Wiosna
Przytul mnie.
Tak zrobił.
Zimno było.
Muszę wstać, narąbać drew.
Oznajmił gorzko.
Nieee.
Ostatnia to rzecz, jakiej chciała.
Lekko podniosła głowę.
Twarz miała nieco zakrytą
rozcapirzonymi włosami.
Zza nich dostrzec można było oczy.
Piękne i pełne inteligencji.
Nie idź, zostań jeszcze.
W odpowiedzi pocałował ją.
Żyli w niewielkim domeczku,
nie był to szczyt ich marzeń,
ale wystarczyło do wielkiej radości.
W zupełności dało się tam żyć
beztrosko i w szczęściu.
Tak, jak sobie to wymarzyli.
Ciężko harowali, aby to mieć.
Zza okna wlatywał do środka snop światła,
wraz z nim wpływały dźwięki.
Śpiew ptaków i szum liści
lekko targanych wiatrem.
W tej scenerii dla niego
to jej uśmiech nadawał barw.
Jej spojrzenie napełniało płuca
świeżym powietrzem.
Emocje między nimi były
jak nici łączące tę dwójkę.
Złączeniem ich dusz.
Ta sielankowa scena była jedną z wielu.
Zachłanni na nie byli.
Chcieli w nich trwać wieczność.
Dlatego nie chciała go teraz wypuścić.
Do codzienności i szarości dnia.
Wiedziała, że one miałkie są.
Niezbyt kolorowe przy tej scenie.
A musiały również być w życiu.
Niestety…
Po owym przeciągłym pocałunku
wstał i rozpoczął mozolne ubieranie się.
Jego naga klata zasługiwała niewątpliwie,
w jej ocenie, na dziewięć i pół.
Jedynie dlatego,
że dziesiątki dać nigdy nie mogła.
Dziesiątka to sen i marzenie.
To woda na pustyni
po miesiącach błąkania się.
Nieistniejąca i niemożliwa.
Jedynie sen i mara.
Ale jej ta malutka niedoskonałość w nim
nie przeszkadzała.
Nawet była takim fajnym dopełnieniem.
Bo nie był rycerzem na białym koniu,
w lśniącej zbroi,
dzień po dniu
walczącym o nią.
To również dziwna i niemożliwa wizja.
Był sobą,
pełnym niedoskonałości.
Ona również.
Mimo to żarliwie się kochali.
Huragany i tsunami emocji
niejednokrotnie przechodziły
przez malutki domek w lesie.
Życia poza sobą nie widzieli.
Wyszedł.
Ona również się ubrała
i ruszyła do swej codzienności.
Robót wykonywanych zapamiętale
każdego dnia.
Tak zwyczajnych i powszechnych,
że nawet niezauważalnych.
On miał swoje, a ona swoje.
Później był obiad —
moment, w którym znów się widzieli.
Przelotny uśmiech.
Wpatrywanie się w siebie.
Niekiedy słowo przerwane w pół.
Pocałunek.
Pożądanie.
Takie młodzieńcze ono było.
Naiwne ze swej natury
i żarliwe.
Pełne emocji
i braku doświadczenia.
Niewiele wiedzieli.
Nie było poradników, co robić,
ale emocje same ich popychały
ku określonym zachowaniom.
I tak tańczyli ów młodzieńczy taniec
będący wiosną ich życia.
Kwitnącą i pełną energii.
Pełną pięknych chwil.
Dookoła owego domku
latały ptaki,
również między sobą tańcząc.
Ich śpiew przygrywał im,
aby powietrze dookoła pełne było wibracji,
nie nudy.
Po obiedzie wracali do swych zajęć.
Walcząc dzień po dniu
o lepszy byt.
Żyły sobie wypruwając
dla lepszego jutra.
Poświęcając dziś na rzecz przyszłości.
Nieuchronnie nadchodzącej.
Na razie będącej niejasną wizją,
majaczącą na horyzoncie.
I właśnie owa przyszłość
niejednokrotnie ich dzieliła.
A raczej to,
jaka ona powinna być.
Mimo owych starć
zawsze powracali do siebie
nieuchronnie.
Zawsze, niczym wampiry głodne krwi,
pragnąc swej miłości.
Chłonąc ją niczym słońce,
każdego dnia.
Wyczekując na te wspaniałe chwile.
Na momenty.
Ulotne i piękne.
Wspaniałe i niemożliwe wręcz.
Co się po prostu zdarzały.
A po nich było zdziwienie:
jak to jest w ogóle możliwe?
Czym to jest
i jak określić coś tak pięknego i niesamowitego?
Jest na to słowo.
Określenie, które z czasem odnaleźli
wewnątrz siebie.
Miłość.
Tak to zaczęli nazywać.
Zrozumiawszy, co posiedli.
Wieczorami mieli czas dla siebie.
Chwile, podczas których
okazywali swą nieskrywaną wrażliwość,
na co dzień ukrytą przed światem.
Delikatny skarb, zamknięty w skrzyni.
Te chwile były najbardziej.
Było w nich wiele dotyku.