I. Za bramą
Młody człowiek staje się pełnoletni, gdy ukończy osiemnaście lat. Wówczas jego status się zmienia. Nabiera on praw do decydowania o sobie: Bez zgody sądu może zawrzeć związek małżeński. Może podjąć praktycznie każdą pracę, jeśli ma odpowiednie kwalifikacje. Ma prawo wziąć udział w wyborach prezydenckich, do sejmu, senatu oraz uczestniczyć w referendach. Jako osoba pełnoletnia może również nabywać alkohol i papierosy. Możliwości stają się nieograniczone i wyrusza na podbój świata. Ale czy pełnoletniość jest tożsama z dorosłością? Niestety, nie. Dorosły to znaczy dojrzały biologicznie lub psychicznie — w tym względzie zachodzą rozbieżności.
Pobyt na oddziale psychiatrycznym (od kilkumiesięcznego do kilkuletniego) zmienia młodego człowieka. Jest on oderwany od życia w społeczeństwie, funkcjonując na zasadzie automatyzmu i szablonu. Każdy dzień pobytu na oddziale jest podobny do dnia poprzedniego. Po porannej toalecie należy sprzątać pokoje i zarazem przygotowywać się do zejścia na śniadanie. Potem wizyta lekarska i wymarsz do szkoły, obiad, szkoła, zajęcia z wychowawcami, czas wolny i tak dalej. Z czasem staje się to nudną rutyną.
Oczywiście bywają dni, które chociaż odrobinę zmieniają znane schematy — święta, uroczystości szkolne lub bardzo wyjątkowe okazje, jak na przykład Dzień Dziecka. Wówczas odbywają się przygotowania do przedstawień, inscenizacji: Wybrane dzieci mają wyznaczone role i uczą się swoich kwestii. Inne biorą udział w tworzeniu dekoracji, a jeszcze inne pomagają podczas wystroju. Dzieci uzdolnione plastycznie mogą prezentować swoje prace na różnego rodzaju kiermaszach, w czym pomagają nauczyciele, wychowawcy i terapeuci zajęciowi. W kiermaszach uczestniczą osoby, które mogą opuszczać oddział. To sąd i lekarz odpowiadają za udzielenie przepustki na kilkugodzinny pobyt poza szpitalem — w praktyce dotyczy to wyjazdów w nagrodę za dobre sprawowanie i czynione postępy w resocjalizacji oraz terapii (dają one możliwość wycieczek, udania się do kina czy na basen). Pozostałe uroczystości odbywają się jednak na terenie szpitala, a w owym przypadku wszyscy pacjenci mogą uczestniczyć w zorganizowanej gali (do tego celu wykorzystywane są pomieszczenia szkoły bądź sala teatralna). Niestety, wyjątki rzadko miały miejsce w utartym schemacie codzienności, a młodzi pacjenci potrafili sami sobie urozmaicić szarzyznę dnia…
Nieraz robili sobie krzywdę tylko po to, żeby zawieziono ich do innego lekarza niż opiekujący się nimi na co dzień psychiatra. Samookaleczenia były opatrywane na miejscu, ale inne sytuacje wymagały interwencji specjalisty.
Swego czasu wychowawcy umożliwiali dzieciakom wykonywanie pięknych bransoletek ze sznurka i koralików. Chętnych nie brakowało, a tworzyli całkiem zgrabną biżuterię. Zajmowali się tym i chłopcy, i dziewczynki, następnie obdarowywali swoimi pracami bliskich — sympatie, a nawet rodziny. Prześcigali się w opracowywaniu coraz to nowych wzorów. Pod okiem wychowawców uczyli się cierpliwości, estetyki i zdobywali nowe umiejętności. Niestety, zakończyło to pewne zdarzenie. Nasz pomysłowy chłopiec o imieniu Kacper (wydarzenie wspomniane w książce Dzieci psychiatryka. Historie z ich życia) włożył sobie do ucha dość spory koralik i przyznał się dopiero po kilku godzinach. Wydobycie go bez udziału specjalisty okazało się niemożliwe, a do tego zaczynał się ból i obrzęk. Trzeba go było wysłać na ostry dyżur laryngologiczny.
Przygotowania do takiego transportu to niebagatelna sprawa — zawiadamia się opiekuna prawnego i policję, która musi czuwać nad bezpieczeństwem małoletniego lub małoletniej. Opiekun prawny podpisuje stosowne dokumenty. Kierowca karetki zajmuje się transportem, a nad samym dzieckiem czuwają pielęgniarka i sanitariusz, policjanci zaś są obecni podczas jego pobytu poza oddziałem. To wyprawa dla kilku osób.
Kilka godzin nieobecności stanowiło nie lada gratkę dla małego pacjenta, który przez swój wyczyn stał się swoistym bohaterem. Zachowania dzieci potrafią być zaskakujące… Następnego dnia połowa grupy chłopców także miała koraliki wciśnięte do uszu. Znaleźli sie tacy, którzy w związku z tym planowali ucieczkę. Sądzili, że zostaną zawiezieni wszyscy razem i może im się udać. Cóż, zostali zawiezieni do laryngologa, ale każdy z osobna…
Historia ta zakończyła się całkowitym zakazem robienia bransoletek. Zakaz stanowił najłatwiejsze rozwiązanie, choć karał wszystkie dzieci, włącznie z dziewczętami. Niestety, nie otrzymały niczego w zamian. Ordynator uznał, że muszą nabrać dystansu do swoich wyczynów, jakby nie można było poszukać czegoś mniej kontrowersyjnego i bezpiecznego. Przez jakiś czas królowała nuda, a dziewczyny odgrywały się na chłopcach przy każdej nadarzającej się okazji, wyzywając ich od debili i robiąc drobne złośliwości.
Inne dzieci wykorzystywały swój spryt, wymyślając przeróżne dolegliwości, by również skorzystać z chwilowego wyrwania się na wolność. Tu przeważały dziewczyny. Standardem były wizyty u ginekologa — to żaden problem podrażnić tak delikatny narząd jak wagina. Wystarczy, że włożyły tam brudny ołówek czy kredkę, i już powstawał stan zapalny. Lekarz nie utrudniał im konsultacji ginekologicznych, nawet gdy zmyślały dolegliwości, bo w razie odwlekania wizyty skarżyły się rzeczniczce.
Dzieci tęskniły za wolnością, za bliskimi i znajomymi, za trybem życia, który prowadziły. Kiedy zbliżał się czas ukończenia tych upragnionych osiemnastu lat, cieszyły się, że będą wolne — musiały opuścić dotychczasowe miejsce pobytu, nawet gdy oczekiwania odnośnie resocjalizacji nie zostały spełnione. Cieszyły się bardzo, ale równie mocno bały się opuszczenia znanej im placówki. W niektórych przypadkach strach był większy od radości. Nauczyciele i wychowawcy starali się pomagać i choć częściowo przygotowywać młodych ludzi do nowej rzeczywistości. Uczyli, jak napisać podanie o pracę, jakie dokumenty przygotować do nowej szkoły, jakie korzyści płyną z kontynuowania nauki i pozostania w domu dziecka. Z perspektywy przygotowań wyglądało to nieźle, ale dzieci nie zawsze były szczere — co innego mówiły, a co innego myślały. Nie wszystkie opanowały swoje emocje do tego stopnia, żeby sobie radzić — bywało, że tuż za bramą dawały im upust, prezentując niedojrzałą postawę i wykrzykując obelżywe słowa w stronę murów i personelu. Opuszczały oddział pod opieką rodziny lub opiekunów, a także samodzielnie.
Wiele dzieci nie mogło zasnąć w nocy, już na kilka tygodni przed wyjściem wracając wspomnieniami do swojej przeszłości i dręczących demonów. Zdarzało się, że budziły się z krzykiem, całe zlane potem, nie mogąc się uspokoić. Leki nie załatwiały sprawy, wolały z kimś porozmawiać i pytać wielokrotnie o to samo — aż do znudzenia i zmęczenia materiału, jakim byli pracownicy średniego szczebla. Nie miały nic przeciwko temu, żeby wciąż słuchać zapewnień, że wszystko się ułoży i sobie poradzą — chciały tego niczym bajki opowiadanej maluchowi, która nigdy mu się nie nudzi. Zdarzały się sytuacje, że prawie pełnoletnie osoby moczyły się w nocy. Były to przypadki sporadyczne, ale wskazywało to na ogrom przeżywanego stresu. Pomimo długiej izolacji, terapii, zapewnień, że już nie są od nikogo zależne i mogą kierować własnym życiem, jakby zatrzymały się w punkcie wyjścia. Na zmianę towarzyszyła im apatia z niepohamowaną agresją. Nie wszystkie jednak uzewnętrzniały swoje emocje — część z nich tłumiła je w sobie, nie szukając rozmowy czy zapewnień.
Czego tak naprawdę doświadczyły, że ich koszmary wciąż wracały?
Pobyt w szpitalu psychiatrycznym można przyrównać do pobytu w więzieniu — najpierw nienawidzisz tego miejsca, a potem nie umiesz bez niego żyć. Po tak długiej izolacji dzieciaki będą musiały uczyć się zwyczajnego, codziennego życia. Zyskają szansę na normalne życie, jeśli będzie przy nich ktoś życzliwy, kto je wesprze w trudnych chwilach i stanie się koordynatorem ich działań. Musi jednak powstać nić porozumienia i zaufania, inaczej wrócą do tego, co już dobrze znały. Wrócą do dawnego życia z narkotykami, alkoholem i destrukcją.
Nasuwa się tylko jedno pytanie: po co były te wszystkie lata wysiłków, opieki, rozmów, uczenia i napominania?
Dla wielu był to czas stracony. Nie wszystkich można uratować, ale trzeba próbować. Niektórzy za tą bramą sięgną prawdziwego dna, uda im się jednak od niego odbić i wyjść na prostą. Inni tafią do więzienia, jeszcze inni z powrotem do szpitali psychiatrycznych, ale na oddziały dla dorosłych, choć tak naprawdę wciąż są dziećmi. Pozostali dalej będą wykorzystywani przez swoich pseudobliskich. Wielu zostanie skazanych na samotność, bo nie będą w stanie nawiązać dłuższych i bliższych relacji z drugą osobą. Znajdą się też tacy, którzy po którejś próbie samobójczej osiągną cel, powiększając niechlubne statystyki. Pozostałym do końca życia pozostanie uraz psychiczny, z którego nie będą umieli się wyzwolić. Jakiś niewielki procent zacznie życie od nowa, poszukując własnej tożsamości.
Załatwienie formalności, odebranie swoich rzeczy, pożegnania, uściski, łzy i czas za bramę. Sygnał otwieranej elektromagnesem bramki i ostatnie spojrzenie na budynek, siatkę z drutami kolczastymi i przed siebie.
A dalej dokąd?
II. Dalsze losy
Dominika
Dominika jeszcze w trakcie pobytu na oddziale w Bolanowie zadeklarowała, że jest lesbijką. Nawet ordynator nie robił z tego problemu, twierdząc szyderczo, że przynajmniej dzieci z takiego związku nie będzie. Związała się blisko z Arletą. Teraz dowiemy się szczegółów na temat, jak toczyło się życie Dominiki u boku Arlety i co zniszczyło ich związek.
Po odebraniu dziewczyny ze szpitala Arleta zawiozła ją do siebie. Zamieszkały razem, jednak po staremu nie potrafiły się porozumieć. Dominika zawsze chciała czegoś więcej, była bardzo inteligentna, Arleta zaś bardzo przeciętna, uwielbiała też alkohol i hazard. W małej mieścinie trudno o kasyno, ale automatów do gry nie brakowało. Obie pracowały w podrzędnym pubie, wyposażonym w atuty zapewniające uciechę ciału i duszy. Arleta nie bardzo przykładała się do pracy, za to nadrabiała Dominika.
Stylizacja i uroda wskazywały, że Arleta jest w tym związku facetem. Miała owalną twarz, krótkie włosy koloru pociemniałej słomy, krępą budowę ciała bez charakterystycznych kobiecych wcięć, chód i ruchy ociężałego mężczyzny. Poza tym potrafiła być wybuchowa i zaborcza, a przede wszystkim diabelnie zazdrosna. Dominika natomiast była piękną dziewczyną. Miała kruczoczarne, lekko kręcone włosy, sięgające do ramion, jasną i gładką cerę oraz szczególne oczy — czarne, świdrujące człowieka na wylot. Przy tym dysponowała zgrabną figurą, podkreślaną gustownymi, choć niekoniecznie drogimi ubraniami. Niejeden męski wzrok wędrował za Dominiką i niejeden komplement dało się słyszeć pod jej adresem. To tak wkurzało Arletę, że czasami urządzała awantury na wyrost. Na początku niewinna niczemu dziewczyna łagodziła sytuacje i uspokajała wściekłą partnerkę. Przecież to nie jej wina, że była ładna i zwracała uwagę. Lecz awantury zdarzały się coraz częściej, i to w różnych miejscach… W domu były na porządku dziennym, potem na ulicy i coraz częściej w pracy. Arleta odreagowywała swoją frustrację przy automacie do gry, trwoniąc coraz więcej pieniędzy, a Dominika zaczęła brać narkotyki. Nie mogły już razem pracować, bo było coraz gorzej. Właściciel nie był do końca zorientowany, co tak naprawdę się dzieje, i postanowił dać im ostatnią szansę. Pracowały teraz na innych zmianach, czasami się mijając i coraz bardziej się od siebie oddalając. We wspólnym gospodarstwie zaczęło dziać się bardzo źle. Było brudno, a lodówka świeciła pustkami.
Dominice coraz częściej dotrzymywał towarzystwa przystojny młodzieniec — kolega kuzyna Arlety. Był zaskoczony, że taka dziewczyna zwróciła uwagę na takiego przeciętniaka, gdyż — oprócz urody i ciężkiego dowcipu — tak naprawdę nie miał zbyt wiele do zaoferowania. Może narkotyki częściowo stępiły jej zmysły i dlatego wybór padł na niego, a może była to chęć zrobienia na złość zazdrosnej dziewczynie. Poznała jednak przyjemność seksu z mężczyzną.
Skończyło się bardzo trywialnie. Któregoś dnia Arleta wróciła z pracy wcześniej. Mocno pijana, wściekła jak zawsze, nakryła parę w łóżku. Wywiązała się straszliwa awantura, a Dominice dodawały animuszu wciągnięte wcześniej białe kreski. W ruch poszły niebezpieczne przedmioty. Kiedyś zależało im na sobie, a teraz obrzucały się wymyślnymi i obelżywymi wyzwiskami. Na koniec kłótni Arleta została ugodzona nożem. Tak naprawdę to miała wiele szczęścia, bo rana okazała się niegroźna — została przecięta skóra na lewym boku i założono jej kilka szwów. Dominikę natomiast zabrano do znajomego szpitala psychiatrycznego w Bolanowie, ale na oddział dla dorosłych. Arleta nie miała żalu do Dominiki i nie chciała, żeby miała kłopoty. Niestety, policja wniosła sprawę z urzędu i dziewczyna otrzymała wyrok pół roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Po tym zdarzeniu już do siebie nie wróciły.
Dominika trafiła do Bolanowa. W szpitalu przebywała ponad dwa miesiące. Okazało się, że jest w ciąży. Mimo skarg na ból brzucha i dolegliwości nikt nie potraktował ich poważnie, w rezultacie czuła się coraz gorzej i poroniła. W końcu stamtąd uciekła. Nie miała się gdzie podziać i zamieszkała z kuzynem Arlety. Nie miała pieniędzy i nie chciała płacić za mieszkanie ciałem, a on wkrótce ją wyrzucił — wystawił jej rzeczy przed drzwi i kazał spierdalać. Postanowiła więc poprosić o pomoc babcię. Babka wprawdzie nigdy nie interesowała się jej losem, ale w przypływie dobrego humoru zezwoliła u siebie mieszkać, zaznaczając, że na krótko. No i było „na krótko”. Babka była uzależniona od alkoholu i nie miała zamiaru utrzymywać pasożyta, zatem kazała jej się wynosić — i w taki oto sposób Dominika stała się bezdomna.
Dziewczyna żałowała, że tak prędko chciała być dorosła i nie została w domu dziecka. Nikt jej nie przygotował na bycie bezdomną. Spała na klatkach schodowych, a jak było cieplej, to w altankach ogrodów działkowych. Kradła i handlowała kradzionym towarem, żeby mieć za co kupować narkotyki. Nie miała nikogo i bardzo dokuczała jej samotność. Siadała w jakimś kącie i płakała nad swoim losem. Babcia nienawidziła Dominiki, bo była podobna do matki, chociaż sama nie świeciła przykładem, będąc alkoholiczką. Dziewczyna tęskniła za matką, mimo że wiedziała, iż miałaby ciężkie życie, gdyby tamta żyła. Znów byłaby gwałcona, bita i poniżana… ale miałaby dach nad głową i gdzie wrócić. Czuła się niechciana i bezużyteczna.
Ludzie, widząc ją na ulicy, omijali szerokim łukiem, czasami klnąc i wyzywając od ćpunek i kurw. Pewien starszy mężczyzna nawet splunął w jej kierunku. Po narkotykach choć przez chwilę czuła się pełna nadziei i nowych planów. Potem wracało zło i dążyła już tylko do samounicestwienia.
Był środek lata. Na ulicy spotkała drugiego kolegę kuzyna Arlety. Miał on wielu kolegów, ale ten był inny. Rzadziej się spotykali. Tak, to był Marcin. Był zawodowym kierowcą, jeździł tirem po całej Europie i zabrał ją ze sobą. Można powiedzieć, że się nią zaopiekował. Pierwszy raz w życiu ktoś potraktował ją inaczej. Zabrał ją w podróż i pokazał morze. Była zachwycona i szczęśliwa. Mężczyzna był inteligentny, przystojny i opiekuńczy, ale zawsze jest jakieś „ale”… Oboje lubili narkotyki.
Przez całe lato podróżowała ze swoim nowym chłopakiem, kradnąc, żeby finansowo dokładać się do wydatków, ale też żeby kupować lepszy towar. To był czas jej upadku. Dobry towar i dobra zabawa kosztuje. Marcin wpadł w długi, a Dominika staczała się coraz niżej. Pewnego dnia, będąc na głodzie i odczuwając beznadziejność swojej sytuacji, pocięła sobie ręce w jego samochodzie. Zawiózł ją do szpitala, a tam, w trakcie opatrywania, dostała takiego szału, że znów trafiła do Bolanowa. W tym czasie Marcin szukał dla niej odwyku, ale bez powodzenia.
Gdy wyszła ze szpitala, chłopak dał jej trochę pieniędzy i pojechał zarabiać. Jak miała kasę, to mogła mieszkać u babci. Zatrzymała się tam na miesiąc, a w międzyczasie poprawiła swój wizerunek, by móc szukać pracy. Udało jej się znaleźć pracę w kasynie jako hostessa. Cóż, nie musiała tam szukać narkotyków, to one znalazły ją. Było wielu, którzy częstowali, a ona nie odmawiała. Przed Bożym Narodzeniem przyjechał po nią jej ukochany w towarzystwie zaprzyjaźnionej pary i wszyscy razem pojechali na wycieczkę do Niemiec. Po powrocie była spłukana, a babcia nie przygarniała golców — masz kasę, to mieszkasz, nie masz, to na ulicę. Przez jakiś czas mieszkała u nowo poznanej dziewczyny, czyli koleżanki Marcina. Wzięła nawet kredyt w lichwiarskiej firmie i całą kwotę wydała na narkotyki. Wszystko się kiedyś kończy i ponownie musiała zmienić lokum, a że po raz kolejny stała się bezdomna, chłopak zabierał ją ze sobą w trasy. Kiedy miał przestój, mieszkała w jego samochodzie pod jego domem. Rodzina Marcina wiedziała o Dominice tylko tyle, ile on sam im opowiedział. Domyślali się zapewne więcej, niż sądził, i szczerze jej nienawidzili. Nikt nigdy z nią nie porozmawiał otwarcie, ale zdarzało się, że słyszała, jak jego matka wykrzykuje z podwórka okropne rzeczy pod jej adresem, klnąc przy tym okrutnie. Dziewczyna czuła się jak śmieć, którego tylko się kopie. Nie umiała sobie pomóc. W przypływie rozgoryczenia i beznadziei brała więcej — z tą myślą, że już nikomu nie będzie przeszkadzać i zwyczajnie umrze. Utraciła całkowicie poczucie sensu życia — znikąd pomocy, tylko więcej narkotyków.
Pod koniec lata coś się zmieniło. Może Marcin poznał kogoś innego, może matka postawiła mu ultimatum, a może sam dostrzegł, że i on sięga dna? Kolejny raz usłyszała, że ma wypierdalać. Tym razem z jego życia. Oskarżał ją, że zniszczyła mu życie. Czuła, że częściowo ma rację, ale przecież nie był dzieckiem i wiedział, jakie będą konsekwencje zabawy z używkami. Nie wiedziała, co ma począć. Była nieporadna, zagubiona, zdruzgotana i tak naprawdę stale samotna. Uczuciowo była związana bardziej z narkotykami niż z ludźmi. Zbliżał się wieczór. Doszła do wniosku, że nie może dalej tak żyć. Da sobie ostatnią szansę: albo życie, albo śmierć. Zadzwoniła do Arlety, prosząc o pomoc.
Dawna przyjaciółka jej nie odtrąciła, a nawet pomogła załatwić pracę. Chwilowo zamieszkała u brata Arlety, a za kilka dni miała jechać do Niemiec, aby opiekować się kimś chorym. Niestety, ćpała jak dawniej. Nie rezygnując z nałogu, dotarła na miejsce, nie potrafiła jednak utrzymać pracy dłużej niż dwa tygodnie. Regularnie ją zwalniano, ale dzięki nowym znajomościom przeniosła się do Holandii. Tam pracowała przy produkcji warzyw. Wyniszczony i osłabiony organizm łatwo się poddał. Zachorowała na zapalenie płuc. Nie mogła pracować, lecz na szczęście miała gdzie mieszkać. Tym razem Dominiką zaopiekował się kierowca, który woził pracowników do pracy. Kupił jej lekarstwa, jedzenie i nie oczekiwał niczego w zamian. Wrócił on jednak do kraju, ona zaś zamieniła narkotyki na alkohol. Destrukcja trwała dalej, ale jakoś udawało jej się utrzymać swoją dotychczasową pracę. Ktoś jednakże wpłynął na jej życie…
Przemek przyjechał jako zastępstwo poprzedniego kierowcy. Nie był szczególnie przystojny, ale miał w sobie to coś, co przykuło jej uwagę. Krótkie rozmowy i spojrzenia powodowały ten niekontrolowany dreszczyk, którego tak naprawdę nigdy przedtem nie czuła. Zawsze broniła się przed prawdziwym uczuciem i wyznawanie miłości nie przychodziło jej łatwo. Czasami mówiła „kocham”, ale zwyczajnie udawała.
Obecne Dominika dzieliła lokum z wieloma mieszkańcami. W piątkowy wieczór tradycyjnie należało się wyluzować po tygodniu ciężkiej pracy i niejedna kłótnia wymykała się wtedy spod kontroli. Jak co tydzień wybuchła więc awantura. Tam, gdzie alkohol, różnica zdań i wybuchowy temperament, tam też i rękoczyny. Chciała stać się bohaterką w oczach nowo poznanego chłopaka i zażegnać konflikt między rosłymi mężczyznami. To jednak nie był najlepszy pomysł. Zanim się zorientowała, co się stało, przefrunęła przez pokój wraz z wieloma przedmiotami. Ważyła zaledwie trzydzieści dziewięć kilogramów i impet uderzenia na chwilę ją zamroczył. Przemek jednak w porę zorientował się w sytuacji i zabrał ją do siebie. Była roztrzęsiona, a z jej wargi sączyła się krew. Chłopak opatrzył ranę i mocno ją przytulił. Delikatnie pocałował skaleczenie i położył do łóżka. Rano przygotował śniadanie, a potem zaprosił na cudowny spacer. Nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Byli długo poza domem i nawet nie zauważyli, jak zmieniła się pogoda. Obfity deszcz zmusił ich do powrotu. W domu Przemek pomagał jej zdejmować mokre ubranie. W pewnym momencie zaczęli się całować. Był delikatny i czuły. Pocałunki przestały Dominice wystarczać i zapragnęła zbliżenia. On również, ale nie chciał, aby poczuła się wykorzystana. To ona przejęła inicjatywę — czuła się inaczej, pragnęła go całą sobą, on jednak tonował jej zapędy. Nie chciał się spieszyć, tulił ją i całował, szeptał miłe słowa, że jest taka piękna i cudowna. Wplatał dłonie w jej włosy, opuszkami palców delikatnie gładził jej ciało, muskając wargami nagie piersi. Pragnął jej, ale odsuwał moment ich połączenia. Potem kochali się namiętnie, jakby świat przestał istnieć, a czas się zatrzymał.
Rano Dominika obudziła się, stwierdzając fakt, że to nie był tylko sen. Pierwszy raz w życiu usłyszała najpiękniejsze słowa: „Dzień dobry, księżniczko”. Może to i banalne, ale nie dla niej. Ta noc odmieniła jej życie na zawsze. Zostali parą. Dominika jeszcze kilkakrotnie traciła pracę, lecz tylko dlatego, że fizycznie nie dawała sobie rady. Przemek pomagał jej we wszystkim. Trwał przy niej, kiedy brakowało jej narkotyków, nie pozwolił, żeby znów stała się bezdomna, gdy wyrzucali ją z mieszkania (nie świadczysz pracy, to wynocha). Mogła na nim polegać w każdej sytuacji.
Los jej dopomógł odmienić swoje życie i otrzymała nową propozycję pracy — miała opiekować się starszymi osobami. Do tej pory nie potrafiła zadbać nawet o siebie, a tu czekało ją pomaganie innym… Miała jednak prawdziwą motywację, a Przemek stał się sensem jej życia. Zaczęła sobie nieźle radzić. Wytrwała bez narkotyków i nadszedł dzień prawdziwej próby…
Związek stał się na tyle poważny, że chłopak zapragnął przedstawić ją swojej rodzinie. Dziewczyna bała się kolejnej próby i kolejnego odrzucenia. Chciała zrobić jak najlepsze wrażenie. Wrócili do kraju przed świętami Bożego Narodzenia. Dominika bała się spotkania z rodzicami Przemka, ale musiała dać sobie szansę. Wiele razy próbowała zmieniać plany, szukając pretekstów do odwlekania wizyty, chłopak jednak nie dawał za wygraną, zapewniając, że wszystko jakoś się ułoży. Przytakiwała, ale wciąż nachodziły ją wątpliwości. Nadeszła oczekiwana chwila i w momencie przekraczania progu mieszkania rodziców Przemka o mało nie zemdlała. Zrobiło jej się słabo, lecz matka chłopaka stanęła na wysokości zadania: zatroszczyła się o Dominikę i niczym mistrzyni gry rozładowała sytuację, domyślając się powodu zasłabnięcia. Rodzice byli przygotowani i dobrze wiedzieli, kto będzie ich gościem. Po kilku godzinach napięcie zostało rozładowane do tego stopnia, że Dominika czuła się jak w rodzinie. Przeżyła najwspanialsze święta w życiu, a matka Przemka okazała się wyjątkową osobą. Nie była wścibska ani ciekawska. Rozmawiali na różne tematy, a dziewczyna opowiadała o sobie tylko tyle, ile sama chciała opowiedzieć. Spotkała się z wyjątkowym zrozumieniem i szacunkiem. Ojciec może potrzebował nieco więcej czasu na oswojenie się z nową sytuacją, ale zachowywał się nienagannie i taktownie. Czas spędzony w kraju minął bardzo szybko. Wrócili do pracy na obczyźnie, ale szczęśliwi i zakochani.
Dominika już nie wróciła do używek, lecz bywają dni, kiedy chętnie by coś wciągnęła… Ma jednak Przemka, który nad nią czuwa i wie, kiedy jest gorzej, nie pozwala jej pić alkoholu, a nawet mówić o używkach. Odzyskała kontakt z młodszym bratem i jest z tego powodu bardzo szczęśliwa, gdyż zawsze brakowało jej rodziny. Niedawno coś jeszcze zmieniło się w jej życiu: Przemek poprosił ją o rękę. Została najprawdziwszą narzeczoną, bo powiedziała „Tak”. Chciała podzielić się swoim szczęściem z całym światem i pokazała swój zaręczynowy pierścionek na Facebooku. Jest piękny, a Dominika promienieje szczęściem.
Rozmowa autorki z Dominiką
Sara: Dominiko, jak oceniasz swój pobyt w Bolanowie?
Dominika: W Bolanowie przebywałam ponad dwa lata. Raziła mnie niesprawiedliwość personelu. Bywało, że dla świętego spokoju personel przynosił domowe jedzenie albo słodycze i rozdawał wybranym pacjentom. Była to forma przekupstwa. Nie każdy nadawał się tam do pracy. Z całym szacunkiem — ktoś, kto większość życia przepracował w rolnictwie albo jako złota rączka, niekoniecznie nadawał się do pracy w szpitalu psychiatrycznym, a do tego z dziećmi. Zbyt często słyszałam narzekania pracowników na niskie pensje, pewnie dlatego pracowali ludzie z przypadku.
S.: Co do tego jedzenia i słodyczy — masz na myśli czas świąt?
D.: Święta to inna historia. Wiele osób przynosiło coś od siebie. Myślę, że intencją personelu w święta było stworzenie namiastki normalności. Mnie chodziło o zwykłe dni, o codzienność.
S.: Czy pomagała ci terapia?
D.: I tak, i nie. Mówiłam prawdę o swoim życiu. A czasami mówiłam to, co chcieliby usłyszeć. Nie zawsze ufałam psychologom. Nie zawsze byłam gotowa na rozmowę. Nie było możliwości rozmowy z psychologiem popołudniami, bo ich zwyczajnie nie było. W czasie dnia zdarzały się różne sytuacje i wówczas pomocna byłaby rozmowa z kimś zaufanym. Pozostały personel nie zawsze miał czas.
S.: Co chciałabyś poradzić młodym ludziom z takimi problemami, jakie ty miałaś?
D.: Cóż, rozum przychodzi dużo później. Najpierw są emocje. Może to zabrzmi zbyt zwyczajnie, ale żeby dzieciaki radziły sobie bez alkoholu i narkotyków. Żeby szukały pomocy w instytucjach, jak szkoła, opieka społeczna, by umiały komuś zaufać, nawet przyjaznej sąsiadce. Oby nigdy nie trafiały do takich miejsc jak Bolanowo. Tam nie wyleczy się duszy, tam się tylko pomieszka.
S.: Czy będziesz chciała mieć dzieci?
D.: W przyszłości pewnie tak, ale to jeszcze odległa przyszłość.
S.: Dziękuję za szczerość i rozmowę
Arleta
Tak, to ta sama osoba, która przez jakiś czas była partnerką Dominiki. Warto poznać jej wersję zdarzeń i to, co wydarzyło się w jej życiu. Ona również była pensjonariuszką Bolanowa.
Dziewczyna najpierw została przyjęta na oddział dla uzależnionych, a przyczynę stanowił alkoholizm. Z przykrością trzeba powiedzieć, że uzależniła się od alkoholu, przebywając w domu dziecka. Dopiero potem psychiatrzy stwierdzili, że jej zaburzenia powinny być leczone na oddziale I — tam, gdzie zajmowano się głównie zaburzeniami emocji i zachowania.
Odkąd pamięta, w jej domu był alkohol. Piła matka, a także starszy brat i siostra. Ojciec odszedł, jak miała trzy latka — nawet go nie pamięta. Nie raz, nie dwa chodziła do szkoły głodna i skatowana. Biła ją matka, która nie panowała nad emocjami i obwiniała dzieciaki za swoje nieudane życie, topiąc smutki w wódce. Matka nienawidziła samotności, więc co jakiś czas pojawiał się kolejny mężczyzna, który niekoniecznie chciał stworzyć rodzinę. W pewnym momencie starsza siostra przejęła rolę matki. Starała się dbać o dziewczynkę, by ta miała posiłek chociaż raz dziennie, i wielokrotnie osłaniała ją własnym ciałem przed matczynymi razami.
Arleta dorastała w patologii i biedzie. Któregoś dnia, gdy w ich lodówce nie było już nic do jedzenia i stała tam tylko nadpita butelka wódki, zapragnęła pójść w ślady swojej rodzicielki. Miała wówczas czternaście lat. Piła prosto z butelki, krztusząc się i kaszląc od piekącego płynu. Wypiła połowę zawartości, patrząc na świeże siniaki. Zrozumiała, jakie ma życie: Nigdy nie zaprosi koleżanek do domu, bo zwyczajnie jej wstyd. Nigdy nie będzie miała ładnych ubrań, którymi będzie mogła pochwalić się w szkole. I tak w kółko — nigdy to, nigdy tamto. Dla nastolatki to cały świat. Powinna być beztroską, uśmiechniętą dziewczynką, a stała się workiem treningowym rodzonej matki. Nie była już dzieckiem, a alkohol wyzwolił ukrywane emocje. Znajdowała się w domu sama, co rzadko się zdarzało, więc wlewała w siebie toksyczny płyn, wylewając zarazem bezsilność i żal — płynące wraz z rzęsistymi łzami. Przestraszyła się, gdy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi. Bała się, że jak matka zobaczy, co zrobiła, znów dostanie solidne lanie. Nie dlatego, że nie powinna sięgać po alkohol, tylko dlatego, że wypiła go matce.
W drzwiach stanęła jej siostra Kamila. Przerażenie i zdumienie na twarzy Kamili mówiły wszystko. „Coś ty zrobiła?” — retorycznie pytała Arletę, potrząsając jej chudziutkimi ramionkami. Potem ją mocno przytuliła. Arleta próbowała coś powiedzieć, ale tylko bełkotliwie łkała wskutek rozżalenia i spożytego alkoholu. Niestety, skutki wypitego trunku prędko dały znać o sobie i Kamila musiała zaradzić ogromnym torsjom, które wstrząsały ciałem dziewczynki. Kiedy było po wszystkim, Kamila położyła ją spać, a sama usiadła w kącie — przygnębiona i zrezygnowana.
To nie był jedyny problem dziewczynek. Matka przygruchała sobie nowego faceta, Heńka. Nic szczególnego, ale nosił spodnie. Miał pieniądze, bo pracował na budowie. Przeróżne trunki lały się strumieniami, lecz matka, uzależniona od alkoholu, nie dotrzymywała już kroku w piciu tak jak dawniej. Bywało, że towarzystwo dopiero się rozkręcało, a ona już odpadała upojona. Heniek wielokrotnie zapraszał siostry, by dotrzymywały mu towarzystwa. Dzieci nie piły, ale czasami była to okazja, aby zjeść coś lepszego. Była wędlina, jak również świeży chleb, masło i pomidory. W końcu Heniek ciężko pracował, a nie jak te darmozjady, które by żarły za darmo. Słowa te często padały z ust „kochanej mamusi”. Dziewczyny już się przyzwyczaiły do towarzystwa gadatliwego mężczyzny. Nie musiały mu odpowiadać, wystarczyło, że słuchały jego wywodów. Za którymś razem, kiedy Kamila wyszła do toalety, Heńkowi przestało wystarczać gadanie i zaczął napierać na Arletę. Dziewczynka broniła się, jak umiała, wołając na pomoc siostrę. Skończyło się na nowych siniakach. Obie uciekły do sąsiadów i wróciły nad ranem, gdy Heniek już spał. Matka nie wierzyła w ich opowieści i zawsze stawała po stronie mężczyzny. Przecież zapewniał, że dziewczyny zmyślają — i to załatwiało sprawę.
Być może to zbyt duża presja i odpowiedzialność, a może po prostu obciążenie rodzinne, pchnęły Kamilę do poprawiania nastroju w znany sposób. Najpierw sama ukradkiem wypijała butelkę piwa, ale później potrzebowała więcej. Sięgała po coraz to mocniejsze trunki. Była już pełnoletnia i bez problemu nabywała alkohol ku uciesze domowników. Tylko Arleta nie cieszyła się z tego faktu. Po cichu liczyła, że siostra będzie ją wspierać przynajmniej do pełnoletniości. Teraz mogła liczyć tylko na siebie. Wielokrotnie uciekała z domu, szukając schronienia na przystankach autobusowych, w opuszczonych budynkach czy altankach działkowych. Nie miała odwagi prosić sąsiadów o pomoc, bo się wstydziła, a nikt sam nie zaproponował pomocy. Którejś nocy, po suto zakrapianym wieczorze, Arleta nie uciekła jak zwykle, bo było bardzo zimno i lał deszcz. Położyła się spać w kuchni, ponieważ pokoje zostały zajęte przez innych domowników. Nie potrzebowała wiele. Zagospodarowała dostępne krzesła i zrobiła sobie prymitywne legowisko. Miała poczucie, że dopiero co zasnęła, gdy obudziło ją gwałtowne szarpnięcie. Zanim się zorientowała, leżała już na podłodze, a Heniek na niej, zdzierając z niej ubranie. Próbowała walczyć i krzyczeć, ale skutecznie zatykał jej buzię ręką. Był bardzo ciężki i brutalny. Nie potrafiła się wyswobodzić i po pewnym czasie się poddała. Zgwałcił ją na podłodze, odbierając resztki godności. Wychodząc, powiedział: „Jak komuś powiesz, szmato, to długo nie pożyjesz”. Arleta jakoś się pozbierała i wyszła z domu. Włóczyła się po mieście przez dwa dni, w końcu jednak zdecydowała się wrócić do domu. Powiedziała matce o gwałcie, gdy ta była na olbrzymim kacu. To był błąd dziewczyny. Kobieta w zamian tłukła córkę czym popadnie. Arleta oberwała wieszakiem na ubrania — była bita, aż ten się połamał. Potem dostała zwiniętym kablem od przedłużacza, a na koniec popielniczką. Ta ostatnia rozcięła jej skórę na głowie. Zaczęła mocno krwawić, była przy tym trochę zamroczona, ale przytomna. Wyszła z domu o własnych siłach, tamując krwawienie bawełnianą bluzeczką, martwiąc się, czy potem uda jej się ją doprać. Ktoś przypadkowy zawiózł dziewczynę do szpitala, gdzie zszyto jej ranę. Wymyśliła bajkę, jak to uderzyła się o szafkę. Niestety, jej ciało okazało się tak pokaleczone, że nie musiała nic mówić. Lekarz wszczął procedurę pomocy dla Arlety. W efekcie już nie wróciła do domu, lecz pojechała do pogotowia opiekuńczego, a potem do domu dziecka.
Na początku trudno jej było się przyzwyczaić do nowych zasad i liczby mieszkanek. Nie wszystkie okazały się przyjazne. Niczego nie miała, więc musiała się podporządkować już wyznaczonej hierarchii dziewcząt. Z czasem załapała zasady i żeby nie dać się dręczyć, nauczyła się kraść. Nieważne, czy przedmioty były bardziej przydatne, czy też nie, towar to zawsze towar i znajdzie swojego nabywcę. Mieszkanki domu dziecka skutecznie uczyły ją życia, a tak naprawdę demoralizacji. Miała nawet chłopaka, którego bardzo lubiła. Konrad zapewniał jej różnego rodzaju rozrywki w postaci trunków i białego proszku, jednakże bała się narkotyków i pozostawała przy alkoholu, w niedługim czasie doprowadziło do uzależnienia. Wszystko było w porządku, dopóki zabawa ograniczała się do rozmów, wygłupów, wspólnych kradzieży, ale Konrad zapragnął przypieczętować przyjaźń. Najpierw chciał ją pocałować, lecz Arleta w bardzo gwałtowny sposób odrzuciła umizgi. Ten jednak nie dawał za wygraną, więc dziewczyna odepchnęła go tak mocno, że się przewrócił i uderzył w głowę. Nic mu się nie stało poza utratą męskiej dumy. Krzyczała na niego, wyzywając od najgorszych. Konrad nie pozostał jej dłużny, kwitując pyskówkę, że jest wariatką. Uciekła i już nigdy nie spotkała się z chłopakiem.
Dziewczyna zaczęła wagarować i w rezultacie — po różnych ekscesach — trafiła do Bolanowa. Musiała przerabiać ten sam schemat co w domu dziecka, tylko bez używek i swobodnych wyjść. Miała ukończone szesnaście lat i jej sylwetka zaczęła się zmieniać. Poprosiła o skrócenie włosów, ubierała się w luźne bluzy i spodnie. Nikt nie był w stanie namówić jej na założenie sukienki, nawet na uroczystości szkolne. Długa abstynencja dawała znać o sobie, co powodowało, że była rozdrażniona i agresywna. Na terapię chodziła w kratkę, bo uważała, że i tak gówno jej pomogą. Początki zawsze są trudne i trzeba było czasu, żeby Arleta zaczęła wyciszać swoje niekontrolowane wybuchy.
Mniej więcej po roku dostrzegła, że w gronie dziewcząt jest jedna, która szczególnie jej się podoba. Sama była zaskoczona swoim szczególnym zainteresowaniem. Z dnia na dzień zbliżała się do Julii, a Julia do niej. Znalazły płaszczyznę porozumienia, a za jakiś czas oznajmiły, że są parą. Arleta czuła się inaczej w towarzystwie tej dziewczyny. Pozwalała się dotykać, a nawet sama szukała intymnego kontaktu. W łazienkach nie było kamer i — używając młodzieżowego slangu — udawało im się „przylizać”. Sielanka nie trwała zbyt długo i nastąpiło burzliwe rozstanie. Pod koniec pobytu w Bolanowie Arleta znalazła nową miłość — była nią Dominika.
Arleta pierwsza opuściła szpital i regularnie dzwoniła do Dominiki, zapewniając o swoim przywiązaniu i miłości. Sama najpierw zamieszkała u matki, która chętnie przyjęła dziewczynę pod swój dach, ponieważ dom dziecka wyposażył ją w znaczną sumę pieniędzy, aby mogła się usamodzielnić. Pomoc matki okazała się bezcenna, bo chętnie pomagała Arlecie spożytkować otrzymaną kwotę. Kiedy pieniądze się skończyły, zaczęły się kłótnie. W złości i żalu dziewczyna wygarnęła matce swoje bolączki. Krzepka jeszcze kobieta jak dawniej dała upust swojej energii i pobiła córkę, wrzeszcząc na całą okolicę, żeby wypierdalała i nigdy nie wracała.
Dziewczyna zamieszkała u siostry, która wyszła za mąż i wynajmowała mieszkanie. Trwało to krótko, bo mieszkanie było ciasne, a Arleta czuła, że im przeszkadza. W tym czasie znalazła pracę i pomieszkiwała u kolegi. Kiedy trochę odłożyła, wynajęła niewielkie mieszkanie, czekając na Dominikę. W trakcie swoich perturbacji zaliczała sporadyczne przygody z narkotykami, nie omijała alkoholu i automatów do gry, jednak jeszcze potrafiła utrzymać swoje nałogi w ryzach. Po Dominikę pojechała z siostrą i szwagrem.
Przez kilka dni trwała sielanka, a potem zaczęły się schody. Dominika zaczęła pracować, ale wszystko wydawały na dobrą zabawę i ćpanie. Z domu zaczęły znikać przedmioty, które były zamieniane na biały proszek. To Dominika je upłynniała, a w dodatku okazała się nielojalna w stosunku do partnerki, jakby chciała sobie coś zrekompensować. Wybrała Arletę, bo w gruncie rzeczy nie miała wielkiego wyboru. Nie do końca miała pewność co do swoich preferencji seksualnych. Postawiła jednak na mężczyzn, jak pokazuje jej historia. Arleta natomiast — zakochana i zawiedziona — nie przypuszczała, że tak się zakończy ich związek. Potraktowana nożem podczas szalonej awantury i tak jej wszystko wybaczyła. Wpadła w czarną rozpacz, a używki zdominowały jej życie. Straciła pracę i mieszkanie, stając się bezdomna na własne życzenie. Czy być bezdomną w swoim mieście, czy gdzie indziej… Nie miało to dla niej większego znaczenia. Nawiązała internetowy kontakt z dawną, dobrą koleżanką i postanowiła do niej pojechać. Była w totalnej rozsypce i nie widziała w życiu sensu. Czuła się zdradzona przez kochankę i oszukana do granic możliwości. Jak ona mogła ją zostawić? I to dla kogo? Dla faceta, dla cholernego faceta. Niejedną noc przepłakała — nie tylko z powodu Dominiki, ale także dlatego, że tak potoczyło się jej życie i że nikomu nie była potrzebna. Rozpaczała z powodu wyrządzonych krzywd i niesprawiedliwego losu. W końcu dotarła na drugi koniec Polski — do Bogusi.
Bogusia mieszkała w wynajętym mieszkaniu wraz z dwuletnią córeczką. Ojciec dziewczynki nie był gotowy na rodzicielstwo i je zostawił. Młoda kobieta z trudem wiązała koniec z końcem, ale jakoś sobie radziła. Przygarnęła Arletę, ale nie zdawała sobie sprawy, w jakim jest ona stanie psychicznym. Po dwóch dniach ta połknęła sporą dawkę różnych leków i zaczęła tracić przytomność. Bogusia wiedziała, co robić, i zmusiła ją do wymiotów. Kiedyś ona także znalazła się na życiowym zakręcie. Podała Arlecie sporą ilość słonej wody do wypicia, co spowodowało kolejne opróżnianie żołądka. Po wszystkim położyła ją spać i czuwała nad nią do rana. Uratowała jej życie i tak jakby stała się odpowiedzialna za to uratowane życie. Pracowała nad Arletą bardzo długo, aż ta zrozumiała, że ma kogoś, komu na niej zależy. Z czasem znalazła pracę i przestała myśleć o narkotykach. Zupełnie odstawiła używki, zająwszy się za to swoją nową rodziną. Poczuła się na tyle silna, by znaleźć pracę w Niemczech — jeździła opiekować się starszymi osobami. Żal do Dominki minął do tego stopnia, że pomogła jej, podając namiary na firmę, w której pracowała, żeby i ona stanęła na nogi. Więcej nie utrzymywały kontaktu.
Dzisiaj Arleta jest szczęśliwa z Bogusią i razem wychowują małą Magdę. W dalszym ciągu wyjeżdża w celach zarobkowych i regularnie wraca. Jest czysta. Oficjalnie zostały parą i marzą o własnym mieszkaniu. Obie będą musiały się kiedyś zmierzyć z pytaniami dziewczynki o to, dlaczego ma dwie mamy. To dopiero pieśń przyszłości, muszą się jednak mądrze do takiej rozmowy przygotować.
Rozmowa autorki z Arletą
Sara: Czy bardzo ci było ciężko w Bolanowie?
Arleta: Na początku tak, szczególnie gdy nie miałam czym zaskarbić sobie życzliwości dziewczyn, które mieszkały tam dość długo.
S.: Nie prosiłaś o pomoc personelu?
A.: Raz, kiedy mi bardzo dopiekły, ale to nic nie dało. Potem sama sobie radziłam.
S.: Tłukąc i zastraszając koleżanki?
A.: Wyglądałam jak facet, to radziłam sobie jak facet. Po tym już dały mi spokój.
S.: Czego ci brakowało w tamtym miejscu?
A.: Więcej rozmów z psycholożką, lekarzem. Tak naprawdę nie miałam się komu wygadać. No i dyscypliny, żeby być na każdej terapii, a nie, kiedy miałam na nią ochotę.
S.: Czego najbardziej żałujesz?
A.: Chyba tego, że nie miałam prawdziwego dzieciństwa. Nie mam zdjęć, nie mam miłych wspomnień. Chyba najbardziej tego.
Grześ
Po pobycie w ośrodku wychowawczym chłopiec wrócił do rodzinnego domu, ponieważ tak naprawdę nie miał szczególnego wyboru i nie potrafił zorganizować sobie życia na wolności. Tam mówili mu, co ma robić i kiedy iść na posiłek. Miał gdzie spać, a w razie kłopotów był ktoś, kto pomagał. Bywało, że ktoś się z niego naśmiewał, ktoś inny dokuczał, a nawet go uderzył, ale to wszystko nie było groźne. Ze swoimi prawdziwymi demonami mierzył się w nocy. Lubił się zmęczyć fizycznie, biegając, ćwicząc podciąganie na drążku, robiąc pompki czy cokolwiek, żeby dzięki temu przesypiać całą noc. Jak nie był zmęczony, to nie mógł spać i myślał. Wracały wspomnienia i ból połączony ze wstydem. Czuł się jak ktoś gorszego gatunku. Nigdy nie był lubiany, co najwyżej tolerowany. Bał się ludzi i często zakrywał twarz, jakby był naznaczony szczególnym piętnem. Zasypiał z przykrytą głową, jakby koc miał go chronić przed złym światem — nie potrafił inaczej. Dużo śnił. Miewał przerażające koszmary związane z mieszkańcami ośrodka. Do powtarzających się snów należał ten z zarzuceniem mu koca na głowę. Nie mógł wtedy oddychać ani się ruszyć. Czuł ciężar leżących na nim kolegów, słyszał rozmowy i szydercze śmiechy. Błagał, żeby dali mu spokój, puścili go, bo przecież nic im nie zrobił. Próbował krzyczeć: „Ratunku!”, ale słowa więzły mu w gardle. Dokładnie słyszał natomiast, co planowali jego oprawcy. Chcieli go podpalić, wylewając na niego jakąś ciecz o zapachu benzyny. Tak wyraźnie czuł ten zapach, a strach paraliżował go tak bardzo, że bał się oddychać… To znów słyszał stukanie młotka, którym planowali rozłupać mu czaszkę… Co chwilę pojawiały się nowe pomysły na zrobienie mu krzywdy. W końcu budził się zlany potem, spłakany, szybko łapiąc powietrze, tak jakby za sekundę miało zabraknąć tlenu.
Wracały też koszmary z dalszej przeszłości. Śnił, że jest w domu i czeka na niego cały tort. Taki z bitą śmietaną, udekorowany czekoladą i owocami. Marzył o nim od momentu, kiedy wychowawca częstował takim dzieci z okazji Dnia Dziecka. Był pyszny, najpyszniejszy na świecie. Matka zachęca, żeby spróbował, przecież tak bardzo lubi słodycze, ale zanim to zrobi, musi pójść do drugiego pokoju, bo tam czeka na niego kolejna niespodzianka. Rozochocony chłopak wchodzi do ciemnego pokoju. Ktoś przytrzymuje go za ramię. Stara się wyswobodzić, ale uścisk jest za mocny. Czuje przy sobie śmierdzący oddech oraz mdły zapach potu. Wie, co się stanie za chwilę… Budzi się z krzykiem, który rozlega się po całej sali. Wrzeszczy na całe gardło: „Nie chcę, zostaw mnie, odejdź!”. Przerażony i zdezorientowany siada na łóżku, rozgląda się i słyszy niezadowolone głosy kolegów: „Zamknij się, świrze, nie drzyj tej kopary; stul dziób, debilu”. Rozgląda się wokoło i dociera do niego, że to kolejny nocny koszmar. Kładzie się z otwartymi oczami. Nie ma tortu, mamy i tego całego strachu. Nie będzie mógł zasnąć do rana.
Pewnej nocy jego krzyki usłyszał wychowawca. Pan Marek nie potrafił rozgryźć chłopaka, a o jego ciężkim życiu wiedział tylko to, co znajdowało się w dokumentach. Wszedł do sali, uciszył narzekających nastolatków i poprosił, by Grześ wyszedł z nim na korytarz. Chłopak usiadł z wychowawcą przy stoliku, ale nie patrzył mu w oczy. Miał spuszczony wzrok, który uparcie wbijał w materiał piżamy. Nerwowym ruchem skubał rękaw koszulki.
— Opowiesz mi, co ci się śniło? — zapytał Marek.
— Nie mogę, bo to takie straszne — odpowiedział łamiącym się głosem.
— Jeśli będziesz chciał pogadać, to przyjdź do mnie po szkole. Gram trochę na gitarze, mógłbym cię nauczyć — zaproponował wychowawca. Szukał jakiejś zachęty, by chłopak chciał z nim porozmawiać. — A teraz idź spać, bo do rana jeszcze daleko.
— I tak nie zasnę — wyznał tamten zrezygnowany.
Marek zrozumiał, że problem jest o wiele głębszy, niż przypuszczał. Grześ chodził na terapię, ale przeważnie milczał. Odpowiadał zdawkowo na pytania, nawet na te, które dotyczyły ogólnych tematów. Wychowawca uznał, że musi zaczekać, aż chłopiec sam się zdecyduje, a wówczas spróbuje mu pomóc.
Minął tydzień, a Grześ jeszcze nie przyszedł do Marka. Wychowawca sądził, że jeżeli czegoś nie wymyśli, to tamten nigdy do niego nie przyjdzie. W końcu jednak coś się przebiło, bo w następnym tygodniu chłopak się pojawił. Marek, nie okazując nadmiernego entuzjazmu, przywitał się, po męsku podając mu rękę. Pragnął wywołać wrażenie, jakby się znali od bardzo dawna, a to po prostu kolejne spotkanie. Od razu pokazał mu gitarę i zagrał parę akordów. Chłopcu błysnęły oczy na ten widok. Od tego czasu przychodził regularnie. Fascynowała go gitara i ośmielił się na tyle, że sam pisał hip-hopowe kawałki. Wymyślał słowa, które prędko zapisywał, popełniając przy tym mnóstwo błędów, ale to nie takie ważne, ponieważ była to jego indywidualna terapia, która przynosiła wymierne korzyści. Poczuł się pewnie na tyle, że zdecydował się zaśpiewać kolegom. Gratulowali mu talentu i dobrego wykonu, aby z niego zadrwić, ale gdy zobaczyli wzrok swojego wychowawcy, odechciało im się kpin. Na szczęście Grześ się nie domyślił, o co tak naprawdę chodziło, i poczuł się znacznie dowartościowany. Uwierzył, że taka muzyka pomoże i jemu, i innym. Marek nie drążył tematu snów, bo chłopak nie chciał o nich rozmawiać, lecz odtąd coraz więcej nocy przesypiał spokojniej.
Grześ stał się pełnoletni i wrócił do domu. Zmężniał, urósł i był już na tyle duży, że nie dałby się skrzywdzić gachom matki. Matka nie miała już karty przetargowej, bo przez dłuższy czas była sama. Młodsze dzieci jej odebrano, odsyłając do domu dziecka, a „wujkowie” przestali ją odwiedzać. Musiała z czegoś żyć, bo opieka społeczna przestała ją dofinansowywać. Dzięki swojej siostrze zaczęła regularnie wyjeżdżać za granicę — do opieki nad starszymi ludźmi — więc kiedy Grześ wrócił, matki nie było w domu. Klucze odebrał od siostry, która mieszkała w pobliżu.
Chłopak skończył zaledwie gimnazjum, a mieszkanie na odległej wsi dawało niewiele możliwości. Nie bardzo wiedział, jak zagospodarować tyle wolnego czasu. Coraz częściej odwiedzał swoją siostrę, która w zamian za drobne prace domowe dawała mu jedzenie i kieszonkowe. Niechętnie nawiązywał kontakty z ludźmi, bo większość uważała go za dziwaka. Wyparł zdarzenia z przeszłości, żeby móc mieszkać w swoim domu i żyć dalej, bo teraz chciał żyć. Etap, gdy wiele razy myślał o samobójstwie, na szczęście minął.
Czas mijał, a Grześ oswajał się z życiem. Nawiązał nawet nowe znajomości i miał z kim napić się piwa. Na jednej z imprez ktoś poczęstował go jointem. Stał się weselszy i odważniejszy. Zaśpiewał nawet jedną ze swoich hip-hopowych piosenek. Wszyscy byli skutecznie zjarani, więc bili mu brawo. Ośmielony tym wydarzeniem coraz chętniej śpiewał na festynach i domówkach. Nie robił jednak tego całkowicie na trzeźwo, gdyż brakowało mu odwagi i pewności siebie. Po alkoholu czy marihuanie pożądane cechy wyskakiwały jak królik z kapelusza. Zawarł bliższą znajomość z koleżanką, która od dawna bardzo mu się podobała. Zwykle traktowano go jednak jak głupka wioskowego i dziewczyna, znalazłszy się pod presją, stchórzyła i z nim zerwała.
Grześ rzucił się w wir pracy. Był najemnikiem do prac domowych i ogrodniczych. Ciężko pracował od świtu do nocy. Zarabiał pieniądze i kupował ubrania, buty, a nawet nowy telefon i rower. No, rower może nie taki nowy, bo z drugiej ręki, ale za to w dobrym stanie. Zaczął być aktywny na Facebooku. Na wszystkich fotkach miał zasłoniętą twarz — tak, jakby się wstydził, a może bał, że ktoś go rozpozna. Nawiązał kontakt z pielęgniarką z Bolanowa. Na początku nie było łatwo, bo był nieufny i zdystansowany, z czasem jednak opowiadał o sobie coraz chętniej i coraz więcej, a rozmowy toczyły się przeważnie nocą. Znów nie mógł spać. Na Facebooku nie musiał nikomu patrzeć w oczy, czuł czyjąś bliskość, ale na bezpieczną odległość. Bywały dni, gdy doskwierała mu samotność i sam poszukiwał kontaktu.
Obecnie bez skrępowania odsłania twarz. Nauczył się marzyć. Chciałby mieć dziewczynę, skuter, a w przyszłości wypasiony samochód. Chciałby pomagać swoją muzyką takim jak on. Od przeszłości odciął się grubą krechą i pod żadnym pozorem nie chce do niej wracać. Pragnie iść dalej, nie oglądając się za siebie. Lubi gnać przed siebie jak szalony swoim zielonym rowerem — polnymi i leśnymi ścieżkami. Nie raz i nie dwa wywrócił się i nabawił kontuzji. Ostatnio nawet zdarł sobie skórę z twarzy i wyglądał jak pobity. Mimo to za żadne skarby nie zrezygnuje z szybkiej jazdy na rowerze. Teraz pracuje na budowie i oszczędza na skuter.
A co z demonami?
Nie zniknęły, ale nauczył się z nimi żyć.
Klaudia
Klaudia po swoim falstarcie i powrocie do Bolanowa, opisanym w poprzedniej książce, obiecała sobie, że już nigdy nie trafi do psychiatryka. Mimo że z ciężkim sercem opuszczała dobrze znane sobie miejsce, nienawidziła go całą duszą. Paradoks polegał na tym, że owszem, nienawidziła, ale zarazem była to dla niej bezpieczna przystań. Pragnęła, aby już nic jej nie ograniczało. Wyszła z założenia, że jeśli zechce sobie zmarnować życie, będzie to jej decyzja i niech nikt nie próbuje tego zmieniać. Lecz w głębi duszy bardzo chciała, żeby było normalnie. Marzyła o domu i rodzinie. Była w końcu gotowa na zmiany w swoim życiu.
Dom dziecka z ulgą przyjął decyzję dziewczyny, że chce opuścić placówkę. Tak postanowiła i już. Nikt niczego jej nie proponował, niespecjalnie doradzał — ot, odchodzi jeszcze jedna problematyczna pensjonariuszka. Wyposażono ją w niewielkie pieniądze i kurtuazyjnie pożegnano. Klaudia zaplanowała odwiedziny u ojca. Była nim rozczarowana, gdyż jako rodzic nie spełnił swojej funkcji. Miała poprawne stosunki z macochą, ale to żona ojca, a nie jej mama. Jako osoba pełnoletnia nie będzie zdana na ich łaskę. Była też ciekawa dawnych znajomych i starych kątów. Czekała na dworcu autobusowym, a żeby czas jej się nie dłużył, założyła swoje wielkie słuchawki i odcięła się od tamtejszego gwaru. Od dłuższej chwili obserwował ją pewien chłopak. Klaudia, kiedy słuchała muzyki, wpadała w ten swój trans, zapominając o bożym świecie. Często zamykała oczy i poruszała się w rytm utworu, nie przejmując się, czy ktoś na nią patrzy. Po pewnym czasie musiała sprawdzić godzinę, by nie przegapić autobusu. Wtedy spostrzegła nieznajomego, który z wielkim rozbawieniem nadal jej się przyglądał. Zaskoczenie i konsternacja zagościły na jej twarzy. Chłopak w końcu podszedł i zapytał:
— Czego tak namiętnie słuchasz?
— Pytasz o gatunek czy wykonawcę? — odpowiedziała nieco speszona.
— O wszystko. — I bez zaproszenia usiadł obok dziewczyny.
Żeby mu dokuczyć i sprawdzić jego reakcję, powiedziała:
— Ta ostatnia niedziela Mieczysława Fogga.
Zrobił głupią minę, która wyrażała niedowierzanie i totalne zaskoczenie, po czym zrozumiał żart i oboje wybuchli śmiechem.
— Nie to, żebym miał coś do pana Mieczysława, ale nie uwierzę, dopóki sam nie usłyszę — powiedział, przysuwając się do Klaudii i nasłuchując muzyki.
— Kłamczuszka — skwitował to, co usłyszał. Ze słuchawek dochodziły bowiem rytmy techno.
Miał na imię Jacek. Był wysokim brunetem z nieco dłuższymi włosami, a niesforne loki tworzyły artystyczny nieład na głowie. Dwudniowy zarost, sportowe ubranie i buty składały się na luzacki styl. Rozmawiali najpierw o muzyce, a potem tak, jakby się znali z podwórka. Klaudia zrezygnowała z autobusu, na który czekała, postanawiając, że pojedzie późniejszym. Tym także nie pojechała, bo Jacek zaprosił ją na lody, a potem do kina. Dziewczyna zgadzała się na każdą propozycję, chłonąc każde wypowiadane przez chłopaka słowo. Pracował jako kelner, ale studiował zaocznie informatykę. Wieczorem bardzo wiele o sobie wiedzieli i jakoś trudno było im się ze sobą rozstać. Jacek wynajmował kawalerkę we Wrocławiu, a dzisiaj odwiedzał babcię. Niestety, musiał już wracać, i bardzo spontanicznie zaproponował, żeby Klaudia pojechała wraz z nim. Nie musiał długo czekać na odpowiedź i po godzinie jechali już razem pociągiem. Dziewczyna była zaskoczona swoim zachowaniem. Zawsze zdystansowana i nieufna, a tu, proszę, dała się ponieść chwili. Jacek zdążył się dowiedzieć, że Klaudia mieszkała w domu dziecka. Nie miał z tego powodu uprzedzeń, ale wiedział, że musi postępować z nią inaczej. Kiedy dotarli na miejsce, Klaudia rozejrzała się w niewielkim mieszkaniu, i stwierdziła, że jest tylko jedno łóżko. Nie była przygotowana na coś więcej. Chłopak jednak prędko wychwycił zażenowanie dziewczyny i wyjął ze schowka dmuchany materac, ukradkiem śledząc jej wzrok. Była zadowolona z obrotu sprawy, ale też zmęczona. Długo się nie zastanawiając, zagospodarowała swój kąt do spania i bardzo szybko usnęła. Jacek jeszcze chwilę przyglądał się śpiącej i wkrótce poszedł w jej ślady.
Spanie na materacu trwało kilka dni, ale codziennie poznawali się coraz lepiej. Klaudia zapomniała już o swoich planach, czyli odwiedzinach u ojca. Zadomowiła się u Jacka i w nowym mieście. Zaczęła myśleć o podjęciu pracy. Przypadek sprawił, że w pobliskim sklepiku zauważyła kartkę z propozycją pracy. Niewiele umiała, ale szybko się uczyła. Została przyjęta na dzień próbny i pokazała się z jak najlepszej strony. Była zadowolona, że ludzie zaczęli jej ufać. Pani Marianna, bo tak miała na imię jej pracodawczyni, uczyła ją wszystkiego, co jest potrzebne do obsługiwania niewielkiego sklepiku. Z czasem, kiedy Klaudia opanowała potrzebną wiedzę, szefowa dokładała jej coraz to nowe obowiązki.
Wszystkie te zdarzenia wyzwoliły w dziewczynie chęć dalszego działania i uzupełnienia wykształcenia. W tygodniu pracowała w sklepiku, a w weekendy uczęszczała do liceum dla dorosłych. Pragnęła jak najszybciej nadrobić stracony czas. Miała się z kim dzielić drobnymi sukcesami i miał ją kto wspierać w rozterkach czy momentach zwątpienia. Cieszyła się każdą, najkrótszą nawet chwilą spędzoną z Jackiem, często mu powtarzając, że ma apetyt na szczęście, co go zawsze bawiło, ale też nieco łechtało jego męską próżność.
Sielanka trwała kilka miesięcy. Późna jesień to trudny czas dla osób zmagających się z depresją. Jacek coraz częściej nie radził sobie ze zmianami nastroju swojej dziewczyny. Wybuchy złości przychodziły z byle powodu. Przypadkiem odkrył, że Klaudia powinna brać leki. Znalazł puste opakowania i zażądał wyjaśnień. Był zaskoczony i przerażony: czyżby związał się z wariatką? Jeszcze kilka dni bił się z myślami, jak ma postąpić, bo Klaudia nie chciała pójść do lekarza. Jednakże strach przed ewentualną odpowiedzialnością za stan psychiczny dziewczyny kazał mu pójść na skróty. Dał jej czas na znalezienie jakiegoś lokum i przeprowadzkę. Znów wrócił do łask dmuchany materac. Dziewczyna była zdruzgotana. Tak mocno go pokochała. W skrytości ducha wiązała z nim wszelkie plany na przyszłość, a tutaj taki cios… Wiedziała, że nie jest bez winy, ale prosiła, żeby jeszcze raz spróbowali. Niestety, Jacek już nie był zainteresowany ich związkiem. Miał wrażenie, że powstała między nimi bariera, której nie będzie w stanie pokonać. Stan psychiczny Klaudii błyskawicznie się pogarszał — spadła jej samoocena, pogłębiła się depresja i pojawiły się myśli samobójcze. Nie znalazła mieszkania, a pewnego dnia, gdy wróciła z pracy, jej rzeczy czekały na klatce schodowej. Nie miała dokąd pójść, ale dzięki pracy w sklepie poznała wielu mieszkańców i mnóstwo plotek. Działając zgodnie z dawnym instynktem, skierowała swe kroki do pobliskiej meliny. Wiedziała, co trzeba zabrać w gości, więc została przyjęta z entuzjazmem.
Na następny dzień poszła do pracy „wczorajsza”. Bała się, że jej pracodawczyni to spostrzeże, a nie był to bynajmniej koniec jej kłopotów. Koniec końców Klaudia otrzymała wypowiedzenie z pracy. Nie wiadomo, skąd pani Marianna już wiedziała o wszystkim. Czego jak czego, ale nowinek i ploteczek nigdy w sklepiku nie brakowało. Nikt nie lubi problemów. Większość sądzi, że należy ich zdecydowanie unikać, dlatego lepiej pozbyć się tej, która może ich przysporzyć. Unikać kłopotów, działać prewencyjnie i dbać tylko o własny interes. Takie było motto jej szefowej. Klaudia ze łzami w oczach odebrała wypłatę i wyszła na ulicę. Znów nie miała dokąd pójść i była oszołomiona wszystkimi zdarzeniami. Pozostała melina i dobrze już znany znieczulacz. Kupiła spore ilości alkoholu i przysiadła na ławeczce. Do niedawna wierzyła, że udało jej się zerwać z nałogiem, jednak pierwsze poważniejsze rozczarowanie i stare nawyki powróciły. Nie chciała jechać do ojca w takim stanie, bo wiedziała, że będzie piła razem z nim. Nie chciała upaść tak nisko, ale to, co wybrała, trudno nazwać mniejszym złem. Pociągała prosto z butelki na ławce w parku. Przełykała gorzkie łzy popijane piekącą cieczą. Robiło się coraz później i zdecydowała się poszukać noclegu w swoim nowym domu. Zataczając się, dotarła do starej bramy, a stamtąd nie miała już daleko. Słychać było już od schodów, że towarzystwo dobrze się bawi. Przyjęto ją jak swoją, a przyniesiony alkohol potraktowano jak bilet wstępu.
Klaudia mieszkała w melinie przez kilka dni. Dopóki miała pieniądze, kupowała alkohol w sklepie, a gdy się skończyły, piła to, czym częstowali gospodarze. Pewnej nocy ktoś wezwał karetkę, bo znalazł ją nieprzytomną na ulicy. Zapewne wysłali dziewczynę po zaopatrzenie, a ona okazała się zbyt pijana, żeby dotrzeć na miejsce. Była też brudna i śmierdząca, co wzbudzało litość i jednocześnie odrazę. Do jej świadomości docierały zaledwie fragmenty rozmów, jedno zdanie utkwiło jej jednak w pamięci: „Taka młoda, szkoda, pewnie już z niej nic nie będzie”. Dopiero rano odzyskała świadomość. Została wypłukana z alkoholu metylowego i miała wiele szczęścia, że nie oślepła. Cóż z tego, skoro gdy tylko się pozbierała, marzyła tylko o tym, żeby się znów napić. Nachodził ją ten cholerny smutek… Nic nie było ważne, jedynie uporczywe myśli kręcące się wokół alkoholu. Dopiero po kilku kieliszkach stawała się nieco weselsza, a potem niczym zbliżający się mrok nadchodziły poczucie beznadziejności i psychiczny dół wielkości leja po bombie. Wiedziała, że bez pomocy marnie skończy, że to będzie jak wycieczka w jedną stronę. Stoczyła się na samo dno, z którego nie potrafiła się wydostać. Te obietnice bez pokrycia, że przestanie i ułoży sobie życie od nowa… Potem wstyd, że jest taka słaba, i znów upijała się do nieprzytomności.
Nie miała dokąd pójść po wypisie ze szpitala. Ktoś chciał jej dać szansę i znalazła się w ośrodku interwencji kryzysowej. Był psycholog, terapia i czyste miejsce do spania. Stopniowo odzyskała grunt pod nogami. Ktoś pomógł jej znaleźć pracę, ktoś inny — mieszkanie. Nic wielkiego, ale na jej potrzeby w sam raz. Praca w sklepie ze sprzętem AGD i powrót do szkoły. Tylko te myśli o utraconej miłości… Nie będzie umiała zaufać komuś ponownie. Tak trudno jest żyć bez niego. Czekała na jakąkolwiek wiadomość, której nie było. Żyła przeszłością, wspominając jego głos, uśmiech, dotyk… Poznała to, co nazywają miłością — która dała jej skrzydła i wiarę w siebie. Teraz pozostały jej tylko ból i łzy. Musiała się od tego zdystansować. Zniszczyła wszystkie pamiątki po Jacku, próbowała wymazać go z pamięci. „Trzeba żyć dalej” — wmawiała sobie przed lustrem i zakładała maskę. Nienawidziła siebie za swoją hipokryzję, próbując ukryć swoją wewnętrzną walkę. Potrzebowała wsparcia, którego nie było.
Jak długo można udawać?
Było coraz gorzej. Chodziła do pracy jak automat, wracała, by znów nie móc patrzeć na siebie w lustrze. Czuła do siebie odrazę za to całe udawanie, a nie miała komu opowiedzieć, co tak naprawdę czuła. Nie chciała wracać do psychiatryka. Podczas terapii skupiała się tylko na tym, żeby nie pić — teraz upijała się solidnie jedynie w weekendy.
To był jeden z tych dziwnych dni. Wstała pozornie całkiem spokojna i pogodzona ze światem, nie potrafiła jednak porozumieć się z siostrą, a rozmowa skończyła się kłótnią. Nie chciała brać jej problemów na swoje już mocno obciążone barki. Czasami do siebie dzwoniły, ale próby zbliżenia kończyły się niepowodzeniem. Dzień wcześniej odebrała recepty od psychiatry i postanowiła, że je w końcu wykupi. Lekarz wypisał jej zapas na dwa miesiące: antydepresanty, leki nasenne oraz antybiotyk z powodu kolejnej anginy. Zastanawiała się nad tym przez dwa tygodnie, wyczekując odmiany albo cudu, lecz nic takiego się nie stało — tylko pogłębiająca się depresja. Było bardzo źle. Płakała nawet z powodu, że nie zdążyła przejść na zielonym świetle. Coraz częściej myślała o przeszłości. Przypomniała sobie dzieciństwo — jak ojciec nie znalazł dla niej choćby odrobiny serca i kawałka dachu nad głową. Wyrzucała z siebie bezgłośnie najgłębsze pokłady żalu, jej życie mogło wyglądać inaczej, a tak — niekochana, niechciana i nikomu niepotrzebna — szła bez celu, dopieszczając pewną myśl. Odbierze sobie życie. Usiadła na ławeczce, na niewielkim skwerze. Była spokojna i opanowana, sprawiając wrażenie osoby, która potrzebuje chwilowego odpoczynku. Następnie połknęła cały zapas wykupionych leków, czekając na pocałunek śmierci. Zdążyła jeszcze przeprosić siostry w SMS-ach za swoją determinację, ale nikt nie zareagował. Była gotowa i pogodzona z tym, że niedługo spotka się ze swoją mamą. Po dwudziestu minutach myślała, że serce wyskoczy jej przez gardło. Była coraz słabsza, chciała iść, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Z wielką determinacją udało jej się zrobić kilka kroków, potem jeszcze kilka. Mijała ludzi, którzy obojętnie obserwowali jej poczynania. Zapewne wyglądała jak pijana. Potknęła się tuż za rogiem, na mniej uczęszczanej ulicy, i już nie wstała. Zadała sobie ostatnie pytanie: „To tak się umiera w samotności?”.
Obudziła się po dwóch dniach. Ponownie miała wiele szczęścia, bo ktoś ją znalazł i zadzwonił do pogotowia. Jeszcze kilka minut i nie byłoby kogo ratować. Była wściekła, że ktoś się wtrącił, ale tak naprawdę to chciała żyć i pragnęła być szczęśliwa, tak jak wtedy z Jackiem. Tłumaczyła sobie, że to mama ją uratowała, że dla niej jest jeszcze za wcześnie. W szpitalu poznała pewną młodą kobietę. Walczyła ona z chorobą nowotworową, miała pięcioletnią córeczkę Kasię i męża, który ją porzucił. Usłyszawszy, że żona jest poważnie chora, wyprowadził się, kiedy była w pracy. Nie mieli jeszcze rozwodu, bo ona liczyła, że może wróci, a on liczył, że może umrze. Anna bardzo chciała żyć i tym swoim entuzjazmem zarażała Klaudię. Pragnęła żyć i wychować córkę. Dyskutowały przez wiele godzin, a Anna starała się na nowo odsłonić uroki życia przed zrezygnowaną Klaudią. Dzieliła ich dziesięcioletnia różnica wieku, ale żadnej z nich to nie przeszkadzało. Zawiązała się między nimi swoista nić porozumienia. Po wypisaniu ze szpitala Klaudia regularnie odwiedzała tę niezwykłą kobietę i z czasem porozumienie przerodziło się w przyjaźń. Anna zatrudniała dziewczynę do opieki nad małą Kasią, kiedy czuła się gorzej. Odciążyła z tego obowiązku swoją matkę, a zaoferowane pieniądze stały się dla Klaudii dodatkiem do skromnej pensji. Najważniejsze jednak, że stworzyły razem namiastkę rodziny. Dziewczyna przygarnęła nawet jakiegoś dachowca. Łapki miał czarne, był szary i tak samo samotny jak Klaudia. Ciężko pracowała w sklepie, będąc zatrudnioną na pół etatu, ale wypracowywała wielokrotnie więcej godzin, niż przewidywała umowa — pokrętne tłumaczenia pracodawcy sugerowały za to większe wynagrodzenie, lecz nie przełożyły się na rzeczywistość. Wahania nastroju zależały od obowiązków wypełniających dzień i przebywania wśród ludzi — najlepiej czuła się, gdy jej myśli były zaabsorbowane konkretnymi zajęciami. Najgorzej było w weekendy, bo miała sporo wolnego czasu… Nie szukała towarzystwa poza Anną i jej córką, ale rozumiała, że one mają swoje życie. W wolne dni, wieczorami, Klaudia po staremu upijała się aż do nieprzytomności, a swoje żale wylewała przed przygarniętym kotem. Wielokrotnie spłakana i totalnie pijana zasypiała gdzie popadnie, nie trafiając nawet do łóżka. Fotel, podłoga, co za różnica, skoro i tak nie pamiętała finału, kiedy kończyła się wódka.
Anna przegrywała z chorobą i coraz częściej była nieobecna. Podczas jej pobytu w szpitalu Kasią opiekowała się babcia. Któregoś dnia Klaudia otrzymała wiadomość, że Anna umarła. Jej jedyna ostoja i bratnia dusza odeszła. Nieopisany żal i smutek ogarnęły dziewczynę. Była w rozpaczy. Pokochała ją jak… No właśnie, jak matkę, przyjaciółkę, powiernicę? Tylko ona potrafiła jeszcze na nią wpłynąć, żeby się ogarnęła i wzięła za siebie. Ona też w nią wierzyła, twierdząc, że kiedyś pozna odpowiedniego chłopaka i stworzą razem rodzinę. Będzie ją chronił przed złym światem, a czasami przed nią samą. Anna potrafiła przekazywać pozytywną energię, mimo że sama jej potrzebowała. Pierwszy raz w życiu Klaudia zrobiła coś innego niż do tej pory. Swój żal przeżywała na trzeźwo. Nie upiła się, by w ten sposób oddać hołd zmarłej przyjaciółce. Była też trzeźwa na pogrzebie i może coś by z tego było, gdyby nie kolejna kłoda rzucona pod nogi. Straciła kolejną pracę, bo nie przedłużyli jej umowy. Może dla przeciętnego człowieka to nic takiego — znajdzie inną — ale nie dla niej. Nie miała ukończonego liceum ani kwalifikacji. Gdyby była facetem, to może mogłaby zarobić na budowie, ale nie była i przeczuwała wiążące się z tym trudności. Czynsz miała opłacony jeszcze na dwa tygodnie — ale co potem?
Zaczęła rozwiązywać problemy jak dawniej, czyli rozmawiając z kotem i pijąc alkohol, dużo alkoholu. Kilkudniowa abstynencja spowodowała, że upiła się znacznie mocniej, i to mniejszą ilością wódki. Doprowadziła się do takiego stanu, że bezwiednie oddała mocz, leżąc w ubraniu na podłodze. Kiedy się przebudziła, nie wierzyła, że znów jest tak bardzo upodlona. Było jej wstyd, po raz kolejny nienawidziła siebie i swojego życia. Powróciła myślami do swojej utraconej miłości, utraconej przyjaciółki, a potem do zmarnowanych lat, z trudem przypominając sobie te dni, gdy była szczęśliwym dzieckiem. Nie miała siły ani pomysłu na życie. Musiała doprowadzić się do porządku i wyjść z domu. Nie poszła szukać pracy, ale szła przed siebie, a niemoc i żal wyciskały z niej kolejne łzy. Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się nad grobem przyjaciółki. Nie chciała wracać do domu, a monologi wypowiadane do kota pogłębiały jej depresję. Leczyła się z depresji od bardzo dawna, dopiero później odkryła, że po kilku głębszych jest fajniej. Cóż, trzeba było żyć dalej albo…
Niedługo potem Klaudia straciła wszystko. Wyprowadzając się z mieszkania, oddała kota sąsiadce. Nie miała dokąd pójść. Formalnie stała się osobą bezdomną. Czasami nocowała na jakiejś klatce schodowej, a czasami w schronisku. Chętnie przyłączała się do towarzystwa meneli, nawet gdy ceną było jej ciało, znieczulając alkoholem ciało i duszę. Czuła się pusta w środku niczym wydmuszka. Tak wyglądało jej życie.
6 listopada 2017, godzina 01.41
Często się zastanawiam: czy życie może być piękne?
Przeszłam piekło, nie, ja jeszcze z niego nie wyszłam.
Lepsze jutro? Już dawno przestałam w to wierzyć.
Życie ma brzydkie kolory.
A ja chcę być kochana.
Zrozumiana przez bliskich.
Wybrałam samotność?
Nie, po prostu nie wiem, czym jest rodzinna więź.
To jest smutne.
Czuję się niechciana, niekochana, nikomu niepotrzebna.
Bo czym jest miłość?!
Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Wiem jedno. Życie jest do dupy.
Dlaczego nie potrafię cieszyć się jutrem?
Już nic mnie nie cieszy. Wszystko jest szare, takie bez nadziei.
Chyba straciłam już nadzieję.
Depresja ze mną wygrywa. Jest silniejsza. Nie dam jej rady.
Poddaję się.
Po napisaniu tego tekstu Klaudia ponownie targnęła się na życie. Podcięła sobie żyły. Została znaleziona w parku — w ostatniej chwili — i po raz kolejny uratowana. Jej życie uratowała przygodna kobieta. W krajach Dalekiego Wschodu, jeśli ktoś komuś ratuje życie, to staje się za niego odpowiedzialny. Tak też poczuła owa kobieta i uznała, że musi jej pomóc. Najpierw odwiedzała ją w szpitalu, a potem poszukała jej krewnych. Jakież było zaskoczenie dziewczyny, gdy przyszedł ją odebrać brat… Nie chciała wracać tam, gdzie kiedyś robiono jej krzywdę.
Ale jaki miała wybór?
Albo melina, albo… Była dorosła i wiedziała, że już nie da mu się krzywdzić. Jak coś będzie nie tak, to odejdzie. Małe dzieci wymagają opieki i uwagi, a tania siła robocza, za wikt i opierunek, jest nadal w cenie. Klaudia zajęła się tym, co już kiedyś robiła — sprzątała, gotowała, piekła, opiekowała się dziećmi — lecz była to dla niej swoista terapia. Może to dla niej przejściowy etap, by znów stanąć na nogi?
Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a przysłowia są mądrością narodów. Klaudia nie miała zbyt wiele wolnego czasu, ale zabierała dzieci na spacery, były też one hamulcem przed zrobieniem czegoś głupiego. Była dorosła, a chciała być też odpowiedzialna, nie naraziłaby dziecka na niebezpieczeństwo przez swoją głupotę. Odwiedzała znajome kąty, gdzie powracały wspomnienia. Spotykała dawnych znajomych, którzy wracali do rodzinnych domów praktycznie tylko okazjonalnie. Część z nich mieszkała za granicą, a inni w głębi kraju. Wyjechali w pogoni za miłością, pieniędzmi, szczęściem czy czymś tam jeszcze. Klaudia w głębi duszy zazdrościła im innego życia. Coraz częściej czuła się niewolnicą i parobkiem. Najpierw zniewolił ją alkohol, a później sytuacja. Dojrzewała do kolejnej zmiany. Nieźle dogadywała się z bratową, ale jak dawniej kłóciła z bratem.
Któregoś dnia, podczas spaceru z dziećmi, spotkała Damiana. Był dobrym kolegą Patryka, który zginął tragicznie (co zostało opisane w poprzedniej książce). Był od niej o kilka lat starszy i dawno już zapomniał o burzliwej młodości. Był wychowankiem tego samego domu dziecka co Klaudia. Dużo o sobie wiedzieli i każde z nich miało wiele za uszami. Damian stał się dojrzałym i odpowiedzialnym mężczyzną. Wynajmował małą kawalerkę, pracował i myślał poważnie o przyszłości. Może nie był tak urodziwy, jak Jacek, ale na swój sposób uroczy — ciemne, błyszczące oczy i dołeczki w policzkach, uwydatniane przez śmiech, dawały efekt połączenia mężczyzny i chłopca. Zaczęli spotykać się coraz częściej. Któregoś dnia poszli razem na cmentarz, odwiedzając grób Patryka i matki Klaudii. Wróciły wspomnienia, pojawiły się łzy. Być może ta sytuacja przyspieszyła decyzję chłopaka i zaproponował, żeby Klaudia z nim zamieszkała. Zaskoczona dziewczyna nie mogła uwierzyć, że oto los dał jej kolejną szansę. Czuła coś do Damiana, lecz bała się jeszcze głośno nazwać to uczucie. Mimo wszystko postanowiła spróbować.
Przeprowadzka odbyła się nieco burzliwie. Oberwało jej się od wkurzonego brata, który krzyczał, że jest niewdzięczną suką, natomiast bratowa życzyła jej szczęścia. Tak naprawdę to ona nie miała z nim łatwego życia. Klaudia zapewniała jej swoją pracą pewien komfort, teraz wszystkie obowiązki znów spadną na jej barki. Na do widzenia brat wykrzyknął: „Jak znów znajdziesz się w rynsztoku, to przyjdziesz na kolanach, wredna suko!”. Klaudia nic nie powiedziała poza zdawkowym „Do widzenia”. Po tylu upadkach sama nie była już niczego pewna, nie chciała jednak myśleć o przeszłości.
Czas mijał, więź między tą parą była coraz mocniejsza. Klaudia odzyskiwała pewność siebie i nawet znalazła pracę w supermarkecie. Nie było tematu alkoholu. Jej głos brzmiał mocno i pewnie, a nutę szczęścia wyczuwało się na kilometr. Przygarnęła nawet nowego kota, który okazał się panią kotką. Żeby było śmieszniej, kocica zaplanowała powiększyć rodzinę. Czas rozwiązania jeszcze nie nadszedł, ale Klaudia musi przemyśleć sprawę, co zrobić z małymi kociątkami. Najchętniej zostawiłaby je wszystkie, ale lepiej poszuka im dobrego domu… Musi poukładać własne życie i zdać następny test z dorosłości. Postara się trzymać swoje szczęście za gardło, bo jak znów je wypuści, to…
Nie wypuściła! Stara się i sprawia wrażenie szczęśliwej.
Franek i Anita
Pod koniec pobytu w Bolanowie, podczas rozmowy z lekarzem, chłopiec oznajmił, że jest zdeklarowanym gejem. Przypieczętował swoje słowa po powrocie z przepustki, dłuższy czas lecząc swoją nabytą przypadłość — miał tak wyeksploatowany odbyt, że jeszcze przez kilka dni sączyła się z niego krew. Rozszalałe hormony, nieprzeciętne fantazje seksualne oraz izolacja spowodowały, że chłopak podczas przepustki zerwał się jak z postronka. Bardzo szybko nawiązał internetową znajomość, bez wstępnych ceregieli dał się ponieść swoim upodobaniom.
Matka Franka nie potrafiła się pogodzić z jego odmiennością. Bolało ją to, że chłopak współżyje z innymi mężczyznami i że nie doczeka się wnuków. Piętnowanie ze strony sąsiadów i nielicznych znajomych na co dzień dawało jej solidnie w kość, a to za sprawą jej siostry, która nie omieszkała opowiadać o Franku na prawo i lewo. Jednak w jej życiu także nastąpiły pewne zmiany. Poznała mężczyznę, który na początku ich znajomości dbał o nią. Nie był typem romantyka, raczej przydatnej złotej rączki. Kobieta nie liczyła już na górnolotne uniesienia, ale zaczęło jej się żyć wygodniej i stabilniej. Kiedy zamieszkali razem, mężczyzna poczuł się pewniej i zaczął stawiać warunki. Zmuszał ją do tolerowania swojego pijaństwa i stosował przemoc. Skutecznie osiągał to, czego pragnął. Tak zastraszył kobietę, że nikomu nawet nie pisnęła słówka, że w jej domu źle się dzieje. Zdarzało się, że bił ją w żołądek tak mocno, że aż wywoływał torsję i krótki bezdech. Uderzał skutecznie, zarazem nie zostawiając śladów. Któregoś dnia broniła się przed spożywaniem z nim alkoholu, ale on już nieźle pijany przytrzymał ją i wlał w nią jedną trzecią butelki wódki naraz. Kobieta, krztusząc się, z trudem łapała powietrze. Zastraszana, poniżana stała się więźniarką we własnym domu. Uznała, że opór nie ma sensu, i zrezygnowana tolerowała to, co jej robił. Przez czas nieobecności Franka w domu stała się już inną osobą. Głównie liczyło się zdanie obecnego partnera, a on nienawidził chłopaka bardziej niż psa.
Franek pragnął kontaktów seksualnych jak niczego na świecie. Liczył też, że dzięki temu spotka na swojej drodze kogoś wyjątkowego, kto zaopiekuje się nim po wyjściu ze szpitala. Poznał w sieci dwudziestokilkuletniego Romka. Ten łatwo omamił Franka obiecankami i wizją wspólnej przyszłości. W czasie ferii zimowych chłopak przyjechał do domu na dłuższą przepustkę, a Romek regularnie go odwiedzał, pomagając w remoncie i wspierając finansowo rodzinę. Matce i jej konkubentowi zaczęło się to nawet podobać. W tym czasie nie mieli nic przeciwko temu, że chłopcy ze sobą sypiają. Argumenty w bardzo wymiernej postaci mają świetny dar przekonywania. Franek natomiast narobił sobie apetytu, że po powrocie wszystko się ułoży i będzie miał kogoś bliskiego. Nawet nie przypuszczał, jak bardzo się mylił.
Eksces z krwawiącym odbytem nie przełożył się na tolerancję i zrozumienie na oddziale. Sprawa ta długo nie pozostała tajemnicą. Pierwszą osobą, której Franek zaufał i o tym opowiedział, był sam ordynator. Jak rozeszło się to dalej, trudno teraz ustalić, ale do końca pobytu chłopak miał przechlapane. Kilka osób na oddziale — mimo wszystko — szanowało jego odmienność, poświęcając mu czas na rozmowy i edukację. Był im wdzięczny, może dzięki nim nie targnął się na życie, bo takie myśli chodziły mu po głowie. Dzielnie przetrwał te kilka miesięcy w Bolanowie i stał się pełnoletnim, wolnym człowiekiem.
Wrócił do domu i prędko musiał zmierzyć się z nową rzeczywistością. Kochanek go porzucił, a bez pieniędzy mógł liczyć jedynie na kąt do spania, na materacu, ale tylko przez kilka dni. Korzystanie z lodówki bez pytania nie wchodziło w rachubę. Nie spodziewał się takiej sytuacji. Sprowadzony szybko na ziemię zdał sobie sprawę, że rodzina zwyczajnie go odepchnęła. Odwróciła się od niego ciotka, która czasami dzwoniła, gdy przebywał w Bolanowie, skreśliła go babcia, wyzywając od pedałów i degeneratów. Pozostał sam — bez wsparcia, pieniędzy i nadziei.
Założył, że przetrwa dzięki najstarszemu zawodowi świata. Wiedział, gdzie szukać klientów, i tam szukał zarobku. Odwiedzał galerie, dworce i nocne kluby. Na wejście do tego ostatniego nie było go stać, ale półświatek musiał do niego wchodzić i z niego wychodzić. Bez problemów nawiązał nowe znajomości pod nocnym klubem. Franek był szczupły, średniego wzrostu i nosił okulary, które dodawały mu uroku osobistego i nieco powagi. Zarabiał, ale czasami był tak sponiewierany przez seksualnego dewianta, że przez kilka dni dochodził do siebie. Konkubent matki momentalnie zwietrzył u niego pieniądze i zażądał sporego haraczu. Doszło do przepychanek i rękoczynów. Mężczyzna był od niego większy i silniejszy, co skutkowało siniakami, krwawiącą wargą i limem pod okiem. Nawet interweniowała policja, ale matka trzymała stronę swojego faceta. Wyszło na to, że już wrócił taki pokiereszowany, ponieważ jest męską prostytutką. W dalszym ciągu był na przegranej pozycji. Jak miał z czego, to płacił za możliwość przenocowania, ale rano miał wypierdalać. Dzięki zarobionym pieniądzom kupił trochę ubrań, buty i całkiem zgrabny telefon. Teraz miał możliwość szukania znajomości w kręgach gejowskich bez ograniczeń.
Zaczął podróżować po Polsce i szukać nowego partnera. Liczył, że może uda mu się poznać kogoś, kto go pokocha. Nie były to jednak trafne wybory. Po kilku dniach — a nawet tygodniach — miłosnych uniesień kończyło się jak wcześniej. Był wyrzucany, oszukiwany, a czasami okradziony. Co pewien czas powracał do pseudodomu na kawałek materaca.
Któregoś dnia wracał do domu i spotkał w pociągu koleżankę z Bolanowa. Anita, świetna manipulantka i nieprzeciętna kłamczucha, była wychowywana przez babcię. Starsza kobieta nie dawała sobie rady z okiełznaniem temperamentu dziewczyny. Zupełnie jakby ta wszystkie najgorsze cechy odziedziczyła po rodzicach. Matka była prostytutką, a ojca nie znała. Do Bolanowa trafiła jak większość dzieci — wskutek demoralizacji. Uciekała z domu, kradła, ćpała, piła, wagarowała oraz się prostytuowała. Wiele grzechów jak na tak młodą osobę. Gdy przybyła na oddział, miała piętnaście lat. Babcia jeszcze pracowała zawodowo i trudno jej było utrzymać dziewczynę w ryzach. Poza tym Anita tak słodko oszukiwała starszą panią, że gdyby rozdawali Oscary dla juniorów, to dziewczyna posiadałaby już niezłą kolekcję statuetek. Regularnie dostawała od babci paczki z żywnością, kosmetykami, ubraniami oraz butami. Jakież było zdziwienie pracowników, kiedy okazało się, że dziewczyna w jednej paczce otrzymała pięć par obuwia. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wszystkie miały dwunastocentymetrowe obcasy. Wiedziała, że nie będzie mogła ich założyć i wylądują w depozycie, a mimo wszystko poprosiła o nie babcię. Nie wiemy, jakich argumentów użyła, ale pani babcia już następnego dnia dzwoniła kolejno do członków personelu z pretensjami, że wnuczka jest dyskryminowana, wygrażając, że sprawa trafi bardzo wysoko, cokolwiek to znaczyło. Tak czy owak, Anita wciąż chodziła w regulaminowym obuwiu.
Dziewczyna uwielbiała pokazywać swoje wdzięki przed kamerami. Wiedziała, kiedy mężczyźni pełnią dyżur na monitoringu, i prezentowała wówczas popis tańca erotycznego. Skąpo ubrana dawała w sali — przy dźwiękach muzyki — upust własnym fantazjom. Gdy zdrowo przesadziła, była napominana, ona zaś robiła wtedy zdziwioną minę, twierdząc, że przecież nie robi nic złego. Naładowana seksualnie notorycznie łamała regulamin dotyczący abstynencji seksualnej, ponosząc konsekwencje, które miała głęboko gdzieś. I tak nie jeździła na przepustki, ponieważ lekarze i psycholożka obawiali się, że zwieje. Zawsze znajdywała okazje, żeby się z kimś „przylizać”, dotykać, a może i coś więcej, o czym nie wiedział personel. Afera z wyrwanym zębem (opisana we wcześniejszej książce) wyeksponowała charakterek dziewczyny. Było z niej niezłe ziółko, o czym pracownicy wiedzieli, a biedna babcia miała się dopiero przekonać.
Anita akurat jechała na Śląsk — szukać nowych wrażeń. Miała mnóstwo kasy, bo okradła babkę, zaciągając przy okazji kilka kredytów na jej dokumenty. Marzyła, żeby zostać modelką. Niestety, w tej branży jest olbrzymia konkurencja, a oprócz ładnej buzi i figury trzeba mieć jeszcze inne walory. Dziewczynie brakowało wykształcenia, obycia, a jej uroda nie odbiegała od przeciętnej, miała za to niesamowity zmysł przetrwania. Zabrała Franka ze sobą dla towarzystwa i przez kilka dni imprezowali, nawiązując znajomości. Częściowo jej marzenie się ziściło i była już w drodze do Berlina, zostawiając chłopaka z grupą gejów. Miała pozować dla pornomagazynów, a za kilka dni Franek miał do niej dołączyć. Ich drogi się jednak rozeszły.
Anita już w pociągu poznała nowego chłopaka. Bardzo poważnie zainteresowany łyknął bez problemów jej łzawą historyjkę o ojcu tyranie i matce chorej na raka. Ona, by jej pomóc, wyruszyła szukać pracy. Opowiadała, jaką to miłością darzy zacną kobietę, zostawiając u jej boku młodszą siostrę. Płynące podczas opowieści łzy wzruszyłyby skałę, nominując ją do kolejnego Oscara. Piotrek pracował już od dwóch lat w Niemczech, zatrudniony jako pracownik budowlany. Wynajmował mieszkanie wraz z kolegami. Zajmował największy pokój, który dwoje pomieści bez problemu. Dziewczyna przyjęła pomoc, w duchu kpiąc z naiwności chłopaka. Cudowne chwile nie trwały jednak zbyt długo. Po kilku tygodniach bilans uczuć wyglądał następująco: Anita robiła karierę gwiazdy porno, a dodatkowo podczas nieobecności Piotrka obsługiwała jego kolegów za niezłą kasę. Sprawa ujrzała światło dzienne, gdy panowie pokłócili się przy alkoholu, poruszając intymne tematy, by sobie wzajemnie dopiec.
Po wszystkim Anita miała kilka godzin, żeby się wynieść i zniknąć z życia Piotra. Była jeszcze próba szantażu z jej strony, że jest w ciąży i popełni samobójstwo. Nie omieszkała o swojej tragedii poinformować jeszcze Facebooka, oświadczając, że jak chłopak jej nie wybaczy, to łyka tabletki. Nic się jednak nie wydarzyło — poza tym, że znalazła nową ofiarę. Obecnie co jakiś czas zmienia chłopaków i miejsce zamieszkania, podróżując po Europie.
Franek mimo wszystko trafił do pornobiznesu. Chwalił się, że zarobił ponad pięć tysięcy złotych, co stanowiło dla niego wręcz niewyobrażalną sumę. W dalszym ciągu poszukiwał nowych miłości, ale zaczęło mu to wszystko ciążyć. Tak bardzo chciał mieć normalny dom i kogoś bliskiego… Wyszukiwał grupy wsparcia, odzywał się do dawnych pracowników Bolanowa przez Facebooka. Oczekiwał życzliwości i dobrych rad. Dostawał namiary na instytucje, gdzie mógł liczyć na pomoc, wsparcie i trochę otuchy, ale też reprymendy. Był już najwyższy czas, żeby przestał gonić króliczka, tylko pozbierał się i ogarnął.
Zmiany przychodziły wolno i etapami. Poskromił swój temperament i przestał zachowywać się jak zwierzę w rui. Wyjechał do dużego miasta, oczywiście w Polsce, lecz dość daleko, żeby odciąć się od przeszłości. Znalazł niedrogi pokój, pracę w markecie budowlanym i niezbędną pomoc. Obiecał sobie, że już nigdy nie będzie się sprzedawać. Pieniędzy wystarcza mu na skromne i godne życie. Jest zadowolony, ale jeszcze nie jest szczęśliwy. Może kiedyś doświadczy i szczęścia. Kiedyś marzył o wyjeździe do Holandii ze względu na inne traktowanie gejów w tamtym kraju. Jest młody i całe życie przed nim, a co z nim zrobi, to już być może holenderska bajka.
Rozmowa autorki z Frankiem
Sara: Jakie masz wspomnienia z Bolanowa?
Franek: Mieszane. S.: Co to znaczy?
F.: Oczekiwałem zrozumienia, tolerancji, chociażby od osób najważniejszych na oddziale, a otrzymywałem drwinę, poniżenie, szyderstwo, brak szacunku. Myślałem, że w takim miejscu nie będą mnie leczyć na gejostwo.
S.: Nie bardzo rozumiem
F.: Bycie gejem to nie choroba. Psychiatrze nie trzeba było tego tłumaczyć. Kiedy opuszczałem oddział, nie podałem ręki ordynatorowi. To o czymś świadczy… Psycholożka odrabiała pańszczyznę, a nastawienie pozostałego personelu pozostawiało wiele do życzenia. Poza tym obecność psychologów cztery godziny dziennie to naprawdę porażka.
S.: A coś pozytywnego?
F.: Niecały personel był zły. Były osoby, które nie patrzyły na mnie jak na odszczepieńca, tylko jak na dziecko, bez uprzedzeń. Szkoła, tak, w szkole byłem dobrze traktowany.
S.: Robiłeś testy na HIV?
F.: Tak, negatywne. S.: Miałeś dużo szczęścia. Wiesz o tym?
F.: Chociaż w tym miałem farta. (uśmiech)
Maciek
Tak, to ten przystojny Maciek, jeden z bohaterów poprzedniej książki. Resocjalizacja chłopaka przebiegła pomyślnie. Będąc jeszcze pacjentem Bolanowa, co dwa tygodnie regularnie wyjeżdżał na przepustki. Był bardzo zaradny. Znalazł sobie pracę w ręcznej myjni samochodowej. Z racji wieku został zatrudniony na czarno, ale okazał się bardzo pracowity i radził sobie nie gorzej niż pełnoetatowy pracownik. Różnica polegała jedynie na wynagrodzeniu. Mimo to potrafił on nieco zaoszczędzić i kupić sobie najpotrzebniejsze rzeczy. Taki dzielny i roztropny chłopiec… Czyżby wymiar sprawiedliwości się pomylił, umieszczając go w takim miejscu? Niestety, nie.
Nie miał jeszcze skończonych czternastu lat, kiedy matka z dnia na dzień wyjechała za granicę, zostawiając i jego, i dwójkę młodszego rodzeństwa. Ojciec, jako niewydolny wychowawczo, nie zapewniał dzieciom właściwej opieki i nadużywał alkoholu. Nie był najlepszym ojcem już wcześniej, a teraz, gdy pozostał sam z trójką dzieci, sytuacja zwyczajnie go przerosła. Maciek starał się nimi opiekować, ale tęsknota za matką i nadmiar obowiązków przytłoczyły młodego człowieka. W dzień udawał twardziela, a w nocy płakał do poduszki. Podobnie jak wiele dzieci bez rodzicielskiego nadzoru nie radził sobie z narastającą frustracją. Najpierw zamieniał jeden ból na inny, tnąc ostrzem przedramiona i pozwalając, by równocześnie spływały łzy i krew. Potem to już nie wystarczało i szukał ukojenia w używkach. Ciągle miał nadzieję, że mama wróci, albo chociaż zadzwoni, lecz nie było ani mamy, ani żadnej wiadomości. Narastająca depresja pchnęła go do prób samobójczych. Raz podciął sobie żyły, kiedy indziej próbował się powiesić. Za każdym razem w porę pojawiało się rodzeństwo. Widział ich strach, łzy, rozpacz i tylko dlatego nie dokończył dzieła. Tak naprawdę to Maciek swoim zachowaniem manifestował własną bezradność. Po interwencji sąsiadów dzieci trafiły do domu dziecka — młodsze jakoś się zaaklimatyzowały, ale Maćkowi było ciężko i szybko trafił do Bolanowa.
O dziwo im bardziej zbliżały się osiemnaste urodziny chłopaka, tym bardziej rodzice o niego ze sobą walczyli. Matka chciała, żeby zamieszkał z nią, a ojciec, żeby z nim. Ojciec stworzył nową rodzinę, natomiast matka powróciła z dwójką nowych dzieci. Szarpanina trwała, a Maciek czuł się jak między młotem a kowadłem. Chyba nadal ich kochał, pomimo rzeczy, które przez nich doświadczył… Ta sytuacja bardzo źle wpływała na jego psychikę, w dodatku nie znalazł zrozumienia ani pomocy podczas terapii. Na szczęście odnalazł taką pomoc w szkole. Wychowawcy i nauczyciele rozumieli sytuację chłopca oraz jego obawy (każde z rodziców stawiało ultimatum — albo ze mną, albo wynocha), poświęcali mu mnóstwo czasu, odbywali z nim wiele rozmów, budując i wzmacniając jego postawę. No, w jednym przypadku może nawet za bardzo, biorąc pod uwagę zażyłość między Maćkiem a panią Celiną.
Mimo trudności i wewnętrznej walki chłopiec postanowił mieszkać sam. Ojciec, przeprowadzając się do swojej nowej partnerki, pozostawił Maćkowi wynajmowane mieszkanie. Czynsz był niewielki, ponieważ znajomy ojca wyjechał za granicę, i mógł w nim mieszkać praktycznie po kosztach. Chłopiec rozpoczął naukę zgodną z jego zainteresowaniami. Bardzo chciał być mechanikiem samochodowym — miał do tego smykałkę i na własną rękę poszerzał wiedzę na ten temat. Przykładał się także do angielskiego, w efekcie mógł się w tym języku swobodnie porozumieć. Uczył się i pracował, ale i tak nie wystarczało mu na życie.