko wtedy, gdy na tapecie było jakieś znane nazwisko. Również wiele różnych blogerek, „autorek”, „reżyserek” i innych pań, chcących za wszelką cenę zaistnieć w mediach, zareklamować jakoś swój nędzny gniot używało tej sztuczki, aby podrasować nagłówek lub wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Było to konsekwencją postępującej deprawacji kobiet w społeczeństwach tak zwanego Zgniłego Zachodu.

Na drugim biegunie stały ciemiężone, pozbawione często wielu praw kobiety z krajów rządzonych przez islamskich fundamentalistów. Przepaść ta pogłębiała się przez dziesięciolecia i nieszczęście musiało w końcu nadejść.

Atak na Ibizę był jego najtragiczniejszym epizodem, jednak dramaty i morderstwa na tle obyczajowym, zwłaszcza wskutek upodlenia się i wyuzdania części Europejek zdarzały się wielokrotnie już wcześniej. Obyczajowa korba odbijała paniom już od ostatniej dekady dwudziestego wieku. Era Internetu jedynie ją przyśpieszyła i uczyniła publiczną, dostępną dla każdego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.