E-book
31.5
drukowana A5
59.58
Dziewczynka ze skrzypcami

Bezpłatny fragment - Dziewczynka ze skrzypcami


Objętość:
284 str.
ISBN:
978-83-8414-678-1
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 59.58

PROLOG

Mocny, drażniący zapach chloru uderzył w moje nozdrza.

Dziwny dźwięk, jakieś rytmiczne pikanie… to jedyne co słyszę.

— Budzik — myślę — Wyjątkowo upierdliwy…

Nie wiem gdzie jestem.

Próbuję otworzyć oczy, ale nie mogę… jakby ktoś położył mi coś ciepłego i miękkiego na powiekach.

Nie wiem co się dzieje. Zaczynam panikować.

— H… Halo — próbuję się odezwać, ale zaschnięte gardło i usta powodują, że mój głos jest ledwo słyszalny.

Cienka szczelina między powiekami jednego oka, pozwala mi zobaczyć zaledwie skrawek białej ściany i rozmazany kontur okna.

— Co do cholery… — szepczę.

Serce wali mi jak młotem, a pikanie zdaje się być coraz szybsze i bardziej natarczywe.

Dłonią próbuję zdjąć to cholerne coś, co przysłania mi oczy. Zanim jednak do nich dotrę, czuję pod palcami jakieś rurki… i bandaże?

Zamieram.

— Boże, to dzieje się znowu! — krzyczę w myślach.

Próbuję się podnieść i w panice, na oślep chcę wyczuć jakieś znajome kształty. Zrzucam coś, słyszę dźwięk rozbijanego szkła.

Głowa mi ciąży, czuję że odlatuję…

— Ja pierdole…

***

— Pani Różo, jest Pani z nami?

Słyszę miły, kobiecy głos. Uchylam powieki.

Chcę odpowiedzieć, ale głos nie chce wydostać się z moich ust.

— C...co… — próbuję mówić.

Postać kobiety pochyla się nade mną, chcąc zrozumieć co mówię.

— Co...jest… kurwa…? — szepczę powoli i czuję jak łza spływa mi po policzku. Piecze!

— Spokojnie pani Różo — mówi i czuję jej ciepłą dłoń na moim ramieniu. — Teraz proszę chwilę odpocząć, za chwile przyjdzie lekarz.

— Lekarz — powtarzam za nią i czuję jak ponownie spadam w otchłań.

Rozdział 1

PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ

— Nie daj się prosić. — Lila położyła rękę na moim ramieniu i wpatrywała się we mnie jak kot ze znanej bajki. — Będą sami znajomi, posiedzimy chwilę w knajpie, a później zaliczymy kilka szalonych tańców w jakimś klubie dla młodych.

— W klubie dla młodych? — parsknęłam.

— No co?

— Dla młodych! — powtórzyłam z naciskiem. — Słyszysz samą siebie? — zaśmiałam się, kręcąc głową.

— Róża, nie możesz wiecznie ukrywać się w domu, szukając sobie co rusz to nowych wymówek — przyjaciółka ścisnęła moją dłoń, a na jej twarzy widać było troskę. — Powinnaś korzystać z życia! Nie jesteś staruszką. Powinnaś żyć!

— Ale przecież ja żyję — wrzasnęłam wzburzona, a w głowie odruchowo dopowiedziało się słowo NIESTETY.

Westchnęłam.

— Właśnie, żyję. — Powiedziałam spokojnie, tłumiąc rosnący we mnie smutek.

— Ty wegetujesz! — powiedziała przyjaciółka i puściła moją dłoń. — Masz 38 lat, a zachowujesz się, jakbyś miała na karku siedemdziesiątkę. Jak mocno cię kocham, tak mocno mnie wkurzasz.

— Dobrze — odparłam, zmęczona dyskusją i podniosłam dłonie w geście poddania. — O której ta impreza?

Lila doskoczyła do mnie i uwiesiła się na mojej szyi.

— Dziękuję! — Cmoknęła mnie w policzek i zadowolona skierowała się w stronę drzwi.

— Impreza zaczyna się o siódmej — mówiła, zmierzając do wyjścia. Nagle jednak zatrzymała się i odwróciła w moją stronę. — Tylko proszę, nie ubieraj się znowu jak siedemdziesiątka, co? Masz być ponętną, seksowną mamuśką, a nie… — przerwała i wykonała jakiś dziwny gest ramieniem, wskazując na moją postać.

Nie odezwałam się ani słowem, ale moje spojrzenie musiało wyrażać wiele.

— A! Zapomniałabym! — dodała już prawie zza drzwi. — Umówiłam cię z kimś. Nie spieprz tego! — rzuciła i puściła mi oczko. Trzasnęła szybko drzwiami, by nie słyszeć mojego sprzeciwu.

Stałam, wpatrując się z otwartą buzią w miejsce, gdzie przed chwilą stała przyjaciółka.

— Zastrzelę ją! — wysyczałam.


Do siódmej zostało jeszcze kilka godzin, ale ja już teraz wpadałam w panikę. Otworzyłam szafę i bez zdziwienia stwierdziłam, że nie mam co na siebie włożyć. Ściślej mówiąc, szafa pękała w szwach, jednak przeważająca część mojej garderoby to ubrania dedykowane do pracy. Marynarki, spódnice ołówkowe, koszule czy spodnie w kantkę zdecydowanie nie pasowały na dzisiejszą okoliczność. Mogłam ewentualnie rozważyć założenie dresu, w którym biegałam w przypływie mocnego postanowienia poprawy — zdrowia i sylwetki oczywiście.

Na dodatek moje włosy od dwóch miesięcy nie widziały fryzjera, a pojedyncze siwe odrosty już mocno odznaczały się na tle ciemno kasztanowych loków.

— Zajebiście! — pomyślałam z ironią.

Powinnam zostać w domu, jednak wiedziałam, że Lila mi nie daruje i gotowa jest wpaść tu po mnie i wywlec na tę imprezę, choćby w samej piżamie.

Wyjęłam telefon z torebki i wysłałam kilka wiadomości.

Chwilę później miałam już miejsce u fryzjera i kilka namiarów na butiki z ciekawą odzieżą.

Mam spore znajomości, ale nie lubię ich wykorzystywać. Jednak dzisiaj nie miałam innego wyjścia.

Na imprezie ma się pojawić kilku znajomych. Niektórych nie widziałam od lat. Chyba nie chcę im dawać kolejnych powodów do użalania się nade mną.

Nie lubię takich spędów, nie czuję się na nich komfortowo. Wolę unikać pytań dotyczących mojego życia, rodziny. No i oczywiście standardowego: „A jak ty się czujesz?” A jak się mam, kuźwa, czuć?!

Kiedyś wychodziłam często i lubiłam się bawić. Kiedyś było inaczej. Kiedyś żyłam.

— A teraz tylko wegetuję — powtórzyłam na głos słowa Lili, patrząc na swoją żałosną postać w lustrze.


Kwadrans po siódmej moja taksówka podjechała pod podany przez Lilę adres. Weszłam do środka, rozglądając się niepewnie, czując w powietrzu zapach perfum, papierosów i spoconych ludzi. Odwykłam od tego. W knajpie było tłoczno, a przyciemnione światła, gwar i muzyka nie ułatwiały mi znalezienia przyjaciółki.

— No tak, karaoke — parsknęłam, słysząc śpiew jakiejś kobiety, która pewnie miała jakieś talenty, ale zdecydowanie nie ten muzyczny.

Kochałam muzykę. Czasem tylko ona przynosiła ukojenie mojemu sfatygowanemu sercu. Nie potrafiłam grać na żadnym instrumencie, jednak zdolność do wyłapywania fałszów miałam rozwiniętą do perfekcji. Błogosławieństwo czy przekleństwo?

Dziewczyna zakończyła występ. Nagrodzona oklaskami zeszła ze sceny i wykonując palcem gest podcinania gardła, skierowała się do swojego stolika. Dopiero wówczas zauważyłam, że cały aplauz pochodził właśnie stamtąd. Nagle zrobiło mi się jej żal, bo zdałam sobie sprawę, że zapewne została przymuszona do występu przez swoich znajomych.

Ponownie rozejrzałam się po sali w poszukiwaniu Lili, kiedy do moich uszu dotarły pierwsze dźwięki mojej ukochanej piosenki — „Heaven” Bryana Adamsa.

— Człowieku, proszę, nie zniszcz tego — pomyślałam, spodziewając się kolejnego wokalisty z talentem… plastycznym.

Jednak kiedy usłyszałam pierwszy wers piosenki, zamarłam.

“Oh, thinkin’ about all our younger years…”

Śpiewał jakiś mężczyzna głosem, który był intensywny niczym gęsty dym, połączony z zapachem piżma i aromatem dobrej whisky.

Nikt nie rozumiał tych moich dziwnych skojarzeń… prawie nikt. Jednak przychodziły one spontanicznie, kiedy słyszałam dźwięki, które mnie poruszały.

Tłum zamilkł i w całej sali zapadła cisza. Gdzieniegdzie słychać było tylko dźwięk obijających się o siebie szklanek i stłumiony szelest pojedynczych rozmów.

Ta piosenka trafiała w bardzo wrażliwy punkt w moim sercu. Miała dla mnie wyjątkowe znaczenie. Jednak moje emocje z nią związane, odpłynęły w tym momencie na dalszy plan. Wsłuchiwałam się w piękny utwór, delektując się czystymi dźwiękami i niesamowitą barwą głosu mężczyzny. W tym głosie było coś, co otulało moją duszę, wywoływało dreszcze na całym ciele i przyjemnie skupiało się w dole mojego brzucha, powodując delikatne łaskotanie.

— Mogłabym iść z tym facetem do łóżka, nawet nie widząc go — pomyślałam — o ile śpiewałby tylko dla mnie. Pierwotny instynkt — zaśmiałam się w duchu z reakcji mojego ciała.

“Baby, you’re all that I want…” rozbrzmiewało w całej sali, a ja drżałam.

Pod sceną nie było wolnego miejsca, więc nie mogłam zobaczyć mężczyzny obdarzonego tym talentem, ale nie potrzebowałam tego. Wystarczyło mi słyszeć.


— Jesteś! — krzyk przyjaciółki wyrwał mnie z transu. — Już myślałam, że nie przyjdziesz — dodała, całując mnie w policzek. — Zastanawiałam się właśnie, czy po ciebie nie jechać.

Spojrzałam na nią, udając zdziwienie, jednak w środku śmiałam się z tego, jak dobrze ją znam.

— Wow, pani Ostrowska — rzekła Lila głosem przypominającym rozochoconą kotkę — ależ się pani odstawiła. Cofam wszystko, co powiedziałam o twoich stylówkach! — oznajmiła i ukłoniła się teatralnie.

— Przesadziłam? — zapytałam speszona.

— Zwariowałaś? Wyglądasz jak milion dolców! — dodała, chwyciwszy mnie za rękę, po czym obróciła wokół własnej osi.

Dzisiejszego wieczoru zdecydowałam się na coś zupełnie nie w moim stylu. Czarne, skórzane spodnie, mocno przylegające do mojego ciała, podkreślały wydatny tyłek i smukłe nogi — tego nie mogłam się powstydzić. Top odsłaniający ramiona nie miał zbyt dużego dekoltu, ale za to tył wycięty był prawie do samego dołu, ukazując nagie plecy. Czarne szpilki i skórzana ramoneska dodawały tej stylizacji odrobinę pikanterii.

Włosy, po kilku szybkich zabiegach fryzjerskich, odzyskały blask, a puszczone luźno na ramiona loki, tworzyły kaskadę kasztanowych obręczy, połyskujących zawadiacko w klubowym świetle. Jak za starych, dobrych czasów.

Podczas ostatnich trzech sylwestrów przyrzekłam sobie, że w nowym roku rozpocznę również nowe życie. A raczej postaram się wrócić do poprzedniej wersji swojego życia. No dobra, chciałam chociaż zbliżyć się do tej wersji. Witając nowy rok w samotności, obiecywałam sobie, że to już ostatni raz.

W tym roku było podobnie. Pełna optymizmu powitałam nową datę, jednak kilka dni później mój zapał minął, a w głowie pojawiło się mnóstwo powodów, dla których powinnam jeszcze trochę odciągnąć odbudowę mojego życia osobistego.

Zawodowo miałam się świetnie. Zajmowałam się tym, co było dla mnie ważne i miałam wrażenie, że przez te sześć lat, faktycznie nie przepracowałam ani jednego dnia.

Pozwoliłam wciągnąć się w wir obowiązków, a ten dawał mi złudne, ale zadowalające poczucie zapomnienia.

Jednak samotnie spędzane wieczory, weekendy, święta boleśnie przypominały o pustce w moim życiu i wielkiej wyrwie, którą nosiłam w sercu.

— Cieszę się, że mnie wyciągnęłaś — szepnęłam do przyjaciółki.

Ta spojrzała na mnie czule.

— Najwyższy czas kwiatuszku — powiedziała i chwytając za ramię, poprowadziła do stolika.


Znajomi zareagowali na moją obecność nieukrywanym zdziwieniem i ekscytacją.

— Nie wierzyłem Lilce, kiedy mówiła, że wpadniesz — zawołał Filip, stary znajomy. — Ale oto jesteś — dodał i uścisnął mnie mocno. — I to w pełnej krasie — ciągnął, lustrując mnie od góry do dołu, unosząc przy tym jednoznacznie brwi.

Speszyłam się. Odwykłam bowiem od komplementów, chowając się za swoim szarym, formalnym strojem do pracy — beznamiętnym aż do bólu, z przygładzonymi włosami spiętymi w elegancki kok i za grubymi oprawkami okularów, których właściwie nawet nie potrzebowałam. Przywitałam się z resztą znajomych, co rusz słysząc, że cieszą się z mojej obecności.


— Róża? — usłyszałam za swoimi plecami. Zamarłam.

— Różyczka? — odwróciłam się gwałtownie, poznając kobiecy głos.

Przede mną stała moja przyjaciółka, z którą nie miałam kontaktu od przeszło siedmiu lat. Nie ukrywam — z mojej winy.

— Tami — wyszeptałam, a ta rzuciła się na mnie, tuląc tak mocno, jakby bała się, że zniknę na kolejne lata.

— Przepraszam — wyszeptałam. — Proszę, wybacz — próbowałam mówić, hamując łzy.

— Nic nie mów — uspokajała mnie. — To nieważne. Dobrze, że jesteś — dodała z uśmiechem, wpatrując się we mnie i ocierając moje policzki, po których spływały już pojedyncze łzy. — Tylko nie uciekaj już, proszę.

Tami była osobą, której najbardziej brakowało mi w moim życiu po wypadku — oczywiście mając na myśli tych żywych. Utrata kontaktu z nią była konsekwencją szeregu decyzji, które przyszło mi podjąć w tamtym czasie. Tami była przyjaciółką Toma, mojego męża. To on mnie z nią poznał. Traktował ją jak członka rodziny, a z czasem i mi stała się bliska niczym siostra, której nigdy nie miałam.

Kiedy stało się to… co się stało…

Często zastanawiałam się, czy decyzja, którą podjęłam, była słuszna, ale czasu nie można było cofnąć, choć marzyłam o tym nieskończenie wiele razy.

W tamtym momencie gorycz i żal były mi najbliższymi przyjaciółmi i wydawało mi się, że nie potrzebuję niczego, ani nikogo więcej.

— Khm, khm… — usłyszałam chrząknięcie Lili.

— O, przepraszam! — zorientowałam się, że większość gości przy naszym stoliku przygląda się nam z zaciekawieniem. — To Tamara, moja przyjaciółka — przedstawiłam ją wszystkim.

— Przyjaciółka? — rzuciła kpiąco Lila. — Jakoś nie kojarzę jej z naszych babskich wieczorów — uniosła badawczo brwi.

— Nie miałyśmy ostatnio ze sobą kontaktu — zaczęłam tłumaczyć.

— Ale niebawem to nadrobimy — przerwała mi Tami i uśmiechnęła się szeroko, chcąc uniknąć kolejnych, zbędnych jej zdaniem pytań. — Miło mi was poznać — kontynuowała i wyciągnęła dłoń w stronę Lili. — Coś czuję, że się polubimy — dodała i mrugnęła do niej.

Lila uśmiechnęła się zaskoczona i odwzajemniła uścisk.

W pierwszej chwili myślałam, że to ona ściągnęła tutaj Tami, że jakimś cudem dowiedziała się o niej i czuła, że tego potrzebuję.

Lila wiedziała dużo, właściwie prawie wszystko, począwszy od tego co wydarzyło się w moim życiu w tamtym feralnym czasie, o decyzjach jakie wówczas musiałam podjąć i o tym jaką formę chciałam nadać swojemu życiu po tym wszystkim. Szanowała to i nigdy nie naciskała abym to zmieniła. Do czasu, kiedy po ostatnim sylwestrze zwierzyłam się jej, że marzę o tym, aby zacząć normalnie żyć. Przyjaciółka jakby czekała na taki sygnał. Od tamtej pory co jakiś czas proponowała mi wspólne wyjście, czy spotkania ze znajomymi, z marnym jednak skutkiem. Czasem dałam się skusić na jakąś kolację w wąskim gronie, lub wyjście do teatru. Nic poza tym.

Dzisiejszy wieczór był wyjątkiem. Moja przyjaciółka obchodziła urodziny. Kiedy odmówiłam przyjścia na imprezę, zasłaniając się pracą, uprzejmie poinformowała mnie, że jako moja asystentka pozwoliła sobie na zmiany w moim grafiku, czego nigdy wcześniej, bez mojej zgody, nie robiła. Wiedziałam już, że sprawa jest poważna i że tak łatwo się nie wymigam. Ale kiedy dzisiaj rano wparowała do mojego domu rzucając na stół prezent, który jej posłałam i grożąc, że wywali go do kosza jeśli nie pojawię się wieczorem w knajpie, byłam pewna że nie mam wyjścia.

I chwała jej za to! Pewnie stchórzyła bym, jak zawsze. Ona zna mnie dobrze, przerażająco dobrze.


Usiadłyśmy przy stoliku, na którym chwilę później pojawiły się wymyślne, kolorowe drinki. Tamara spojrzała na mnie wymownie.

— Zaraz wracam — rzuciła i zniknęła w tłumie.

Po chwili wróciła, dzierżąc w dłoniach dwa shoty złotej tequili. Zaraz za nią przydreptał kelner, stawiając przed nami talerzyk z cynamonem i kawałkami pomarańczy.

Uśmiechnęłam się na wspomnienia, które zalały mnie w tej chwili. Bez słowa chwyciliśmy po kieliszku i zgodnie wyrecytowałyśmy; „Cynamon, kielonek, pomarańcza”. Zlizałam cynamon z kciuka, piekący trunek wlałam do ust, a słodkim owocem złagodziłam ostrość alkoholu. Skórki pomarańczy powędrowały na talerzyk, a my wybuchłyśmy śmiechem. Lila patrzyła na nas zaskoczona, nie wiedząc, co się właściwie wydarzyło..

— Mam nadzieję, że dobrze się przyjrzałaś, — odezwała się do niej Tami — bo następnego pijesz z nami — uśmiechnęła się zadziornie.


Próbowałyśmy porozmawiać chwilę, ale ogólny hałas mocno nam to utrudniał.

— Musimy się spotkać — powiedziałam w końcu.

Tamara ścisnęła moją dłoń.

— To jest mój numer — podałam jej wizytówkę.

Dziewczyna przyglądała się jej chwilę i z niezrozumieniem w oczach pokręciła głową.

— Zmieniłaś nazwisko? — zapytała ściszonym głosem.

Pokiwałam głową, nie chcąc wchodzić w szczegóły.

— Dobra, wszystko mi opowiesz, ale najpierw… — zawiesiła głos i wyjęła długopis z torebki. — … bez twojego nowego adresu nigdzie się nie ruszam.

Uśmiechnęłam się tylko, bo doskonale wiedziałam, dlaczego to robi. W tym momencie podszedł do nas kelner, niosąc na tacy trzy shoty tequili.

— Idealnie na czas — Tami klasnęła w dłonie. — Pamiętasz kolejność? — zwróciła się do Lili.

— Cynamon, kielonek, pomarańcza — powtórzyłam, wskazując po kolei palcem.

Lila kiwnęła głową i chwilę później cała nasza trójka rzucała resztki pomarańczy na talerzyk. Tami wstała od stołu, zbierając swoje rzeczy.

— Muszę już iść — wymamrotała.

— Ale… — próbowałam ją zatrzymać — dopiero co przyszłaś…

— Przyjechałam tutaj ze znajomymi, będą na mnie źli, że ich zostawiłam. Odezwę się szybciej, niż myślisz — mrugnęła do mnie.

Przytuliła mnie mocno i zniknęła w tłumie.


Impreza trwała w najlepsze. Kilka razy na scenie pojawiła się Lila, z bardzo podobnym skutkiem jak dziewczyna od pierwszego występu, ale po kilku shotach tequili jej brak zdolności wokalnych nie przeszkadzał mi już tak bardzo.

W pewnej chwili do naszego stolika podszedł wysoki, dobrze zbudowany, jasnowłosy mężczyzna. Przyjaciółka uśmiechnęła się szeroko i wstała, by powitać gościa.

— Różo, to Artur. Arturze, to Róża — dokonała prezentacji.

— Arturze, gdzie masz różę? — roześmiał się ze swojego żartu, lekko już podchmielony Filip.

— Następnym razem się o to postaram — odpowiedział mężczyzna, lekko zmieszany. — Miło mi cię poznać — zwrócił się do mnie, wyciągając w moim kierunku dłoń.

Uścisnęłam ją w typowy dla mnie sposób, czyli mocno i zdecydowanie. Nieznajomy był widocznie zaskoczony taką formą powitania.

— Silna i zdecydowana — skwitował krótko, unosząc brew.

— Błagam, tylko nie rób jej psychoanalizy na pierwszym spotkaniu — wtrąciła się przyjaciółka. — Skreśli cię na wstępie — pokręciła głową z dezaprobatą.

— Wie, co mówi — potwierdziłam, udając powagę.


Nieznajomy okazał się bardzo sympatycznym rozmówcą. Był psychologiem, tak jak ja. Czyżby stąd pomysł, aby nas poznać? Pracował z dziećmi w spektrum, ja natomiast zajmowałam się ofiarami przemocy domowej — w dużym skrócie.

Wieczór mijał nam bardzo przyjemnie. Swobodne, niezobowiązujące rozmowy, krążyły z dala od drażliwych tematów. Oboje nie mieliśmy ochoty na wyjście na scenę, mimo usilnej namowy ze strony naszych towarzyszy.

Czułam się komfortowo. Nie wiem, czy to zasługa shotów, czy tego, że nareszcie odpuściłam sobie samobiczowanie, ale bez wątpienia mogłam uznać ten wieczór za udany.

Parę minut po północy cała ekipa zbierała się do klubu, aby potańczyć.

— Wybaczcie, ale na dzisiaj mam dosyć — powiedziałam skruszona. — Odpadam.

Znajomi próbowali namówić mnie na dalszą imprezę, ale trzymałam się swego, będąc już mocno zmęczona.

— Ja również odpuszczam — wtrącił Artur, odwracając ode mnie ich uwagę.

— Starcy! — zawołała kpiąco Lila.

— No tak, w tym wieku to tylko prostata i kurza ślepota — skwitował Filip, prowokując nas do zmiany decyzji.

— No to ja wybieram kurzą ślepotę — odparł Artur, podnosząc jednocześnie do góry rękę.

— Czyli mi zostaje prostata — dodałam, udając powagę.

Goście wybuchli śmiechem.

— Dobrze — odezwała się Lila — wybaczę, pod warunkiem że Artur odwiezie cię bezpiecznie do domu.

Nie widziałam takiej potrzeby. Moje protesty były jednak bezcelowe. Ostatecznie wylądowałam na miejscu pasażera w samochodzie Artura i właśnie przemierzaliśmy drogę do mojego domu. Mężczyzna zatrzymał pojazd na moim podjeździe.

— Dziękuję za podwózkę — przerwałam niezręczną ciszę.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł lekko. — Czy możemy się jeszcze kiedyś spotkać? — zapytał bez zastanowienia.

Zastygłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Z jednej strony nie miałam nic przeciwko, tym bardziej że wieczór, który się właśnie kończył, był najfajniejszą rzeczą, jaka mnie spotkała od kilku lat. Z drugiej jednak strony miałam wrażenie, że wszystko dzieje się za szybko.

— Myślę, że… — próbowałam wydukać z siebie coś mądrego.

— Nie chcę nalegać, — przerwał mi, widząc moje zakłopotanie — ale bardzo dobrze bawiłem się w twoim towarzystwie i z chęcią to powtórzę. Jeśli ty dojdziesz do takiego samego wniosku, zadzwoń do mnie — powiedział spokojnie, wyciągając w moim kierunku wizytówkę.

Sięgnęłam po nią wolno, wdzięczna, że oszczędził mi tej nieudolnej próby wymigania się od odpowiedzi.

— To był miły wieczór, dziękuję — powiedziałam i wysiadłam z samochodu.

ROZDZIAŁ 2

“Tequila to zdradziecka suka” — przypomniały mi się słowa Toma, kiedy rano otworzyłam oczy i poczułam potworny ból głowy.

Powtarzał mi to po każdej nocnej eskapadzie z Tamarą, kiedy to tequila rządziła imprezą. Stawiał wówczas na stoliku obok łóżka szklankę soku pomarańczowego i tabletkę aspiryny.

Spojrzałam odruchowo na stolik, ale prócz butelki z wodą nie było tam nic. Poczułam dziwny ucisk w piersi. Sięgnęłam po wodę i wypiłam duszkiem pół butelki. Chyba nie sam nadmiar alkoholu przyczynił się do mojego stanu. Kołowrotek myśli i nieprzespana noc, która była tego wynikiem, zdawały się mieć równie duże znaczenie.

W drodze do łazienki zahaczyłam o kuchnię i łyknęłam szybko dwa ibupromy. Gorąca woda spod prysznica przyjemnie rozluźniła moje ciało i kiedy skończyłam, po bólu głowy nie było już śladu.

Lubiłam leniwe niedzielne poranki. Owinięta w koc siadałam na tarasie i wpatrywałam się w dal, słuchając świergotu ptaków, o ile miałam tyle szczęścia, że panowała właśnie wiosna, lato, albo wczesna jesień. Zimą czułam się jak zamknięta w klatce.

Żadną przyjemnością było dla mnie marznięcie, odgarnianie połaci śniegu, albo wykopywanie spod niego huśtawki. Obecnie miałam szczęście. Wiosna na dobre rozgościła się w ogrodach i na łąkach, a poranne słońce, mimo że daleko mu do tego letniego, potrafiło już przyjemnie rozgrzać. Siedziałam zawinięta w koc, popijając kawę, kiedy usłyszałam przychodzący SMS.

Lila: “Żyjesz? “

Uśmiechnęłam się. Cała ona — pomyślałam.

Szybko odpisałam.

Ja: “Jasne, ale co to za życie “

Lila: “ Kac gigant? “

Ja: “Nie jest tak źle”

Lila: “Tabletki masz?”

Ja: “Tak, zaczęły już działać”

Chwilą ciszy…

Widzę, w aplikacji, że coś pisze, wymazuje, za chwilę pisze znowu. Ciekawe co wymyśliła…

Lila: “Seks był?”

Wybałuszyłam oczy. No zwariowała!

Ja: “Oczywiście” — odpisałam szczerze żałując, że nie mogę widzieć jej miny.

Po dłuższej chwili

Lila: “Pierdzielisz, i jak było? Jak się spisał?“

Ja: “Bosko jak zwykle, muszę jednak pamiętać, żeby naładować w nim baterie, żeby był gotów na kolejny raz”

Lila: “O czym ty piszesz?”

Ja: “O moim niestrudzonym kochanku, który służy mi od lat. Jest już trochę wypracowany, ale jak na swoje lata, to działa całkiem dobrze.”

Lila:“Wariatka “

Ja: “Też cię kocham”

Odłożyłam telefon na stolik, śmiejąc się pod nosem.

Seks. Zapomniałam już, co to takiego. Czy ona serio myślała, że pójdę z Arturem do łóżka? Właściwie całkiem przystojny z niego facet. Regularne rysy twarzy, pełne usta, szarozielone oczy… Może gdyby inne okoliczności, mogłabym to rozważyć.


Moje rozmyślania przerwał dźwięk telefonu. Dzwonił jakiś nieznany mi numer.

— Halo?

— Cześć, Różyczko, tu Tamara.

— Tamara — powtórzyłam. Spodziewałam się jej telefonu, a mimo to ścisnęło mnie w żołądku, jakby pukała do mnie przeszłość.

— Cześć, kochana — przywitałam ją z radością.

— Jesteś dzisiaj bardzo zajęta? — zapytała nieśmiało.

— Siedzę w domu cały dzień — odpowiedziałam bez namysłu.

— Czyli mogę wpaść?

— Jasne! — ucieszyłam się. — Kiedy będziesz?

— Właściwie jestem pod twoim domem — odparła zawstydzona.

— No to na co czekasz, wchodź!

Rozłączyłam się szybko i pobiegłam do drzwi.

Kiedy je otwierałam, Tami próbowała wygramolić się z samochodu, targając za sobą siatkę zakupową.

— Pomyślałam, że nie wyjdę stąd za szybko, więc przywiozłam dobry deser — palcem postukała w pudełko z lodami — i… coś na deser — wskazała ręką na szyjkę butelki, wystającą z torby.

Zaśmiałam się cicho. Tak było zawsze, kiedy szykowałyśmy się na długą pogadankę. Lody i winko.

Weszłyśmy do domu, a Tamara rozejrzała się po wnętrzu.

— Zupełnie inaczej niż…

— Tak, wiem — przerwałam jej pospiesznie. — Siadamy na tarasie, czy w salonie?

— Ładna okolica — pokiwała głową. — Myślę, że taras i kocyk to idealny plan.


Usiadłyśmy obok siebie na huśtawce, dzierżąc w jednej ręce lampkę wina, a w drugiej łyżeczkę do deserów.

— Chyba jestem ci winna wyjaśnienia — powiedziałam w końcu.

— Niczego nie jesteś mi winna — powiedziała spokojnie. — Na początku nie potrafiłam zrozumieć, co się wydarzyło. Z czasem jednak zrozumiałam. Domyślałam się powodów twojej decyzji i starałam się ją uszanować, choć moje serce rozbiło się na milion kawałków — przerwała i spojrzała na mnie smutno — drugi raz w tak krótkim czasie.

— Wiem, — wbiłam wzrok w podłogę — dlatego chciałabym, żebyś poznała całą historię.

Skinęła głową, a ja zaczęłam opowiadać.


— Pamiętasz naszą radość, kiedy dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się dziecka?

Przytaknęła i ścisnęła mocniej moją dłoń.

— Niedługo po tym wyjechałaś na staż — ciągnęłam opowieść. — Ciążę przechodziłam średnio dobrze, miałam 31 lat, a to dość późno, jak na pierwsze dziecko, ale radość z tego, że nareszcie nam się udało, wynagradzała wszystko. Tom nadal musiał dość często wyjeżdżać, ale wiedziałam, że przygotowuje swoich współpracowników na to, że po narodzinach dziecka będą musieli przejąć część jego obowiązków. Kłóciliśmy się o to, mimo że wiedziałam, iż z dnia na dzień Tom nie może porzucić firmy i zostać w domu. Niby to rozumiałam, ale hormony i fatalne samopoczucie robiły swoje. Dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli synka. Tom był taki szczęśliwy. Postanowił, że wyjedziemy na kilka dni i spędzimy je razem, z dala od pracy, ciesząc się sobą. To był szósty miesiąc. Idealny moment, by trochę odpocząć i wykorzystać ostatnie chwile bycia tylko we dwoje. Tom znalazł piękny hotel w Tajlandii. Raj na ziemi. Samolot mieliśmy o 5 rano. Prosiłam go, żeby kierowca zawiózł nas na lotnisko, ale Tomi twierdził, że nie ma takiej potrzeby, że da radę prowadzić. Był zmęczony, widziałam to, ale sama wiesz, jak nie lubił obarczać innych swoimi sprawami. Nocna podróż samochodem zmęczyła mnie okrutnie i zasnęłam. Gdybym była bardziej wytrwała… — przerwałam, ścierając łzę, która niepostrzeżenie spłynęła po moim policzku. — może zauważyłabym, że Tom zasypia…

— Nie możesz się obwiniać — wtrąciła Tamara.

Wierzchem dłoni otarłam resztę łez, wzięłam głęboki oddech, by kontynuować.

— Ocknęłam się w szpitalu. Sama. Toma już nie było i naszego synka również. Przeklinałam Boga, dlaczego pozwolił żyć tylko mi, zabierając tym samym wszystkich, którzy byli moim życiem. Stan mojego zdrowia był kiepski. Złamana w kilku miejscach kość ramienia, złamana kość udowa i połamane żebra bolały bardzo, jednak największy ból, nie tyle fizyczny, co psychiczny, sprawiała blizna na brzuchu. Jedyny ślad, jaki pozostał po moim dziecku. Poinformowano mnie również, że już nigdy nie będę miała dzieci, ale ten fakt był mi całkowicie obojętny. Po co mi możliwość zajścia w ciążę, skoro jedyny mężczyzna, który mógłby być ojcem mojego dziecka, nie żyje.

Nie chciałam z nikim rozmawiać, nawet mamy ani taty nie chciałam widzieć. Rodzice podjęli decyzję o leczeniu w Szwajcarii, pojechali tam ze mną, a mi było wszystko jedno, gdzie będę, z kim będę i czy w ogóle będę. No, ale lekarze spisali się na medal. Po pół roku, kilku operacjach, niezliczonych godzinach terapii i ciężkiej rehabilitacji, byłam gotowa wrócić do domu.

I wówczas zaczął się kolejny koszmar. Firma Toma stała na krawędzi. Gdzie kota nie ma, tam myszy harcują — uśmiechnęłam się smutno — Jedyną osobą, która stała wiernie na straży dobytku Toma, był Franciszek, jego prawa ręka. Tylko dzięki niemu firma nie została rozszabrowana. Wróciłam w ostatniej chwili. Franciszek był już przygotowany, czekał tylko na mój powrót. Przedstawił mi swój plan. Jego zdaniem jedyny sposób na uratowanie majątku to sprzedaż firmy i każdej z siedmiu filii rozsianych po świecie. Znalazł nawet odpowiednich kupców, którzy byli w stanie zapłacić krocie.

Rada nadzorcza miała też swój pomysł, bardzo podobny, jednak ich plan zakładał sprzedaż akcji swoim „pociotkom” za jakieś gówniane pieniądze. Wyjątkowo nie w smak był im mój powrót i nasza decyzja. Dostawałam listy z pogróżkami, głuche telefony. Robili wszystko, żeby mnie zastraszyć. Dzięki Franciszkowi i jego znajomemu policjantowi, zdołałam to jakoś przetrwać, realizując do końca nasz plan. Sprzedałam posiadłość Toma, przeniosłam się do małego domku — zatoczyłam ręką krąg, wskazując na to, co nas otaczało. — Zmieniłam numer telefonu…

— I nazwisko — przerwała mi Tami.

— I nazwisko — powtórzyłam wolno — wróciłam do panieńskiego. Chciałam stać się bardziej anonimowa, tym bardziej, że majątek Toma okazał się dużo większy, niż myślałam i zbyt wiele osób, słysząc moje stare nazwisko, kojarzyło go z niczym innym, jak tylko kasą.

— To dlatego nie mogłam cię nigdzie znaleźć — Tami zmarszczyła brwi.

Spojrzałam na nią z wyrzutem sumienia.

— Wybacz — zamknęłam oczy i dłońmi zakryłam twarz.

Lody postawione na ławeczce między nami zdążyły się całkowicie roztopić. Mój kieliszek wina był nadal pełny, a przyjaciółka nalewała sobie właśnie kolejną porcję.

— Ale dlaczego nie odezwałaś się do mnie? — dopytywała.

— Prywatny detektyw wynajęty przez Franka ustalił, że ciebie również obserwowali.

Dziewczyna uniosła brwi w zdziwieniu.

— Baliśmy się o ciebie. Gdyby dowiedzieli się o naszej zażyłości, mogliby… — zawiesiłam głos, nie chcąc wypowiadać tych słów — Początkowo miałam się z tobą nie kontaktować przez kilka pierwszych miesięcy. Ale uwierz, że z każdym miesiącem trudniej było o ten kontakt, do tego strach przed konfrontacją z tą częścią życia, która tak mocno wiązała się z Tomem.

— Tego się domyślałam — Tamara pokiwała lekko głową.

— Idę po nowe lody — stwierdziłam szybko — chciałam odparować trochę emocji. Opowiadanie o tym, to jak przeżywanie tego od nowa. Stanęłam w kuchni, oparłam ręce o blat i rozpłakałam się. Kątem oka zauważyłam przyjaciółkę wchodzącą za mną. Szybko otarłam twarz, chcąc ukryć łzy.

Tami przytuliła mnie mocno.

— Gdzie masz te lody? — powiedziała, jak gdyby nigdy nic.

Byłam jej za to wdzięczna.

— Chodź, muszę usłyszeć, co jeszcze mnie ominęło przez te lata.

Usiadłyśmy na tarasie z nową porcją lodów i w odrobinę lepszym nastroju.

— Właściwie nie ma co opowiadać. Pierwsze miesiące po powrocie do miasta starałam się nie rzucać w oczy. Przyznam, że miałam sporego stracha po tych wszystkich groźbach. Nie wiedziałam, czego się spodziewać i obawiałam się jakiejś zemsty. Jednak fakt, że zawsze trzymałam się z dala od firmy, sprawił, że mało kto kojarzył mnie z widzenia. Zmiana nazwiska i miejsca zamieszkania też pomogły. Zamknęłam się w domu i tak przetrwałam pierwszy rok. Franciszek zadbał o to, żeby pieniądze Toma zarabiały na siebie, no i na mnie, bo rzuciłam pracę — wzruszyłam ramionami. — Nie chciałam spotykać się z ludźmi, bo każda rozmowa kręciła się wokół Toma i tragedii, jaka się wydarzyła. Ciężko było przeżywać to od nowa i od nowa, widzieć te spojrzenia pełne litości i wiecznie powtarzające się pytania „jak się czujesz?”, „czy potrzebujesz pomocy?” Kuźwa — westchnęłam ciężko — ja wiem, że to wszystko z troski, ale… rozumiesz? — zapytałam, szukając u przyjaciółki zrozumienia.

Tamara skinęła głową.

— I tak sobie trwałam w tej mojej samotni. Nie było mi dobrze, ale też nie było mi gorzej, nie widziałam więc powodów, żeby to zmieniać. No, ale w pewnym momencie zmieniło się wszystko, no prawie wszystko…

ROZDZIAŁ 3

SZEŚĆ LAT WCZEŚNIEJ

Zadzwonił Franciszek. Chciał się koniecznie ze mną spotkać, więc umówiliśmy się w kawiarni. Wiem, że on również próbował na siłę wyciągnąć mnie z domu i wiedział, że jedynie dobry pretekst będzie dla mnie mobilizacją. Spotkaliśmy się. Towarzyszył mu młody człowiek, byłam pewna, że to jego syn. Skóra zdjęta z ojca!

— Konstanty — odezwał się młodszy mężczyzna i uśmiechnął się tak serdecznie, że od razu wiedziałam, że go polubię. — Dla przyjaciół Kostek — mrugnął do mnie porozumiewawczo, wyciągając w moją stronę dłoń.

Frank ma już swoje lata. Przyznam, że obawiałam się momentu, kiedy stwierdzi, że chce przejść na emeryturę. W tej chwili był jedynym człowiekiem, któremu całkowicie ufam. No i stało się to, czego się obawiałam. Poinformował mnie, że jeśli nie mam nic przeciwko, chciałby zacząć wprowadzać swojego syna w moje interesy, on natomiast chciałby w końcu cieszyć się zasłużoną emeryturą.

— Zostawiasz mnie? — zapytałam przerażona.

— Najwyższy czas, żebym trochę odpoczął i zaczął wydawać majątek, który dzięki tobie zarobiłem — powiedział lekkim tonem.

— Raczej dzięki Tobie — skwitowałam krótko.

Frank zawsze był dobrze opłacany. Zarówno Tom, jak i ja dbaliśmy o to, żeby za swoją pracę otrzymywał sowitą zapłatę, ale każdy grosz, który trafiał na jego konto, był absolutnie zasłużony.

— Mniejsza o szczegóły — machnął ręką. — Twoim interesom przyda się świeże spojrzenie i młoda krew, a Konstanty to jedyna osoba, w której ręce z pełną odpowiedzialnością mogę cię oddać.

Kostek zgromił ojca wzrokiem.

— To znaczy Twoje interesy — uśmiechnął się zakłopotany niefortunnym doborem słów.

Ulżyło mi, bo już zaczęłam obawiać się jakiejś nikomu niepotrzebnej próby swatania mnie.

— Kostek ma parę pomysłów i muszę przyznać, że mówi całkiem sensownie — kontynuował.

Pokiwałam głową szczerze zainteresowana.

Frank spojrzał na Kostka i zaproponował, żeby to on przedstawił mi swoje pomysły. Słuchałam z zainteresowaniem.

— Zgromadziła pani… — zaczął.

— Mów mi po imieniu — przerwałam mu szybko.

— Dobrze — uśmiechnął się nieznacznie. — Zatem… zgromadziłaś na swoich kontach spory majątek. Zakładam, że jeszcze trzy następne pokolenia będą żyć z tych pieniędzy i to na bardzo wysokim poziomie.

— Nie będzie kolejnych pokoleń — wtrąciłam oschle.

Kostek spojrzał na ojca marszcząc brwi, nie rozumiejąc o co chodzi.

Frank poprawił się na swoim krześle.

— Nie wtajemniczyłem Kostka w Twoje sprawy osobiste — powiedział spokojnie.

— Zatem, drogi Konstanty — zwróciłam się do niego z przesadnie oficjalną formą — informuję cię, że nie będzie kolejnych pokoleń — cedziłam każde słowo — ponieważ jedyne dziecko, jakie mogłam urodzić, zginęło razem ze swoim ojcem.

— Przepraszam — odparł zmieszany — nie miałem pojęcia. Yyy… Jesteś młoda i… piękna, dlatego zakładałem… — motał się w swoich słowach.

Frank położył mu dłoń na przedramieniu.

Mężczyzna westchnął głęboko.

— Przepraszam — odparł spokojniejszym głosem.

— To ja przepraszam, nie powinnam… — odezwałam się tonem dużo łagodniejszym. — Nie powinnam na ciebie naskakiwać, bo przecież skąd mogłeś wiedzieć. Frank, dziękuję za dyskrecję. Doceniam — skinęłam głową w jego stronę. — Możemy kontynuować?

Kostek przedstawił mi wstępny plan inwestycyjny. Z jego wypowiedzi wnioskowałam coś o podziale kapitału, ale kojarzyłam tyle co nic. Tylko Frank wiedział, jakim laikiem jestem w tej dziedzinie, więc widząc moją konsternację, przybył mi z pomocą.

— Konstanty próbuje ci powiedzieć, że dzielimy fundusze na pięć frontów. Każda z proponowanych inwestycji ma spory potencjał, a co za tym idzie, z czasem masz spore szanse pomnożyć znacznie swoje pieniądze.

— Pieniądze Toma — przerwałam mu spokojnie.

— Na chwilę obecną, pieniądze z kapitału Toma, jak się upierasz, to zaledwie połowa tego, co posiadasz — dokończył z uśmiechem.

Przyznam, że zdziwiłam się. Nie sądziłam, że jest tego aż tyle. Gestem zachęciłam Kostka, żeby kontynuował.

— Przy podziale na pięć mamy spore szanse na zarobek, ale jesteśmy również zabezpieczeni. Gdyby okazało się, że któraś z trzech inwestycji nie wypali, to pozostałe nadrobią straty.

— Mówisz o podziale na pięć, a wspominasz o trzech inwestycjach? — zapytałam zdziwiona.

— Tak. Trzy nowe inwestycje, nie zapominaj, że te poczynione przez mojego ojca nadal przynoszą spore zyski — spojrzał na ojca z uznaniem. — Czwarta część powinna być ulokowana w bezpieczny sposób, zapewniając ci stabilność finansową na wypadek jakiegoś krachu, czy innego czynnika, którego przewidzieć nie jesteśmy w stanie.

Pokiwałam głową, przyznając, że ma sporo racji.

— A piątą część?

— Piątą część powinnaś ulokować w jakiejś fundacji. Dzięki temu sprawy podatkowe będą odrobinę prostsze, a przy okazji zrobisz coś dobrego.

— Tom byłby zachwycony, ale… — powiedziałam przestraszona, bo właśnie dotarło do mnie, że będzie to wymagało mojego zaangażowania, czyli wychodzenia z domu, spotykania się z ludźmi i całego tego gówna, którego unikałam od roku. — Nie wiem, czy to dobry pomysł — skwitowałam. — Nie znam się na tym.

— Nie musisz się znać — powiedział Frank spokojnie. — Ważne, że będziesz chciała komuś pomóc. Zatrudnimy ludzi, którzy się na tym znają. Przygotuję wstępny plan, żeby łatwiej ci było to zrozumieć i ogarnąć. Ty wymyśl, komu chcesz pomagać — powiedział łagodnie. — Bo chcesz, prawda? — rzucił unosząc brew i patrząc na mnie znad okularów.

— Skubaniec — pomyślałam i właśnie zdałam sobie sprawę, że powiedziałam to na głos. — Wziąłeś mnie pod włos — zaśmiałam się z samej siebie.

— Czyli mamy decyzję? Bosko! — powiedział Frank, nie czekając na moją odpowiedź. — Powinniśmy to uczcić!


Zadowoleni z owocnego spotkania, wychodziliśmy właśnie z kawiarni, kiedy dobiegł nas odgłos kłótni.

Na parkingu, tuż obok mojego samochodu, stała trójka ludzi. Podeszłam do nich, domyślając się draki z udziałem mojego samochodu. Pewnie jakieś nieostrożne parkowanie, albo coś w tym stylu. Podchodząc jednak bliżej, zdałam sobie sprawę, że sytuacja jest poważniejsza. Dwie kobiety, z czego za nogami jednej z nich chowało się dziecko, kłóciły się z jakimś mężczyzną. Facet — wysoki, barczysty, z widocznymi czarnymi tatuażami na ramionach i karku, krzyczał coś, przeklinał i szarpał jedną z kobiet za ramię, tą z dzieckiem właśnie. Dziecko zanosiło się płaczem, a druga kobieta, drobna blondynka, próbowała odciągnąć mężczyznę na bok. W pewnej chwili ten zbir uderzył blondynkę w twarz, a ta upadła na ziemię.

— Przestań! — krzyknęłam w jego kierunku, zwracając jego uwagę na siebie.

— Następna chętna na limo pod okiem? — wycedził. — No chodź, tobie też pokażę, gdzie twoje miejsce! Makijaż gratis!

— Taki z ciebie bohater? — powiedziałam zjadliwie i stanęłam między matką z dzieckiem a nim. Zobaczyłam unoszącą się pięść i zacisnęłam powieki, czekając na cios.

Niemal natychmiast podbiegli do nas Kostek i Frank. Młodszy odciągnął zbira na bok i zgrabnym ruchem przygwoździł go do ziemi. Starszy dzwonił po policję, a drobna dziewczyna, podnosząc się z ziemi, podbiegła do matki z dzieckiem.

Chwilę później słychać było syreny, a policja zabrała niebezpiecznego mężczyznę.

Matka przytulała córeczkę, starając się ją uspokoić, a blondynka stała z boku, wycierając w rękaw krew, która popłynęła jej z rozbitej wargi.

Podeszłam do niej i podałam jej paczkę chusteczek.

— Chodź, pomogę ci to opatrzyć — powiedziałam, wskazując na samochód.

— Nie trzeba, dzięki — odparła szybko dziewczyna, biorąc ode mnie jedynie chusteczki. — Dziękuję za pomoc, ale musimy już iść. Nie mamy czasu — dodała, pospieszając pozostałą dwójkę.

— Mogę wam jakoś pomóc? — zdążyłam rzucić.

— Już pomogłaś! Dzięki! — odwróciła się i całą trójką wsiedli do Nissana Micry.

Stałam osłupiała i wpatrywałam się w śmieszny niebieski samochodzik, znikający za zakrętem.

— Co to, kurwa, było? — pomyślałam na głos.

— Życie, moja droga — odpowiedział mi Frank. — Życie. — powtórzył i smutno pokiwał głową. — Ale! — dodał po chwili, odwracając się wściekły w moją stronę. — Następnym razem, kiedy będziesz tak ryzykowała, autentycznie przerzucę cię przez kolano i wytrzaskam po tyłku! — dodał, tym razem mocno wzburzony.

Poczułam się jak niesforne dziecko, zrugane przez ojca.

Właściwie miał rację, to było skrajnie nieodpowiedzialne, ale nie potrafiłam zachować się inaczej. W tamtej chwili musiałam coś zrobić.

— Jedź do domu — odezwał się spokojniej Frank. — Masz o czym myśleć — dodał i przytulił mnie, iście ojcowskim gestem.

Posłusznie wsiadłam do samochodu i machając Kostkowi na pożegnanie, odjechałam.


Siedziałam na tarasie. Propozycja Kostka dotycząca założenia fundacji nie dawała mi spokoju. Miałam tyle pomysłów. Mogłabym wspierać dzieci onkologiczne, albo zająć się wyrównywaniem szans ubogiej młodzieży z potencjałem. Najczęściej jednak myślałam o ofiarach przemocy. Wydarzenia na parkingu sprzed dwóch dni mocno mną wstrząsnęły. Mam wykształcenie psychologiczne, dość długo pracowałam w zawodzie, czyli mam jakieś tam podstawy. Ale co z całą resztą?

Mętlik w głowie nie pozwolił mi usiedzieć na miejscu. Czasem zmiana perspektywy pozwala znaleźć rozwiązania, które zdają się być na wyciągnięcie ręki. Postanowiłam wybrać się do kawiarni, modląc się w duchu, by nie spotkać kogoś znajomego.


Mała knajpka, usytuowana na wylocie z miasta, zdawała się być idealnym wyborem. Miała swój wyjątkowy klimat, a dzięki miejscu, w którym była położona, obniżała prawie do zera możliwość spotkania kogoś znajomego. Tylko przejezdni, przypadkowi ludzie, szukający wzmocnienia w filiżance dobrej kawy przed dalszą podróżą.

Jej dodatkowym atutem, prawie tak mocnym jak bycie w tym miejscu anonimowym, były przepyszne domowe wypieki. W całym mieście nie było tak wykwintnej cukierni i tak pysznych wyrobów.

Usiadłam przy pierwszym wolnym stoliku. Zamówiłam kawę i bajeczny sernik pistacjowy. Zanim kelnerka uporała się z zamówieniem, rozłożyłam przed sobą kartki z pomysłami na fundację. Czytałam po kilka razy spisane wady i zalety każdej z nich, próbując wydedukować, jaka decyzja będzie tą właściwą.

Nagle do mojego stolika dosiadł się jakiś mężczyzna.

— Pani wolna? — zapytał bez zbędnego ceremoniału.

Wyrwana z zamyślenia nie wiedziałam, o co mu właściwie chodzi.

— Ja też sam — dodał, wpatrując się we mnie maślanymi oczami.

— Nie rozumiem, o co Panu chodzi? — odparłam zaskoczona.

— No jak nie rozumiesz, maleńka? Ty sama, ja sam… No wiesz, moglibyśmy… — nie dokończył zdania, unosząc wymownie brwi.

— Proszę stąd iść — poprosiłam stanowczo.

— No, nie bądź taka niedostępna! — obleśnie oblizał swoje wargi.

W jednej sekundzie usłyszałam kobiecy głos za swoim ramieniem.

— Jesteś już, kochanie — ten głos zwracał się do mnie. — Przepraszam za spóźnienie, mam nadzieję, że długo nie czekałaś — dodała i obdarzyła mnie mocnym, głębokim i namiętnym pocałunkiem.

Jedyne, co w tym czasie zdołałam zarejestrować, to blond kosmyki łaskoczące mnie w twarz i szyję, oraz miętowy posmak jej języka.

— O fuj! — wycedził facet siedzący przede mną.

— Ta urocza pani nie jest sama, więc poszukaj szczęścia gdzie indziej — powiedziała drobna blondynka z uśmiechem sugerującym, że koleś ma spadać.

Mężczyzna powoli wygramolił się zza stolika i mrucząc coś pod nosem, skierował się w stronę drzwi.

Dziewczyna usiadła na miejscu, które się właśnie zwolniło i patrzyła na mnie bez słowa. Ja również wpatrywałam się w nią, całkowicie zszokowana.

— Nie dziękuj — rzuciła lekko.

— Ale… — próbowałam znaleźć w głowie jakieś słowa, jednak bez skutku.

— Wisiałam ci przysługę za twój ostatni akt heroizmu.

Dziewczyna, jedna z trójki bohaterów epizodu na parkingu, siedziała właśnie przede mną. Ich obraz stale pojawiał się w mojej głowie i nie dawał wytchnienia.

— Pierwszy raz całowała mnie dziewczyna — wyrzuciłam z siebie.

Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się powiedzieć akurat to, skoro w głowie miałam milion innych myśli.

— No i jak ci się podobało? — zapytała zadziornie.

— Średnio — odpowiedziałam z zadziwiającą szczerością.

— Mi w sumie też, — zaśmiała się — zdecydowanie wolę facetów.

ROZDZIAŁ 4

Tamara parsknęła śmiechem.

— Tak poznałam Lilę — ciągnęłam moją opowieść. — Później wszystko potoczyło się dość szybko. To prawda, że odpowiednia perspektywa potrafi rozwiać wszelkie wątpliwości. Zdecydowałam, że stworzę fundację pomagającą ofiarom przemocy domowej „Własna droga”, a Lila została moją asystentką, prawą ręką i prawdziwą przyjaciółką.

Tamara siedziała bez słowa.

— Zanudziłam cię? Śpisz? — zmachałam jej dłonią przed oczami.

— No co ty, przetwarzam ogrom informacji.

Uśmiechnęłam się tylko i poszłam po kolejną butelkę wina.

Będąc w kuchni, zamówiłam coś do jedzenia na dowóz, bo zdałam sobie sprawę, że już dawno minęła pora obiadowa, a mój żołądek domaga się strawy.

— Od razu czułam, że z tej Lili to niezły zadzior — odezwała się Tami, kiedy wróciłam na taras.

— No, jest świetna — przyznałam. — Zaimponowała mi swoją odwagą i błyskotliwością.

— A faceci?

— Co faceci? — zapytałam zaskoczona.

— Jacyś faceci w twoim życiu?

— Daj spokój — odwróciłam się w stronę kuchni, udając, że czegoś zapomniałam.

— Róża, nie mów mi, że żyjesz w celibacie — niemal wykrzyczała przyjaciółka. — Tyle lat?!

— To zależy, bo jeśli brać pod uwagę mój wibrator, to mam całkiem bujne życie erotyczne — oświadczyłam z udawaną dumą.

Dziewczyna złapała się za głowę, kręcąc nią z niedowierzaniem.

— Dobra, zmieńmy temat — powiedziałam stanowczo.

— Jakie „zmieńmy temat”? — to bardzo istotna kwestia!

Zadzwonił dzwonek domofonu.

— Idealne wyczucie czasu — powiedziałam do siebie.

Uwielbiam zamawiać jedzenie w tajskiej knajpie na dowóz, bo jest pyszne i przywożą je dosłownie po chwili. Tym razem zaplusowali jeszcze bardziej, a kierowca dostał wielki napiwek.

— Jedz! — postawiłam przed dziewczyną pachnący kubełek.

— Jeśli myślisz, że zamkniesz mi usta… — powiedziała i zaciągnęła się aromatem jedzenia. — No dobra, masz mnie na chwilę z głowy.


Wieczór minął nam bardzo przyjemnie. Tamara opowiadała mi o swoim życiu przez ostatnie lata.

Po stażu przeniosła się do małego miasteczka niedaleko Wrocławia, tam pracowała i z czasem została dyrektorką szkoły muzycznej. Wspomniała mimochodem o złamanym sercu, ale zapytana o szczegóły stwierdziła, że na tę opowieść nie wystarczą dwie butelki wina, a poza tym nie czuje się gotowa, by o tym mówić. Uszanowałam to, bo po okazaniu takiej wyrozumiałości względem mnie, nie mogłam nalegać.

Zasnęłyśmy na kanapie przy włączonym telewizorze, jak za starych, dobrych czasów.

ROZDZIAŁ 5

Poniedziałek w fundacji był istnym szaleństwem. Mnóstwo spraw, które spłynęły przez weekend, nie pozwalało na zwłokę. Pozwolenie na budowę trzeciego już osiedla fundacji „Własna droga” przeciągało się w nieskończoność, natomiast rodzin czekających na to lokum było coraz więcej.

Na pomysł budowy pierwszego osiedla wpadła Lila, kiedy pomagając kolejnej matce z trójką dzieci, nie mieliśmy ich gdzie ulokować.

Pierwotnie myśleliśmy o budowie małego domku dla tej, lub innej rodziny, która w przyszłości będzie potrzebowała chwilowego lokum, jednak szybko okazało się, że pojawiły się kolejne osoby, z podobnymi potrzebami. Potrzebowaliśmy więcej niż jednego domu, czy mieszkania.

Z kalkulacji naszych finansistów wynikało, że dużo tańszą opcją jest budowa małego osiedla w zabudowie szeregowej. Takie mieszkania rozwiązywały masę naszych kłopotów, a budowanie ich szeregowo, pozwalało nam zaoszczędzić sporo kasy i wydać ją na kolejne projekty.

Nasza fundacja działa wielokierunkowo. Począwszy od interwencji w przemocowych domach, poprzez zaplecze psychologiczne, terapię dla ofiar i w niektórych przypadkach również dla sprawców, pomoc prawną, szkolenia, przekwalifikowania zawodowe, pomoc w znalezieniu pracy. Mamy nawet swoje przedszkole i żłobek. Jednym słowem, działamy na wielu płaszczyznach, bo jedynie taka pomoc dawała szansę ofiarom i ich dzieciom na powrót do normalnego życia.

Zazwyczaj przychodzą do nas kobiety z dziećmi, ale raz na jakiś czas pojawiają się także mężczyźni. Im dużo trudniej jest przyznać się, że potrzebują wsparcia, że są ofiarami.

Nasze osiedla tworzą pewnego rodzaju społeczność. Mieszkańcy wspierają się wzajemnie, pomagają sobie, nierzadko nawiązując przyjaźnie. Mamy również jedno fundacyjne małżeństwo. Poznali się na osiedlu i nada żyją razem, szczęśliwie już kilka lat, doskonale sobie radząc, nawet już bez naszej pomocy. Dla nas to za każdym razem ogromna radość, kiedy podopiecznym uda się zbudować na nowo swoje życie i z chęcią robią miejsce kolejnym potrzebującym.

Od jakiegoś czasu pracuje z nami także Kostek. Okazał się być niezłym negocjatorem, a jego znajomości przyniosły nam wielu sponsorów. W biurze bywa bardzo rzadko, bo większość czasu przebywa w terenie.

Po odejściu Franka na emeryturę doskonale zajął się moimi interesami, a swoim zaangażowaniem i uczciwością zapracował na zaufanie tak duże, jak jego ojciec.


— To co z tym Arturem? — zapytała Lila, opierając się o framugę drzwi.

— Nie masz co robić? — zapytałam kąśliwie. — Mogę ci zaraz znaleźć jakieś zajęcie, jeśli się nudzisz? — dodałam tonem prawdziwej szefowej.

— Kawusie niosę szefowo — powiedziała słodko, wchodząc do mojego gabinetu i zamykając drzwi nogą.

— Oho! Szykuje się przesłuchanie — przewróciłam oczami.

— O co chodzi? Nie podoba ci się?

— Nie, to nie tak… Jest przystojnym mężczyzną i całkiem fajnie mi się z nim gada, ale nic poza tym.

Lila patrzyła na mnie badawczo.

— Ale… że jak nic? Nie rusza cię, czy co? — dopytywała.

Westchnęłam.

— Liliano — zwróciłam się do niej moim najbardziej oficjalnym tonem — informuję, że nie jestem gotowa na żaden związek. Jedno wyjście do knajpy nie spowodowało, że zapragnęłam szukać nowej miłości swojego życia! — wyrzuciłam z siebie.

— Ale jakiej miłości, kobieto?! — parsknęła. — Ja tu mówię o porządnym bzykanku z partnerem, który nie wymaga wymiany baterii!

Runęłam na oparcie fotela. Nie ukrywam, że brakowało mi seksu, ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogę go uprawiać z przypadkowym mężczyzną.

— Ja tak nie potrafię — westchnęłam.

— Nie opowiadaj głupot — zganiła mnie przyjaciółka. — Może chociaż powinnaś spróbować?

— Może…

— Może? Może obiecaj, że to przemyślisz? — dodała i nie czekając na odpowiedź wyszła z gabinetu.

Wyjęłam z torebki wizytówkę Artura. Przyglądałam się jej, jakbym miała z niej wyczytać odpowiedź na nurtujące mnie pytanie.

— Pożądane bzykanie — powtórzyłam. — Może, ale nie dzisiaj.

Wizytówka powędrowała z powrotem do torebki.


Kolejne dni mijały mi bardzo szybko. Pozwolenie na budowę osiedla nareszcie dotarło, można było zatem zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Byliśmy już tak obyci z tego typu przedsięwzięciami, że wszystko szło jak z płatka. Sprawdzone projekty, sprawdzeni wykonawcy…

W pracy od rana do wieczora, a wieczorem mały relaks w wannie i sen. Wszystko byłoby jak zwykle, gdyby nie ziarnko, które zasiała Lila. Może to wcale nie był zły pomysł.


W piątek wieczorem rozsiadłam się wygodnie na kanapie i kolejny raz wyjęłam wizytówkę Artura. Wystukałam numer na telefonie, by napisać wiadomość.

Ja

„Cześć” — skasowałam

„Hej przystojniaku” — skasowałam

„Masz ochotę na sex?” — skasowałam

— Ja pierdziele… — powiedziałam do siebie. — Róża, ogarnij się!

„Cześć, masz ochotę na sex przystojniaku?” — parsknęłam śmiechem

i postukałam się po głowie — skasowałam.

Wybrałam numer Lili.

— Halo — odezwał się głos w słuchawce.

— Chcę napisać do Artura — powiedziałam szybko.

— Brawo — odparła.

— Ale nie wiem co!

— No nie wiem, może „Drogi Arturze, chętnie zostałabym przez ciebie wyruchana” — Lila chichotała do słuchawki.

— Poważnie mówię.

— Jezu — powiedziała przeciągle — Może po prostu zaproś go na drinka?

— Dzięki — rzuciłam i rozłączyłam się.

Że też o tym nie pomyślałam. Zamiast zacząć od drinka, to ja tylko seks i seks. Ponownie wystukałam numer Artura i napisałam szybko wiadomość.

Ja: „Cześć, masz ochotę na sex?” — wysłałam wiadomość.

Chwilę zajęło mi, zanim zorientowałam się, co widzę na ekranie swojego telefonu. Czułam, jak moje policzki robią się purpurowe i nagle zabrakło mi tchu.

Ja: „Przepraszam, TO NIE TAK MIAŁO BYĆ!” — wysłałam

Ja: „Zapomnij, nie było tematu!” — wysłałam

Odłożyłam telefon i pobiegłam do kuchni. Wypiłam szklankę zimnej wody i ochlapałam twarz.

— Ty idiotko! — mówiłam do siebie i śmiałam… w panice.

Usłyszałam dźwięk przychodzącego smsa. Bałam się spojrzeć na telefon. Podeszłam do niego powoli i otworzyłam wiadomość.

Artur: „Wolałbym zacząć od drinka”

Ja: „Przepraszam, to słownik w telefonie” napisałam pierwszą rzecz, która wpadła mi do głowy.

Artur: „Rozumiem, a mogę wiedzieć, kto do mnie pisze?”

Nagle zdałam sobie sprawę, że przecież on nie ma mojego numeru. Kamień spadł mi z serca. Nie będę odpisywała i sprawa ucichnie. Nalałam sobie lampkę wina, włączyłam muzykę, całkowicie ignorując wiadomość.

Kolejny sms

Artur: „Róża?”

Skąd on to kuźwa wie!? Nie odpiszę, sprawa ucichnie. Pogłośniłam muzykę, by zagłuszyć moje myśli i ewentualny sygnał telefonu.

Poszłam pod prysznic i postanowiłam o tym zapomnieć.

Po powrocie odruchowo chwyciłam telefon, otwierając przy tym wiadomość.

Artur: „Tylko Tobie podałem ostatnio swój numer.”

Kurwa, kurwa, kurwa!

Patrzyłam na telefon, zastanawiając się, jak z tego wybrnąć, zachowując choć odrobinę godności.

Ja: „Przepraszam, to serio była pomyłka.”

Artur: „Przecież napisałem, że rozumiem. A masz może ochotę na… drinka?”

Ja: „Chętnie.”

ROZDZIAŁ 6

— Umówiłam się na dzisiaj z Arturem.

— U ciebie czy u niego? — zapytała Lila rozespanym głosem.

— Zwariowałaś? W kawiarni!

— A później u ciebie czy u niego? — powtórzyła dziewczyna.

— Lila! — krzyknęłam do słuchawki — skup się! Co ja mam na siebie włożyć?

— Nie ważne, co na siebie założysz. Ważne, żebyś nie zapomniała się ogolić — powiedziała poważnym tonem.

— Bosz… Z kim ja się przyjaźnię — westchnęłam — Nara! — rzuciłam i rozłączyłam się.


Mimo żenującej sytuacji sprzed randki, spotkanie mijało całkiem przyjemnie.

Artur, jak na dżentelmena przystało, nie wspominał o mojej smsowej wpadce, za co byłam mu wdzięczna.

Najpierw pojechaliśmy na kolację do jakiejś drogiej restauracji, zaproponował to Artur, a ja chciałam mu dać wolną rękę. Przyznam, że nigdy nie lubiłam takich miejsc. Lubię dobrze zjeść, ale od zawsze wolałam wytaplać paluchy, jedząc żeberka, albo zatopić zęby w soczystym burgerze. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że deser zjemy gdzie indziej.

Poprowadziłam go zatem do miejsca, gdzie desery były najlepsze. Kiedy usiedliśmy przy stoliku w mojej małej, przelotnej knajpce, Artur był nieco skonsternowany.

— Nie sądziłem, że bywasz w takich miejscach — powiedział, rozglądając się po wnętrzu.

Faktycznie, lokal wydawał się być, powiedzmy, mało elegancki. W ciągu dnia funkcjonował jako kawiarnia i jadłodajnia, ale w sobotni wieczór zamienił się w bar rodem z amerykańskich filmów. Muzyka, mało wyszukana zresztą, sączyła się z głośników, ale nie na tyle głośno, by przeszkadzać w swobodnej rozmowie. Przy barze, który w ciągu dnia spełniał rolę lady, kłębiły się teraz tłumy w oczekiwaniu na swoje piwo, czy kolejkę szotów. Młodzież, ta młodsza i starsza, skupiała się wokół stołu bilardowego oraz rzutek. Nie można powiedzieć, żeby było tutaj nieprzyjemnie, miało to swój klimat, jednak daleki od tego, do którego przywykłam za dnia.

— Zaczekaj na deser, to szybko zmienisz zdanie — powiedziałam pewnie.

Kiedy pierwszy kawałek szarlotki wylądował w jego ustach, zamknął oczy, a grymas na jego twarzy wyrażał rozkosz. Zastanowiłam się, czy taką minę robi również w czasie seksu. Zawstydzona takimi myślami zaczerwieniłam się i uciekłam wzrokiem w kierunku mojego deseru.

Podobał mi się ten wieczór. Czułam się swobodnie, a po latach zamykania się w domu byłam spragniona odmiany. Towarzystwo Artura było całkiem miłe, śmieszyły mnie jego żarty i wydawał się całkiem ogarniętym facetem. Byleby się za bardzo nie przyzwyczaić.

— Mógłbym się do tego przyzwyczaić — rzekł niespodziewanie.

Byłam tak zszokowana tym, co powiedział, że widelec do ciasta wypadł mi z ręki i z hałasem wylądował na podłodze.

— Do czego? — zapytałam odrobinę zbyt ostro.

— Nooo — zaczął, trochę zdziwiony moją reakcją — do jadania w takim miejscu — dokończył — Miałaś rację. Deser jest boski.

Poczułam ulgę, jednak wiedziałam, że czym wcześniej powiem mu, co myślę, tym lepiej.

— Posłuchaj — zaczęłam powoli — chciałam z tobą o czymś porozmawiać.

— Tak? — spojrzał na mnie zaciekawiony.

— Uznałam, że powinieneś wiedzieć, że… — zawiesiłam głos, nie wiedząc, jak to ująć. — Ja nie szukam stałego związku — wyrzuciłam z siebie jednym tchem.

Artur odłożył widelec na talerz i wpatrywał się we mnie badawczym wzrokiem.

— No rozumiesz, nie chcę żadnych głębszych relacji — próbowałam tłumaczyć, a on nadal patrzył na mnie bez słowa — wiesz, żadnych serduszek, motylków i… pieprzonej tęczy — kontynuowałam zniechęcona.

Artur patrzył nieco zdziwiony, nie wiem jednak, czy moim wyznaniem, czy może doborem słów.

— Nie chcesz pieprzonej tęczy? — powtórzył z żalem.

— Nie chcę — odparłam niepewnie, zdziwiona jego pytaniem.

Oparł przedramiona o stół i pochylił się w moją stronę.

— To dobrze się składa, bo ja również — powiedział cicho, a kąciki jego ust powędrowały w górę.

Kamień spadł mi z serca.

— Niedawno się rozwiodłem, nie chcę nawet myśleć o żadnym nowym związku, a jeśli mogę być szczery — dodał konspiracyjnie — to jesteś pierwszą kobietą, z którą się umówiłem po rozwodzie.

Parsknęłam śmiechem.

— Tak się składa — tym razem ja pochyliłam się w jego stronę — że ty również jesteś pierwszym facetem, z którym się umówiłam po… bardzo długiej przerwie — dodałam, tracąc nieco dobry nastrój.

Artur chyba zauważył moją zmianę nastroju i starał się zmienić kierunek rozmowy.

— To dlaczego postanowiłaś się ze mną umówić?

— Chciałam wyrwać się z domu i zrobić coś innego. Miałam ochotę…

— Na seks! — przerwał mi, śmiejąc się w najlepsze.

Tak, wiedziałam, że ten cholerny sms jeszcze do mnie wróci.

— Nie! — odparowałam szybko — to znaczy nie tylko — skłamałam, bo przecież chodziło o seks. — Chciałam powiedzieć, że miałam ochotę oderwać się trochę od codzienności. — Westchnęłam głośno, czując się zażenowana tą sytuacją — Potrzebuję wina! — skwitowałam, czując, że moje policzki płoną.

Po tych wyznaniach atmosfera nieco się rozluźniła.

Siedzieliśmy jeszcze jakiś czas w knajpie, rozmawialiśmy i śmialiśmy się z wzajemnych żartów.


Kiedy przyszedł czas, by zakończyć spotkanie, atmosfera mocno zgęstniała i oboje byliśmy nieco zmieszani.

Kiedy jechaliśmy w stronę mojego domu, nie zamieniliśmy ani słowa. Było między nami jakieś dziwne napięcie, ale nie takie erotyczne, o jakich czyta się w książkach. Samochód zatrzymał się na podjeździe, a Artur odwrócił się w moją stronę.

— To chyba tutaj — uśmiechnął się nieśmiało, widząc moje zdenerwowanie.

— Tak — odparłam trochę za szybko.

— Różo — popatrzył na mnie niepewnie — chciałem Ci tylko powiedzieć, że nie uprawiam seksu na pierwszej randce.

— Dzięki Bogu — wyrzuciłam z siebie, czując ogromną ulgę i zakryłam rękami twarz. — Nie ogoliłam się!

ROZDZIAŁ 7

W niedzielę, przed 6:00 rano, zadzwoniła do mnie Lila.

— Mamy awaryjną sytuację. Kobieta z dwójką dzieci: dwa miesiące i dwa i pół roku. Ukrywa się w opuszczonej hali we Wrocławiu Północnym.

Zaspanymi oczami próbowałam odczytać temperaturę na zewnątrz. Kwietniowe noce i poranki były jeszcze bardzo chłodne.

— Jest 5 stopni, a ona tam jest z dwumiesięczniakiem? — pokręciłam głową z przerażeniem. — Posłałaś tam kogoś?

— Grzegorz i Bogusław już są w drodze — odparła.

— Mamy dla nich lokum?

— Niestety, najbliższe zwolni się w następną środę.

— Dobra, — potarłam górną część nosa — niech ich przywiozą do fundacji. Za chwilę tam będę.

— Róża — usłyszałam głos Lili, zanim zdążyłam się rozłączyć — trzeba uważać. Ten jej facet to ponoć członek jakiegoś gangu.

— Kurwa… — syknęłam i rozłączyłam się.

Pół godziny później byłam na miejscu. Sztab ludzi czekał już na uciekinierów: dwóch pediatrów, internista, psycholog, prawnik i policjantka.

Najpierw wszedł Grzegorz, niosąc na rękach niemowlę i prowadząc za rękę małego chłopca, następnie pojawił się Bogusław z młodą kobietą, ją także trzeba było nieść. Pediatrzy przejęli dzieci, a internista natychmiast zajął się kobietą. Wyglądała strasznie. Sina, spuchnięta twarz nie przypominała twarzy człowieka.

— Wiemy, jak się nazywa? — zapytała policjantka.

Boguś rzucił w jej kierunku torebkę.

— Sprawdź.

— Katarzyna Balicka, lat 25, urodzona we Wrocławiu.

— Piotrek, — zwróciłam się do prawnika — rozpocznij formalności. Jak obdukcja będzie gotowa, damy Ci znać.

— Trzeba działać szybko i ostrożnie. — wtrąciła Lila. — Oprawca to ponoć jakiś gangster.

Tymczasowo przygotowaliśmy dla uciekinierów małą salkę na tyłach fundacji, bo koniecznie trzeba było zapewnić im ciepły, suchy kąt. Poza tym nasz budynek miał profesjonalną ochronę, co zapewniało im bezpieczeństwo. Docelowo chcieliśmy ją przenieść do jednego z mieszkań na osiedlu.

— Wezwijcie pielęgniarkę i dajcie mi znać, jak lekarze skończą — rzekłam i skierowałam się do swojego gabinetu.

Zamknęłam za sobą drzwi. Ciężko usiadłam na kanapie, próbując opanować drżenie rąk. Nie mogę do tego przywyknąć. Za każdym razem, kiedy w naszej fundacji pojawia się niemowlę, cała się spinam i nie mogę rozsądnie myśleć. Wiem, że w takiej sytuacji ważne jest opanowanie, ale to się dzieje poza moją świadomością.

Te kobiety, chroniące za wszelką cenę swoje dzieci, przyjmujące na siebie całą złość i większość ciosów, były dla mnie bohaterkami. Byłam w stanie zrobić dla nich wszystko, albo przynajmniej to, co było w mojej mocy. Nawet starcie z gangiem nie było w stanie mnie odstraszyć — mnie ani mojej cudownej ekipy.

Jakieś pół godziny później do gabinetu weszli lekarze.

— Najpierw dzieci — zaordynowałam.

— Chłopiec, 2,5 roku: rozwój prawidłowy, wyziębiony, odwodniony, widoczne ślady po oparzeniach, średnica oparzeń sugeruje przypalanie papierosem. Liczne zasinienia na nogach i plecach. Waga lekko poniżej normy, odruchy neurologiczne w normie. Wyniki badań krwi będą koło 10:00. Dziewczynka, — kontynuował — dziesięć tygodni: wyziębiona, rozwój prawidłowy, waga prawidłowa, bez śladów przemocy, odruchy neurologiczne w normie, odparzenia pieluchowe. Wyniki z krwi będą podobnie. Oboje osłuchowo muszą być monitorowani.

— Niemowlę bez odwodnienia? — zapytałam zdziwiona.

— Matka karmiła go piersią.

Kiwnęłam głową.

— Co z matką?

— Kobieta, lat 25. Złamana kość szczękowo–rzuchwowa, liczne zasinienia na całym ciele, w szczególności na plecach, liczne ślady po oparzeniach — w domyśle jak u chłopca, odwodniona. Liczne blizny na ciele niewiadomego pochodzenia. Świeże ślady gwałtu.

— Pobrałeś materiał do badań?

— Oczywiście. — potwierdził lekarz. — Badania z krwi również będą koło 10:00.

— Kiedy będzie można z nią porozmawiać? — zapytałam.

— Teraz dostała leki uspokajające, musi odespać, bo jest wykończona. Myślę, że jutro można spróbować.

— W poniedziałek muszę mieć pełny raport — powiedziałam przytłoczona tym, co usłyszałam. — Dowiedzcie się wszystkiego o tym gościu. Musimy mieć dobry plan.

Wróciłam do domu. Żadna ze spraw, którymi się zajmowaliśmy, nie była ani łatwa, ani przyjemna, ale bywały takie, które wysysały z człowieka całą energię.


Poniedziałkowe sprawozdanie rozjaśniło nam trochę sytuację.

Łukasz Stoniecki, znany policji z kontaktów z miejscowym dealerem narkotykowym, podejrzany w kilku sprawach, m.in. kradzież, pobicie, zastraszanie. Poszukiwany przez policję.

— Procedury ruszyły — poinformował mnie prawnik.

— Co z nimi? — zwróciłam się do lekarzy.

— Stabilnie. Wyniki badań ok.

Spojrzałam pytającym wzrokiem w kierunku psychologa, bojąc się jego odpowiedzi.

— Jednym słowem kiepsko — odpowiedział na moje nieme pytanie. Kobieta dojdzie jakoś do siebie, trudniej będzie z chłopcem.

Pokiwałam głową smutno, a w myślach wykrzykiwałam pytanie: „jakim skurwielem trzeba być, żeby zrobić coś takiego?”.

— Trzeba sprawdzić, jakie zasięgi mają ci bandyci, choć podejrzewam, że kobieta raczej nie może zostać we Wrocławiu — wtrąciła Lila.

— Już to sprawdziłem — odparł Kostek. — Nie tylko Wrocław odpada, ogólnie cała Polska, Czechy, Niemcy możemy skreślić.

— Kurwa — wyrwało mi się — Czyli co? Austria albo Włochy — stwierdziłam — ogarniemy coś?

— Zajmę się tym — zapewnił Kostek.

— Może zadzwonię do Francesco? — wtrąciła Lila.

— Kto to jest Francesco? — zapytał Kostek, nie kryjąc irytacji.

— Włoski przystojniak, którego spotkałam jakiś czas temu na konferencji — odparła przesadnie słodkim głosem dziewczyna.

Konstanty przewrócił oczami.

— Jak tam chcesz — rzucił, udając obojętność.

Przyglądałam się tej wymianie zdań z lekkim zdziwieniem. Nie sądziłam, że tych dwoje ma ze sobą na pieńku.

Przez najbliższy czas nasi nowi podopieczni musieli zostać z nami w salce fundacyjnej. Lila z kilkoma kobietami zadbały, aby ich czasowe lokum było przytulne i funkcjonalne, a pielęgniarka pomagała całej trójce w dojściu do siebie.

Otoczona opieką psychologiczną matka zaczęła się otwierać i mówić o tym, co ich spotkało.

Szczegóły były tak brutalne, że nocami nie mogłam zmrużyć oka. Wiele już słyszałam, ale to była najbardziej drastyczna opowieść usłyszana przeze mnie w fundacji. Coś, o czym chciałoby się zapomnieć, albo najlepiej wcale tego nie usłyszeć.

Chłopiec nie mówił wcale.


Kolejne dni w fundacji mijały w miarę spokojnie, o ile można postrzegać pracę z ofiarami przemocy jako spokojną.

Aby pracować w takim miejscu i nie oszaleć, konieczne było postawienie grubej linii między zawodową stroną życia, a tą prywatną. Na co komu rozsypani psychicznie pracownicy, na czele z szefową, która nawet i bez fundacyjnych ekscesów przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Namawiałam więc moich ludzi do częstych spotkań, imprez i wyjazdów.

Higiena psychiczna po pierwsze. Szykowało nam się właśnie spotkanie firmowe. Zazwyczaj takie imprezy organizowała Lila, ona też w moim imieniu uczestniczyła w nich. Na początku załoga dziwiła się moją nieobecnością, z czasem przywykli i nie zadawali pytań.

Podjęłam decyzję, że tym razem chcę być na tej imprezie. Skoro postanowiłam wrócić do życia, to właśnie nadarzyła się idealna okazja.

Lila nie ukrywała radości, kiedy jej o tym powiedziałam.

Stanęła niemal na rzęsach, by impreza była idealna. Zarezerwowała uroczą karczmę, stylizowaną na góralską, kapelę, która miała nam przygrywać, a po to, by zmęczeni po imprezie ludzie nie musieli martwić się o dojazd do domu, wynajęła również pokoje ze śniadaniem.

ROZDZIAŁ 8

Knajpa znajdowała się zaledwie 20 km od Wrocławia.

Urocza chateńka z bali zachęcała do wejścia.

Ciężkie drewniane drzwi otwierały się ze zgrzytem, a po przekroczeniu progu miało się wrażenie, jakby te drzwi były portalem do przeniesienia się bezpośrednio na Podhale.

Mocarne drewniane ławy, na których oparciu wisiały zielono–czerwone chusty, lampy imitujące kaganki, wielkie palenisko na środku sali i wszechobecny zapach grzanego wina pobudzały wyobraźnię.

W karczmie było już kilka osób z naszej ekipy.

Lila witała gości, zrzuciłam więc płaszcz i stanęłam obok niej, by razem z nią witać przybyłych. Dziewczyna zastanowiła się chwilę, obróciła się w moją stronę, kiwnęła głową i ruszyła w stronę stołów.

— Gdzie idziesz? — zapytałam.

— Szefowa przybyła, więc ja usuwam się w cień — puściła mi oczko.

— Wracaj, tutaj szefową jesteś ty — odparłam z uśmiechem — w tej kwestii nic się nie zmieniło.

— Czyli mam rozumieć, że mogę cię dzisiaj zwolnić? — rzekła, unosząc zawadiacko brwi.

— Jeśli tylko masz powód — rzuciłam, wzruszając ramionami.

Pojawiali się kolejni ludzie. Uśmiechnięci, wyluzowani, gotowi na imprezowanie.

Przychodzili ze swoimi żonami, mężami czy narzeczonymi. Widząc mnie u wejścia, z dumą przedstawiali swoich towarzyszy.

W drzwiach pojawił się również Kostek. Zlustrował Lilę od stóp po czubek głowy, kiwnął głową w jej stronę, przywitał się ze mną serdecznie i bez słowa skierował się do stołów.

— Co jest między wami? — zapytałam zmartwiona.

— Nic — odpowiedziała krótko przyjaciółka.

— Lila — spojrzałam na nią poważnie. Oboje byli dla mnie bardzo ważni, więc ich konflikt był mi sporą zadrą w sercu.

— Kostek za bardzo wtrąca się w moje życie — powiedziała szybko.

Zamyśliłam się chwilę.

— Wiesz, Kostek jest bardzo podobny do swojego ojca — powiedziałam spokojnie — Frank zawsze był nadopiekuńczy. Nawet teraz, kiedy jest na emeryturze, dzwoni do mnie raz w tygodniu i muszę mu zdawać relacje z tego, co się u mnie dzieje, nieraz słysząc kazanie i reprymendę. Jego syn ma podobne skłonności. Rozumiem jak to może czasem wkurzać — uśmiechnęłam się ze zrozumieniem — musisz jednak wiedzieć, że oboje robią to z troski. Traktują nas jak rodzinę.

— Ale nie będzie mi mówił, z kim mogę się umawiać! — rzuciła wzburzona.

— Jeśli dostrzegł w tej osobie jakieś zagrożenie, to będzie to robił — wzruszyłam ramionami — czy ci się to podoba, czy nie.

— Okej! Ale to nie znaczy, że będę przyklaskiwać jego wadom! — rzuciła.

— To nie wada, to zaleta.

— Mhm! — mruknęła, robiąc minę obrażonej nastolatki — taka… wkurwiająca zaleta — wycedziła.

Nagle w drzwiach pojawił się Artur.

— Golcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia ani godziny! — powiedziała Lila, w sekundzie zmieniając nastrój.

Usłyszałam już raz ten tekst, kiedy opowiadałam przyjaciółce o incydencie z sms–em i dziwnej randce, która była jego wynikiem. Rozbawiłam ją niemal do łez. Nie wiem, z czego tu się śmiać. To było żenujące. Niemniej zapobiegawczo kupiłam wówczas cały zestaw maszynek do golenia, Lila jednak, mając bezpośredni wpływ na mój grafik, umówiła mnie na depilację, serwując mi przy tym cały pakiet peelingów, maseczek z kąpielą błotną włącznie.

Artur przywitał się uprzejmie. Pochwalił mój wygląd, zamieniliśmy kilka słów i zaprosiłam go do stolika, obiecując, że lada moment do niego dołączę.

— Nie mówiłaś, że go zaprosiłaś? — zwróciłam się do dziewczyny.

— Kobieto! — Lila przewróciła oczami — umawiam ci dentystę i ginekologa, a ty się dziwisz, że zaprosiłam ci osobę towarzyszącą na imprezę, na którą wszyscy przychodzą z partnerem?

— Ale on nie jest moim partnerem — zmarszczyłam brwi.

— Zależy, jak na to spojrzysz — uśmiechnęła się przebiegle. — Partnera można mieć w firmie, na korcie tenisowym, w życiu, albo w łóżku.

— W łóżku też go nie miałam!

— Jeszcze — powiedziała i mrugnęła do mnie z szelmowskim uśmiechem.

Goście dopisali. Kiedy byliśmy już pewni, że wszyscy są, Lila postukała widelcem w kieliszek i zapadła cisza.


— Za kogo pijemy? — zapytała głośno, a cała sala odpowiedziała chórem.

— Za tych, którzy zostali na warcie!

Patrzyłam na to poruszona. Bawili się, ale pamiętali o tych, na których padła kolej, by zostać na straży w fundacji. Przyjemnie patrzyło mi się na tych wszystkich ludzi, życzliwych, pracowitych i dobrych. Stanowili dla mnie namiastkę rodziny i potrafili doskonale się bawić, co w końcu miałam możliwość dostrzec.

Atmosfera między mną a Arturem była bardzo swobodna. Najwyraźniej mój mózg uznał, że wystarczy już żenujących sytuacji i że właściwie niewiele mogę jeszcze zrobić, aby wyjść na większego głupka niż dotychczas.

Sporo rozmawialiśmy, a nawet udało mu się wyciągnąć mnie na parkiet. Tańcząc w rytm piosenki „W moim ogrodecku”, cała sala pląsała jak na wiejskim weselu.

W pewnej chwili kapela poinformowała wszystkich, że „idą na jednego”, co w zasadzie miało znaczyć tyle, co krótka przerwa, a na ten czas włączono muzykę z odtwarzacza. W głośnikach rozbrzmiały tony „All for love” Adamsa. W tamtej chwili przypomniałam sobie wibrujący głos mężczyzny z klubu karaoke.

Artur przytrzymał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.

— Zatańczysz? — zapytał szarmancko.

Uśmiechnęłam się i przyjęłam zaproszenie.

Tańczyliśmy wolno, przytulając się lekko do siebie, ale moje myśli krążyły wokół męskiego głosu, wywołującego dreszcze na moim ciele.

— Śpiewasz? — zapytałam nagle.

— Słucham? — był zaskoczony moim pytaniem.

— Czy umiesz śpiewać?

Artur zaśmiał się cicho i pokręcił przecząco głową.

— Niestety, moja mama mówiła zawsze, że słoń stanął mi na ucho. Podobno fałszuję jak jasny gwint.

Roześmiałam się głośno.

Mężczyzna przytulił mnie nieco mocniej, kładąc dłoń w dole moich pleców. Spodobała mi się ta zuchwałość.

Jemu chyba też się spodobało, co wyraźnie poczułam na swoim biodrze. Czułam jego ciepły oddech na mojej szyi i szczerze mówiąc, miałam coraz większą ochotę na to, by ten wieczór zakończyć z nim w moim pokoju.

Zauważyłam na sobie wzrok Lili, szczerzącej się na nasz widok. Odsunęłam się od mężczyzny, zdając sobie sprawę, że nie tylko ona mogła dostrzec moją chwilę słabości. Na szczęście goście byli mocno zaintrygowani wnoszoną właśnie na salę kolacją w płonącej oprawie. Pociągnęłam Artura za sobą do stolika.

Jedzenie było wyborne. Żeberka z zasmażaną kapustą skradły moje serce, a golonka pieczona na ogniu będzie mi się śniła jeszcze długo. Objedzona do granic, osunęłam się na oparcie krzesła.

— Dobrze, że mam zamiar dzisiaj w nocy spalić trochę kalorii, bo byłoby ze mną kiepsko — powiedziałam półgłosem do Lili i poklepałam się po brzuchu.

— To planujemy jakiś jogging? — zapytał rozbawiony Artur, wychylając się zza moich pleców.

Lila wybuchła panicznym śmiechem.

— Ty to faktycznie masz tutaj monopol na żenadę — parsknęła, a ja spłonęłam rumieńcem. Kolejny raz. Boże, chyba powinnam zamilknąć na wieki.

Było po pierwszej w nocy. Goście powoli zaczęli się kierować do swoich pokoi. Ci wytrwalsi siedzieli jeszcze przy palenisku i prowadzili leniwe rozmowy. Światła zostały nieco przygaszone, a muzyka sączyła się cicho z głośników.

Artur przysunął swoje krzesło bliżej mojego, oplatając mnie ramieniem. Opowiadał mi coś o swojej ostatniej podróży, kiedy podeszła do nas Lila.

— Możesz już iść — powiedziała — ja tutaj zostanę i ogarnę resztę.

— No co ty, nie ma takiej potrzeby — odparłam, widząc zmęczenie na twarzy dziewczyny. — Idź odpocznij, ja zostanę do końca.

Lila podparła ręce na boki.

— Róża — powiedziała władczym tonem — jesteś zwolniona.

Artur patrzył na nas zdziwiony. Nie wiedział, co się dzieje, chciał się odezwać, pewnie mnie bronić, ale przyjaciółka, widząc jego konsternację, dodała:

— Do jutra, jutro możesz wrócić do pracy, ewentualnie — zakończyła, wywracając oczami teatralnie.

Rozbawiła mnie tym. Wstałam posłusznie, chwyciłam Artura za rękę i pociągnęłam za sobą.

Artur pomyślał pewnie, że Lila faktycznie jest moją szefową, bo z naszej relacji nie można było wywnioskować jednoznacznie, kto jest szefem, a kto pracownikiem. W świetle okoliczności, w jakich doszło do sprzedaży firmy Toma, bardzo ceniłam sobie anonimowość, więc moi ludzie proszeni byli o to, by nie zdradzać niepotrzebnie informacji, kto stoi na czele fundacji i jaką funkcję ja w niej pełnię.

Pokój urządzony był bardzo gustownie. Góralskie akcenty pojawiały się również tutaj. Drewniany stolik i dwa małe zydelki stały w rogu pokoju. W centralnej części stało łóżko z pościelą w czerwone maki, a pod nim ścieliło się coś, co wyglądało jak barania skóra. Po bokach łóżka stały rzeźbione nakastliki. Było uroczo i klimatycznie.

— Chciałabym się odświeżyć — powiedziałam przepraszająco.

— Oczywiście — odparł mężczyzna.

Otwarłam łazienkę i naszym oczom ukazała się wanna pełna wody i piany. Obok niej na stoliku stał szampan i dwa kieliszki. Gdzieniegdzie paliły się świece, a w powietrzu unosił się przyjemny aromat kwiatów i czegoś jeszcze.

— Wow — powiedział Artur — niezły mają serwis w tym hotelu.

— Obawiam się, że to nie hotelowy serwis — westchnęłam.

— No to chyba nie mamy innego wyjścia — powiedział i zaczął powoli rozpinać moją sukienkę.

Kiedy nasze ciała zanurzyły się w ciepłej wodzie, wszelkie bariery opadły. Nasze ręce wędrowały, poznając zakamarki swoich ciał. Artur gładził dłonią moje piersi, a ja czułam, jak budzi się moja kobiecość.

Mężczyzna wstał i pociągnął mnie za sobą. Otulił mnie miękkim ręcznikiem i zaniósł do sypialni. Położył mnie na łóżku, a ja byłam na niego gotowa.

Nagle zastygł w bezruchu.

— Co się stało? — zapytałam przestraszona.

— Nie mam gumek, zostały w samochodzie! — powiedział, sięgając w momencie po spodnie i zostawiając mnie samą na łóżku. — To zajmie tylko chwilę — rzucił.

— Ja pierdziele! — pomyślałam. Kiedy po takim czasie w końcu zdecydowałam się na to, by pójść z facetem do łóżka, to ten wybiegnie mi teraz z pokoju w poszukiwaniu kondomów.

— Nie mogę mieć dzieci — powiedziałam cicho.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo.

— A ja jestem zdrowy.

Chwilę patrzyliśmy na siebie, mierząc się wzrokiem, a nasze podniecenie rosło z każdą chwilą. Nie wytrzymaliśmy. W jednej chwili był z powrotem obok mnie i pieścił moje ciało, a ono było mu wdzięczne za każdy najmniejszy dotyk. Dochodziliśmy tej nocy kilka razy, a moje wyposzczone ciało stale chciało więcej.

Zmęczeni opadliśmy na poduchy.

— Wow, to było niesamowite — powiedziałam, łapiąc oddech — ale dzisiaj nie dam już rady!

— Ty byłaś niesamowita — odparł, uśmiechając się zadziornie.

Zasnęliśmy upojeni doznaniami.


Około 5:00 zadzwonił mój telefon.

— Ubieraj majtki. Mamy pożar w fundacji. Czekam na Ciebie na dole.

Momentalnie byłam na nogach. Obudziłam Artura i chwilę później zbiegliśmy na dół, gdzie czekała na nas Lila z częścią pracowników.

— Mamy jednego busa — odparła Lila. — Czy ktoś z Was wczoraj nie pił?

Kostek właśnie schodził na dół, zapinając guziki koszuli.

— Ja — wtrącił.

— Ja wypiłem tylko kieliszek szampana — rzucił Artur.

Lila spojrzała na mnie, uśmiechając się pod nosem.

— To jedziemy — odparłam — trzy osoby z nami, reszta do busa — zarządziłam.


Na miejscu okazało się, że płonie część magazynu i stróżówka ochrony. Żółto–pomarańczowe języki ognia oplatały budynki, a jasne płomienie rozjaśniały niebo i wszystko wokół. Wozy strażackie były już na miejscu. Zauważyłam karetkę pogotowia.

— Kto? — zapytałam przerażona.

— Krystian, był w stróżówce — odpowiedział Szymon, szef ochrony.

— Bardzo?

— Nie bardzo. Poparzone przedramię i trochę nawdychał się dymu.

— Ktoś jeszcze ucierpiał?

— Na szczęście nie.

— A co z naszą rodziną z salki?

Szymon spojrzał na mnie niepewnie…

— Zamknęli się w piwnicy, razem z pielęgniarką.

— Dlaczego? — zapytałam, nie rozumiejąc powodu.

— Matka rozpoznała podpalaczy.

Ścisnęło mnie w żołądku. Podpalaczy? To było podpalenie? Czyli właśnie ziścił się najgorszy przewidywany przeze mnie scenariusz.

— Ściągnij tutaj Karola — nakazałam.

Szymon przytaknął, wyjął telefon i oddalił się nieco.

Karol to nasz zaprzyjaźniony policjant, właściwie jak na zwykłego policjanta, to ma wyjątkowo duże możliwości. Może on będzie w stanie nam pomóc.

Niedługo później strażacy ugasili pożar, a my przejęci spoglądaliśmy na pogorzelisko.

Siedzieliśmy w sali konferencyjnej, zmęczeni i zszokowani.

— Potrzebujemy raportu ze szkód. Trzeba szybko ustalić, czego nam brakuje i uzupełnić zapasy — mówiła rzeczowo Lila.

— Trzeba przyspieszyć sprawę z przewiezieniem rodziny z salki. Nie mogą tutaj zostać ani chwili dłużej — powiedziałam.

— Dlaczego? — zapytał Kostek.

Szymon streścił reszcie ekipy, co się wydarzyło. Po sali przetoczył się nieprzyjemny szum.

— Słuchajcie, ogarniemy to — powiedziałam, widząc strach na twarzach pracowników.

— Nie z takimi rzeczami dawaliśmy sobie radę — usłyszałam tubalny głos Karola.


Z Karolem znamy się już od kilku lat. Początek naszej znajomości zawdzięczamy Frankowi. Kiedy pojawiły się pierwsze pogróżki i szantaże, Karol zajął się naszą sprawą. Ustalił wówczas, kto za tym wszystkim stoi. On zasugerował mi zmianę nazwiska i miejsca zamieszkania, a sam, jak określił to Frank, pociągnął za kilka sznurków. Nie wiem, co to w rzeczywistości oznaczało, ale kiedy zadałam Karolowi pytanie o szczegóły, odpowiedział mi, że im mniej wiem, tym lepiej śpię. Efekt był taki, że po przeprowadzce miałam święty spokój. Przestałam zatem pytać.

Kiedy fundacja ruszyła, od czasu do czasu byliśmy zmuszeni angażować go w nasze sprawy. Tym razem również nie widzieliśmy innego wyjścia.

Policjant zebrał od nas najważniejsze informacje i obiecał, że powęszy wokół tematu gangu, z którym mieliśmy do czynienia. Obiecał również, że pomoże przy bezpiecznym transporcie rodziny do nowego miejsca zamieszkania.

Kilka godzin później nasza salkowa rodzina była już w drodze do Włoch. Francesco, znajomy Lili, znalazł dla niej miejsce w fundacji, mieszczącej się we Florencji. Odbyła się pewnego rodzaju wymiana, ponieważ jedna z ich podopiecznych również musiała uciekać z kraju. To nasza pierwsza taka akcja, ale trzeba przyznać, że dawało nam to pewne możliwości na przyszłość. Oczywiście o całej sprawie wiedziało tylko kilka osób. Mimo że mieliśmy zaufanie do naszych pracowników, zdecydowaliśmy, aby nie zdradzać niepotrzebnych szczegółów.


Kolejne dni nie były łatwe, zwłaszcza w fundacji. Wszyscy chodzili struci, a widok pogorzelska napawał nas przerażeniem.

Ekipa remontowa czekała tylko na nasz sygnał, by rozpocząć pracę, nas natomiast wstrzymywała policja, która zabraniała remontu do czasu zebrania wszystkich materiałów dowodowych.


Rozgłos, który spowodowany był pożarem, mimo że sam pożar był czymś bez wątpienia strasznym, przyniósł również pewne pozytywne skutki. Wiele osób po raz pierwszy usłyszało o naszej fundacji, a poruszeni stratami, jakie ponieśliśmy, chętnie sięgali do kieszeni. Dzięki temu fundusze na remont zniszczonych budynków szybko się pojawiły, a nasze magazyny przyjmowały kolejne dostawy darów od ludzi dobrego serca. Fundacja mogła funkcjonować bez problemów.

Rozgłos przyczynił się również do tego, że osoby, które potrzebowały naszej pomocy, a nie miały wcześniej pojęcia o naszym istnieniu, wiedziały teraz, gdzie mogą się udać. Spływało do nas coraz więcej osób jako kolejni podopieczni, ale również wolontariusze. Wśród wszystkich złych rzeczy, które się działy, docierały też dobre wieści, to było krzepiące. Dwie rodziny były na etapie opuszczania naszego osiedla, a jedno z naszych fundacyjnych dzieci dostało się właśnie do wymarzonego liceum. Dla nas znaczyło to tyle, że nasze działania przynoszą skutek, a ludzie, nad którymi roztoczyliśmy pieczę, budują swoje życie na nowo. To zawsze było dla nas swoistym sukcesem.


Moje życie osobiste nabierało jakichś kształtów. Wprawdzie na razie jego forma oscylowała raczej między wydrą a koczkodanem, ale nie bądźmy zbyt wymagający. Zawsze to jakiś kształt.

Spotykałam się z Arturem co jakiś czas. Wychodziliśmy do teatru, restauracji, czasem do kina, a finał naszych randek zazwyczaj prowadził do sypialni. Obojgu nam pasował taki układ. Kiedy nie mieliśmy ochoty albo okazji do spotkań, żadne z nas nie tęskniło, nikt nie wydzwaniał, nie prosił o atencję. Taki układ mi pasował.


Jednego poranka do mojego gabinetu wpadła Lila.

— Karol chce się z tobą widzieć — wydyszała — będzie tu za 5 minut.

Zmroziło mnie. Musiało wydarzyć się coś poważnego.

Chwilę później mężczyzna wszedł do pomieszczenia. Usiadł naprzeciw mnie i splótł palce dłoni, opierając łokcie na biurku.

Podniosłam brwi w oczekiwaniu, bojąc się zapytać o powód wizyty.

— Monitoring ze stacji benzynowej zarejestrował podpalaczy.

Wzięłam głęboki oddech.

— Jednego z nich już mamy, drugi się ukrywa.

— Ten, którego złapaliście… czy to…?

— Nie — przerwał mi szybko — to nie Stoniecki, ale moje źródła twierdzą, że tym podpaleniem gościu odwalił samowolkę i wkurwił szefa gangu. Ściągnął uwagę policji na cały ich gang tym swoim wysokiem. Podejrzewam, że to z ich powodu się ukrywa. Uwierz, to nawet lepsze niż list gończy — zaśmiał się ironicznie.

— A ten, którego macie, coś mówił? — zapytałam.

— Twierdzi, że leciał przysługę Stonieckiemu i tyle. Dobre wieści są takie, że gang nie ma nic do was i nie podpisuje się pod pożarem, wręcz — zrobił znak cudzysłowu w powietrzu — ubolewają nad tym, co się stało — powiedział teatralnie.

Poczułam, jak ciężar spada mi z ramion. Byliśmy bezpieczni. Wprawdzie Stoniecki był na wolności, ale jeśli jest zmuszony do ukrywania się, na pewno zbyt chętnie nie wylezie ze swojej nory.

Wieści szybko rozniosły się po fundacji i widać było, że ludzie odetchnęli z ulgą. Dwa dni później dostaliśmy pozwolenie na remont, a widok świeżego tynku na odymionych wcześniej ścianach dawał nam poczucie, że wszystko wraca do normy.

ROZDZIAŁ 9

— Tami! — wymamrotałam do słuchawki.

— Wstawaj śpiochu! — radosny głos mojej przyjaciółki zdawał się nie szanować świętości niedzielnych poranków.

— Jest siódma! Zwariowałaś? — mruknęłam.

— Nie marudź! — zrugała mnie przyjaciółka. — Dzisiaj o 15:00 mamy w szkole recital — ciągnęła przybierając słodki ton — Może miałabyś ochotę wpaść?

Zamyśliłam się chwilę. Ostatnie wydarzenia spowodowały, że byłam wiecznie zmęczona i niedospana. Obiecywałam sobie, że wykorzystam niedzielę na nadrobienie snu.

— Nie wiem, Tami — szepnęłam niepewnie — ostatnio chodzę jak żywe zombi.

Miałam wrażenie, że cały ten stres wyssał ze mnie całą energię.

— Czyli mam przełożyć recital na inny dzień? — Dzieciaki będą trochę zawiedzione — oświadczyła — no ale… skoro potrzebujesz się wyspać, to pewnie zrozumieją — dodała udając powagę.

— Szantaż emocjonalny — burknęłam — Brawo Tamaro!

— Bądź u mnie koło południa, to zjemy razem obiad. — dodała szybko i rozłączyła się.

Usiadłam na łóżku, masując skronie.

— No dobrze, jeszcze minutka — powiedziałam do siebie i osunęłam się na poduszkę.

O 10:00 obudził mnie ponownie dźwięk telefonu. Tym razem Lila postanowiła usłyszeć relację z poprzedniego wieczoru, który swoją drogą spędziłam z Arturem.

— Kuźwa! — krzyknęłam spanikowana, zdając sobie sprawę, że zasnęłam na tak długo. — Lila, wybacz, zaspałam, nie mam teraz czasu gadać! Dziękuję za pobudkę, Liluś! — rzuciłam i rozłączyłam się.

Chyba jeszcze nigdy nie ogarniałam się w tak ekspresowym tempie.


Trzydzieści minut później byłam już w drodze do Tami. Przed wyjazdem wypiłam tylko filiżankę kawy, mocnej i gorzkiej, by doładować się nieco kofeiną. Czułam, jak żołądek wywraca mi się na lewą stronę, ale przede mną była jeszcze co najmniej godzina jazdy, więc nie mogłam pozwolić sobie na śniadanie.

To było ważne wydarzenie dla mojej przyjaciółki, a po tak długiej przerwie obiecałyśmy sobie, że na nowo zaczniemy uczestniczyć w swoim życiu. Swoją drogą to Tami nauczyła mnie odpowiednio słuchać muzyki. Ciągała mnie po niezliczonych koncertach, zwracając moją uwagę na dźwięki, które zwykle były przeze mnie niezauważone. Wzbudziła we mnie wrażliwość, o którą nigdy bym siebie nie podejrzewała.

— Kwadrans spóźnienia? — powiedziała dziewczyna, kręcąc głową w zdziwieniu — To nie w twoim stylu — parsknęła rozbawiona.

— Ciesz się, że w ogóle dotarłam — mruknęłam, robiąc przy tym minę w stylu “nie czepiaj się”.

Tami uścisnęła mnie mocno.

— Jezu, nie ściskaj mnie tak, bo się zaraz zrzygam — rzuciłam.

Tami spojrzała na mnie z troską.

— Nie jadłam śniadania i wypiłam kawę na pusty żołądek.

— Uuu! Róża głodna, Róża zła! — zakpiła ze mnie.

— Nie gadaj, tylko daj mi jeść! — zaśmiałam się cicho, zmieniając ton na nieco przyjemniejszy.

Chwilę później siedziałyśmy w restauracji, a ja i mój żołądek byliśmy zachwyceni, pałaszując schabowego wielkości mojej głowy.

— Cieszę się, że dotarłaś — rzuciła dziewczyna, w przerwie między kęsami.

— Mhmm… — zdołałam mruknąć z ustami wypchanymi jedzeniem.

— Dzieciaki przygotowują się do tego występu przez cały rok — dodała, odkładając sztućce na stół. — To dla nich zwieńczenie ciężkiej pracy, dziesiątek godzin ćwiczeń, często też wielu wyrzeczeń. Bo wiesz, czas, który spędzają przy instrumentach, mogliby poświęcić na zabawę czy odpoczynek… — ciągnęła — ale sami tego chcą!

Pokiwałam głową ze zrozumieniem.

— Nikt ich do niczego nie zmusza i to jest piękne. Jeśli dzieciak w połowie zajęć stwierdza, że ma dosyć, to przerywamy zajęcia. Taka nasza zasada. Na występ dzieciaki same wybierają utwór, nad którym chcą pracować, dowolny — podkreśliła — nie zamykamy się wyłącznie na klasykę. Muzyka ma być dla nich przyjemnością, a nie przykrym obowiązkiem — opowiadała z dumą w głosie. — Taka polityka przynosi wspaniałe rezultaty.

— Jestem z ciebie taka dumna — przerwałam jej, skończywszy posiłek.

— Ze mnie? — parsknęła zdziwiona.

— Tak, z ciebie — powiedziałam całkiem poważnie. — Stworzyłaś tym dzieciom przestrzeń, o której ty marzyłaś jako dziecko.

Tamara zaśmiała się smutno.

— Wiem, jak niewiele brakowało, żebym znienawidziła muzykę. I to wszystko przez nauczycielki, które chciały zrobić ze mnie drugiego Mozarta. Jeśli chcesz mieć w ogrodzie piękny okaz hortensji, by chwalić się nim przed znajomymi, to pozwalasz jej rosnąć swoim tempem, nawożąc ją co jakiś czas, przycinasz, pielęgnujesz, a nie ciągniesz w górę za świeże łodygi, by szybciej rosła.

— Pięknie powiedziane — wtrąciłam — i doceniam użycie motywu hortensji, a nie róży — parsknęłam.


Sala koncertowa powoli się zapełniała. Przyjaciółka poleciła, bym zajęła miejsce na dwóch trzecich wysokości sali, zapewniając, że akustyka w tym miejscu jest najlepsza.

Usiadłam na wygodnym, tapicerowanym fotelu, obserwując bieganinę poddenerwowanych rodziców.

Dzieciaki, tłoczące się przy schodkach prowadzących na scenę, zdawały się mieć w sobie totalny luz. Rozmawiały ze sobą, śmiały się, a jeden z chłopców nawet uciął sobie najwyraźniej drzemkę, bo wyciągnięty na podłodze, ułożywszy ręce pod głową, leżał z zamkniętymi oczami.

Jakieś 15 minut później światła na sali pociemniały, a na scenę wyszła Tamara.

Przywitała gości serdecznie i pokrótce przedstawiła plan koncertu. Była przy tym niesamowicie czarująca i dowcipna, ale przede wszystkim skupiona na tym, by dzieciaki czekające na występ nie czuły niepotrzebnej presji.

— Zapraszam Was do odbycia niewiarygodnie emocjonującej podróży, podróży po tym, co jest dla waszych dzieciaków największą pasją! Zapnijcie pasy! — krzyknęła, kończąc przemowę, a cała sala rozbrzmiała oklaskami.

Patrzyłam na nią zafascynowana. Tak bardzo rozkwitła przez te lata. Na scenie kolejno pojawiały się dzieciaki. Repertuar, który przedstawiały, był nieprawdopodobnie zróżnicowany.

Od klasycznych utworów Bacha, czy Vivaldiego, po zupełnie nieoczekiwane aranżacje współczesnych utworów. I tak usłyszałam na przykład utwór zespołu Metallica zagrany na fortepianie, albo „Bad Guy” — Billie Eilish grany na harfie.

Właśnie wybrzmiewały pierwsze takty „Sound of Silence”, grane przez cudowne trio na kalimbach. Taka sama blond czupryna i zadarte noski świadczyły o tym, że dzieciaki są rodzeństwem. Niesamowita wrażliwość i wyczucie instrumentu sprawiły, że miałam ciarki.

Następnie na scenę wyszła drobniutka dziewczynka z burzą czarnych loków na głowie. Miała może 5 albo 6 lat. Ukłoniła się widowni teatralnie, chwiejąc się przy tym lekko, po czym, zajmując miejsce na scenie, z gracją ułożyła skrzypce i zaczęła delikatnie poszarpywać ich struny. W pierwszej chwili nie potrafiłam poznać utworu, jednak po chwili, gdy smyczek dotknął strun, wiedziałam, że słyszę „Heaven” Adamsa.

Ten utwór poruszał mnie zawsze, kiedy go słyszałam. Słuchałam go setki razy po śmierci Toma, słowa śpiewane przez Adamsa idealnie wyrażały to, co czułam i co chciałam wykrzyczeć.


„Och, myślałem, że nasze życie będzie jak bajka.

Że nasze serca będą się zawsze trzymać razem…”


Dziewczynka wlewała w utwór tak wiele emocji, a ja nie mogłam opanować łez. Płakałam jak dziecko — ciutko, bezgłośnie, rozpaczliwie…

— Bo jesteś w niebie — wyszeptałam, kiedy muzyka ucichła.

W którymś z pierwszych rzędów wstał jakiś mężczyzna i bijąc mocno brawo, skandował imię dziewczynki. Po nim wstali kolejni i dołączyli do jego braw.

Zapowiedziano ostatni występ, a na scenę wchodził kolejny mały artysta. Ja miałam już dosyć tego emocjonalnego rollercoastera. Musiałam wyjść i ochłonąć.

Po cichu wyszłam na taras, dziękując Bogu w myślach za to, że w sali nadal panuje ciemność. Mój rozmazany zapewne makijaż i czerwone oczy niepotrzebnie przyciągałyby uwagę zgromadzonych.

Na zewnątrz panował przyjemny chłód, a mi właśnie tego było teraz trzeba. Wycierałam mokrą od łez twarz i szyję, oddychając głęboko, próbując się uspokoić.

Z sali usłyszałam głos Tami, która dziękowała wszystkim za przybycie i grom oklasków, nagradzający młodych artystów. Mijały kolejne minuty, a ja czułam, że moje serce zwalnia do normalnego tempa, a chłodny wiatr studzi moje rozgrzane policzki.

— Co się stało? — usłyszałam głos za moimi plecami.

Tami stała tuż obok i przyglądała mi się badawczo.

— Nic takiego — odparłam, próbując przybrać lekki ton — zastanawiałam się nad czymś — powiedziałam, nie patrząc na nią.

— Nad czym? — zapytała niepewnie.

— Chciałabym ufundować stypendium — powiedziałam, odwracając się w jej kierunku.

Tamara zmarszczyła brwi.

— Komu?

— Tej trójce od kalimby i dziewczynce grającej na skrzypcach — powiedziałam.

— Na pewno się ucieszą — uśmiechnęła się przyjaciółka i chwyciła mnie pod rękę. — Chodź, idziemy na kawę.

Miejscowość, w której Tamara postanowiła zamieszkać, miała niesamowity urok. Z jednej strony równina, która mówiła „idź, zdobywaj świat, on jest taki wielki”, a tuż za plecami majestatycznie wznosząca się Góra Ślęża, przypominająca o tym, jaki jesteś malutki.

Wstyd mi trochę, że mieszkając tyle lat we Wrocławiu, nie weszłam nigdy na szczyt tej góry.

Na początku dziwiłam się, że Tamara, którą znałam, która nie potrafiła obejść się bez galerii handlowych i dyskotek, wybrała takie miejsce na swój nowy dom.

Teraz trochę to rozumiem. Kiedy przemawiała dzisiaj na scenie, widziałam ogromną zmianę, która w niej zaszła. Ta Tamara pasuje dużo bardziej do tego miejsca, niż do wielkiego miasta, pełnego zgiełku, hałasu, krzykliwego, a czasem nawet brutalnego.

Zastanawiam się, czy to miejsce ją zmieniło, czy może ona wybrała świadomie to miejsce, potrzebując zmiany.

Domek Tamary był śliczny, typowo w jej stylu. Niewielki budynek w kolorze ciemnej zieleni doskonale komponował się z ciemnobrązowymi okiennicami. Równo przystrzyżony trawnik, przez którego środek biegła kamienna ścieżka, okolony był krzewami magnolii, we wszystkich możliwych kolorach. Tuż przed wejściem do domu stała ogromna pergola, uginająca się od nadmiaru kwiatów wisterii. Chciałabym mieć kiedyś taki domek i tyle serca dla kwiatów, co Tami.

Wracałam do domu, zastanawiając się, czy przypadkiem ja nie powinnam poszukać dla siebie takiego miejsca. Może zmiana perspektywy pozwoliłaby mi oderwać się od przeszłości.

ROZDZIAŁ 10

Kolejne dni były dla mnie wyjątkowo ciężkie. Czułam, że z moim zdrowiem jest coś nie tak. Bardzo szybko się męczyłam i nie miałam apetytu, co w moim przypadku serio było niepokojące. Sytuacji nie poprawiał mój stan psychiczny. Po niedzielnym występie dziewczynki ze skrzypcami miałam wrażenie, że cały ból po stracie moich ukochanych mężczyzn powrócił ze zdwojoną siłą. Za każdym razem, kiedy wspominałam jej występ, zalewała mnie fala smutku… i łez.

Kiedy w piątkowy ranek zadzwoniłam do Lili z informacją, że dzisiejszego dnia nie zjawię się w pracy, moja przyjaciółka była mocno zaniepokojona.

— Umówię Cię do lekarza — poinformowała krótko.

— Nie trzeba — odparłam — potrzeba mi snu i odrobinę spokoju — zapewniłam przyjaciółkę. Idzie weekend, więc jest spora szansa na jedno i drugie.

— Jeśli przez weekend ci nie przejdzie, w poniedziałek rano sama zatargam cię do lekarza — ostrzegła mnie poważnie.

— Wiesz, jak ich uwielbiam — skwitowałam.

— Kuruj się — powiedziała niezadowolona — Jeśli potrzebujesz jakichś leków, to napisz.

— Jasne, mamusiu — rzuciłam, kończąc rozmowę.

Tak, sen to to, czego było mi trzeba.


Piątek i sobotę przespałam prawie w całości, wstając z łóżka jedynie po jakąś przekąskę i ewentualnie na siku. Za to w niedzielny poranek byłam jak nowo narodzona.

O 9:00 rano zadzwoniłam do Lili, informując ją, że za godzinę będę pod jej domem i że jedziemy na wycieczkę. Była zdecydowanie niezadowolona pobudką o takiej „nieludzkiej”, jak to ujęła, porze, mimo wszystko dała się namówić.

— Załóż wygodne buty — pisnęłam radośnie.

Roznosiła mnie energia! O umówionej porze byłam po Lilę i ruszyłyśmy w drogę.

— Dowiem się chociaż, gdzie jedziemy? — mruknęła dziewczyna, wyraźnie bez entuzjazmu.

— Góra Ślęża — odparłam radośnie. — Wiesz, że ja nigdy tam nie byłam?

Lila spojrzała na mnie co najmniej tak, jakbym oznajmiła, że lecimy w kosmos.

— Ty jesteś szalona, kobieto! — wrzasnęła na mnie. — Dwa dni leżysz plackiem w domu i nie masz sił nawet podrapać się w tyłek, a dzisiaj chcesz wychodzić na jakąś górę?

— Przecież to nie jakiś Mont Everest, Lila — powiedziałam błagalnie. — Damy radę!

Przyjaciółka przewróciła oczami, manifestując w ten sposób swoje niezadowolenie.

— Ciebie całkiem pogrzało — skwitowała.

Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zachciało nam się kawy i siku, zjechałam więc na stację benzynową.

Unoszący się w powietrzu aromat świeżych rogalików pomógł nam podjąć decyzję, by drugie śniadanie zjeść nieco wcześniej niż zakładałyśmy.

Upojone kofeiną i nadprogramowym cukrem, zbierałyśmy się powrotem do samochodu, kiedy zauważyłam, że sznurówka mojego buta jest rozwiązana. Schyliłam się, by ją zawiązać i… zobaczyłam ciemność.


— Pani Różo — młody lekarz zwracał się do mnie spokojnym głosem — jak się pani teraz czuje?

— Czuję się — zawiesiłam głos, szukając odpowiedniego słowa — wściekła! — wrzasnęłam, rzucając w kierunku Lili mordercze spojrzenie.

— Lila, zemdlałaś! — tłumaczyła przyjaciółka — co miałam robić, długo nie odzyskiwałaś świadomości, musiałam wezwać pogotowie.

— Mogłaś dać mi więcej czasu, doszłabym do siebie! — wysyczałam.

— Mhmm — zrobiła swoją minę obrażonej nastolatki — i jeśli nie wyrzuty sumienia, to pewnie zabiłby mnie tłum gapiów panikujących nad twoim leżącym na parkingu ciałem.

— Dobrze pani zrobiła — zwrócił się do Lili lekarz, zdecydowanie nią zainteresowany. Uśmiechnął się do niej szeroko, prezentując przy tym rząd bielutkich zębów.

— O matko! — jęknęłam — jeszcze robi do niej maślane oczy — powiedziałam, wlepiając wzrok w sufit.

— Róża! — upomniała mnie dziewczyna.

— Przepraszam — powiedziałam, opanowując złość — czy mogę już wrócić do domu? — zwróciłam się do mężczyzny.

— Myślę, że tak, ale zanim panią wypuszczę, chciałbym przekazać dobre wieści.

— Niech zgadnę. Jestem zdrowa! — powiedziałam rozbawiona.

— Właściwie tak…

Nie czekając, aż skończy, zaczęłam schodzić z łóżka.

— Jest pani w ciąży — oznajmił.

Zatrzymałam się w połowie ruchu i wlepiłam w niego mordercze spojrzenie.

— Bardzo, kurwa, zabawne — wycedziłam wściekła.

Lila patrzyła to na mnie, to na lekarza z otwartymi ze zdziwienia ustami.

— Proponuję, żeby wrócił pan na studia, bo jest pan co najmniej niedouczony — rzuciłam gniewnie.

— Musimy to jeszcze potwierdzić — próbował tłumaczyć — zrobimy USG…

— Zrób sobie USG mózgu, baranie, sprawdź, czy go tam jeszcze masz! — krzyknęłam i czułam, jak łzy podchodzą mi do gardła.

Wybiegłam ze szpitala, zmierzając w stronę parkingu.

Krztusiłam się łzami.

Jak można kogoś takiego dopuścić do pracy z ludźmi — myślałam.

— Baran! — krzyknęłam i zdałam sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jest nasz samochód.

Chciałam zadzwonić do Lili, żeby zapytać, gdzie zaparkowała nasze auto i wówczas zauważyłam, że zostawiłam torebkę w gabinecie, a na sobie mam tylko fartuch szpitalny.

— Kurwa mać — wyrzuciłam z siebie, po czym sprawdziłam, czy ów fartuch zakrywa chociaż tyłek. Dzięki Bogu nie biegłam z odsłoniętym dupskiem przez cały szpital — pomyślałam. Zauważyłam ławkę pod drzewem i tam postanowiłam zaczekać na przyjaciółkę.

Po kilkunastu minutach Lila wyszła z budynku. W ręku niosła moje rzeczy, podeszła do mnie i bez słowa wręczyła mi ubrania.

— Przepraszam, że musiałaś tyle czekać — odezwała się po chwili — ale musiałam przeprosić pewnego lekarza, którego moja przyjaciółka zmieszała z błotem — uśmiechnęła się ironicznie.

— Przepraszałaś go? — parsknęłam — To on powinien przepraszać!

— Róża — Lila odezwała się zrezygnowanym głosem — Idź się ubrać. Wracamy do domu.

Nie oponowałam. Odechciało mi się całej Góry Ślęży czy innych atrakcji.

Lila usiadła za kierownicą samochodu, a ja całą drogę milczałam. Byłam wściekła na tego lekarza. Nie chodziło o to, że chciałam jeszcze kiedyś zajść w ciążę, ale jego słowa uderzyły boleśnie w tę część mojej przeszłości, która nadal była niezabliźniona.

ROZDZIAŁ 11

W poniedziałek rano, wchodząc do gabinetu, usłyszałam głos przyjaciółki.

— Na 12:00 jesteś umówiona do lekarza na badania.

Spojrzałam na nią, nie kryjąc frustracji.

— Może i nie jesteś w ciąży, ale coś ci dolega — powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu — trzeba to sprawdzić.

Kiwnęłam głową, bo wiedziałam, że jeśli Lila się na coś uprze, to nie ma szans, że odpuści. Tym sposobem o dwunastej w południe kolejny raz leżałam na kozetce w gabinecie lekarskim.


— Ale przecież to jest niemożliwe! — sprzeczałam się z lekarzem — Przecież od wypadku wiadomo, że nie mogę mieć dzieci.

Gdyby to nie lekarz, do którego chodziłam od lat, pewnie zrugałabym go tak samo jak tamtego młodzieniaszka.

— Pani Różo, diagnozy czasami bywają błędne.

— Co? — parsknęłam — Co pan do mnie mówi?

— Nie wiem, co w tamtym czasie skłoniło lekarzy do postawienia takiej diagnozy, ale dzisiaj na sto procent jestem pewien, że była błędna.

— Ja pierdolę — wymsknęło mi się — Jestem w ciąży — powiedziałam cicho — ale jakim cudem?

— Mogę pani wytłumaczyć proces, w jakim dochodzi do zapłodnienia — powiedział z lekką drwiną w głosie.

— Serio, kurwa? — wysyczałam

— Proszę zobaczyć — lekarz przejeżdżał właśnie zimnym urządzeniem po moim brzuchu — o tutaj — wskazał palcem na ekran ultrasonografu — tutaj jest serduszko. — uśmiechnął się łagodnie — proszę posłuchać, jak bije.

W głośniczku, postawionym tuż obok monitora, usłyszałam miarowe, dość szybkie pukanie.

— Boże, to moje dziecko — wyszeptałam.

Nie bardzo rozumiałam, co się właściwie dzieje, czy to jest ten moment, kiedy mogę zacząć się już cieszyć, czy powinnam w ogóle się cieszyć.

To było tak nieoczekiwane i nierzeczywiste, że jadąc do domu, rozważałam, czy lekarze mogli się jednak pomylić. Ale przecież słyszałam jego serce, albo jej…

Zrozumiałam już moje kiepskie samopoczucie, huśtawki nastrojów i absolutnie irracjonalne wybuchy złości.

Wróciłam do pracy. Przechodząc obok biurka Lili, rzuciłam szybko.

— Wyślij bukiet kwiatów i przeprosiny do tego lekarza z wczoraj.

Lila stała przez chwilę jak wryta w ziemię.

Po jakimś czasie weszła do mojego biura i zamknęła za sobą drzwi.

— Jak się czujesz? — zapytała.

Wybuchłam panicznym śmiechem. Dziewczyna patrzyła na mnie przerażona, a ja śmiałam się, nie umiejąc przestać. Nagle mój śmiech zamienił się w płacz.

Przyjaciółka przytuliła mnie mocno.

— Nie rozumiem — powiedziała cicho.

— Ja też — odparłam — Nie wiem, jak to możliwe.

— Ja nie rozumiem, czy ty się cieszysz, czy jesteś załamana?

— No chyba się cieszę — powiedziałam niepewnie, zaśmiałam się przez łzy.

ROZDZIAŁ 12

Siedziałyśmy w trójkę na moim tarasie.

— Dwunasty tydzień — powtórzyła za mną Tami, wpatrując się w pierwsze zdjęcie mojego dziecka. — To cudowne!

— Powiedziałaś już Arturowi? — zapytała Lila.

— Niby jak ja to mam zrobić? — rzuciłam — czekaj, może tak: „Arturze, pamiętasz, jak mówiłam, że nie mogę mieć dzieci? Słuchaj, właściwie to już nieaktualne”.

Lila zachichotała.

— Chciałabym być świadkiem tej rozmowy — parsknęła.

— Lila, to nie jest śmieszne — upomniałam ją.

— No, trochę jest — przyznała Tami. — Nie wiem jak mu to powiesz, ale powinnaś to zrobić jak najszybciej — dodała.

— Umówiłam się z nim dzisiaj o 18:00, ale nie mówmy już o tym — powiedziałam i klasnęłam dłońmi w uda. — Co u Was? — zapytałam, zmieniając temat.

Tami zdała mi relację z reakcji dzieci i ich rodziców po przekazaniu informacji o stypendium.

— Byli zachwyceni! — trojaczki chcą zrobić dla ciebie prywatny koncert, wiesz? — opowiadała przejęta — a Hania kazała cię zapytać, jaki jest twój ukochany utwór, bo chce się go nauczyć specjalnie dla ciebie. Rodzice chcą cię poznać i podziękować osobiście.

— Nic z tego — pokręciłam głową — nie o podziękowania tutaj chodzi.

— Róża, ty chyba nie wiesz, ile takie stypendium znaczy dla tych ludzi. To dodatkowe lekcje dla dzieciaków, zakup nowego, lepszego instrumentu. Nie naciskam — dodała — ale proszę, byś to przemyślała.

Poprosiłam Tami, by znalazła jeszcze trójkę dzieciaków, których będę mogła wesprzeć takim stypendium. Tym razem zależało mi, aby były to dzieci z uboższych rodzin.

Lila, zapytana o relacje z Kostkiem, odpowiedziała lakonicznym stwierdzeniem „bywało lepiej”. Chyba nie miałam siły dopytywać, tym bardziej, że moje myśli były zajęte planowaniem rozmowy z Arturem.

Wiedziałam, że nie będzie serduszek i motylków, właściwie miałam nadzieję, że mężczyźnie nie odmieni się nagle, ale dobrze by było, żeby w jakimś stopniu uczestniczył w życiu dziecka.

Decyzja należała do niego.


Miałam nieodpartą chęć na sernik pistacjowy, więc napisałam Arturowi, żebyśmy spotkali się w kawiarni. Zanim się zjawił, zdążyłam zjeść rzeczony sernik i jeszcze spory kawałek malinowej chmurki, popijając to wszystko bezkofeinowym late.

— Czemu zawdzięczam to nietypowe zaproszenie? — usłyszałam go wcześniej niż zobaczyłam.

— Dlaczego nietypowe? — dopytałam.

— Bo nie zdarza się nam spotykać w tygodniu — odparł — no, chyba że masz akurat wielką ochotę na…

— … na drinka? — zaśmiałam się. — Tym razem chodzi o coś innego.

— Zamówiłaś już? — zapytał, siadając.

Spojrzałam szybko na stolik, ale na szczęście kelnerka zdążyła już zebrać „dowody zbrodni”, więc pokiwałam przecząco głową.

— Dwa razy to, co zwykle? — zapytał, szukając wzrokiem kelnerki.

— Jasne — potwierdziłam.

— Więc co nas tutaj sprowadza?

— To dość… trudna sprawa… — dukałam.

Postanowiłam, że najpierw powiem mu o tym, że lata temu otrzymałam diagnozę, że nie mogę mieć dzieci, nie chciałam jednak wspominać, że straciłam już dziecko, a tym bardziej w jakich okolicznościach to się stało. Trzymałam się swojego planu, wszystko skrupulatnie tłumacząc. Mówiłam, że byłam pewna tej diagnozy, bo przez lata nie zachodziłam w ciążę. Nie wspomniałam jednak, że nie mogłam zajść w ciążę, bo nie uprawiałam w tym czasie seksu. To był w całej tej sytuacji najmniej istotny szczegół.

Gdzieś w trakcie mojego monologu przerwał mi i zapytał wprost.

— Chcesz mi powiedzieć, że jesteś w ciąży?

Kiwnęłam głową.

Jego mina była nieodgadniona. Postanowiłam dać mu czas, żeby zdołał przetworzyć informacje, które usłyszał.

Po chwili, jakby wyrwany z transu, zadał mi pytanie, które odebrało mi całe powietrze w płucach.

— Ty chcesz urodzić to dziecko?

Wpatrywałam się w niego tępo, jakbym nie rozumiała, co do mnie mówi. Rozumiałam i to bardzo dobrze.

— Uważasz, że powinnam je usunąć? — zapytałam, nie wierząc, że te słowa przeszły mi przez gardło.

— Tak — odpowiedział lodowato — mam już dwójkę dzieci, ledwo co się rozwiodłem. Nie taki był układ. Zapewniłaś mnie, że nie możesz mieć dzieci. Powinnaś je usunąć! Mam nadzieję, że nie bierzesz pod uwagę żadnej innej opcji — słowa wychodziły z jego ust z szybkością karabinu maszynowego. — Ja płacę już podwójne alimenty, nie stać mnie na kolejne! — wycedził. — Zrobiłaś to celowo?

Nigdy nie zdradziłam Arturowi, że jestem dobrze sytuowana. Nie wiedział nawet, że to Lila pracuje dla mnie, a nie na odwrót. Nie obnosiłam się ze swoim bogactwem, ale żeby od razu posądzać mnie o to, że chcę od niego wyłudzić alimenty? Jak on mógł pomyśleć chociaż, że mogłabym zrobić coś takiego, nie mówiąc już o sugerowaniu aborcji.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 59.58