1 Sklep przy ulicy Kościelnej
Mam na imię Michał, niedługo skończę trzydzieści lat i pracuję w sklepie dziadka Leona. Jest to nieduży sklep, który od czterdziestu lat znajduje się w tym samym miejscu przy ulicy Kościelnej, wychodzącej z Rynku.
Wyłożony kostką brukową Rynek stanowi serce Chodkowa. Przy Rynku stoi późnobarokowy, eklektyczny kościół pod wezwaniem świętego Floriana, otynkowany na różowo, oraz klasycystyczna wieża dzwonnicza z zegarem o czarnym cyferblacie. Hełm wieży zwieńczony jest kolumnami. Pod dzwonnicą znajduje się wejście na dziedziniec kościelny otoczony murkiem. Otwarta na oścież brama z kutego żelaza pomalowanego na czarno zamykana jest na noc. Po lewej stronie dzwonnicy, zaraz za bramą, gdy wejdzie się na dziedziniec, mieści się grota z figurą Matki Boskiej w błękitnej szacie z białym podbiciem. Grota porośnięta jest dzikim winem, które czerwieni się jesienią. Po prawej stronie bramy jest przybudówka, która w dawnych czasach pełniła funkcję salki katechetycznej. Teraz jest tam sklep z dewocjonaliami.
Trzy pozostałe pierzeje rynku tworzą kamienice zbudowane w różnych okresach. Przeważa secesja i neoklasycyzm z końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Maski o długich falistych włosach, wieńce i girlandy, wijąca się roślinność balustrad balkonowych z kutego żelaza. Nikt już nie zwraca uwagi na tę zakurzoną ornamentykę.
Wybudowane w późniejszych dziesięcioleciach budynki, które wypełniły istniejące wciąż luki albo powstały na miejscu wyburzonych z powodu starości domów, naśladują architekturę sąsiednich kamienic.
Domy przy rynku mają dwa, najwyżej trzy piętra. Na dole są sklepy, apteki, banki, na górze mieszkania, w których mieszkają właściciele kamienic lub lokatorzy, którzy płacą właścicielom czynsz.
Chodzę do pracy pieszo. Czasami ojciec podwozi mnie samochodem, kiedy akurat jest w domu, bo musi wypełnić urzędowe formularze, a na dworze pada deszcz.
Nasz dom znajduje się na osiedlu pod lasem. Ponieważ Chodków jest mały, nie jest stąd daleko do Rynku. Dojście zajmuje mi kwadrans, ale ja szybko chodzę. Mama potrzebowałaby pół godziny, dlatego do miasta zawozi ją ojciec.
Właściwie nie lubię jeździć samochodem. Prowadzenie samochodu sprawia mi przyjemność tylko wtedy, gdy jadę bez celu pustymi, podrzędnymi szosami. Nie mam własnego samochodu, a ojciec niechętnie pozwala mi korzystać ze swojej nowej hybrydowej toyoty. Bez urazy biorę auto dziadka Leona, to przedpotopowy mercedes. Na przykład w niedzielę, kiedy dziadek i babcia wrócą z kościoła, do którego zawsze jeżdżą, nigdy nie chodzą. Dziadek Leon i babcia Agata mają własny domek, mniejszy od naszego, na ulicy Sadowej, skąd jest bliżej do centrum, szybkim krokiem można pokonać ten dystans w niecałe dziesięć minut. Oczywiście w przypadku babci Agaty o szybkim kroku nie może być mowy, a i dziadek nie jest wytrawnym piechurem.
W niedzielne popołudnie wyjeżdżam za miasto starym mercedesem dziadka, który jest jak najbardziej na chodzie, to znaczy samochód, dziadek nie za bardzo, i na odludnej drodze zwalniam do czterdziestu, trzydziestu kilometrów na godzinę. Pliszki żółte i pliszki siwe, które zbierają muchy z ciepłego asfaltu, zdążą odfrunąć, nie zabiję ich. Przejeżdżam przez wsie w tempie, które pozwala na przyjrzenie się podwórkom.
Nie muszę się spieszyć do sklepu. Ze strony dziadka nie spotkałaby mnie przykrość, gdybym się spóźnił albo nawet w ogóle nie przyszedł. Klientów mamy jak na lekarstwo. „Gdyby to była apteka…” – wzdycha dziadek. „Ludzie zawsze będą chorować!” — dodaje ni to z żalem, ni z to z satysfakcją.
Dziadek Leon, który na wiosnę ukończył osiemdziesiąt lat, cieszy się dobrym zdrowiem i z tego, co mi wiadomo, w całym swoim dorosłym życiu nie był u lekarza więcej jak trzy razy. Leków pryncypialnie nie bierze, ku gderliwej dezaprobacie babci Agaty, młodszej od dziadka o dwa lata, która ostatnimi czasy szczodrze zażywa różnych naturalnych leków, twierdząc z przekonaniem, że to dzięki ich dobroczynnemu działaniu nie choruje. Dziadek powtarza, że babcia Agata ma końskie zdrowie, skoro się od tych rzeczy jeszcze nie pochorowała, i jeśli tylko przestanie się truć, to na pewno go przeżyje. Dziadek Leon się boi, że babcia upodobni się do starych hipochondryczek, stałych bywalczyń przychodni.
— Jak taka nie pójdzie do lekarza ze dwa razy w miesiącu, to jest chora — powiada.
Apteka byłaby bardziej opłacalna od naszego sklepu, tylko że do jej prowadzenia potrzebne są uprawnienia, których nie mam, bo zamiast iść na farmację, jak tego oczekiwali rodzice, postanowiłem studiować europeistykę.
Równie pewnym jak apteka interesem byłby sklep spożywczy. „Kryzys nie kryzys, a jeść trzeba!” — stwierdza dziadek, odwijając kanapkę, którą przygotowała babcia Agata, i zaraz dodaje, że z tym jest jednak za wiele zachodu. Mała marża, duży obrót. Na papierze brzmi pięknie, ale ile się trzeba przy tym nachodzić. To nie na jego nogi. „Ani na moje!” — zgadzam się z dziadkiem i wyskakuję do baru na ulicy Poznańskiej, po drugiej stronie Rynku, celem skonsumowania pieroga calzone.
Bar nazywa się La Strada, ale nie szedłbym o zakład, że jego właścicielka, korpulentna blondynka w średnim wieku o kapryśnie wywiniętych wargach imieniem Jolanta, w szczególny sposób upodobała sobie akurat ten film Felliniego. Można śmiało przypuścić, że ani tego, ani żadnego innego dzieła włoskiego mistrza Jolanta nie oglądała, lecz tytuł obił jej się o uszy i przylgnął do niej, tak samo jak Dolce Vita, które miało być pierwotnie nazwą lokalu. Jolanta doszła jednak do wniosku, że Słodkie Życie byłoby lepsze dla cukierni.
La Strada mieści się na parterze neoklasycystycznej kamienicy, która jest własnością mojego ojca. Na pierwszym i drugim piętrze są mieszkania, których lokatorzy rytualnie domagają się od ojca rozlicznych napraw, najlepiej od razu generalnego remontu, nie zdając sobie sprawy, że dom jest pod ochroną konserwatora zabytków. Ze swojej strony ojciec równie systematycznie i równie bezowocnie dopomina się o uregulowanie zaległości czynszowych.
Zdrowiej i taniej byłoby przynieść coś do jedzenia z domu, tak jak to robi dziadek Leon. Ja jednak korzystam z okazji, aby rozprostować nogi i zmienić otoczenie, bo w niektóre dni ciężko mi wytrzymać sam na sam z dziadkiem w niedużym pomieszczeniu.
Sklep jest otwarty od dziesiątej rano to szóstej wieczorem. W soboty pracujemy od dziesiątej rano do drugiej po południu. Dziadek jest w sklepie codziennie, z wyjątkiem niedziel i świąt, od rana do zamknięcia. Ojciec mówi, że w jego wieku równie dobrze mógłby siedzieć w domu. A miejsce by się wynajęło, jakiemuś bankowi albo firmie telekomunikacyjnej. Dobra lokalizacja, przy samym Rynku. Dziadek ojca nie rozumie. W jakim wieku? I co on ma do roboty w domu? Ojciec podnosi ręce w geście rezygnacji. Nie może nic zrobić, gdyż w odróżnieniu od kamienicy, gdzie jest La Strada i jeszcze dwa sklepy, jeden z porcelaną i jeden z damską odzieżą, dom przy ulicy Kościelnej, w którym mieści się nasz sklep, należy do dziadka, a nie do ojca, chociaż ojciec i tak ma go na głowie.
Lubię dziadka Leona, ale nieraz zamiast rozmawiać z nim o tym, jak bardzo kiedyś było lepiej albo podpowiadać mu wyrazy do krzyżówki, wolałbym posłuchać audiobooka czy też posurfować po internecie za pomocą nowego smartfona, który dostałem od rodziców na urodziny. Co do baru Jolanty, dodam tytułem usprawiedliwienia, że dzięki temu, iż wydaję pieniądze w La Stradzie, Jolanta ma lepszy utarg, którego cząstka wraca potem do ojca w postaci opłaty za wynajem powierzchni lokalowej.
Po zjedzeniu pieroga calzone zamawiam z rozpędu jeszcze pizzę z ostrą papryką. Łakomstwo jest moją drugą naturą.
— Kupisz dla dziadka? — zadowolona Jolanta chce kontynuować dobrą passę.
— Dziadek nie jada pizzy. Szkodzi mu.
Kłamię jak z nut. Dziadek Leon ma żołądek z żelaza i potrafi strawić smażoną karkówkę podaną z ziemniakami polanymi tłuszczem i kiszoną kapustą, nie mówiąc już o zupie fasolowej na wędzonce.
Gust kulinarny dziadek ma wybitnie konserwatywny, trudno go przekonać do nowych smaków, zwłaszcza gdy potrawy noszą obco brzmiące nazwy. Kiedyś mu powiedziałem, że w Ameryce zamówiona telefonicznie pizza szybciej dojeżdża do klienta niż karetka pogotowia. To go dobiło. Już prędzej dałoby się go namówić na mięsne spaghetti. Szkopuł w tym, że nie przepada za makaronem, a spaghetti bez makaronu jest jak schabowy bez ziemniaków i zasmażanej kapusty.
W naszym mieście jest knajpka z wietnamskim jedzeniem, nazywa się Mekong. Wprawdzie kurczak w pięciu smakach nie wchodzi w rachubę ani ryba w sosie słodko-kwaśnym, ale może w takim razie coś z wieprzowiny? Wieprzowina owszem, byle w jednym, wieprzowym smaku. Tak, tylko znowu dziadek nie lubi ryżu. Jako człowiekowi starej daty ryż kojarzy mu się z chińską rewolucją kulturalną i polityką żywnościową przewodniczącego Mao. „Garść ryżu i kijem po krzyżu!” — mawia. Z zup mają w Mekongu jedynie rosół, a jakże, z makaronem ryżowym i kiełkami bambusa. Chciałbym widzieć dziadka jedzącego rosół z kiełkami bambusa. Jego ideałem jest czernina z kaczej krwi, na podrobach, z lanymi kluskami i suszonymi śliwkami i gruszkami. Albo legendarna wurstzupa, którą dziadek podobno jadł w dzieciństwie. Robi się ją z wywaru pozostałego po parzeniu kaszanki w czasie świniobicia i podaje z ziemniakami w mundurkach.
— Babcia zrobiła mu chleb ze smalcem i salcesonem — mówię do Jolanty i piję zimną coca-colę, bąbelki gryzą w język.
Coca-coli dziadek, oczywiście, nie pije. Podobno jednego razu powąchał i wziął jeden łyk, przed wiekami, kiedy amerykański wynalazek był jeszcze nowością. Od tamtego czasu niezmiennie powtarza, że smakuje toto jak pasta do podłogi. Jako dziecko zastanawiałem się, skąd dziadek zna smak pasty do podłogi? Moje zdziwienie faktem, że dziadek jadł pastę do podłogi, na pewno nie było zbyt wielkie. Byłem taki mały, że myślałem, iż wszystko, co robią dorośli, jakkolwiek wyglądałoby w moich oczach dziwacznie, w ich świecie musi być czymś normalnym. Miałem na to sto dowodów, niekoniecznie aż tak drastycznych jak spożywanie pasty do podłogi, ale niewiele mniej.
— Pani Agata dba o męża — kiwa blond głową Jolanta, która od dziesięciu lat jest rozwódką, a tajemnicą poliszynela jest to, że mąż o nią nie dbał.
Babcia rozpieszcza dziadka nie tylko od kuchni. Dziadek ze swojej strony w miarę możności też dogadza babci Agacie jak umie, ale z jednym wyjątkiem. Babcia Agata jakiś czas temu zasmakowała w operetce, której dziadek nie może strawić. Kiedy babcia uprze się na „Wesołą wdówkę”, a klub emeryta, do którego należy, nie ma akurat w planie kulturalnego wyjazdu do Poznania, wtedy na mnie spada obowiązek pełnienia funkcji zarówno kierowcy, jak i osoby do towarzystwa. Co czynię bez przykrości. Pod koniec zimy byliśmy na „Księżniczce czardasza”. Babcia Agata była tak zachwwycona, że przez całą drogę powrotną nuciła i podrygiwała w samochodzie, nie musiałem włączać radia.
Po przerwie na posiłek okraszony konwersacją z Jolantą wracam do pracy z odnowioną energią.
2 Córka Jolanty z baru
La Strada
W naszym sklepie sprzedajemy wyroby jubilerskie. Złote i srebrne łańcuszki, pierścionki, wisiorki, bransoletki, kolczyki. Asortyment w zasadzie ten sam co u Tiffany’ego, różnica tylko w cenie.
Dobre transakcje nie zdarzają się często, ale jak już coś sprzedamy, to sprzedamy. Ojciec z uznaniem kiwa głową. Ostatnio ładnie idą wyroby z dmuchanego złota, bo przy podobnej cenie wyglądają okazalej na szyi damy z podwójnym podbródkiem.
Poza tym oferujemy zegarki, damskie i męskie, ale raczej nie takich firm jak Rolex czy Cartier. Ani nawet Tag Heuer i Omega, jakby ktoś pytał. Oczywiście nikt nie pyta.
Mamy różnej maści zegary ścienne i stołowe, czy raczej kredensowe, takie z łabędziem albo pasterką, oraz budziki, mechaniczne i na baterie. Niezbyt zasobna klientela bez trudu znajdzie coś ładnego w bogatej ofercie niedrogich ozdób i akcesoriów z plastiku, metalu i porcelany. Przedmioty te, o dużym walorze dekoracyjnym, umieszcza się na meblach i przed świętami przeciera szmatką. Niektórzy trzymają je w szufladach, żeby się nie kurzyły. Idealne na prezent.
Mógłbym pozwolić sobie na bumelkę i nikt by mnie za to z roboty nie wywalił. Na tym polega zaleta interesu rodzinnego. Maszeruję do sklepu ze względu na dziadka. Z jakichś względów cenne jest dla niego to, że jego wnuk dzielnie mu sekunduje. Dlatego nie odpuszczam i stawiam się w miejscu pracy punktualnie. Nie zarabiam dużo, choć pewnie i tak więcej, niż powinienem, bo jak już wspominałem, nie nawiedza nas tłum klientów. Bywają dni, kiedy dla zabicia czasu gramy w szachy. Gram dużo lepiej od dziadka Leona, toteż daję mu fory. Gdyby nie to, że kamieniczka należy do dziadka, przez co nie musi on samemu sobie płacić czynszu, wątpliwe jest, czy byłby z naszego handlu liczący się zysk.
Przychodzę sumiennie do sklepu również dlatego, że chcę, aby staruszek miał o mnie dobre zdanie. Dziadek Leon jest ulepiony z innej gliny. Czystszej i trwalszej niż surowiec, który się obecnie trafia. W jego oczach o jakości człowieka decyduje to, jak solidnie wykonujesz swoją pracę, a nie to, ile na tym zarabiasz.
Podczas gdy dziadek i babcia jeżdżą zawsze do starego barokowo-eklektycznego kościoła w Rynku na sumę, która zaczyna się o godzinie jedenastej i celebruje ją stary proboszcz, moi rodzice preferują niedzielną mszę o dziesiątej w nowym kościele dalej od centrum, zbudowanym w stylu, który jeszcze nie ma nazwy i wątpię, czy kiedykolwiek będzie miał. Nowy kościół jest jaśniejszy, przestronniejszy i sylwetką przypomina siedzącą żabę. Zawsze można znaleźć wolną ławkę, nawet jak się przyjedzie w ostatniej chwili. Księża są młodsi, kazania krótsze, organista skoczniej przygrywa. W starym kościele jest ciasno i ciemno, miejsca siedzące już na kwadrans przed rozpoczęciem nabożeństwa okupowane są przez ludzi w podeszłym wieku, organy brzmią dostojnie i ponuro. W kościele świętego Floriana dziadek Leon i babcia Agata brali ślub przed pięćdziesięciu laty.
Ja też wolę stary kościół, ale nie uczęszczam na mszę regularnie, chodzę sporadycznie. Siadam w kapliczce na piętrze z lewej strony ołtarza, nad bogato zdobioną, lecz nieużywaną amboną, gdzie łatwiej o miejsce, bo wiodą na górę strome, kręte schody, niedostępne dla mało sprawnych wiernych, i patrzę z wysokości na siwego księdza i sztywnych ze starości ludzi w ławkach. W kapliczce wiszą obrazy pociemniałe od upływu czasu, trudno się w nich rozeznać, południe wygląda na nich jak wieczór. Po przeciwległej stronie głównej nawy, oświetlonej żyrandolem zwisającym z pomalowanego na podobieństwo niebios sufitu, widoczne są na ścianie herby fundatorów świątyni, których kości dawno rozsypały się w proch, tudzież figurują tam pokryte złotą farbą płaskorzeźby przedstawiające anioła dmącego w trąbę o nabrzmiałych policzkach i jego ponurego kompana z kosą.
Zaglądam do kościoła dla woni kadzidła i wosku, dla zapachu starego drewna ław i konfesjonału z dziurkami po kornikach. Patrzę na obrazy, freski i witraże. Przyglądam się figurom powykręcanych świętych w bocznych nawach i pulchnym aniołkom unoszącym się nad ołtarzem kapiącym od złota. Zastanawiam się, jaką cudowną moc mają te krótkie skrzydełka, że potrafią unieść w powietrze takie tłuste tyłki. Mam ochotę dotknąć tej gładkości, tak jak dotykam pnia buka. Krucyfiks jest szorstki w wyrazie, przypomina gruzłowatą korę starej akacji. Woda w kropielnicy jest zimna jak w zacienionym stawie, kiedy zanurzam w niej palce. Snopy słonecznego światła w półmroku kościoła, zabarwione przez kolorowe szkła, podobne są do pomarańczowych promieni słońca o zachodzie, kiedy wrzynają się ukośnie w głąb lasu, tak samo błyszczą w nich i wirują złotawe drobiny pyłu.
Jednak najbardziej lubię patrzeć na ludzi w tym odświętnym otoczeniu, wyrwanych z codziennego, potocznego życia, które przez ten krótki czas archaicznego nabożeństwa wydaje się odległe i nierealne, jak historie zamknięte w książkach stłoczonych na regałach biblioteki. Wystarczy sięgnąć i otworzyć którąkolwiek. Nie da się przeczytać tych wszystkich opowieści, ale chce się chociaż zobaczyć okładki z tytułami, dotknąć, powąchać i przekartkować. Pociąga mnie zapach książek, nie tylko nowych, pachnących farbą drukarską, ale także tych starych, rzadko otwieranych, zatęchłych. Kiedy byłem na studiach, chodziłem do biblioteki uniwersyteckiej i jednego razu musiałem rozdziewiczać specjalnym nożem kartki starej, nigdy nie czytanej książki o zbutwiałej woni.
Jolanta z baru La Strada ma osiemnastoletnią córkę, która chodzi do liceum. W przyszłym roku Ania będzie zdawać egzamin dojrzałości. Jest bardzo nieśmiała, a przy tym miła i ładna. Ma ponętne krągłości. Jej wstydliwa skromność w połączeniu z obfitością wdzięków działa na mnie podniecająco.
Domyślam się, że Ania uważa sama siebie za grubą, to znaczy nieładną, i ma z tego powodu kompleksy. Chce się odchudzić, w czym skutecznie przeszkadza jej Jolanta, nieustannie podsuwając smakołyki. Czasem zamieniam z nią parę zdań, kiedy przychodzi do baru pomagać matce. Ania się rumieni, kiedy ją zagaduję, a Jolanta patrzy na nas z aprobatą. W naszym miasteczku nie jest łatwo o dobrą partię. Młodzi ludzie, którym uda się wyrwać na uniwersytet do Poznania, już nie wracają. Dzieci rodzi się coraz mniej, liczba mieszkańców spada. Chodków się starzeje i zaczyna wymierać.
Jolanta ma tylko Anię. Bardzo by chciała, aby Ania po studiach wróciła do domu i założyła rodzinę. Jolanta nie chce się więcej wiązać z żadnym mężczyzną. Jej niezaspokojona kobiecość wyżywałaby się w rozpieszczaniu wnuków. A później, gdzieś tam po długim życiu, miałaby wsparcie na starość.
Naturalnie nie ze względu na zdobyte przeze mnie wykształcenie w dziedzinie europeistyki Jolanta patrzy na mnie łakomym okiem jako na przyszłego zięcia, ale z powodu zasobności mojej rodziny, której zasoby w dużej części prędzej czy później trafią w moje ręce, gdyż jestem jedynakiem. Jolanta nie obawia się tego, czego po kryjomu boi się mój ojciec, mianowicie zmarnotrawienia dorobku dwóch pokoleń. A nawet jeśli ojciec już tak bardzo nie lęka się przeputania rodzinnego majątku, bo do tej pory nie dałem się poznać od strony ekstrawaganckiego stylu życia — w końcu spacery po lesie, wycieczki rowerowe i czytanie książek nie wymagają szastania pieniędzmi na prawo i lewo — to na pewno dręczy go przekonanie, że nie dodam do tego, co zgromadzili przodkowie, nic od siebie. Jolancie nie przeszkadzałoby przejedzenie przeze mnie kawałka przypadającego na mnie rodzinnego tortu, bylebym to zrobił z jej córką.
Na razie Ania to pieśń przyszłości, owszem, obiecująca, ale może nie wybrzmieć. W tej chwili jestem wolny i niezaangażowany uczuciowo. Jeśli zaś chodzi o przeszłość, to miałem dotąd dwie dziewczyny. O ostatniej, z którą rozstałem się nie tak dawno temu, opowiem kiedy indziej, zacznę od mojej pierwszej, licealnej miłości.
3 Miłość licealna
Ona miała na imię Marta i wpadłem jej w oko od samego początku. Od pierwszego dnia w nowej szkole. Po pierwsze, z powodu mojej dziwacznej fryzury, a właściwie jej braku. Teraz mam zwyczajne, nie rzucające się w oczy uczesanie, ale to, co miałem wtenczas na głowie, przypominało nie wiadomo co. Typowa dla szesnastolatka chęć zwrócenia na siebie uwagi.
Teraz się z tego śmieję, ale czym oprócz włosów szesnastolatek może się wyróżnić?
Po drugie, na apelu rozpoczynającym rok szkolny zachowywałem się jak stuprocentowy gówniarz. Komentowałem, dowcipkowałem, śmiałem się z byle czego. Moje kalambury nie były wysokiego lotu. Teraz są dużo lepsze, ale i tak nie ma co wpadać w zachwyt.
Pajacowałem, aby zaimponować komu? Marcie, a komuż by innemu. Inni chłopcy zaśmiewali się z moich dowcipów i dorzucali swoje trzy grosze w podobnym stylu, ale chyba tylko dlatego, że byli spięci i chcieli pokryć tremę i niepewność, natomiast dziewczyny były mądrzejsze, pewniejsze siebie, mniej stremowane i wcale się nie śmiały, tylko ignorowały mnie jak kiepskiego klauna wzruszeniem ramion, lekceważącym grymasem i wzniesieniem oczu ku pogodnemu niebu. Był słoneczny i ciepły początek września. Apel odbywał się na świeżym powietrzu. Wiał wiatr, który burzył łysiejącemu dyrektorowi uczesanie na pożyczkę. Za każdym podmuchem odsłaniała się wstydliwie gładka niczym pośladki łysina, a długi kosmyk włosów wyrastających znad ucha zwisał smętnie jak u menela.
Udało mi się pozostać w centrum uwagi przez całą uroczystość, a w czasie przemówienia dyrektora przeszedłem samego siebie. Mowa dyrektora rzeczywiście była nieskładna, ale przedrzeźnianie było infantylną przesadą. Moim przestraszonym kolegom imponowałem, natomiast dziewczyny do siebie zraziłem, a Martę szczególnie. Może mi zresztą o to przewrotnie chodziło? Z perspektywy późniejszych wydarzeń należałoby moje zachowanie w ten sposób tłumaczyć.
Tak czy owak jeszcze zanim po raz pierwszy udaliśmy się do klasy, rola klasowego błazna została już przeze mnie obsadzona. Nasza wychowawczyni tylko raz zerknęła w moją stronę i pokiwała głową. Sądząc po jej stoickiej postawie, miała już w swojej karierze z takimi egzemplarzami do czynienia i potrafiła sobie z nimi radzić.
Szkoda wspominać o tym, jak się ubrałem. Mój strój nie pasował do niczego z wyjątkiem mojej fryzury. Zastanawiałem się wcześniej, czym oprócz włosów może zwrócić na siebie uwagę szesnastolatek. Jakkolwiek żałośnie to zabrzmi, tylko odzieżą. Ogólny wydźwięk mojego wyglądu był taki, że mianowicie dla mnie wakacje jeszcze się nie skończyły. Wyglądałem, jakbym chciał na samym wstępie wszystkim obwieścić, że jestem wolnym strzelcem i że dla takich jak ja wakacje nigdy się właściwie nie kończą, a rok szkolny nigdy się na serio nie zaczyna.
Jako klasowy błazen nie zawodziłem pokładanych we mnie nadziei. Nie było lekcji, żebym nie próbował się popisać i udowodnić, jaki jestem oryginalny i niedostosowany. Ku zaskoczeniu niektórych osób nie byłem jednak takim kretynem, na jakiego wyglądałem. Już na samym początku zdumiałem wszystkich wynikami testów diagnostycznych, jakie nam na dzień dobry zaaplikowano, ażeby nas tym skuteczniej wyleczyć z nieuctwa. Albo byłem w tych testach najlepszy, albo plasowałem się w ścisłej czołówce.
Oczywiście zdania na mój temat Marta nie zmieniła, nadal uważała, że jestem głuptasem, ale nie takim jak większość, ponieważ moja głupota nie była skutkiem braku inteligencji i oczytania, jak to zazwyczaj bywa, ale miała inne źródła. Przeciwnie, nie uszło jej uwadze, że zarówno na lekcjach wymagających logicznego myślenia, jak i na przedmiotach humanistycznych niejednokrotnie górowałem nad resztą klasy. Jeżeli tylko chciało mi się skupić na tym, co akurat przerabialiśmy, i rzeczowo zabrać głos, zamiast wyżywać się w grach słownych, prowokacyjnych pytaniach i jałowych sprzeciwach. W najlepszym razie gapiłem się w okno.
Moja rozprawka na temat tezy Maksyma Gorkiego, że „człowiek to brzmi dumnie”, została ku przestrodze wszystkich odczytana na głos przez panią profesor od literatury, ponieważ jako jedyna była stanowczo przeciw — to znaczy rozprawka, nie pani profesor — i mimo bogatego języka, efektownej argumentacji i powoływania się na dzieła literackie, których nikt nie czytał, bo nie wchodziły w skład kanonu ustalonego przez ministerstwo oświaty, rozprawka ta stanowiła doskonały przykład, jak nie należy pisać, jeżeli chce się dostać dobrą ocenę na egzaminie końcowym. W każdym aspekcie rozmijała się z przyjętymi kryteriami oceniania oraz wzorcami wypracowanymi przez centralną komisję egzaminacyjną.
Marta ucieszyła się w duchu, że dostałem nauczkę, ale ja przyjąłem tę porażkę obojętnie i pozostałem arogancki. Co gorsza, zrobiłem się jeszcze bardziej nieznośny, notorycznie zakłócając tok lekcji. Jedynym sposobem pacyfikacji mojej osoby było niepodejmowanie ze mną żadnych dyskusji ani polemik. Prawdę mówiąc, chętnych do polemizowania ze mną, także wśród nauczycieli, nie było wielu ze względu na moją inteligencję, wiedzę i niewyparzony język.
A właśnie spokoju najbardziej Marta potrzebowała. Jej celem było skuteczne przygotowanie się do egzaminów końcowych, których rezultaty dawały wstęp na prestiżowe kierunki na najlepszych uczelniach. Nasze małomiasteczkowe liceum chlubiło się zdumiewająco wysokim współczynnikiem przyjęć na medycynę, prawo i handel zagraniczny. W odróżnieniu od dużych miast, gdzie młodzież jest bardzo zajęta rzeczami, które nie przysparzają wiedzy ani rozumu, za to zabierają mnóstwo czasu, w naszym miasteczku nie było nic lepszego do roboty, jak tylko się uczyć.
O co mi chodziło?
Marta wreszcie zadała sobie to pytanie i zaczęła się czegoś domyślać. Postanowiła przekonać się, czy jest na dobrym tropie, wdając się ze mną w rozmowę, co wbrew pozorom nie było takie łatwe, bo na każdej przerwie wkładałem słuchawki do uszu i zaszywałem się w jakimś kącie. Wyśledziła mnie na dużej pauzie, samotnego jak zawsze, i podeszła do mnie ostrożnie jak do niebezpiecznego i zarazem płochliwego zwierza.
— Czego słuchasz? — wypaliła bez ostrzeżenia.
— Słucham? — spłoszyłem się, kiedy ją zobaczyłem, i w panice wyciągnąłem słuchawki.
— Czego słuchasz? — powtórzyła głośniej, całkiem niepotrzebnie, przecież odkorkowałem uszy.
Ku zdumieniu Marty wcale nie słuchałem muzyki tylko książki, a konkretnie powiastki filozoficznej pod tytułem „Kubuś fatalista i jego pan”. Początek naszej rozmowy nie był łatwy. Musiało Martę zdziwić, że ktoś tak na pokaz elokwentny potrafi być do tego stopnia niekomunikatywny w prywatnej rozmowie sam na sam.
— Dobra? — Marta starała się pójść za ciosem.
— Co dobra? — wciąż byłem ogłuszony.
— Książka czy dobra? — poprawiła celniej.
— Tak i nie — odpowiedziałem.
Po tej zwięzłej odpowiedzi, którą jednak trudno było uznać za szczyt precyzji, w normalnych warunkach zaległaby niezręczna cisza, ale na szczęście zawsze panował u nas na przerwie hałas tak przeraźliwy, że zdolny był zagłuszyć największą konfuzję.
Patrzyłem na Martę jak wół na malowane wrota i milczałem. Marta mogła sobie pomyśleć, że to dlatego, że jest taka ładna. Ale Marta była ładna od pierwszego dnia w tej szkole, a ja dopiero teraz stałem się przystojny. Obciąłem włosy, zmieniłem styl ubierania. I spoważniałem. Może jej się tylko tak zdawało?
— Dobrze wyglądasz — poczęstowała mnie komplementem.
— Wiem — odrzekłem i Marta już wiedziała, że nie będzie lekko, ponieważ postawiłem sobie za cel ustanowienie nowego rekordu lakoniczności.
Zmieniła taktykę i postanowiła mnie pobić moją własną bronią. Stała i patrzyła na mnie. Podparła się rękami, podkreślając wcięcie w talii. Zaczęła kołysać biodrami jak w tańcu, uśmiechając się do mnie.
— Ładna jesteś — nie wytrzymałem.
— Wiem — odgryzła mi się. — Podobam ci się?
Przenikliwa dziewczyna. Tylko z pozoru jej pytanie było nielogiczne. Być ładnym nie zawsze znaczy to samo co podobać się. Znałem kilka ładnych dziewczyn, które mi się nie podobały.
— Jestem w twoim guście?
Teraz role się zmieniły. Marta prowokowała mnie, abym ją dźgnął. Żebym spróbował delikatnie dobrać się do niej.
— Tak i nie — zareplikowałem.
Celny sztych. Doskonale. Marta była zadowolona, bo przyjąłem pojedynek. Udało jej się wciągnąć mnie w wymianę ciosów.
— Umówimy się? — cięła prosto z mostu.
— Nie — odparowałem.
— Dlaczego nie? — szarżowała dalej.
— Bo tak — podwójna garda.
Wymiana zdań trwała krótko i wynik można uznać za nierozstrzygnięty. Marta liczyła na blitzkrieg, nagły podbój, ale była źle przygotowana i jej pierwszy atak spalił na panewce. Bynajmniej nie dała za wygraną mimo rekuzy. Szykowała się do kolejnego szturmu, kiedy nagle zaczęły się wakacje i zniknąłem z pola widzenia. Wyjechałem w Bieszczady, gdzie całymi dniami wędrowałem samotnie zarastającymi, bocznymi szlakami, a Marta została w Chodkowie.
W drugiej połowie wakacji ja wróciłem do domu, za to Marta udała się na zagraniczne wojaże z rodzicami. Jej matka była dentystką, a ojciec pediatrą. Byli zasobną rodziną. Zwiedzali Francję i Grecję. Było fantastycznie i gdyby nie czekające Martę spotkanie ze mną, którego pragnęła — oczywiście nie byłem łaskaw dać jej numeru telefonu ani adresu mailowego — wcale by za powrotem do szkoły nie tęskniła.
Jeszcze urosłem przez wakacje. Zmężniałem, opaliłem się. Koleżanki nie mogły ode mnie oczu oderwać, chociaż byłem najzupełniej przeciętnej urody. To ciekawe, że dziewczyna, aby się podobać, musi być perfekcyjnie zgrabna, podczas gdy takiemu Quasimodo wystarczy trochę naprostować plecy i dodać parę centymetrów, żeby się z niego nagle zrobił Adonis. Nie mówię o sobie, tylko tak, à propos wyjazdu Marty do Francji i Grecji.
Mimo zwiększonego powodzenia nadal okazywałem płci przeciwnej obojętność, co jeszcze bardziej dziewczyny podniecało. Marta czuła, że kryje się za tym zagadka. Stanowiłem dla niej wyzwanie.
Dość długo musiała czekać na dogodną okazję do następnej potyczki, bo stałem się nieuchwytny. Wagarowałem aż miło. A kiedy już się zjawiłem w szkole, to paskudnie się sprawowałem. Mój zapał polemiczny i impertynencja przerodziły się w ordynarną momentami agresję. Przestałem się uczyć. Czuć było od mnie papierosy i alkohol. Przechodziłem trudny okres, wyjątkowo ciężki do zniesienia dla moich rodziców. Ojciec był poważnie zaniepokojony, mama odchodziła od zmysłów, że użyję sformułowania zaczerpniętego ze staroświeckiej literatury, do której zawsze miałem słabość. Tylko dziadek Leon zachował niezmącony spokój, twierdząc, że jestem dobry chłopak i z tego wyrosnę.
Czas mijał, a ja nie dawałem Marcie pola. Wreszcie przyparła mnie do muru. A wyglądała naprawdę prześlicznie z jasnymi włosami do ramion i w obcisłych dżinsach. Nie przeliczyła się w swoich kalkulacjach, licząc na to, że ulegnę jej urokowi. Uległem, ale nie od razu. Zaczęliśmy się spotykać, byłem zakochany.
A jednak do niczego między nami początkowo nie dochodziło, mimo niedwuznacznych zachęt ze strony Marty, jeśli nie liczyć pocałunków, których nawet Jane Austen nie nazwałaby namiętnymi. Wyglądało na to, że jej ruchliwy język nie tyle mnie podnieca, co płoszy. Tajemnica, którą Marta miała nadzieję poznać, pozostawała głęboko ukryta.
Aż tu naraz ni z tego, ni z owego klapka zapadła, klucz się przekręcił i wyszło szydło z worka. Mój problem polegał na tym, że miałem stulejkę, co przez lata skrzętnie ukrywałem i do czego wstydziłem się komukolwiek przyznać. Marta namówiła mnie na wizytę u chirurga. Chirurg zrobił zabieg i było po krzyku. Nadeszły wakacje i całe lato kochaliśmy się jak zające.
W ostatniej klasie liceum skoncentrowałem się na nauce, tak jak Marta. Przestałem wydziwiać na lekcjach. Uspokoiłem się i rozpogodziłem. Cały wolny czas spędzaliśmy ze sobą, mając w głowie tylko seks i podręcznik. Bardzo dobrze zdaliśmy maturę. Marta dostała się na handel zagraniczny na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu, a ja zamiast pójść na prawo albo na farmację, tak jak to było planowane, rzutem na taśmę wybrałem europeistykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Wszyscy się na to skrzywili, tylko dziadek Leon zaaprobował mój wybór i powiedział, że zjednoczona Europa to jest przyszłość.
Nasze drogi się rozeszły, gdy byliśmy na drugim roku. Rodzice Marty dostali ofertę dobrze płatnej pracy we Francji, ona pojechała z nimi. Przeniosła się na uczelnię w Paryżu.
A ja? Nie tylko nie miałem zamiaru opuszczać kraju, ale nawet nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zamieszkać na stałe gdzie indziej niż w moim rodzinnym mieście.
4 Most na Noteci
Oprócz posiadłości należących do właścicieli sklepów, hurtowni, zakładów produkcyjnych i usługowych, na naszym osiedlu znajdują się wille dyrektorów, urzędników i lekarzy. Duże, rozpasane, większe niż nasz dom i podobne do siebie, jakby wyszły spod kopyta jednego dewelopera. Z kolorowych cegieł, kryte sztuczną dachówką. Podjazdy równo wyłożone barwioną kostką, murki z tych samych barwionych cegiełek. Przed domami krótko przystrzyżona trawa, tuje, daglezje i srebrne świerki. Garaże na dwa samochody prosto z salonu, lepsze od hybrydowej toyoty mojego ojca.
— Co druga willa lekarza! — mówi z przekąsem ojciec, siorbiąc gorącą zupę. — Wszystkie specjalności. Nawet pediatra się pobudował.
W odróżnieniu od dziadka ojciec nie ma dobrego zdrowia. Dwa lata temu miał operację przepukliny, a zeszłej zimy przez miesiąc nie mógł się pozbyć gronkowca z gardła. Medycyna to dla niego drażliwy temat. Ojciec nie powie tego wprost, ale posądzam go o to, że uważa lekarzy nie tyle za ludzi, których szlachetnym powołaniem jest pomaganie chorym, ile raczej za pasożytów żerujących na ludzkim nieszczęściu. O prawnikach, nawiasem mówiąc, myśli podobnie.
— A służba zdrowia jak się sypała, tak się sypie — ciągnie swoją tyradę ojciec przy drugim daniu. — Na nic nie ma pieniędzy.
Była sobota. Po przyjściu ze sklepu zjadłem w domu obiad z rodzicami. Mama ugotowała zupę pomidorową z ryżem i usmażyła kotlety z kurzych piersi, do tego ziemniaki tłuczone z masłem i śmietaną i surówka z białej i czerwonej kapusty. Mama dobrze gotuje, ale nie lubi smażyć karkówki, bo jej tłuszcz pryska. Potem musi czyścić kuchenkę mleczkiem i zmywać podłogę płynem, bo się klei. Raz jej kropla gorącego tłuszczu prysła na rękę, ojciec musiał jechać do apteki po piankę na oparzenia.
Mama nie umie robić zrazów, w których specjalizuje się babcia Agata, bo jest z tym za dużo roboty. Przede wszystkim trzeba wybrać dobrą wołowinę, świeżą i nieżylastą, ponieważ oszuści żerują na naszych żołądkach i sprowadzają stare mięso, jak przeczytałem w gazecie. Wołowinkę należy odpowiednio potrzaskać i potem smażyć długo, cały czas pilnując, dodając masła i podlewając wodą, żeby się nie przypaliła i nie stwardniała jak podeszwa, aż nabierze ciemnobrązowego, prawie czarnego koloru, taka jest najlepsza. W środek babcia zawija podłużny kawałek wędzonego boczku, pasemko kiszonego ogórka, cebulę i skórkę chleba razowego. Do zrazów najlepsza jest gotowana modra kapusta z gałką muszkatołową albo buraczki.
Po sjeście pojechałem na wycieczkę rowerową na łąki nad Notecią, które zaczynają się kilka kilometrów za miastem. Było ciepło, ale nie upalnie, bezwietrznie i bezchmurnie. Kiedy przejeżdżałem obok pastwiska ciągnącego się daleko i szeroko, nieco w dół od drogi, na którym pasło się stado krów, poczułem słodkawą woń, ociężale unoszącą się w ospałym powietrzu. Była to mieszanina zapachów trawy, mleka i obory. Zatrzymałem się tam i patrzyłem na malowniczo sielski obrazek. Na miękkie, zielone tło łąki nałożone były w naturalnym bezładzie duże, ciężkie, czarno-białe plamy krów.
Dojechałem do rzeki. Zatrzymałem się na moście, który jest najwyższym obiektem płaskiej pradoliny i może służyć za punkt widokowy. W dole bezruch wędkarzy, powoli płynąca woda, która odbijała łagodnie grzejące słońce popołudnia. Wiatr ledwo się ruszał. Jaskółki śmigały nisko nad wodą, wyłapując muchy. Niedaleko na skarpie przysiadła pliszka i kiwała ogonkiem, jakby była z czegoś zadowolona.
Pojechałem za Noteć i skręciłem w polną drogę biegnącą — a raczej wlokącą się — u podnóża morenowych wzgórz. Te wzgórza kończą się w kilku miejscach bardzo raptownie niemal pionową skarpą o wysokości kilkudziesięciu metrów, a w dole bez żadnych etapów pośrednich zaczyna się rzeczna pradolina. Wspiąłem się na jedną z wyższych skarp od tyłu, gdzie było łagodne podejście, i patrzyłem w dal. A potem jechałem dalej. Były łąki, pasące się krowy i bociany w tych samych kolorach co krowy, tylko z przewagą białego. W oddali majaczyły w popołudniowej mgle kępy łozin i olch obrzeżone zaroślami wikliny. W nieruchomych odnogach rzeki rosła rzęsa i żabiściek. Zapach chłodnej wilgoci. Od drogi ciągnęły się zagony kapusty i ziemniaków.
Lubię takie rzeczy. Poza tym pociąga mnie podróżowanie koleją i autobusami. Najlepiej gdzieś niedaleko, do sąsiednich miejscowości. Do Wągrowca, Rogoźna, Szamocina, Heliodorowa. Bez celu, pod byle pretekstem.
Z jakichś powodów utkwił mi w pamięci jeden wrześniowy dzień, kiedy wracałem autobusem z Piły, do której pojechałem, już nie pamiętam po co. Ukołysany do granicy między jawą a snem, znalazłem się duchem i ciałem w tym miejscu, gdzie najzwyczajniejsze w świecie bodźce budzą dziwne stany emocjonalne. Autobus przepływał melancholijnie przez zmokłe lasy, wioski i pola, a ja patrzyłem na zapadający zmierzch za mokrą szybą i wdychałem przedostający się do wnętrza pojazdu zapach spalin, który łączył się z wonią parujących ubrań i wyziewami z ust śpiących pasażerów. Nie mam pojęcia, dlaczego była przyjemna ta jazda rozklekotanym, nieładnie pachnących autobusem przez Ujście do Chodkowa, i dlaczego ją zapamiętałem.
Dawniej jeździłem na wakacje w góry, z początku z rodzicami, potem sam. Teraz wolę morze. W zeszłym roku pojechałem do Ustki, w ramach rekonwalescencji po utracie drugiej ukochanej, która miała na imię Małgorzata. Chciałem na jakiś czas zmienić otoczenie. Wprawdzie uczucie, które nas łączyło, nie skończyło się nagle, w jakiś dramatyczny sposób, miłość wystygła ładnych parę miesięcy przed nadejściem lata, ale co to szkodzi. Poza tym leczyłem małe frustracyjki wywołane brakiem osiągnięć życiowych. Potrzebowałem czegoś naprawdę wielkiego, na przykład morza, i codziennie chodziłem na plażę. Rozebrani ludzie działali na mnie kojąco jak stado krów.
Niekiedy tłum gołych ludzi działał mi na nerwy, jak mrówki sikające po nogach kwasem mrówkowym. Wtedy wybierałem się na plażę rano, gdy było pustawo. Pamiętam, że nie bardzo panowałem nad zmysłami, które robiły swoje, nie oglądając się na mnie. Tak samo głowa. Moja głowa myślała za mnie i beze mnie. Siadałem otępiały pod wydmą albo szedłem po piasku. Nos czuł rześki zapach przestrzeni i ogromu zimnej, słonej wody, i zapach ten wzywał do zachowania dystansu. Smak soli osiadającej na wargach, które co jakiś czas mimowolnie oblizywałem, doradzał powściągliwość i właściwe wyważenie proporcji. Oczy widziały, że morze ma barwę niebieską, a głowa rozumiała, że to dlatego, że odbija się w nim błękit nieba, o którym głowa wiedziała, że to jest tylko cienka warstwa atmosfery, za którą rozciąga się nieskończona noc. Uszy słyszały powtarzalny, nawrotowy łoskot fal, będący efektem cyklicznego ruchu, odwiecznego rytmu, takiego samego wczoraj, dziś, jutro i kiedy tych uszu nie będzie. Stopy odczuwały łaskotanie piasku, ciepłego z wierzchu, a zimnego pod spodem. Skóra pochłaniała promienie słoneczne i czuła parzące ukłucia. Przez opuszczone powieki patrzyłem na płomienne kolory słońca, które spalało się już miliardy lat, i mocno się przy tym opaliłem.
To było w sierpniu. Po dwóch tygodniach spędzonych nad morzem wracałem do Chodkowa nocnym pociągiem relacji Słupsk — Poznań. Za oknem była ciepła noc, czysta i pachnąca. Mogłem sobie wyobrażać, że idę do domu pieszo, wędruję przez całą noc aż do świtu. Kroczę równym, niespiesznym krokiem długodystansowca i poję się chłodem pokrytej rosą łąki. Łykam suchy, chlebowy zapach gotowego do zżęcia żyta. Od olejków eterycznych płynących ze strony sosnowego zagajnika, który mijam, kręci w nosie. Oddycham tchnieniem letniej nocy, słucham rzępolenia świerszczy w przydrożnych zaroślach i widzę w górze brzuchaty księżyc. Jestem blisko pełni.
5 Lokalne pociągi
Moje wycieczki pociągiem do pobliskich miejscowości odbywają się tak jak wtedy, gdy wsiadłem do pustawego pociągu z Piły do Poznania i znalazłem próżny przedział. Otworzyłem okno, żeby wypędzić na zewnątrz panujący w środku zaduch, którego głównym źródłem była stara tapicerka, pokrywająca siedzenia wysiedziane przez rzesze lokalnych podróżnych. Wpuściłem do przedziału trochę odświętnego powietrza tej lipcowej niedzieli. Jego bukiet w swojej górnej warstwie łechtał nos miodnym zapachem nagrzanego trawnika i klombów kwiatowych przed budynkiem dworca oraz przekwitających lip, rosnących za torowiskiem. Od spodu ten kolejowy bukiet był szorstki i drażnił zmysł węchu wonią nasączonych smarem i nieczystościami torowych podkładów.
Podczas jazdy stałem przy uchylonym oknie. Pociąg zwolnił, zbliżając się do mostu na rzece. Wychyliłem się i kąpałem głowę w ciepłym powietrzu, które falowało nad wyprażoną łąką. Bagienny zapach wilgotnego czarnoziemu i schnącej trawy. Po minięciu mostu pociąg przyspieszył, obmywające mi głowę powietrze zrobiło się chłodnawe jak letnia woda.
Wysiadłem w małej mieścinie. Na ulicach pustki. Część mieszkańców poszła do kościoła na sumę, niektórzy do baru na piwo, reszta została w domu i oglądała telewizję. W cieniu pod płotami leżały psy z wywalonymi jęzorami. Minąłem piekarnię o nazwie Dom Chleba, sklepik obuwniczy z witryną Raj Butów i zakład fryzjerski mianowany Salonem Fryzur. Potem był blaszany barak z napisem zawiadamiającym, że tu znajduje się Imperium Telefonów. Wszystko było zamknięte na głucho. Na końcu jednej z bocznych uliczek rzucała się w oczy ogromna kolorowa tablica Centrum Logistyki Mrożonek, górująca nad szarym, parterowym budynkiem. Trochę bliżej stał warsztat z ręcznie wypisanym szyldem o treści Wytwórnia Kitu. Jedna ze starych kamieniczek w centrum miasteczka była w trakcie rozbiórki, tabliczka ostrzegała: „Wstęp wzbroniony grozi śmiercią”.
Atmosfera była ciężka, słodkawa i gorzka zarazem, przesycona mieszaniną letnich aromatów zapadłej dziury: starej papy, brudnego tynku, rozeschniętego drewna, złuszczonej farby. Z cienistych bram prowadzących na małe, zagracone podwórka wyzierał odór szczyn i pleśni, a z otwartych okien kuchennych dochodziły zapachy smażonego mięsa i gotowanej kapusty.
Minąłem kościół. W środku musiał panować ścisk i duchota, liczne grono wiernych stało na zewnątrz w cieniu kasztanowca. Dzieci biegały, matki starały się rozbrykaną progeniturę poskromić, ojcowie rozprawiali dyskretnie o światowych rzeczach.
Blisko kościoła usadowił się bar. Wszedłem do środka. W barze było gwarno. Większość konsumentów stanowili mężczyźni pijący piwo. Był tylko jeden wolny stolik z boku, zaraz przy drzwiach. Usiadłem i starłem papierowymi serwetkami kałuże z blatu. Podeszła kelnerka. Zamówiłem kanapkę i wodę mineralną. Jadłem, słuchałem i patrzyłem. W drzwiach stanął niestarannie ubrany, lecz za to porządnie podpity jegomość, tuż przy moim stoliku. Pijak długo się rozglądał po pełnej sali, po czym warknął: „Kurwa! Nikogo nie ma”. Po czym wyszedł. Ja opuściłem lokal krótko po nim.
Przeszedłem obok stadionu piłkarskiego. Za ogrodzeniem, przy boisku z murawą prawie doszczętnie wydeptaną i ubitą jak klepisko, stały kubły na śmieci. Nad nimi wisiała tabliczka o treści: „Nie śmiecić — od tego są kubły”. Wokół walały się papierki, kartoniki, puszki i plastikowe butelki. Mieścina się kończyła. Za boiskiem skręciłem w stronę łąki. Na jej końcu majaczył las. Po drodze była przygięta do ziemi chałupa, otoczona zaroślami pokrzywy i ostu. Na krzywym, omszonym dachu umocowana była antena satelitarna z napisem Astra. Szedłem dalej przez nagrzaną łąkę w kurzu bzykających owadów.
Dotarłem do lasu i usiadłem w cieniu pod rozrosłym bukiem, na wytartym dywanie zeszłorocznych liści. Bolały mnie stopy ze zmęczenia. Na korze zabliźniały się wyrżnięte niegdyś nożem inicjały, daty i rysunki. Na polanie niedaleko leżały zużyte prezerwatywy oraz butwiejące resztki chusteczek higienicznych i papieru toaletowego. Odpędziłem ręką muchę, pacnąłem komara i strzepnąłem mrówkę ze spodni. Na czubku buta usiadł mi motyl z rodziny rusałek. „Pokrzywnik czy osetnik?” — zastanawiałem się, bo zawsze miałem kłopot z ich rozróżnieniem. Ogarnęła mnie senność. Siedziałem coraz bardziej otępiały w zielonym cieniu buka, oparty o jego stuletni pień, w cieple lipcowego popołudnia, czułem z bliska zapach suchych liści, wilgotnego mchu, igliwia i próchnicy. Słuchałem wrzaskliwego śpiewu zięby tuż nad głową i bardziej subtelnego pogwizdywania kosa kawałek dalej.
Kiedy się obudziłem, wciąż było ciepłe, dosyć jasne popołudnie, chociaż pożółkłe, z domieszką oranżu i czerwieni, chylące się ku wieczorowi. Korony drzew płonęły w żółtopomarańczowym blasku, podczas gdy pnie wygaszał cień. Zmęczenie minęło, byłem rześki. Nabrałem sił niczym Anteusz po zetknięciu z matką-ziemią. Co prawda, musiałem jej dotknąć najmniej mityczną częścią ciała.
Wracałem inną drogą, przez ugór porośnięty pachnącymi w pochyłym słońcu chwastami. Wrotycz, dziewanna, kocanka, rumianek, krwawnik. Czasami jestem zły na siebie, że nie znam wszystkich nazw roślin i zwierząt. Pamięć mam zaśmieconą nazwiskami polityków, dziennikarzy, piosenkarzy, aktorów, sportowców. Setki, tysiące niepotrzebnych imion i nazwisk.
W zacienionych miejscach na trawie zbierała się rosa. Mijałem samotne gospodarstwo. W cieniu drewnianej obórki, przykuty łańcuchem do haka wbitego w ścianę, stał na zielonej murawie zadumany kozioł z rzadką, długą, siwą brodą chińskiego filozofa. Znów byłem w środku mieściny. Wstąpiłem do baru.
W lokalu zrobiło się luźniej, ale nie ciszej. Klientów było dwa razy mniej, ale za to ci, co zostali, darli się w dwójnasób. Tylko w jednym kącie, przy stoliku ustawionym osobno, siedział w milczeniu, nie wykonując żadnego ruchu, odosobniony osobnik z osobliwym wyrazem twarzy i wzrokiem utkwionym w coś, co było niczym. Kazałem podać chleb z masłem i wędzonego łososia. Zamówiłem kufel złotego piwa zwieńczonego sztywną białą pianką z browaru w Czarnkowie. Czas było iść na stację. Niedługo odchodził ostatni tego dnia pociąg.
Niebo w górze było jeszcze jasne, ale na dole już zmierzchało. Nad dachami latały ostatnie jerzyki i pierwsze nietoperze. Okna sino migotały od telewizorów i komputerów. Na podwórkach ujadały psy. Koty miękko, z rozmysłem stąpały po rosie.
6 Wyprawa do wsi Kaczory
Mam kolegę o imieniu Piotr. Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że to mój najlepszy kolega. Znamy się od dawna, chodziliśmy razem do szkoły. Myślimy podobnie, przeczytaliśmy mnóstwo tych samych książek, umiemy mówić tym samym językiem. Nawet jak milczymy, to sobie nie przeszkadzamy.
Piotr skończył studia na Politechnice Poznańskiej, wrócił do Chodkowa, coś tam krótko dłubał na własny rachunek, a kiedy zwolniło się miejsce, został informatykiem w urzędzie miasta i gminy. Kiedyś spotykaliśmy się częściej, ale Piotr przed rokiem się ożenił i teraz więcej czasu poświęca żonie. Elżbieta jest nauczycielką w szkole podstawowej. Gdybym ja miał żonę albo chociaż stałą partnerkę, tobyśmy mogli wychodzić razem, we dwie pary. Jako wolny strzelec, jako trzeci na dostawkę, element nie do pary, wprowadzałbym napięcia i zaburzał symetrię. Nie jeździmy już razem na wycieczki, nie chodzimy na piesze wędrówki tak jak dawniej.
Pewnego razu odbyliśmy wyprawę autobusem do wsi Kaczory. Wędrowaliśmy po okolicy. Afaltowa droga wiodła skrajem świeżo zaoranego pola. Było krótko po żniwach, zrobiono podorywki. Obnażona, poruszona ziemia pachniała. Usiedliśmy na poboczu i wygrzewaliśmy się w popołudniowym słońcu. Obserwowaliśmy chmary szpaków na pobliskich chaszczach i widzieliśmy przymglony, niebieskawy horyzont.
— O czym myślisz? — zapytałem Piotra.
— O niczym — odpowiedział po zastanowieniu. — A ty?
— O tym samym.
Dosyć długo tak myśleliśmy, pławiąc się w cieple dojrzałego dnia jak jaszczurki na nagrzanym kamieniu, a potem podnieśliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Na łące brązowawo przekwitał żółty dziurawiec. Sterczały kępy turzyc. Krowy leżały na trawie i przeżuwały dzień, wodząc za nami wielkimi, smętnymi oczami. Na drodze walały się strzępy wydawanego w Warszawie brukowca. Przejechał samochód, trąbiąc na nas ponaglająco.
Dzień skłaniał się ku wieczorowi. Był stary dom z podwórkiem i ogrodem. Kaczki wracały z łąki gęsiego. Kura wygramoliła się z zagłębienia w ziemi, otrząsnęła z kurzu i zatrzepotała skrzydłami, jakby chciała odlecieć, a potem poszła na grzędę. Kilkuletni chłopczyk grzebał patykiem w wysychającej kałuży. Piotr zatrzymał się przy martwej pliszce.
— Potrącił ją samochód, a kierowca zbiegł z miejsca wypadku.
— W cywilizowanym kraju dzwoniłoby się na policję w takiej sytuacji — odpowiedziałem.
Dalej widniał świeżo wybudowany dom. Jego ściany były obite panelami imitującymi drewniane bale. Na dachu krytym sztuczną dachówką typu rybia łuska znajdowało się sztuczne gniazdo, w którym na jednej nodze stał sztuczny bocian. Na ganku para prawdziwych ludzi urządziła sobie prawdziwy podwieczorek.
— Trzeba coś zjeść — powiedział Piotr.
— Jest gospoda niedaleko. Dysponują pokojami gościnnymi — powiedziałem. — Jechałem tędy samochodem dziadka i zdarzyło mi się wstąpić.
Zjedliśmy kolację, popijając czerwonym winem jajecznicę na boczku. Piotr łypał okiem w kierunku czarnowłosej kelnerki o śniadej karnacji, która nie zostawała mu dłużna. Piotr to sympatyczny przystojniak, dziewczyny zawsze do niego lgnęły. I on nie był od tego, aby do którejś przylgnąć, wtedy jeszcze nie znał Elżbiety.
— Mają dobrą obsługę — powiedział, uśmiechając się do dziewczyny, której robiły się dołki w policzkach, kiedy się śmiała.
Wolnych miejsc noclegowych było w bród, wynajęliśmy osobne pokoje na noc. Wyglądało na to, że Piotr ma plany względem ładnej kelnerki.
Byłem zdrożony i po kolacji poszedłem od razu na górę. Rzuciłem się na łóżko, aby przez chwilę nieruchomo poleżeć. Zasnąłem w ubraniu.
W nocy obudziło mnie skrzypienie łóżka i kobiece pojękiwania dochodzące z sąsiedniego pokoju, który zajmował Piotr. Czyżby przygruchał tamtą dziewczynę? Przez uchylone drzwi balkonowe zaglądał księżyc. Zaglądał, ale nie wchodził. Co innego wrześniowe powietrze. Pchało się do pokoju drzwiami i oknami. Przynosiło zapach mokrego zielska, wygasłych ognisk, jabłek i gruszek. Za karczmą był sad. Za sadem kartoflisko. Leżałem i słuchałem miłosnych jęków.
Kiedy odgłosy ustały, podniosłem się z łóżka i wyszedłem na balkon. Patrzyłem w niebo i słuchałem szemrania gwiazd w nocnym chłodzie. Poręcz balkonu była mokra od rosy.
W pokoju Piotra paliło się światło. Przeszedłem przez barierkę oddzielającą nasze balkony i zobaczyłem przez szybę Piotra z kelnerką.
Jeszcze nie skończyli. Uprawiali seks oralny na łóżku niedaleko okna przy włączonej lampce. Piotr leżał ma wznak z zamkniętymi oczami, trzymając ręce pod lekko uniesioną głową, jakby się opalał na plaży, a dziewczyna pieściła mu członka ustami, wypinając tyłek w kierunku okna, za którym stałem. Widziałem okrągłą, białą pupę z ciemną pręgą między ładnie skrojonymi pośladkami, a powyżej nich, na lędźwiach, widać było dwa dołki, jakby odpowiedniki tych dziurek, które się dziewczynie robiły w policzkach, kiedy się śmiała. Dziewczyna wsparła się na łokciach i przez to jeszcze mocniej wypięła się w moją stronę, częstując mnie obrazem swojej intymności. Stałem tam i raczyłem się widokiem ukrytego, a teraz zupełnie rozwartego parowu, którego ciemnawe dno i zbocza porośnięte były cienkimi, czarnymi włoskami i pokryte drobniutkimi kropelkami jak rosą. Widziałem jasnobrązową, wytrzeszczoną rozetkę i rozchylone, różowawe płatki poniżej, wykwitające spomiędzy dwóch fałdek śniadej skórki, obsypanej ciemnym meszkiem, i lśniące od soku rozcięcie między tymi różanymi płatkami.
Śniadanie zjedliśmy późno i udaliśmy się w drogę. W powietrzu unosiła się ciężka, dojrzała, nasycona słodycz kończącego się lata, trochę kwaskowata, nieco gorzkawa, lekko sfermentowana i odrobinę przydymiona. Słońce mocno przygrzewało. Leżące po obu stronach drogi topolowe liście wydzielały silny aromat, który kojarzył mi się dość ambiwalentnie z początkiem roku szkolnego.
— Widzisz ich? — Piotr pokazał grupkę mężczyzn pijących piwo przed sklepem w środku roboczego dnia.
— Mają więcej szczęścia niż rozumu — odpowiedziałem.
Szliśmy długą topolową aleją, mając po bokach dopiero co zaorane rżyska, aż doszliśmy do małego jeziora.
— Wykąpiemy się? — zaproponował Piotr.
Znaleźliśmy miejsce, gdzie był pomost rybacki między trzcinami, i rozebraliśmy się do naga. Piotr wziął rozbieg i skoczył do wody. Ja nie jestem zbyt dobrym pływakiem. Wodę zawsze traktowałem z rezerwą. Najpierw z ostrożna ochlapałem sobie nogi, brzuch i piersi zimną wodą, aby się nie narazić na szok termiczny, po czym zanurzyłem się w ciemnym, pachnącym szuwarami i rybą jeziorze, którego powierzchnia połyskiwała srebrzyście jak łuska. Przepłynąłem kilkadziesiąt metrów w tę i z powrotem i zdyszany wydostałem się na pomost.
Leżałem na ciepłych deskach, teraz zmoczonych, wdychając ich zapach, a był to zapach kończących się wakacji. Patrzyłem na migotanie słońca na drobnych falach i na pływającego Piotra, podczas gdy z mojego nagrzanego ciała parowała woda, mozaikowo szczypiąc i łaskocząc skórę w wielu miejscach naraz. Piotr wynurzył się z wody i położył koło mnie. Dość długo tak leżeliśmy, nie odzywając się do siebie, każdy zatopiony w sobie. Kiedyśmy wyschli i odpoczęli, ubraliśmy się i poszliśmy dalej.
Za jeziorem był bór sosnowy. Intensywnie pachniało prażone w słońcu igliwie. Brzozy sypały złote listki. Kwitły wrzosy. Brązowiały paprocie. Tuż przy drodze rosły ciemne jak atrament jeżyny. Objadaliśmy się, zaspokajając pragnienie.
Zawsze lubiłem jeść małe owoce, zwłaszcza gdy trzeba było przy tym pokonać jakąś trudność. Jagody, maliny, jeżyny, porzeczki, wiśnie, czereśnie — mogłem jeść te drobiazgi prosto z drzewa lub krzaka bez końca. Najlepiej mi się przy tym myślało albo słuchało audiobooka. Pod koniec lata, wczesną jesienią po raz pierwszy słuchałem opowiadań Brunona Schulza ze zbioru „Sklepy cynamonowe”. Było to w lesie, jadłem wtedy czerwone brusznice.
Ani się obejrzeliśmy, kiedy nadeszło popołudnie i zbliżyła się pora powrotu. Kupiliśmy drożdżówki w sklepie niedaleko przystanku, potem wsiedliśmy do autobusu, który jechał ze Śmiłowa do Chodkowa.
Druga połowa września była marna, za to październik zaczął się pięknie. Znowu na chwilę zapanowała letnia pogoda, a wraz ze słońcem i ciepłem pojawiła się chęć wędrówki. Piotr jeszcze wtedy nie pracował w urzędzie miasta i gminy, a mnie dziadek Leon dał wolne. Powiedział, że mi się należy, na co mój ojciec tylko machnął ręką.
Była to duża wieś, nazywała się Ryczywół. Szliśmy polną drogą, później był las. W górze zobaczyliśmy klucz żurawi lecących na południowy zachód. Skrzypiący żałośnie klangor. W krótkotrwałym cieple latały rozbudzone biedronki i motyle, słychać było zmęczone pasikoniki na nasłonecznionych skarpach. Żółtość młodych buków, jasny brąz dębów, czerwień klonów. Świeżo spadłe liście suszyły się na słońcu jak tytoń. Po obu stronach drogi rosły młode brzozy. Brązowe od dołu, żółte w środku, zielone na górze. Stały szpalerem jak pannice z zadartymi kieckami. Na pobliskich polach paliły się kartoflane łęty, a w ogródkach suche liście. Czuć było wyraźnie dym pośród leśnych zapachów. Wczesnojesienne kadzidła wytwarzały odświętny nastrój.
Co jakiś czas przysiadaliśmy gdzieś pod drzewem albo na skarpie i siedzieliśmy w milczeniu. Chłonęliśmy jesienne ciepło, wąchaliśmy powietrze, słuchaliśmy odgłosów. Niby nic wielkiego, ale później takie rzeczy najlepiej się pamięta. Ważne było to, że nikt nas nie gonił, istotne było, że sami siebie nie goniliśmy. Dotarliśmy do wsi. Nie wiem, skąd to się u mnie wzięło, że godzinami, z tym samym zainteresowaniem mogę oglądać zagony ziemniaków albo kukurydzy, łąki z krowami, przydomowe ogródki, zagracone podwórka, drewniane stodoły, podupadające chaty. Mogę do znudzenia wąchać zapachy idące z pól, ogrodów, stodół, obór i chlewów.
Długo się włóczyliśmy. Czas nie grał roli. My nie graliśmy roli. Po prostu chodziliśmy tam i tu, oglądając to i owo i odpoczywając od czasu do czasu. Zaczęło się ściemniać. Dni zrobiły się krótkie. Wstąpiliśmy do należycie obskurnego baru na obiad. Zamówiłem do posiłku butelkę wódki. Piotr kiwnął głową. Już poznał Elżbietę, ale jeszcze się nie zaręczyli.
Jedliśmy byle co i piliśmy kieliszek za kieliszkiem, obserwując otoczenie. Mruczando potocznych rozmów, z którego dawało się wyłowić słowa bez związku i oderwane okrzyki. Podpita stara baba z kilkuletnim chłopcem weszła do knajpy i skierowała się do bufetu. Klarowała coś bufetowej ochryple, a ta gniewnie się odszczekiwała, kręcąc energicznie głową, i odpędzała babę od siebie ręką uzbrojoną w ścierkę jak natrętną muchę, w czym sekundowała jej gruba i niska kucharka. W końcu rozeźlona baba zawróciła do wyjścia. Kiedy przechodziła koło nas, usłyszeliśmy urywek, by nie powiedzieć ustęp, jej rozmowy z wnukiem.
— Przypierdalają się — mamrotała baba.
— A czemu się przypierdalają, babciu? — pytał chłopczyk.
— Bo to kurwy są! Przypierdalają się jak menda do jaj.
Kiedy butelka się skończyła, obydwaj byliśmy gotowi. Wyszliśmy z baru. Wieczór październikowy. Chłodny, rześki, pachnący zwiędłymi liśćmi, które zmoczyła rosa. Otwarta przestrzeń i alkohol krążący w żyłach. Nagła przyjemność po wyjściu na dwór z dusznego pomieszczenia, podniosłe uczucie wolności, które ma swój początek w nosie wciągającym świeże powietrze. Szliśmy wiejską drogą, zataczając się, jakbyśmy chodzili po pokładzie statku, kołyszącego się na morzu.
— Dokąd my idziemy? — Piotrowi język mocno się plątał. Miał ode mnie słabszą głowę.
— Donikąd — odpowiedziałem najtrzeźwiej, jak umiałem. — Zatelefonuję po taksówkę.
— Tu nie ma taksówek. — Piotr rozłożył ręce i o mało się nie przewrócił. Dopóki był w ruchu, utrzymywał równowagę, ale gdy się zatrzymał, ziemia zatańczyła mu pod stopami. Zupełnie jakby wyskoczył z jadącego pociągu.
— Przyjedzie z Chodkowa — uświadomiłem go, podtrzymując za ramię.
— Wyjdzie drogo! — wykonał jakiś gest i znowu musiałem go ratować przed zachwianiem.
— Dobra jest. Nie zbiedniejemy.
Wróciliśmy taryfą, zatrzymując się po drodze, ponieważ Piotr musiał zwymiotować. Wytłumaczyłem kierowcy, że kolega ma chorobę lokomocyjną. Taksówkarz kiwał głową.
7 Zapach z piekarni nocą