Wstęp
Nadrzędnym celem tego dziennika jest przedstawienie czytelnikom w jaki sposób szaleństwo wyodrębnia i rytualizuje, a następnie odgrywa podświadome treści, które skonfrontowane z krytycznym i ewaluacyjnym ego w nich zanurzonym, zamieniają się w narracje „współczesnych mitów”. Sprawdzimy, jak sytuacja ta doprowadza do rozładowania napięcia emocjonalnego poprzez przenicowanie treści utajonych, wypartych i nieświadomych i przetłumaczenia ich na akcję. Dziennik ten opisuje jak cykliczna, archetypiczna „wędrówka ku źródłu” w ramach narracji podpiętych pod mit zmusza tych, którzy zostali dotknięci przez psychozę do bezpośredniej konfrontacji z tymi wzorcami wybijającymi się z matrycy kolektywnej, a także indywidualnej podświadomości, powodując przewartościowanie i przebudowanie ich subiektywnych percepcji i doświadczeń, wypływających na powierzchnię ich świadomego świata psychicznego. Ten świat poddany zostaje parabolizacji, w którym cały aparat mentalny i jego relacja do egzosfery zostaje zintensyfikowana, podczas gdy świadomość zbiega się w jeden tylko punkt, który obłożony całym ciężarem woli urasta do rozmiarów indywidualnej pasji-epifanii.
Postuluję, że proces ten jest zgodny z pewnym celem rozwojowym pojawiającym się podczas odnowy episteme, lub stanów wizjonerskich. Stany te, charakteryzują się aktywacją głębokiej psyche, zalewającej świadomy umysł manifestacjami archetypów, jednostek o niezwykle silnym ładunku psychicznym, reprezentujących najprostsze doświadczenia życia emocjonalnego w symbolicznych, niewyuczonych i ‘wrodzonych’ obrazach. Rozumiem je jako „formy” na poziomie głębokiej psyche, swoisty szkielet, w który wpisuje się zróżnicowana treść o potężnych ładunku afektywno-poznawczym. Wbrew panującym dogmatom, które patologizują ten proces, spróbuję podejść do tematu z perspektywy osób, które ujęły go w kategoriach spontanicznego samoleczenia się umysłu, głównie Jungowców i post-Jungowców, ale także psychiatrów z humanistycznym, egzystencjalno-fenomenologicznym zacięciem.
Uważam, że proces ten jest patologiczny jedynie w sytuacji, gdy nie nastąpił cykl pełnej integracji, gdzie psyche została częściowo skonsolidowana w „negatywny”sposób, przez co rozumiem nie przyswojenie „na nowo” elementarnych funkcji psychicznych doprowadzając do nierównowagi egzystencjalnej, a zatem jest zmuszona radzić sobie z półproduktami i rezultatami bitew psychicznych, które przeszła podczas dekompensacji psychotycznej. Innymi słowy, rozszerzając teorię Kazimierza Dąbrowskiego, pozytywna dezintegracja zakończyła się katastrofą, zamiast osiągnięciem „ideału osobowości”, zbliżonej na siatce konceptualnej do Jungowskiej indywiduacji i funkcji transcendentalnej.
Ujmuję model ludzkiej psychiki jako machinę, która w zawrotnym tempie kręci się wokół własnej osi, z siłą odśrodkową odpychającą i wypierającą ukryte treści ze świadomości w dół, do prywatnych piekieł. Rdzeń tej machiny, swoista zawiesina psychiczna w której utrzymuje się świadomość-jaźń, razem jawiąca się jako jedność, przez co stwarzają powierzchowne złudzenie integralności, jak i ciągłości naszych umysłów. Gdy maszyna ta stopniowo, lub gwałtownie zatrzyma się, „cień”, lub w języku alchemicznym nigredo manifestuje się na poziomie świadomości i dochodzi do bezpośredniej amplifikacji kompleksów. a zatem konfrontacji z wynegocjowaną pamięcią w teraźniejszości przeciwstawioną wynegocjowanym obrazem-afektem z przeszłości. Zmusza to nas to do stawienia czoła każdemu demonowi, którego próbowaliśmy ze swojego życia przepędzić. Większość „machin” stale pracuje, ponieważ są im dostarczane informacje utrzymujące te wewnętrzne smoki na wodzy. Przy pewnych doświadczeniach system ten zostaje w pełni zatrzymany, a wtedy umysł przenosi się w najniższe, najbardziej negatywne, względem rzeczywistości wspólnej, poziomy jej subiektywnego odczuwania, w jego dantejskie „kręgi piekieł”. Czy doświadczenie będzie pozytywne, czy negatywne, czy umysł będzie fenomenologicznie widział „niebo” czy też „piekło”, zależy to od indywidualnej kompozycji psychicznej osoby, która jest poddana procesowi hyper-realizacji, czyli nadania realnej wartości wszystkim projekcjom umysłu, z zawieszonym racjonalnym filtrowaniem rzeczywistości.
Na górnej skali mamy doświadczenia mistyczne, poczucie integralnej ‘jedności’, wyłuskiwanie prawd philosophia perennis et universalis, wykraczających poza nasze pojęcie. Są to przeżycia „ekstensjonalne” w stosunku do terytorium znaczeń, tj. przerastające znane pola semantyczne i doprowadzając do kalejdoskopowych re-konfiguracji tego, co nie może być, lub nie zostało jeszcze wypowiedziane. Na przeciwległym krańcu tej skali są ulokowane przeżycia diaboliczne, fragmentaryzacja, derealizacja i gwałtowne cierpienie, przeżycia te są o tyleż błędami w rysowaniu map terytorium, co rzeczywistością sui generis, dużo trudniejszą do opanowania, lecz odpowiadającą na więcej pytań w kwestii ogólnego stanu ludzkiego i miejsca człowieka w naturze, bowiem odpowiadająca na pytania Zła i jego źródeł, o czym będę pisał później.
Zarówno w przeżyciach infernalnych, jak i mistycznych, pozornie stabilna treść psychiczna rozpada się, pozbawiona płynności, a psychotycy skonfrontowani z tak nagromadzoną energią szukającą punktu odniesienia na spontanicznie wytworzonych znaczeniach, próbują, poprzez podświadomy, a zatem irracjonalny proces symboliczno-afektywny dramatycznie nadać temu wszystkiemu sens. Utwór ten jest napisany z myślą o takich właśnie epizodach, w których smoki podświadomości wychodzą ze swych jaskiń, aby zachłannie pożerać personę i Jestestwo, gdy poddane inflacji Ego pracowicie personifikuje wszystkie siły, jakby były zewnętrzne, niezależne i inteligentne, tworząc osobliwe systemy metafor, alegorii, analogii, w których zaplątałby się niejeden „normalny” człowiek. Proces personifikacji jest niezbędny w naszym psychicznym układzie odniesień, tylko w ten sposób jesteśmy w stanie „ubrać” treść psychiczną w znaczenia świadomościowe i odnieść się do niej w sposób, który umożliwi konfrontację, a zarazem negocjację i wchłonięcie części podświadomej, w pewnym stopniu, w nasze„Ja”.
To gra, która jest skonstruowana przez podświadomy umysł i w której każdy doświadczony przez nią musi brać udział. Ci, którzy zanurzają się w jej odmętach, rzadko kiedy wypływają na powierzchnię społeczną, pozostawiając substancję swojej osobowości w stanie nienaruszonym, jeszcze rzadziej decydują się o tym mówić, czy pisać. Umysły, zaostrzone jak miecze przeciwko tym archetypalnym siłom, często stają się przehartowane, łamią się i rozpadają na drzazgi, prowadząc do egzystencjalnej śpiączki, w której opowieść podróżników pozostaje stępiona i niewypowiedziana, lub niemożliwa do opowiedzenia.
Na ten czas, postarajcie wyobrazić sobie świat idei, przez który możecie śmiało wędrować. Jednocześnie spróbujcie spojrzeć na otaczający Was świat z zupełnie innej perspektywy, wyzwolonej z osądu i podziału na przeciwstawne, czarno-białe wartości ułatwiające uporządkowanie życia, ale z pewnością nie znajdujących zastosowania do spraw większych, niż człowiek.
Być może niektórym pozwoli to zmienić coś w światach osób, które przechodzą dramatyczne przemiany i być może oszczędzi im to nerwów w wewnętrznej walce, umysłowego wycieńczenia i przerażenia, a także bycia wypędzonym na skraj życia społecznego, z którym na końcu swojej wędrówki muszą się skonfrontować, bowiem trwanie w nostalgicznej pamięci o transcendencji nie jest możliwe, gdy musimy się zmierzyć ze światem dnia codziennego i nieustannie podejmować decyzje, które puszczają górne i dolne wymiary axis mundi w niepamięć.
Wprowadzenie
Gdy afekt staje się radykalnie pogłębiony i jest tak intensywnie przeżywany, że zlewa się w jedno, jedność ta staje się fundamentalnym wyrazem otchłani rozpaczy, najbardziej nieludzkiego Gniewu. Ten stan boskiej zemsty jest poezją zejścia w piekła, jak i też źródłem miłości, która dojrzewa w prawych i zamyka w sobie wszystko w najdoskonalszej kapitulacji.
Wydarzenia opisane w tym dzienniku miały miejsce między trzecim czerwca dwutysięcznego siódmego roku, wraz z początkiem gwałtownego epizodu psychotycznego, a dwudziestym szóstym lipca dwutysięcznego dziewiątego, gdy zakończyła się „sekwencja psychotyczna” i na własne życzenie zostałem wypisany ze szpitala psychiatrycznego. Jest to opowieść o podróży w jaskinie podświadomości, z których paradoksalna unia przeciwieństw dojrzewająca w moim umyśle intronizowała mnie na króla swojej rzeczywistości, a następnie doprowadziła do mojego strącenia i upadku. To wspomnienie ma na celu przedstawić alternatywne sposoby samodzielnego radzenia sobie z psychozą, czy też raczej sposobu na jej przeżycie. Opisuje ono to, co psychiatria nazywa „schizofrenią paranoidalną” i ukazuje sposób współistnienia z nią poprzez zaangażowanie się w katartyczną grę aktora, który wcale nie chciał grać w swoim przedstawieniu. Podważa on rolę masowej, klinicznej psychiatrii, która na ogół traktuje chorobę psychiczną jedynie jako organiczne zaburzenie funkcjonowania mózgu. Bowiem psychiatria instytucjonalna jako nauka odeszła od swoich źródeł, od ‘troszczenia się’ o pacjenta w terapii (z gr. Therapeia, służyć, zajmować się, leczyć), do zarządzania symptomami i normalizacją zachowań. W szpitalnym mikro-środowisku odgrywanie ładunków emocjonalnych jakie niesie ze sobą przeżywanie głębokiej psyche zostaje wytłumione i zepchnięte z powrotem do źródeł, często doprowadzając do nawrotów choroby, tłumaczonej zazwyczaj „stresem”, a następnie do ponownej hospitalizacji. Oddalam się od tej hipotezy nie po to, aby ją podważyć, bowiem brakuje mi kompetencji ku temu, ale chcę podkreślić indywidualne podejście, ustanowienie intersubiektywnego połączenia dwóch umysłów, które otwierają się na siebie, mogąc stworzyć odpowiednie warunki ku temu, aby rozpoczął się proces integracji. Wykształca to pewną psychiczną wewnątrz-sterowność, a dalej otwiera na świadomość społeczną, z której psychotyk najczęściej jest wykluczony. Aby zapobiec temu nie należy na siłę dostosowywać go do społeczeństwa i jego norm, lecz przerzucić pomost porozumienia, który pozwoli mu odbudować te struktury samemu, wznosząc je ponad zawiłe zafałszowania obrazu świata, aż do skutecznego poruszania się w symbolicznym procesie, jakim jest społeczeństwo, niekoniecznie uzyskując odpowiedzi ostateczne, ale pragmatyczne i umożliwiające życie w jego strukturach.
Dziennik, który napisałem — mam nadzieję — pozwoli spojrzeć na to, jak szaleństwo się rozwija, kiedy osoba nim dotknięta nie jest ‘leczona’, podróżuje z wolnością i dziko oddaje się we władanie własnych fantazji, będąc jedynym pasażerem na „statku głupców”. Praca ta została napisana przede wszystkim ze względu na zwalczenie mojego kreatywnego stuporu, z którego chciałem się „wypisać”, aby przypuścić atak na doświadczenie i wynieść się ponad nie. Podczas gdy wygaszona energia psychiczna nie przywoływała już tak fantastycznych obrazów, dźwięków i dotykowych sensacji, których doświadczyłem, wypędzając ‘diabły’ z powrotem do ich ‘piekieł’, zatrzymałem dla siebie „potencjał mitologiczny” który jest wystarczająco rozległy, aby podtrzymywał mnie zarówno teraz, jak i w przyszłości. Kierunek continuum mojej świadomości, zwykle skierowany „do zewnątrz”, ku interpretacji świata, został odwrócony „do wewnątrz”, napotykając archaiczne formy, obrazy i progi jaźni, zmuszając mnie do odkrycia pewnych prawd, odnajdywanych w każdym, najprymitywniejszym nawet systemie znaczeń wytworzonym przez człowieka. Są to niemożliwe do zredukowania systemy idei które wybiły wprost z archetypalnych sił, żyjących w nas wszystkich, a których wraz z postępującym „poznawaniem samego siebie” odkrywamy coraz więcej, o coraz bardziej uniwersalnym zabarwieniu. To, co pozostało, to świadomość która jest w stanie pojąć nieznane, straszne i tajemnicze wewnątrz ego wpierw poddanego implozji, następnie zdezintegrowanego, później poddanego inflacji, zrzuconego jak skóra węża i przebudowanego, rozleglejszego wertykalnie, aby przenieść środek ciężkości na innych ludzi, odczuwając syntonię, współbrzmienie z ich losem, wyrastając ponad filisterskie potrzeby i uduchowiając swoją, jakże ludzką, drogę. To opowieść o szlakach doświadczenia, które musiałem przetrzeć podczas kryzysu psychicznego. Gdy zacząłem pisać, nie wyobrażam sobie, że będzie to jeszcze jedna opowieść o uzdrowieniu, chciałem jedynie napisać zwykłe wspomnienie ze wszystkiego co przeżyłem, nieco wbrew sobie, bo było to dość bolesne zadanie. Utwór ten powstał jako konsekwencja mojego starego nawyku sporządzania notatek ze wszystkich pomysłów i zapisów rekapitulujących to, co mnie w danym dniu spotkało, aby znajdywać lepsze rozwiązania na przyszłość.
Zamierzałem przedstawić terror wydarzeń, które miały miejsce w pełnym świetle dnia, choć tam gdzie byłem, światła zdecydowanie nie było. Mam nadzieję, że to wspomnienie będzie kiedyś użyte jako fragment mapy zostawiającej wskazówki dla tych, którzy są gotowi aby zrozumieć tego typu subiektywne, fenomenalne doświadczenia i dla tych, którzy chcą posłuchać rad, co być może pozwoli im stworzyć własne mapy zarówno dla siebie, jak i dla przyszłych wędrowców. Być może pomoże im to zrozumieć złożoność indywidualnego zstąpienia, zanurzenia w cieniu idei. Dziennik ten opowiada o podróży ze starego fałszywie-świadomego ‘ja’, nie poddanego procesowi indywiduacji, wynegocjowanej społecznie persony, która progresywnie była rozbijana i rozmontowywana przez dynamikę psychozy w coś wertykalnie głębszego, bliższego boskości, theion-u. To opowieść o tym, jak można się narodzić na nowo w świecie, przeżywając koszmar, powoli i boleśnie próbując opanować wielość odkrytych „ja”. Pomimo to, że odbyłem tą podróż, nadal pozostaję niekompletnym, błądzącym i niedoskonałym człowiekiem. Podczas czytania tego dziennika, spróbujcie pomyśleć o szaleństwie nie tylko w kategoriach złożonej bio-psycho-społecznej choroby, którą z pewnością jest, ale także w kategoriach dynamizmu rozwojowego. Może on sprawić, że umysł rozpadnie się w nicość — przez co rozumiem zastój egzystencjalny, apatię graniczącą z agonią — ale też odkryć pełen potencjał kreatywnych, estetycznych, moralnych, etycznych i intelektualnych sił, jakie człowiek w sobie nosi, jeżeli tylko będzie poprowadzony we właściwy sposób, zarówno przez siebie, jak i przez mentorów na jego drodze.
Rola tzw. szaleńców była niegdyś sankcjonowana społecznie. Ci, którzy przekuwali swoje słabości w zdolności przywódcze, a w wizjach i głosach widzieli nie chorobę, a inspirację niebios, stawali się prorokami, wieszczami, zapełniali zarówno kastę kapłanów jak i szeregi urzędników królestw. W moim głębokim przekonaniu, „szaleństwo” nie jest niczym innym jak społeczną, symboliczną konstrukcją. Jak z większością takich konstrukcji, ludzie często zapominają, że definicje opisujące ich światy zmieniają się dość często, czasem na lepsze, czasem na gorsze, lecz rzadko kiedy umożliwiają im wyjrzenie poza teraźniejszość i ich najbliższe, kulturowo uwarunkowane otoczenie. Świat, w sposób, w jaki go pojmuję nie jest stałym, progresywnym procesem który dąży do pewnego „Wyższego Celu”, lecz składa się z tych wzorców, które społeczeństwa wybiórczo przyswajają z augmentacji chaotycznie ‘wrzucanej’ pomiędzy nie. Wzrost i rozwój, jak twierdził John Weir Perry, amerykański psychiatria i uczeń Junga, „nie postępują w sposób linearny i progresywny, łagodnie przemieszczając się od punktu do punktu, jakkolwiek byśmy sobie tego życzyli. Wzrost postępuje w cykliczny sposób, ze zmiennymi okresami spokoju i turbulencji, progresji i regresji”. Każdy w swoim życiu przechodzi kryzysy, gdy jeden rozdział w życiu się skończy, natomiast drugi rozpoczyna. W psychozie te kryzysy są radykalne i obezwładniające. Nie mamy najlepszych teoretycznych ram interpretacyjnych z możliwych, ale tylko te najbardziej możliwe, weryfikowalne. Kiedy przychodzi do zdefiniowania społecznych fenomenów, czasami mogą być one błędne, jeżeli nie wsteczne. Podczas gdy kiedyś były odpowiednie role dla „szaleńców”, dziś są na siłę dostosowywani świata cywilizacyjnie bardziej „szalonego”, w których indywidualność wyparła odpowiedzialność, niż oni sami. Bez ról dla takich ludzi, bez terapeutów z prawdziwego zdarzenia, którzy poprowadzili by ich przez „rytuał przejścia”, są jedynie zamykani w szpitalach. Tam panie psycholożki prowadzą zajęcia z asertywności i rysowania obrazków w pojętej „po macoszemu” artoterapii, a psychiatrzy są bardziej zajęci swoją karierą naukową i publikacjami, niż pacjentem, którego łaskawie zobaczą raz w tygodniu na obowiązkowym obchodzie oddziału. W szpitalach psychiatrycznych, cały kreatywny potencjał „pacjentów” zostaje zamknięty, zniwelowany, a oni sami zostają odarci z człowieczeństwa, gdzie jako formę kary za niesubordynację można zostać pobitym, wrzuconym w kaftan bezpieczeństwa, dostać niszczące układ nerwowy zastrzyki, lub jak zdarzyło się to raz — przykutym przez policję do łóżka — na rzecz prymatu farmakologicznego, zastępującego rozmowę i zwalniającą psychiatrę z konfrontacji z całością problemu, redukując go do „biochemicznego zaburzenia” i zwalniając z obowiązku zaangażowania się w doświadczenia pacjenta. W naszej kulturze tendencja do „szybkiego załatwiania sprawy”, po jak najniższych kosztach, aby nie wykroczyć poza budżet instytucji sprzyja wprowadzaniu „lekowego reżimu”. Pozwala to ominąć wszystkie kwestie związane z realnym leczeniem, dążąc jedynie do stabilizacji poznawczo-behawioralnej, (mieszczącej się w niezdefiniowanej jeszcze normie) a co za tym idzie, do jak najszybszego wypisania ze szpitala. Jeżeli metoda lekowa, działająca zgodnie z teorią zaburzenia biochemicznego nie działa, przypisywane zostają większe dawki leków, lub sprawdzane jest działanie innych, tzw. „ustawianie leczenia”. Nie muszę chyba dodawać, że jest to często fatalne w skutkach dla pacjenta, od polekowej anhedonii, niechęci do życia, po spadek libido, nie wspominając o innych, niewymienionych tutaj skutkach ubocznych, które poważnie utrudniają powrót do społeczeństwa, o radzeniu sobie z własnym życiem nie wspominając. Nie sprzeciwiam się całkowicie stosowaniu leków, natomiast mogą one być jedynie częściowym środkiem, wspartym profesjonalnym rozeznaniem i szczerą otwartością na problem pacjenta, a nie kagańcem, który ujarzmia, tymczasowo tylko, problem.
Współcześnie, psychotycy są dostosowywani do płytkiej rzeczywistości społecznej, zmuszeni do podjęcia życia jako prymitywne osobowości, które nie mogły się w pełni przekształcić i dojrzeć, do cyklu biologicznego, z którego z uwagi zresztą na ich dolegliwość są wykluczeni. Wychodząc z założenia, że historia ludzkości jest historią jej boskiego szaleństwa, które budowało i obalało cywilizacje, przynoszącego cuda i wizje w prawdziwie Prometejskim zadaniu sprowadzania „nieba na ziemię”, wyrywając ogień bogom i zamieniając tenże w twórczą obsesję. Wierzę, że bez tego szaleństwa na próżno można by szukać w świecie legend, mitów, potężnych narracji i mnogości idei które go kształtowały, rzeźbiąc w doświadczeniach, przybliżając otoczenie w oczach ludzi, wyciągając rękę po to, co nigdy nie zostało zobaczone, a tym bardziej pomyślane, czyniąc świat bardziej „naszym” i drogim.
Często zdarza się, że ludzie oddzielają przeżycia religijne od halucynacji osób chorych psychicznie, i duchowe doświadczenia podczas rozmaitych „pasji, ekstaz i ‘agonii” od doświadczeń schizofreników. Ludzie religii zawsze wydają się być zachwyceni gdy pewien osobnik „wewnątrz” doświadczy jednego cudu podczas całego życia i jako uznanie za subskrypcję i lojalność do pewnego systemu światopoglądowego okrzykuje się go świętym, lub błogosławionym, podczas gdy psychotycy często potrafią mieć serię mistycznych czy duchowych przeżyć nawet w ciągu jednego dnia, równie intensywnych, niesyntetycznych, oryginalnych i subiektywnie „prawdziwych”. Przekonanie ideowców religijnych o wyjątkowości tego zjawiska zaczyna być wątpliwe, gdy pod uwagę weźmiemy eksperymenty z Meskaliną czy LSD-25 na początku XX wieku, narkotykami, które mogą wprowadzać ludzi w podobne stany, a jakościowo nie różnią się niczym od sporadycznych przeżyć mistyków, którzy wprowadzali się w tego typu transy bardziej permanentnie i w sposób naturalny, lecz które też po części są rezultatem rozmaitych praktyk mortyfikacyjnych umysłu i ciała. W dzisiejszych czasach, w narzeczu psychiatrycznym opisuje się je jako „sztucznie wytworzoną psychozę” zgadzając się na psychiatryczny prymat w dziedzinie orzekania normalności, której definicji do tej pory jeszcze nikt nie zdefiniował. Psychiatria bowiem, na równi z religią jest też narzędziem władzy. Zarówno religia jak i psychiatria, z różnych co prawda pobudek próbuje znormalizować tego typu fenomeny i odrzucić je jako nieistotny produkt szalonego umysłu, system pierwszy z powodu zachowania wyłączności dla swoich własnych kast wyznaniowych, system drugi z powodu niemożliwości pogodzenia racjonalnych paradygmatów, które dobrze opisują świat świadomości, z irracjonalnością podświadomości. Często wierzący zakładają, że ktoś musi sobie zasłużyć na cuda, często poświęcając całe życie, aby uzyskać choć jedno doświadczenie, w rezultacie nadając jej znaczenie całego życia, w międzyczasie budując przemysł religijny, w założeniu tak odrębny i święty, na cudach, które obiektywnie są pozbawione znaczenia. Wierzę, że jedyne co oddziela urojenia od fundamentalnego wierzenia religijnego, z punktu widzenia stricte racjonalnego, jest jego zinstytucjonalizowanie przez społecznie akceptowaną doktrynę, a halucynacje lub doświadczenia (nie wartościując ich realności) od świętych wizji, znaczenie jakie są im nadawane. Nasze mózgi są w stanie wytwarzać cuda i transcendentalne stany umysłu tysiącami, jakkolwiek w oczach „zdrowego” społeczeństwa to żaden powód do zachwytu, ale pretekst do napiętnowania człowieka jako niebezpiecznego, nieprzewidywalnego i wyrzucenia go na śmietnik społeczeństwa. Z drugiej strony, Ci którzy są kompletnie i niezachwianie racjonalni gotowi są zredukować doświadczenia szaleństwa do zaburzenia ekwilibriów (które do dzisiaj nie zostały odnalezione) w mózgu, pozostawiając wszystkie czysto ludzkie aspekty doświadczenia, które uciekają pojęciu tych, którzy będąc poza kręgiem szaleństwa nie są w stanie odczuć. Próbują oni umniejszyć całe intensywnie metafizyczne, ezoteryczne przeżycie do neurologicznego zwarcia.