E-book
29.4
drukowana A5
71.87
Drżenia niedojrzałości

Bezpłatny fragment - Drżenia niedojrzałości

Wydanie trzecie, zawierające Suplement


1
Objętość:
269 str.
ISBN:
978-83-8221-893-0
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 71.87

.

.

verte

(Dedykacja)

Niniejszy tomik poezji dedykuję —


Wszystkim tym, którzy martwią się,

Że pozostała im już tylko nadzieja…


Głowa do góry, to jest znakomity punkt wyjścia,

By zacząć budować wszystko od nowa —

I stworzyć coś naprawdę wielkiego i trwałego.


Leszek Krasicki

Wstęp

Drżenia niedojrzałości to coś najbardziej osobistego ze wszystkiego, co może wyobrazić sobie autor niniejszego tomiku poezji.

Wiersze powstawały na przestrzeni trzydziestu paru lat, jako wyraz określonych emocji, przeżyć, przemyśleń, obserwacji i komentarzy autora, zapisywanych bez planu jakiegokolwiek ich katalogowania, a już na pewno wyciągania na światło dzienne z szuflady autora, dalej niż na jego biurko.

Fakt, że przeistoczyły się w niniejszy tomik poezji jest niewytłumaczalny nawet dla samego autora i może winna tu jest/pomogła mu w tym technologia, która umożliwiła wstępny elektroniczny zapis wierszy w formie zbliżonej do książkowej.

W pierwszym momencie zapis w formacie elektronicznym został sporządzony po to, by „szuflada” nabrała bardziej cywilizowanego charakteru zwłaszcza, że pojedyncze, zapisane długopisem stare kartki już się rozpadały.

Decyzja o wydaniu wierszy dojrzewała w głowie autora przez kilka lat i nadal jest dla niego nie do końca zrozumiała potwierdzając, że hołduje on zasadzie (jak ktoś trafnie zauważył): „Mam swoje zdanie, ale się z nim nie zgadzam”.

Wypuszczając w świat swoje wiersze autor ma świadomość, że dla wielu mogą być kontrowersyjne, złe, głupie, słabe, nudne, nijakie itd., ale na szczęście nikt nie ma przymusu ich czytania ani myślenia o nich.

Natomiast autor myśli o swoich wierszach, gdyż wyrażają one jego stosunek do otaczającego go świata i niezależnie od tego jakie są, na zawsze pozostaną wierszami autora, będąc równocześnie bardzo ważną częścią jego życia.

Jeśli ktokolwiek znajdzie w nich dla siebie choćby kilka wersów, które spowodują, że ten ktoś zatrzyma się na chwilę, zastanowi się nad sobą, nad światem i powie sobie: „No tak, może ten facet ma rację?” albo po przeczytaniu ktoś stwierdzi: „Nieprawda, nie zgadzam się, świat jest inny, a ten facet w ogóle go nie rozumie” — będzie to znaczyło, że było warto je pisać i pokazywać światu.

Ale jeśli ktoś wzruszy obojętnie ramionami i w milczeniu, znudzony rzuci tomik w kąt — może to oznaczać, że autor nie powinien był nigdy zbliżać się do swojej szuflady, a już na pewno jej otwierać po to, by coś z niej wyciągać.

Mogłoby to jednocześnie znaczyć, że powinna była na zawsze i bezpowrotnie skryć wszystko, co do niej wrzucił.

Jednakże przecież sam już fakt wydania niniejszego tomiku wierszy świadczy o tym, że autor bardzo liczył na to, że nie pozostanie na zawsze wyłącznym i jedynym ich czytelnikiem.

To oczywiste, że miał wielką nadzieję, iż znajdzie grono osób, które dostrzegą w poezji autora jakąś analogię do własnych przeżyć albo doszukają się inspiracji i motywacji do szukania swoich miejsc w świecie oraz radzenia sobie z jego skomplikowaną naturą.

Niemniej jednak poszukując bratnich dusz nie pisał dla gawiedzi, dla suwerena, dla disco polowego… niczego (żeby nie napisać nikogo), dla mas ani mass marketu, a tym bardziej nie dla „targetu” programów typu: „Dlaczego oni czytają i myślą?” itp.

Pisał też nie dlatego, że szukał taniej sensacji, skandalu, rozgłosu, czy popularności zdobywanej w oparciu o prostackie, puste rymowanki.

Szukał Homo sapiens — ludzi rozumnych, o których niestety coraz trudniej, a którzy potrafią wiele wyczytać pomiędzy wierszami i wiedzą, że życie ma sens tylko wtedy, gdy wychodzi daleko poza zwykłą wegetację, ograniczającą się wyłącznie do próżnej konsumpcji i produkcji efektów ubocznych przemiany materii.

Dlatego też autor pisze w swoich wierszach o rzeczach, które uważa za istotne, ale jednocześnie nie wyjaśnia wielu pojęć i tematów, które porusza.

Liczy bowiem na inteligencję czytelnika, który albo również je zna, albo nie znając (lub nie rozumiejąc podobnie jak autor), w oparciu o powszechnie dostępne w XXI wieku środki komunikacji — szybko i łatwo dotrze do odpowiedniego źródła, a wiedząc gdzie szukać, będzie chciał je poznać i będzie się starał je zrozumieć.

Zamieszczane przy niektórych wierszach przypisy służą autorowi jedynie do wyjaśnień kontekstów i przekazania informacji, których (poza małymi wyjątkami) w zasadzie nie można uzyskać nigdzie indziej, a które autor uważa za kluczowe dla lepszego, pełniejszego zrozumienia jego poezji.

Aczkolwiek należy mieć na uwadze, że autor oryginalnie pisał przede wszystkim po to, żeby uformować jakoś, usystematyzować i wyartykułować targające nim emocje oraz kołaczące się w jego głowie myśli, a także, by zostawić i utrwalić w sobie ślad danego momentu lub zdarzenia.

W związku z tym nie zawsze i nie dla wszystkich może być jasne i klarowne co było impulsem dla autora, popychającym go do przelania na papier właśnie takiej interpretacji rzeczywistości, w której się znalazł lub do której się odniósł.

Niniejsze wydanie zostało zatem uzupełnione i rozszerzone przez autora o Suplement, który powstał jako zapis jego niezwykle osobistych spojrzeń i przemyśleń, zawierający dokładniejsze wyjaśnienia i objaśnienia treści poszczególnych wierszy.

Jest on przeznaczony dla tych, którzy chcieliby porównać lub sprawdzić, czy ich odbiór i rozumienie „niedojrzałej” poezji autora, są w jakimś stopniu zbliżone, czy wręcz zupełnie odmienne od jego punktu widzenia.

Autor ma nadzieję, że osoby, które zagłębią się w ten tomik poezji, będą również chciały dotrzeć do źródeł, z których wypływały poszczególne wiersze, by się przekonać, czy one same znają już te okolice i wiedzą jak się po nich poruszać.

Wszystkich tych ludzi, którzy są ciekawi świata, zadają pytania, szukają nieoczywistych odpowiedzi i chcą czegoś więcej, a także mają otwarte głowy i serca, rozumieją co to jest tolerancja i szacunek dla drugiego człowieka — autor serdecznie zaprasza do odwiedzenia jego świata, do którego prowadzi zielona furtka z napisem Drżenia niedojrzałości.

Wszystkim innym autor niniejszym życzy wszystkiego najlepszego i wraz z nimi cieszy się ich beztroską i szczęściem.

Mimo wszystko autor wierzy, że wbrew pozorom, nadal ma wokół siebie więcej Homo sapiens niż „Disco polo… nicus”.

Równocześnie autor prosi, aby pamiętać, że pisał, bo, parafrazując genialnego Jerzego Stuhra, śpiewającego tekst równie genialnego Jonasza Kofty:

„Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi, uuu”.

eLKa

Podziękowania

Szanowna Czytelniczko lub Szanowny Czytelniku!

(Proszę wybaczyć, ale nie widzę dobrze z tej odległości, a i czasy takie, że można się łatwo pomylić i kogoś obrazić lub urazić, a tego przenigdy bym nie chciał uczynić).


Nim raczysz zagłębić się w kolejne strony Drżeń niedojrzałości, pozwól autorowi na przekazanie wybranym osobom podziękowań, albowiem podziękowania te dotyczą osób niezwykle ważnych dla autora, bez których nie tylko Drżenia niedojrzałości, ale i autor nie przybraliby ostatecznie ukształtowanej formy.


Pierwsze i największe podziękowania (choć relatywnie lapidarne z powodu swojej oczywistości) pragnę złożyć moim kochanym rodzicom, których miłość, prawość, zaangażowanie i uczciwość we wszystkim co robili, pozostaną dla mnie na zawsze niedoścignionym wzorem.

Lekko parafrazując Winstona Churchilla powiem, że: „Jeszcze nigdy w dziejach zmagań w wychowywaniu ludzkości tak wielcy nie dali tak wiele tak niewielkiemu”.

Jeśli opuszczając ten padół będę mógł powiedzieć, że miałem duszę, to zdecydowanie była to wasza zasługa.


W ten sposób zbliżam się również do swego rodzaju duchowych protoplastów mojego bytu, a właściwie myśli tym bytem sterujących, takich jak Konfucjusz, Sokrates, Platon, czy Arystoteles.

Choć z wiadomych względów nie dziękuję im bezpośrednio, to podziwiając ich intelekt, jestem im równocześnie niezmiernie wdzięczny za to, że: „Byli” (przez naprawdę wielkie B) i raczyli obdarzyć ten niezrozumiały świat swoim sposobem jego percepcji.

Z tych samych powodów nie wymienię całej plejady wielkich twórców, których dzieła stanowiły zawsze wykładnię prawd asymilowanych przeze mnie i uznawanych za najistotniejsze.

Jeśli jednak w moich wierszach ktoś dopatrzy się wpływu i spojrzeń m.in. Mickiewicza, Staffa, Baczyńskiego, Miłosza, Herberta, czy de Saint-Exupery’ego — to przyznam bez wahania, że tak, oczywistą prawdą jest fakt, że zasypiałem z wieloma różnymi dziełami schowanymi pod poduszką i odczuwałem ich niezwykłą emanację.


Z osób, którym mogę i bardzo chcę podziękować nie sposób nie wymienić mojego przyjaciela Krzysztofa (zabrzmiało bardzo oficjalnie, ale po pierwsze mamy już swoje lata, a poza tym nie chciałem, żeby zaleciało „Puchatkiem”).

Stary (tu jednak wcale nie odnoszę się do wieku), wielkie dzięki za to, że przywróciłeś mi wiarę w prawdziwą męską przyjaźń, zwłaszcza po wielu moich wcześniejszych rozczarowaniach.

Ta nasza nie wymaga definicji, słów, zabiegów, deklaracji itp. Ona po prostu jest i świeci ze zdwojoną siłą właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzeba jej światła.


Słowa szczególnego podziękowania należą się osobie, która podjęła się namalowania obrazu „Wizja”, który został zamieszczony przeze mnie na okładce i miał stanowić swego rodzaju ilustrację całego tomiku.

Pani Danuta Sałyga wbrew logice, duszy artysty i zdrowemu rozsądkowi, zgodziła się namalować coś z niczego, czyli z mojej głowy.

Dziękując za cierpliwość, przepraszam za katusze, jakie musiała Pani przechodzić podczas naszych spotkań i sporów o ostateczny kształt i wyraz obrazu.

Ogrom poświęcenia, zaangażowania i talentu pani Danuty najlepiej odda chyba streszczenie naszej pierwszej rozmowy:

Pani Danuta: „No, to co pan tak w ogóle chce, żeby namalować?”

Autor: „Nie wiem”.

Nie jestem w stanie opisać miny, jaką wtedy dostrzegłem na twarzy pani Danuty, ale wyartykułowane po dłuższej chwili: „AAAHHHAAA… A!?” to było połączenie wielkiego politowania, załamania rąk i wymuszonej próby okazania wyrozumiałości dla tak odległej od normy mojej konstrukcji umysłowej — z ostateczną rezygnacją z wiary w normalność tego świata.

Ale jednocześnie w ostatnim „A” wydało mi się, że dostrzegam, a raczej słyszę, malutką iskierkę zainteresowania mówiącego: „No, to by dopiero było wyzwanie godne Salomona”.

I chyba oboje uczepiliśmy się tej myśli, że może to być nietuzinkowe i… mimo wszystko twórcze.

Biorąc pod uwagę powyższy punkt wyjścia: chapeau bas, gdyż patrząc na obraz w jego ostatecznej wersji — widzę moje wiersze.

Choć (pozwoli Pani, że to ujawnię) w trakcie naszej współpracy mieliśmy kilkukrotnie świadomość, że balansujemy na niezwykle cienkiej linie i chodzimy po bardzo cienkim lodzie, który pękając wciągnie nas tak głęboko, że możemy oboje obudzić się któregoś dnia w odosobnieniu, zapięci w kaftany bezpieczeństwa.

Tym większa jest moja wdzięczność dla pani Danuty za włożony trud, serce i talent, które pozwoliły na powstanie obrazu, dla mnie będącego nieodłączną i integralną częścią Drżeń niedojrzałości.

Jeśli ktoś, po przeczytaniu niniejszego tomiku, patrząc już trochę inaczej na ten obraz, dostrzeże na nim nieco więcej, niż przy pierwszym na niego spojrzeniu, to będzie znaczyło, że wstąpił parę kroków w głąb mojego świata, a to już będzie naprawdę niezwykle daleko.


Swoiste podziękowania pragnę przekazać członkom grupy Pink Floyd, której muzyka, wypełniając dużą część mojej młodości, pozostawiła trwałe piętno na mojej duszy i towarzyszy mi przez całe moje życie, a jej echo, a raczej echa („Echoes”) wprowadziły mnie w świat musicalu i opery.

Przecież nawet absolutnie wybitny i znakomity (mój ukochany) „Upiór w operze” Andrew Lloyd Webbera, pokazującego, że w jego dłoniach (zapisujących kompozycje) słowo inspiracja nabiera zupełnie nowego znaczenia — stanowi dla mnie dowód, że pomimo niewątpliwego geniuszu powodującego, że się go uwielbia — w sposób oczywisty pozwala usłyszeć swoją genezę m.in. w Pink Floyd.

W moim tomiku nie mogło zatem zabraknąć moich odniesień do tego zespołu, jego muzyki i treści od niego otrzymanych, gdyż Pink Floyd jest częścią mnie i to wcale niemałą.

Jeśli ktokolwiek zechciałby poznać i zrozumieć nieco lepiej, co kłębiło się w głowie autora — to autor zaprasza serdecznie do wsłuchania się w oryginalne ich wykonania i poleca zapoznanie się z pełną dyskografią tej grupy.

I proszę pozwolić autorowi traktować dokonania Rogera Watersa i Davida Gilmoura, a także Nicka Masona i nieżyjącego już Richarda Wrighta, jako nierozerwalną całość, niezależnie od tego, czy ich muzyka była tworzona pod szyldem Pink Floyd, czy nie.

Nie wymieniłem jeszcze, również nieżyjącego już, Syda Barretta, ale w zasadzie jedyne co wypadałoby tu napisać, to tylko powtórzyć za pozostałymi członkami zespołu: „Wish you were here”.

Konsekwencjami obcowania z Pink Floyd jest to, że autor ma przez to określone spojrzenie na świat, które sprawia, że cegła w murze nie będzie już nigdy jedynie bezimiennym fragmentem np. barbakanu (nawet, gdyby był zbudowany z wielu milionów cegieł), a będzie bardzo ważną, nieanonimową częścią ściany („The Wall”) z całą jej znaczeniową zawiłością.

Zrozumienie i zaakceptowanie tego jest kluczowe dla ewentualnego próbowania zrozumienia tego wszystkiego, co chciał przekazać autor pisząc i oddając w… dobre ręce swoje Drżenia niedojrzałości.


I na koniec pozostawiłem sobie tutaj miejsce na złożenie jeszcze jednych podziękowań osobie, która jest niezwykła, niepowtarzalna, niezrównana, jedyna w swoim rodzaju i sprawiła, że moje życie zaczęło mieć większy sens.

Dlatego też należą się Jej podziękowania absolutnie specjalne, ale by je wyrazić potrzebuję nieco więcej przestrzeni i kolejnego rozdziału.


eLKa

Podziękowania specjalne

Mój tomik poezji jest wyrazem mojej nieustającej walki ze sobą samym i otaczającym mnie światem, przejawem mojej niedojrzałości do tego, aby w nim funkcjonować, żeby się z nim zgodzić i zaakceptować go takim, jaki jest.

Niniejszym chciałbym bardzo podziękować mojej żonie Agnieszce za to, że postanowiła uwierzyć w to, że mimo wszystko potrafię kiedyś dojrzeć.

Jestem wdzięczny również za to, że każdego dnia uczy mnie dojrzałości, pokazuje co to jest prawdziwa miłość, odpowiedzialność i jak należy akceptować otaczający nas świat, w sposób pozwalający na przekonanie, że potrafimy w nim pozostać sobą.

Wydając ten tomik poezji liczę na to, że może komuś pomóc szybciej zrozumieć siebie samego i moment swojego życia, w którym się aktualnie znajduje, co może pozwoli mu na szybsze i pełniejsze dojrzewanie, które jest warunkiem szczęścia zarówno jego samego, jak i osób mu najbliższych.

Jeśli ktoś odnajdzie w moich wierszach choćby cząstkę siebie i swoich rozterek — głowa do góry, jest nadzieja, można dojrzeć. Trzeba tylko mieć przy sobie taką osobę, jaką ja miałem szczęście spotkać na swojej drodze.

Jak ją spotkać? Nie podpowiem, choć mnie się udało, ale to każdy sam odpowiada za drogi, po których się porusza i za to, kogo potrafi dojrzeć na swojej drodze oraz jak potrafi pokazać to, co inni powinni w nim zobaczyć.

Wszystkim życzę takiego szczęścia jakie mnie spotkało, takiej miłości i takiej… dojrzałości, nawet jeśli one nie przychodzą ani od razu, ani szybko, ani łatwo.

Aga — moja cudowna, absolutnie wyjątkowa, wspaniała żono — dziękuję i kocham Cię za wszystko:

Mojej żonie

Szukam dojrzałych drżeń

I dni niezwykle jasnych,

Radosnych losu tchnień,

Z zagubień wyjścia jaskiń.


Przez życie płynę wartkie

Z falami stając w szranki,

Ciemnością się nie martwię —

Gdy z Tobą są poranki.


Borykam się ze sobą,

Zrozumieć chciałbym więcej.

Pojmuję już, że z Tobą —

To dużo jest łatwiejsze.


Zdobywam szczyty trudne

I ścieżki proste mylę,

Ścigając wizje złudne —

Doceniam z Tobą chwile.


Doznaję wielu klęsk,

Zwycięstwa radość miewam.

Upadam, wstaję, wiem,

Że z Tobą — sięgnę nieba.


I wierząc w gwiazdę Twoją,

Co lśni na moim niebie,

Niczego się nie bojąc —

Obawiam się, że nie wiesz:


Że kocham Cię za wszystko,

Za razem dni tak wiele.

Ja kocham Cię, bo jesteś —

Najlepszym przyjacielem,


Kochanką, muzą, sędzią,

Oparciem, kumplem, bratem.

I wiarą, i nadzieją —

Wyśnionym marzeń światem.


Gdy patrzę w oczy Twoje

I trzymam Cię za ręce

Wśród synów naszych stojąc —

Niczego już nie pragnę więcej.


Znalazłem to najlepsze,

Co ludziom przeznaczono —

Mam miłość, przyjaźń, szczęście…

Mam Ciebie — moja żono.


eLKa

Motto

„A gdy ktoś dumny chce

Na życie swe móc kiedyś spojrzeć,

Niech wie, że liczy się

To tylko, czy potrafił dojrzeć.

Już wiem, tę prawdę znam,

Jak mocy trzymać jasną stronę:

By chcieć wciąż lepszym być —

Trza mieć cojones”.


Leszek Krasicki


(Może to zabrzmieć co najmniej bezczelnie,

ale mottem niniejszego tomiku poezji jest fragment

wiersza „Zobowiązanie”… tworzącego ten tomik.

Jest on jednak niezwykle ważnym manifestem

wykrzyczanym przez autora i równocześnie

absolutną kwintesencją „Drżeń niedojrzałości”).

eLKa

Zaproszenie

.

.

.

.

A może poczekać?

A może jeszcze nie mówić

Słów nowych, z emocji gorących?

I nie dać się sercu obudzić,

Odwrócić się tyłem do słońca?


Znów schować się w sobie głęboko

I trwać tak w niemym letargu.

Nie dając nic dojrzeć oczom

Wyschnięte przygryzać wciąż wargi.


I z chłodną nieludzko w ideał wiarą,

Rozstając się z życia własnego połową

Odcinać je zimno pustymi dniami.


Choć młodość spod stóp coraz szybciej ucieka

Nadal przyglądać się jej z opuszczoną głową,

Bo może jeszcze należy poczekać?


Alternatywa?

Czy kwiat, który nagle zakwita

Tysiącem mieniąc się kolorów,

Przeczuwa, że może zachwycać,

Choć zwiędnie z nadejściem wieczoru?


Czy jest w tym jakieś uczucie?

A może — chęć tylko pustej zabawy?

Czy jednak wieńcząc swe życie

Chciał pięknem coś swoim przekazać?


Bo wszak to natury jest sprawą,

Że śmierć poprzedzona tak cudnie

Bardziej okrutną się zdaje!

Lecz czyż to nie jest zbyt złudne?


Czy chwile piękna i blasku

Warte są kresu istnienia?

Czy ceną za to, że jesteś

Musi być życie w milczeniu?


Awaiting

When I am walking

With the sunshine on my shoulder,

When I am looking for a friend

Who has gone away —


I just see you

Running behind the border,

That is splitting us

For another lonely day.


But I hope I’ll meet you

In the evening.

And we’ll walk together

Along the sandy beach.


Where I will tell you:

„All that I’ve been dreaming of

Has just happened

Making me so rich”.


Bezradność

Spoglądasz za siebie —

Niczego nie widzisz.

Przed tobą mrok

I życia gęsta dżungla.


Utknąwszy na moście

Nie możesz zawrócić,

A nowy zrobić krok

Będzie coraz trudniej.


Iść trzeba, lecz dokąd?

Wciąż pytasz sam siebie.

Iść trzeba, lecz po co?

I tego też nie wiesz.


A jednak wnet pójdziesz,

Bo pójść musisz przecież:

Nie da się zawrócić,

A most się rozleci.


Bluźnierstwo

Poznałem kiedyś Boga waszego,

Jak stał obojętny,

Z rękami w kieszeni,

Gdy jego świat na krzyżu umierał.

Nawet nie raczył spojrzeć na niego,

Zupełnie się tym nie przejął

I nie zrobił nic,

By to zmienić.


Pozwalał przeróżnym łotrom i hienom,

Autokratom, kanaliom, złodziejom, tyranom —

Bezczelnie i krwawo imperia budować.

Pomimo że rosły na ludzkiej udręce —

Za wolną wolą

Wygodnie się chował

I szybko jak Piłat

Umywał ręce.


Wasz Bóg w kosmosie zaginął gdzieś potem.

Zapewne zadania miał ważne ogromnie,

Kolejne zawzięcie kreował tam światy.

Ja wierzę…

Że wie jak do nas trafić z powrotem,

Choć o prototypie próbuje zapomnieć,

I że te nowe, na Boga,

Urządził zupełnie inaczej.


A mój Bóg

Jest moją najtrwalszą opoką,

Nie stoi znudzony bezczynnie z boku —


Pamięta,

Że ja też jestem jego synem.

Ochrania mnie i krzywdy nie daje mi zrobić.

Nawet na moment nie odwraca wzroku,

Jest ze mną zawsze i w każdej godzinie.


Mój Bóg nie jest wszechwładnym satrapą —

Nie żąda kościołów, darowizn, odwiertów

Ani biznes planów.

Jego największą świątynią jest człowiek.

Nie powołuje małych piernikowych kapo,

By siłą trzymać stado swych wiernych owiec

Pod chytrym nadzorem

Prawdziwie fałszywych kapłanów.


Dziwnym, wasz Bóg, światem nas obdarzył —

W nim nieludzcy ludzie nadludzi udają,

A upadłe człowieczeństwo

Bezwzględnością straszy.

Inny — dobry i szczęśliwy — wszechświat mi się marzył,

W którym Bóg i Człowiek razem podążają.

Mój jest ze mną i dlatego

Mojego mam Boga przed waszym.


Wasz Bóg może mnie… zesłać do piekła

(Przecież na Ziemi już jedno mi stworzył),

Bym cierpiał latami za moje marzenia.

Myślę, że wcale nie będzie tam gorzej

Niż tu,

Gdzie homo-sapiąca nienawiść zaciekła

I wredna zachłanność

Jedynym są celem istnienia.


Za moment opuszczę ten świat tak perfidny

I wreszcie niewiele już będzie mnie smucić,

Na wieki w parszywym zalegnę gdzieś grobie.


Mnie, co najwyżej,

Tylko diabli wezmą…

Na widły,


A wasz Bóg

Kiedyś będzie musiał tu wrócić,

Głowę posypać popiołem…


I w końcu

Posprzątać

To wszystko

Po sobie.


Cel

Z wielkim mozołem,

Sapiąc i charcząc,

Wdrapałem się wreszcie

Na tę wielką górę.


Spostrzegłem dopiero

Jak wysoko jestem bardzo,

Gdy w dół spojrzałem

W dolinę ponurą.


Pośród nadziei,

Strachu

I stu innych wrażeń


Pojąłem, że jestem

U szczytu

Swych marzeń.


Chwila

Słów twoich erotyzm całym ciałem słyszę

I tonę w twych oczu głębokim błękicie.

W półmroku szeptem tak uciszasz ciszę,

Że w niej dudni z hukiem serca mego bicie.


Dotyk twoich dłoni wnet na sobie czuję,

Słodką warg pieszczotą, żarem nasyconą,

Sprawiasz, że nieziemską rozkosz odnajduję;

Coitus pragnąc chwili wtulam się w twe łono.


Dopełniając siebie: twoje, moje ciało —

W jedność już splatamy w namiętności szale.

Cudownych uniesień mając ciągle mało,

Żądz nieokiełznanych ujeżdżamy fale.


Gdy już drżę radośnie, drżę też równocześnie:

Czy zostaniesz ze mną i… czy chwili nie śnię?


Chwile

Uwielbiam istnieć w twoich oczach.

Ten czar i blask chwil nieuchwytnych,

Półsen wtulony w jasne włosy,

Wśród pieszczot zapach róż błękitnych.


Dłoni splecionych szept gorący,

Oddech szukaniem ust przerywany,

Powolny spacer w letnim słońcu,

Ciał jedność w miarowym kołysaniu.


Mijają jednak dni słoneczne.

Czuję, że wszystko znowu tracę

I płacz bezsilny wstrząsa mną.


Uczucia nasze nie są wieczne.

Nie może wszakże być inaczej,

Gdy uczucia nasze wietrzne są.


Constans

Stoimy przed wami nadzy aż do granic,

Żebrzący łaski na przedmieściach świata.

Zgiętymi kolanami dysponując ledwie,

Jak zawsze mali — krzyczymy najgłośniej!


Logikę zdarzeń mając ciągle za nic,

W twardej skorupie spędzamy wszystkie lata,

Starając się rację naszą policzyć za dwie,

Gdy liczenie za jedną jest już dość wyniosłe.


Gdzież rozum się podział miliony wyklęte

Przez własną pychę? Tej pychy ofiary.

Wizjami raju wciąż dusze pochłonięte

Mamy, lecz mamy znów tylko zamiary.


Dlaczego, gdy świat woła: my zawsze inaczej?

Próżnością stale gubieni my, dumni Polacy…


                                 ***

Przypis autora:

W pierwszej wersji wiersz miał zupełnie inne brzmienie, ale po bardzo, bardzo długim namyśle autor postanowił całkowicie go zmienić, po czym zmienił w nim… jedną literę.

Autor, choć jest gorącym patriotą, a może właśnie dlatego — uważa z żalem, że obie wersje (a zwłaszcza ta pierwotna) są niestety prawdziwe.


Credo

Trwaj chwilo szczęśliwa, lecz jakże niedługa,

Zwijana mozolnie w pamięci pergamin

Z maleńkich karteczek zbieranych latami —

Bo jesteś jedyna i nie przyjdzie druga.


Dłonie swe oglądam wstając szybko z kolan,

Licznych bruzd badając kształt i kręte tory.

Odczytywać pragnę z mojej własnej Tory

Swoją Biblię Świętą i mój życia Koran.


Wszelkich wiar bogowie! Są gdzieś wasze światy?

Ludzie niezbyt pewni co też z nimi będzie

Do was modły wznosząc… i ogarki palą wszędzie.

Aby wieczność kupić wszystkim noszą kwiaty.


Wciąż nie znając miejsca swych kolejnych stacji

Omijają bliskie i dostępne farmy

Poszukując nowej, dużo lepszej, karmy

Przekonani święcie o reinkarnacji.


Bu(d)dzę się po nocy, dniem się nowym cieszę.

Zrozumiałem wreszcie wstając dzisiaj rano,

Że bez przerwy i bez sensu ja się tam, gdzieś śpieszę:

Gdy las, rzeka, góry w słońcu — moją są nirwaną.


                                 ***

Przypis autora:

„Buddzenie” — buddyzm (budda — przebudzony ze snu niewiedzy) — nowe spojrzenie na siebie, świat, cel i sens swojego życia.


Czekam wciąż

Wciąż bólem jestem tylko i dreszczem,

Zagubionym i nagim spojrzeniem.

Czy moim aniołem, czy szatanem jesteś?

Straconym, choć ciągłym jeszcze pragnieniem?


W oczach mych zawsze istniejesz

Zalęknionym szczęśliwości oczekiwaniem.

I pewnie nawet o tym nic nie wiesz,

Że me spragnione wargi westchnieniem zwilżałaś.


A ja, pozostając kapryśnym dzieckiem,

Przyzwyczajony do tego, że wygodnie stoję z boku

I własnemu życiu przyglądam się obojętnie,

Gdy ciężkie chmury deszczu serce me ranią głęboko —


Czekam,

Aż przyjdzie czas

Magnolii.

I wreszcie spełni się


Sen,

Że miłość

Spłynie na nas powoli

Lepszym dniem.


Człowiek

Stąpa po słowach bosymi stopami,

Odległym uśmiechem skrywając uczucia.


W blask zapatrzony swoich złudnych marzeń

Na później odkłada zwykłe oddychanie,

Bo jest zajęty większymi sprawami.


Mijając bezmyślnie gapiów liczne twarze,

Nie umie dostrzec odrobiny życia

Tlącej się skrycie w ich duszach nieznanych.


Bez słowa patrzy na świata konanie

Wtopiony w ramy ciągle martwych dni.


Już nawet nie walczy, choćby o to, by

Przetrwać — odchodzi w niepamięć.


Czubek

Coś dziwnego niebywale jest w zdarzeniu,

Które właśnie przed oczyma mi się jawi,

Że w sytuacji ogromnego zagrożenia

Ja zwyczajnie, nieustannie chcę się bawić.


I choć widzę dosyć jasno i przejrzyście

Damoklesa jakiś bardzo znany przedmiot,

Który tuż nad moją głową wisząc,

W każdej chwili może: „tylko wisieć” — przestać;


To, wszelkiego strachu pozbawiony,

Pcham się stale w różnych przeżyć galimatias,

Co radości mi dostarcza ciągle nowych.


I igrając z niebezpieczeństw wielką siłą,

Których wokół coraz więcej się pojawia,

Sprawę staram się uważać za… niebyłą.


Dlaczego tak?

Ty, który na rękach nosiłeś mnie swoich,

Gdy jeszcze, by chodzić, byłam zbyt mała,

Dlaczego i dzisiaj przy mnie nie stoisz?

Dziś ja swoje ramię bym ci podała.


Ty, co przez wszystkie te lata

Byłeś jedynym dla serca oparciem,

Czemu nie pełnisz roli ojca i brata,

Radości nie dajesz już łez otarciem?


Gdzie twoje słowa tak pełne otuchy

I dotyk twoich bezpiecznych dłoni?

Dlaczego dzisiaj jest tu tak pusto,

A świat czarnym kirem oczy zasłonił?


Czas straszną prawdę w świadomość wpaja:

Odszedłeś, nie żyjesz, nie ma cię…


A ja?


Dotrwać

Drżący dźwięk skrytego saksofonu

Drąży wysokiej ściany biel,

A za tym zimnym murem rozciągają się

Przyjazne twojej Ameryki dłonie.


Wy. wszystkie dzieci samotne,

Porzucone przez rodziców niestałych,

Wierzcie, że kiedyś będą nadejść musiały

Dni, w których serca zabiją im mocniej.


I wy, łykający łzy nieustannie

Jak więźniowie w pasiakach błękitnych:

Wkrótce poczujecie czyjegoś serca bicie,

Chociaż teraz jesteście sami i bezradni.


Drzewo

A dzisiaj w parku drzewo widziałem,

Co rosło samotnie na skraju alei.

Drzewo to było chyba dość stare,

Wygięte konary sięgały do ziemi.


Lekko zgarbione, zmęczone przez lata,

Bo spory bagaż czasu dźwigało,

Miało na pniu swym czarnej dziupli łatę,

Przez którą się światu wokół przyglądało.


A ja w spojrzeniu tym coś dojrzałem.

I nie wiem, czy radość, czy też jakiś smutek.

Myślę, że ono powiedzieć coś chciało,

Nie usłyszałem, lecz pójdę tam jutro.


Może usłyszę i może zrozumiem

Co takie drzewo gnębi i boli.

Wszak co ja o takim drzewie wiem w sumie

Poza tym jednym, że w parku stoi?


I ty przechodniu, kiedy w parku ciszy

Zapragniesz się ukryć przed życia hałasem —

Przystań na chwilę, a może usłyszysz

O czym wciąż szumią i parki, i lasy…


Dusza i ciało

Przychodzą nagle, czasami przypadkiem,

Nawet zrządzeniem losu niechcianym,

Stanowiąc razem twór pomieszany,

Który zrozumieć wcale nie jest łatwo.


Niekiedy potem współgrają pięknie

W harmonii tonów niezrównanej,

By wspólnie sięgnąć ideału —

Tworząc tym samym największe szczęście.


Lecz często walki są ciągłej podłożem

I stałych zmagań z sobą przyczyną.

Gdy wygra arywizm — to ona ginie.


Chyba do wiary, Panie, mam korektę małą!

Na ziemi bez duszy może istnieć ciało,

Zaś dusza bez ciała tu istnieć nie może.


                           ***

Przypis autora:

Szanując inteligencję i czas Czytelnika autor użył pojęcia: „arywizm”, żeby nie pisać: karierowiczostwo, konformizm, lawiranctwo, koniunkturalizm, żądza posiadania, oportunizm, materializm, dążenie do uznania i władzy przy braku skrupułów i zasad moralnych, cynizm, perfidia, faryzeizm, fałsz, obłuda, podłość, wyrachowanie itp., bo znając siebie, to mógłby zapisać tak kilka stron, a co więcej szybko przejść do nazwisk i konkretnych osób.

Autor puszcza zatem oko do Czytelnika i sugeruje, żeby przychodzące mu na myśl pasujące nazwiska i osoby Szanowny Czytelnik sam sobie dopowiedział.

Doświadczenie podpowiada autorowi, że będzie z kogo wybierać.


Wiersz jest moją interpretacją

„TWO SUNS IN THE SUNSET”

z płyty „THE FINAL CUT”

grupy PINK FLOYD.

Dwa słońca o zachodzie

                  W moim lusterku wstecznym

                  Leniwie się słońce dopala,

                  Wsiąkając w nitkę asfaltu

                  Tonie za mostem w oddali.


                  Patrząc na nie rozmyślam

                  O czasie niedawno minionym,

                  O rzeczach dobrych i pięknych,

                  Lecz przez nas nieuczynionych.


                  I czuję pewien niepokój,

                  Który potwierdza przeczucia,

                  Że wkrótce nadejdzie chwila,

                  Co rozliczeniem jest życia.


                  Przerdzewiały drucik

                  Wstrzymujący korek

                  Hamujący gniew

                  Nagle pęka z trzaskiem.


                  I oto,

                  Niespodziewanie,

                  Kolejny dzień

                  Jaskrawym razi blaskiem.


                  Już nowe słońce jaśnieje na wschodzie,

                  Chociaż to pierwsze,

                  Kończąc swój bieg,

                  Właśnie zachodzi.


                  Dwa różne słońca

                  O jednym zachodzie nam świecą…

                  Czyżby ludzki wyścig

                  Miał dziś swoją metę?


                  I jak w chwili, kiedy w pędzie

                  Zablokują się hamulce,

                  A ty zsuwasz się bezradnie

                  Wprost pod wielką ciężarówkę,


                  Krzyk zamiera na twych ustach

                  I zastygasz bryłą strachu.

                  Lęk wypełnia całą pustkę,

                  On jest panem twego losu.


                  Już przyjaciół nie usłyszysz,

                  Odtąd ich nie ujrzysz twarzy.

                  Tu się twoje prawa kończą,

                  Dziś się kończą już na zawsze.


                  Kiedy nagle przednia szyba

                  Krwawo topić się zaczyna,

                  Twoje łzy wraz z nią parują,

                  Zostawiając ci jedynie


                  Do obrony tylko

                  Popiół.


                  I nareszcie

                  Już rozumiesz

                  To, co czuło

                  Tak niewielu:


                  To, czyś prochem,

                  Czy diamentem,

                  Wrogiem,

                  Czy też przyjacielem —


                  Nic nie zmieni

                  Tam

                  Na końcu.


                          ***

Przypis autora:

Roger Waters, jako twórca oryginału, kończy utwór wersem: „We were all equal in the end”, co autor niniejszego rozumie jako: „W końcu kiedyś (na początku) wszyscy byliśmy sobie równi”, … a w związku z tym i na końcu naszej podróży, wobec spraw ostatecznych też jesteśmy równie bezsilni, niezależnie od naszych wszelkich zasług, czy przewin.

Równocześnie, w semantycznej przewrotności potęgi języka angielskiego i ograniczeniach jego rozumienia przez autora, biedak ukazując swoje dyletanctwo w tym zakresie, gotowy jest interpretować ten wers jako: „Na końcu i tak wszyscy jesteśmy (będziemy) sobie równi i tak samo traktowani przez nasze Fatum (np. zagłada nuklearna) i/lub siły wieczności”.

Niniejszym autor pragnie przeprosić Rogera Watersa i cały zespół Pink Floyd za swoją bezczelność i ingerencję w treść utworu. Jedyne, co autor ma na swoje usprawiedliwienie to to, że ze względu na rytm i rym oraz niezbędną lapidarność przekazu (których zachowanie było konieczne) pozwolił sobie na własną interpretację oryginalnego tekstu, który tak bardzo chciał przetransponować na język dużo bardziej przyjazny dla siebie i słowa, które pozwolą mu lepiej zrozumieć ten utwór.


Elegia o chłopcu prawdziwie polskim (z szacunkiem parafrazując KKB)

Nauczyli cię o Polsce małych prawd i wielkich słów,

Omamili frazesami, nienawistnych blagą snów.

I kazali nie pamiętać jakie są marzenia twe,

Byś bezwolny, jak helota, łatwo dał prowadzić się.


Bogiem, patrią i honorem — godność ceniąc arcytanio —

Gęby brudne wycierali, rzeczywistość fałszem plamiąc.

Uświęcili własne fobie: brzoza, zamach, Niemcy, Unia.

Twoje życie w bujd pułapce opierałeś na kalumniach.


Wysyłali cię na marsze — cegły, kije dali w dłonie —

Sami z tyłu się chowali, mierząc skrycie z ostrej broni.

I gdy tylko, w krótkiej chwili, mieć przewrotną śmiałeś myśl,

Zawahanie, czy na pewno tej ich Polski pragnąłbyś:


Już nie żyjesz — oszukany — łkając żegna cię matula.

To z rozpaczy serce pękło? Czy to w plecy polska kula?


Ego?

Szum fal, czy pisk? Coś dzwoni w uszach.

I nie jest to cisza, lecz także nie hałas.

To coś. To nic. A jednak wciąż słyszę.

Niejasne, nieważne i ważne zarazem.


Nie znika, zostaje, narasta i gaśnie.

Raz głośniej, raz ciszej, a wciąż bezboleśnie.

Nie czuję i czuję, nie widzę, choć razi.

I słysząc to siadam i wstaję, i nie śpię.


Czy do mnie?

Nie do mnie?

Do kogo więc?

Po co?


To głos?

Czy to nie głos?

Kto pyta?

Ja… siebie?!


I nikt poza mną nie zgadnie co to?

Lecz teraz to nawet i ja tego nie wiem…


Erotyk (dla 18+)

To taka krótka historia

O pewnym intymnym spotkaniu,

Które nie doszło do skutku

Z powodu… absencji Pani.


A Pan był bardzo przystojny

I chuci gorące rozbudził,

Lecz… w sobie tylko niestety.


Choć wieczór był taki upojny,

Nie działał na wszystkich ludzi,

A może… nie na kobiety.


Tak dziwnie się bowiem złożyło,

Że gdy do Pani Pan przyszedł —

Nikogo w pokoju nie było

(lub może był, ale… cicho).


Twarz Panu pobladła ogromnie

Umowy złamaniem zdziwiona,

Wszak drzwi miał zastać otwarte.


Zamknięte sprawiły, że skromnie,

Miast Panią trzymać w ramionach,

Czule całował klamkę.


I tutaj nie będę dociekać,

Czy Pani w środku nie było.

Czy może, nie chcąc już czekać,

W innych ramionach się skryła?


Dla Pana to koniec był sprawy,

Nie takiej pożądał zabawy.


Niemiłe to były igrzyska,

Nieładne te Pani zwyczaje,

Gdyż Pan wśród pragnień powodzi —

Pre coitum do domu miał wrócić.


Tu morał znienacka wytryska,

A ja wam w prezencie go daję:

Najpierw do środka się wchodzi,

A potem rozbudza swe chuci.


                  ***

Przypis autora:

Pre coitum — na gwałt wymyślony przez autora „łaciński” zwrot (w kontrze do powszechnie znanego post coitum) określający stan seksualnej frustracji, zawodu, niespełnienia, niezaspokojenia i maksymalnego wkurwienia.

Autor bardzo przeprasza, ale to jednak jest stan naprawdę wielkich i w zasadzie niemożliwych do opanowania emocji, wynikających z niespodziewanego i nagłego przerwania aktu seksualnego, gdy osiągany jest już najwyższy poziom podniecenia i pożądania, a na kilka chwil przed orgazmem, z nieznanych powodów, trzeba wszystkiego poniechać i… zająć się innymi sprawami.


Frustracje

Jak kamyk rzucony w bezkresne głębiny

Zostałem na świat ten przypadkiem spłodzony.

I błądząc w bezsensie i braku przyczyny

Istnienia — istnieję, bo nie mam wyboru.


Za sobą zostawiam łzy, smutki i żale.

Przede mną widzę wciąż tylko mrok.

O tym, co jutro, dziś nic nie wiem wcale.

Trzy razy się cofam, nim jeden zrobię krok.


Zaczynam, nie kończę i plany wiecznie zmieniam,

Gdy drogi życiowej szukam po omacku;

Zamiast radości czerpanej od niechcenia,

Każdy nowy dzień kolejnych jest źródłem frustracji.


Happiness

You’ve dived so deeply into your new world

Full of love, hope, joy and pride —

You were dreaming of every day —

Counting hours passing by.


It hasn’t come to you by chance

But struck clean through with an unbridled dart

That infused emotions and tore down defence

Against the purest form of love — your heart.


See the blue in the April sky,

Feel the wind on a happy face —

This is — what is called today.


With your mind so sweet and high

You withstand the throes of sorrow

Since he means for you… tomorrow.


I cóż dalej?

Nagle ruiną tylko staje się świat

Latami przeze mnie wytrwale tworzony.

Po rannych marzeniach zanika już ślad

W otwartych dłoniach piasku strumieniem rzeźbiony.


Jak moje życie tym samym dla mnie ma być,

Gdy serce odejściem mi swoim złamałaś?

Z pękniętych kawałków nie złożę już nic:

Straciłem i ciebie, i serce, i pamięć.


Choć smutku nie umiem wyrazić słowami,

Zbyt łatwo przychodzi mi godzić się z nim.

Kiedy zamek z mej plaży odpływa z falami,

W niemym proteście ronię tylko łzy.


Z istnienia zostały jedynie okruchy,

Odkąd na zawsze stracić cię musiałem.

Żadnej nadziei nie przyniesie mi jutro —

Dla mnie mój świat już nie będzie tym samym.


I wieczór znów

Z oddali słychać dźwięk gitary

I głos niosący ciepłe słowa

Splecione razem z obłokami

Nadziei i wiary w życie nowe.


Stało się wszystko co być chciało,

Choć fakt — nie wszystko się zdarzyło.

Lecz to co było, to niemało

I wdzięczny jestem, że aż tyle.


Wierzę, że przyjdzie taki czas,

Gdy sny się zaczną spełniać wreszcie.

I stanę kiedyś — może raz —

Na szczycie góry krzycząc: „Szczęście”.


Wpatrzony stoję w miasta pejzaż,

W różowym wszystko błyszczy słońcu.

Muzyka wolno cichnie jednak,

Kolejny piękny dzień się kończy.


I znowu jesteś

Kolejna łza spływa po serca mojego policzku,

Otuchy słowami próbujesz otrzeć słony ból.

Nie mogę cię dojrzeć, lecz jesteś w pobliżu,

Gdyż czuję jak swoim ciepłem roztapiasz lód.


Gdy mądrość życiową cieniutką strużką

Do ucha mi sączysz spokojnie i pewnie —

Zaczynam rozumieć czym jest twoja bliskość

I to, że już chyba trudno byłoby mi żyć bez niej.


Jeśli nagle znów znikniesz, jak poprzednio —

W chwili gdy sam z kolan się podniosę,

Bo gotów będę odważnie spojrzeć w ciemność

Wiedząc, że nie padnę już po pierwszym ciosie —


To za tobą zatęsknię, choć wiem, że powrócisz,

By mnie znowu wspierać kiedy się przewrócę.


I znowu Książę

Witam cię znowu, mój Mały Książę,

Przybywasz zapewne z krainy marzeń.

Czy prawdziwych przyjaciół pragniesz znaleźć ciągle?

Czy bratnich ci serc poszukujesz nadal?


Ach, nie pamiętasz już chwili rozstania.

Gdy zostawiłeś mnie wtedy samego

Serce pękało, lecz mój mózg mi wzbraniał

Zrobić cokolwiek z życiem sprzecznego.


I wytrzymałem, i ból zdławiłem,

Z rozdartą duszą żyć sobie kazałem.

Lecz mej pamięci nie zagłuszyłem:

Ty w moich myślach istniejesz stale.


I będziesz w mych myślach,

I w sercu mym będziesz,

I wiem, że ja

Nigdy cię nie porzucę.


Gdy będziesz odchodził,

Ja z tobą odejdę.

Gdy wrócisz do ludzi,

Ja z tobą powrócę.


Już czas

Nad głową blade niebo

Takie puste i zimne,

Wokół smutne drogi

Tętnią krwawym rytmem.


Tak sądziłem właśnie,

Że będą wyglądały

Do raju mojego Boga

Prowadzące bramy.


Noc się nade mną nachyla,

By mnie w sobie schować.

Przyszła na moje wezwanie,

Odejść stąd już pora.


Pośród samotnej wolności

Zasypiam spokojny, choć drżący,

Gdy jej chłodny płomień

Przeradza się w ogień gorący.


Księżyc

Złociste oko księżyca

Rozświetla mrok dookoła.

Ja nie wiem, czy on mnie zachwyca,

Czy może przeraża zgoła.


Ja patrzę na niego z nadzieją,

Spoglądam na niego z obawą.

I nie wiem, czy ze mnie się śmieje,

Czy płacze nade mną krwawo.


Na ścieżkę przed stopą moją

Promienie z księżyca padają.

Ja nie wiem, czy one ból koją,

Czy może go rozpalają.


I mógłbym tak długo jeszcze

Dociekać, badać i pytać.

Ja nie wiem, co sądzić mam wreszcie

O złotym oku księżyca.


Kwestia spojrzenia

Wygrany wspaniale

Pokoju brzask

Z szarych wciąż ludzi

Historia kpi


W glorii i chwale

Świateł blask

W okopie pustym

Żołnierz śpi


Wraca zwycięski

Poczet sław

Jakże samotny

Syn mu się śni


Orderów pęki

Wśród gromkich braw

Na okop runął

Pocisków plik


Krwawo zdobyta

Radość mas

Ostatnim bólem

Życie się tli —


Znów się rozmyje

Za jakiś czas

Prawdziwy obraz

Tamtych dni


List

Siadam, by list do ciebie kolejny napisać,

Ze słów pragnę utkać jedwabną sukienkę

I podarować jak kwiat, który dany do ręki

Natychmiast w dłoni twojej zacznie zakwitać.


Zdania chcę zwinąć w niteczek kłębuszki,

Kolory chcę zmieszać ze sobą dokładnie,

By stworzyć dla ciebie, tak nawet przesadnie,

Tęczowy pejzaż moich nowych wzruszeń.


Gdy raz kształt nadany wydaje się dobrym,

Za chwilę nie takim jawi się obrazem.

Zmieniam więc pomysł zupełnie tym razem,

Lecz wątpliwości znowu mam co do formy.


Od lat tak codziennie poprawki nanoszę

I stale wprowadzam diametralne zmiany,

Podczas gdy adres… gdzieś już zapodziany.

Ten list — jak poprzednie — także będzie w koszu.


Los

Cóż to przysłania mi dal horyzontu?

To góry strzeliste, granitem twarde.

Są niby wojsko ponure i harde,

Co niszczy każdego kto stanie frontem.


Ja wiem, że zmiażdżyły swą potężną siłą

Już niejednego co chciał je pokonać.

Z rozdartą duszą nieszczęśliwy konał

Ten, któremu serce raz mocniej zabiło.


I wiem, że ja też do walki tej stanę.

Lecz zanim zginę, jak Feniks z popiołu,

Po każdym ciosie chcę móc powstać znowu.


Chcę przemóc ból i najcięższą ranę,

Bo lepiej by było się nigdy nie zrodzić,

Niźli się poddać lub dać siebie podbić.


Mały Książę

Ach, witam cię, Książę, w mej bajce serdecznie,

Jak miło zobaczyć cię całym i zdrowym.

Przyszedłeś zobaczyć jak żyję zapewne,

I sprawdzić czy spełniam twój rozkaz surowy…


A powiedziałeś mi kiedyś — pamiętasz —

„Bądź zawsze taki, by nikt nigdy nie płakał,

Gdy spotka ciebie na życia swojego zakrętach,

A takie każdemu mogą się przytrafić”.


Chciałeś bym służył pomocą i radą,

Zwiastunem odmiany był i dobrej pogody;

Bym tak jak ty niósł zawsze radość,

I stale był żalów wysłuchać gotowy.


Och, mój Mały Książę, ty jesteś tak wielki!

Na świat wciąż spoglądasz oczami dziecka.

Przynosisz ze sobą otuchy kropelki,

Tam gdzie się zjawiasz — powraca nadzieja.


Marzenia

Marzenia —

Dość dziwny to na życie sposób.

I jeszcze nadzieja,

Sącząca się wolno z wciąż wilgotnych oczu.

A także cisza,

Ukryta w hałasie dni stale płynących.

Poza tym nicość,

Gdy pytasz sam siebie: „Więc dokąd?”.

A dalej pustka,

Jedyny podróży przez życie towarzysz.

I jakiś smutek,

Który podobny jest bardzo do żalu.

I niema złość

Na swoją bezradną niemoc.

Aż wreszcie — dość!

I wstajesz,

Chcąc wszystko to zmienić.

I krzykiem

Przerywasz zmowę milczenia.

A potem

Siadasz,

Kulisz się w sobie

I znowu

Marzenia…


Miłość. Miłość? Miłość!

Szliśmy parkową aleją, tak sobą zauroczeni —

Objęci, młodzi, radośni, ufni, szczęśliwi, wtuleni.

A miłość wyszła naprzeciw, na dłoni serce nam niosła.

Byliśmy zbyt zapatrzeni, by dostrzec ją — więc sama gdzieś poszła.


Odkąd zniknęłaś mi z oczu, wtulona w inne ramiona —

Stoję bezradny pytając: „Gdzie jest ta miłość spełniona?”.

Nie widzę jej nigdzie dookoła, mój park już nie jest jej domem.

Wspominam, tęsknię i płaczę, przełykam łzy ciut spóźnione.


Nadzieja każe mi czekać, ale do parku sam boję się wchodzić.

Byłem, byłaś — byliśmy — na miłość naszą za młodzi.

Miłości potrzeba dojrzałej, by sens i blask znaleźć w życiu.

Pomyłki nie chcąc kolejnej mój wszechświat przemierzam w ukryciu.


Lecz kiedyś znów pójdę do parku. Chodzić tam będę codziennie

Miłości wciąż wypatrując i wierząc, że wróci —


Wierząc niezmiennie.


Misfits

Różowa łuna.

Za gór horyzontem

Powoli gaśnie

Dzień.


Dzisiaj

Nawet piasek

Tumanów radości

Nie wzbija.


Jak wszystko

Milczy

Bezradnie.


Zmęczony mustang

Z pętlą na szyi

Drży.


Zostały mu

Chwile

Ostatnie.


Jutro

Dolinę przetnie

Asfaltowa żmija.


Moje miraże

Dłoń stale pieszczot gorących spragnioną

Do ust pożądaniem wilgotnych przytykam.

Głęboki, aż do samego bólu, oddech biorę,

A potem wolno i lekko powieki przymykam.


Wygodniej w fotelu układam swe ciało.

Gdy czuję na twarzy poduszki muśnięcie

Staram się zasnąć, lecz wcześniej pomału

Odpływam w podróż na marzeń okręcie.


I widzę lśniące błękitem twe oczy,

I włosów czarnych błyszczące fale,

Które na wietrze unoszą się, po czym

Jak szal jedwabny na szyję spadają.


Palcami leciutko kwiat róży ściskając,

Zapach jej wciągasz ustami i nosem.

W szerokim uśmiechu wargi rozchylając:

„Dobranoc” mi mówisz aksamitnym głosem.


W Morfea objęcia rzucony niedbale

Śnię, że to w twoich znalazłem schronienie;

Gdy rano się zbudzę, znowu stwierdzę z żalem:

Miraż kolejny wyśniony w fotelu.


Morze

Głęboki ukłon przed płynną naturą

Składam wtulony w milczenie wieczorne

U stóp jej odwiecznych żywiołów wytworu.

Mieniąc się taflą tęczowych kolorów

Na pozór jesteś niezwykle spokojne,

Choć grozy oznaki dajesz ciągłym szumem.


I nawet słońce, tak ufne bez granic,

Chcąc wśród twych fal znaleźć schronienie,

Żegnane czule delikatną bryzą

Jeszcze się waha, by w końcu horyzont

Kurczowo chwycić ostatnim promieniem,

Zanim się w toni twojej zanurzy otchłani.


A cóż ja dopiero? Wstaję i tak stoję:

W bezruchu przez chwilę odwagi szukając,

By krok zrobić naprzód ku bezmiarom wody.

Aż wreszcie, z nadzieją na posmak swobody,

Szczęśliwy, że jesteś — na twarz w ciebie padając —

Szeptem wymawiam słone imię twoje.


Mój maj

Wielobarwny, miękki zapach

W bukiet spięty jasną wstęgą,

Która czule, niby ręką,

Chce je objąć wszystkie — kwiaty.


Na nie złotem promień lśniący

Ciepłym gestem wolno kładzie,

Tak jak dawniej w letnim sadzie,

Swe przyjazne dłonie — słońce.


Wokół maj i me wspomnienia

Tamtych chwil już przeminionych,

Co zmieniły w raj zielony

Coś, co brzmiało chłodno — ziemia.


Wszystko razem symbol wdzięku

Uchwycony w kształt kopuły

Poprzez nieba kryształ, który

Ponad światem tworzy — błękit.


I w scenerii tak cudownej

Nagle rozpacz, ból i żal.

Patrzę załzawionym wzrokiem

W całkiem pustą dla mnie dal —


To miłości mojej pogrzeb.


Mój świat

Mówili świat to słońce jest

I ciepły wiatr, i życie nowe.

Lecz także deszcz wprost w twoją twarz,

Samotny marsz wśród mgły lodowej.


Stoimy razem w blasku dnia,

Widzę, jak do mnie się uśmiechasz.

I nagle z oczu twoich łza,

Drżąc lekko, po policzku ścieka.


Wyciągam dłoń chcąc otrzeć ją,

A wtedy ty, skrywana mgłą,

Znikasz, by nigdy już nie wrócić tu.


Bezradnie głowę spuszczam w dół,

Powoli ruszam wprost przed siebie,

O moim świecie nic już nie wiem.


Mój zdobywca

W jej oczach radości dwa ognie migocą.


Gdy uśmiech jej usta rozchyla na chwilę,

By głosu ornament podarować światu,


Malowane słowami kolorowe kwiaty

Ciepła błogiego roztaczają tyle,

Że można nim ogrzać pół Alaski nocą.


                              °

Dłoń lekko wzniesioną zbliża do mej twarzy.


Na rozgrzanym ciele palców słodkie bicze

Zostawiają jedwabny, delikatny dotyk.


Wtulając głowę w jej cudowne włosy

Przeżywam rozkoszy drżenie tajemnicze

Znane jedynie w raju moich marzeń.


                              °

W milczeniu wpatrzony, zdumiony bezradnie,

Bez szans na skrycie się, ucieczkę, odejście —

Zdobyty jestem już cały, dokładnie.

Na zawsze, na moje wielkie, nieskończone szczęście.


Mustang

Grzywą potrząsa jak lew dumny prawie,

Gdy galop królewski wycisza na moment.

Skóra lśni w słońcu niczym oko pawie,

Zdyszana piana chrapy gorącem rozsadza.

I siła, i piękno, i na prerii władza —

To jemu powinno się oddać koronę.


Po krótkim spojrzeniu na kark sprężysty,

Na grzbietu i zadu rzeźbione figury,

Na wysklepienie jego kończyn wszystkich

Tworzące całość o takiej urodzie —

Myśl tylko jedna do głowy przychodzi —

Kochankiem zapewne musiał być Natury.


Pośród swych zalet licznych ma tę oczywistą,

Która największe chyba wzbudza uznanie:

W żyłach ma krew wciąż dziką i czystą.

To dzięki niej, gdy chce, w galop rusza,

Gdy nie chce, to stoi — niezależna dusza.

Zawsze był wolny i takim zostanie.


My, naród

Suweren lepszy nam powstał

Z sortów dziwnych sklejany.

Gorszym mało kto umiał zostać,

No i mamy, co mamy.


Dziś chodzimy w pochodach.

Każdy inną ulicą.

Tyle mamy wspólnego,

Ile uzna policja.


Wtedy rozdział kordonem

Wodną wsparty armatką

(jak w obłędzie komuny),

Polska znów jest wariatką.


Trwać nam dłużej nie sposób,

Kłamać, że wciąż jeden naród,

Skłóconych to zlepek jest osób

Wrogim bożkom hołdujący paru.


Czas skończyć z przeklętym narodem,

Podzielić na mniejsze tę zgraję,

Gdy nigdzie, „za twoim przewodem”,

Już razem dojść się nie daje.


Nadzieja

W upadłej miłości ramionach ukryty

Strach przed jutrzejszym światła powstaniem

Nadaje pojęciu duszy sens, ale pytanie

O życia istotę zostaje otwarte.


Piętnem rozterek ślad w sercu wyryty.

Wczorajszych rozstań bolesne wspomnienie

Uczuciom katorgą, choć myślom wytchnienie

Przynosi świadomość na prawdzie oparta.


Nie płaczem nadziei iskierka się krzepi,

Nieśmiało migocząc wśród obaw zawiei.

Jej siła jest z wiary, że jeszcze istnieje

Cel gdzieś ukryty wszelkiego cierpienia.


Wszak musi z kawałków dać się znów zlepić

To coś, co przez walkę tworzy człowieka

Silniejszym i lepszym, a nie dając mu czekać,

Daje prawdziwy mu wymiar istnienia.


Niedojrzali

Lat tyle w swym domu bezdomni,

Uczeni do słów słowa dobierać

Staliśmy, niczym dzieci bezbronni,

Czekając na miłość, a teraz…


Oto jesteśmy,

Na skrzydłach mentalnego przebrania,

Zaplątani w prostocie miłości.


Oto jesteśmy,

Bezradni pośród przemijania,

Na zawsze złączeni melodią przeszłości.


I chcąc powiedzieć mi tyle,

Z ust słowa nie możesz wydobyć,

Choć wiesz, że za moment, za chwilę

Znikniesz jak sen kolorowy.


Niepewny

Pomiędzy palcami twego zagubienia

Cieniutkim strumyczkiem czas stale przecieka.

Nie mogąc znaleźć celu i sensu istnienia —

Wciąż czekasz, chcąc spotkać i w sobie człowieka.


kolsdwjr obok przepływa leniwie,

Gdy łódź twoja z dziobem na mieliźnie

Stoi bez ruchu i czeka cierpliwie,

Aż będziesz gotowy, by ster jej udźwignąć.


Ale ty nadal się boisz i ciągle się wahasz,

I nie wiesz, w którą trzeba płynąć stronę.

Lecz czy stracony już czas uda ci się złapać?

Czy będziesz potrafił tych pierwszych dogonić?


Nieszczęśliwi kochankowie

Rany w sercu niemałe,

Innych szukałeś obrazów.

Chwile z życia już całe

Pamięć gubi od razu.


Słowa bolą i ranią,

A milczenie zabija

Resztkę uczuć co rano,

Którą budząc się mijasz.


Wychodzicie od siebie,

Nie wracacie ku sobie.

Czemu? Żadne z was tego nie wie.

Pewnie już się nie dowie.


Uczuć wyższych wciąż chciwi,

Zwykłe dni gracie rolami.

W szczęściu niezbyt szczęśliwi,

W trosce stale zbyt sami.


Odchodzicie na zawsze,

Nie umiejąc być parą.

Życie zamiast ciekawsze

Stało się wam koszmarem.


Oczekiwanie

W lodowych serc pustynię wieczną

Kosmykiem światła spływa milczenie.


Z odległych światów, zza Drogi Mlecznej,

Mych braci głosy, choć głosów cienie —

Chciałbym stęsknionym uchem usłyszeć,

A sercem rozdartym widmem przeszłości

Zrozumieć mój krzyk przechodzący w ciszę

Tłumiącą wszelkie westchnienia miłości.


Wśród mroku i mrozu zastygłego świata,

Wśród ruin i zgliszcz jego uczuć wszelkich

Choć chcesz, to nie słyszysz głosu brata

I nie odczuwasz niczego prócz cierpień.


Czy Bóg w swej dobroci błąd raz popełnił,

Gdy chciał na swój obraz stworzyć człowieka?

On nie przewidział, że ten będzie wielki,

Tylko gdy serce zastąpi mu… Czekaj!

Ja wierzę w Boga i w ludzi,

I w to, że nam czas odmianę przyniesie.


Pewnego dnia w nas się miłość przebudzi

I znów będę dumny, że jestem człowiekiem.


Oda do… mojej miłości

Wymyśliłem cię skrycie pośród gór wysokich

I samotnych spacerów przy słońca zachodzie.

W pogodzie i smutku, eksplozji radości

I łzach niepohamowanych dni wieńczących wiele.


W każdym oddechu, spojrzeniu, deszczu niepewności

I w każdej najmniejszej nawet myśli, niosącej

Choćby tylko w drobnych okruszkach — nadzieję.


Jesteś tak bliska i… moja, a dotknąć nie mogę cię wcale…

Więc tęsknię do twoich wiecznego szczęścia Himalajów.

Do tych iskrzących błękitów wesoło do mnie mrugających,

A skrytych w łanach słonecznych promieni.


Do miękkiej niezwykle malinowej czerwieni,

Zatraconej w delikatnym oraz mocnym namiętności splocie.

I do tych wzgórz niebiańskich dumnie wypiętrzonych stoków.


We włosach chcę czuły silnego wiatru uścisk czuć gorący.

Ze szczytów schodzić wolno pragnę w dół pięknej doliny,

By śledząc ślad strumyka z boskiego spijać źródła

Nektar wilgotnych kropel hojnie darowany.


Wtulić się pragnę w krajobraz ten niezwykły

I trwać tak w nieskończoność — wiedząc,

Że lepszych dni nadchodzi czas oczekiwany.


Dla ciebie każdą już chwilę wypełnię uczuciem,

Które z drżeniem, powoli nazywać zaczynam…

Miłością dojrzałą.


Oto święto jest

Spójrz, za oknem Pani Zima

Razem z bratem, Panem Mrozem,

Już pod rękę sobie chodzi.


W dłoniach śniegu kulkę trzyma,

Z której on, żartowniś rzadki,

Wciąż odrywa nowe płatki.


Śnieg puchową więc kołderką

Świat otula prawie cały,

I wciąż padać nie przestaje.


Nadszedł czas na radość wielką,

Co niesiona poprzez kraje,

W krąg roztacza pojednanie.


Jako symbol tej odmiany,

Która w sercach nam się rodzi,

Niech choinka domy zdobi.


Przy niej wszyscy zaczekajmy

Na blask pierwszej gwiazdki małej,

Co zwiastuje Mikołaja.


A ten dziadek tak dostojny

W złotych saniach wnet przybędzie,

Aby szczęście rozdać wszędzie.


Więc czekamy niespokojnie

Na wizytę z bajki gościa,

Każdy przecież chce coś dostać.


Lecz w radości tak powszechnej,

Co przez Święta kroczy raźnie,

I o innych pamiętajmy.


A są tacy na tym świecie,

W których sercach wielkie rany,

Którzy Święta spędzą sami.


Gdyż nie zawsze los człowieka,

Zgodnie z jego marzeń tokiem,

Patrzy nań łaskawym okiem.


Czasem przykrość go spotyka,

Cios znienacka weń uderza,

Ból zostawia, resztę bierze.


W chwilach cierpień i rozpaczy,

Kiedy grunt się stóp nie trzyma,

Liczyć chce na innych przyjaźń.


Choć czasami jeszcze walczy

I ostatkiem sił się broni,

Szuka przecież czyjejś dłoni.


Już w kieszeniach rąk nie trzymaj,

Lecz wyciągnij je do ludzi,

By w te Święta radość zbudzić.


Spójrz, za oknem Pani Zima…


Otucha

Siedzący niepewnie na życia krótkiego obrzeżu,

Który z bojaźnią spoglądasz i w przeszłość, i w przyszłość,

Który przestałeś w cokolwiek pod słońcem już wierzyć,

Nie zapominaj o swoich marzeniach najskrytszych.


Wpatrzony ze strachem w istnienia swojego klepsydrę,

Co chwile latami wciąż szybciej odmierza,

Uwierz, że możesz się z tego letargu wyrwać

I siłę znaleźć, by życie naprawdę móc przeżyć.


Wystarczy tylko oczy szeroko otworzyć,

Wysoko do gwiazd doskoczyć próbować,

Do świata z dystansem podchodzić należnym.


Nie będąc samotnym, być niezależnym,

Uśmiech na twarzy swej pielęgnować,

A reszta już sama pięknie się ułoży.


Pani fotograf

Pejzaż złapany króciutkim ujęciem

Na białym papierze zostawiasz na zawsze,

Chwyciwszy w kadru gorące objęcia

Chwile minione, życie ciekawsze.


W prezencie oddajesz czas milczeniem zastygły,

Pozwalasz czuć radość z tego, co już było.

Wczorajszy żal, przedwczorajszą miłość

Spotykam znowu i myślę, że gdybym…


Lecz cóż tam godziny stracone w rozterce,

Roztrwonione lata i wieki przepadłe!

Nowych wciąż szans poszukuje serce

I drogi nieznanej przez uczucia nagłe.


Jednak gdy w mej pamięci portret

Odtwarzam twój, znów spokój tracę.

Twych dłoni ciepły dotyk wraca

I oczy zaraz mam dziwnie wilgotne…


Poranek

Witaj, Poranku, pochmurny i smutny

W wilgotnej poświacie topniejącej nocy.

Tak wczoraj odległe nagle jesteś, Jutro,

Bliskie zarazem i tak bardzo mi obce.


Nie wiem, dlaczego czekałem na ciebie.

I nie wiem, czemu marzyłem o tobie.

Lecz pod gwiazdami lśniącym, ciemnej nocy niebem

Chciałem byś przyszedł i ukrył mnie w sobie.


W objęciach twoich tak słodko samotnie

Jak w ramionach kochanki, która odejść musi

I choć na chwilę jeszcze chce rozkosz przywrócić.


Łzę więc skrycie ocieram, bo mi serce rani.

Łzę, co pamiątką będzie naszego rozstania.

Żegnaj, mój Poranku, już sam stoję w oknie.


Wiersz jest moją interpretacją

„GET YOUR FILTHY HANDS

OFF MY DESERT” z płyty

„THE FINAL CUT”

grupy PINK FLOYD.

Precz z łapami

Breżniew zajął Afganistan,

Bejrut tak załatwił Begin,

A Galtieri, bez namysłu,

Union Jack przywłaszczył sobie.


Wobec tego raz po lunchu

Ręce skrzyżowała Maggie —

Dając znak tym najwyraźniej,

Aby zwrócić, co nie swoje.


                   ***

Przypis autora, a w tym przypadku jedynie interpretatora oryginalnego tekstu. Autorem oryginału jest oczywiście Roger Waters z Pink Floyd, który w swoim utworze podkreśla użycie środków przymusu bezpośredniego (w postaci armady wysłanej na brytyjskie Falklandy i/lub zatopienia m.in. argentyńskiego krążownika General Belgrano) w celu przywrócenia spokoju, prawa i porządku — choć sam… był przeciwny działaniom militarnym.

Autor wiersza (interpretując absolutnie po swojemu i może przewrotnie… wbrew intencji Rogera Watersa, a nie tłumacząc dokładnie oryginalny tekst) wskazał raczej na wymowność gestu, jaki w jego mniemaniu prawdopodobnie mógł towarzyszyć pierwszej reakcji na czynione gwałty, jeszcze na długo przed podjęciem oficjalnych decyzji i działań militarnych.

Odruchowe wykonanie „gestu Kozakiewicza” podkreślałoby w sposób stanowczy, naturalny i kategoryczny brak jakiejkolwiek zgody na bezprawne i bezczelne działania wszelkich dyktatorów.

Wymienione w utworze osoby to:

1. Leonid Breżniew — były I-szy sekretarz KPZR i niech to wystarczy za cały komentarz bez wdawania się w szczegóły (wojna w Afganistanie to tylko jedno z wielu militarnych i pożałowania godnych „osiągnięć” Rosjan i Breżniewa — nieustannie, zaciekle, podstępnie, krwawo i brutalnie walczących ze wszystkimi o… pokój na świecie).

2. Menachem Begin — właściwie Mietek Biegun z Brześcia, były premier Izraela. Wychowany i studiujący w Polsce, był nawet w Armii gen. Andersa, z którą uciekał z ZSRR, by potem ją porzucić w drodze do Europy (choć podobno miał zgodę), zanim oddał choćby jeden strzał do wrogów Polski. W walce o wolny i szczęśliwy Izrael miał tyle krwi na rękach (włączając w to wymieniony w utworze Bejrut — stolicę Libanu — zajęty przez Izrael podczas rozpoczętej przez niego wojny), że przyznana mu Pokojowa Nagroda Nobla (za Egipt i półwysep Synaj) brzmi mimo wszystko dość kuriozalnie.

3. Leopoldo Galtieri — były prezydent Argentyny, członek junty wojskowej nieudolnie rządzącej Argentyną, a właściwie terroryzującej ten kraj. Jako antidotum na swoją indolencję (w celu skierowania wściekłości narodu na kogoś z zewnątrz) wymyślił sztucznego wroga i wypowiedział wojnę Wielkiej Brytanii, zajął Falklandy i zdjął z masztów na wyspach Union Jack, czyli flagę brytyjską.

Całą sprawę, pokazując, że ma prawdziwe cojones, podejmując trudne, odważne i bezkompromisowe decyzje błyskawicznie załatwiła…

4. Margaret Thatcher — która jako premier Wielkiej Brytanii pokazała mu: „… takiego wała!”, tupnęła nogą i ku przerażeniu Argentyny wysłała tam wojsko, odbiła wyspy, obroniła swoich obywateli, przywróciła porządek i udowodniła, że nie bez powodu zasługuje na miano Żelaznej Damy.


Przemiana

Po deszczu wiatru świeży powiew

Przynosi czysty smak powietrza.

Kryształki prawdy pełną piersią

Wdycham nareszcie aż do głębi.


Dokoła widząc barwy nowe,

Zaczynam w sobie szukać siły,

Otwieram oczy znacznie szerzej.

Słyszę te dźwięki, które były,

A których dotąd czuć nie mogłem

Bądź nie umiałem ich odbierać.


Tęczowym łukiem smutek skrywam

I tłumię go beztroskim śmiechem.

Już mnie nie martwi żaden problem

I chłód już serca mi nie ziębi.


Miłością szczęście wraca pierwszą.

Mój świat znów kocham całkiem szczerze,

A on ramiona swe otwiera,

Budując dla mnie przyszłość lepszą,

Więc radość życia słodkim echem

Muzyki na mnie nowej spływa.


Przeznaczenie

I chociaż przyjdzie

Odpłynąć stąd,

Gdzieś w niezbadane

Otchłanie przyszłości,


Choć nienawiści

Niszczy cię prąd —

Ty pozostaniesz

Wciąż wierny miłości.


I nawet tam,

Gdzie serce tonie,

Pomimo zgiełku

I okrucieństw świata


Twa niegasnąca miłość

Zapłonie,

Będzie cię wspierać

Przez wszystkie lata.


Pssst

Noc ciemna przez miasto cichutko przemyka,

Swym chłodnym wzrokiem lustruje ulice.

Gdy oko jej spotka się z okiem człowieka,

Wnet blady rumieniec okrywa jej lica.


Gdyż jeśli ten człowiek dom swój zostawił,

By mroczne królestwo ciemności naruszyć,

To znaczy, że jest to wariat, pijany

Albo szalonej miłości opętany duchem.


I lepiej takiego nigdy nie ruszać,

Bo jest to okaz nieobliczalny,

Co równie potrafi budować, co burzyć,

Wszystko zabierać i dawać nawzajem.


Radość

Patrz,

Parki

Już wiosną zieloną

Zakwitły.


W alejkach

Parami

Przechadza się

Miłość.


W powietrzu

Wyczuwa się

Urok

Niezwykły


Tych chwil,

Które przyszły,

A których

Nie było.


Dziś

Ciepłym szeptem

Pogodnie

Mnie witasz


I dłoń

Delikatną

Dotykać

Pozwalasz.


A ja,

Wszystkim dookoła

Znów się

Zachwycam.


I czuję,

Że móc żyć

Jest

Wspaniale.


Reminiscencja czy… predykcja?

Ostatni błysk i koniec filmu, pojawiają się napisy.

Choć nie wszystkich znasz aktorów, wszyscy są już tobie bliscy.

Razem z filmem coś odeszło, coś skończyło się tak nagle.

Świeżą łzę poczułeś w oku i coś mocno ściska w gardle.


Jesteś prawie zrozpaczony, oczy mokre masz od łez,

Lecz nie tylko ty tu płaczesz, patrz, widownia cała też.

Nikt nie wstydzi się tu tego, nikt nie kryje oczu wcale,

Wszyscy razem i w milczeniu opuszczają wolno salę.


Twój świat zamknął się na filmie i spostrzegasz ze zdziwieniem,

Że przestajesz żyć normalnie, stajesz się wręcz swoim cieniem.

I nie chodzi tylko o to, że dziewczyna była śliczna,

Że jej miłość, pierwsza miłość, była krótka i tragiczna.


Chociaż lubisz bardzo filmy zakończone happy endem,

Ten akurat cię zadziwił pod zupełnie innym względem.

Ty pojąłeś to dopiero, będąc sam na sam ze sobą.

Zrozumiałeś, że bohater, który zginął, był tak jakby tobą.


Tak jak ty on czuł i myślał, kochał, pragnął, świat ratował;

Ale w końcu musiał odejść, bo do niego nie pasował.

Był naiwny tak jak ty, ty też chciałbyś zło ominąć.

I dlatego płaczesz dziś — wiesz, że będziesz musiał… zginąć.


Rezygnacja

Pustka tak wielka, że słów brak najprostszych.

I nicość ogromna, tu myśli też nie ma.

Jest tylko bezruch z namiastką istnienia,

Gdy drżącym spojrzeniem znajdujesz jej oczy.


A wówczas litość nad sobą, nad światem,

Łzą spływa krwawą i żalem nabrzmiałą.

I rąk załamanie nad duszą i ciałem,

Co razem ni zginąć, ni żyć nie potrafią.


Plik wspomnień nagle z pamięci wyjętych

Odbiciem twych klęsk po wciąż nowych starciach.

Przegrane życie — jak głowa odcięte —

Już obojętne i zimne za tobą;


A wtedy ona, przechodząc na palcach,

Chłodnym skinieniem zaciera twą młodość.


Wiersz napisany w oparciu o

utwór „SORROW” z płyty

„A MOMENTARY LAPS OF REASON”

grupy PINK FLOYD.

Rozczarowanie

           Gorzki wielkiego smutku

           Nad światem płynie zapach.


           Dym kłębiąc się unosi

           I w nieba ołów się wtapia.


           Człowiek leży i śni

           O rzekach i polach zielonych,


           Lecz rankiem obudzi go myśl,

           Że budzić się nie ma powodu.


           Prześladują go wspomnienia

           Raju, który stracił.


           Czy w młodości, czy w marzeniach?

           Wskazać nie potrafi.


           Już na zawsze jest w okowach

           Świata, który odszedł.


           Ale on mu nie wystarczał,

           Na nim mu nie było dobrze.


           Krew zamarzła ścięta strachem

           I kolana mu zadrżały

           Odmawiając posłuszeństwa.


           W chwili prawdy, otępiały,

           Nie mógł władać nawet ręką.

           Poszedł naprzód chwiejnym krokiem.


           Świat wraz z duszą tworzą jedność.

           Czas wraz z rzeką gdzieś ucieka.


           On zaś z rzeką dyskutuje

           O miłości utraconej.


           Zaproszenia cichym pluskiem

           Ona smętnie odpowiada,

           Płynąc w mrok i niewiadome,

           By się skończyć w brudnym morzu.


           Tak ponuro przepowiada,

           Jaki nadejść może koniec.


           Zacierając kurzem oczy,

           Pył unosząc, wiatr się zrywa.


           Razem trwają pośród nocy

           Nieruchomej ciemnej ściany:


           Ciszy łzą jedynie zwarci,

           Która wolno twarzą spływa.


           Ona… rani dużo bardziej

           Niźli słowa obietnic złamanych.


                                  ***

Przypis autora:

Autor próbując w treści wiersza być możliwie blisko oryginału napisanego przez Davida Gilmoura — pozwolił sobie jednak na kilka drobnych „nieścisłości” i zmian w stosunku do angielskiego pierwowzoru.

Dlatego też jest to wiersz jedynie napisany w oparciu o utwór: „Sorrow”, a nie jego wierne tłumaczenie.

Dociekliwych, perfekcyjnie precyzyjnych i akuratnych autor pragnie odesłać do oryginalnego tekstu utworu oraz zachęca do wsłuchania się w oryginalne jego wykonanie przez zespół Pink Floyd.

Niemniej jednak autor wiersza ma cichą nadzieję, że grupa Pink Floyd spuści zasłonę miłosierdzia na odstępstwa od oryginalnego tekstu, dając szansę polskim fanom na poznanie interpretacji utworu zaproponowanej przez autora.

Autor ma nadzieję, że lektura niniejszego wiersza może być również pierwszym impulsem i inspiracją do poznawania twórczości Pink Floyd i delektowania się ich muzyką dla tych, którzy jeszcze z jakichś powodów nie mieli okazji, szansy i szczęścia z nią obcować.

A bez tego, absolutnie subiektywnym oczywiście zdaniem autora, ich życie będzie pozbawione niezwykłego bogactwa doznań i emocji, a tym samym nie będzie należycie i w pełni przeżyte.


Rozkosz

A szczytem rozkoszy jest spojrzeć w niebo

I móc zobaczyć na nim ptaka,

Co je zapełnia beztroskim śpiewem

I co wysoko wciąż wolny lata.


A szczytem rozkoszy jest spojrzeć przed siebie.

Nie widzieć nic i wszystko widzieć.

Zobaczyć liść zielony na drzewie,

Szarego liścia na drzewie nie widzieć.


A szczytem rozkoszy jest być człowiekiem:

Budować, tworzyć, wymyślać i śnić.

Nie starzeć się wraz ze starszym wiekiem.

Nie zmieniać się wcale, po prostu żyć.


Rozstanie

Bez słów, bez żalu, mrugnięcie powiek,

Spojrzenia igła cię przeszywa.

Już wiesz, że nic się nie da zrobić,

Naprawdę nic, lecz jakaś siła


Tam w środku, krtań ci rozdzierając,

Chce choć do krzyku ciebie zmusić,

Byś chociaż głosem znaki dając,

Próbował jeszcze ją zawrócić.


Za mrocznym oknem bezradnie schowany,

Przez szybę, po której wolno deszczu spływa łza,

W milczeniu patrzysz wzrokiem szklanym

I wciąż nieruchomy czekasz na…


A jednak —

Odeszła.

Znów sam zostałeś.


Czy serce pękło?

Nie.

Pęknięte miałeś.


Roztargniony

Czy nigdy jeszcze ciepłymi słowami

Nie wspominałem, że jestem szczęśliwy?

Że jesteś dla mnie natchnieniem i byłbym

Bez ciebie nikim zgubionym w rozterek otchłani?


Czy błękit twych oczu czciłem już wcześniej?

I miękkich twych włosów łany złociste?

Czy dziękowałem za liczne uśmiechy,

Za czerwień ust i łzę na policzku?


Czy dłoń twoją w dłoni gorąco ściskając,

Szeptem wielbiłem bliskość twego ciała?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 71.87