E-book
25.2
drukowana A5
59.27
Epika

Bezpłatny fragment - Epika


Objętość:
217 str.
ISBN:
978-83-8440-080-7
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 59.27

Słowem przedwstępu

Stało się! AD 2025, a ja jestem już tutaj, dosłownie — właśnie w Twoich szanownych, spracowanych rękach.

Mam tak samo jak Ty. Niezliczona liczba książek do przeczytania. Stos powieści już przeczytanych, do tego wiele z nich woła, aby do nich wrócić — i ostatecznie pojawia się dylemat, w którą z nich wlepić swój wzrok. Której przygodzie oddać się bez pamięci? Czy powrócić do znajomych krain, w których starzy dobrzy bohaterowie witają nas jak krajanie z dawna zaginionego ziomka, czy może zapuścić się w nieznane, poznać nowych ludzi, którzy przecież nie wiadomo, jacy będą i czy w ogóle będzie nam się chciało z nimi gadać?

Mam tak samo jak Ty. Wiele pytań, mało odpowiedzi. Jeszcze więcej wątpliwości. To wszystko może jeszcze przyprószone odrobiną zwątpienia i strachu, ale również sowicie polane sosem ekscytacji i nadziei. Bo takie jest właśnie życie, prawda? Jak kartki książek, które czytamy. Jak historie opowiadane przez niestrudzonych autorów… a raczej płynące przez wszechświat i skrzętnie ubierane w słowa przez pisarzy.

W momencie, w którym piszę te słowa, tekst powieści jest już po redakcji i korekcie. Czeka mnie skład. Minęło prawie dwadzieścia lat od ukończenia dzieła. Potrzeba było tak wiele czasu, aby „Epika” ujrzała światło dzienne. To całkiem sporo, patrząc z perspektywy mojego trzydziesto-prawie-siedmioletniego życia. A jednak… Mamy debiut!

Tym bardziej jestem Ci wdzięczny. Za zaufanie, za tę chęć poznania nieznanego, przeżycia przygód, które ja sam kiedyś miałem zaszczyt obserwować i opisywać na stronach niniejszej książki.

Ale zanim zaczniemy, jeszcze ten jeden, nieodłączny fragment wszystkich wstępów, not autora i posłowi. Zdaję sobie sprawę, że w moim życiu pojawiło się wiele osób, dzięki którym dotarłem aż tutaj… i dzięki którym mogę mierzyć jeszcze wyżej.

Magdaleno, moja żono — za wspólną drogę przez życie, podtrzymywanie niegasnącego płomienia miłości i wspólne wzrastanie w raz trudniejszych, a raz łatwiejszych okolicznościach losu. Mamo — za wychowanie, ukształtowanie, za tchnięcie we mnie pasji do literatury. Za pierwsze przymiarki do redakcji. Pani Agnieszko — za owocną psychoterapię, dzięki której wróciłem do pisania, i dzięki której znowu zacząłem się rozwijać. Pani Ewelino, pani Karolino — za pomoc w redakcji i korekcie tej powieści oraz kolejnych jej części.

Dziękuję.

Mógłbym tak pisać bez końca, aż napisałbym następną książkę. Wybaczcie ci, których nie wymieniłem. Zresztą, proszę się nie rozchodzić. Kolejne podziękowania będą jeszcze w zasadniczej przedmowie.

A zatem, bez dalszego przynudzania…

…ruszajmy w drogę!

PS. Dziękuję, że jesteś!


Gdańsk, 15.10.2025

Słowem wstępu

Chciałbym wyrazić moje serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy wspomogli mnie w czasie tworzenia powieści. Przede wszystkim wyrazy wdzięczności należą się towarzyszowi Sławomirowi Pędzikowi, dzięki któremu nabyłem podstawową wiedzę na temat światów fantastycznych oraz charakterystyk istot je zamieszkujących. Za jego wielką uprzejmością stałem się także tymczasowym posiadaczem książki pt. „Przewodnik Mistrza Podziemi”.

Nie wolno mi zapomnieć też o mojej małej siostrzyczce (która jest młodą i piękną farmaceutką). Ania zawsze wiedziała, jak wesprzeć mnie duchowo, w szczególności podczas kryzysu twórczego, którego ofiarą stałem się wraz z końcem ferii zimowych roku 2006.

Największe podziękowania należą się jednak Panu Bogu oraz świętym, o których wstawiennictwo prosiłem niejednokrotnie w czasie pisania powieści. Mimo wielu grzechów ciążących na mojej duszy, Jego Majestat wysłuchał mnie, dzięki czemu, Szanowny Czytelniku/Czytelniczko, trzymasz teraz przed sobą (tutaj pozostawiam pewną dowolność, w zależności od pozycji, np. pod sobą) sprawdzony, wydrukowany, a przede wszystkim — kompletny, egzemplarz powieści „Epika”. Chwała Bogu na Wysokości! Niech gitara gra Mu na wieki!

Na zakończenie mej skromnej przedmowy chciałbym ostrzec, że książkę tę należy czytać od początku do końca. Piszę to, gdyż przynajmniej ja zwykłem oglądać najpierw ostatnią stronę czytanej lektury, a dopiero potem pierwszą. Nie polecam tego sposobu w tym przypadku, gdyż na końcu powieści znajduje się leksykon terminów, których poznanie może popsuć całą zabawę, a przede wszystkim, element zaskoczenia.

Mam nadzieję, że przeczytanie kolejnych ponad dwustu stron powieści nie stanie się dla Ciebie źródłem cierpienia albo, co gorsza, nudy.


Elbląg, 15.02.2006

Prolog: Bunkier

Wokół panował zaduch. Wydawało się, że z każdym oddechem powietrze gęstnieje, nasyca się parą wodną niczym w lesie tropikalnym. Woda, chociaż tej zdatnej do picia wciąż ubywało, osadzała się na ścianach, skapywała ze sklepień i tworzyła niewielkie kałuże na betonowej podłodze, przykrytej tu i ówdzie skrawkiem sparciałego materiału.

Z dnia na dzień życie redukowało się do coraz bardziej podstawowych czynności. Wykonywano je chyba tylko po to, aby zapomnieć o wyziewach śmierci, które sączyły się z pomieszczenia sanitarnego. Ludzie — ci, którzy mogli — omijali to miejsce z daleka. Tkwili w swoich kryptach-pokojach, udając, że wszystko jest w porządku. Nie należało im się jednak dziwić — i tak prezentowali nadzwyczajną siłę i hart ducha. Inni dawno postradaliby zmysły. Tak też, jak mniemano, musiało się stać z pozostałymi ludźmi, od których nie otrzymano wieści od ponad trzech tygodni.

Kolejne częstotliwości milkły. Z głośnika radia dobiegał tylko szum przerywany trzaskami odległych wyładowań. Miesiąc wcześniej nikt nie chciał dyżurować przy aparacie, gdyż interferujący zlepek głosów przyprawiał o ból głowy. Teraz również nikt nie zasiadał w radiostacji. Jedynie komputer, raz po raz mielący swój program, przeszukiwał częstotliwości gotowy w każdej chwili przyjąć transmisję. A nie zrobił tego jeszcze ani razu, od kiedy został uruchomiony.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Wstawał, jeżeli można było wierzyć zegarom, dwudziesty czwarty dzień izolacji. Korytarze pozostawały jednak wciąż puste. Nigdzie nie otwierały się drzwi. Tylko syk zmęczonych pomp i praca aparatury oczyszczającej powietrze mąciły wszechobecną ciszę. Przyciemnione światła nie wyławiały z półmroku żadnej twarzy. Żadnej kałuży nie wzburzyła ani jedna ludzka stopa. Między rurami i szczeblami drabin świszczało jedynie echo ludzkich wspomnień. Powietrze tęchło z minuty na minutę, wysycając się dwutlenkiem węgla, którego nie były w stanie przetworzyć zużyte i nadwerężone filtry.

Trzask — otworzyły się stalowe grodzie. Jęk zawiasów i na korytarzu pojawił się mały, blady chłopiec ubrany w brudną koszulę i spodnie. Nienawidził tego ubioru, ale matka jeszcze nie tak dawno strofowała go, że powinien się cieszyć, że ma co założyć na grzbiet. Nie powiedziała mu jednak, skąd pochodziło to ubranie. Nie miało to znaczenia. Była pewna, że spoczywający w kostnicy młody człowiek nie będzie go więcej potrzebował. Chłopiec miał dopiero dziesięć lat, ale potrafił już czytać między wierszami i dużo rozumiał, dlatego dzielnie — choć z obrzydzeniem — nosił ściągnięte z trupa łachy.

Tadeusz, bo tak mu było na imię, pamiętał, że kiedyś rodzice mówili do niego inaczej. „Zdrobniale”, pomyślał, nieświadomy, że użył właściwego terminu. I właśnie tylko te zdrobniałe czasy podtrzymywały go teraz na duchu, a przynajmniej, odkąd jego młodszy o cztery lata braciszek i matka zniknęli za grodzią ze złowróżbnym napisem.

Kiedyś stanął przed nią i przyjrzał się czerwonym literom. Oddział sanitarny. Chociaż nie znał prawdziwego ich znaczenia, zapadły mu one w pamięć. Napawały go uczuciem przejmującej trwogi. Podobnie czuł się w pierwszych dniach pobytu w nowym miejscu, kiedy nieznajomy człowiek wskazał mu na inną ogromną śluzę, którą kończył się jeden z korytarzy. Wówczas dowiedział się — choć wyczytał to już ze spojrzenia mężczyzny — że za żadne skarby nie może się zbliżać do tamtego miejsca. Rozpłakał się wtedy, a wśród własnych szlochów zdołał dosłyszeć jedynie kilka słów, w tym najważniejsze — „śmierć”. Od tej pory nie zapuszczał się ani do tego korytarza, ani do tego, który oddzielał go od bliskich.

Tego dnia jednak postanowił przełamać strach i poszedł zobaczyć, co się dzieje z jego bratem i matką. Odważnie, a zarazem ostrożnie, przekroczył skrzyżowanie korytarzy. Wcześniej się rozejrzał, choć w tym miejscu i tak widywał coraz mniej ludzi. Zastanawiał się, czy sytuacja ta miała coś wspólnego z grodzią, do której miał się nie zbliżać, albo z oddziałem sanitarnym.

Dotarł w końcu do potężnych stalowych drzwi i złapał wilgotną dźwignię. Pociągnął ją do siebie, po czym nastąpił cichy syk.

Kiedy pierwszy raz znalazł się na oddziale, zastał jedynie szafki wypełnione medykamentami, aparaturę, ciągnące się po suficie rury i przewody oraz puste łóżka. Teraz oddział był zapełniony. Pod ścianami leżeli przykryci brudnymi płachtami materiału ludzie. Niektórzy spali albo patrzyli zmęczonym wzrokiem w jakiś punkt. Inni drżeli, płakali lub się modlili. Jeszcze inni mieli twarze okryte zakrwawionymi bandażami, spomiędzy których wyzierała poparzona skóra. Wokół łóżek poruszało się trzech lekarzy-sanitariuszy. Zmieniali kroplówkę za kroplówką, rzucali zdawkowe odpowiedzi pacjentom, tak jakby się obawiali, że wystarczy odrobina empatii za dużo, by poddali się ogromowi cierpienia wypełniającego pokój od jednego końca do drugiego.

Obecność chłopca nie wzbudziła niczyjej uwagi. Stał przy wejściu z jeszcze bardziej niż zwykle pobladłą twarzą i z szamoczącym się w piersi sercem. Nigdy w życiu nie widział tylu rannych. Tylu umierających.

W końcu spostrzegł go starszy mężczyzna z resztką siwych włosów na głowie. Miał na sobie poszarzały fartuch lekarski z nieczytelną plakietką i wsuniętym do kieszeni na piersi dozymetrem. Tadeusz poznał go od razu. Był to lekarz, który odwiedził go w dniu, w którym zabrano jego matkę i brata. Mężczyzna próbował mu wtedy wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Tadeusz zapamiętał, że oczy lekarza pełne były smutku, ale też spokoju, który spłynął na niego i nie pozwalał pogrążyć się w rozpaczy.

Słyszał wcześniej o radioaktywności, chorobie popromiennej, białaczce, ale dopiero dzięki temu mężczyźnie zrozumiał, że to właśnie ta siła — śmierć czyhająca za potężną grodzią na końcu korytarza — stała się przyczyną ciężkiej choroby, która dotknęła jego braciszka, mamę oraz innych ludzi przebywających na oddziale.

Teraz lekarz podszedł do Tadeusza i łagodnym gestem odwrócił jego głowę od widoku bólu i konania.

— Cześć, mały! — powiedział do niego przyjaźnie.

Chłopiec odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:

— Dzień dobry panu.

Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem i objął Tadeusza ramieniem, by następnie odprowadzić go w spokojniejszą część pomieszczenia. Idąc pomału, chłopiec spostrzegł turkusową zasłonę zawieszoną na kilku aluminiowych prętach.

— Przyszedłeś odwiedzić mamę? — spytał lekarz, wciąż prowadząc Tadeusza.

— I brata.

Mężczyzna zatrzymał się, obejrzał za siebie i przyklęknął.

— Pamiętasz — zaczął cicho — jak rozmawialiśmy, kiedy twoja mama i brat zachorowali?

Tadeusz przytaknął i głośno przełknął ślinę.

— Otóż — kontynuował — jak wiesz, zapadli oni na białaczkę.

— Promieniowanie — dodał chłopiec.

Mężczyzna przytaknął i ciągnął dalej:

— Ile lat ma twój brat?

— Niedawno skończył sześć lat.

— Tak… — westchnął mężczyzna i przesunął dłonią po włosach. — Zachorował na białaczkę, co…

Nie zdążył jednak dokończyć. Chłopiec spojrzał właśnie w kierunku turkusowej kotary. Niosący nosze sanitariusz odchylił jej fragment — w tym momencie Tadeusz dojrzał skropioną potem pobladłą twarz swojego brata.

Miał zamknięte oczy, a prześcieradło, którym był wcześniej przykryty, rzucono na podłogę. Jeden z sanitariuszy, przeżegnawszy się, zasuwał zamek czarnego worka, na którym leżało ciało chłopca.

Tadeusz odwrócił się bezwiednie i chociaż starał się, jak mógł, jego oczy wypełniły się łzami. Lekarz złapał go i pozwolił mu wtulić się w swoje ramię. Sam przymknął oczy i słuchał cichego łkania chłopca.

Gdy Tadeusz nieco się uspokoił, mężczyzna złapał go za barki i spojrzał w jego opuchnięte oczy.

— Twój ojciec był żołnierzem — powiedział kojącym głosem. Chłopiec przytaknął i otarł dłonią ostatnie łzy. — Twój ojciec — powtórzył mężczyzna — był nie tylko żołnierzem, ale był też mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, odważnym, troszczącym się o bliskich.

— Prawie go nie pamiętam.

Chłopiec ponownie by się rozpłakał, lekarz jednak potrząsnął nim delikatnie, po czym rzekł:

— Jest czas na łzy i lęk, ale po nich musi powrócić spokój.

Tadeusz patrzył smutnymi oczyma na mężczyznę, nie rozumiał ani jego słów, ani zachowania. W oczach lekarza widział jakąś determinację, upór, jakby zmierzał do czegoś bardzo ważnego.

— Tak jak twój ojciec — kontynuował mężczyzna — musisz pozwolić sobie na cierpienie, strach, ale nie możesz dopuścić, by tobą zawładnęły. — Po tych słowach wstał, wciąż na niego patrząc.

Chłopiec poczuł się nieco lepiej i odważył się spojrzeć za siebie, w kierunku prowizorycznego łóżka, na którym spoczywał jego brat. Teraz jednak było ono puste. Jedynie niewielkie odgniecenia na pomarszczonym prześcieradle świadczyły o tym, że właśnie skończyło się tu czyjeś życie. Przymknął na chwilę oczy i na powrót zwrócił się w kierunku lekarza.

— Teraz zaprowadzę cię do mamy — rzekł mężczyzna, popychając go w kierunku drugiej kotary. Zanim ją uchylił, szepnął jeszcze: — Musisz być mężczyzną, Tadeuszu. Proszę, nie mów matce o śmierci twojego brata. I tak jest już wystarczająco osłabiona.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Oczy matki okolone były przedwczesnymi zmarszczkami, które zaczęły się pojawiać już po kilku dniach przebywania w schronie. Teraz na jej twarzy swoje piętno odcisnęła również choroba pożerająca jej ciało z godziny na godzinę.

Na widok syna kobieta uśmiechnęła się smutno. Pomimo wyczerpania wyglądał dość zdrowo — zawsze był silny i chociaż bała się o niego, Tadeusz wiedział, że bardziej niepokoił ją stan jej najmłodszego dziecka, Tomasza.

— Byłeś u Tomka? — zagaiła na powitanie.

Chłopiec uśmiechnął się i spoglądając matce w oczy, odparł:

— Tak. — Po chwili namysłu dodał: — Zaprowadził mnie do niego pan doktor, ten starszy, pamiętasz?

Kobieta opadła delikatnie na łóżko, rozluźniając obolałe mięśnie.

— Oczywiście — rzekła. — Bardzo przyjemny człowiek, chociaż, prawdę mówiąc, rzadko go widuję. Wczoraj zmieniał mi kroplówkę. — Wskazała swym chudym palcem na wpół opróżnioną torebkę. — No — ponagliła Tadeusza — ale co z Tomkiem?

Chłopiec wiedział, że nie może powiedzieć matce prawdy. Zebrał się więc w sobie i najbardziej spokojnym głosem, na jaki było go stać, odpowiedział:

— Byłem u Tomka i nawet chwilę z nim porozmawiałem. Nie spał. Pan doktor powiedział, że chociaż nie wraca do zdrowia, jego stan się nie pogarsza. Zostałem z nim tylko na kilka minut, nie chciałem, żeby się zmęczył, ale cieszył się, że go odwiedziłem — recytował na jednym oddechu, tak jakby czuł, że jeśli się zawaha, natychmiast się rozpłacze i wyzna matce prawdę.

Matka dotknęła jego dłoni i spojrzała na niego oczami pełnymi troski i miłości.

— To dobrze — westchnęła z ulgą i przymknęła powieki.

Tadeusz już chciał puścić dłoń mamy, ale po chwili kobieta znowu spojrzała na niego, a jej uścisk się wzmógł.

— A jak ty się czujesz? — spytała.

— Całkiem dobrze — skłamał. Chociaż nic mu nie dolegało, nocą nie mógł zmrużyć oka.

— Nie wchodziłeś na wyższe piętra?

— Nie, mamo. — Pokręcił głową.

— Nie byłeś przy śluzie? — dopytywała dalej matka.

Tadeusz ponownie zaprzeczył.

Po ostatnim pytaniu ręka ściskająca dłoń chłopca cofnęła się i opadła swobodnie na prześcieradło. Oczy kobiety zamknęły się, a jej twarz, chociaż zniszczoną chorobą, przepełniał spokój.

Tadeusz spoglądał na nią przez dłuższą chwilę. W końcu — pewny, że usnęła — skierował się w stronę wyjścia. Zaraz jednak z powrotem się odwrócił.

Matka leżała na łóżku, podpierając się prawą ręką, i dukała coś przez zaciśnięte usta. Po spokoju na jej twarzy nie pozostał ślad. Podźwignęła się jeszcze wyżej i zmierzyła syna uważnym spojrzeniem.

— Uważaj na niego — rzekła cicho.

Tadeusz zląkł się jej głosu. Brzmiał słabo, jakby matka ostatkiem sił chciała mu przekazać coś ważnego.

— Mamo… — zaczął, ale kobieta przerwała mu.

— On jest blisko — cedziła słowa z wysiłkiem.

Chłopiec bał się podejść bliżej. Chociaż bardzo kochał matkę, nie poznawał jej w leżącej przed nim kobiecie. Z jej płuc dobywał się świst wdychanego i wydychanego powietrza, a oczy patrzyły spojrzeniem szaleńca.

— Uważaj.

— Na kogo? — jęknął Tadeusz. — Na doktora?

Kobieta nie powiedziała nic więcej. W końcu jej ramię nie wytrzymało i opadła na posłanie. Oddychała ciężko, ale zdawało się, że śpi. Po kilku sekundach jej ciało znowu się rozluźniło, oddech zaś pogłębił się i uspokoił.

Chłopiec, wciąż trochę niepewny, podszedł do łóżka, chwycił narzutę, którą matka z siebie strąciła, i ją przykrył. Spojrzał jeszcze raz uważnie na jej twarz, aż w końcu się odwrócił.

— A kiedy usłyszysz tykanie Geigera — usłyszał za sobą cichy szept — uciekaj jak najdalej… Zamknij wszystkie grodzie… I uciekaj…

Tadeusz natychmiast ruszył przed siebie. Jak najdalej od cierpienia, które zewsząd go otaczało. Otaczało i żyło w nim.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Tej nocy znów nie mógł zasnąć. Powietrze zdawało się jeszcze duszniejsze. Rytmiczny odgłos pracujących maszyn, zamiast jak zwykle koić, denerwował go. Leżał na pryczy wyścielonej mokrym jak wszystko wokół prześcieradłem i myślał.

„Co to miało znaczyć?” — zapytywał sam siebie, wspominając słowa matki. Był pewien, że nie ostrzegała go przed doktorem. W końcu wcześniej mówiła o nim dobrze. Może to przez chorobę? Może majaczyła? Kiedyś powiedziała mu, że sam mamrotał przez sen, lecz jak twierdziła, nigdy nie była w stanie nic z tego zrozumieć. Nie mogła lub nie chciała.

Ta jej twarz, ten wzrok… jakby kogoś obcego. W jednym momencie stał obok śpiącej matki, po czym obserwował osobę, która odchodziła od zmysłów. Gdy ją zostawiał, bał się spojrzeć za siebie. Bał się, że zamiast niej ujrzy upiorną postać, która z czeluści piekieł chce przekazać światu jakąś straszną prawdę.

Geiger. Słyszał kiedyś to słowo. Aparat Geigera? Wskaźnik? Miernik? Tak. Jedno albo drugie. Urządzenie do pomiaru promieniowania. Radiacja była bardzo wysoka, dlatego schronili się w bunkrze. Tłumaczył mu to kiedyś technik krzątający się wśród tajemniczych przyrządów.

Ale czemu miał usłyszeć tykanie? Urządzenia, które widział, milczały. Tykanie musiałoby coś znaczyć. A jeżeli mierzyły promieniowanie… Być może ożywały, gdy radiacja rosła?

Czyżby matka ostrzegała przed promieniowaniem? Wątpił. Wielokrotnie go przed nim przestrzegano — nawet straszono. Tyle że skażenie było na zewnątrz. W środku byli bezpieczni. Chyba.

Przerażające myśli wzmagały chaos w jego głowie. Chorobliwe wizje wypełniły jego umysł. Wszyscy w nich pomarli. Nawet na oddziale sanitarnym. Jedynie gdzieś w trzewiach schronu leżały stosy czarnych toreb ze zniekształconymi przez choroby ciałami.

Łóżko zatrzeszczało. Chłopiec zgiął się wpół i zwymiotował żółcią. Blaszany pogłos niósł echo kolejnych spazmów. Chciał płakać, ale nie mógł. Oczy pozostały suche.

W końcu poczuł, że odzyskuje siły. Sięgnął po opróżnioną do połowy butelkę wody i błyskawicznie wypił jej zawartość. Ciepły i słonawy płyn z odzysku niemile ułożył się w żołądku, wywołując kolejne mdłości. Chłopiec jednak powstrzymał odruch — wiedział, że nie wolno mu zmarnować ani kropli. Odłożył pustą butelkę do zlewu i przyjrzał się swojemu odbiciu w lusterku leżącym na stalowej szafce opodal łóżka, które wcześniej należało do jego matki.

W skąpym świetle rzucanym przez świetlówkę wyglądał mizernie. Miał podkrążone oczy, chudą twarz. Brudne ubranie zaczynało już na nim zwisać. Wiedział, że w bunkrze długo nie przeżyją. Już teraz porcje żywności i wody były skąpe. Jeszcze trochę i już tylko powietrze będzie można racjonować.

Tadeusz oderwał spojrzenie od własnego odbicia i usiadł na łóżku. Nasunął na stopy zniszczone buty. Wypadł na korytarz. W swojej kabinie otoczony przez zapachy potu, psującej się wody i wymiocin czuł się niczym pogrzebany żywcem.

Nie myśląc nawet o gaszeniu światła czy zamykaniu drzwi do pokoju, ruszył korytarzem. Wydawało mu się, że ściany bunkra napierają na niego ze wszystkich stron i zgniatają. Blade światło lamp jarzeniowych raziło jego oczy, chociaż nie było silne.

Chłopiec zapragnął znaleźć się na zewnątrz schronu.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Po krótkim marszu korytarzami znalazł się na parterze, nieopodal śluzy, do której miał się nigdy nie zbliżać.

Tunel kończył się niewielkim przedsionkiem. Odizolowany był grodzią od pozostałej części kompleksu, by umożliwić otwarcie śluzy wyjściowej na wypadek napraw. W suficie zainstalowano dmuchawy, które odsysały powietrze, jeśli pojawił się w nim radioaktywny pył. Obok nich ciągnęły się żółte rury, zakończone niewielkimi zraszaczami, które zmywały skażoną powierzchnię skafandrów antyradiacyjnych. I chociaż wszystkie te urządzenia działały sprawnie, nikt ich jeszcze nie użył.

Nigdy nie trzeba było opuścić schronu. Nikt też nigdy nie został do niego wpuszczony od czasu, gdy pojawiło się skażenie. Nie, żeby nikt nie próbował. Niedługo po tym, gdy spadły bomby, ktoś próbował dobijać się do drzwi. Próbował i po kilku godzinach przestał. Zignorowano go, gdyż schron był przeludniony.

Tadeusz postąpił kilka kroków i stanął parę metrów od śluzy. Otwierano ją w centrum dowodzenia, ale w razie potrzeby można było zrobić to ręcznie, kręcąc stalowym kołem. Mechanizm pracował jednak zbyt ciężko, by dał mu radę dziesięciolatek.

Chłopca przeszył dreszcz, chociaż wokół nadal było parno. Przypomniały mu się znowu dawne przestrogi. Wpatrzony w śluzę kucnął przed nią, trwał tak przez moment, aż w końcu wstał i cofnął się o krok.

A wtedy zabrzmiał mu w uszach głos matki: „Uważaj na niego!”. Chłopiec odruchowo się obejrzał, ale oprócz szarej ściany nic nie zauważył. Postanowił jednak, że wróci na poziom mieszkalny.

Już chciał się ruszyć, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie, jakby tarcie metalu o metal. Naraz dźwięk się powtórzył. Chłopiec się rozejrzał, ale nie dostrzegł jego źródła. Tymczasem zgrzyt rozległ się znowu, ucichł i ponownie zabrzmiał.

W końcu Tadeusz się zorientował, że skrzypienie dobiegało od strony wyjścia. Koło awaryjnego otwarcia grodzi obracało się w kierunku oznaczonym „otwarcie”.

Ogarnęło go przerażenie. Jego umysł krzyczał, żeby uciekać, jednak sparaliżowane ciało odmówiło posłuszeństwa. Mógł tylko stać i patrzeć na obracające się koło.

Gdzieś daleko rozbrzmiewało tykanie. Mimo przerażenia chłopiec zrozumiał, że to licznik Geigera. Przełknął głośno ślinę. Mimo że wyraźnie czuł zimno ciągnące od strony grodzi, jego ciało pokryło się potem.

Nagle mechanizm się zatrzymał. Drżąc, patrzył na lśniący metal oddzielający bunkier od skażonego świata.

Rozległ się syk…

Stalowa śluza zaczęła się rozstępować. W miarę jak szczelina pomiędzy skrzydłami grodzi się rozszerzała, Tadeusz czuł na policzku coraz intensywniejsze podmuchy powietrza.

Wreszcie przejście stanęło otworem. Z ponurego, zasnutego pyłem nieba sączyło się niewiele światła. Niewielkie zagłębienie w skale, gdzie znajdowało się wejście do bunkra, było spalone i wypełnione pokruszonymi kamieniami i gruzem. Dalej dało się dostrzec jedynie brunatną, spopieloną ziemię, po której jeszcze miesiąc temu przechadzali się ludzie i zwierzęta. Wtedy porastała ją trawa i drzewa… Wszystko to zmiotła fala uderzeniowa i zwęgliła nuklearna eksplozja.

W słabym świetle bijącym ze schronu chłopiec dojrzał coś jeszcze. Początkowo myślał, że to skała, ale po chwili zrozumiał, na co patrzy. Na ziemi leżał martwy człowiek. Czyżby to ten sam, który wiele dni wcześniej czekał, aż udzielony mu zostanie azyl? Miał na sobie brudny, ręcznie wykonany strój ochronny. Wizjer maski z tworzywa sztucznego był strzaskany. W półmroku Tadeusz nie zdołał jednak dostrzec twarzy człowieka.

Wtem poczuł za sobą czyjąś obecność.

Zaraz nad lewym uchem usłyszał wyraźny stukot miernika promieniowania. Niczym dzwon zadudniły w jego głowie słowa matki. Otworzył usta w niemym wyrazie przerażenia. W końcu się odwrócił.

Z naznaczonej oparzeniami twarzy wpatrywały się w niego wypalone oczy.

Oczy monstrum.

Tadeusz stał nieruchomo. Stwór rozwarł paszczę, z której rozległ się ogłuszający terkot licznika Geigera, i zaczął pochylać się nad przerażonym chłopcem coraz niżej i niżej

Wtem rozległ się krzyk, a bestia się zawahała. Tadeusz nie wiedział, co się stało. Stworem targnął spazm. Zamknął paszczę, po czym odsunął się od chłopca i zaczął tracić cielesną postać.

Zapanował mrok.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Czuł ból tętniący w całym ciele. Przez długi czas pogrążony był w ciemności, nie mógł się nawet ruszyć ani otworzyć oczu. Niczego też nie słyszał.

W końcu do jego uszu dotarły przytłumione dźwięki. Oczy wychwytywały delikatną poświatę. Zaczęło mu też wracać czucie. Zdał sobie sprawę, że leży na plecach, na czymś miękkim. Gdyby nie usłyszał kolejnych odgłosów, które układały się w słowa i zdania, pomyślałby, że wszystko to mu się śni.

— …robił? — dopytywał jakiś głos.

— Nie mam… — rzekł inny, ale świadomość Tadeusza odpłynęła w ciemność, by za chwilę wrócić i przysporzyć mu kolejnej fali bólu.

— Patrz — odezwał się znowu pierwszy głos.

Chłopiec zauważył, że światło ściemniało.

— Chyba się budzi.

Nastąpiło kilka trzasków i szczęk metalu, jakby przekładanych narzędzi. Brzęknęło szkło i coś zachlupotało.

— Jesteś pewien?

Stukot odstawianego szklanego naczynia.

— Nie mamy już żadnych stymulantów do iniekcji, zostało tylko to.

I kiedy w uszach Tadeusza zabrzmiały ostatnie słowa, poczuł w nosie palący odór. Gwałtownie zaczerpnął przez usta powietrza i się rozkaszlał. Za drugim haustem rozwarł powieki i całe jego ciało, chociaż obolałe, uniosło się.

Światło poraziło jego wzrok. Kaszląc i krztusząc się, zaciskał oczy, próbując pozbyć się chemicznego smrodu z płuc. Po kilku sekundach atak kaszlu minął i chłopiec opadł z powrotem na materac. Wkrótce przyzwyczaił się do światła i znowu mógł nieco uchylić powieki.

Patrzyli na niego dwaj mężczyźni, ale obraz był zbyt zamazany, żeby mógł ich rozpoznać. Wyglądało na to, że znajduje się w jakimś dużym pomieszczeniu, przy ścianie.

— Kim… — zapytał niepewnie. — Kim panowie są?

Mężczyzna w fartuchu odpowiedział:

— To ja, chłopcze. Widzieliśmy się wczoraj, pamiętasz?

Tadeusz przypomniał sobie. Rozpoznał głos i stwierdził, że rozmawia ze znajomym lekarzem, tym samym, który zaprowadził go poprzedniego dnia do matki.

— Aha… — wymamrotał, jakby zaraz znów miał stracić przytomność.

Lekarz natychmiast zareagował i przystawił mu do nosa nasączony wodą amoniakalną materiał.

Chłopiec wzdrygnął się i znowu targnął nim kaszel. Po chwili mógł już swobodnie oddychać. Przytomność powróciła ze zdwojoną siłą. Poprawił mu się wzrok i słuch. Jeszcze bardziej odczuwał wszechogarniający ból.

— Leż spokojnie — powiedział lekarz. — Przykro mi, ale zostało nam bardzo niewiele środków znieczulających, więc bóle, które zapewne odczuwasz, będą dokuczały ci jeszcze jakiś czas. Poza tym nie chcemy, abyś znów stracił przytomność. Im bardziej cię boli, tym większa szansa na to, że ją zachowasz.

Chłopiec zamrugał — wciąż raziło go światło.

Lekarz odsunął się nieco, robiąc miejsce dla drugiego mężczyzny. Tadeusz przyjrzał się mu z wysiłkiem, aż w końcu rozpoznał w nim jednego z dyżurujących w centrum dowodzenia. Jednego z nielicznych, którzy mogli tam jeszcze przebywać. Na piersi i brzuchu miał zamocowany pancerz chroniący przed promieniowaniem, zwykle stosowany podczas pracy z aparatem rentgenowskim. Natomiast jego ogorzała i nieogolona twarz nasuwała skojarzenia z bezdomnym pijaczyną. Ciemna karnacja była jednak skutkiem pracy w ciężkich warunkach, a o golenie po prostu nikt już nie dbał.

— Słyszysz mnie, kolego? — zagadnął, pochylając się nad Tadeuszem.

— Tak — odrzekł słabym głosem.

— Dlaczego poszedłeś pod śluzę wyjściową?

Tadeusz spojrzał na niego i nie siląc się na jakiekolwiek usprawiedliwienia, bo prawdę mówiąc, nie miał żadnego, wyznał:

— Nie wiem.

Dyżurny westchnął i popatrzył na chłopca ze spokojem, ale i stanowczością.

— Pamiętasz w ogóle, żebyś tam szedł?

— Tak, pamiętam.

— Przybiegłem po ciebie, gdy tylko usłyszałem krzyk dochodzący z przedsionka. To ty krzyczałeś?

Chłopiec nie był pewny. Pamiętał krzyk, ale czy należał do niego?

— Chyba tak — odpowiedział zakłopotany. — Nie jestem pewny.

Mężczyzna spojrzał na niego uważnie i już chciał się odezwać, gdy podszedł do niego lekarz i powiedział coś szeptem. Tadeusz zdołał usłyszeć tylko niezrozumiałe strzępy z ich krótkiej rozmowy.

W końcu dyżurny się uspokoił i na powrót zwrócił w kierunku pacjenta.


— Młody — zaczął — bardzo niemądrze postąpiłeś, podchodząc do śluzy. Ostatnimi czasy poziom promieniowania znacząco wzrósł. Jak długo tam byłeś?

— Nie wiem, naprawdę — przyznał zgodnie z prawdą coraz bardziej zmieszany.

— Pamiętasz może, o której godzinie tam poszedłeś? — Mężczyzna nie ustępował.

Chłopiec zdołał sobie przypomnieć jedynie to, co zobaczył przez otwartą gródź.

— Świt — rzekł. — Był świt, widziałem.

Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie z niezrozumieniem wypisanym na twarzach. Nawet ogorzały dyżurny pobladł, słysząc te słowa.

— Jak to widziałeś?

— Śluza się otworzyła.

— Jak mogła się otworzyć? — pytał rozgorączkowany mężczyzna. — Ty ją otworzyłeś?!

— To niemożliwe — rzekł lekarz. — Śluzę można otworzyć tylko z centrum dowodzenia.

Dyżurny popatrzył na niego.

— Cholera! — krzyknął. — Można ją też otworzyć ręcznie! Pieprzone koło awaryjnego otwierania! Jeżeli on je przekręcił… — Zamilkł, potarł brodę, po czym kontynuował: — Ale przecież czujniki nic nie wykryły. Wskazywały tylko nieco wyższy poziom radiacji. Gdyby śluza się otworzyła, cała ta cholerna mogiła by już wyła! Poza tym — rzekł ciszej, wskazując na Tadeusza — on nie byłby w stanie nawet ruszyć kołem. Do tego potrzeba dwóch ludzi i dźwigni, o ile cały mechanizm jest prawidłowo konserwowany i nie skorodował…

Chłopiec przez cały czas patrzył na dyżurnego. Poczekał, aż ten zakończy swoje rozmyślania. Gdy w końcu spojrzał na niego lekarz, zauważył, że Tadeusz chce coś dodać.

— Tak? — zapytał.

— Nie byłem tam sam — powiedział cicho. Obawiał się, jak zareagują mężczyźni. Może nie należało nic mówić?

Dyżurny wraz z lekarzem przyglądali się mu podejrzliwie.

— Kto tam z tobą był? — spytał pierwszy z nich.

— Kiedy śluza się otworzyła — mówił chłopiec — usłyszałem tykanie. Mama mnie przed nim ostrzegała. Tykanie licznika Geigera, bardzo wyraźnie.

Dyżurny pokręcił głową.

— To niemożliwe — powiedział stanowczo. — W tym bunkrze nie ma analogowych mierników radioaktywności. Mamy kilka czujników elektronicznych. Działają bezgłośnie.

— Ale to właśnie był on — kontynuował Tadeusz, zaciskając nerwowo pięści. — Mama mówiła mi o nim, próbowała, ale nie rozumiałem… Poszedłem… — zamilkł, przywoławszy to przerażające wspomnienie.

Obaj mężczyźni ponownie popatrzyli na siebie, tak jakby nie wierzyli chłopcu i myśleli, że majaczy z wyczerpania.

Wciąż oszołomiony Tadeusz obserwował rozmówców. Dyżurny zastanawiał się na głos, próbując dociec, czy doszło do skażenia radiologicznego bunkra. Lekarz masował skroń i obliczał pod nosem, jaką dawkę pochłonęło ciało chłopca w przedsionku. Mimo przerażającej wizji, którą podsuwała mu wracająca pamięć, Tadeusz w końcu zebrał się w sobie i przemówił:

— Nie miał twarzy. Odwróciłem się i zobaczyłem go. Był zimny, lodowaty. Tykał jak licznik.

Lekarz podszedł do niego i dotknął zimnego czoła.

— Już dobrze, mały — powiedział kojącym głosem. — Odpocznij teraz.


Lekarz zdjął dłoń z chłopięcego czoła i chwycił dyżurnego za ramię. Poprosił go cicho, aby poszedł za nim. Kiedy tylko oddalili się na tyle, aby Tadeusz nie mógł ich dosłyszeć, spojrzał na niego z rezygnacją. Choć dyżurny wciąż miał nikłą nadzieję, lekarz delikatnie pokręcił głową.

— Jak długo? — spytał dyżurny szeptem.

— Najwyżej doba. — W głosie mężczyzny pobrzmiewał smutek.

— Musiał tam być przez co najmniej dziesięć godzin. Nikt go nie szukał?

Lekarz znów pokręcił głową.

— Jego matka, ostatnia osoba z rodziny, zmarła na białaczkę przed południem.

— O Jezu. — Dyżurny chwycił się za głowę. — Ilu ich już umarło?

Jego rozmówca rozejrzał się po oddziale sanitarnym i przełknął ślinę.

— Niech pan sam oceni — odezwał się i po krótkiej przerwie dodał: — Wielu umarło lub jest w stanie krytycznym. Łącznie to już ponad połowa mieszkańców.

— Jeszcze trochę — powiedział dyżurny przyciszonym głosem — a ten bunkier naprawdę stanie się zbiorowym grobem. Promieniowanie wciąż wzrasta. Kiedy ostatni raz byłem przy śluzie, zmierzyłem sto rentgenów na godzinę. Wczoraj komputer wykrył niewielki wzrost skażenia na niższych poziomach. Dawka to około pięciu mikrosiwertów na godzinę. To niewiele, ale…

— …wielokrotnie przekracza normę — dokończył lekarz.

— Tak. Jeżeli nie dotrze do nas jakiś front atmosferyczny i nie przyniesie deszczu, promieniowanie będzie tylko rosnąć. A prognozy pogody nie otrzymaliśmy od dwóch tygodni.

Medyk milczał. Dyżurny spojrzał na niego wymownie i westchnął. Parne powietrze, przepełnione dwutlenkiem węgla, zakotłowało się w jego płucach i przyniosło falę mdłości. Zachwiał się, pokręcił parę razy głową i rzekł:

— Pójdę pomierzyć promieniowanie. W razie potrzeby wprowadzę zakaz opuszczania dolnego poziomu.

Lekarz pokiwał głową, ale jego twarz przybrała czujny wyraz.

— Dobrze się pan czuje? — spytał, patrząc, jak mężczyzna się chwieje.

Ten jedynie machnął ręką i ruszył w kierunku grodzi wyjściowej. W końcu sam udał się do swojego niewielkiego pokoju.

Miał coraz mniej pracy. Z godziny na godzinę umierali ludzie. Nawet sanitariusze zaczęli skarżyć się na różne niepokojące objawy. Niejeden z nich już odszedł.

Usiadł na swoim krześle, oparł ręce o biurko i wpatrzył się niewidzącym wzrokiem w wyobrażenie węża eskulapa wiszące na ścianie. Wiedział, że jeśli nic się nie zmieni, ten owinięty wokół laski gad pozostanie wkrótce bez zajęcia. Zastąpi go kostucha nosząca w ołowianym koszyku niewidzialną śmierć.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Tadeusz przypatrywał się kolejnym łóżkom stojącym na lepkiej, wilgotnej podłodze oddziału sanitarnego. Wciąż czuł ból, ale ten powoli ustępował zmęczeniu i dziwnemu uczuciu osłabienia. Wiedział, że został napromieniowany. Że może umrzeć. Nie wiedział tylko, kiedy to się stanie. Ta myśl powędrowała jednak do coraz bogatszego zasobu pytań, na które nie chciał znać odpowiedzi.

Opodal przeszła niska sanitariuszka z torebką elektrolitów dla jednego z chorujących. Każda taka wędrówka wyglądała na ostatnią. W każdej chwili mogło zabraknąć podstawowych środków medycznych.

Tadeusz leżał. Odliczał sekundy, potem zaś minuty. Wokół panowała cisza. Z rzadka dobiegał go odgłos kroków albo jęk pacjentów. Sam był bardzo spokojny. Po raz pierwszy w życiu zastanawiał się — przynajmniej na tyle, na ile pozwalał mu jego dziesięcioletni umysł — co się z nim stanie po śmierci. Czy można wierzyć religii? A może po prostu przyjdzie ciemność? Pytanie za pytaniem. Odpowiedzi wciąż brak.

Poczuł na swoim czole delikatny powiew wiatru. Popatrzył przed siebie, szukając źródła, ale niczego nie dostrzegł. Prąd powietrza ponownie wywołał dreszcz, a chłopiec podciągnął pod szyję cienki koc, którym był okryty.

— Halo? — zawołał słabo, próbując zwrócić na siebie uwagę.

Na nic zdała się jednak ta próba. Nie powiodła się też kolejna i jeszcze następna.

Chłód się wzmagał, chłopiec zaś zaczął drżeć pod swoim okryciem. Wtedy coś trzasnęło i zgasły wszystkie światła.

Otworzył usta z przerażenia, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Z każdym oddechem z jego płuc ulatywał cichy świst. Poczuł, jak serce pompuje do krwiobiegu dodatkową porcję adrenaliny. W końcu zapaliły się ciemnopomarańczowe lampy awaryjne.

Gdzieś w oddali zadudniło, jakby ktoś przetaczał ciężkie beczki. Chłopiec próbował się rozejrzeć, ale nie był w stanie nic dostrzec. Wreszcie jego uwagę przykuła gródź oddzielająca oddział sanitarny od reszty poziomu mieszkalnego.

Były to standardowe ciężkie drzwi, jakie napotykało się w całym schronie. Tak jak wszystkie inne te też skonstruowano z dwóch warstw stali i wewnętrznej warstwy o właściwościach pochłaniających promieniowanie — na wypadek skażenia korytarzy. Mogły wytrzymać spore naprężenia, choć ich przeznaczeniem nie była ochrona przed uderzeniem mechanicznym. Otwierało się je ręczną dźwignią, która odsuwała stalowe rygle.

Jego uszu dobiegł huk, tym razem nieco bliżej. Chłopiec poczuł, że dźwięk wstrząsnął podłogą i ścianami. Poza tym było cicho. Straszliwie cicho, jakby był ostatnim człowiekiem na oddziale.

Po chwili, od strony grodzi wyjściowej, rozległo się głuche uderzenie. Tadeusz przypatrzył się jej i początkowo nie mógł nic dostrzec. Kiedy nastąpił kolejny huk, powierzchnia grodzi wybrzuszyła się do środka. Chłopiec poderwał się i oparł na łokciu.

Wtedy wszystko się uspokoiło. Nastąpił metaliczny brzęk i drzwi się otworzyły, ukazując skąpany w krwistym świetle długi korytarz. Nikt tam jednak nie stał. Tadeusza ogarniał strach. Nie rozumiał, dlaczego wokół nie ma żadnego personelu medycznego. Nie rozumiał, dlaczego nie słyszał żadnych dźwięków oprócz odgłosu tętniącej mu w uszach krwi.

W głębi korytarza rozległo się znajome tykanie. Chłopiec podciągnął koc jeszcze wyżej.

„On nadchodzi!”, myślał. „Wraca po mnie!”

Odgłos zdawał się narastać, nadchodzić z pulsującego awaryjnymi światłami korytarza. W końcu stał się prawie tak głośny jak wtedy, kiedy Tadeusz słyszał go w przedsionku bunkra.

Aż wreszcie zobaczył. Potwora.

Sunął w powietrzu, a jego radioaktywną twarz oświetlały światła awaryjne. Gdy dostał się na oddział sanitarny, niewidzialna siła zatrzasnęła stalową gródź i zasunęła rygle. Nieubłaganie zbliżał się do miejsca, w którym leżał sparaliżowany ze strachu Tadeusz.

Wypalone oczy potwora ziały głęboką czernią. Zwiewne, niematerialne cielsko niczym chmura burzyło się i ewoluowało. Z pyska odchodziły płaty wyschniętej skóry, jakby łuszczącej się farby. Z rozdziawionej paszczy dobiegał terkot, chaotyczna kanonada zliczanych cząstek promieniotwórczych.

Tadeusz nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Czuł wydobywający się z paszczy stwora chłód. Czuł na skórze potężną dawkę promieniowania jonizującego.

Bestia podpłynęła bliżej. Tadeusz próbował się wycofać, ale ciało wciąż odmawiało mu posłuszeństwa. Upiór wyciągnął przed siebie półprzeźroczystą, kościstą rękę pokrytą pęcherzami. Jego palce spoczęły na mokrym czole chłopca. Niespiesznym ruchem obracał głowę w kierunku jego twarzy.

Tadeusz zdał sobie sprawę, że staje się lekki. Jego głowa unosiła się w kierunku radioaktywnej paszczy. Chłopiec zamrugał nieprzytomnie. Wydawało mu się, że coś wysysa z niego życie. Że umiera.

Wtem dojrzał jasny promień. Nie wiedząc czemu, wstąpiła w niego nadzieja. Nie widział już bestii, nie widział oddziału, tylko ciemny tunel, na którego końcu znajdowało się oślepiające źródło światła. Tunel wzywał go, przyciągał. Nie miał siły się temu przeciwstawić. Był całkowicie bezwładny, pewny tego, że jest już martwy.

Spoza rzeczywistości dobiegł go zdławiony głos. Po chwili powtórzył się, ale znacznie wyraźniej. Konający Tadeusz z całą pewnością usłyszał:

— Wypierdalaj stąd!

I. Pogranicze

Zieleń lasu mgłą spowita

Ciche echo bystrych wód

Mchem porosłe pnie zwalone

W cieniu skryte szczyty gór


Hen w oddali orle głosy

niosą pełną smutku pieśń

Wiatr w gałęziach się kołysze

szepcząc melancholii zew


Pieśń elficka (fragment)

Drzewa porastały każdy fragment wolnej przestrzeni. Spomiędzy pni w stronę światła wychylały się krzewy o najdziwniejszych kształtach. Las zdawał się szeptać, kojąc przybyszów, ale też mącąc myśli.

Wąski gościniec wiodący przez środek puszczy zarósł, jakby od miesięcy nikt się nim nie poruszał. Sama droga była wyboista i pełna kamieni — świadków niezliczonych stłuczeń i gniewnych pomruków wędrowców.

Szlak pamiętał jednak lepsze czasy, kiedy codziennie przejeżdżały nim dziesiątki wozów wypełnionych różnorakimi towarami. Był to dobry okres, kiedy nawet mroczna kraina Stormgranu, oddzielona od lasu pasmem górskim, nie wysuwała ku niemu swych macek. Był to czas, kiedy największe zagrożenie na drodze stanowiła banda niedoświadczonych rozbójników albo wataha wilków.

Teraz było inaczej.

Każdy, kto postanowił wybrać tę drogę, robił to z wielką trwogą w sercu. Wędrowali więc tamtędy wyłącznie ci, którzy albo chcieli jak najszybciej rozstać się z życiem, albo wydawało im się, że mogliby stawić czoło każdemu zagrożeniu.

W mroku i gęstwinie puszczy rozległ się szelest. Mogła to być wiewiórka lub kuna. Mógł to być również leśny elf, przedstawiciel rasy, która jako jedyna zamieszkiwała ten teren.

Elfy doskonale władając swymi magicznymi umiejętnościami — ale też lekką bronią, a zwłaszcza łukami — nie pozwalały wyprzeć się z lasu, który był ich domeną od niepamiętnych czasów. Zbytnio ceniły sobie wolność.

Niegdyś wędrowcom zdarzało się spotykać przedstawicieli tej rasy, nawet w pobliżu gościńca.

Natomiast od kiedy Pogranicze oraz, jak głosili przybysze, sąsiednie terytoria ogarnął terror i strach, widok elfa w lesie stał się rzadkością. Udawało się je spotkać tylko nielicznym. Zwykle taki szczęśliwiec był w stanie dostrzec jedynie skierowany w jego stronę łuk, zanim jego właściciel zatapiał się na powrót w gęstwinie.

Elfy i ludzie, którzy utrzymywali na Pograniczu swoje ufortyfikowane miasta, nieustannie obrzucali się oskarżeniami. Władze obwiniały elfy o nieuzasadnione ataki na karawany ciągnące do miast. One zaś uważały, że ludzie odpowiadają za nienaturalne straty w ich populacji. Obie strony konfliktu wiedziały jednak, że prawda była inna. Przedstawiciele pozostałych cywilizowanych ras również nie mogli czuć się bezpiecznie poza granicami swoich osad.

Szelest narastał. Rozległ się cichy trzask, po czym rozbrzmiało:

— Szlag by to w dupę… — zaczął ktoś, ale nie skończył.

Z zarośli wyłoniła się postać.

Młody człowiek. Mógł sobie liczyć najwyżej dwadzieścia kilka lat. Miał długie, czarne włosy zaczesane do tyłu, które jednak uparcie spadały na czoło i zasłaniały mu widok. Poniżej linii włosów znajdowała się para zmrużonych mimo cienia błękitnych oczu. Ich barwa przywodziła na myśl zimną północ — była to cecha ludzi zamieszkujących krainę Norderdu. Prawo do hegemonii na twarzy rościł sobie okazały nos, konkurując z niezliczonymi bliznami.

Gdy mężczyzna wchodził z powrotem na gościniec i poprawiał przy tym spodnie po opróżnieniu pęcherza, na co pozwolił sobie chwilę wcześniej w zaroślach, zastanawiał się, czy nie zrobił czegoś niewłaściwego. I nie martwiło go, że zanieczyścił las uryną.

„Przecież te cholery też muszą się czasem odlać”, deliberował ze sobą, mając na myśli elfy.

Bardziej go niepokoiło, że wychodząc z powrotem na drogę, połamał wątłe drzewko wyrastające spomiędzy korzeni swego większego brata.

„Ostatnio elfy stały się nadzwyczaj upierdliwe”, dumał.

Nie zauważył jednak nic niepokojącego, więc kontynuował swoją wędrówkę, wciąż bacznie nasłuchując odgłosu nadlatujących strzał.

Jego celem było Vanstern — duże, ufortyfikowane miasto leżące na skrzyżowaniu kilku szlaków handlowych. Codziennie, nawet w tych niebezpiecznych czasach, do Vanstern ciągnęły kolumny wozów ze: zbożem, rękodziełem, magicznymi przedmiotami. Był tam już kilkakrotnie od czasu, kiedy zaczął wieść samodzielne życie z dala od swego „rodzinnego”, jak je nazywał, miasta.

Tymczasem pozostał mu jeszcze szmat drogi. Mężczyzna spojrzał w górę, ale zdołał dostrzec jedynie zielony baldachim liści. Trudno było mu określić, jaka jest pora dnia. Wiedział tylko, że nie chce zostać w lesie na noc.

Zebrał siły i już miał zamiar przyspieszyć, kiedy poczuł za swoimi plecami czyjąś obecność. Nie zatrzymał się. Zwarł swoją prawą dłoń w pięść, dodatkowo uzbrojoną w złoty kastet — pamiątkę po jakimś nieszczęsnym magu bitewnym, którego rozerwał niegdyś bardzo zdenerwowany troll. Zdawał sobie sprawę, że przedmiot kryje w sobie magiczną moc, nie wiedział jednak, jak ją wykrzesać. Może, jako prosty wojownik, nie był do tego zdolny.

Wreszcie nie wytrzymał. Stanął i odwracając się, sięgnął po wiszącą na plecach powtarzalną strzelbę gwoździową.

— Ło kurwa… — jęknął, gdy zezując, pomiędzy swoimi oczami spostrzegł grot strzały.

Stał przed nim leśny elf. Wściekły i gotowy do strzału.

Mężczyzna opuścił broń i się odchylił.

— Odkupię wam to drzewko — rzekł, wspinając się na szczyty dyplomacji. — W Vanstern jest świetny sklep z sadzonkami, serio…

Elf jednak nie opuścił łuku.

— Ach… Że nasikałem, o to chodzi?

— Padnij, kretynie — warknął elf.

Mężczyzna się zawahał.

Wówczas jego rozmówca wymierzył mu mocnego kopniaka. W krocze. Zgiął się wpół, a wtedy elf momentalnie zwolnił cięciwę. Strzała przeszyła na wylot czaszkę czającego się nieopodal potwora — łupieżcy.

Mężczyzna, wciąż ściskając obolałe klejnoty, odwrócił się. Zrozumiał, że przed chwilą okazał się nadzwyczajnym idiotą i otarł się o śmierć. Wziął głęboki wdech, wyprostował się i przybrał na powrót postawę pewnego siebie wojownika. Skierował swój wzrok na elfa, który właśnie ocalił mu skórę. Haniebny w jego mniemaniu był to ratunek. Jak mógł się tak łatwo dać podejść ślamazarnej, wypaczonej przez czary kreaturze?

Tymczasem elf mrużył oczy w wyrazie pogardy i głębokiej nienawiści.

Wiele lat temu mężczyzna wszedł w konflikt z elfami i od tamtego czasu serdecznie za nimi nie przepadał. Starał się ich unikać, ale respektował ich prawo.

Był też honorowy, toteż skinął poważnie głową i wyciągnął dłoń w kierunku swojego wybawiciela. Ten jedynie omiótł ją spojrzeniem, po czym się odwrócił. Przed linią drzew zatrzymał się jednak, przewiesił broń przez plecy i pokazał uniwersalny gest „poważania”.

— Głupia zielona małpa — szepnął wojownik pod nosem, obserwując, jak elf chowa palec i znika w gęstwinie.

Znów zapadła cisza przerywana jedynie odległym świergotem ptaków. Wściekły zwrócił się w kierunku uśmierconego potwora. Nie rozumiał, dlaczego zawsze, kiedy spotykał swoich leśnych wrogów, nie był w stanie udowodnić im, na co go stać. Czuł się podle.

Wpatrywał się w elficką strzałę sterczącą ze skroni truchła, aż w końcu nie wytrzymał i kopnął czaszkę. Połamane kości i mózg w fontannie krwi bryznęły na pień stojącego opodal drzewa.

Mężczyzna sapnął, a w błękitnych oczach zapłonął mu ogień zemsty.

— Pierdolę was! — ryknął. — Tylko na tyle was stać?!

Wsłuchiwał się we własne słowa powtarzane wielokrotnie przez echo, po czym uśmiechnął się żałośnie i ruszył przed siebie. Tym razem trzymał broń w pogotowiu. A nuż nadarzyłaby się okazja do rewanżu.

Młody wojownik stanął na środku zarośniętego gościńca. Powiewy wiatru niosły ze sobą intrygujące odgłosy, które raz po raz rozbrzmiewały w jego uszach. Początkowo zdawało mu się, że to jedynie świsty wiatru w koronach drzew. Wreszcie jednak wytężył słuch. Chciał zidentyfikować źródło dźwięku.

Wydedukował, że dobiegał on z kierunku, w którym wiódł go zapuszczony gościniec. Ruszył więc przed siebie, omiatając bystrym wzrokiem pobliskie zarośla i drzewa.

Zielonkawe światło, wszechobecne w całym lesie, zaczynało powoli ustępować szarości. Wojownik zdawał sobie sprawę, że musi zbliżać się do granicy lasu i, co za tym idzie, do swojego celu.

Stąpał ostrożnie, starając się nie wydać najmniejszego szmeru. W ślad za jego wzrokiem podążała chromowana lufa strzelby gwoździowej.

A cisza stawała się coraz bardziej złowroga.

Wtem rozległ się stłumiony ryk. Wszystko wskazywało na to — choć mężczyzna miał w tej kwestii niewielkie doświadczenie — że kilkadziesiąt kroków przed nim znajdował się ogr.

Dziwił się jednak, czemu osobnik tej barbarzyńskiej rasy pojawił się właśnie teraz, kiedy las zaczynał ustępować. Spodziewał się ich raczej w głębi puszczy.

Ścisnął mocniej drewnianą kolbę broni i pobiegł przed siebie.

Nie zważał na to, że najprawdopodobniej został już wykryty, dlatego poruszał się szybko i sprawnie minął ostatni zakręt traktu. Wypadł na zalaną sinym światłem główną drogę do Vanstern.

Obok powalonego drzewa, które najwyraźniej przygniatało roztrzaskany wóz, zobaczył trzy ucztujące ogry.

W życiu nie widział tak wyrośniętych bydlaków. Miały na oko trzy metry, umięśnione i krępe ciała oraz ohydne kanciaste łby. Ich oczy zaś były lekko czerwone.

Jeden z nich ogryzał kość. Wyglądała na końską. Pozostałe dwa kręciły się obok porozrzucanych na ziemi resztek posiłku. Nie znalazłszy nic, ryknęły cicho i ze zwieszonymi ramionami poczęły rozglądać się wokoło w poszukiwaniu pożywienia. Jeden z nich spostrzegł intruza i zaalarmował kompanów.

Wojownik zareagował natychmiast. Prawe oko odnalazło linię łączącą muszkę ze szczerbinką. Wprawione ręce namierzyły cel. Teraz jedynie palec oparty na zimnej stali spustu oczekiwał na sygnał z mózgu.

Ogry nie pozostały dłużne. Rozpoczęła się szarża.

Niewielki skurcz mięśni. Huk. Złowieszczy gwizd pędzącego gwoździa. I już jeden z ogrów ryczał z bólu. W jego oku tkwił dziesięciocentymetrowy hufnal kalibru czternaście milimetrów. Stwór złapał się za twarz. Zataczając się, próbował wydłubać żelastwo. Wreszcie odrzucił w zarośla gwóźdź razem z okiem i dołączył do swych towarzyszy. Ponownie natarli.

Mężczyzna wycofywał się niespiesznie, czując drżenie ziemi. Lewą ręką dwukrotnie pociągnął dźwignię ładownicy. Z cichym chrzęstem kolejny żelazny zabójca zawędrował do komory. Odcięty łeb gwoździa z brzękiem upadł na zakurzoną drogę.

Błyskawicznie namierzył najbliższego z napastników i wystrzelił. Hufnal wbił się w klatkę piersiową bestii, przebijając płuco. Wojownik szybko zarepetował broń i oddał strzał. Tym razem ugodził innego w brzuch.

Pociski na niewiele się zdały. Ogry były rozjuszone. Ignorowały kolejne gwoździe i kontynuowały atak. Jeden z nich był szczególnie krzepki, machał nad głową sękatą pałką. Świsnęło. Chwila zwłoki, a mózg wojownika pofrunąłby w powietrze. Gdy upadł, strzelba poleciała w krzaki. Ścisnął mocniej kastet. Poczuł, że broń drży. Rozwścieczony ogr zawahał się. Magiczny metal lśnił czerwienią. „A więc teraz!”

Ogr zamarł w bezruchu. Czas jakby się zatrzymał. Splot słoneczny bestii przebiła uzbrojona pięść. Stwór warknął. Zaskowyczał. I zdechł.

Zostało dwóch śmierdzieli. Wojownik nie próżnował. Cios za ciosem, kolejny ogr próbował się bronić. Próżny był to wysiłek. Jego twarz stała się zniekształconą krwawą miazgą.

Ostatni skurwiel. Trzymał w ręku dębowy pień. Był ślamazarny, bezwładny niczym góra.

Mężczyzna skoczył w zarośla. Strzelbę już miał w ręku. Zarepetował. Chłodna stal lufy mierzyła w ogrzy kark. Huknęło. Ryk potwora zmieszał się z łoskotem wystrzału. Amatorska trepanacja uczyniła cud i mięśnie ogra zwiotczały. Pień upadł na trakt, a cielsko runęło, wzbijając tuman pyłu.

Z ogrzego truchła unosiła się para. Wojownik z dumą podziwiał otwór w czaszce. Musiał mieć co najmniej pięć centymetrów średnicy, więcej, niż wynosił kaliber broni. Ze środka wciąż lała się krew, znacząc pysk ogra czerwonymi szlakami.

Pozostałe szczątki wyglądały nie mniej spektakularnie. Cała okolica sprawiała wrażenie, jakby nawiedził ją orkan. Wojownik nie był w stanie uwierzyć, że sam zdołał pokonać wszystkich przeciwników.

Z szacunkiem przetarł lufę strzelby i zawiesił ją sobie na plecach, po czym przesunął palcami po zbrukanym krwią kastecie.

Chociaż właśnie objawił mu swą magiczną moc, teraz wyglądał całkiem zwyczajnie. Zdarzyło się to pierwszy raz, odkąd wojownik wszedł w jego posiadanie. Ale jak to się stało? W jaki sposób go aktywował?

Teraz nie miało to znaczenia. Uśmiechnął się pod nosem, wznosząc pięść w geście tryumfu. Otrzepał się z pyłu i ruszył w kierunku widocznej pomiędzy przerzedzającymi się drzewami baszty — części fortyfikacji Vanstern.

Już miał wyłonić się z lasu, gdy stanął, zwrócił się w stronę ogrzych zwłok i splunął.

— Kij wam w rzyć — rzekł z pogardą.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Miasto było bardzo duże w porównaniu do innych na terenie Pogranicza. Zawdzięczało to swojej lokalizacji. Założono je na skrzyżowaniu wielu ważnych szlaków komunikacyjnych. Jako jedyne łączyło drogi prowadzące na północ z tymi, które wiodły na południe, w kierunku gór i dalej do Stormgranu — mrocznej krainy, okolonej zamglonymi szczytami.

Odkąd Vanstern zaczął rosnąć w siłę dzięki handlowi i podatkom za tranzyt, stawał się również ważnym punktem obrony przed atakami z południa. Budowano coraz potężniejsze mury obronne. Teren miejski otoczono głęboką i szeroką fosą z ostrymi palami. Na basztach postawionych w regularnych odległościach dało się nawet umieścić niewielkie działa artyleryjskie. Blankami zaś przechadzali się elitarni żołnierze opłacani z kasy miejskiej.

Nie należało więc się dziwić, że chociaż szlaki komunikacyjne były miejscami nader odstręczające, do miasta wciąż ciągnęły zastępy kupców, rolników chcących sprzedać swoje plony, a także magów, wojowników czy też zwykłych przestępców i naciągaczy.

Młody mężczyzna z rosnącym zachwytem oglądał lśniące bielą fortyfikacje. Zadzierał głowę, aby przyjrzeć się strażnikom i armatom wystawionym z okien baszt. Do jego uszu dochodziły coraz wyraźniejsze odgłosy jadących wozów, rżenia koni, rozmów.

Spostrzegł, że starym traktem, ciągnącym się aż do krasnoludzkich kopalni w górach i dalej do Stormgranu, poruszał się tylko on. Każda inna droga wypełniona była podróżującymi.

Kiedy zbliżył się do bramy, jego obecność wywołała niezwykłe poruszenie zarówno wśród ludzi, jak i krasnoludów oraz nielicznych przedstawicieli innych ras. Napotykał ciekawskie spojrzenia, ale nie rozumiał, co wzbudzało we wszystkich takie zainteresowanie. Zignorował to i dołączył do kolejki pieszych czekających na inspekcję przed zawieszonym nad fosą mostem.

Stanął za nim postawny mężczyzna — sądząc po ubiorze i towarzyszącej mu obstawie, najpewniej był to podróżujący w interesach patrycjusz. Arystokrata uśmiechnął się tajemniczo, a jego wzrok spotkał się ze wzrokiem wojownika.

Wojownik w końcu nie wytrzymał:

— Co jest, u rzyci?

Patrycjusz tylko wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Jego usta jednak wciąż wykrzywiał dziwny uśmiech.

Nowo przybyły nie miał pojęcia, co się dzieje. Tym bardziej zdziwił się, gdy nadeszła pora jego odprawy. Dwaj lekko opancerzeni strażnicy popatrzyli na niego. Na ich twarzach momentalnie zagościł wyraz podziwu. Jeden z nich znacząco pokiwał głową.

— I co? — zaczął. — Mała potyczka? Biłeś się pan ze smokami w Stormgranie?

Drugi strażnik uważnie przyglądał się prawej dłoni petenta. Ten w końcu zrozumiał, o co chodzi.

— Spotkałem parę ogrów — rzekł, wznosząc brudną od krzepnącej krwi rękę. — Szukały zwady, to zrobiłem im małe kuku.

— Małe kuku? — zdumiał się jeden ze strażników. — Gdzie więc są twoi towarzysze? Chyba nie wędrujesz sam z południa?

— Jestem sam.

Obaj strażnicy zrobili się nagle bardzo czujni.

— Słuchaj, koleś — zaczął pierwszy z nich. — Takie banały to ty możesz rzucać w pierwszej lepszej oberży, mając nadzieję, że cię stamtąd nie wyrzucą.

Wojownik stał nieruchomo. Milczał i tracił powoli cierpliwość.

Wreszcie podejrzliwi strażnicy spasowali. Postawili na ziemi trzymane w rękach halabardy.

— Droga wolna — rzekł jeden z nich. — Ale jeżeli w czasie twojej obecności wybuchnie w mieście jakakolwiek burda, będziesz pierwszym podejrzanym.

Przybysz gniewnie zmarszczył czoło. Wreszcie ruszył przed siebie, dudniąc glanami o twarde drewno zwodzonego mostu. Odchodząc, dosłyszał jeszcze rozmowę dwóch służbistów:

— Gren, a może on mówi prawdę?

— Pieprzy — odpowiedział mu tamten, wstrzymując zbliżającego się patrycjusza. — Jaki człowiek mógłby pokonać ogra? Ten jeszcze gadał o kilku. Wariat…

— Może to nie był człowiek.

Gren natychmiast zrobił się czujny.

Drugi strażnik, Kraven, poprawił hełm i gestem poprosił nobliwego petenta o cierpliwość.

— Co masz na myśli?

— Może… — zawahał się Gren, po czym niemal szeptem dokończył: — Może to jeden z… cyborgów?

Kraven wzniósł swoją halabardę i wziął głęboki oddech, od którego zakręciło mu się w głowie.

— Niemożliwe — rzekł przyciszonym głosem. — Od lat nie widziano tutaj cyborgów, Gren. Niech cię szlag…

Obejrzał się w kierunku bramy wjazdowej, lecz wojownik już się oddalał.

— Cholera — zaczął Gren. — Może jednak lepiej…

Wypowiedź przerwało mu znaczące pochrząkiwanie oczekującego arystokraty. Członkowie straży osobistej łypali na niego gniewnie. Dość już było tego niepotrzebnego wstrzymywania ruchu.

Strażnik nie dokończył. Zajął się odprawą zniecierpliwionego petenta. Kraven zaś stał z uniesioną przed sobą halabardą. Miał wielką nadzieję, że nie popełnili błędu, wpuszczając podejrzanie wyglądającego kolesia do miasta.

Nie miał pojęcia, że wkrótce wydarzy się coś, co pozwoli mu przejść na przedwczesną emeryturę. Daleko mu będzie jednak do wesołego losu rentiera.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Miasto było nadzwyczaj tłoczne. Zadbane brukowane ulice wypełniały się jadącymi w kierunku rynku wozami. Wszędzie pojawiały się ludzkie, krasnoludzkie, a nawet elfie twarze.

Każda z klas społecznych miała tutaj swojego reprezentanta. Z jednej strony ulicy, przybrani w piękne szaty, przechadzali się lokalni magnaci. Tkaniny inkrustowane były drogocennymi kamieniami, w które zaopatrywały miasto gildie kupieckie krasnoludów. Zaraz po drugiej stronie, podpierając mury kamiennego gmachu, stała grupka żebraków z nikłą nadzieją, że ktoś udzieli im jałmużny. Tu i ówdzie pośród tłumu dało się dostrzec błyszczące pancerze lub broń białą należącą do wojowników.

Im bliżej centrum miasta, gdzie znajdował się rynek oraz ratusz, tym ulice stawały się coraz bardziej zatłoczone i trudno było uniknąć potrącania spieszących w różne strony przechodniów. W najgorszej sytuacji byli jednak jeźdźcy oraz kupcy próbujący dostać się na rynek swoimi przeładowanymi wozami.

Pośród tej tłuszczy znalazł się również młody wojownik. W jego umyśle wciąż kłębiły się emocje związane z inspekcją na rogatkach. Denerwowała go postawa strażników. Z drugiej strony uważał, że postąpili słusznie, podając w wątpliwość jego słowa. Byli tylko żołnierzami, wykonywali rozkazy. Okolice nie należały do bezpiecznych, więc nie powinni wpuszczać do miasta każdej podejrzanej osoby. A uzbrojony mężczyzna poplamiony krwią ogrów nie mógł przejść niezauważony.

Myśli te zaczęły ustępować nowym wrażeniom. Z determinacją próbował dostać się do centrum, co uniemożliwiał mu kłębiący się wielorasowy tłum. Cieszył się jednak z anonimowości, którą dawała gęsta ciżba. Pozostawał niezauważony przez swych licznych wrogów z przeszłości. Dodawało mu to otuchy.

Mężczyzna zmierzał do niewielkiego krasnoludzkiego sklepu metalowego Ingietum, co w języku tej rasy oznaczało „Metalmistrzowie”. Prowadzący sklep, Hothgar, był jego dawnym znajomym. Od pewnego czasu utrzymywali ze sobą kontakt, choć relacja ta wynikała jedynie ze wspólnych interesów. Wojownik kupował produkty wyłącznie w Ingietum, ale otrzymywał na nie zniżkę. Najczęściej kupowanym przez niego towarem były zaś gwoździe.

Nikt tak dobrze nie wyrabiał pocisków do jego strzelby jak lokalna społeczność krasnoludów. Żelazo było zawsze wysokiej jakości, gwoździe — dobrze uformowane, twarde i ostre. Nigdy nie zdarzyło mu się, aby zawiodły, a wypróbował ich już wiele.

Wreszcie udało mu się przedrzeć przez tłum poruszających się w jedną i drugą stronę postaci, a wtedy znalazł się na rynku.

Plac wypełniały okrzyki sprzedających, którzy zachwalali swoje produkty. Tu i ówdzie rozlegał się brzęk pieniędzy. Mężczyzna zignorował całe to zbiegowisko i ruszył w kierunku sklepu metalowego.

Wkrótce ujrzał znajome ciemne szyby i szyld. Wnętrze, jak zwykle, wyglądało martwo. Ilekroć odwiedzał to miejsce, nigdy nie zastawał nikogo oprócz krzepkiego krasnoluda — sprzedawcy i właściciela zarazem.

Nie inaczej było tym razem. Za drewnianą ladą stał niski, ale dobrze zbudowany jegomość.

— Amarth — powiedział, uśmiechając się.

— Hothgar. — Wojownik odwzajemnił uśmiech. — Pamiętasz jeszcze moje imię.

— Nie wygłupiaj się. Ciągle tutaj przyłazisz. Trudno zapomnieć imię swojego stałego klienta.

Krasnolud był jedną z niewielu osób, którym mężczyzna się przedstawił… i które jeszcze chodziły po tym świecie.

— To jak? — zapytał Hothgar zza lady. — To, co zwykle?

Amarth skinął głową.

— Daj mi setkę dziesięciocentymetrowych czternastek.

Krasnolud gwizdnął pod nosem ze zdziwienia.

— Czyżbyś wybierał się na jakieś polowanie?

— Wiesz, jak jest — odpowiedział mężczyzna. — Nigdy nie wiadomo, kiedy tu znów wrócę.

— Jasne, stary — usłyszał odpowiedź krasnoluda, który szukał zamówionego towaru. — Ty tymczasem skocz na zaplecze. Stoi tam wiadro w miarę świeżej wody. Umyj chociaż tę zakrwawioną pięść, bo wyglądasz jak berserk, który wrócił z porannego spaceru.

Amarth zaśmiał się szczerze. Pierwszy raz od potyczki z ogrami nikt nie zadawał mu głupich pytań i nie słał mu tajemniczych uśmieszków. I za to właśnie cenił Hothgara. Nigdy nie wścibiał nosa w nie swoje sprawy.

Skorzystał rzecz jasna z uprzejmości krasnoluda. Zaplecze, przesłonięte nie pierwszej świeżości kotarą, wypełnione było różnorakimi skrzyniami i pakunkami. Widać było, że chociaż Hothgar nie sprzedawał wielu towarów, jako właściciel nie cierpiał na brak gotówki i dostawców. Zresztą zrzeszony był w gildii, a tam nie dokładano do nierentownych interesów.

Znalazł wreszcie wiadro. Obmył dłonie, po czym zabrał się za kastet. Dziwna sprawa. Jego złota barwa na dobre ustąpiła szkarłatowi. Czyżby jakiś magiczny stop?

Nieistotne.

Wzruszył ramionami, nałożył kastet i wrócił na salę sprzedaży. Tam czekał na niego zniecierpliwiony Hothgar.

— Oho — rzekł, widząc go. — Słyszałem, że wiadro dostarczyło ci niemałej rozrywki. Mam nadzieję, że nie wylałeś za dużo wody na posadzkę?

— Wybacz. To przez mój kastet. — Pokazał go krasnoludowi.

Ten przyjrzał się broni. Jego oczy stawały się coraz większe i większe. Wreszcie drżącym głosem wydusił z siebie:

— Amarth. Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy… Niech by cię… Skąd go masz?

— Znalazłem go kiedyś na drodze, przy martwym czarowniku, magu bitewnym albo kimś takim…

Hothgar pogładził swoją długą brodę i pokiwał energicznie głową.

— Taaak — powiedział i zrobił dłuższą przerwę. — Nie znam się na magii, ale widziałem kiedyś kogoś, kto bił się, używając podobnego kastetu. Tamten również był czerwony, a im mocniej zadawano nim ciosy, tym bardziej lśnił. W mgnieniu oka z przeciwników pozostały jedynie porozrzucane dokoła szczątki.

Amarth słuchał opowieści krasnoluda z rosnącym niedowierzaniem.

Krasnolud wciąż wpatrywał się w uzbrojoną pięść.

— Uważaj z nim lepiej — podsumował. — Kto wie, jakie moce w nim drzemią…

Mężczyzna przytaknął.

— Twoje gwoździe. — Hothgar wskazał głową na masywny skórzany wór spoczywający na ladzie.

— Jasne, dzięki — odrzekł. — Dwadzieścia pięć sztuk złota, tak?

— Pięćdziesiąt — powiedział z powagą w głosie Hothgar.

Wojownik wyprostował się i z wyrazem niezrozumienia na twarzy spytał:

— Ile?

— Pięćdziesiąt sztuk złota — odrzekł mu wciąż poważny sprzedawca. — Pół sztuki za jeden gwóźdź.

— Jak to, do chuja?! — zirytował się Amarth. — Toć zawsze kupowałem je tutaj za ćwierć sztuki!

Krasnolud wzruszył jedynie ramionami.

— Niestety transport kosztuje nas coraz więcej. Częściej zdarzają się ataki na konwojentów i karawany. Coraz mniej krasnoludów jest chętnych do opuszczania miast i dostarczania towaru. Połowę tego, co widzisz, musiałem dostarczyć osobiście w otoczeniu najemników z Norderdu.

Amarth niechętnie sięgnął do ukrytej głęboko pod płaszczem sakwy. Smutny brzęk kilku monet przemówił sam za siebie.

— Nie mam pięćdziesięciu.

— Więc nie ma stu gwoździ — odpowiedział mu bez ceregieli Hothgar i splótł ramiona na beczkowatym brzuchu.

Amarth jednak nie ustępował.

— Sprzedasz mi setkę albo… — W tym momencie dłoń dzierżąca kastet zwarła się z trzaskiem stawów.

— Nie ma mowy, Amarth — odpowiedział wciąż spokojny krasnolud. — Interes to interes. Jeden gwóźdź za pół sztuki złota. Setka gwoździ za pięćdziesiąt.

Mężczyzna uderzył pięścią w stół.

— Jaki ty jesteś, kurwa… — wysyczał, ale nie dokończył. Od strony rynku dobiegł go rozdzierający kobiecy wrzask.

Przez przybrudzone szyby sklepu zobaczył, że na rynku zapanował chaos. Kupujący i sprzedawcy rozbiegali się w popłochu. Zewsząd rozlegał się tupot spanikowanych osób. Gdzieś z daleka zagrzmiały trąby.

Mężczyzna momentalnie zapomniał o sporze.

— Co się dzieje? — spytał Hothgara.

Ten, ominąwszy ladę, stanął przed oknem. Również nasłuchiwał narastającego hałasu. Na jego twarzy pojawił się grymas niepewności.

— Miasto musiało zostać zaatakowane — powiedział.

— Jak to? — nie dowierzał wojownik. — Chyba Vanstern nie jest w konflikcie z żadnym ościennym władcą? Zresztą, kto chciałby je atakować?

Hothgar postąpił krok w głąb pomieszczenia i odpowiedział przytłumionym głosem:

— Zdarzało się w przeszłości, że byliśmy atakowani. Nigdy jednak nie słyszałem trąb.

— Co oznaczają? — dopytywał się Amarth.

— Znaczą… — Krasnolud nie musiał kończyć.

Rozległ się huk, jakby rozszalała się wichura. Nie był to jednak wiatr. Oto nad placem zawisnął pokaźnych rozmiarów smok. Nieco wyżej ponad nim przeleciał kolejny.

Ciało smoka pokrywały połyskliwe, czarne łuski. Szerokie skrzydła raz po raz biły powietrze. Obracał swój podłużny łeb, zakończony ostrym dziobem, z lewa na prawo. W końcu bystre spojrzenie gada napotkało wzrok Amartha.

Przyglądali się sobie przez chwilę. Człowiek pełen dumy i siły oraz smok — inteligentna, zabójcza uskrzydlona bestia. Mężczyzna wpatrywał się w oczy smoka jak zahipnotyzowany, nie mogąc się ruszyć. Poczuł tylko, jak ktoś chwyta go za ramię. Został wyrwany z odrętwienia i pociągnięty do tyłu.

Nie rozumiał, co się stało. Gdy ponownie spojrzał w kierunku smoka, ten szykował się do ataku. Amarth przeskoczył ladę. Razem z Hothgarem wpadli na zaplecze.

— Padnij! — ryknął krasnolud, kładąc się na ziemi.

Ledwo runęli na posadzkę, gdy rozległ się odgłos tłuczonego szkła. Trzeszczało pękające drewno. Strumień stężonego kwasu siarkowodorowego wpadł do sklepu i zaczął trawić sprzęty.

— Prędzej! — rozkazał Hothgar, zrywając się na nogi.

Powietrze zaczęły wypełniać żrące opary. Skoczyli w kierunku tylnych drzwi. Po chwili znaleźli się w wąskiej, brudnej uliczce na tyłach budynku. Sapiąc i pokasłując, próbowali pozbyć się trujących gazów z płuc.

Wreszcie mogli już oddychać swobodnie. Łapczywie czerpali każdy haust świeżego powietrza.

Gdy Hothgar spojrzał na swojego towarzysza, ten ładował już gwoździe do strzelby i był gotowy do walki.

— Muszę iść do budynku gildii — rzekł krasnolud.

— Będę cię eskortował.

— Sam sobie poradzę.

— Nie masz broni — upierał się wojownik. — Te cholerne smoki zabiją cię, jak tylko zobaczą twoje kulasy wyłaniające się zza rogu.

Hothgar nie ustępował. Spojrzał w oczy wojownika i z uporem tłumaczył:

— Sam jesteś kulas! Nawet jeżeli, ja się tutaj na nic nie przydam. To ty jesteś tutaj potrzebny. Leć czym prędzej do jednej z bram miejskich i dołącz do drużyny kuszników. Strażnicy na pewno przyjmą kogoś, kto im pomoże.

To rzekłszy, ruszył biegiem w dół wąskiej uliczki.

— Hothgar! — krzyknął za nim Amarth. — Hothgar! Ty stara zardzewiała dupo!

Na nic jednak zdały się krzyki. Krasnolud pomknął w sobie tylko znanym kierunku. Wściekły wojownik chwycił mocno strzelbę i zarepetował. Odcięty łeb hufnala wyskoczył i opadł z brzękiem na bruk. Był gotowy do akcji.

Nie ociągając się, Amarth znalazł się na rynku i rozpoczął natarcie. Glany niosły go wprost ku siarkowodorowej bestii. Stwór jakby obojętnie przyglądał się dziełu zniszczenia, aż jego bystry wzrok uchwycił sylwetkę człowieka. Gad wydał z siebie ryk i skierował czarną paszczę w jego stronę.

Rozległ się świst. Żelazny gwóźdź wbił się pomiędzy smocze oczy. Ten jednak powstał na tylnych łapach i rzucił się do ataku. Mężczyzna zrobił szybki unik. Przeturlał się po bruku w kierunku ratusza.

Smok bluznął za nim porcją kwasu, ale bezskutecznie. Ściana budowli z kolei skruszała i zaczęła się walić z hukiem. Dołączyła do niej kolejna.

Amarth pobiegł czym prędzej w kierunku kamienic, po drodze przeładowując broń. Raz po raz ciskał w smoka zabójczymi pociskami. Żelazo raziło zwaliste cielsko, lecz nie zadawało widocznych obrażeń.

Strzelba wydała żałosny trzask — amunicja wyczerpana. Szybkie przeładowanie. Atak.

Wojownik przypadł plecami do niewysokiego muru oddzielającego ulicę od terenu należącego do jednej z karczm. W skupieniu oczekiwał ataku smoka.


Ten jednak nie następował. Rynek wypełnił się złowrogą ciszą mąconą jedynie przez odgłosy destrukcji dobiegające z odległych rejonów miasta.

Amarth postanowił sprowokować bestię, lecz gdy uniósł głowę, jego oczom ukazała się rozdziawiona paszcza smoka. Pochylił się. Przekoziołkował pod ścianę przeciwległego budynku i uniknął strawienia żywcem.

Spojrzał za siebie. Smok najwyraźniej znowu szykował się do ataku. Amarth wysunął broń przed siebie. Krótkie celowanie i strzał. Potem kolejny i kolejny. Aż ponownie rozległ się głuchy trzask. Obok leżało sześć żelaznych łbów.

Salwa wbiła się w gardło smoka. Żelastwo zgruchotało kręgosłup. Ostatni gwóźdź, cały w kwaśnej smoczej krwi, wyfrunął wprost w zachmurzone niebo.

Bestią wstrząsnął spazm, który naraz ustąpił całkowitemu odrętwieniu. Zmiażdżony rdzeń kręgowy odmówił posłuszeństwa. Smok zachwiał się i runął na twardy bruk, przewracając opuszczone stoiska i sprzęty. Wywracał jeszcze oczami, w których raz po raz ukazywały się czarne białka. Z jego paszczy sączyła się strużka siarkowodorowej śmierci.

Mężczyzna, tryumfując, poderwał się z ziemi i wyszczerzył gniewnie zęby. Podszedł do pokonanego przeciwnika. Przymierzył się, po czym jego ciężki czarny but znalazł się na paszczy smoka. Ten w swej żałosnej agonii oczekiwał ostatniego ciosu. Cichy brzęk i świadomość czarnej bestii rozpłynęła się w nicość.

Wojownik zarepetował strzelbę i włożył do niej brakujący pocisk. Zdjął stopę z głowy pokonanego przeciwnika i rozejrzał się wokoło, czy nie nadlatują kolejne smoki.

Było pusto. Całe miasto zdawało się wymarłe. Znikąd nie dochodziły nawet jęki umierających. W końcu kamienice, jakby głodne dźwięków, zaczęły znów odbijać odgłos ciężkich kroków Amartha.

Idąc w kierunku bramy miejskiej, tak jak poradził mu Hothgar, zastanawiał się, co się stało z przedsiębiorczym krasnoludem. Czy udało mu się uciec? Czy smoki go dopadły? I właściwie co tutaj robiły? Nigdy w przeszłości nie zdarzało się, aby smoki zaatakowały Vanstern czy jakiekolwiek inne miasto. Nigdy też nie atakowały pierwsze, przynajmniej te żyjące na terenach zamieszkanych przez znane rasy. Musiały więc pochodzić ze Stormgranu. Same by się jednak nie pofatygowały. Wygnała je stamtąd jakaś siła. W umyśle wojownika kłębiło się wiele pytań. Miał nadzieję, że dowie się czegoś od żołnierzy strzegących miasta.

Wkroczył na jedną z głównych ulic. Zastał tam rzędy zniszczonych budynków i dymiące kupy gruzu. Najbardziej uderzył go widok leżących wszędzie ciał, stłoczonych w wielkim ścisku. Nie wszystkie były jednak wytrawione kwasem. Część z nich miała rany zadane konwencjonalną bronią. Wyglądało na to, że nie tylko smoki nawiedziły miasto.

Przedzierając się przez stosy trupów, Amarth starał się dotrzeć do zewnętrznej części miasta. Wtem coś dotknęło jego lewej nogi. Odruchowo obrócił się i wycelował w dół strzelbę.

Na ziemi leżał pokiereszowany człowiek. Był skąpany we własnej krwi, ale wpatrywał się w mężczyznę przytomnym wzrokiem. Ten lekko potrząsnął nogą, próbując strącić rękę. Udało mu się. Palce rozwarły się i kończyna upadła na umazane posoką kamienie.

— Uważaj — szepnął umierający.

Amarth zmarszczył brwi.

— Że co? — spytał, ale nie usłyszał odpowiedzi.

Coś pojawiło się za nim. Wojownik spróbował uskoczyć. Nie zdążył. Silne uderzenie w potylicę posłało go na ziemię, gdzie dołączył do grona martwych i umierających.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Wybudziło go łupanie w tylnej części głowy. Nie podnosząc powiek, dotknął twarzy. Była cała mokra. Zaraz spadła też na nią kropla zimnej wody. Mężczyzna jęknął cicho, próbując się przesunąć, ale ból był zbyt silny. Czuł się, jakby jakiś krasnoludzki rzemieślnik walił w jego głowę młotem. Poczekał, aż fala bólu minie, po czym otworzył oczy.

Nad Amarthem znajdował się kamienny sufit, z którego kapała na niego woda. Najwyraźniej leżał tam już od dłuższego czasu — wokół zdążyła się zrobić spora kałuża.

Spróbował się podźwignąć. W głowie mu zahuczało, ale dopiął swego. Dopełznął do ściany i najdelikatniej, jak tylko mógł, oparł się o nią.

Ponownie przymknął oczy. Pod powiekami wykwitały mu w rytm fal bólu kolorowe plamy. Otrząsnął się, gdy przypomniał sobie, co się z nim stało. W jego głowie rozbłysły obrazy: Hothgara, smoka oraz ogromnej liczby trupów leżących na ulicach Vanstern. Zdołał znów otworzyć oczy i się rozejrzeć.

Pomieszczenie wyglądało na starą i zapuszczoną celę. Nie miało żadnych okien, tylko pojedyncze zakratowane drzwi, przez które wpadało wątłe światło pochodni. W zacienionym kącie wojownik dostrzegł niewielkie poruszenie. Nieokreślony ruch przybrał ludzką postać.

Miał towarzystwo. Postać powstała i zbliżyła się tak, że jej oblicze znalazło się w smudze wpadającego przez kraty światła. Na Amartha spoglądała starcza twarz zwieńczona długą siwą brodą. Oczy człowieka były niezwykle jasne, jakby podświetlone bijącą z jego wnętrza energią.

— Widzę, że oprzytomniałeś — powiedział nieznajomy niskim, ale kojącym tonem.

Wojownik był wielce rad z łagodnego głosu swego towarzysza. Czuł, że każdy głośniejszy dźwięk rozsadziłby mu czaszkę.

— Kim jesteś? — zapytał, po czym zalała go kolejna fala bólu.

Nieznajomy postąpił jeszcze krok naprzód. Smuga światła po kolei odsłaniała całą skrytą dotychczas w cieniu postać. Był nią chudy mężczyzna ubrany w przybrudzoną błotem ciemnoszafirową suknię, w pasie przewiązaną szarfą.

— Aha, kobieta z brodą?

— Wystarczy ci wiedzieć, że jestem magiem — powiedział starzec. — Tymczasem wypij to.

Z niewidocznej wcześniej kieszeni wyjął niewielką ampułkę. Amarth spojrzał na nią, ale nie wyciągnął ręki.

— No, kolego, nie obawiaj się — uspokajał go mag. — Obaj wpadliśmy w ogrze łajno po uszy. Chcę ci tylko pomóc. Wypij to.

W końcu wojownik dał się przekonać. Z bólem promieniującym z potylicy wyciągnął prawą rękę. Szybkim ruchem otworzył ampułkę, powąchał i wychylił zawartość. Płyn był gęsty i wywoływał mdłości. Ledwo go przełknął, gdy w brzuchu coś mu zaburczało. Zdążył przypomnieć sobie, jak bardzo jest głodny i jak długo nie miał nic w ustach. W jednej chwili oblał go pot, natomiast z żołądka w kierunku przełyku napływała fala gorąca.

— O ty chuju zmarszczony… — wypluł z siebie, skręcając się na lewy bok. — Szlag by cię trafił… ożeż ty…

Jęczał i zwijał się, jakby w jego żołądku znalazła się płonąca strzała. Czuł, że gdyby otworzył usta, z gardła wyskoczyłyby płomienie.

Cierpienie nasilało się, aż mężczyzna zaczął odczuwać rosnącą ulgę. Co więcej, wracała też siła, a ból w głowie malał z sekundy na sekundę, żeby zupełnie zniknąć.

Amarth poderwał się z ziemi i popatrzył na maga. Ten uśmiechał się do niego życzliwie.

— Eeee… — próbował znaleźć usprawiedliwienie dla swojego zachowania.

— Nic się nie stało — odparł starzec, zgadując jego myśli. — Nie ty jeden nazwałeś mnie zmarszczonym chujem. To chyba przez mój wygląd.

Wojownik zaśmiał się i skłonił lekko w niemym podziękowaniu.

— Zresztą — kontynuował mag — miałeś do tego całkowite prawo. Ta odrobina płynu, którą ci podałem, winna być roztworzona przynajmniej w kilku kubkach wody i podawana stopniowo przez kilka minut.

— Piekło jak cholera — stwierdził Amarth.

— Taaa… Tak to działa. Jak powiedziałem, płyn należy przereagować z wodą. Tymczasem reagował, z czym popadło, właśnie w twoim — tu rozległo się ciche burczenie — pustym — kolejne burknięcie — żołądku.

Mężczyzna dotknął swojego brzucha i lekko go pomasował.

— O tak — rozmarzył się. — Zjadłoby się coś…

— W krainie, z której pochodzę, powiadają w takim przypadku: masz wała, bracie.

— Że co mam?

Czarownik machnął ręką.

— Nieważne — rzekł i zamilkł.

Amarth nieusatysfakcjonowany zwrócił się w stronę zakratowanego wyjścia z celi. Gdy stanął przed żelaznymi prętami, jego twarz skąpała się w migotliwym świetle pobliskiej pochodni. Nie zdołał jednak rozpoznać miejsca, w którym się znajdował.

Pomieszczenie ulokowane było prostopadle do korytarza, który do niego prowadził, toteż jego oczom ukazała się tylko lita ściana zbudowana z nieregularnych skalnych brył.

— Starcze? — spytał swego kompana. — Nie masz pojęcia, gdzie my, u licha, jesteśmy?

— Tak. Mam pojęcie. Jesteśmy w podziemiach Vanstern.

— Wciąż Vanstern?! — krzyknął Amarth, aż echo jego głosu potoczyło się korytarzem, dając pewne pojęcie o jego rozmiarach. — Mam nadzieję, że nie wkręcasz mi tu jakiegoś kitu. Pamiętaj, że jestem… — przerwał, macając się po plecach. Zdziwienie na jego twarzy ustąpiło miejsca całkowitemu zaskoczeniu.

— Raczej byłeś — rzekł starzec, kiwając głową.

Wojownik parsknął zrezygnowany.

— Kastet też mi podwędzili — dodał, zaciskając i rozwierając prawą dłoń. — No to git.

— Że co? — spytał czarownik.

— Jądro — rzucił Amarth i ruszył w kierunku przeciwległej ściany celi.

Mag patrzył, jak jego towarzysz dochodzi do skraju pomieszczenia, odwraca się i udaje się w jego kierunku, po czym znów zawraca i tak nieustannie powtarza swój rytuał.

Wreszcie stoicki spokój staruszka ulotnił się. Mimo swej leciwości chwycił wojownika za płaszcz i popchnął go na ścianę. Słysząc jego zduszone sapnięcie i czując niemałą ulgę z wykonania dobrego uczynku, uśmiechnął się pod nosem.

— Zluzuj, dziadku! — sapnął oszołomiony mężczyzna. Otrzepał się z pyłu, który nie omieszkał posypać się na niego przy zderzeniu. — Młode lata się przypomniały czy jak?

Czarownik zbliżył się do wojownika i spojrzał mu w oczy.

— To raczej tobie powinno się przypomnieć, kim jesteś. Zachowujesz się jak mój ojciec.

Amarth uśmiechnął się ironicznie.

— Ojciec, tak? — rzekł z jadem w głosie. — Kiedy to było, hę? Wiek temu? Dwa…?

Starzec ponownie chwycił mężczyznę i przyparł go do ściany.

— Tak, smarkaczu — wycedził przez zęby. — Choć umarł już dawno temu, dokładnie pamiętam, jak zanim zabrał się do tworzenia nowego zaklęcia, łaził po swoim pokoju i pieprzył do ścian, jakie to jest wszystko pojebane, jak to wszyscy są przeciw niemu, jak to wszyscy mają w dupie cały jego wysiłek.

— Spokojnie — odpowiedział zbity z tropu Amarth. — Nie chciałem cię wkurzać. Wystarczyło powiedzieć.

Czarownik odpuścił i rozluźnił uchwyt. Odwrócił się od towarzysza niedoli i przypatrzył się kratom.

— Miasto zdobyły ogry, wyobrażasz to sobie? — powiedział nieprzytomnym głosem, jakby do siebie.

— Ogry? — zdziwił się znowu Amarth.

Wyglądało na to, że wraz ze wschodem słońca dzień stał się jednym wielkim spektaklem dziwactw i niedorzeczności.

— Było ich niewiele — kontynuował stary — co najwyżej setka. Wspomagane przez te uskrzydlone bestie rozwaliły południową bramę i wtargnęły do miasta. Wartownicy nawet się nie spostrzegli. Jeden z ostatnich obrońców zdołał dobiec do wieży, aby zaalarmować ginących już mieszkańców i przyjezdnych.

— Udało mi się zabić jednego smoka — oznajmił Amarth. — Był cały czarny i pluł kwasem. Jakby się postarał, mógłby strawić wszystkie budynki w mieście.

Starzec pokiwał głową.

— Przyleciały ze Stormgranu — rzekł. — Przekroczyły barierę. Przeleciały ponad górami i zaatakowały miasto.

— Co to może znaczyć? — pytał Amarth. — Ogry zdobywają miasto i do tego więżą niektórych mieszkańców. Przecież one nigdy nie atakowały tak potężnych miast. Są zbyt tępe. Do tego te smoki. To wygląda na szybki i przemyślany atak elitarnego oddziału wojsk.

— Dzieje się coś bardzo złego — wysapał mag, wciąż spoglądając na kraty. — Cały świat jest zagrożony.

Amarth podszedł do starca, aby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Ten jednak go ubiegł. Na jego twarzy widać było wyraz ogromnego cierpienia. Wywracał oczami jak opętany. Z ust ściekała mu strużka spienionej śliny. Wojownik cofnął się, mając nadzieję, że nie następuje jakaś demoniczna transformacja.

— Musisz pójść do Stormgranu — zaskrzeczał nieludzkim głosem.

— Po co…?

Czarownik albo coś, co przez niego przemawiało, nie pozwoliło mężczyźnie dokończyć.

— Musisz iść do Stormgranu i znaleźć portal… — skrzeczał. — Portal… łatwo go odnajdziesz… Wisi opodal niego flaga… Na fladze czarny krzyż… Na sztandarze napisano… „Sturmgran”… Musisz wejść w środek pentagramu… Portal… On sam się otworzy… Musisz iść przez góry… Musisz… Musisz…

Starcem wstrząsnęły konwulsje. Wojownik próbował się od niego oddalić, obawiając się nieczystych mocy, przed którymi nie miał szans się obronić.

Wtem czarownik stanął w rozkroku. Wzniósł wstrząsaną dreszczami głowę i ręce. Nastąpił jasny błysk i raptem tam, gdzie stał jeszcze przed chwilą, pozostał tylko wypalony w kamieniu krąg. Unosiła się z niego smużka dymu, którego zapach dotarł do nosa wojownika. Kichnął odruchowo, czując swąd dziwnej, ale znajomej substancji. Coś jakby proch strzelniczy. Albo siarka.

Nie zdołał zastanowić się nad tym, gdyż usłyszał dochodzący z korytarza odgłos otwieranych drzwi. Rozległo się brzęczenie łańcucha. Pomieszczenie wypełniło echo kroków masywnej istoty. W kierunku celi zbliżał się jeden z ogrów. Amarth poszperał w skrytkach płaszcza i w kieszeniach spodni z nadzieją, że znajdzie jakąkolwiek broń. Pusto.

Paskudna twarz ogra przesłoniła wpadające do celi światło i pogrążyła ją w ciemnościach. Mężczyznę świdrowały teraz nienawistne czerwone oczy.

Między palcami prawej ręki ogra zalśnił klucz. Nastąpił cichy zgrzyt, po czym kraty, skrzypiąc, otwarły się na zewnątrz. Stwór warknął i wszedł do środka. Przyjrzał się Amarthowi, ten zaś gotów był w każdej chwili stanąć do honorowej, acz beznadziejnej obrony.

Ogr postąpił krok do przodu i… bez wyraźnej przyczyny rzuciło nim na przeciwległą ścianę. W brzuchu intruza pojawił się krwisty otwór. Bestia zaryczała z bólu, jednak nie powstrzymało to niewidzialnej siły przed zadaniem kolejnego ciosu, który padł na splot słoneczny. Stwór ryknął jeszcze głośniej. Wreszcie pomieszczenie wypełnił trzask pękających żeber. Ciało rozpadło się na pojedyncze krwiste strzępy.

Amarth przyglądał się w osłupieniu. Nie mieściło mu się w głowie, czym musiała być potęga, która dokonała tak spektakularnej egzekucji.

Przeniósł wzrok z truchła na otwarte żelazne kraty. Chciał już postąpić krok, gdy coś zaszumiało mu w prawym uchu.

Ze ściany wystawała falująca niczym zjawa twarz czarownika.

— Stooormgraaan… — zawodził mag niczym potępiona dusza.

Z odgłosem przypominającym tarcie kamienia o kamień ściana na powrót wygładziła się, przybierając swoją zwykłą formę.

Amarth potrząsnął głową. Był cholernie zmęczony tym dniem. Choć jego umysł, mimo zmęczenia, pracował już sprawnie, wciąż nie mógł pojąć, co się naprawdę wydarzyło. Przestąpił krwawą miazgę i ruszył korytarzem.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Na wzgórze sprawnie wspinała się niewielka grupa istot. Z pozoru wyglądali na ludzi. Przybrani byli w wilgotne odzienie charakterystyczne dla wędrowców albo kupców. Na plecach dźwigali różnej wielkości pakunki — wszystko zabezpieczone i powiązane w obawie przed zamoknięciem.

Jedna z humanoidalnych istot stanęła na szczycie wzgórza. Podróżnicy błyskawicznie utworzyli regularny kwadrat. W jego wnętrzu stanął pierwszy z nich. Był węzłem sieci.

Stojący na wzgórzu nie mieli prawdziwych umysłów. Nie były to w zasadzie organizmy biologiczne. Należeli do rasy cyborgów.

Nikt nie pamiętał, kiedy pojawiły się na świecie. Nikt nie wiedział, kto skonstruował pierwszego z nich. Dość było tego, że z ich powodu, tak przynajmniej mniemano, wybuchły najstraszniejsze wojny, jakie nawiedziły świat.

Była to odległa przeszłość. Rzadko wspominano tamte mroczne czasy. Nie zanikła tylko wpajana każdemu od wczesnej młodości nienawiść do technologii, zwłaszcza tej zaawansowanej, i syntetycznych bytów będących w jej władaniu.

Chociaż wojny dobiegły końca, a świat podnosił się z gruzów, cyborgi przetrwały. Przeżyły swoich zapomnianych konstruktorów. Zadziałał, zaprogramowany w niewielkiej kości pamięci, program. Algorytm odpowiedzialny za porządek w szeregach stał się zbiorem danych stanowiącym o przetrwaniu maszyn jako rasy.

Przemiana następowała stopniowo. Cyborgi stworzyły wiele autonomicznych społeczeństw, z dala od ludzi, elfów, krasnoludów czy innych ras. Na tym polegała ich ewolucja. Wciąż pogardzane i nietolerowane niemal zamknęły się w swych podzielonych na specjalizacje gettach. Słuchały jedynie poleceń płynących z ulokowanych w ich osiedlach stacjonarnych Macierzy.

Teraz jednak wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Piątka cyborgów stojących na wzgórzu, z twarzami mokrymi od padającej nieprzerwanie mżawki, wpatrywała się w zamglony horyzont. Czekały. Czekały cierpliwie, mając na swój sposób nadzieję, że usłyszą odległy zew. Głos, który nada ich egzystencji sensu.

Sygnał jednak nie nadchodził. Wyglądało na to, że stało się najgorsze.

— Macierz nie odpowiada — zakomunikował cyborg stojący wewnątrz kwadratu.

Chrapliwy, metaliczny głos potoczył się bez echa w dół wzgórza.

— Ekranowanie? — zabrzęczał beznamiętnie jeden z podróżników, wpatrując się w kierunku odległej osady.

Przywódca i węzeł lokalnej sieci pokręcił głową. Oddalił się ku rosnącym nieopodal drzewom, by dokonać odpowiednich obliczeń.

— Ekranowanie wykluczone — oznajmił, gdy wrócił do grupy.

Ludzkie maski wędrowców wykrzywiły się synchronicznie w niepoprawnie skopiowanym wyrazie konsternacji.

— Rachunek prawdopodobieństwa wskazuje, że… — zaczął jeden z nich.

— Macierz została zniszczona — dokończył dowódca. Układ audio zgrzytał od nadmiaru wilgoci.

— Brak wezwania do powrotu — zakomunikował ktoś inny. — Atak na Macierz oznacza wezwanie do powrotu. Brak wezwania do powrotu — powtórzył.

— Jaka inna przyczyna braku połączenia? — zgrzytał beznamiętnie dowódca.

— Prawdopodobieństwo osiem koma cztery procent: awaria zasilania głównego, awaria zasilania pomocniczego.

Dowódca nawet się nie poruszył.

— Macierz została zniszczona — nie ustępował.

— Inne wyjaśnienie dopuszczalne. Wymagane działanie — odrzekł skonsternowany cyborg.

— Odmowa. Prawdopodobieństwo innych przyczyn zbyt niskie.

— Powtarzam. Wymagane działanie — twierdził wędrowiec uparcie. W wyrazie źle udawanych emocji zwiesił objuczone ramiona.

Wzgórze na powrót utonęło w ciszy, zakłócanej jedynie szmerem opadających na ziemię kropel. Grupa pogrążyła się w skupieniu, przywołując z pamięci nieulotnej program postępowania w przypadku awarii Macierzy.

Cyborgi, chociaż swoje postępy cywilizacyjne zawdzięczały macierzom, które nimi sterowały, odznaczały się rozbudowaną przez lata umiejętnością myślenia grupowego oraz indywidualnego. Wbudowane procedury, niczym instynkt, mówiły jasno, jakie jest postępowanie w sytuacjach kryzysowych.

Każdy z cyborgów miał za zadanie w miarę możliwości skontaktować się z resztą populacji w celu konsolidacji i powzięcia odpowiednich działań.

— Atak przeprowadzony był błyskawicznie. Brak nawet szczątkowych sygnałów Macierzy — zauważyła jedna z maszyn.

Przywódca zaakceptował tezę. Krótki proces myślowy wystarczył, by najlepsza jego zdaniem koncepcja działania była gotowa do wdrożenia. Aby jednak tak się stało, musiała nastąpić aklamacja.

— Kierunek: Macierz. — Metaliczny głos zabrzmiał niczym wyrok. — Przeprowadzić konsolidację jednostek.

Plan został przyjęty.

Grupa pięciu cyborgów, zakutanych w mokre, ludzkie odzienie, ruszyła żwawo w dół zbocza w kierunku zapomnianego starożytnego traktu wiodącego na wschód — w miejsce, z którego wiele dni wcześniej wyruszyli.


⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀• • •


Kiedy cyborgi zmierzały do swojej kolebki, Amarth wędrował podziemnymi korytarzami miasta Vanstern. Był nadzwyczaj czujny. W każdej chwili spodziewał się ataku ze strony ogrów.

Choć jego umysł, mimo zmęczenia, pracował już sprawnie, wciąż nie mógł pojąć, co się naprawdę wydarzyło. Czarownik — co do jego natury miał spore wątpliwości — nie udzielił mu wielu informacji. Był pewny tylko jednego: musiał jak najszybciej wydostać się z Vanstern i znaleźć kogoś, kto będzie lepiej poinformowany niż on.

Z drugiej strony odnosił wrażenie, że zdobycie miasta przez ogry było jedynie elementem jakiejś większej katastrofy. Ale przecież musiał przeżyć ktoś więcej niż samotny wojownik, który znalazł się w złym miejscu o niewłaściwym czasie.

Myśli snuły się w jego umyśle, kiedy posuwał się z wolna skąpo oświetlonym korytarzem. Niepokoiła go niezwykła martwota tego miejsca. Ogry nie należały do najcichszych stworzeń. Jeżeli stacjonowałyby w mieście, musiałoby aż huczeć od ich harców.

Gdyby Amarth nie zobaczył jednego z najeźdźców w swojej celi, nie uwierzyłby w opowieść maga. Skoro agresorzy zachowywali się inaczej niż zwykle, z pewnością stało za tym coś więcej. Przerażająca hybryda siły i inteligencji.

Wojownik doszedł wreszcie do drzwi. To nimi dostał się do lochów rozerwany na kawałki ogr. Wyglądały solidnie, a wykonane były z drewna. Amarth miał nadzieję, że stwór, który go odwiedził, nie zamknął drzwi na klucz. Wyciągnął rękę i nacisnął mosiężną klamkę. Drzwi nie chciały się ruszyć. Mężczyzna jednak naparł na nie i wreszcie, skrzypiąc, ruszyły.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 59.27