E-book
14.7
drukowana A5
Kolorowa
79.51
Erika wie, o czym myślisz, Fidelu. Dwanaście opowiadań

Bezpłatny fragment - Erika wie, o czym myślisz, Fidelu. Dwanaście opowiadań

Przełożył Jędrzej Soliński


4.5
Objętość:
281 str.
ISBN:
978-83-8324-428-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
Kolorowa
za 79.51

Tytuł oryginału: Эрика знает, о чем ты думаешь, Фидель.


Dotychczas w druku ukazały się :

Halo, panie prezydencie, „Odra” 11/2016

Wojtek, sprzedawca skrzydeł, „Metafora” 23(104) 2017

Każdy ma prawo umrzeć na progu banku, „Odra” 3/2018

Kolorowe sny, „Metafora“ 25(106) 2018

Erika wie, o czym myślisz, Fidelu, „Metafora“ 26(107) 2019


Drogi przyjacielu! Dziękuję, że otworzyłeś tę książkę. Tobie przyjdzie osądzić, jak prawdziwe są wydarzenia w niej opisane. Ostatecznie, jak napisał Jorge Luis Borges, nie wiadomo do którego z dwóch gatunków — rzeczywistości czy fantazji — należy otaczający nas świat. I może się nawet zdarzyć, że magia i rzeczywistość to jedno słowo, tyle że napisane różnymi literami.

Opowiadania zostały napisane we Lwowie i we Wrocławiu, dawno i niedawno, dla szerokiego grona czytelników.

Książka poświęcona jest wieczornemu jesiennemu deszczowi, współautorowi tej książki.

Przedmowa

Pisarz uniwersalnych wartości
Stanisław Srokowski

Mało go znamy, niewiele o nim wiemy, nie czytamy jego książek, ponieważ w polskich księgarniach ich nie ma, a powinny być, bowiem pisarz ten, ukrywający się pod pseudonimem Andrzej Sharan, zasługuje na wnikliwą uwagę krytyków i życzliwy odbiór czytelników. Przybył z Ukrainy, od kilku lat mieszka w Polsce i ma za sobą kawałek trudnej, skomplikowanej drogi życiowej i interesującej drogi twórczej. Wcześniej opublikował w języku ukraińskim i rosyjskim kilka ważnych powieści i zbiorów opowiadań. Dla mnie szczególnie cenne są jego krótkie, zwarte i błyskotliwe strofy poetyckie, które powinny znaleźć dobrego wydawcę i szybką ścieżkę do księgarń.


Niewątpliwie niniejszym prozatorskim debiutem udowadnia w naszym kraju, że ma dużo do powiedzenia o współczesnym świecie. Jego wyobraźnia nastawiona jest na uniwersalne wartości i ponadczasowe obrazy. Sharan nie pisze konkretnie o Ukrainie, Rosji, czy Polsce, poza wyjątkami, choć można w jego zbiorze opowiadań znaleźć realia i odniesienia do niektórych z tych państw. Nie zawsze nakreśla wyraźnie ramy czasowe działań swoich bohaterów, nie zawsze wskazuje też topograficzne znaki orientacyjne toczącej się akcji. Nie wszędzie mówi wyraźnie, że akcja tego, czy innego opowiadania toczy się tutaj i tylko tutaj, ponieważ toczy się tutaj i — w wyobraźni — jeszcze gdzie indziej, czasami jakby równocześnie w kilku miejscach naraz. Trudno umieścić jego pisarstwo w nurcie realistycznym literatury, chociaż w sposobie budowania narracji dostrzec można dbanie o detal i tradycyjną logikę opowieści. Jednak zasadniczy kanon twórczy znajduje się gdzie indziej, gdzieś między powieścią absurdu, teatralną groteską i surrealistyczną nowelą.


Oto charakterystyczny przykład. W pierwszym opowiadaniu pt. „Halo, Panie Prezydencie, albo myśmy go wczoraj sprzedali, madame”, już na samym początku pisze: „(…) Dwóch oszustów, podszywszy się pod tkaczy, postanowiło utkać pewnemu królowi szatę, którą jakoby może zobaczyć tylko człowiek mądry, godzien wysokiego stanowiska, które zajmuje. Po jakimś czasie oszuści wręczyli odbiorcy nic, zamiast szaty — pustkę. Jednak król i jego świta udawali, że widzą przepiękną szatę, w przeciwnym razie wyszłoby na jaw, że są głupcami(…). Król chodził nagi, a wszyscy zachwycali się szatami”. Skąd my to znamy? Jasne, z baśni H. Ch. Andersena, „Nowe szaty króla”. Sharan nie ukrywa, do jakiej konwencji literackiej nawiązuje. „Halo, Panie Prezydencie” to imaginacyjna, uniwersalna opowieść o ukrytych właściwościach władzy. Prezydent kraju, który 30 lat temu uzyskał wolność, popełnił samobójstwo. Tajemnicza komisja usiłuje dojść przyczyn tego aktu. Opowiadanie wskazuje poprzez groteskową narrację pozory i złudzenia fałszywej wielkości, a poprzez metaforyczne obrazy moralną degradację człowieka i ludzkiej godności. Czyli przypomina nieco napięcie jakie istnieje między „Procesem” Kafki a „Czekaniem na Godota” Becketta. Rzecz jasna, autor nie odwołuje się bezpośrednio do wielkich mistrzów światowej literatury, ale czuje się wyraźnie w jego pisarstwie skłonność do rysowania sytuacji absurdalnych, jako swoistego zabiegu literackiego wykorzystywanego przecież w licznych dziełach o charakterze groteskowym, parodystycznym lub surrealistycznym.


W fabularnej i gorzko komicznej historii opowiadania „Każdy ma prawo umrzeć na progu banku”, stara Żydówka Sara, jak powiada autor, postanawia zamieszkać w Wielkim Mieście na progu banku. Prawnicy międzynarodowej korporacji dowiedli przed sądem, że przebywanie Sary jest uzasadnione, ponieważ uczestniczy ona w performansie, czyli w akcie twórczym, który gwarantuje jej artykuł 27. Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ. I jak się tu nie uśmiechnąć?! Już czujemy atmosferę narastania absurdalnej sytuacji i karykaturalnego zdarzenia, które staje się jaskrawą aluzją do nieustannego nadużywania pojęć artystycznych przy budowaniu politycznych lub finansowych interesów. Tym bardziej, że stara Żydówka przekazała przed śmiercią miejscowemu rabinowi złoto Inków. No i zaczyna się skomplikowana intryga, w której udział biorą konkwistadorzy Wielkiego Admirała, miejscowy sąd, adwokaci, pewien bankier, a nawet przodkowie Sary i w jakiejś mierze Prezydent w Złotej Masce. Przesuwają się przed naszymi oczami perypetia po perypetii, świat realny miesza się ze światem wyimaginowanym, historia nachodzi na teraźniejszość, a czas i przestrzeń grają ekscytującą rolę w jakimś groteskowym spektaklu. A najbardziej odciska się piętrowa wyobraźnia pisarza, za którą kryje się ironia i autoironia, gorzki uśmiech i pełna paradoksów rzeczywistość.

Podobnie dzieje się w opowiadaniu „Kolorowe sny”, w którym widzimy wyludniony niewielki gród, obok Wielkiego Miasta, a zagraniczne ekipy telewizyjne pragną dociec, co się takiego stało, że miejscowość opustoszała, więc jadą tam, by odkryć zagadkę. Okazuje się, że w tym mieście ludzie nie mogli spać. A dlaczego nie mogli spać? Nie zdradzę tajemnicy, ale powiem tylko, że podobnie jak w poprzednim opowiadaniu, świat jawi się nam na granicy snu i realności, a sens wydarzeń ukryty pod powierzchnią fabuły. Pisarz wyraźnie daje do zrozumienia, że nasze zmysły nieustannie błądzą, a światły umysł nie powinien poddawać się pierwszym wrażeniom. Kolejne opowieści potwierdzają nasze spostrzeżenia. Oto „Erika wie, o czym myślisz, Fidelu” i barwna historia, w której ważną rolę odgrywa pewien portret. Z pozoru prosta i oczywista anegdota zaczyna się wikłać i komplikować, kiedy pragniemy dociec jej głębi. Pisarz znowu ostrzega nas, byśmy się nie poddawali złudzeniom materialnej rzeczywistości, lecz szukali sensu i trwalszych wartości w uniwersalnych zasadach i w ponadczasowych sferach ducha.


Nie inaczej dzieje się w opowiadaniach „Słońce w oczach nocy”, „Zmęczony tramwaj”, „Dzień narodzin Wiktorii”, a także w innych prozatorskich konstrukcjach. „Słońce w oczach nocy” ukazuje ślepą staruszkę, która regularnie odwiedza pewną restaurację z podobnym do niej staruszkiem, ale kiedy jej partnera zabraknie, nadal zamawia dwie porcje posiłku. Imaginacja i marzenia są cenniejsze od realnych kształtów świata i materialnej formy istnienia. Sharan przekierowuje schematyczne i banalne związki myślowe w stronę poszukiwania głębszej prawdy życiowej i zaprasza do wewnętrznego ładu, z którego bije blask prawdy i piękna, jakby mówiąc: „Otrząśnijcie się ze snu i pozorów, bowiem to, co wam się wydaje prawdziwe, w istocie jest fasadowe i iluzoryczne, zwodzi was i prowadzi ku egzystencjalnym złudzeniom i duchowej pustce. Wyrwijcie się z tego chocholego tańca i wybierzcie wolną myśl i dociekliwe marzenia”.


Wydaje się, że dla pisarza najważniejsze są prawa moralne i sprawiedliwość Boska, które porządkują naszą wędrówkę przez czyhające z wielu stron niebezpieczeństwa, takie jak zakłamanie, obłuda, fałsz, podstęp, pułapka, hipokryzja, podłość, cynizm, upokorzenie i zniewolenie. By z zaskoczenia oświetlić mroczne okolice realnych kształtów ludzkiego bytowania, posługuje się pisarz często — o czym już wspominaliśmy — metaforyką absurdu, inżynierią literackich narzędzi, które raz nas wynoszą ponad realną rzeczywistość, a raz spychają do konkretnej, dotykalnej faktografii, wstrząsając naszymi doświadczeniami i fałszywymi pojęciami, pokazując, że nigdy nie jest tak, jak nam się wydaje. Przypomina przy tym chwilami zdumiewające obrazy ekscentrycznego geniusza malarskiego, Salwadora Dalego, wizjonera onirycznych postaci, odwołującego się do freudowskiej teorii podświadomości, pełnej snów, marzeń, przeczuć i wizji. Kiedy się czyta Sharana, ma się wrażenie, że słyszy się krzyk duszy.


Uwikłania współczesnego człowieka w relacje świata pozbawionego metafizycznego przesłania mają tylko jedną perspektywę, perspektywę chaosu prowadzącego do degradacji i upadku kultury. Poprzez zakłamany język i totalitarne zakusy cynicznych przywódców struktury państwowe zmierzają w kierunku terrorystycznej indoktrynacji. Nieraz pisarz nakłada swoim bohaterom karykaturalne maski, tworząc absurdalną realność, eksponując teatralną sztuczność w lustrzanych odbiciach snu i urojonych światłach języka, jak to się dzieje w scenariuszu filmowym „Prezydent i włóczęga”, a także w „Lili Marlen”. Chwilami trudno się zorientować, czy autor kpi sobie z przebiegłości i cynizmu współczesnych władców świata, czy też przyzwyczaja czytelnika do życia wśród nadużyć, zdrady i klęsk, albo co gorsza, wśród szyderstwa, ironii i kpiny. Staje się tak, kiedy spotykamy Prezydenta, który powinien odznaczyć bohatera, ale ponieważ bohatera nie znajduje, odznacza włóczęgę, odsłaniając w ten sposób całą maskaradę władzy, jej gigantyczny fałsz i paranoidalną obłudę. W „Lili Marlen” w 1991 r. upada wielkie Imperium, a na jego terytorium powstają liczne państwa niepodległe. I w jednym z tych państw toczy się dramatyczny konflikt między prawdą a kłamstwem, szczególnie boleśnie dotykając ludu, który „uznaje istnienie Istoty Najwyższej i nieśmiertelność duszy”. Powikłana akcja, szarpana narracja, bulwersujące odwołania historyczne zmierzają do odsłonięcia problemu wolności, godności i niezależności jednostki przeciwstawiającej się zaborczej sile i zwyrodniałej przemocy zbiorowości, systemu lub wodza. Pojawia się także napięcie między Bogiem a wiarą, wiedzą a uczuciem, pamięcią a prawdą, z pięknem, miłością i śmiercią w tle. Trochę ta historia przypomina rewelacyjny film Wojciecha Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”, który znacznie wyprzedzał swoją epokę i w swoim czasie nie został należycie zrozumiany. Tak, jak w najgłębszym pojęciu przekaz Hasa stał się ostrą satyrą na ludzkie przesądy, nieuctwo, duchową pustkę i totalną głupotę, tak scenariusz Sharana mierzy się z okrutną i bezlitosną pogardą i pychą, które zawładnęły umysłami potężnych władców i ich usłużnych akolitów ze skolonizowanymi głowami.


Cała ujęta w tym tomie twórczość pisarza to walka z kłamstwem, dwulicowością, przemocą i złem, które degenerują współczesny świat. Dzięki sprawności literackiej, klarownej stylistyce, żywemu językowi i atrakcyjnemu obrazowaniu otrzymaliśmy książkę, której warto poświęcić swój czas i uwagę. A tłumaczowi należy podziękować za godny szacunku twórczy wysiłek.

Stanisław Srokowski

Każdy ma prawo umrzeć na progu banku

albo gorszy od wojny może być tylko pokój

Życie jest życiem, nic nie kosztuje i kosztuje nieskończenie wiele.”

Erich Maria Remarque

„Istnieją tylko dwa sposoby na życie — żyć tak, jakby nic nie było cudem, lub jakby cudem było wszystko.”

Albert Einstein

— Pozew uchylony. Sprawa zamknięta. Sara ma prawo przebywać na progu banku tak długo, jak zechce, aż do samej śmierci, niezależnie od tego, czy jest klientem tego banku, czy nie.

Zły jak czort sędzia uderzył młotkiem w stół z taką piekielną siłą, że cieniutka szczelina momentalnie przecięła na pół cały gmach sądu.

Tak jak sędzia starał się odpracować otrzymane od skarżącego honorarium, tak i nie mógł oprzeć się zabójczym argumentom dobrowolnych adwokatów Sary. Prawnicy pewnej potężnej międzynarodowej korporacji zdołali dowieść przed sądem, że całodobowe przesiadywanie Sary na stopniach, prowadzących do banku — to performans, akt artystyczny, którym każdy człowiek ma prawo rozkoszować się przez całe życie i nawet po śmierci, o czym dosłownie mówi artykuł 27. Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ.

Po rozprawie stara Żydówka Sara szczęśliwie przeżyła na progu banku całe trzy lata i pewnego pięknego poranka cicho umarła. Wypełniła świętą misję swojego starodawnego rodu i teraz śpi wiecznym snem sprawiedliwego, dumnie i majestatycznie, na skraju Wielkiego Miasta.

Andrzej Sharan. Lwów.

Niedługo przed śmiercią Sara przekazała miejscowemu rabinowi złoto Inków, które, przeszedłszy przez ręce konkwistadorów Wielkiego Admirała, trafiło do przodków Sary, a ci, wygnani z Półwyspu Iberyjskiego, w końcu XV wieku naszej ery przywieźli ze sobą do Wielkiego Miasta złotą płytę pełną tajnych znaków.

Sprzedawszy skarb Inków pewnemu izraelskiemu kolekcjonerowi, za otrzymane pieniądze wspólnota żydowska zbudowała synagogę. Szczęśliwy rabin bez zastanowienia oddał Sarze przygotowany dla siebie na pochówek strzępek drogocennej ziemi przy samej bramie.

A państwo wykreśliło Sarę z księgi żywych, jak tylko na dom, w którym żyła, spojrzał swym chciwym okiem pewien bankier, przyjaciel i towarzysz broni Prezydenta w Złotej Masce.

Warto przypomnieć, że Złota Maska zakrywała na pierwszym obliczu państwa obrzydliwe, gnijące rany — ślady nieudanego otrucia, dokonanego przez wrogów młodej demokracji.

Bankier wygnał ze starego domu w centrum Wielkiego Miasta wszystkich lokatorów i urządził tam bank. Z pomocą adwokatów podrobił stare, archiwalne dokumenty, jakoby jego pradziad kilka wieków wcześniej osobiście zbudował ten dom.

Prawda — wszyscy adwokaci wcześniej czy później zostają adwokatami diabła. Bójcie się adwokatów! Oni, nie daj Boże, zaciągną przed sąd Noego, oskarżając go o naruszenie zasad morskiej żeglugi.


— On nie miał pradziada, wysoki sądzie. Dalej od ojca nie zna swoich korzeni, — mówiła w sądzie Sara, dokąd najpierw zaciągnął ją bankier, żeby przemocą wysiedlić z mieszkania.

— Jak to nie miałem pradziada, madame? — pytał bankier i śmiał się głośno razem z wysokim sądem.

— Jeśliby pan miał pradziada, to on niechybnie wstałby z grobu i pana udusił, albo samego pradziada udusiliby jego sąsiedzi-nieboszczycy. Pańska dusza niegodna jest ludzkiego oblicza! — Mężnie walczyła Sara.

Ale staruszki nikt nie słuchał. Śmiały się z niej głośno nawet stoły i krzesła w sali rozpraw, zamienionej przez kapłanów sprawiedliwości na towarowo-pieniężną giełdę, na której za jedyną walutę — sumienie — sprzedawało i kupowało się wszystko, co jest na świecie, białe stawało się czarnym, a czarne — białym, wskrzeszano umarłych, żywych zakopywano pod ziemią.

Tak oto sąd zrodził bankierowi pradziada. Taki sąd mógłby urodzić kogokolwiek, nawet powtórnie wskrzesić Łazarza. Ale biblijny bohater żył na długo przed zbudowaniem spornego budynku i jego zeznania w sądzie nie okazałyby się potrzebne.

Sara sprawę przegrała.

Decyzją sądu pięć z dziesięciu zamieszkujących dom rodzin niezwłocznie zostało wygnanych poza obręb historycznego centrum Wielkiego Miasta do getta biedoty, dwie rodziny — wróciły na wieś do swoich korzeni, a jeszcze dwie — przepadły bez wieści w czarnej dziurze podmiejskiej kloaki, gdzie wszystkie źródła uchodzą do nieba i tam dopełniają swego losu.

Tymczasem Sara wyrzekła się swego losu, zgotowanego jej przez bankiera i jego państwo. Bogata Żydówka spokojnie mogłaby kupić całą dzielnicę, ale nie zaczęła szukać nowego mieszkania w Wielkim Mieście, z którego piersi nowi gospodarze żywcem wyrwali stare serce.

Podporządkowując się pełnej przemocy decyzji sądu, Sara oddała swoje mieszkanie bankierowi, ale oświadczyła, że nigdy nie opuści progu rodzinnego domu, w którego ścianach jeszcze biją serca kilku pokoleń jej przodków, i na jego stopniach będzie żyć wiecznie, to znaczy dopóki nie umrze.

Władza zmuszona była pogodzić się z wiecznym żywotem Sary na stopniach banku. Starą kobietę wzięła pod opiekę wpływowa międzynarodowa korporacja, która ulokowała się ulicę dalej, w domu naprzeciwko banku. Korporacja sprzedawała wyświechtane marzenia, których termin ważności już dawno minął, ale na giełdzie naszego młodego państwa są notowane do dziś — jak szczęśliwa przyszłość jutra.

Dyrekcja korporacji była bezgranicznie szczęśliwa, że Bóg, stworzywszy świat, ulokował Sarę nie w ich domu, którego poprzedni mieszkańcy nie okazali się takimi strażnikami domowego ogniska, jak stara Żydówka, i bez zbędnych kłopotów sprzedali swoje mieszkanie korporacji. Szczęśliwa firma broniła Sary w sądzie, dokąd powtórnie zaciągnął ją bankier, żeby wygnać, tym razem, sprzed progu.

I tak to bywa na tym świecie. I wyrok sądu w imieniu narodu o konfiskacie domu temuż narodowi — jest, a pokoju — nie ma, ani dla bankiera, ani dla jego pradziada, ani dla państwa.

Bankier niejednokrotnie zwracał się do korporacji, kłócił się i groził, prosił i płakał, padał na kolana i błagał, by cywilizowani ludzie przestali wspierać tę barbarzyńską kobietę — Sarę. Przyjaciel Prezydenta przyprowadzał ze sobą zrodzonego przez sąd pradziada. Pradziad również padał na kolana i próbował czegoś dowodzić swoimi bezzębnymi ustami.

W sprawę wmieszał się sam Prezydent Państwa. Osobiście zadzwonił do korporacji i z pomocą tłumacza mówił tak długo i zawile, plótł takie androny, że w końcu sam zapomniał, po co dzwonił, spytał, jak zdrowie żony i dzieci przewodniczącego rady dyrektorów, a także udzielił kilku rad, jak leczyć miodem zapalenie gardła. Przewodniczący nieledwie dostał zawału serca, jednakże wysłuchał do końca dwugodzinnego wykładu obcego Prezydenta, od którego telefon ni na centymetr nie odsunął Sary od progu banku.

Stuletnia Żydówka maleńką, za to dumną ością akwariowej rybki uparcie stawała w gardle gigantycznego banku-wieloryba.

Co więcej, szanując prawo człowieka do śmierci na progu banku, korporacja łaskawie pozwoliła Sarze korzystać z damskiej toalety, żywić się w niewielkim bufecie na parterze, odpoczywać i chować się w przedsionku przed śniegiem, deszczem i każdą inną niepogodą.

Przez trzy lata Sara na tyle wrosła w próg banku, że stała się jego nieodłącznym atrybutem. A międzynarodowa korporacja wykorzystała niewzruszony hart ducha Sary w promocyjnym filmie. Mężna kobieta stanowczo odmówiła przyjęcia wynagrodzenia za udział w nagraniu, i jej honorarium poszło na pokrycie kosztów wyżywienia w firmowym bufecie i inne życiowe potrzeby.

Monitoring, który dniem i nocą działał w siedzibie międzynarodowej korporacji w uliczce naprzeciwko, pomógł Sarze uniknąć kłamliwych oskarżeń władz o trzykrotny rabunek banku.

Składając zeznania na policji, Sara szczerze wyznała, że pieniądze z banku wynosi Agatka. To ta sama Agatka, którą razem z nieprawym synem kiedyś, dawno temu, kilka wieków wcześniej, pewna zła dama żywcem zamurowała w znajdującym się nieopodal lochu. To właśnie ona uratowała Sarze życie w czasie Wielkiej Wojny, a Sara częstowała nieprawego syna Agatki kostkami cukru. Ktoś mógłby nazwać Agatkę upiorem średniowiecznego lochu — my jednak, w ślad za Sarą, nazwiemy ją po prostu Agatką.

— Przyznajcie się i oddajcie ludziom ich mieszkania, albo Agatka nadal będzie wynosić z banku wasze pieniądze — mówiła Sara bankierowi.

— Nigdy i za żadne skarby! Znajdę tę przeklętą Agatkę. Przez Interpol! Wywrócę do góry nogami niebo i ziemię, ale dopadnę ją! Idźcie wy wszyscy do diabła! — Zawzięcie klął bankier.

— Prędzej sąd zrodzi panu jeszcze jednego pradziada, niż złapie pan Agatkę — odpowiadała Sara. — I do piekła panu najwyraźniej spieszno.

Korporacja marzeń donikąd się nie spieszyła i umierała ze śmiechu. I było z czego się śmiać. Bankier trzykrotnie wynagradzał klientom banku skradzione pieniądze na własny koszt. Płakał, rwał włosy z głowy i przeklinał policję za jej bezczynność.

Policja bezskutecznie poszukiwała Agatki, a Sara każdego dnia przynosiła dla nieprawego syna swojej wojennej przyjaciółki cukier w kolorowym opakowaniu i kładła obok siebie na stopniach banku.

Pracownicy korporacji i policyjne psy nie potrafiły rozwiązać tajemnicy cukru, który w niepojęty sposób znikał ze stopni, chociaż nie tykały go nawet bezdomne psy, domowe szczury i wolno żyjące ptaki. Kamery zewnętrznego monitoringu korporacji zarejestrowały tylko ledwie widoczną szarą mgiełkę, która jakby znikąd pojawiła się niespodziewanie i równie niezauważalnie zniknęła razem z cukrem.

Uniknąwszy oskarżenia o rabunek i oddawszy rabinowi złoto Inków, Sara zamknęła wszystkie swoje ziemskie sprawy. Wstrzymała się jednak jeszcze na chwilę i na kolanach dokończyła ostatnie listy do swoich przepadłych po Wielkiej Wojnie sąsiadów — Iwana i Anny.

— Odchodzę. W tym mieście gorszy od wojny może być tylko pokój — Sara powiedziała rabinowi na odchodne.

— Dlaczego tak mówisz, szanowna pani? — spytał rabin.

— Dlatego, że podczas wojny ludzie są bardziej skłonni przebaczać i prosić o przebaczenie. Żegnaj, rebe.

— I mnie niech pani wybaczy, Saro.

Anioły cierpliwie pomogły starej kobiecie zakleić koperty i Sara przekazała rabinowi cały stosik takich listów razem ze szczegółową instrukcją, komu je doręczyć. Ani trochę nie obawiała się, że listy mogą do niej wrócić w związku ze śmiercią adresatów. I nie pomyliła się. Po kilku latach oczekiwania i poszukiwań rabin odda listy Sary spadłym z nieba Iwanowi i Annie. Ale to nastąpi nieco pózniej. A teraz kobieta-epoka pożegnała się z tą epoką i oddała duszę Bogu.

Ambasador Izraela w długim telegramie złożył wyrazy głębokiego współczucia żydowskiej wspólnocie Wielkiego Miasta w związku z niepowetowaną stratą Sary i jej epoki. Prezydent w Złotej Masce żadnego współczucia wobec nikogo nie wyraził — ani z powodu śmierci Sary i jej epoki, ani z powodu śmierci swojego przyjaciela-bankiera, którego epoka pomyślnie trwa nadal.

Nie ma czemu się dziwić. Sara pociągnęła za sobą bankiera, ale nad ziemią rozeszły się ich drogi.

Rzecz w tym, że następnej nocy po śmierci starej Żydówki gwiazdy na niebie ułożyły się w taki sposób, że w banku doszło do kolejnej kradzieży. Znana nam Agatka któryś już raz nie mogła wytrzymać odrażającego zapachu pieniędzy w swojej dzielnicy, gdzie w diabelski bukiet zmieszały się i krew, i ból, i łzy, i władza, i sama śmierć. Rozwścieczona Agatka wleciała do banku przez ściany, wytaszczyła z sejfów paczki z banknotami i wyrzuciła je do firmowego kontenera na śmieci.


***


W czasie, gdy Sara dosypiała pierwszą noc w podarowanej jej przez rabina mogile, bankier, któremu już nic, oprócz dwudziestu srebrnych łyżeczek, nie zostało w zanadrzu, w rozpaczy powiesił się w toalecie banku na własnym krawacie.

Nieco zbyt późno — po tygodniu — na podmiejskim wysypisku śmieci policja odnajdzie połowę przepadłych pieniędzy. Ale one nie będą w stanie wrócić życia nawet połowie bankiera.

Bankier — w całości — będzie spokojnie stał w długim szeregu podobnych mu miłośników pieniędzy i, przymilając się, będzie patrzeć w niebieskie oczy zmęczonego ciężką pracą diabła.

— Panowie, proszę odliczyć do dwóch.

— Pierwszy. Drugi. Pierwszy. Drugi. Pierwszy. Drugi…

— Jedynki lezą do kotła po prawej, dwójki — po lewej. Naprzód, marsz! Nie rozpychać się, panowie, nie jesteście na ziemi, miejsca starczy dla wszystkich.

— Powtórzcie odliczanie! Zapomniałem swojego numeru! — nagle krzyknął bankier. W jego szyję boleśnie wpijała się pętla krawata.

— Jak ty liczyłeś pieniądze, tam, na ziemi, beztalencie, jeśli dwóch cyfr nie możesz zapamiętać? Czterdzieści plus czterdzieści, będzie sto czterdzieści? Tak czy nie, olimpijczyku? — wybuchł śmiechem diabeł.

— Dokąd ja trafiłem? — szeptem spytał bankier.

— Ależ tyś donikąd nie odchodził. Tu — królestwo twoje, które masz w sobie — odpowiedział niemłody diabeł i nagle posmutniał na myśl o tym, z jakimi żałosnymi ludźmi przyszło mu mieć do czynienia.

„Gdzie podziali się sławni grzesznicy minionych wieków?”. Diabeł w myślach zacytował Gogola, którego nieśmiertelne „Martwe dusze” cieszyły się w piekle wielkim uznaniem.

— Poskarżę się Prezydentowi w Złotej Masce! — zachrypiał bankier.

— I dobrze zrobisz, on już czeka pod drzwiami.


***


Robotnikom nie udało się naprawić szczeliny w gmachu sądu, która powstała na początku tej opowieści od uderzenia sędziowskiego młotka.

Pewnej ciemnej nocy Księżyc, żeby nie zostać świadkiem tego, co miało nastąpić, zakrył swoje oblicze, i gmach sądu zawalił się.


* * *

— Ja też


I wszędzie zapanował pokój. Tylko że gorszy od wojny.

Andrzej Sharan. Bajkowy Rynek.

Halo, Panie Prezydencie

albo Myśmy go wczoraj sprzedali, madame

— Madame. Śmierć pani męża nie należy do pani.

— Czy pani nas słyszy, madame?

— Zamknęła oczy.

— Kiepsko z nią. Nie słyszy nas.

— Dobrze was słyszę, panowie. Ale, zdaje się, wy sami siebie nie słyszycie. Śmierć mojego męża rzeczywiście nie należy do mnie. Tu macie rację. Jak w ogóle może czyjaś śmierć do kogokolwiek należeć? Najprawdopodobniej to człowiek należy do śmierci od chwili przyjścia na świat. Popatrzcie, jak cudownie urządzone jest życie: narodziny — to śmierć. I wtedy sama śmierć — to narodziny. Nieprawdopodobne, prawda?

— Pani mąż, madame, jest martwy i leży w grobie, i nie ma w tym niczego zadziwiającego. Jest śmierć, czy też nie, do kogo ona należy, nie będziemy teraz dociekać. Ogólnie rzecz biorąc, każde mędrkowanie o śmierci w tak tragicznym dla kraju momencie jest zupełnie nie na miejscu. Chcemy, żeby pani przejęła się tym, że śmierć pani męża i naszego Prezydenta nie należy nawet do niego samego. Śmierć należy do państwa.

— Śmierć należy do państwa. Duszno. Jak duszno…. Nie da się oddychać. Powietrze zamarło…. Jak w grobie. Najmniejszego powiewu wiatru. O jakim państwie mówicie, panowie?

— O naszym wspólnym państwie, madame, którego niepodległość proklamowano trzydzieści lat temu, i pani dobrze o tym wie.

— Zachciało się pani żartów w takim momencie, madame?

— To była goła deklaracja, zgodzicie się, panowie. I wskutek niej — gołe państwo, a raczej w ogóle brak państwa.

— A to — już zupełnie nie żarty, madame. Jak pani może tak otwarcie lekceważyć państwo po tylu latach sprawowania funkcji pierwszej damy tego państwa i tak nieżyczliwie nazywać jego założycielski dokument?

— Cierpliwość i spokój, panowie. Okażmy zrozumienie przybitej nieszczęściem wdowie, która nie rozumie, o czym mówi.

— A wy pamiętacie taką dziecięcą bajkę, panowie? Zapomniałam autora. O królu, któremu dwóch oszustów utkało…

— Madame, teraz nie czas na bajki.

— Czas na bajki już dawno minął.

— Czas na bajki? Czyż to my wybieramy czas dla bajek? Bajki wybierają sobie czas, kiedy mają się pojawić, i nas wybierają, ale nie każde dzieciństwo staje się bajką, szczególnie w tym kraju. Niemniej wszystkie bajki powinny być opowiedziane, inaczej ich dziecięca mądrość otuli się w podeszłych latach naszą głupotą.

— Co ona przynosi? Szkodę. Nas interesuje jutrzejszy dzień w parlamencie i przeklęte telefoniczne dzwonki jeszcze jednej obłąkanej. Starczy już marnowania czasu.

— Bajki, panowie, są ważniejsze od mleka matki, nie można ich na nic zamienić. Samą matkę można podrobić i już, jak słyszałam, podrabiają, a bajki — nigdy.

— Niech mówi. W takim stanie musi sobie pogadać. Proszę kontynuować, madame. My pani uważnie słuchamy. Proszę mówić krótko. Samo sedno. Przed nami kilka ważnych spraw wagi państwowej.

— Ta bajka została napisana dla was. To jest bajka państwowa.

— Dobrze, dobrze, madame. Tylko prosimy krótko.

— Jak najkrócej. Dwóch oszustów, podszywszy się pod tkaczy, postanowiło utkać pewnemu królowi szatę, którą jakoby może zobaczyć tylko człowiek mądry, godzien wysokiego stanowiska, które zajmuje. Po jakimś czasie oszuści wręczyli odbiorcy nic, zamiast szaty — pustkę. Jednak król i jego świta udawali, że widzą przepiękną szatę, w przeciwnym razie wyszłoby na to, że są głupi i nie radzą sobie na swoich posadach. Król chodził nagi, a wszyscy zachwycali się szatami. Na koniec pewien malec, nie podejrzewając, w czym rzecz, zobaczywszy króla zaśmiał się głośno i krzyknął: ­Król jest nagi!

— To jakaś bzdura!

— Spokojnie, panowie. Skończyła pani, madame? No i dobrze.

— Król, tkanina, szaty, chłopiec. Niedorzeczność przybitej smutkiem kobiety. Co w tym dobrego?

— Dobrze, niedobrze, ale wszyscy powinniśmy zachować spokój. Rzeczywiście, jakaś nie dość zrozumiała ta bajka. Ale będziemy wyrozumiali dla tej kobiety, która wczoraj pochowała męża.

— Wyrozumiali? Ależ ona z nas drwi. Widzieliście, ze ta dama wczoraj nad grobem nawet jednej łezki nie uroniła, a naród — wył ze smutku.

— Uroniła, nie uroniła. To rodzinna sprawa jej i nieboszczyka. Nas interesują zupełnie inne rzeczy.

— Oj.

— Źle pani, madame?

— Ciężko oddychać. Żeby chociaż słaby wiaterek powiał. Drugi dzień….

— Niemniej powinniśmy zakończyć tę rozmowę właśnie tu i teraz.

— Trzeba przyznać, że ona naprawdę źle się czuje.

— My wszystko rozumiemy, madame. Wczoraj pochowała pani męża, a kraj — Prezydenta. Wszystkim, a w pierwszej kolejności nam i pani, jest niezwykle trudno i smutno. Ale…

— Ale właśnie dziś i właśnie dlatego, że kraj wczoraj pochował swojego Prezydenta, mojego męża, czuję się dobrze, jak nigdy przez trzydzieści lat od proklamacji, jak wy mówicie, niepodległości i państwa. Przypomniałam sobie. To jest baśń Hansa Christiana Andersena Nowe szaty króla.

— Jak pani może tak mówić, madame?

— Żal, panowie, że wyrzekacie się zrozumienia tej bajki. Ona jest bardziej realna niż wy i ja… Chociaż dlaczego żal? Brawo! Wy dzisiaj, a mój mąż wczoraj, tylko potwierdziliście magiczną realność bajki, którą dopiero co wam opowiedziałam. Ale w odróżnieniu od was, mój mąż znalazł w sobie odwagę, żeby przyznać, że jest nagi, że jego prezydentura — to fikcja, i na ostatek swojego życia włożył prawdziwą szatę. Niech spoczywa w Bogu. Żadne dziecko nie krzyknie w ślad za nim, że jest nagi, dlatego że ma na sobie przyzwoity, drewniany garnitur grobu. A niech chociażby i taki, a wy?

— Co my, madame?

— Wy nadal pozostajecie nadzy. Wciąż podszywacie się za mężów stanu po tym, jak rozkradliście i sprzedaliście sąsiadom wszystkie bogactwa tego narodu i tego rajskiego zakątka ziemi. Wydaliście i przejedliście wszystko, co tylko można było, i nie możecie się nasycić. Ciągle wam mało. Pozaciągaliście długi na całym świecie i żyjecie na kredyt. Nawet fotele, na których teraz siedzimy, budynek, w którym się znajdujemy, ziemia pod nim, zastawione w międzynarodowym banku i nie należą do was. Tylko powietrza nie możecie sprzedać. Wiatru. I słońca.

— A więc i pani jest naga, madame. Idąc za pani logiką, pani razem ze wszystkimi okłamywała siebie, że ten kraj jest pełnowartościowym państwem, i chodziła pani nago. I nie było pani wtedy wstyd, kiedy razem ze wszystkimi kradł i sprzedawał pani mąż. Nie wstydziła się pani nosić na gołym ciele korony pierwszej damy państwa i dwadzieścia lat żyć tak, że dzisiaj zazdroszczą pani namaszczeni królowie, martwi, żywi i nienarodzeni.

— Jacy królowie? Arabscy sułtani. Szejkowie.

— Tak, panowie, ja — też jestem naga. Tę bajkę napisano i dla mnie. Nie znalazłam i nie znajduję w sobie odwagi, żeby zadać sobie cios w brzuch, jak mój mąż… I na drewniane odzienie czekam ze strachem. Niestety. A wam spodobał się ostatni garnitur Prezydenta?

— Madame. Proszę zamilknąć i wystrzegać się nawet myślenia o tym. Niech będzie wieczną państwową tajemnicą to, jak zszedł tego świata nasz Prezydent. Proszę więcej nie wspominać nigdzie i nigdy, jak Prezydent w swojej górskiej rezydencji na oczach licznej służby rozpruł sobie brzuch mieczem, podarowanym mu przed rokiem przez japońskiego ambasadora. Nie możemy pokazać narodowi takiej śmierci naszego Prezydenta.

— A jaką śmierć mojego męża możecie pokazać narodowi, a zapewne już pokazaliście?

— Jego śmierć należy do państwa, madame. Już wam o tym mówiliśmy. A państwu potrzebna jest śmierć od nagłego ataku serca, z przemęczenia, nadmiernego służenia krajowi i jego obywatelom. Naród i historia już otrzymali taką śmierć naszego Prezydenta. Interesy państwa domagają się od pani, madame, i wszystkich, którzy znają prawdziwe okoliczności śmierci pani męża, żeby zabrać je ze sobą do grobu.

— Otwórzcie okna, panowie. Coś nie tak dzieje się z tym powietrzem już drugi dzień. Kisiel, a nie powietrze. I wszystkie wiatry posnęły albo umarły razem z Prezydentem.

— Wszystkie okna są otwarte, madame. Ale to nic. Wróćmy do spraw państwowych.

— Czego wam ode mnie potrzeba? Chcecie opowiedzieć mi swoją bajkę?

— Proszę to nazywać, jak pani chce. Jutro przedstawimy w parlamencie krótkie sprawozdanie z ostatnich dni życia naszego Prezydenta. Pani też powinna tam być. Rozumiemy, że jest pani ciężko. Śmierć męża, pogrzeb i tak dalej.

— Przy okazji, madame, dlaczego pani mąż wybrał właśnie taką śmierć?

— Koledzy! Skupcie się na najważniejszym! I przestańcie zadawać pytania, które nie dotyczą głównego tematu naszej dzisiejszej rozmowy.

— A wy co? Koniec życia nie jest nieważny. Tym bardziej Prezydenta kraju. Trzeba nam o tym wiedzieć, jak można najwcześniej. Dwa słowa, madame, czemu nie strzał w skroń, podcięcie żył albo jeszcze cokolwiek szybszego i mniej bolesnego?

— Mój mąż od dawna zachwycał się odwagą cesarza Japonii Hirohito. On, nie wiem, czy o tym wiecie, żeby powstrzymać masowe samobójstwo swoich poddanych po II wojnie światowej poświęcił swój honor i wziął całą hańbę za niechlubną klęskę na siebie tym, że odmówił dokonania seppuku. Dobrze wypowiedziałam to słowo: seppuku?

— Dobrze czy nie dobrze, madame, jakie to ma znaczenie? I jaki związek z naszym Prezydentem ma to jego bożyszcze? Hirohito, jak pani mówi? Japończyk nie wypatroszył sobie wnętrzności, zachował swoje życie?

— Hirohito poświęcił honor, żeby uratować życie wielu i lepszym od siebie Japończykom, a mój mąż poświęcił swoje życie, żeby uratować honor swoich zdrowo myślących współobywateli. To rytualne samobójstwo, pierwszy i ostatni dowód honoru mojego męża, który wziął na siebie hańbę całego narodu i skończył ze sobą jako uosobieniem tego nieistniejącego państwa.

— Wystarczy, madame. Nasza cierpliwość też ma swoje granice.

— Drugi dzień — ani jednego podmuchu. Wszystko zamarło, i czas się zatrzymał.

— Niech pani zapomni o tym swoim wietrze. I czas się nie zatrzymał. Zegar tyka.

— Zegar — to nie czas, panowie.

— Boże! No, na co tu czas? Ach… Proszę posłuchać uważnie, madame. Jutro przyjdzie jutro, i rano przywiozą panią do parlamentu. Powie pani deputowanym, że pani mąż przed samą śmiercią podpisał ustawę. Kiedy ci wygłodniali opozycjoniści będą podsuwać pani pod nos ustawę i dopytywać się, czy rzeczywiście podpisał ją Prezydent niedługo przed śmiercią, pani potwierdzi, madame, że widziała pani moment złożenia podpisu. Wszystko pani zapamiętała, madame?

— Ale mój mąż przed śmiercią nie podpisywał żadnej ustawy. Dobrze pamiętam. Boże! Rzeczywiście kiepsko ze mną. Co wam zależy podrobić podpis, kiedy wnieśliście tysiące poprawek do dziesięciu bożych przykazań? Głupia jestem.

— Madame, ma pani czworo wnuków. O tym pani, zdaje się, nie może zapomnieć w żadnym wypadku.

— Idąc tutaj, wiedziałam, że nie mogę się sprzeciwiać. Potwierdzę wszystkie wasze wymysły. Ja — naga.

— Nie wątpiliśmy w to, madame. Proszę nam wybaczyć. Nie wątpiliśmy w to, że pani, jako wdowa po Prezydencie, wykaże państwową mądrość.

— Nie rozśmieszajcie mnie i nie okłamujcie samych siebie, panowie. Czego wam jeszcze ode mnie potrzeba? To wszystko?

— Jeszcze tylko jedna drobna sprawa, madame.

— Proszę. Tylko szybko, postarajcie się.

— Dwadzieścia lat temu, na samym początku politycznej kariery, pani mąż przed wyborami do parlamentu wziął udział w jednej dwudziestominutowej audycji w miejscowej telewizji. Wtedy jeszcze Centralna Komisja Wyborcza organizowała tego rodzaju show z państwowych środków. Mamy zapis tej telewizyjnej audycji, ale chcielibyśmy od pani usłyszeć pewne wyjaśnienia, detale.

— Dlaczego interesują was takie dawne wydarzenia? Mój mąż zabrał wszystko ze sobą, wszystkie detale.

— Tego, co nas interesuje, nie mógł zabrać. A jeśli zabrał — odkopiemy.

— Spokojnie, koledzy. Madame dobrze z nami współpracuje.

— Przypomnijcie mi, o czym mowa. Przez ostatnie dwadzieścia lat było tyle nagrań, że, zdaje się, razem z mężem całe życie spędziliśmy zgarbieni w ciasnym pudełku telewizora.

— Proszę opowiedzieć o telefonie, o którym dwadzieścia lat temu wspomniał na antenie zmarły Prezydent, wtedy jeszcze zwykły obywatel, człowiek z ulicy, jak lubił o sobie mówić. Przed tysiącem widzów powiedział, że zaraz po rejestracji komitetów wyborczych zadzwoniła do niego pewna młoda dziewczyna i powiedziała, dosłownie, co następuje; Halo, panie Prezydencie. Nie powinien pan podpisywać tej ustawy. Na co pani mąż żartobliwie odpowiedział, że jako Prezydent za nic w świecie nie podpisze tej ustawy, jeśli prosi go o to młoda dziewczyna o tak czarodziejskim głosie.

— Powietrze zawisło w bezruchu, zaraz zacznie jednocześnie kisnąć, pleśnieć i gnić. Wszyscy się potrujemy albo podusimy.

— Madame, proszę nie grać na zwłokę.

— Były dwa telefony. Teraz sobie wszystko przypomniałam.

— Dwa, madame. Ma pani rację. Drugi telefon, jak powiedział pani mąż, zadzwonił dokładnie dzień przed audycją. Ten sam głos bez najmniejszej złości rzucił do słuchawki: Panie Prezydencie, dlaczego pan podpisał tę ustawę? Nic nam więcej nie zostało. Po tym dziewczyna odłożyła słuchawkę, a pani mąż, jak poinformował o tym przed kamerami, nie zdążył odpowiedzieć rozmówcy następnym żartem. Nas interesuje, madame…

— Was interesuje, a ja nigdy nie przestałam mówić swojemu mężowi, że potracił zmysły, kiedy dwadzieścia lat temu postanowił kandydować do parlamentu. Pewnego dnia powiedział mi o tym, a ja zamiast rzucić się i zagrodzić mu drogę…

— Madame, my wszystko dobrze wiemy o tej drodze. Wszystko o niej napisano w szkolnych podręcznikach: jak on, prosty adwokat z małego miasteczka zdecydował się na start w wyborach, jak zwyciężył, jak przez pięć lat chodził do siedziby parlamentu w wytartych dżinsach, jak pięć lat pod rząd jeździł z prostymi ludźmi publicznym transportem, jak osobiście odpowiadał na każdy telefon. Numer jego komórki znał i zna cały kraj, cały świat. To było, jak mówią, konikiem jego komitetu wyborczego, który zachwycił wszystkich wyborców w jego okręgu. Potem ten konik spodobał się większości w tym kraju, i ta większa część zrobiła z niego Prezydenta.

— Dwadzieścia lat temu, kiedy inni tracili setki, a nawet miliony talarów na opłacenie wyborców, żeby dorwać się do władzy, mój mąż tylko zastukał do każdych drzwi i powiedział: „Dobrzy ludzie! Do dziś łatwiej wam było dopukać się do samego Boga, niż do deputowanego parlamentu albo innego stołecznego urzędnika. To jest mój numer telefonu. Kiedy wybierzecie mnie do parlamentu, dzwońcie pod ten numer, jeśli będziecie mieli jakieś problemy, spróbuję wam pomóc.” I wszystko. Ten telefon będzie teraz na zawsze ze mną.

— Tak, madame. Właśnie tak. Będąc deputowanym do parlamentu, a potem Prezydentem naszego kraju, pani mąż w ciągu dwudziestu lat korzystał tylko z jednego telefonu komórkowego, którego numer znali wszyscy i wszyscy dzwonili. I pani mąż przez dwadzieścia lat przy pierwszej lepszej sposobności odpowiadał na wszystkie telefony. Łatwo przychodziło mu przerwać posiedzenie Krajowej Rady Bezpieczeństwa, żeby wysłuchać nic nieznaczącą skargę jakiejś tam wieśniaczki. Wtedy wysoki strategiczny organ wśród innych spraw wagi państwowej decydował, jak pomóc prostej kobiecie. Ale zostawmy te wspomnienia na inny raz. Nas interesują tylko te dwa telefony, o których nasz Prezydent opowiedział na antenie dwadzieścia lat temu.

— Ale wy wszystko wiecie, panowie? Dopiero co sami mi o wszystkim opowiedzieliście, a i posiadacie zapis tej audycji. Co mogę jeszcze dodać?

— Proszę nam powiedzieć, madame, czy te telefoniczne rozmowy wydarzyły się w rzeczywistości, czy też są jeszcze jednym genialnym wynalazkiem w wyborczej technologii pani męża?

— Telefony, o które pytacie, dzwoniły przy mnie. Do słuchawki mówili wystarczająco głośno i wszystko słyszałam. Z początku pomyślałam, że do męża dzwoni jakaś jego kochanka.

— Żeby to była kochanka, madame! To by było bardzo dobrze. To zupełnie nie była kochanka…

— Ale po co wam ta stara, odbarwiona bielizna, panowie?

— Powiedzieć jej, czy nie warto?

— Myślę, że możemy jej powiedzieć, panowie. Nie ma w tym nic strasznego. Przy zachowaniu absolutnego milczenia, oczywiście.

— Madame. To, co pani teraz usłyszy, również jest tajemnicą państwową, nie mniejszą, niż okoliczności śmierci pani męża. Nie trzeba pani powtarzać, że o tym nikt nie powinien wiedzieć.

— A niech to. Nikt. Mówcie.

— Dwa tygodnie temu, madame, państwowa służba bezpieczeństwa zwróciła uwagę na pewne telefoniczne połączenie, które przyszło na komórkę Prezydenta. Madame, pani rozumie, że w celu zapewnienia bezpieczeństwa Prezydentowi i ochrony państwowych interesów byliśmy zmuszeni śledzić wszystkie połączenia, przychodzące do pierwszej osoby w państwie.

— To żadna nowość. Mój mąż wiedział, że całe jego życie znajduje się pod mikroskopem wielu specjalnych służb, i to nie tylko tego kraju. I co to był za telefon?

— Z nieustalonego dotychczas numeru dzwoniła jakaś młoda dziewczyna. I co zastanawiające, powiedziała Prezydentowi te same słowa, o których Prezydent opowiedział w telewizyjnym programie dwadzieścia lat temu: Halo, panie Prezydencie. Nie powinien pan podpisywać tej ustawy.

— I co odpowiedział mój mąż?

— Prezydent odpowiedział właśnie to, co dwadzieścia lat temu.

— Nie wiem, czy i jak mogę to zrozumieć.

— Nie musi pani czegokolwiek rozumieć, madame. Sami sobie ze wszystkim poradzimy.

— Chociaż… Coś tam wydaje się zrozumiałe. Mój mąż zawczasu odpowiedział na drugi telefon, dotrzymawszy słowa. To dla mnie dobra nowina.

— Jak pani się będzie podobało, madame.

— Będzie się podobało. I powiedzcie mi, na koniec, co to za ustawa, dzięki której dzwonek telefonu przebił dwudziestoletnią gęstwinę czasu, i którą jakoby przed śmiercią podpisał nieboszczyk?

— W rzeczy samej podpisał, madame! Osobiście! Przy pani.

— Podpisał. Przy mnie.

— Ustawa, która pozwala rządowi sprzedać wiatr.

— Wiatr?…

— Ktoś do pani dzwoni, madame.

— Co?

— W pani torebce dzwoni telefon. Proszę podnieść słuchawkę…


***


— Halo! Panie Prezydencie? Dlaczego pan milczy? Proszę milczeć, a ja powiem…


***


— Kto dzwonił, madame?


— Dziewczyna. Jakaś dziewczyna. Wyście go sprzedali.


— Tak, madame. Myśmy go wczoraj sprzedali.

Andrzej Sharan. Dam Ci wszystko, jeśli mi się ukłonisz.

Kolorowe sny

„Tylko sen pomaga nam pogodzić się z rzeczywistością.”

Erich Maria Remarque

Miejskim trotuarem w sobie tylko znanym kierunku biegły dwa czarne pieski: matka — dumnie na przedzie, z wysoko podniesioną mordką i poskręcanym w baranka ogonkiem, a za nią szczeniak — kudłata kulka — a to się toczy, a to podskakuje. Tuż obok mknęły samochody, przechodzili ludzie. Ale w pośpiechu roboczego dnia nikt nie zwracał uwagi na dwa najszczęśliwsze stworzenia na ziemi, wokół których obracały się i którym zazdrościły wszystkie ciała niebieskie. Dzisiejszej nocy przyśnił im się sen — jeden na dwoje.

A był to kolorowy sen.


***


Ekipa filmowa BBC przeniknęła do kraju potajemnie. Dwóch dziennikarzy przejechało samochodem zachodnią granicę, następnych dwóch — operator i tłumacz — przyleciało samolotem do stolicy, a stamtąd pociągiem dostało się do Wielkiego Miasta, gdzie grupa połączyła się i w przebraniu zwykłych turystów zameldowała w niepozornym hoteliku.

Żeby nie przyciągać uwagi miejscowych władz, przedstawiciele brytyjskiej stacji telewizyjnej nie wzięli ze sobą kamery ani żadnego innego sprzętu, a wszystko, co potrzebne do nagrywania, zakupili na miejscu. Najdrobniejszy wyciek informacji postawiłby wypełnienie misji BBC pod dużym znakiem zapytania i pozbawiłby mojego starego przyjaciela Wasilija niemałego zarobku.

— Obiecali, że mi dobrze zapłacą. Dali już niemałą zaliczkę.

— Zuch!

— Przecież wiesz, że ja już drugi rok siedzę bez roboty. Nie mogłem odmówić. A gdzie tam „odmówić”? Ja Bogu jestem wdzięczny. Za te pieniądze przeżyję cały rok, jeśli nie więcej. — Konspiracyjnym szeptem mówił Wasilij, z którym spotkaliśmy się na jego prośbę w pewnej malutkiej kawiarni w centralnej części Wielkiego Miasta.

— Dlaczego właśnie do ciebie zwrócili się ci Anglicy? Jak oni cię znaleźli? — spytałem Wasilija, który w pośpiechu połknął wstęp do swojej tajemnej opowieści.

— To wszystko przez moją córkę. Sprząta tu niedaleko w jakimś biurze podróży — zapomniałem nazwy — i przypadkiem usłyszała rozmowę swojego szefa z tymi Anglikami. Szukali przewodnika na wyprawę po okolicznych lasach. Skąd tu w Wielkim Mieście mogą być tacy przewodnicy? Anglicy wyszli na ulicę z niczym, gdzie dogoniła ich moja córka i powiedziała, że ja mogę im pomóc.

— Twoja kawa stygnie. I mów głośniej. Szepczesz, a ludzie dookoła nieświadomie milkną i zaczynają się przysłuchiwać.

Wasilij odkaszlnął, pospiesznie upił łyk gorzkiego napoju i ciągnął już nieco głośniej:

— A ja mogę im pomóc i nie wierzę, że to aż tak niebezpieczne dla życia miejsce. Wrzuciłem cukier, a kawa jakoś ciągle niesłodka.

— Weź mój. Ja piję bez cukru.

— Dziękuję. No i tak. Przepracowałem w tych lasach blisko trzydzieści lat. Z zamkniętymi oczami sam przejdę i kogo trzeba — przeprowadzę, jak należy. Krótko mówiąc, wczoraj spotkałem się z państwem dziennikarstwem. Właśnie tutaj, w kawiarni. Chcą potajemnie zwiedzić zamknięte miasto.


***


W tym miejscu powinienem zrobić pauzę w rozmowie z Wasilijem i wyjaśnić, o jakim mieście mowa. Nie udało mi się w nim być osobiście, chociaż leży w odległości jakichś czterdziestu kilometrów od Wielkiego Miasta. Wiem o nim tylko tyle, ile mówią i ile chcą powiedzieć o nim w telewizji. I tak, władza zamknęła miasto ponad dziesięć lat temu post factum, po tym, jak pewnego dnia opuścili je wszyscy mieszkańcy. Miasto wyrosło pięćdziesiąt lat temu w epoce świętej pamięci imperium, wraz z karierą miedzi i zakładów, w których ją wytapiano. W latach świetności liczba mieszkańców młodego miasta wynosiła około trzydziestu tysięcy, było pięć szkół, dwa koledże, kryty basen, dwie cerkwie. Było to ładne, nowoczesne miasto z wysokimi, wielopiętrowymi domami, szerokimi ulicami, pomnikami, parkami, tutaj się rodzili, żyli, kochali, umierali i znów rodzili ludzie, jak wszędzie. Miasto w okamgnieniu popadło w ruinę, skurczyło się do kilku tysięcy mieszkańców i znalazło się w stanie upadku wraz z wyczerpaniem złóż rudy miedzi, ale ludzie wciąż żyli tam, gdzie zakopano ich pępowiny i ich zmarłych.

I byłoby tak dalej, i władza przypominałaby sobie o mieście raz na pięć lat w czasie wyborów parlamentarnych pustymi obietnicami pracy dla zwykłych ludzi, składanymi przez wiecznych senatorów, jeśliby mieszkańcy nieoczekiwanie nie przypomnieli o sobie władzy w niezwykły sposób. Ludzie opuścili miasto. Na zawsze. A kiedy po ulicach opuszczonego miasta zaczęły swobodnie spacerować wilki, napadać na sąsiednie osiedla, wyć po nocach, tak że i usnąć nie mogło Wielkie Miasto, władza zmuszona była dać światu prawdopodobne wyjaśnienie, dlaczego pod koniec XX wieku w samym środku Europy ludzie pozostawili po sobie współczesne Machu Picchu. Później było całe mnóstwo jakichś rządowych komisji i programów, nieudanych prób sprowadzenia do miasta dawnych mieszkańców i zasiedlenia go nowymi. Przygnali tu nawet włóczęgów z całego okręgu, odstrzelili wilki i pozostałą dzicz, która nie zdołała się ukryć. Wszystko na próżno. Ludzie wsiąkali jak woda w piasek.

Żeby ukryć hańbę niemożności wyjaśnienia całemu światu pojawienia się miasta-widma, rząd w ogólnych słowach ogłosił, że w opuszczonym mieście doszło do poważnej awarii i dla wyjaśnienia jej przyczyn, a także z powodu szkodliwych czynników i z uwagi na bezpieczeństwo mieszkańców ostatni z nich zostali przesiedleni w bezpieczniejsze miejsca.

Rządy zmieniały się jak pory roku, ale każdy z nich uprzejmie odrzucał propozycje pomocy zachodnich państw i każdy powtarza już od ponad dziesięciu lat tę samą wyświechtaną mantrę:

— W ciągu dwóch-trzech miesięcy nasi uczeni zakończą swoją pracę. Jesteśmy o krok od osiągnięcia konkretnych rezultatów. Nasza nauka jest na tyle potężna, żeby własnymi siłami rozwiązać wszystkie problemy.

Problemy były rozwiązywane zwyczajowym przymykaniem oczu. Oprócz własnych, władza szczelnie przymykała i oczy postronne. Miasto zostało ogłoszone miastem zamkniętym. Wszystkie drogi dojazdowe przegrodzone zostały policyjnymi posterunkami, szlabanami i tabliczkami z jednakowym napisem: „Wjazd zabroniony. Niebezpieczeństwo dla życia.” Tylko że nie ma tam pól minowych. Strefa zamknięta.


***


— Jeden z tych Anglików odwiedził zamknięte miasto, — Wasilij przywrócił mnie do rozmowy — po czym przeszedł u siebie w Wielkiej Brytanii skrupulatne badania, które nie wykazały absolutnie niczego, co zagrażałoby jego życiu czy zdrowiu. Zadeklarował, na razie po cichu, że nie wierzy naszej władzy, jakoby w mieście doszło do jakiejś awarii albo innej tego rodzaju katastrofy. Przyczyna kryje się gdzie indziej, i to „gdzie indziej” przywiodło Anglika razem z kolegami w nasze strony.

— A jak mu się udało dotrzeć do zamkniętego miasta? — spytałem.

Wasilij ciągnął swoje opowiadanie tak żarliwie, jakby to on brał w tym wszystkim udział, a nie chłopak z mglistego Albionu.

— Ten chłopiec, Steve, — wspomniał, jak mu na imię, — rok temu wracał po meczu autobusem ze stolicy do Wielkiego Miasta. Mistrzostwa Europy. Zwyciężyła Anglia. Nasze kaleki przegrały.

— Pamiętam. Kaleki. — Zgodziłem się, a Wasilij mówił dalej.

— Krótko mówiąc, kibicowska kompania wypiła ze Steve’m dużo piwa z wódką. Steve pracował podczas meczu jako korespondent. Wyszedł z autobusu przy szosie za potrzebą jakieś czterdzieści kilometrów od Wielkiego Miasta. Daleko od drogi odszedł nasz Steve i, pijany jak noc, zgubił się w nocy. Mówi, że nie wiedział, gdzie się w danej chwili znajduje, ani co się z nim dzieje, śpiewał i było mu bardzo wesoło. Kibicom w autobusie też było bardzo wesoło i w okamgnieniu zapomnieli, po co zatrzymali się na środku drogi, i z głośną pieśnią zwycięstwa odjechali, zostawiwszy Steve’a pośrodku drogi i nocy. I tak, śpiewając hymn londyńskiej Chelsea, przemaszerował dwanaście kilometrów od głównej szosy po przylegającej drodze i nad ranem zobaczył zamknięte miasto. Nie wiem, jak przeszedł przez policyjny posterunek. Strażnicy najprawdopodobniej spali w swojej budce bez tylnych nóg po obejrzeniu transmisji meczu i obfitym spożyciu alkoholu.

Dalej, mówił Steve, w jego pamięci nastąpiła totalna zapaść. Ocknął się pod wieczór. Zgubił się — i znalazł — w łóżku, na gołym materacu bez pościeli, na trzecim piętrze pustego hotelu. Przy wejściu do budynku wisiała tabliczka z napisem po naszemu i po angielsku, że to właśnie hotel. Wszystkie drzwi były pootwierane na oścież, a wokół — żywej duszy. Ruina. Steve wyszedł z hotelu i znalazł się na szerokim placu, otoczonym wielopiętrowymi budynkami. Nigdzie nie było ludzi. Wszędzie szalała zieleń. Kilka dużych drzew rosło nawet na dachach domów. Wiszące ogrody Semi… Semi… nie mogę powtórzyć tego słowa….

— Semiramidy.

— Tak, właśnie tak. Wiszące ogrody Semiramidy. Co to za Semiramida? Nie wiem. Ale słuchaj dalej. Torba z rzeczami i dokumentami Steve’a pojechała autobusem do Wielkiego Miasta, a sam Steve z pustymi kieszeniami i żołądkiem znalazł się w bezludnej dżungli. Parę razy próbował się obudzić, myśląc, że to sen, szczypał się w policzki, nawet uderzył głową w ścianę tego hotelu.

Nie zwracając uwagi na niezwykłe opowiadanie Wasilija, byłem zmuszony go ponaglić:

— To wszystko jest bardzo ciekawe, Wasiliju. Ale powiedz, proszę, jak ja mogę ci pomóc. A o przygody Anglika sam obowiązkowo i bardzo szczegółowo wypytam cię innym razem.

— Już kończę. Steve natrafił na policyjny posterunek, założyli mu kajdanki i odwieźli do Wielkiego Miasta. Tam ustalili tożsamość dziennikarza i wypuścili.

— Stop, Wasiliju.

— Wszystko. Stop. Pojedź jutro z nami. Anglicy tobie również nieźle zapłacą, oni tam wszyscy bogacze w tej Europie. Powiedziałem im, że będę z pomocnikiem. Mnie samemu z obcokrajowcami w zamkniętym mieście będzie jakoś tak strasznie. Nie daj Boże, coś się im przytrafi, i kto wie, co nas tam czeka. Oni chcą tam spędzić chociaż jedną noc — przymilnie powiedział Wasilij z takimi oczami, jakby dopiero co pożyczył je od mojego psa. Z takimi oczami mój pies zawsze prosi o jedzenie.

Nie zawsze udawało mi się wytrzymać i odmówić takim oczom, więc uśmiechnąwszy się zapytałem Wasilija:

— Gdzie i kiedy mam się stawić?

— Jutro o ósmej rano spotykamy się wszyscy tu, w kawiarni. Ubierz się jak należy na wycieczkę do lasu. O jedzenie i picie się nie martw, Anglicy wezmą wszystko, co potrzeba — wesoło odpowiedział Wasilij i nieledwie zamachał ogonem.

Już raz pożyczył oczy od mojego psa, niech weźmie i ogon. Wasilij nie miał nic przeciwko.


***


Ledwie zrodzony poranek pluskał się w mleku mgły.

— Cztery filiżanki kawy z mlekiem i dwie — bez mleka — na prawach przyjmującej strony zamówiłem dla wszystkich kawę.

Zapoznaliśmy się prędko i niewiele mówiliśmy. My z Wasilijem nie władaliśmy językiem angielskim, tak jak i Anglicy naszym, dlatego też wszyscy uważnie wpatrywali się w tłumacza. Znany nam już Steve jako dziennikarzy przedstawił siebie i Thomasa. Henry — operator. Kevin — tłumacz. Mówił tłumacz powoli, z akcentem, ale wyraźnie i zrozumiale. Wszyscy goście byli niemal w tym samym wieku, co ja i Wasilij. Przyjazne, życzliwe twarze, zwykłe chłopaki, których nie wyłapiesz z tłumu, oni — ludzie z ulicy, zwyczajnie spotkali się w kawiarni.

Rozsiedliśmy się wygodnie w małym mikrobusie, Thomas — za kierownicą.

— Ty jesteś dzisiaj nawigatorem, Wasiliju, — poklepałem krajana po plecach. Kevin przetłumaczył i wszyscyśmy się uśmiechnęli.


***


Jechaliśmy nowa autostradą, zbudowaną dwa lata temu na Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Następnie zjechaliśmy w boczną drogę i znaleźliśmy się w zupełnie innym czasie i innym świecie.

Stara сesarska droga, poraniona dziurami, jeszcze żyła. Przejechaliśmy przez kilka sennych wsi, nie do końca obmytych przez mgłę porannego udoju. Przez otwarte okienko wleciał do środka zapach nawozu, za nim — wesołe pianie kogutów, leniwe szczekanie psów i ziewanie nielicznych wieśniaków w swoich chwackich gospodarstwach.

Oddech zieleni był na tyle potężny, że aż dzwoniło w głowie. Powiem w imieniu nas wszystkich, że podróż została już usprawiedliwiona samymi jedynie impresjonistycznymi obrazami porannej wsi, a czekał nas, sądząc po opowieści Steve’a, absolutny surrealizm. Albo awangarda jutrzejszego dnia. Trudno dokładnie powiedzieć.

Wjechaliśmy w ciemnozieloną chmurę lasu. Wysokie drzewa wierzchołkami dotykały nieba, obok nich, jak dzieci, wyrastały młode drzewka. Od razu pociemniało w oczach. Chłopskie furmanki nagryzmoliły wąską gruntową dróżkę długimi koleinami losu, życia i miłości. Gotyckie sklepienia gałęzi zakrywały niebo. Nasze płuca nie mogły nawdychać się czystego, dziewiczego powietrza. Anglicy oniemieli wobec pejzażu nieznanej planety.

Wasilij czuł się tu jak u siebie, w swoim domu nie bardzo chciał wiedzieć, co znajduje się w szufladach jego własnej szafy, ale w lesie — czuł się jak stary wyjadacz. „Nigdy nie przestaje się być leśnikiem” — mawiał i tego dnia bezbłędnie odnajdywał drogę, która często gubiła się i bezradnie wbijała się w ścianę lasu. Odchyliwszy jedną-dwie gałązki, Wasilij łatwo znajdował niezauważalne furtki w ścianie zieleni i zapraszał nas coraz dalej w miejsca od dawna nietknięte ludzką stopą. Nie zdziwiłoby nas pojawienie się tu nawet olbrzymich jaszczurów albo innych prahistorycznych stworów. Kilka razy wychodziliśmy z samochodu i odciągaliśmy z drogi naturalne szlabany, złożone z powalonych piorunami albo starością drzew. Ptaki a to urządzały nam awanturę, a to śpiewały nam swoje rajskie pieśni.

Przez ponad dwie godziny ujarzmialiśmy rajski las, dopóki nie wjechaliśmy na niedużą otwartą posiadłość. Poniżej na cztery strony świata rozlazła się stara kopalnia piasku, trochę dalej — znowu las, a w nim przyczaiło się nasze miasto. Miasto tonęło w zieleni, z której sterczały dziesiątki płaskich dachów wielopiętrowych domów i dwie okrągłe cerkiewne kopuły. W południowym słońcu błyszczały krzyże starożytnej cywilizacji. Starożytnej, gdyż nic nie wskazywało na to, że owej starożytnej cywilizacji stuknęło wszystkiego ledwie kilkadziesiąt lat.

Po pół godziny wjechaliśmy do miasta przez niechronioną przez policję zieloną bramę. Kiedyś szeroka, asfaltowa droga zmarszczyła się do połowy, z dwóch stron boleśnie napierała na nią trawa. Zafascynowany spotkaniem z nieznanym miastem, nie zauważyłem, jak Henry włączył kamerę, a Steve zaczął swój reportaż. Teraz już, milcząc, mrugaliśmy z Wasilijem oczami. Tworzyło się kino. Umówiliśmy się zawczasu, że Anglicy nie pokażą w kadrze naszych imion ani twarzy. Na wszelki wypadek, jako że nie wiadomo, na czyj odcisk nastąpi film BBC po jego prezentacji na ekranie.

Miasto wstydliwie skrywało się w zieleni. Jego szczęśliwe dzieciństwo, miniona młodość i dorosłość, za sprawą jakiejś fatalnej zagadki w okamgnieniu obróciła się w drzemiącą starość. Pusta przestrzeń. Przepadło gdzieś słońce, chociaż niebo było bezchmurne.

Ani jednej żywej duszy. Lekki wiatr. Po dwóch kwartałach czarnych, smutnych okien droga przywiodła nas na centralny plac miasta, połowiczne pochłonięty przez trawę. Bezwiednie objąłem spojrzeniem cały obwód placu. „W takim mieście nieuchronnie muszą leżeć umarli. Cmentarne trawy” — nieprzyjemna myśl przylgnęła do mojej świadomości. Jakbyśmy przybyli na miejsce masowej egzekucji. Niespodziewane krakanie wrony o mało nie wyrwało nam serc.

— Hotel, — powiedział Steve, i wszyscy popatrzyliśmy w kierunku, wskazanym przez palec niedawno wizytującego miasto człowieka.

Zatrzymaliśmy się obok hotelu i ostrożnie wyszliśmy z samochodu. Oddychaliśmy cicho. I znów te czarne jamy okien, jak oczy ugrzęzłych na ziemi nieboszczyków. Najbliższe im drzewo przebiło potężnymi gałęziami jedno ok(n)o na czwartym piętrze i niczym złodziej wlazło do wnętrza hotelu. Budynek nie odczuwał bólu, był martwy. Bolało nas patrzenie na tę mogiłę pod gołym niebem. Na dachach domów, którymi dookoła zabudowano plac, rzeczywiście rosły całkiem wysokie brzozy i topole.

„Wiszące Ogrody Semiramidy — przypomniały mi się słowa Steve’a — kim była ta ukochana, dla której nieznany władca zawiesił dzikie ogrody w tym mieście?”

— Trzeba nam zająć się swoją robotą, i ona odciągnie nas od pierwszych z lekka upiornych wrażeń. — Powiedział Thomas, i szybko zaczęliśmy wychodzić z auta.

Steve zaprowadził nas do „swojego” pokoju na trzecim piętrze, zdecydowaliśmy wszyscy zatrzymać się w jednym pomieszczeniu. Nie było prądu. Sieci telefonii komórkowej nie działały. Rozlaliśmy i wypiliśmy butelkę whisky. Zakąsiliśmy przywiezionymi ze sobą kanapkami.

Lipcowa noc miała nadejść nieprędko, dlatego postanowiliśmy zwiedzić strefę przemysłową, bezpośrednio sąsiadującą z miastem. Mając zdjęcie satelitarne i rady Wasilija, Thomas łatwo dojechał do połamanych bram mineralno-chemicznego kombinatu. Kto widział filmy o ostatniej oficjalnej wojnie światowej, o zrujnowanym przez bomby Stalingradzie czy Dreźnie, ten łatwo może sobie wyobrazić to, co odkryło się przed nami. Na jawie.

— Ekologia w normie. — Powiedział tłumacz Kevin, który przez pewien czas chodził z jakimiś przyborami. — Żadnych odstępstw.

Operator Henry nagrał niedługi materiał, Steve i Thomas mówili coś do kamery, pokazując dookoła rękami. Staliśmy z Wasilijem w pobliżu i z zainteresowaniem oglądaliśmy miejsca, obok których przeżyliśmy całe swoje życie, i obok których dopiero co buszował karnawał Mistrzostw Europy w piłce nożnej. W przeciwieństwie do mnie, Wasilij nie raz bywał w tym mieście, kiedy jeszcze kipiało w nim życie. Ale takiej pustki nie mógł sobie wyobrazić nawet on. Życie wykipiało do reszty z tego zapomnianego przez Boga czajnika.

— I tak to bywa, — Wasilij nie przestawał narzekać, — skaranie boskie, i tyle.

„Dobrze schowany przez władzę trup w tajemnej szafie,” — pomyślałem.

Dookoła był las. Bojąc się zabłądzić wśród drzew, słońce zaszło niezauważalnie i szybko. Pora na kolację. Trzeba było przygotować się na noc. Możliwe, że odkryje nam ona tajemnice miasta. Wróciliśmy do hotelu.

Miasto zasypiało przy wyłączonym świetle. Hotelowy pokój był jakoś niezgrabnie oświetlony przez elektryczną latarkę i gazowy palnik, na którym gotował się ciepły posiłek. Zjedliśmy kolację. Jak by każdy z nas nie starał się wyglądać spokojnie i obojętnie wobec otaczającego nas miasta, wszyscy się bali. Ożyły tylko nasze cienie na ścianach pokoju, kiedy na zewnątrz ściemniło się zupełnie, no i cienie długo nie zabawiły i szybko spełzły ze ściennych ekranów. Ani jednej żywej duszy dookoła, oprócz obojętnego jeża, który przeszedł nam drogę, i złowieszczego krakania wrony. Ptaki słabo cieszyły nasze uszy, ale i one prędko poszły spać.

Coś niewyrażalnego cisnęło się na mózg. Ani jednego dźwięku nie wydawała z siebie noc. W ślad za ludźmi, co zrozumiałe, miasto opuścił obóz kotów, psów, myszy i szczurów. W otaczającym nas świecie było pusto. Zdawało się, że opuściła go nawet cisza. Była to całkowita próżnia życia, w której zawisło bicie naszych serc i chrzęścił tytoń dymiących papierosów.

Po północy postanowiliśmy przejechać przez nocne miasto. O strachu nie myśleliśmy, chociaż z szaloną prędkością pędził przez nasze żyły, nieledwie rozrywając je na strzępy. Nie znaleźliśmy rozwiązania zagadki. Za dwie godziny z kopiejkami objechaliśmy prawie całe miasto. Noc nie puszczała nas dalej, niż światło reflektorów. Księżyc się schował. Nic niezwykłego.

Resztę nocy dospaliśmy w śpiworach w hotelowym pokoju. Wstaliśmy o wiele sprawniej, niż kładliśmy się spać. Strach gdzieś przepadł, krew uspokoiła się. Postanowiliśmy wracać. Na śniadanie zjedliśmy kanapki. Co do whisky — rozumie się samo przez się. Na placu przed hotelem nakręciliśmy jeszcze jeden temat, szczególną uwagę poświęcając świadectwom przyrządów pomiarowych, i po cichutku zaczęliśmy przygotowywać się do odjazdu.

— Bez urazy, chłopaki, — Steve zwrócił się do mnie i Wasilija długą tyradą — ale sami teraz widzicie, że wasz kraj okłamuje cały świat. Żadnej awarii w tym mieście nie było, w każdym razie żadnych widocznych śladów takowej nie odkryliśmy. Badań naukowych nikt tu nie prowadzi. Nasz rząd powinien zwrócić się z zapytaniem do waszego, co tak naprawdę kryje się za paniczną ucieczką z miasta kilku tysięcy ludzi. Cóż to za Czerwoni Khmerowie pojawili się we współczesnej Europie? I jeśli wasz kraj tego nie wie albo nie jest w stanie tego wyjaśnić, w sprawę powinna zaangażować się wspólnota międzynarodowa. Określiwszy przyczyny opuszczenia miasta, będzie można zapobiec podobnym zjawiskom w innych krajach. Nie mamy prawa milczeć, a dla waszego rządu nadszedł czas, by wyciągnąć z szafy nieznośnie śmierdzącego trupa.

Milczałem. Steve jakby podsłuchał moje niedawne myśli o trupie. Wasilij wydusił z siebie zwyczajowe narzekanie:

— To jest skaranie boskie i tyle. To Jego sprawka.

— A co to za boski twór! — o mało nie krzyknąłem ze zdziwienia.

Cała grupa momentalnie wlepiła wzrok w człowieka, który niespiesznie przedzierał się przez gęste krzaki na nasz plac od strony chodnika. Dystans malał, a uśmiech na twarzy nieznajomego rósł. Serca nam zamarły.

— Dzień doby, panowie, — cichym głosem jak zza grobu pozdrowił nas niemłody mężczyzna, który cudem pojawił się przed naszymi oczami.

— Dzień dobry! — dźwięcznie krzyknął Kevin i z miejsca rzucił się na nieznajomego z pytaniami, starając się jak najszybciej o wszystko wypytać, żeby jedyny ocalały mieszkaniec miasta nie daj Boże nie rozpłynął się jak widmo w powietrzu. — Jak się pan nazywa, mister? Pan tu mieszka? A gdzie podziali się ludzie?

— Jak się nazywam? — zaczął nieznajomy, zrobił pauzę i rozejrzał się, gdzie by tu przysiąść.

„Kto to może być? Coś mi się kołacze po głowie. Czyżby to on?” — nieprzyjemny domysł przeszył mi mózg, ale w tym momencie nie mogłem się go pewnie uchwycić.

Steve rzucił się do samochodu, przyniósł stamtąd jakąś narzutę, nakrył nią brudną ławkę (z trzech stron plac otaczały betonowe ławki) i zaproponował nieznajomemu, by usiadł. A on przysiadł z brzegu. Podziękował. Okrążyliśmy ocalałego mieszkańca, gotowi usłyszeć coś ciekawego i niezwykłego.

Garnitur — pognieciony, kołnierz białej koszuli — brudniejszy od ławki, ciężkie buty. Bez czapki. Nieogolony. Z rozwichrzonymi, rzadkimi, zupełnie siwymi włosami. Mężczyzna w wieku lat sześćdziesięciu, chuderlawy, wzrostu powyżej średniego. Blada twarz, jak sumeryjska tabliczka poorana głębokimi koleinami zmarszczek.

Nieznajomy człowiek pozwolił przyjrzeć się sobie, po czym krótko odpowiedział na pytania Kevina:

— Na imię mam Nikołaj. Mieszkam tutaj. A wszyscy mieszkańcy opuścili miasto. Jedni wrócili do wiosek, z których przyszli, inni — przenieśli się do Wielkiego Miasta albo wyjechali za granicę.

— Ale dlaczego ludzie opuścili miasto? — Kevin niecierpliwie wysłuchał odpowiedzi i zadał podstawowe dla naszej wyprawy pytanie.

— Dlatego, że w tym mieście ludzie nie mogli spać, — odpowiedź Nikołaja wstrząsnęła nami przez swoją prostotę i niezwykłość zarazem, szczególnie po nocy pełnej przyjemnego, zdrowego snu.

— Jak to nie mogą? Przecież przespaliśmy noc w tym mieście jak niemowlęta po kąpieli. Jakże tak, szanowny Nikołaju? — tym razem Wasilij nie mógł się powstrzymać od udziału w rozmowie. Henry w międzyczasie włączył kamerę, a Kevin — przekład.

— Dobrze powiedzieliście. Spać w tym mieście mogą tylko niemowlęta, które nie wiedzą, co tu się nie tak dawno temu wydarzyło. Wy też tego nie wiedzieliście, i proszę, spędziliście spokojną noc, pogrążeni w swoich snach. — Odpowiedział Nikołaj, nie zmieniając beztroskiej intonacji, i wyciągnął z kieszeni marynarki kawałek jakiegoś sznurka, a potem paczkę papierosów.

Wszyscy odmówiliśmy proponowanego nam papierosa. Nikołaj niespiesznie zapalił jednego — taniego, bez filtra.

Kevin ledwie doczekał momentu, by przetłumaczyć następne, nieco prowokacyjne słowa Steve’a:

— I pan, mister, też nie wie, co się wydarzyło w mieście, skoro pan tu nadal mieszka.

— Ja? Ależ nie. Ja wiem.

— Chętnie posłuchamy.

— Słuchajcie, na miłość boską. Kiedyś, nie pamiętam, ile lat temu, niedaleko stąd, — Nikołaj odwrócił się i pokazał palcem na wielopiętrowe domy — samochód rozjechał dwa małe psy. Matkę ze szczeniakiem. Ich zakrwawione ciała z wywalonymi na wierzch wnętrznościami cały tydzień leżały na drodze. Cały tydzień umierały w męczarniach, jęczały, stękały i płakały, jak ludzie. Prawdziwi. Krwawych łez było tyle, że płynęły ulicą tak, że nie można było przejść. Ludzie obojętnie obchodzili, objeżdżali to miejsce przez cały tydzień, dopóki psy nie zdechły. Potem przerzucono je łopatą na pobocze. Dobrze się spało ludziom przez ten tydzień. Zamykali okna, głośniej nastawiali swoje telewizory i magnetofony. Z całego nieba zlecieli się wszyscy aniołowie i żałośnie machali skrzydłami, a miasto bawiło się i spało, spało i bawiło się.

— Niewiarygodne! — krzyknął Wasilij, zadzierając głowę w niebo.

— Może i niewiarygodne, — zgodził się nieznajomy i, niespiesznie sobie popalając, kontynuował. — Psy zamilkły pod koniec tygodnia. Ale dosłownie następnej nocy zamęczone psy nagle znów zajęczały, zastękały i zapłakały od nieznośnego bólu tym razem w snach wszystkich mieszkańców miasta. Męczarnie nieszczęśliwych psów powróciły w snach bezdusznych ludzi. Jęki, stękanie i płacz budziły mieszkańców, gdy tylko sen musnął ich powieki i poduszki. Wszyscy śnili ten sam sen: stali i patrzyli, jak umierają psy. To nie jawa, gdzie można zamknąć oczy, uszy i serce. We śnie nie ratowały ich zamknięte okna, telewizory i magnetofony, muzyka ani alkohol. Całe miasto przestało sypiać. Wyczerpani bezsennością ludzie dosłownie padali na ulicach, w zakładach pracy — ale nieznośne jęki zamęczonych psów nie dawały im zasnąć, przeganiały sen. Czterdzieści osób zmarło. Przyjechała komisja Ministerstwa Zdrowia, ale już następnego dnia stołeczni urzędnicy z podwiniętym ogonem w panice uciekali z miasta. Spały tylko małe dzieci, ale i one traciły sen, jak tylko ktoś im opowiedział o bezsenności dorosłych. Miasto męczyło się przez cały rok, po czym wszyscy mieszkańcy, w milczeniu, nie umawiając się, tego samego dnia zabrali się i poszli, każdy w swoją stronę.

— A jak to było z włóczęgami, których wojsko przygnało tu z całego zachodniego okręgu? Czemu byli winni? Dlaczego się nie zadomowili? — spytał Henry za pośrednictwem swojego krajana Kevina.

— Oni — niewinni, to prawda. Ale jest jak jest, nie ja to wymyśliłem. W tym mieście mieszka tylko jeden sen. Sen o tym, jak męczyły się i umierały psy. Inne sny omijają to miejsce szerokim łukiem.

Zapaliliśmy wszyscy. Nawet Wasilij, który rzucił palenie rok temu, czym nie omieszkał chwalić się przy każdym spotkaniu ze mną. Znikąd znalazła się butelka whisky i powędrowała przez ręce. Łyczek wziął i Nikołaj. Potem nasz gość (a raczej — gospodarz, a my — goście) wstał z ławki, pożegnał się po cichu i odszedł.

— A dlaczego do ciebie nie przychodzi ten straszny sen, Nikołaju? — krzyknął za nim Wasilij.

— Ja nigdy nie śpię. I wy nie śpicie. Teraz już wiecie o tym, co zaszło w tym mieście. Będzie was tu nawiedzał ten cudzy sen, — odpowiedział, nie obracając się.

— Ale przecież włóczędzy nie wiedzieli niczego o męczarniach psów, dlaczego więc i oni nie mogli spokojnie spać? — nie ustępował Wasilij.

— Powiedziałem jednemu z nich. I dowiedzieli się wszyscy. — Powiedział Nikołaj i rozpłynął się w zieleni. — Tak jak wy. Dzisiaj.

Kamera Henry’ego pracowała. Teraz już ja poprosiłem o whisky i wszyscy zgodzili się, że trzeba powtórzyć rytuał.

— Trudno w to uwierzyć, ale i grzech nie uwierzyć w to, co się dopiero samemu słyszało. — Kevin przetłumaczył nam replikę Thomasa.

— Lepiej nie kusić losu, — próbował ponarzekać Wasilij.

— Debes ergo potes… Podwójna stawka, panie Wasiliju, dla pana i pańskiego pomocnika. — Steve zakończył bunt na statku przy pomocy statecznego łacińskiego powiedzenia, które znaczy: „musisz, więc możesz.”

— No, może… no… tak pan prosi… zostaniemy. Oczywiście, jeśli tak trzeba dla dobra nauki… tylko ze względu na dobro nauki, — powiedział, na koniec, Wasilij, jąkając się i zasłaniając dobrem nauki swoje niewinne pazerne motywy. — No, oczywiście. No, nauka — to świętość. A ja zapomniałem spytać Nikołaja, gdzie on tu dostaje papierosy? Sklepy przecież pozamykane.

A ja bym pozostał w tym nie całkiem świętym mieście bez żadnej zapłaty.

— Widocznie ma bezdenną paczkę — nie wiem, czy to ja rzuciłem ten żart.

— Jak to bezdenną?

— Nie wiem, Wasiliju.

Kevin nie potrafił przetłumaczyć naszego krótkiego dialogu.

Resztę dnia jakoś tam spędziliśmy w hotelu. Nie wychodziliśmy wcale, nie było powodu, eksperyment tyczył się tylko snu. Na kolację dobrze podjedliśmy. Dopiliśmy whisky w milczeniu i w milczeniu położyliśmy się w śpiworach. Prędko zasnęliśmy. Noc boleśnie przydusiła miasto do ziemi.

Nie czekałem, aż żałosne jęki i stękanie dwóch niedużych, czarnych piesków, rozjechanych na drodze przez samochód, w całości zapełnią przestrzeń mojego snu. Stałem na chodniku, w pierwszym rzędzie wielotysięcznego tłumu i widziałem wszystko, o czym opowiadał Nikołaj. Z pierwszymi usłyszanymi dźwiękami bólu niewiarygodną siłą woli rozerwałem stalowe nici snu, którymi noc zaszyła moje powieki. I obudziłem się. Obok ze szklanymi, przestraszonymi oczami stali już Wasilij, Steve i Henry. Krzyknął i obudził się Thomas. Gdyby nie Steve, który domyślił się, by otworzyć okno, zbudziłoby go bicie naszych serc, tak silnie kołatały się nam w piersiach. Oddychaliśmy ciężko ze spoconymi twarzami, jakbyśmy dopiero co przebiegli maraton.


***


Wraz z pierwszymi promieniami słońca, które pomarańczowymi nitkami chaotycznie przeszywały zieleń otaczających nas drzew, w pośpiechu opuszczaliśmy miasto.

Przy wyjeździe bezwiednie obejrzałem się za siebie.

Na środku drogi stał uśmiechnięty Nikołaj. Obok niego bawiły się dwa nieduże czarne pieski, matka — z wysoko podniesioną mordką i poskręcanym w baranka ogonkiem, i kudłata kulka — maluch. Skakały i biegało wokoło Nikołaja, turlały się po drodze i delikatnie podgryzały się nawzajem. I nie było na całym świecie szczęśliwszych stworzeń, niż one, wokół nich obracały się i zazdrościły im wszystkie ciała niebieskie. Dzisiejszej nocy przyśnił im się sen — jeden na dwoje. A był to kolorowy sen.

Kątem oka zauważyłem, że razem ze mną ogląda się za siebie Steve. W lustrze jego oczu odbijał się Nikołaj i te dwa pieski.

W pewnej chwili psy pobiegły za naszym samochodem i pomachaliśmy im ze Steve’m. Po minucie las z dwóch stron opuścił zasłony i skrył za nimi miasto i jego sen.


***


— Chodźcie z nami na kawę, wypijemy po filiżance.

Anglicy zaprosili nas z Wasilijem po przyjeździe do Wielkiego Miasta.

— I musimy się z wami rozliczyć.

— Cztery kawy z mlekiem i dwie — bez. Butelkę whisky i pudełko czekoladek, — zamówił Kevin, — najdroższych.

— Kim był ten tajemniczy Nikołaj, który nigdy nie śpi? — w którymś momencie wieczoru zapytał Thomas.

— Znałem takiego chłopca, którego ojciec powiesił się w tym mieście, kiedyś, dawno temu, — odpowiedziałem po, nie wiem już którym z kolei, kieliszku.

— Dobry malec, — powiedział Henry.

Wszyscy się zgodzili.

— Nabuchodonozor III, — dodałem.

— Cztery kawy z mlekiem i dwie — bez — ale tego już nam proszę nie przynosić. Proszę podać dwie butelki whisky i dwa pudełka czekoladek, — głośno zaszastał Wasilij — najdroższych.

Ile w rzeczywistości wypito tego wieczoru, rano nie wiedział nikt. W hotelowym pokoju Anglików spaliśmy wszyscy w ubraniu na podłodze tak twardo, jak niemowlęta po kąpieli.


***

Niebawem na ekranach swoich telewizorów zobaczycie sensacyjny film BBC pod tytułem „Kolorowe sny”. Wyjaśniając niecodzienny wybór tytułu, Steve powiedział, że po naszej fantastycznej podróży w czasie i przestrzeni życzyłby sobie, żeby wszystkie psy miały tylko kolorowe sny.

Andrzej Sharan. Czereśnia.

Erika wie, o czym myślisz, Fidelu

Witaj, Fidelu!

Myślę, że nie obrazisz się za to, że uczyniłem ten list jawnym dla świata. W ten sposób nieunikniona pokusa upiększenia bądź skażenia naszej relacji będzie nie tak znowu zuchwała.

Ponadto świadomie oblekam swoje orędzie w szaty literackiej opowieści — niech sceptycy śpią spokojnie, ukołysani artystyczną wizją, w której prawdziwym zdaje się jedynie twój portret, namalowany olejem na drewnie przez męża mojej córki. Albo i nie tylko portret.


***


Nie wiem, co napisze jutro New York Times i czy w ogóle napisze cokolwiek o tym, co pokrótce ci opowiem. Będzie jak ma być. Ale ja w ogóle nie uwierzyłem tym dwóm krzepkim chłopakom, którzy niedawno rozmawiali ze mną o tobie, jakoby pracującym w charakterze korespondentów znanej na całym świecie gazety.

Goście zza oceanu poprosili mnie przez telefon o spotkanie. I spotkanie odbyło się trzy tygodnie temu w pewnej lwowskiej kawiarni w eskorcie jeszcze jednego młodego człowieka, który przedstawił się jako współpracownik Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i tłumacz.

Wywiad dotyczył ciebie i twojego portretu, Fidelu, namalowanego przez Wiktora, męża mojej córki, i podarowanego ci z okazji urodzin w zeszłym roku. Bardzo nas wszystkich cieszy, że ci się spodobał. Dwoma słowami zahaczyliśmy także o pozew, dotyczący ochrony praw autorskich fotografii z twoim wizerunkiem. Pozew złożono w Wysokim Sądzie Londynu. Fotograf wynajął jakąś tamtejszą solidną kancelarię adwokacką, która nigdy nie przegrała żadnej sprawy, i teraz od nas z Wiktorem żąda setek tysięcy funtów szterlingów za pirackie, jak oni to nazywają, wykorzystanie fotografii do namalowania portretu. O tej sprawie już niemal rok z niewielkimi przerwami na sjestę piszą, jak się zdaje, wszystkie gazety na świecie, nawet te, które dawno już zamknięto. Ale my to jakoś przeżyjemy. Już nam nie straszno.


***


— Komu, kiedy i w jaki sposób przyszedł do głowy pomysł namalowania, a potem podarowania portretu kubańskiemu przywódcy Fidelowi Castro w dniu jego urodzin? — po wymienieniu wzajemnych uprzejmości zapytał mnie jeden z Amerykanów.

Odpowiedziałem wprost:

— Było to moje dawne marzenie.

— Marzenie? — krzywy uśmiech zamarł na twarzy ukraińskiego agenta. — dziwne ma pan marzenia.

— Marzenia, jak ludzie — bywają różne. Nie wszystkie są jak z kserokopiarki. Chciałem osobiście podziękować Fidelowi Castro za to, że on i jego kraj od wielu już dziesiątków lat leczą proste, ukraińskie dzieci — niewinne ofiary katastrofy jądrowej w Czarnobylu. Leczą po cichu i nie trąbią na cały świat o dobrodziejstwie Kuby.

— Ale mowa tu o głowie państwa i tego rodzaju sprawy — to przede wszystkim sfera międzynarodowych stosunków Ukrainy i Kuby, sprawa rządów i odpowiedzialnych za to urzędników, — do rozmowy przyłączył się drugi Amerykanin.

Jakże nie chciało mi się mówić o polityce, ale i tak wydusiłem z siebie kilka kwestii:

— Od dnia proklamowania niepodległości Ukrainy — zgodzicie się, że niezdobytej drogą rewolucji ani narodowego powstania (co miało miejsce na Kubie), a niepodległości podarowanej, i to nie w ostatniej kolejności przez samych Amerykanów — wszystkie bez wyjątku ukraińskie rządy zajmują się tylko biznesem. Prywatnym biznesem, panowie. Na ile ten biznes jest uczciwy, wiecie lepiej ode mnie, w amerykańskich więzieniach bez trudu można spotkać niejednego ukraińskiego premiera czy innego polityka. Jednym słowem: władza ukraińska jest odpychająca, to pies, który je z kilku rąk naraz, a potem próbuje te ręce ukąsić. Władzy nie w głowie wdzięczność i inne sentymenty, państwowa służba na Ukrainie, nie wypowiem się o innych krajach, to zwyczajny biznes, towar — „Suwerenność. Hurt i detal.”

Tłumacząc moje słowa, agent Służby Bezpieczeństwa Ukrainy nie potrafił ukryć na swojej twarzy złośliwości.

— Nie obrażajcie się, panowie, — ciągnąłem spokojnie. — Niestety. Tak to jest.

Wyczuwając niebezpieczny kierunek, w którym podążała rozmowa, drugi z Amerykanów sprowadził ja na powrót w pierwotne koryto niecodziennym pytaniem:

— I w jakich to okolicznościach Fidel Castro Ruz pozował wam do namalowania portretu? Przyjechał na Ukrainę, czy to wasz Wiktor przebywał na Kubie?

— Zmyślny żart, panowie dziennikarze. Pozowała fotografia starego Kubańczyka, którą z Wiktorem z łatwością znaleźliśmy w Internecie. Zdjęcie nie było obłożone żadnymi ostrzeżeniami ani prawami autorskimi, które nie pozwalałyby go wykorzystać. Na podstawie tego zdjęcia portret powstał w naszym skromnym mieszkaniu.

— Wszystko jasne… O czym jeszcze może nas pan poinformować? — spytał mnie pierwszy Amerykanin, zdjął ciemne okulary i próbował prześwidrować mnie swoimi oczami.

Trudno było nie odwrócić wzroku. Uwziął się na kość.

— Nawet nie wiem, co jeszcze mógłbym wam powiedzieć, panowie, oprócz tego, czego jestem pewien: nie wolno prywatyzować, patentować wyrażenia twarzy, emocji, pozy jakiegokolwiek człowieka, nawet waszego prezydenta. Jak by fotograf i jego adwokaci nie starali się dokazać czegoś przeciwnego, nie da się.

— Dobrze. Dziękuję. — Białozębny holywoodzki uśmiech nie zdołał zakryć rozczarowania na twarzach Amerykanów. — Do widzenia. Tak, jeszcze jedno; teraz już nie ma powodu obawiać się pozwu. Chociaż, szczerze mówiąc, portret, podarowany przez Was Fidelowi Castro, jest trochę podobny do fotografii, wykonanej kilka lat temu.

Nie doczekawszy się mojej na te słowa reakcji, rozmówcy pożegnali się beznamiętnie. Dlaczego nie trzeba się bać finansowych roszczeń fotografa, nie mogłem wtedy zrozumieć. A dopytać się o to? Nie mogłem. Pomyślna niewątpliwie wiadomość odjęła mi mowę i przygwoździła do stołu.


***


Tego samego dnia, wieczorem, u córki zaczęły się skurcze przedporodowe. Mnie zaś wróciło mowę. To „jeszcze jedno”, które wybrzmiało na koniec spotkania z Amerykanami, pozostało bez prawdopodobnego wyjaśnienia jeszcze przez cały tydzień, podczas którego moja rodzina przeżywała narodziny nowego Wszechświata — maleńkiej dziewczynki.

Gdy nowy Wszechświat już się urodził, a cała, wielka familia zebrała się wokół świątecznego stołu, goście jeden przez drugiego opowiadali o zadziwiająco jednakowych wydarzeniach, które jednocześnie przydarzyły im się poprzedniego dnia.

Okazało się, że niedługo przed chrzcinami każdego mojego krewnego, każdego krewnego męża mojej córki — w domu albo w pracy — odwiedzili agenci Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Pokazując fotografię brodatego starca, podobnego do Ciebie, Fidelu, i nie wymawiając twojego imienia, agencji specłużby wypytywali, czy człowiek ten był obecny na ślubie mojej córki niecałe dwa lata temu.

I wydarzył się cud, Fidelu. Prawdziwy cud. Połowa mojej rodziny i rodziny swatów, z przekonaniem potwierdziła spadkobiercom sowieckiej KGB, że podobny do Fidela Castro człowiek rzeczywiście był na ślubie, mimo że, chyba za sprawą tego samego cudu, nie znalazł się na ani jednej weselnej fotografii. Plecy. Siwe włosy. Widok z tyłu. To wszystko, co zobaczyli agenci bezpieczeństwa w ślubnych albumach.

Staruszek siedział razem ze wszystkimi przy jednym długim stole, pił wino, tańczył i robił wszystko, co zwykle robią ludzie na weselu, które w naszym wypadku dziarsko hulało przez całą noc w niewielkiej restauracji maleńkiego, cudem ocalałego na mapie świata, podkarpackiego miasteczka. Prawda, kim w rzeczywistości był ten człowiek, nikt nie mógł powiedzieć. Ludzie wstydzili się spytać go o to wprost, a nawet wstydzili się pytać siebie nawzajem; goście ze strony pana młodego przypuszczali, że to jakiś daleki krewny panny młodej, i na odwrót — rodzina panny młodej była przekonana, że dziadek przyjechał z jej mężem.

Spór o to, czy był wśród weselnych gości stary brodacz, podobny do Fidela Castro, przeciągnął się i na chrzciny, na których wina i wódki wypito nie mniej, niż na weselu.

Nie dziw się, Fidelu, przecież wiesz, że światowe środki masowej komunikacji na przestrzeni wielu dziesięcioleci uczyniły twoją twarz, w przeciwieństwie od twoich idei, rozpoznawalną w dowolnym zakątku planety, nawet w naszej zapomnianej przez Boga mieścinie.

Po chrzcinach w końcu dorwałem się do Internetu i bez problemu znalazłem niezbędne informacje, które nas z Wiktorem tak mile zszokowały. A kilka rosyjskich portali informacyjnych z nieskrywanym zadowoleniem rozsmakowywało się w oczywistej porażce zachodnich służb specjalnych, komentując twój niedawny wywiad w hiszpańskiej gazecie „El Mundo”. Wtedy zrozumiałem, skąd w jednej z kawiarni starego Lwowa wzięły się ostatnie słowa Amerykanina o końcu strachu i zamknięciu sprawy.

Powiedziałeś światu otwarcie, że idąc za przykładem brytyjskiej królowej, która od czasu do czasu miłościwie przyjmuje zaproszenia od prostych ludzi i bierze udział w ich rodzinnych uroczystościach, ty, Fidelu, prawie dwa lata wcześniej łaskawie odpowiedziałeś na moje zaproszenie na wesele córki, dwukrotnie pokonałeś Atlantyk i incognito odwiedziłeś Ukrainę. Celnicy i straż graniczna z różnych krajów przepuszczali cię przez granice, mrucząc jedynie pod nosem, jak to podobny jest ten staruszek do Fidela Castro, i wracali do swojej roboty. Nikt nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że w nieskończonym strumieniu zwyczajnych pasażerów pojawi się prawdziwy Fidel Castro. Powiedziałeś też, Fidelu, że w pewnym momencie wesela mojej córki Wiktor, artysta, za twoim pozwoleniem wykonał szkic twojego portretu. I to tyle. Sprawa zamknięta.

Parę twoich słów, Fidelu, wystarczyło, żeby bezpodstawnym okazał się pozew niewątpliwie utalentowanego fotografa, a londyńska kancelaria adwokacka po raz pierwszy w swej stuletniej praktyce przegrała sprawę, ledwie się nią zająwszy.

Dziękuję Ci, Fidelu.

Niech usłyszy twoje pragnienia ten, komu są znane wcześniej, niż tobie.

Chciałbym ci jeszcze powiedzieć, jak nazywaliśmy twój portret. „Ręce Konfucjusza na twarzy Fidela”. Patrząc na tajemniczy chiński symbol, utworzony twoimi rękami na zamyślonej twarzy, nazwać ten obraz jakkolwiek inaczej okazało się niemożliwym.

Mam nadzieję, że nasz portret pomoże ci szczęśliwie przeżyć sześćset trzydziestą dziewiątą, najbardziej podstępną i niebezpieczną pokusę, której na imię — splendor.

O tym, jak udało ci się niezauważenie dla służb specjalnych wszystkich krajów świata dokonać przemieszczenia się w czasie i przestrzeni — nikt i nigdy nie dowie się z całą pewnością.

Ale o tym, o czym myślisz, Fidelu, złożywszy ręce na swojej zamyślonej twarzy, z całą pewnością wie moja wnuczka, którąśmy w ubiegłą niedzielę ochrzcili imieniem Erika.


***
PS

Tym, o czym myślisz, Fidelu, oraz formą, w jaką ułożyłeś palce na portrecie, całkiem na poważnie zainteresowali się mieszkańcy Państwa Środka. Po telefonie, który otrzymałem z chińskiej ambasady, z prośbą by opowiedzieć o okolicznościach powstania i zatytułowania twojego portretu zrodziło się we mnie wrażenie, że język chiński wzbogacił się o jeszcze jeden znak — „To, o czym myśli Fidel”.

Wiktor Jackiewicz. Ręce Konfucjusza na twarzy Fidela.

Wojtek — Sprzedawca skrzydeł

Jest wielu ludzi, ale prawdziwy człowiek to rzadkość.

Erich Maria Remarque


A może i nie sprzedawca.

Po prostu myśl o sprzedawcy jest pierwszą, jaka pojawia się na widok starego człowieka, włóczącego się po równie starym Rynku z dwoma grubymi, drewnianymi skrzydłami, związanymi sznurkiem i przerzuconymi przez ramię. A dookoła — wszechświat sprzedawców pamiątek, pamiątkowych ławek, mimów, malarzy, muzykantów, artystów, turystów, młodych i niezbyt młodych mieszkańców średniowiecznych domów, skromnie niepamiętających swoich lat, restauracji i restauracyjek, a to wszystko w samym sercu Dolnego Śląska.

Wujek Wojtek!

— Wujek Wojtek! — stadko dzieci zawsze witało, odlatywało i znów przylatywało, krążyło wokół staruszka i razem z gołębiami wzlatywało pod niebo. — A to prawdziwe skrzydła?

— Tak, — odpowiadał stary Wojtek, rozgrzewając uśmiechem i bez tego zawsze radosne dziecięce twarze.

Został jedną z twarzy wielotwarzowego Rynku. Robiono sobie z nim zdjęcia, a on nigdy nie miał nic przeciwko, nie odmawiał setkom turystów, gościom i mieszkańcom Wrocławia. Człowiek z reklamowego folderu — możecie taki znaleźć w dowolnym kiosku z gazetami. Człowiek z drewnianymi skrzydłami przy fontannie wody czasu, od którego czas się oddalił, ponieważ wszystkie zmarszczki świata dawno pomieścił w sobie pergamin jego dobrego oblicza. I nie był to pozbawiony rozumu staruszek, miejski wariat, jakich wiele w dużych miastach. Trochę wypytywałem o niego. Profesor uniwersytetu, rodem z Wołynia czterdziestego trzeciego roku, w którym to żyje do dziś.

— Jak pan żyje? Jest pan sam? Jak pańska rodzina?

— Dziękuję. Im jest już dobrze, a więc mi też. — Chowając w skrzydłach dawno już wyblakłe, piwne oczy, odpowiadał małomówny staruszek, zawsze zawstydzony poświęcaną mu przez obcych uwagą.

Po przejściu na emeryturę, zawsze żyjąc wspomnieniami, nagle przypomniał sobie, że jego przodkowie od czternastego wieku rzeźbili w drewnie, i z jakichś kłód, znalezionych przy drodze, prostym kuchennym nożem w swoim maleńkim mieszkanku przy ulicy Gajowej zrobił skrzydła na długość ręki i wyszedł z nimi na światło dnia.

Czy chciał je sprzedać?

— Sprzedaje pan? Ile kosztują te pańskie skrzydła? — milion razy pytali staruszka.

I Wojtek zawsze, trapiąc się i czerwieniąc, bezgłośnie i szczerze rozkładał ręce i skrzydła:

— Nie wiem.

My też nie wiemy. Ale każdego dnia — czy to w deszczu, czy w śniegu, w upale i w dzikim mrozie, czy kalendarz szeleścił kartkami jesieni, czy lata, zimy, czy też wiosny, nie ważne — Wojtek już dwadzieścia lat, może mniej, a może więcej — przychodził i przychodzi na Rynek. I teraz możecie zobaczyć jego nieco zgarbioną sylwetkę, skromnie przekraczającą czas w samym sercu Wrocławia.

I nie można go nie zauważyć. Jakże jaskrawy jest kontrast pomiędzy samotnym i małomównym wołyńskim chłopem, suchym jak krzyż, w płaszczu i kapeluszu, schodzonych trzewikach przeszłego albo i zaprzeszłego wieku, z jakimiś niedorzecznymi, sczerniałymi skrzydłami na plecach — z tłumnym i wielobarwnym Babilonem gości i mieszkańców dużego miasta, z krzyczącym szykiem długonogich, rasowych piękności i brylantowymi pierścieniami utuczonych biznesmenów, dłubiących w zębach przy wyjściach z restauracji.

Restauracje Rynku. O dziwne zapachy polskiej kuchni, kuchni wszystkich czasów i narodów! Sława wam i sława kawie! Jakoś tak samo przez się, nie umawiając się, restauratorzy każdego dnia po kolei częstowali staruszka z drewnianymi skrzydłami skromnym obiadem i aromatyczną filiżanką czarnego napoju. Wojtek z drżącą wdzięcznością przyjmował dary, dzieląc chleb ze swoimi przyjaciółmi, gołębiami.

I cóż? Cóż zadziwiającego w tej opowieści o staruszku jakich wielu, samotnych, zapomnianych, cicho i niezauważalnie popychających Ziemię dookoła Słońca?

Cisza.

Cisza. Tego ranka nastąpiła taka cisza, jakiej świat nie słyszał i nie widział od dnia stworzenia świata. Było słychać, jak kilka kwartałów od Rynku wojewoda podpisywał skrzypiącym piórem jakieś ważne papiery, albo to skrzypiała oś Ziemi, nie wiem.

Taka właśnie pierwotna cisza nastąpiła w samym sercu Wrocławia dosłownie parę tygodni temu, kiedy jesień dopiero zaczęła wybijać swoje złote monety i setki, jeśli nie tysiące świadków potwierdzi moją opowieść i opowiedzą wam o widzianym cudzie jeszcze bardziej przekonywająco. Na pewno ktoś sfotografował albo nagrał na taśmę to, co rodziło taką ciszę. A było właśnie tak:

Nasz Wojtek, kolejny raz pokazując dzieciom swoje skrzydła, zamachał nimi na pokaz i… i nie sposób uwierzyć… oderwał się od ziemi. Zawisł metr, jak się zdaje, nad brukiem. Jeszcze niezgrabne machnięcie i… i staruszek wzleciał wyżej. Rynek westchnął i nagle, jak jeden mąż, zaniemówił. Jeszcze jeden zamach, jeszcze jeden bardziej pewny, jeszcze jeden. I poleciał, nasz wujek Wojtek, tak, jakby latał przez całe życie. Jego staroświecki płaszcz rozwiewał się wesoło na wszystkie strony ponad Rynkiem. I tak bawiąc się, zahaczył o iglicę ratusza. Potem poleciał za stadkiem gołębi i po chwili… ptaki przyczepiły się do staruszka. Tego dnia było pochmurno, ale oczy staruszka posyłały ludziom, którzy zadarli wysoko głowy, prawdziwe słoneczne promienie. W końcu staruszek zmieszał się poświęcaną mu powszechnie uwagą, może i zaczerwienił się troszeczkę i… wylądował na ziemi.

Nie wiem, ile trwał lot starego człowieka z drewnianymi skrzydłami, nikt nie patrzył na zegarek, może wieczność, a może czas w takich chwilach przestaje płynąć. Raczej właśnie tak.

Jeśli można było określić wiek człowieka po jego oczach, to zobaczyłem w oczach lądującego Wojtka pięcioletniego chłopca. Pięcioletnimi dziećmi w tym momencie nagle stały się setki albo tysiące obserwatorów lotu człowieka z drewnianymi skrzydłami.


Oj! O mało nie zapomniałem o dedykacji! Jakże bez niej? Tak więc poświęcam tę opowieść Wiktorowi Jackiewiczowi, Stanisławowi Srokowskiemu i Jędrzejowi Solińskiemu, z którymi, siedząc przy filiżance aromatycznej kawy w Dworze Polskim, obserwowałem opisane tu wydarzenia, a także mojemu ojcu chrzestnemu, Krzysztofowi Zanussiemu.


A co na to cisza?

Zmącił ją niestosowny okrzyk:

— Ja kupię. Proszę wziąć tysiąc, panie Wojtku.

Pan Wojtek nie od razu, ale jednak znalazł oczami kupca i speszył się.

Obok delikatnie przepłynęły wielkie, kolorowe mydlane bańki.

— Co ja mówię, proszę wziąć dziesięć. Albo nie — niech pan sam wyznaczy cenę.

— Proszę wziąć za darmo. Ja nie sprzedaję. — Dziecięcym szeptem odpowiedział staruszek,

I za chwilę szczęśliwy kupiec, krzepki mężczyzna, chciwie przyciskał skrzydła do piersi jak najdroższą w życiu zabawkę.

Obojętny tłum i wasz uniżony sługa, niemal wstrzymując oddech, obserwowali niezwykły spektakl.

— Przepraszam. Proszę je wziąć. Proszę — oddając Wojtkowi jego drewniane skrzydła, człowiek, chwilę wcześniej znalazłszy szczęście, nie mógł skryć słodkiej łzy szczęścia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
Kolorowa
za 79.51