Wstęp
Kiedy siedziałem tak w owym dniu, w tle mej głowy leciała znana muzyka, piękna, harmonijna, przez niewielu doceniana. Ja, ceniłem ją za wkład w mojego ducha. Mianowicie sprzyjała czynom wielkim, takie przynajmniej pragnąłem czynić. Nigdy nie przypuszczałem, że muzyka, którą często gardziłem będzie tym, co mnie zainspirowało. Rzecz wielka, niesłychana… Duch własny zniszczony przez wkład własny. Rzecz nienormalna, pismo mające być dialogiem z samym sobą, teraz przybiera na mocy. Czyn to niewłaściwy mówić prawdę wszelaką. O innych można, o sobie? Do czasu. Dziś… nie robię tego dla siebie, lecz dla innych. Dla spokoju wszech-ducha. Tego, co otacza nas tak skrzętnie. Dziś stało się to, co miało być tylko snem, lecz czy nie śnimy od zawsze?
1
Obudzony jak zwykle ze snu wstałem. Nie miałem wyboru, bo plany były zaplanowane, a czas odmierzony. Konkretna data połączyła się z przyjętą wcześniej godziną. Ubrany, gotowy. Śniadanie zjadłem. Patrząc na lustro, chciałem zapytać swe odbicie „cóż ciekawego przyniesiesz?”. Nie odpowiedziało. Przybyłem na miejsce. Budynek wysoki ukazał się mym oczom. Wokół parkingu samochodów ogrom. Wiedząc już, co mnie czeka — westchnąłem. W prawej ręce trzymałem biały kubek termiczny, który dodatkowo dostałem od osoby istotnej dla mnie, jak i innych z rodziny najbliższej. Spojrzałem jeszcze raz na przestrzeń, żegnając się z ostatnimi powiewami świeżego powietrza, niezmąconego światła słonecznego…
— Nie chcesz tam iść… ale musisz… — mówiłem.
Uchyliłem powoli i niepewnie przeszklone drzwi, lecz miejsce, gdzie dwa dni temu byłem, teraz było inne. Ludzie zniknęli, pozostał korytarz. Ławki, na których przysiąść można było, teraz ktoś rąbał w rogu, paląc jednocześnie.
— A zakaz palenia, ty łotrze?! — krzyknąłem w pełni sił, lecz jedyne co usłyszałem, to kolejny dźwięk zapalanej zapałki.
— Cóż ze środowiskiem? Kim ty jesteś, by nawet i tutaj palić?! — krzyki moje, ustały na wszechogarniającej ciszy.
Czemu? Pytałem siebie. Może dlatego, że nie krzyczałem do niego, lecz w duchu. Może dlatego też on teraz uśmiechał się do mnie.
Może dlatego podszedł i zapytał:
— Ma Pan ogień?
— Jak to? — zapytałem.
Ten nie wiedząc, czy się zgrywam, czy też rzeczywiście pytam, powtórzył, lecz teraz bardziej jak do kłody niźli człowieka.
— No ogień, proste? O-G-I-E-Ń! — powtarzał, literował, patrzył się z ukosa. By w końcu spojrzeć jeszcze raz, od dołu do góry mierząc mnie wzrokiem, by całość szybko spuentować: — Ach zaprawdę, dziwny z ciebie człek, a ludzi poznał ja wielu, takiego jak ty nigdzie nie widział.
Po tych słowach zdziwienie mnie jeszcze bardziej przybiło, on natomiast już chcąc odchodzić, nagle zatrzymał się.
— Zostanę, a tak dla siebie, tak dla ciekawości, tak dla ułatwienia — powiedział pełen radości.
Ja nie patrząc długo na dziwne skutki mego wejścia, rozejrzałem się po przestrzeni. Spojrzałem na prawo, by ujrzeć korytarz. Spojrzałem na lewo, ujrzałem drzwi. Spojrzałem przed siebie, po czym przeląkłem się ogromnie, gdyż jedyne co widziałem to tunel ciemnością spowity.
— Gdzie teraz pójdziesz? — słowa przebrnęły przez korytarz po prawej stronie, odbiły się od dalekiego końca, by wrócić i znów uderzyć, z siłą zdwojoną, z potęgą ogromną. Czując już upływ czasu, moment decyzji, ruszyłem przed siebie, w ciemność ogromną. Teraz też ujrzałem sens ogniska. Człowiek nieznany podszedł do ognia, podpalił pochodnię, po czym wręczył mi ją osobiście, jakby to był jakiś znicz.
— Nim wyruszymy, powiedz mi, jak cię zwą? — rozpocząłem rozmowę, gdyż dowódcą się poczułem.
— Nazywaj mnie, jak pragniesz, ale najlepiej po mojemu. Jedno mam imię jak wszyscy tacy, jak ja. Nazywaj mnie… Egich. Takie imię sobie wytworzyłem, gdy pierwszy raz ujrzałem siebie.
— Gdzie? — z ciekawością, jak i niepewnością o zgodność umysłu mego kompana — zapytałem.
— No jak to gdzie? Pan rzeczywiście dziś nie jest swój, w lustrze, gdzie indziej? To co, ruszamy? — zapytał Egich.
W istocie ruszyliśmy, ja na przodzie, w ręku trzymając pochodnię świetlistą, on po mej prawej stronie patrząc raz przed siebie, by nagle odwrócić się, z niepokojem. Nie chcąc pytać o przyczynę jego roztargnienia, po prostu obserwowałem w milczeniu. Czekając, na jego kolejny ruch oświetlałem jedynym źródłem blasku naszą drogę. Wtem, gładkie ściany tunelu przemieniały się nagle w mniej wygładzone, lecz równie piękne ściany jaskini.
— Jesteśmy! — powiedział z zachwytem Egich.
Nie wiedziałem, co mnie czeka. Milczałem jak wcześniej.
— Porzuć nadzieję, nim tam wejdziesz! — wykrzyknął.
— Ale po co? — zapytałem.
— By było łatwiej przyjacielu. Z taką też odpowiedzią pozostawił mnie w ciszy.
Rozglądałem się po przestrzeni. On natomiast zniecierpliwiony moją bezczynnością biegał raz w prawo, raz w lewo. Szukał jakby czegoś konkretnego. Minęło kilka chwil, gdy zauważyłem, że Egich biega od mroku, do mroku. Unikał wciąż blasku pochodni. Czemu? — zastanawiałem się, po chwili, gdy odpowiedzi nie mogłem odnaleźć, zrozumiałem.
— Pan dziś rzeczywiście inny! Nawet nie zauważył, że ja w blasku nie lubię przebywać — rozpoczął, jakby słyszał moje myśli.
Przerażony już nie byłem. Obraz tego, co mnie otacza, bardziej mnie przeraził. Blask pochodni powoli znikał w ogromie ciemności, ja natomiast nie chcąc, lub może obawiając się, stałem niewzruszony.
— Chodźmy już, musisz cokolwiek ujrzeć, nim przyjdzie czas — stwierdził Egich.
Miał rację, ale jaki czas? Co ma przyjść? — myślałem. Powolnym, nieśmiałym krokiem posuwałem się naprzód. Gdy nagle ujrzałem po prawej stronie skrawek muru. W nim natomiast drzwi. Zwykłe drewniane, lecz solidnie wyglądające wrota do nieznanej przestrzeni. Ogień pochodni lekko oświetlał przejście. Otworzyłem drzwi szybkim ruchem. Pewnie wkroczyłem do środka. Pod drzwi, w obawie przed zamknięciem położyłem plecak. W środku natomiast wszelaką przestrzeń oświetlał nikły płomień. Z głębi pomieszczenia, powoli wyłaniał się cień człowieka. Podbiegłem z pochodnią, oświetlając drogę przed sobą, lecz nim zdążyłem dobiec do celu, ujrzałem stojącego pod ścianą zwykłego człowieka.
— Kim jesteś? — zapytałem, lecz nic nie odpowiadał.
Powtórzyłem pytanie, jedyne co usłyszałem to echo mych własnych słów. Rozświetlałem wnętrze, szukałem wskazówek. Nie ujrzałem niczego, prócz dwóch krzeseł i jednego drewnianego stolika. Usiadłem. Egich oddalił się ode mnie. Nieznajomy człowiek podszedł do krzesła, po czym stanął, patrząc się w ziemię.
— Usiądź, porozmawiajmy — powiedziałem spokojnym głosem.
Rzeczywiście usiadł, lecz w każdym swoim działaniu przejawiał dziwną dozę niepewności.
— Długo tu przebywasz? — zapytałem, równie nieśmiało, jak on działał.
Ten spojrzawszy na mnie samego, wyjął ze swojej bluzy notatnik i długopis. Myślałem, że będzie coś pisał. W istocie zamierzał. Położył swój notatnik na stole, rozpoczął długopisem kreślić rysy liter, lecz każdy ruch pozostawiał jedynie złudzenie.
— Nic nie piszesz — zwróciłem mu uwagę, jednak ten przejęty moją reakcją, schował z powrotem długopis wraz z notesem do bluzy, po czym odszedł od stołu. Zdziwiony zachowaniem człowieka, wstałem od stołu, by podjąć drugą próbę rozmowy. Pochodnia już się wypalała. Porzuciłem więc ją, lecz zabrałem ze sobą świecę. Szukając nieznanego człowieka, błądziłem w ledwo widocznym świetle. W tle natomiast usłyszałem głos Egicha:
— Tutaj, mam coś lepszego. Podbiegł do mnie, wręczając mi lampę naftową. Rozświetliłem cały pokój. Ciemność zniknęła. Ogrom mroku zamienił się w mniejszość. Natomiast człowiek siedział w rogu, rękami zakrywając twarz.
— Spokojnie — odrzekłem, łagodnie przybliżając się do jego osoby.
— Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać — powiedział cicho.
— Lecz już rozmawiasz — stwierdziłem, po czym ujrzałem twarz rozświetloną światłem, które odbijało się od cieknących po policzkach łez.
— Kim jesteś? — zadałem znów pytanie. Jednocześnie wiedząc, że postać ta nie ma miejsca na ucieczkę. –Nie wiem… nie chcę o tym mówić.
— Boisz się? Jak każdy! Tylko czemu obawiasz się mnie? — pewnym głosem zapytałem.
— Nazywaj mnie Felenk.
— Dobrze, tak uczynię. — widziałem, jak z każdą upływającą chwilą między mną a człowiekiem nowo poznanym rozwija się lekka, ledwo wyczuwalna więź.
— Rzadko kiedy bywam śmiały wobec innych — odpowiedział Felenk, zaczynając swoją krótką historię. Bywało tak, że musiałem rozmawiać, lecz wtedy przybywali znani mi ludzie i po prostu rozmawiali za mnie. Bywało, że byłem sam i musiałem sobie radzić, ale wtedy rezygnowałem, lecz pewnego dnia, nie wiem czemu, coś po prostu się zmieniło. Przyszedł człowiek, ubrany w czarną koszulę. Wyrwał mnie z tłumu, po czym nakazał rozmawiać, mówić, iść wśród obcych. Czy czułem się dobrze? Nie wiem, ale człowiek ten wzbudzał we mnie respekt. Gdy już przyzwyczaiłem się do tego, pojawił się kolejny. Nieznana mi osoba w białym kitlu powiedziała, że zapewni mi bezpieczeństwo i spokój. Wybrałem jego drogę. Udałem się w krótką podróż. Lecz po kilku minutach zauważyłem, że niknę w świadomości. Obudziłem się tutaj. W ciemności, zapomniany… Sam ze sobą, ale byłem chociaż spokojny. Do teraz! Aż przybył kolejny!
— Kim on jest? — zapytałem przerażony nagłą zmianą nastroju.
— Ty nim jesteś! Zniszczyłeś mnie i mój spokój! Mnie i moje miejsce! Mnie samego! Nie mogę już istnieć tam, gdzie wcześniej tak dobrze było! Nie ma miejsca w świecie! Nie dla mnie!
— Oszalał! — krzyczał Egich.
— Wyjdźmy stąd, lecz spokojnie… Po prostu wyjdźmy — mówiłem, z każdym słowem cofając się do wyjścia. Gdy odwróciłem się razem z Egichem, ten ruszył za nami. Słyszałem szybki krok, w końcu bieg. Egich wybiegł pierwszy, ja tuż za nim zamykając drzwi.
— Co teraz? On tam jest!
— Wiem… ale zamknięty.
— Skąd ta pewność?! Co, jeśli wyjdzie?
— Nie odważy się, boi się przestrzeni. Świata, otwartości. Nie wiem czemu, ale boi się też ciebie.
— Mnie?! — odrzekł Egich wyjątkowo zaskoczony.
— Ciekawe czemu… — kontynuował swoje przemyślenia.
Ja natomiast patrząc na drzwi, zastanawiałem się, czy zwykłe słowa wystarczą, by powstrzymać siłę człowieka. Nie marnując zbyt wiele czasu na dalsze rozmyślania, ruszyłem dalej przed siebie, oświetlając wnętrze jaskini lampą. Im dalej kroczyłem, tym większy ogrom pojawiał się w ciemności. W końcu, po kilku minutach marszu ukazały się kolejne drzwi wmurowane po lewej stronie. Zdziwiony lekko faktem rozmieszczenia pomieszczeń wszedłem, jednak tym razem z większą odwagą. Minęło kilka chwil, nim dobiegł Egich. Rozświetliłem pomieszczenie, które wydawało się puste, osamotnione. Przeszedłem kilka metrów, trzymając się ściany, gdy nagle tuż za sobą usłyszałem lekki głos.
— Witaj w moim przybytku!
Natychmiast odwróciłem się, świecąc lampą, w poszukiwaniu źródła dźwięku. Głos dalej brnął w dziwnym tonie.
— Witaj, co cię tu sprowadza? — pytał.
Nie wiedząc, z kim rozmawiam, gdzie jestem, szukałem czegokolwiek, co zasłoni moje plecy przed zajściem od tyłu.
— Trzymaj się blisko mnie — usłyszałem, jednak teraz nie wiedziałem, czy mówił to Egich, czy trzeci byt, który jest wśród nas.
— Czego szukacie? Mogę wam pomóc! — dźwięk rozbrzmiewał wśród murów pomieszczenia.
— Ukaż się nam! — zażądałem donośnie. Wtem z mroku, tuż pod światło objawił się starszy człowiek, idąc z wolna, podpierał się laską. Pomimo swojego wieku, przejawiał w sobie młodzieńczą energię, dumę i podniosłe zachowanie. Ubrany był w koszulę wraz z krawatem. Sprawiał wrażenie osoby miłej. — Skoro tu jesteście, usiądźcie.
— Gdzie? — zapytałem, bo jedyne co widziałem to drewniana podłoga z przykrytych kurzem desek.
— Chodźcie za mną, zaprowadzę was. Powiedzcie mi, co tu robicie? Czy czegoś się napijecie?
— Wody, to nam wystarczy — odrzekłem, chociaż niepewność wyboru przepełniała mnie. Co tu robimy… w istocie dobre pytanie… — jedno zdanie, na które odpowiedzi nie mogłem odnaleźć w swoim umyśle.
Mimo już długiej pokonanej drogi nie widziałem celu swojej wędrówki. Po chwili marszu nieznany człowiek stanął, wskazał ręką na siedzisko, po czym sam zajął miejsce naprzeciwko nas.
— Widzicie już mój sędziwy wiek, po kilku latach człowiek widzi skutki swoich decyzji. Jedno czego nikt nie może mi zabrać, to przekonanie o własnej mądrości. Widzicie, człowiek mądry to niekoniecznie człowiek starszy. Wiele razy mogłem tego doświadczyć. Dziś, chociaż tego nie zauważycie mam 120 lat. Tyle lat wyśniłem sobie, tyle lat chciałem żyć… Lecz co teraz? Mimo tylu lat żyję nadal, ale widzę skutki mojej decyzji. Gdy byłem jeszcze młodszy, twierdziłem, że nauczę się życia i opanowania. Jednak nie udało się to w wieku 18 lat. Dziś, gdy jestem już starcem, posiadam tą wiedzę. Ale po cóż mi wiedza, gdy dziś pragnę spokoju… Staruszek pogrążył się w głębokiej ciszy. Nie zważając na słowa starca, rozpocząłem mówić.
— Czy nie żyjesz w miejscu spokojnym? — moje słowa wywarły dziwny wpływ na osobę starca.
Spojrzał się na mnie, powstał, po czym sięgnął do swojej prawej kieszeni. Lekko zaniepokojony przygotowany byłem do ucieczki lub chociaż reakcji. On jednak wyjął ze swojej kieszeni pomiętą kartkę. Schylił się, szukając lewą ręką czegoś na podłodze. W końcu ciszę przebił dźwięk przycisku. Wnętrze pokoju rozświetliło padające z góry światło. Pokój okazał się niczym innym jak dobrze urządzonym salonem. Okna nie wiadomo czemu zasłonięte były tekturą przybitą gwoździami. Staruszek natomiast rozłożył powoli kartkę, po czym wręczył mi ją. Zdziwiony, ale także zaciekawiony sensem podarku zapytałem.
— Po co mi to dajesz? Przyda mi się to?
— To zależeć będzie tylko od ciebie, możesz uniknąć tego, co mnie spotkało… moich błędów.
— Tyle? Tylko tyle? Nauka?
— Tak, największy skarb tych dziejów… — słowa, które usłyszałem, przepełnione były widocznym doświadczeniem. Staruszek po chwili dodał:
— W kartce także jest wiadomość, znajdź go i mu ją daj.
— Kim on jest? — pytałem.
Staruszek, nie zważając na moje zapytania wstał i rozejrzał się wokoło, po czym zaczął gwizdać. Nie była to dla mnie niezwykła nowość, sam czasami zapominam się w rozmowie, jednak on robił to wyjątkowo widocznie.
— Gdzie mam go szukać?
— Kogo? — usłyszałem w odpowiedzi.
— Osoby, której mam to dać — kontynuowałem.
— Witaj, co mogę dla ciebie zrobić? Napijesz się czegoś?
Odpowiedź staruszka zdezorientowała zarówno mnie, jak i Egicha.
— Kolejny… — szeptał Egich.
Jednak ja nie chciałem odejść tak łatwo, jak poprzednio.
— Powiedz mi jaki błąd był twoim największym!
Staruszek na moje słowa stanął, odwrócił się w moim kierunku, po czym odrzekł:
— Wybrałem spokój, bo jak twierdziłem nie mogę trwać przy ludziach. Wybrałem samotność i misję. Ale po tylu latach, po osiągnięciu celu widzę swój świat. Wstaję codziennie rano, robię to, co przyrzekłem sobie robić. Działam tak, by wykorzystać swój czas. Myślę, tworzę, kształtuje, pomagam. Wiesz ile znaczy to dla innych? Wiele, gdy to ich dotyczy. Lecz ile to znaczy dla mnie samego? Nie mogę trwać sam ze sobą, gdy nie mam zajęcia, widzę swój los. Los nędznika, straceńca… Ujrzałem swój sen, na szczycie świata wzniosłem się sam, i tam trwam. Znasz ogrom brzemienia samotności?
Z kim mam dzielić radość, gdy nie ma nikogo pośród mnie? Odpowiesz mi na którekolwiek pytanie? Zaległa cisza, staruszek spoglądał na mnie, w oczekiwaniu na moją odpowiedź, chociaż jak sądzę, znał ją już doskonale. Nie miałem śmiałości, by powiedzieć cokolwiek. On jednak zrobił to za mnie, mówiąc:
— Odejdź, lecz zachowaj moje słowa, moją prośbę. Żyj swym życiem, obyś nigdy nie spotkał mnie, a ja ciebie… Nie życzę tak sobie z zawiści, lecz z dobroci swojej, dla ciebie.
Odszedłem. Odprowadzany przez starszego człowieka do drzwi. W ręku trzymając kartkę z namalowanym w prawym rogu zwrotem SM06, zawołałem Egicha, po czym wyszliśmy z pomieszczenia, które teraz jaśniało z każdą kolejną chwilą. Po chwili, gdy starszy pan spojrzał się na nas z uśmiechem, po czym zamknął drzwi. Wnętrze tunelu znów opanował mrok. Zaświeciłem więc lampę z pomocą Egicha. Po chwili pochłonięty ciekawością i brakiem odpowiedzi zapytałem.
— Czemu ty mi pomagasz? — Egich, wydał się wyraźnie zaskoczony, tym pytaniem. Widząc to, postanowiłem zmienić temat.
— Więc gdzie dalej? — zapytałem.
— W dalszym ciągu to twoja decyzja, tak będzie, póki nie zmienisz zdania.
— Jednak jak mogę je zmienić? Co wtedy się stanie? — zaskoczony, pytałem.
— Tego nie mogę zdradzać, nie jest to w granicy mojej wiedzy. Odpowiedzi na niektóre pytania odnajdziesz w innych miejscach, u innych ludzi.
— Kto to może wiedzieć?
— Jestem pewny, że ty na pewno! — odrzekł, z lekką ironią w głosie.
— Byłeś już tutaj? W tym tunelu, jaskini, czy jak inaczej nazwać to miejsce.
— Bywałem, często… z przymusu, z przyzwyczajenia. Lubię tutaj przesiadywać, mogę wejrzeć w głąb siebie. Jednak im dalej chodzę, tym większy lęk odczuwam.
— Co tam jest? — zapytałem.
— Zobaczysz, głębia… To, co powinno być ukryte, lecz ta sama rzecz pozwala na zrozumienie tego świata. Ruszamy? Pora wejrzeć głębiej! Sam tu bywałem, lecz nigdy w środku! W pomieszczeniach mogę być tylko w obecności drugiej osoby.
— Dlaczego?
— Może inaczej, gdy bywam tu sam, wszelakie drzwi są zamknięte. Czemu? Tego nie wiem.
— W takim razie nie traćmy czasu! Chodźmy dalej! — odpowiedziałem.
Egich przejawiał radość, która w jego wyrazie nie była czymś łatwym. Zazwyczaj był poważny, stateczny w osądach i mowie, niczym mędrzec. Teraz jednak widać było pojawiającą się nić porozumienia, pomiędzy nim a mną. Zapanowała cisza. Egich oglądał się za siebie, ja natomiast, unosząc lampę ku górze, ujrzałem na ścianach niewielkie wydrążenia. Zaciekawiony, co to może być, podszedłem bliżej. Ściany usłane były, niezrozumiałym, nieznanym mi dotąd potokiem słów. Znaki łączyły się, tworząc istną ozdobę tego miejsca. Opadające krople wody, spływające z górnych części tunelu, rozpraszały światło, tworząc iluzję świetlną. Mrok wypełniały świetliste promyki. Przestrzeń tunelu wydawała się teraz przyjazna. Jednak, po kilku chwilach ściany przybrały inny wygląd. Korytarz zamienił się w wydrążony, półokrągły tunel. Całość była podpierana stalowymi kolumnami, które ułożono w równych odstępach. Dalsza droga kończyła się drzwiami, stalowe, potężne drzwi skrywały kolejny odcinek ścieżki. Tunel natomiast tworzył odgałęzienie w prawą stronę, które to, było odgrodzone drewnianymi drzwiami, rozsuwanymi łagodnie w lewą stronę.
Po chwili namysłu wybrałem mniej przyjemną kontynuację wędrówki. Przejście, które ukazało się przede mną, nie było częścią tunelu. Tu otwierał się inny świat, odrębny dla każdego, niepodobny do żadnego, gdzie panowało tylko to, co zyskało trwałą władzę w człowieku.
2
Duże drzwi, tuż za drzwiami ujrzałem potężne, rzeźbione przejście. Był to łuk, wykonany z marmuru. Wnętrze pomieszczenia, w przeciwieństwie do tunelu, przepełnione było blaskiem świec. Równomiernie poustawiane świeczniki przy ścianach, które okute były lustrami. Cząstki światła odbijały się od luster, rozjaśniając wnętrze. Jednak wszelakie wiązki światła, dusiło w sobie główne centrum światłości. Przy nim siedział człowiek. Patrzył na mnie i Egicha, wzrok jego płonął w blasku świecy. Patrzyłem wzrokiem ciekawym, on natomiast spoglądał na mnie, wpatrywał się, z każdą chwilą, mimo tego, że stałem, czułem, że on przejmuje, kawałek, po kawałku cząstkę mnie samego. Nie wytrzymałem! Lekkim krokiem, powoli, z uwagą, a także z opanowaniem, wpatrując się dalej w głąb płomienia, podążałem ku niemu. Nie znałem go, nigdy nie widziałem. On natomiast, patrząc na mnie, z każdą sekundą coraz bardziej rozszerzał swe oczy. Płomień odbijał się w zwierciadle duszy. W końcu, będąc w odległości kilku metrów, obcy człowiek uśmiechnął się. Wstał, ciągle spoglądając na mnie. Podszedł do mnie, po czym powiedział:
— Nareszcie… tyle dni, tyle lat! Tyle wyczekiwałem na ten moment! — zbliżył się w moją stronę, z zamiarem przywitania.
Ja jednak nie wiedziałem, kim jest osoba, która tak zaskakująco mnie wita. Zaskoczenie malowało się na twarzy mojego rozmówcy, nie wiedziałem, co wywołało tę reakcję. Moja postawa, osoba Egicha, czy coś innego? Rozejrzałem się wokoło, lecz zarówno miejsce, jak i przestrzeń zdawała się normalna. Obejrzałem się za siebie, szukając Egicha, jednak jego postaci nie mogłem nigdzie dostrzec. Pozostał więc pierwszy czynnik — ja. Zastanawiałem się nad sytuacją, lecz moją zadumę przerwały słowa, przepełnione niewyobrażalnym żalem.
— To ja! Uliss… Ulisses! — podbiegł do mnie, złapał mnie za ramiona. Lecz, widząc brak mojej akceptacji, a raczej oburzenie, dodał:
— Czemu? Czemu jako jedyny nie wytrwałeś? Nie pamiętasz mnie? Ile to lat? Dziesięć? Dziesięć lat… tyle dni, tyle lat walki, ale za co? Zdobyłem honor, odniosłem zwycięstwo, zyskałem chwałę! Jednak… czemu straciłem przyjaciela?
— Przyjaciela? Więc znałem cię już wcześniej? — zapytałem zdziwiony.
— Mogłeś zapomnieć… jednak niepokoi mnie jedna rzecz, dlaczego tylko ty o mnie nie pamiętasz… Słowa Ulissesa nie pozostały bez reakcji, nagle wśród ogromu myśli ukazał się Egich. Po krótkiej chwili Egich podszedł do Ulissesa, po czym rzekł:
— Nie sądziłem, że spotkamy się po tym wszystkim.
Zapadła cisza, Uliss spoglądał w nieokreśloną przestrzeń, w tym samym kierunku patrzył Egich, ja natomiast szukając w eterze obiektu ich zadumy, błądziłem wzrokiem po ścianie.
— Tyle lat…
— Tyle wspólnych chwil…
— Tyle straconych…
— Przelanej krwi…
— Tyle lęku…
Mówili do siebie, nie wiedziałem, czy są w jakimś transie, czy też, jest to potok ich wolnych myśli. Jednak po chwili, Egich dodał:
— Dobrze, że to już koniec.
— Koniec?! Rozejrzyj się wokoło! Nie widzisz?
Spoglądałem wraz z Egichem, jednak ani ja, ani on, nie wiedzieliśmy czego właściwie szukamy.
— Spójrz, tylu naszych nie wróciło! Zniknęli, bez śladów… Jedyne co pozostało po nich to puste pokoje, puste przestrzenie. Ten, kto to zrobił, ma krew na swych rękach! Mówię wam, gdy tylko znajdziemy mordercę, wymierzymy karę!
— Skąd wiesz, że zginęli? — odparłem w ciekawości.
— To się czuje! Odczuwasz stratę, to miejsce, gdzie zmierzacie, nie jest już takie samo. Nic nie jest! Nic nie będzie. Umarli, zniszczeni, porwani, czemu oni?
— Znałeś ich? — zapytałem, szepcząc do Egicha.
— Niektórych. Gdy opuściłem tę część, nie miałem już kontaktu z osadzonymi.
— Czemu? — zapytałem.
— Bo nie mogłem mieć.
— Nigdy nie słyszałem o tajemnicach tego miejsca.
— Nie można usłyszeć czegoś, o czym nie ma się świadomie pojęcia. Idź do Ulissa, on powie ci więcej.
Nie wiedząc, co mnie czeka, podszedłem do Ulissa, ten jednak przejawiał lekkie zdenerwowanie. Siedział, wciąż przewracając kartki.
— Już mówię, co robię… — szybko powiedział, zaskakując mnie tym samym.
— Widzisz — kontynuował — kiedyś tworzyłem teczki, każdy z tych ludzi miał swoje dane. Zapisałem tam ich miejsca stworzenia, ich marzenia, ambicje. Prowadziłem spis tych ludzi, wiedziałem o nich wszystko! Teraz gdy przybyliście tutaj, przypomniałem sobie o nich wszystkich. Teczki, które prowadziłem, zniknęły. Po prostu dziś… Tak jak i tamci. Nie wiem, co się stało z nimi, nic… Kompletnie. Wiesz jakie to uczucie, gdy w swoim własnym domu czujesz się zagrożony? Znikają, pozostało jedynie kilku… Czemu nie zniknęli inni, z poprzednich pomieszczeń?
Widziałeś ich, rozmawiałeś z nimi, prawda?
— Tylko z dwójką, tylko tyle przejść odnalazłem.
— Dwa? Z piętnastu? Jakim głupcem trzeba być, by odnaleźć tak małą część?
— Nie było innych.
— Bo nie chciałeś ich widzieć, zrezygnowałeś! Czemu? Nie mogłeś, chociaż chwilę z nimi porozmawiać? Cokolwiek zyskałeś z tych rozmów?
— Tylko to — wyjąłem z kieszeni kartkę, którą dostałem od starszego człowieka. — Wiesz coś o tej kartce? — zapytałem, po czym wręczyłem ją Ulissowi.
Twarz jego nagle rozjaśniła się, pojawił się lekki uśmiech. Kawałek kartki stał się nagle centrum zainteresowania Ulissa.
— Skąd to masz? Od tego człowieka?
— Tak, dał mi ją, mówiąc…
— Byś odnalazł właściwą osobę?
— Tak, dokładnie… Ale, skąd ty to wiesz?
— Znałem człowieka, który wciąż mówił o sobie „SM06”. Nie wiem do dziś, czemu przedstawiał się w ten sposób. Lubił ten zwrot. Ale teraz… nie wiem, gdzie on jest, zniknął. Nie wróci tutaj. Dawno tu go nie było, odszedł dobrowolnie… Tak sądzę, przynajmniej, nie rozmawiał już ze mną. By go znaleźć, będziesz musiał przejść dalej, opuścić ten teren, i wejść do drugiego tunelu. Jednak, nim to nastąpi, pozwól, że wyjaśnię ci parę kwestii.
— Nazywam się Ulisses, co już dobrze wiesz — rozpoczął swoją opowieść — z Egichem znam się dość długo, lub może inaczej… znałem go dość długo. Nie widziałem go od dziesięciu lat, dotąd, co mnie jeszcze bardziej zaskoczyło. Miejsce, gdzie się znajdujesz, nazywamy podziemiem. Jednak część, do której zmierzasz i przez którą musisz przebrnąć nazwałem Tatarusem. Byłem tam tylko trzy razy, raz, gdy musiałem, drugi, gdy prowadziłem ekspedycję, trzeci raz nastąpił w ostatnich dniach. Nie miałem danych, mieszkańcy zniknęli, więc sam musiałem tam wejść. Ja wróciłem, co z resztą widzisz, ale ty? Nie wiem, co cię tam czeka, jednak nic dobrego. Nic poza śmiercią dla ducha, grzechem dla ciała. Ukryte żądze, które skryte są w każdym z nas. Całość spowita lękiem, strachem, przed dniem jutrzejszym. Paranoja i obłęd, w tym miejscu to zwykła harmonia. Nie można opisać czegoś, co nie ma granic… Nie da się tego objąć w ramy. Jednak tam prowadzi cię droga. Pójdź tam z Egichem, lecz jeśli jego duch jest słaby, wrócisz sam. Przetrwają tylko ci, którzy są tego warci… Nie rób pochopnych kroków. To miejsce nie jest czymś, co widziałeś. Ta stolica obłędu reaguje na swych gości. Nie lekceważ nicości… Uliss kontynuował swój wywód, opisując coraz to nowsze okazy lęku, przejawy brzydoty i szaleństwa. Ja natomiast zastanawiałem się wciąż, gdzie wylądowałem realnie, a gdzie błądzę swoimi myślami. Słowa Ulissa, o stolicy śmierci ducha, wciąż brzmiały w murach. Jednak mimo tylu słów, takiego opisu, nie mogłem stwierdzić, że wiem co mam robić.
— Więc co mi radzisz? — zapytałem, jednocześnie przerywając opis miejsca. Uliss spojrzał się na mnie, z lekkim wstrętem.
— Niczego nie rozumiesz? Nie wierzysz w moje słowa? To miejsce cię zweryfikuje! Nie ja, nie życie… tylko ten pałac obłędu! Szukasz odpowiedzi… kim jest ten człowiek… Martwego, znajdziesz jedynie w krainie umarłych! Idź tam…
Nastała cisza, Uliss spoglądał na stalowe drzwi, które skrywały tajemne przejście do miejsca tysiąca trosk.
— Jesteś pewny? Możesz zawrócić, jeśli otworzę te drzwi, kogoś musi pochłonąć ta otchłań.
— Otchłań? To coś żyje? — zapytałem ze zdziwieniem.
— Żyje w nas, ciągle rośnie… ale walczymy.
— Wejdę tam, jestem gotów — skłamałem, mimo własnego potwierdzenia, nie wiedziałem czego oczekiwać.
Nie chciałem wiedzieć, a jednak coś kusiło me wnętrze, by podejść bliżej. Uliss podszedł do drzwi. Wyjął ze swej kurtki trzy klucze. Każdy, dopasował do oddzielnej części. Najpierw przekręcając środkowy klucz, rozejrzał się wokoło. Następnie, podniósł swoją prawą rękę, spojrzał w górę, szepcząc coś pod nosem, otworzył w jednej chwili dwie części drzwi. Całość opadła, metalowa granica, opadła w szczelinę w ziemi.
— Jeszcze jedno… — Uliss spojrzał z politowaniem — nie wierz innym w żadne słowa, nawet te najpiękniejsze.
— Tak zrobię — odrzekłem, po czym widząc, przejętą smutkiem twarz Ulissa, zapytałem:
— Co z tobą? Czego się obawiasz? Co się tak gnębi?
Na odpowiedź czekałem kilka minut, pośród ciszy przebijał się ciągły, rytmiczny, stały dźwięk. Nie wiedząc, czym jest tajemniczy sygnał, siedziałem, wsłuchując się coraz głębiej.
— Więc nie tylko ja… — odrzekł z cicha Uliss.
— Nie tylko ty, w jakim sensie?
— Nie tylko ja słyszę ten dźwięk. Ten rytmiczny, przerywany sygnał. Słyszysz to, prawda?
Rzeczywiście słyszałem, jednak nie wiedząc czemu, nie chciałem tego przyznać ani przed nim, ani przed swoją własną świadomością. Nie uznałem tego za fakt i rzecz realną. Przeciwnie, odrzucałem dźwięk w każdy możliwy sposób.
— Wahasz się, wyczuwam to. Nie rozumiem jednak, dlaczego wszyscy tak robicie? Poznałem jedynie kilka osób, które słyszały ten dźwięk.
— Co się z nimi stało?
— Są martwi albo zaginęli — Uliss, uśmiechnął się lekko, przybliżając się w moim kierunku, po chwili kontynuował:
— Tak czy inaczej, nie ma ich tutaj. Ze wszystkich, których znam pozostały dwie osoby — ja i ty.
— Tak pozostanie, prawda? — zapytałem z drżącym głosem.
Twarz mojego rozmówcy przybierała ciemniejszy odcień, oczy jego rozszerzyły się, cała fizyczna powłoka napięła się, wydawał się potężniejszy. Cień jego osoby rósł, nie wiedziałem, czy to w moich myślach, czy też rzeczywiście.
— Obawiasz się? Tak jak i tamci. Wiesz, co ich zabiło?
Każde kolejne stwierdzenie dodawało niepewności do rozmowy. Patrząc na Ulissa, widziałem postać zdolną do czynów wszelakich. Jego wygląd potęgował we mnie strach.
— Co ich zabiło? — zapytałem niepewnie
— Ja…
— Ty?! — przerwałem Ulissowi, oczy moje błądziły w pokoju, szukając możliwości do potencjalnej ucieczki. Nagle Uliss podszedł w moim kierunku, złapał mnie za barki, po czym powiedział
— Pośpiech, nadmierne pobudzenie, pochopne słowa. To mogło ich zabić tak jak i ciebie… Innymi słowy, zabili się sami. Uważaj więc na siebie. Przez tyle lat, największym przeciwnikiem dla siebie, byłem właśnie ja. Nie popełniaj tych samych błędów, unikaj przejawów, pokus… Inaczej spotkamy się tutaj ponownie. Nie chcę stwierdzić, że nie pragnę cię znów ujrzeć, jednak… nie, nie chcę tego!
Co on sobie myślał? Otworzył drzwi, wyszedł, ja zostałem. Nie widząc dalszej części, nie mogłem stwierdzić co będzie dobrą kontynuacją. Pozostałem na tym poziomie, zostawiając swój cel, możliwość wyjaśnienia swoich myśli. Po prostu odszedłem, zamknąłem bramę, a wraz z nią część głęboko ukrytego żalu. Przed czym? Tego do dziś nie wiem. Jednak maskując wszelakie przejawy, wspomnienia, z czasem widziałem efekty mych czynów. Z wielu względów, chciałem tworzyć rzeczy, gdzie mógłbym nauczać. Największy cel, wywyższony, czekający na moje działanie stał, wciąż… Niewzruszony! Ja natomiast…
— Traciłem swój cenny czas! Obudź się głupcze! To tylko drzwi, nic więcej! Tak jak poprzednie. Zamknąłeś swój rozdział, zakończ to tak, jak należy! — Egich wciąż powtarzał, jednak jego słowa nikły w moim potoku myśli. Lecz wtem, poczułem potężny cios. Przebudziłem się, uderzony nagłą siłą, wprost w prawy policzek. Chciałem nadstawić drugi, lecz nikt nie wykorzystał okazji.
— Lepiej się pan czuje? — zapytał z lekkim zaniepokojeniem Egich.
— Tak o wiele — odrzekłem.
— Dobrze, spał pan przez te wiele dni?
— Wiele dni? — powtórzyłem, lecz jak później wyjaśnił Egich, nie było to pytanie, lecz stwierdzenie, pozdrowienie, znane ludziom podobnym do niego.
Rozejrzałem się wokoło. Miejsce, gdzie przedtem byłem teraz było otwartą przestrzenią. Opuściłem tunel. Opuściłem jaskinie, powitał mnie nowy, lśniący świat, a raczej korytarz. Tak samo, jak poprzednio po swojej prawej stronie ujrzałem otwartą przestrzeń. Długi, lub może sprawiający takie wrażenie korytarz, po lewej zamknięte lecz dobrze wyglądające drzwi. Nie wiedziałem gdzie pragnę się udać, więc wybrałem to, co było dla mnie największym przełomem. Wybrałem drogę trzecią.
3
Tak jak zdecydowałem, szybko opuściłem budynek. Na nim ujrzałem duży, niebieski znak. Przedstawiał on patyk, na nim wąż wijący się, całość przyozdabiały cztery prostokąty. Jeden ułożony w pionie, dwa następne w lekkim skrzyżowaniu. Szpital? Przychodnia? Zastanawiałem się, co tam robiłem. Nie zważając dłużej, poczułem na swej twarzy mocny podmuch powietrza. Tuż po nim szybki przebłysk ciepłego słońca. Stałem, delektując się chwilą. Za plecami miałem drzwi, przez które, przed chwilą opuściłem pomieszczenie. Gdzie mój termos? — zaskoczony czułem, że powrót będzie nieunikniony. Tak też zrobiłem, nacisnąłem klamkę… lecz… nic. Drzwi nie drgnęły, zamknięte? Nie wiedziałem, co się wydarzyło, opuściłem przestrzeń, później okolicę, by na koniec przekroczyć ostatnią granicę, dzielącą mnie od miejsca przeznaczenia. Od ostatniego schodka, dzieliły mnie jedynie centymetry, gdy nagle poczułem na swoim ramieniu uścisk.
— Wróć, masz jeszcze wiele do zrobienia — powiedział mój przyjaciel.
Spojrzałem na niego, pełny świadomości, iż wrócić muszę do środka. Zrobiłem to. Ironia często ukazuje się w takich momentach życia, zazwyczaj, gdy coś, na czym nam zależy, coś, od czego udaje się uciec, nagle powraca, woła i mówi: „Wróć! Nie warto odchodzić”. Tak było w moim przypadku, powrót, jak się później okazało, był celem. Lecz czym była droga czwarta?
Przyszłość pokaże — myślałem w owym dniu. Jednak czy pokazała? Ludzie powiadają, że to my odczytujemy, znaczenie słów mówionych w naszym kierunku. Ile w tym prawdy? Tyle, ile we wszystkim. Tylko tyle, w jakim stopniu pozwolisz. Zmiana percepcji, czasami bywa ułatwieniem. Teraz też tak będzie, zmiana jest lepsza, na pewno dla jednej ze stron.
4
Wnętrze pomieszczenia nie było takie jak ostatnio. Jedyne, co pozostało stałe, to trzy drogi. Jedna wiodąca w stronę prawą, otwarta, łagodna, przejrzysta. Druga na lewo biegła jedynie kilka metrów, by nagle zostać zatrzymaną przez zamknięte, lecz przeszklone drzwi. Pozostała trzecia, ostatnia. Najciemniejsza, mroczna, zaniedbana, ukryta w mroku. Bez źródeł światła, a wszelkie światło padające, pochłaniały wybijające się mroki. Człowiek w czarnej koszuli podszedł do drzwi. Pociągnął za klamkę, jednak drzwi nie drgnęły. Przystawił swoją głowę do szkła, w celu uzyskania obrazu, skrywanego za drzwiami. Wyprostował się, po czym głosem zwykłym rzekł:
— Interesujące. Tu, ich nie ma.
Popatrzył się wokoło, niebieskie światło korytarza oświetlało jego posturę. Jednak światło, nie wiedząc czemu, skupiło się, na metalowej blaszce, na jego piersi. Człowiek rozejrzał się po raz kolejny, po czym w chwili zamysłu, położył swoje ręce na biodrach, przyglądając się głębi korytarza otwartego, lecz oświetlonego. Blaszka natomiast, z każdym, chociażby minimalnym ruchem odbijała w okoliczne ściany świetlne sygnały. Na kawałku metalu, wyryte były rózgi liktorskie, trzymane przez potężnie wyglądającego orła. Na prawym ramieniu widniał ten sam orzeł, z dziobem skierowanym w prawą stronę. Koszula, chociaż była czarną, dziwnie reagowała na padające światło. Lekki ruch wzmagał wzmagał rozpad światła, przez co miejsce wcześniejszego przebłysku światła, teraz zajmowała potęgująca czerń. W końcu ruszył potężnym, stanowczym krokiem w stronę korytarza. Uszedł kilka metrów, po czym zatrzymał się przed człowiekiem, siedzącym ze skrzyżowanymi nogami, oczy tej osoby były zamknięte, oddech równomierny. Każda chwila obecności, przy tym człowieku dodawała poczucia trwałości życia, łączności z wszechobecnym światem.
— Kim jesteś? Czemu stajesz na mej drodze? — zapytał człowiek w czarnej koszuli.
— Nazywam się Szynkacy, czemu się o to pytasz? Jak mogę stać na twojej drodze? Gdyby była ona twoją osobistą ścieżką, nigdy nie dopuściłbyś mnie, bym tu stanął. Wyjaw swoje imię, skoro i ja wyjawiłem swoje!
— Ja nazywam się Fasces, pierwszy wysłannik mego władcy. Pierwszy strażnik prawości w świecie powszechnym. Jedyny, który został wybrany. Symbol sprawiedliwości, ucieleśniony w tym, co widzisz. Przybyłem, by zbadać to miejsce!
— Chcesz je po prostu zwiedzić?
— Tak, w innych słowach tak to brzmi… ale wolę mówić doniośle — słowa swoje Fasces potwierdził donośnym przytupnięciem w podłogę.
— Żądam — mówił dalej — eskorty podczas pobytu w tym miejscu!
— Żądasz? Rozejrzy się, nie ma tu nikogo oprócz mnie i ciebie! Jak mocno musiałeś zabłądzić?
— W takim razie, żądam jednoosobowej eskorty, na przestrzeni całego kompleksu. Tą osobą
będziesz ty.
— Ja?! — poderwał się Szynkacy — kiedy oddałem ci swoją władzę, nad samym sobą? A zresztą… Przejdę z tobą w to miejsce, opowiem ci o wszystkim, co cię zaciekawi. Prawda i tak zawsze będzie ukryta, przed takimi jak ty!
— Jaka prawda? Nie ma prawdy, póki sam jej nie wyznaczę! — stwierdził pewnie Fasces.
Szynkacy odszedł kilka metrów w prawo, po czym szepcząc pod nosem, patrzył w stronę Fascesa. On natomiast dumnie stanął pośrodku korytarza, obserwując sytuację. Rozglądał się w każdą ze stron, lecz największy zachwyt wzbudził w nim ciemny, mroczny tunel. Bez wahania podszedł w stronę Szynkacego, po czym zapytał:
— Co kryje się w tym mroku?
— Odpowiedziałeś na to pytanie. Mrok.
— Więc tam udamy się tam na początek!
— Jednak ja, nie mam zamiaru tam iść! — Szynkacy pobladł, twarz zakrywał dłońmi. Co kilka sekund, przez jego ciało przebiegały drgawki.
— Co z tobą? — zapytał zaniepokojony Fasces, nie chcesz iść do tego miejsca?
— Byłem tam raz, wystarczy!
— Co tam jest? — z każdą chwilą, ciekawość Fascesa rosła. — Powiedz! — nalegał.
Jednak Szynkacy milczał, wciąż chował swoją twarz.
— Wszędzie, tylko nie tam, nie znowu — szeptał Szynkacy.
Fasces podszedł do zlęknionego, po czym poklepał go po ramieniu, dodając:
— Więc wybierzmy inną drogę, spokojnie… Mimo że jestem tu na zleceniu, nie jestem bezduszny. To jak? — dodał łagodnie — uspokój się, wszystko będzie dobrze.
— Dobrze? Po tym, co zaszło?! — Szynkacy przejawiał agresję, pobudzony podbiegł do swego pocieszyciela, po czym dodał: — Czego ty chcesz? Idź stąd!
— Nie mogę, muszę…
— Nic nie musisz, tutaj czeka na ciebie jedynie zguba, przepaść, pustka… Cudem jej uniknąłeś przed chwilą! Nie jeden poległ w tych drogach, nie bądź jednym z nich!
Fasces wyglądał na zdezorientowanego, wahał się, ruszył kilka kroków do przodu, by nagle zawrócić w miejsce początkowe. Rozglądał się, zastanawiał. Nie wiedział, co ma zrobić. Szynkacy natomiast milczał, patrząc się w głąb prawego tunelu, w nieokreślony punkt w przestrzeni.
— I co teraz? — Fasces chodził w kółko, wciąż powtarzając swoje pytanie.
— Mogę ci pomóc… Jeśli zechcesz. Jeśli podążysz właściwą ścieżką — powiedział stanowczo.
Następnie wstał, podszedł w stronę swego druha, po czym wskazał ręką na głąb tunelu.
— Tam pójdziemy najpierw, będzie to droga łatwa, ale ucząca.
— Co tam spotkam? Wiem, że coś tam jest, jednak co? Nie wiem, co badam, nie mam pojęcia co mam sprawdzić. Gdzieś mam notatki! — Fasces rozpoczął poszukiwania w swoim podręcznym inwentarzu, lecz pozorne poszukiwanie, powoli zamieniało się w niepokój.
— Gdzie to jest? — mówił z przejęciem — Gdzie jest mój notatnik?! Gdzie go ukryłeś? Mów! — krzyknął donośnie, jednak słowa nie zrobiły żadnego wrażenia na Szynkacym.
— Tam, gdzie chciałeś iść, nie przydałyby ci się, twoje notatki.
Tutaj dam ci po prostu skoroszyt, zapiszesz to, co będzie potrzebne. Wciąż wątpię, że będzie to niezbędne.
Minęło kilka minut, nim Fasces na dobre pogodził się utratą swoich bezcennych zapisków. Natomiast Szynkacy, w tym samym czasie szykował swoje nikłe wyposażenie. Słońce już gasło, halogeny rozświetlały korytarz jasnym, niebieskim światłem. Wnętrze długiego pomieszczenia przepełniał nieokiełznany chłód, jednak mimo to panował tam pewien spokój, opanowanie, ład i porządek. Fasces widząc to, podszedł do Szynkacego, mówiąc:
— Możemy wyruszyć?
— Jeśli tylko tego pragniesz i o ile jesteś gotów — odpowiedział spokojnie Szynkacy.
— Więc prowadź — śmiało powiedział Fasces, odrywając od podłogi swoje nogi.
— Jak dobrze wiesz lub też nie wiesz… — rozpoczynał Szynkacy, który teraz przybierał powoli miano przewodnika. — Dobrze wiesz, że jesteśmy w trzecim, jak i najważniejszym tunelu — mówił dalej — tutaj, gdzie jesteś, nastaje ostateczne zwieńczenie pracy Trójcy!
— Czym jest Trójca? — pytał z zaciekawieniem Fesces.
Na jego twarzy powoli znikał widoczny wcześniej sceptycyzm. Oczy jego z każdym słowem Szynkacego lśniły jeszcze bardziej, chłonął wszelakie słowa, oczekując dalszej opowieści.
— Trójca to maszyna tego miejsca. Tworzy i przekształca. To, co dostaje się pod objęcie Trójcy, ożywa. Jedynym zagadnieniem, którego nie rozwikłał nikt, jest zagadka.
— Jaka mianowicie?! — podekscytowany Fasces pytał.
— Jak sądzisz, kto niszczy byty, by mogły być stworzone od nowa?
— Niszczy?
— Po prostu, zabija. Kończy ich drogę, odcina nić życia, by nawinąć ją na nowo. — odpowiedział przewodnik.
— Mogę mieć pomysł, mogę ci powiedzieć, co sądzę…
— Jednak nim to nastanie, pójdziemy w głąb trzeciego segmentu. Spotkasz tam wielu, w tym najważniejszych.
— Kim są najważniejsi? — Fesces pytał, lecz odpowiadała mu przenikliwa cisza.
Nie przejął się tym zbytnio, ruszył szybko za Szynkacym w stronę wejścia. Po kilku metrach wnętrze rosło. Gładkie, białe ściany odbijały niebieskie światło, co wzmacniało głębie miejsca. Korytarz nagle sprawiał wrażenie wyższego. Przejście odgrodzone było widocznym rzeźbionym łukiem. Łuk podtrzymywany był przez cztery rzeźbione, stworzone z marmuru kolumny. Górna część kolumny łączyła się z łukiem. Całość oplatał zielony, zwisający z górnych części kolumny wawrzyn.
— Ten ogrom pochłania, prawda? — powiedział zdumiony Fasces.
— To jeszcze nie koniec, to nawet nie jest początek drogi trzeciej — odpowiedział niewzruszony Szynkacy.
5
Kolumny unosiły ciężar miejsca, który był porównywalny do ogromu fascynacji, jaką przejawiał Fasces. Mniejał kolejne wzniosłe, rzeźbione przejścia. W końcu, po kilkudziesięciu metrach podróży, pośród ogromu, ujrzał ogrom przestrzeni, która to była ukryta, za tak nikłym, niepozornym tunelem. Kolumny wciąż rosły, by ukazać jak wielka potęga, skryta jest w tak nikłym miejscu. Chociaż miejsce to miało być terenem zamkniętym, nie widać było nawet końca placu kolumn. Na każdej z nich bogate zdobienia, powoli przemieniały się w widoczny, z dawna zaplanowany cykl obrazów. Im dalej Fesces dążył, tym więcej przedstawiały wyryte rzeźby. Od liści, całość przekształcała się w ludzkie twarze, symbole, postacie. Fesces szedł swym powolnym tempem, chcąc uchwycić każdą z widocznych przestrzeni.
— Szybciej, przyjacielu. Jeszcze wiele rzeczy będziesz mógł podziwiać w tym miejscu — ponaglał wciąż Szynkacy.
Jednak żadne słowa nie były w stanie oderwać zdumionych oczu Fescesa, od potęgi architektury Tunelu Trzeciego.
— Nigdy nie widziałem tak pięknych przestrzeni. Nigdy! Jak mogę oderwać się od tego, co widzę? Ty masz to na co dzień! — twardo wyrzekł swemu druhowi.
— Dlatego tego nie doceniam… Masz rację. Ciesz się tą chwilą, ja zaczekam.
Fesces uśmiechnął się w kierunku Szynkacego, po czym znów skierował swój wzrok ku górze.
— Nie zastanawia cię, jak oni to stworzyli — pytał, wciąż nie odrywając wzroku.
— Nie wiem, wiele lat musieli na to poświęcić… Tak przynajmniej sądzę.
— Ale kto to mógł wymyślić? — ciekawość Fescesa sprawiała, że bardziej przypominał on postać dziecka, niż osoby dorosłej i poważnej od lat.
— Zaraz ich poznasz, stworzyli jeszcze wiele podobnych struktur.
Fesces gwałtownie oderwał wzrok od kolumn.
— Więc ich poznam! Ich? Budowniczych? — pytał z narastającą ekscytacją.
— Twórców, zarządców, nauczycieli, mówców… Wiele zadań wykonują, dlatego mają tak wiele funkcji. Jednak najważniejsze, co trzeba wiedzieć — działają dla wspólnego dobra.
Słowa Szynkacego rozbrzmiały w przestrzeni. Fesces spoglądał wokoło, szukając tych, o których tak wiele słyszał. Im dalej w głąb wędrowali, tym kolumny rozstawione były rzadziej. W końcu odległość jednej kolumny, od drugiej była tak duża, iż nie wiadomo było, czy cokolwiek one podtrzymują, czy też są szczątkami, czegoś większego, co już przeminęło. Wydeptana ścieżka nagle się kończyła, na jej skraju, głęboko w ziemi osadzone były dwa białe kamienie milowe. Kamienie stanowiły granice, pomiędzy starą ścieżką i nową, brukowaną drogą.
— Chodź, to już niedaleko. Doświadcz nowej drogi! — powiedział pewnie Szynkacy.
Fesces spojrzał wokoło, wziął głęboki oddech, po czym uczynił pierwszy krok. Droga z każdym kolejnym metrem lekko się unosiła. Biały kamień wiódł wędrowców, ku miejscu przeznaczenia. W końcu, po kilkudziesięciu metrach droga wyprowadziła Fescesa na lekkie wzniesienie. Przed jego oczyma rozciągał się ogromny plac. W samym centrum stał wysoki obelisk. Naprzeciwko nich, w oddali widać było budynek, z okrągłą kopułą, podpierany przez dwadzieścia trzy, koloru kredy kolumny.
— Mówiłem, że będziesz miał co podziwiać — przemówił Szynkacy, jednocześnie wskazując ręką na ogrom.
Fesces dalej obserwował. Po prawej stronie na lekkim wzniesieniu schodkowym stał wysoki, lecz wąski budynek. Wejście było otwarte, strzeżone jedynie przez dwa posągi. Dwie postacie, z głową skłaniającą się ku wyjściu były wiecznym duchem tego miejsca. Tuż od tego budynku, z górnej części biegł most. Pod nim płynęła płytka rzeka. Z mostem łączył się kolejny budynek, o przestrzeni otwartej, bez kolumn. Jedynie kilka filarów, łączących podest z dołem. Na lewo natomiast, na lekkim wzgórzu, obsadzony był mały, niepozorny budynek. Za nim posadzone drzewa, stare i potężne cyprysy. Dalej w oddali, pośród cyprysów, całość łączył ogromny, dający cień dla całego wzgórza dąb. Fesces rozglądał się w każdą stronę, nie wiedząc, na czym skupić swój wzrok.
— Jakie to… — próbował mówić, lecz miejsce to i bijące zewsząd piękno wstrzymywało potok słów.
— Piękne? Majestatyczne? Ogromne? — Szynkacy wymieniał określenia, radując się wyraźnie z reakcji swego druha. — Chodźmy dalej, wnętrza również są piękne — kontynuował.
Droga rozszerzała się, na placu, mimo takiej przestrzeni, Fesces zauważył jedynie dwie osoby. Dwójka mężczyzn ubrana była w granatową koszulę z pagonami. Każdy z nich miał identyczne oznakowanie na prawym i lewym pagonie. Przedstawiały kwadrat, a w środku niego okrąg. Spodnie, wykonane były z eleganckiego materiału. Stroje ich wyglądały dumnie, niczym szyte na miarę, lecz każdy z nich stwarzał wrażenie skromnej osoby. Gdy Fesces podszedł do nich, oni wyprostowali się, gwałtownie zgięli swoje prawe ręce, a następnie lekko uderzając w swoje klatki, krzyknęli: — Bądź pozdrowiony przybyszu! — po czym patrzyli się w stronę wędrowców, w oczekiwaniu na ich odzew. Fesces już mając zamiar wyciągnąć w ich kierunku dłoń, nagle został powstrzymany przez Szynkacego.
— Tutaj panują inne zwyczaje — mówił pełen powagi, po chwili dodał — musisz to zaakceptować, inaczej nie poznasz dokładnie tych ludzi.
Fesces po usłyszanym ostrzeżeniu spojrzał na dwójkę ludzi, którzy wciąż czekali na jego powitanie. Zgiął rękę, przyłożył do swej piersi, po czym odrzekł:
— Bądźcie pozdrowieni rządcy tych ziem!
Fesces oczekiwał na reakcję, przemówienie, cokolwiek. Lecz jedyne, co przywitało wędrowców, oprócz pozdrowienia to cisza dwójki ludzi.
Szynkacy spoglądał w stronę Fescesa, on natomiast nie wiedząc co robić, rozglądał się, obserwował budynki, drzewa, w końcu oczy jego zbiegły się ze spojrzeniem jednego z rządców.
— Co teraz? — szeptał Fesces.
— To twoja droga! Jednak uważaj na to, co mówisz… Lecz też nie unikaj milczenia całkowitego. Mów to, co przyniesie im pożytek.
— Świetnie — odrzekł Fesces, po czym podszedł bliżej w stronę dwójki.
— Przybywam tutaj z misją, ideą… i pragnę ją przekazać — rozpoczął.
Słowa Fescesa nie padły na marne, po krótkiej chwili echo rozniosło się po całym placu. Dwójka nieznajomych natomiast spojrzała na siebie wymownie, po czym pierwszy z nich, po prawej przemówił. Głos jego był przyjemny i lekki, słowa wypowiadał starannie, z niezachwianym spokojem. Podniósł on swoją prawą rękę podobnie jak przy powitaniu, po czym rzekł:
— Cieszę się, że ktoś wyjaśnił ci wcześniej panujące tutaj zasady. Nawet jeśli byś je złamał, wierz mi, błędy będą ci wybaczone. Jednak pozwól, że się przedstawię. Gdy tu przybyłem, nazwano mnie Duldung.
— Kto cię tak nazwał? — zapytał zaskoczony Fesces.
— Mój twórca, czyli Simheoni. Twórca nadaje imiona wszystkim, a raczej zdejmuje wcześniejsze, kreując nowe.
— Wszystkim? Mi również?
— Nie, ty swe imię otrzymałeś za swój trud. Lecz właściwie, jak cię nazywają?
— Fesces, pod tym imieniem mnie poznają. Możliwe, że mam ich wiele, lecz nie mi zaprzątać głowę przezwiskami! Więc twierdzisz, że imiona nadawane są przez twórcę, czy było coś przed twórcą? Fesces spojrzał na swoich rozmówców, czekając na odpowiedź.
— Ja byłem przed wszystkimi — pewnie powiedział drugi rozmówca. Ubrany był w podobny strój. Gdy uniósł swoją rękę, dało się zauważyć wytatuowany, lecz już ledwo widoczny numer „440606”.
— Co znaczą te liczby? — zapytał Fesces, lecz po krótkiej chwili poczuł szturchnięcie Szynkacego.
— Nie pytaj o rzeczy osobiste, powiedzą ci o tym sami — szeptał Szynkacy, chcąc ratować swego towarzysza.
Jednak nim Fesces zdążył cokolwiek powiedzieć, drugi rozmówca podciągnął swój prawy rękaw, pokazując wytatuowany ciąg liczb.
— Czemu interesuje cię aż tak przeszłość? Spójrz wokoło, tutaj istnieje jedynie chwila obecna! Pewnych spraw nie warto pamiętać, inaczej nie mógłbym być tutaj wśród waszej czwórki.
— Powiedz mi zatem jak mam cię nazywać? — zapytał Fesces, próbując uniknąć wzroku swego rozmówcy.
— Incumbo — rzekł drugi rozmówca.
— Dobrze, więc co teraz?
— Czemu nas o to pytasz? — przemówił Duldung, jednak po chwili wskazał wędrowcowi drogę, mówiąc: — możesz iść dalej, my pójdziemy za tobą.
Fesces mimo wolności, której doznał, nie ujawniał swojej radości.
— No dalej! — Szynkacy pośpieszał jego decyzję.
On natomiast stał, patrząc na plac. Nagle jego wzrok skupił się na niedalekim wzgórzu. Oczy jego pojaśniały, odetchnął z ulgą, po czym pokazując ręką, na niedaleki teren z drzewami, powiedział:
— Tam pójdziemy najpierw.
Zarówno Duldung, jak i Incumbo zdziwili się, lecz widząc zapał Fescesa, szybko wyruszyli naprzód, by go poprowadzić. Szynkacy jako jedyny oddalił się na kilka metrów, by w spokoju podążać za fascynacją swojego druha.
6
Małe wzniesienie, z każdym kolejnym krokiem przybierało na potędze. Drzewa, które z oddali były nikłe, teraz przejawiały swój ogrom. Tylko budynek, do którego zmierzał Fesces, razem z kompanią, pozostał mały, wręcz niezauważalny przy wielkości natury. Drzewa górowały nad budynkiem, gęste liście stanowiły doskonałą ochronę przed słońcem. Cień pochłaniał okoliczny plac. Przed wejściem, do niepozornego, lecz pięknie wykończonego budynku widniał duży, pionowy, wykonany z kamienia słup. Na jego szczycie, wbite było metalowe okucie, które tworzyło palenisko.
— Zachowaj spokój. Tam, gdzie wchodzimy, nić zostaje przecięta — mówili przewodnicy.
— Co to znaczy? — pytał Fesces, lecz zbywano go milczeniem.
Po kilku minutach, byli już przed centralnym wejściem do budynku. Przejście stworzone było na kształt łuku. Dwie małe, lecz wytwornie stworzone kolumny podtrzymywały rzeźbiony portal. Wnętrze oświetlone było trzema lampami, za każdą z nich stało potężne lustro, ustawione tak, by blask rozprzestrzeniał się po całym wnętrzu. W centrum okrągłego budynku stał wysoki słup, łączący dół z górą pomieszczenia. Przed słupem stał człowiek, w lekkim czarnym stroju. Spoglądał na Fescesa podejrzliwie, każdy ruch nowego gościa w pomieszczeniu był uważnie obserwowany. Minęło kilka minut, nim Fesces zorientował się, że nie może przebywać tu w pełnej swobodzie. Podszedł do nieznanego człowieka, po czym rzekł:
— Jestem tutaj, bo sam wybrałem to miejsce, sądzę, że nie jest to czymś złym?
Oczy rozmówcy rozszerzyły się, na twarzy natychmiast pojawił się uśmiech. Pozorny szorstki wygląd, teraz przyćmił pełny entuzjazm, bijący od nieznanego człowieka. Twarz jego była smukła, lecz widoczne rysy wskazywały, że przeszłość tego człowieka nie była czymś prostym. Fesces jako pierwszy wykonał ruch, w celu przywitania, tą samą metodą, którą przywitał go Duldung. Jednak rozmówca nie odwzajemnił gestu. Wyjął swoje ręce, przykryte suknem, po czym złożył je razem, wykonując lekki skłon w kierunku Fescesa. Dłonie tego człowieka były pełne głębokich linii, każda określała cząstkę jego historii. Na lewej dłoni miał dużą bliznę niczym po cięciu ostrza. Po chwili milczenia, padły pierwsze słowa strażnika budynku.
— Jestem Tunez, strzegę tego miejsca, od czasu wygranej. Spójrz na słup, widzisz to?
Fesces rozejrzał się po pomieszczeniu. Powoli budynek nabierał kształtu. Kształtu, który nadawał sam Fesces. Ściany w swoich wgłębieniach, z każdą kolejną chwilą obserwacji ukazywały, co spoczywa w tych murach. W końcu jego wzrok skupił się na słupie, w samym centrum. Jednak jedynie, co zauważył to wyryte litery „J.A.M”.
— Co mam ujrzeć? — zapytał Fesces, wciąż szukając odpowiedzi w murach.
— Jesteś w mauzoleum.
— Ale nie ma tu martwych. Nie ma grobów.
— Nie ma, bo wygraliśmy wojnę. Walczyliśmy o własną nieśmiertelność! My dwunastu, zamknęliśmy tą, która kończyła naszą linię życia. Tylko ona spoczywa w tych murach.
— Jaką bitwę? Kogo zabiliście? — Fesces nie potrafił zrozumieć gdzie leży sens opowieści.
Nim zdążył powiedzieć cokolwiek, głos zabrał Szynkacy
— Ja, razem z dwójką pójdę do budynku głównego. Tam się spotkamy, mam kilka spraw do uzgodnienia. Ty zostań tutaj, lepiej znać historię, by jej nie powtórzyć!
Szykacy uśmiechnął się, po czym wyszedł w towarzystwie Incumbo i Duldunga.
Fesces przytaknął głową, bo jedyne co mógł zrobić w tym natłoku myśli, to akceptować to, co się pojawia. Tunez nie zważając na stan Fescesa, mówił dalej:
— Przybyła do nas z mroku. Tak przynajmniej mówiła. Na początku przygarnęliśmy ją, ja byłem jej opiekunem. Nazywała się Mojra, z wyglądu była to zwykła kobieta. Jasne falujące włosy podkreślały jej niewinność. Była prostą istotą. Jak zapewniała, unikała mroku, lecz tego dnia coś lub ktoś porwał ją siłą. Nie było jej kilka dni. Mimo że znałem ją od kilku tygodni, tęskniłem. Nie wiem czemu, gdy coś mówiła była w tym szczera, lekka. Mnie to urzekło. Jednak po kilku dniach nieobecności zebraliśmy dwunastu, by podjąć działanie.
— I co zrobiliście? — Fesces wykazał ożywienie w duchu.
— Ktoś musiał iść. Ponieważ byłem najbliżej niej, wybrano mnie. Wyruszyłem więc. Po raz pierwszy opuściłem tunel trzeci. W czasie wędrówki, na rozstaju trzech dróg, zauważyłem człowieka. Stał on, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Gdy go zapytałem, czy widział jakąś kobietę, szybko mi odpowiedział, że tak. Mówił, że jest u Ulissa, po czym wskazał środkowy tunel. Nigdy tam nie byłem, ale nie odczuwałem ciekawości, by tam wejść. Nie mogłem, bałem się. Mrok bił od tego miejsca. A ona tam tkwiła. W mroku, w ciemności, w poczuciu straty.
— Zostawiłeś ją? — Fesces poderwał się, zacisnął pięści, po czym gwałtownie podszedł do Tuneza.
On natomiast niewzruszony wskazał, by rozzłoszczony gość usiadł.