E-book
26.78
drukowana A5
129.15
Długość życia kruka

Bezpłatny fragment - Długość życia kruka


Objętość:
1021 str.
ISBN:
978-83-8431-090-8
E-book
za 26.78
drukowana A5
za 129.15

Pamięci Antoniego Domania (1992—2021)

Przestraszył się łopotu skrzydeł i krakania kruków. A kruków tam nie było.

Enrique Vila-Matas,

„Krótka historia literatury przenośnej”,

tłum. Joanna Karasek


Książka powstała bez wsparcia

Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Część I

1

Uciekaj — wołał głos w jego głowie, gdy biegł przed siebie, nie wiedząc dlaczego.

2

A ona przychodziła do niego nocą. Lekka i cicha wkraczała do jego świata, ukradkiem opuszczając własny, na chwilę, na kilka oddechów. W półnagim mroku przeciętym serpentyną wzlatujących iskier, pojawiających się na moment przed zaśnięciem. Efemeryda pośród efemeryd. Zamknąwszy oczy, wyznaczała trasę. Wokoło lepka pasja podglądactwa, jakby widziano ich przez rysy ściany, jakieś postacie zaklęte w zimne mury, co ukochały sobie szpiegowanie. Ten dom ogromny, pusty, wśród tylu podobnych. Ona wiedziała, gdzie powinna szukać.

Za każdym razem tkwił w tym samym miejscu — zajmował fotel na piętrze budynku, gdzie dłonie zmęczone dniem składał na oparciach, stopy ze sobą zwierał jak u krawca, a twarz wyczekiwała, drżała niepewnością. Przyjdzie? Nie przyjdzie? Tylko o tym myślał. Analizował wszystkie „za” i „przeciw”.

Cały spowity nocą był. Czernią tak gęstą, że z trudem oddychał. Gdyby się poruszył, gestem przełamał uwiąd swoich członków, mógłby napotkać opór zawiesistej mazi. Nie mając wyjścia, musiałby go uznać, żyć z tym poczuciem, że ta maź istnieje. Lepiej nie wiedzieć czasem, że noc ciemna, a dzień na moment tylko przybrał płaszcz jasności. Lepiej popatrzeć na tę święcę w głębi — jedyne źródło nadziei i światła. Na jego twarzy jej wstydliwy poblask. Obnaża ognik fragmenty przestrzeni. Jak nożem wycięta sylwetka w kleistej, atramentowej, przykrej plamie. Rys nieuchwytny, drgający, niepewny, jak gdyby miał za moment zniknąć.

Stanęła na progu. Wsunęła głowę w bezdrzwiową futrynę. Znała to miejsce niemal jak samą siebie: rozległy pokój i pustka, i cisza. Okno zabite deskami tak szczelnie, że nawet szpilki nocy nie miały tu wstępu. I on. On na środku, na starym fotelu, podartym i brudnym, przytarganym z zewnątrz. Z tej odległości, w dalekim refleksie majaczącej świecy, wyglądał jak zmarły, co przed chwilą odszedł, zgasł wiecznie, taki spokój go cechował. Albo jak ktoś, kogo sen ogarnął, wahliwy jeszcze, w początkach swojej drogi. Bała się podejść. Gdyby ktoś skryty był przy rogach wnętrza i chciał wydobyć z cienia swoją tu obecność, prócz nich kolejne przyczajone życie, nie mogłaby go dostrzec. Drgnęła. Za bardzo jednak pragnęła kontaktu. Silna tęsknota burzyła w niej przestrach. Wsunęła stopę. Mógł jej prawie dotknąć.

Nie drgnął, choć w środku wstrząsały nim dreszcze. Jakieś wybuchy, wylewy wulkanów. Seria wystrzałów, kanonada ciśnień. Gorąco, duszno, gęstniało powietrze. Pęczniały powoli co żywsze detale cielesne. Oddech przyspieszył, dawał się usłyszeć.

Stanęła, jak zawsze stawała, naprzeciw. Materiał sukni zaszeleścił z wdziękiem, na ramionach, udach, kostkach, na podłodze. Czuła, wiedziała, że na niego działa. Że patrzy na nią, wyrywa ją czerni, wyostrza spojrzenie, aby móc ją widzieć. Ta walka, siłowanie z mrokiem — długie niby paschalne triduum. Każdy rytuał ma swoje zasady, on znał je dobrze i chciał ich przestrzegać. Miotał się, ponad siły zmagał, upadał, wstawał, tryskała posoka. Wyszedł zwycięsko — mógł ją obrysować, na kruczej tafli dojrzeć jej figurę. Zwiewna to była postać, delikatna. Ten wieczny lęk przy tym, że może coś jej zrobić, wyrządzić krzywdę, przydusić bezwiednie. Za mocno, za ostro, obcesowo, dziko. Zaślepi go żądza. Nie, on nie mógł przecież, musiał się pilnować, trzymać na wodzy zuchwałego ducha. Nie można spluwać na ostatnią iskrę, dającą światło w ciemności i wiarę. Musiał ją chronić i wziąć ją w opiekę. I pielęgnować, silnie, coraz silniej.

Cisza wokoło. Trwali tak bez ruchu, czekając na podryg, ten pierwszy, niosący lawinę następnych. Przez chwilę obcy dla siebie i niepewni. Trwożni wzajemnie, szukający szlaku. Odnajdowali okruchy na ziemi, orientacyjne ślady współudziału. Nici wiodące do kłębków — ich samych. Szept wzywający jak głos w środku nocy. Mapy, kompasy wskazujące drogę. Stosy materii, z których mieli powstać. Plany budowli, których byli trzonem. Tajemne księgi, relikwie, coś jeszcze.

— Jestem — powiedziała.

Szepnęła właściwie.

To było jak dotyk, musnęło go słowo. Ten dotyk miał echo, kontynuację. Słyszał go zewsząd, wyciągnął rękę, aby go pochwycić. Natrafił na nią. Była tu, na pewno. Wodził palcami tam, gdzie mógł — mógł wszędzie. Dała mu dawno na to przyzwolenie. Mimo to badał ją, powoli sprawdzał, by jej nie spłoszyć, by jej nie urazić. By się nie zbudzić z tego snu przedwcześnie i nie odnaleźć gdzieś pośrodku jawy, samotnym, zimnym i na wpół umarłym w tej dookolnej pustce spustoszenia.

Coś mu mówiło, że ona nie żyje. Że jej już nie ma, że dawno odeszła. Gdzieś z tyłu głowy miał myśl świdrującą, która mówiła mu o jej niebycie. Ten uciążliwy rylec w fałdach mózgu, nieustępliwy tyran świadomości. Odpychał go, chciał ukryć w głębi, zniszczyć, lecz on wyłaniał się z każdej czeluści. Ćwiek metalowy ciosany szpiczasto, wbijany w nerw słuchowy, pod paznokieć, w oko. Wszędzie na ciele miał ślad po szpikulcu. Wszędzie na duszy miał dziury, wydęcia. Narośle ropą podeszłe, niegojące się rany. Skażone, zgniłe, obarczone świądem. Wił się, osłaniał, ale wszystko na nic.

Były momenty, w których wracał spokój. Znów widział jasno, złe myśli odeszły. Ona tak blisko. Świat bardzo odległy. Pozostawieni dla siebie, na wyłączność, na żer rzuceni sobie samym. Wdzięczni, spieszący się i niecierpliwi. Byli tam tylko po to, by zapomnieć. By kochać się po ciemku jak leśne zwierzęta.

3

Obudził się i nie poznał dnia. Nie mógł go poznać, bo jeszcze nie nadszedł, choć zawsze chcemy znaleźć dzień po przebudzeniu i zakładamy ślepo jego trwanie. Tymczasem szaro, zimno, świeca dawno zgasła. Mrok zawieszony jak mgła u sufitu. Gdzie był? Gdzie zbudził się pośrodku próżni? W takich momentach nigdy nie był pewien. Zawsze chciał wierzyć, że jest w tamtym domu, daleko stąd, na innej, lepszej ziemi. W domu, gdzie ona czekała na niego, wraz z ciepłem, spokojem, cichym zrozumieniem. Tak często wracał wtedy późną nocą. Tak wiele godzin marnował, nie pojmując, że ona nie jest dana mu na zawsze. Że będzie musiał oddać ją bez walki. I gdyby tylko wiedział, gdyby wiedział — myślał — wszystko by mogło być inne. Lecz nie było.

W domu, o którym myślał, nikt nie mieszkał. Już tyle lat. Tak długo czas go zżerał. Ział zimną pustką. Rdza z pleśnią okrywały segmenty budynku. Rozkład. Farba odeszła od ścian, zwisały płaty tynku. Pajęcze sieci okrywały wszystko. I to robactwo. Setki, tysiące, miliony pasożytów.

Odrzucił od siebie te najgorsze myśli. Kiedy się budził po ich wspólnych nocach, nie wiedział nigdy, czy była tuż obok, czy może wyśnił ją, wydobył znikąd. To sen czy jawa? Ułuda czy prawda? W początkach, w pierwszych drżeniach po otwarciu powiek, miał zawsze pewność, że była tak blisko, a potem, ze wzrastaniem słońca, wzrastała także w nim wielka rozterka, która musiała w końcu stać się wiedzą, że to, co widział, to tylko projekcja, cień obecności rozmyty i ulotny.

Wstał wściekły na to, co ponownie odkrył. Pociągnął nosem. Zimno. Wczesna jesień. Nie musiał nawet patrzeć na zegarek, bo wiedział dokładnie, która jest godzina. Budził się zawsze o tej samej porze. Tak wiele lat już. Trudów tyle. Błędów.

Meble chomikowane na przestrzeni życia. Szafa z kilkoma sztukami ubrania. Regał z książkami. Powieści, poezja z celofanowej serii, podręczniki. Na podłodze książki. Także na stole przykrytym ceratą. Piec. Niewygodne, wklęsłe łóżko. Wiadra i deski. Fragmenty wykładzin. Fotel pośrodku, na którym znów zasnął.

Wszystko widziane zza mgły gęstej czerni. Już obudzony, choć nie pojednany. Niepogodzony ze stanem, który zastał. Przeszedł się wolno od ściany do ściany. Taki rytuał. Trzeba jakoś zacząć. Gdyby odpuścił sobie teraz, już by nie wstał, a wtedy koniec — sam na sam z myślami. Z każdą sekundą coraz trudniej ruszyć, powstać do walki z nowym dniem — rywalem. Musiał coś robić, musiał mieć kontrolę, która nie może istnieć bez rygoru.

Ściana i odwrót — tak okrążał pokój. Przestronny, wysoki, stare budownictwo. I wtem zgubiony detal tamtej mary sennej znalazł się w głowie, najbliżej jak się dało. Usłyszał jej głos, wyraźny jak we śnie: „Jestem” — mówiła. Powiedziała: „Jestem”.

Na zewnątrz dotarł przez drzwi od podwórza. Zawsze wychodził w ten dyskretny sposób, jakby śledzony był, jakby to on śledził. Rozejrzał się na wszystkie strony. Spokój. Doszedł do płotu, zerknął przez sztachety. O płot oparta stała jego miotła. Cisnął ją górą, o bruk zadudniła. Z rąk zrobił dźwignię, przeskoczył, odetchnął. Ulica wąska, krótka i bez życia. Matowe światła latarni ulicznych. Wydobywane z ciemni wyimki kamienic, chodników gęsto przysypanych śmieciem. Gdziekolwiek spojrzeć, niepotrzebny sztafaż. Dopełniające barwy tworzyły świat szarym. On obserwował to z żabiej perspektywy. Wszystko obskurne, brudne, stare, nie mógł patrzeć. A jednak jakiś urok był w tej dekadencji, coś, co kazało mu nadal tu zostać.

Od lat zamiatał trotuar przed kamieniczką. I dalej, w górę i w dół, wzdłuż ulicy. Do końca, wolno, skrupulatnie, dzień w dzień. Czwarta minęła ledwie, a on z miotłą. Taki rytuał. Kolejny, by wytrwać.

— Dzień dobry, panie Kruk.

Z każdy ruchem miotły wypełzali zewsząd. Ci wracający do domów z eskapad, ci, którzy wracać już nie mieli dokąd, te, co do pracy o świcie zmierzały, i te bezsenne kościelne dewotki. Złomiarze, pijacy oraz złodziejaszki. Męty najgorszych sortów, najróżniejsi. Znali go wszyscy niemalże od zawsze, niepomni, że przybył przecież kiedyś znikąd, jakby był z nimi dłużej od pamięci.

— A pan jak zwykle. Zdrowie nie dokucza? Bez pana byśmy brudem tu zarośli, a tak najczystsza ta ulica w mieście. Co to by było, gdyby pana zbrakło?

— Spokoju trochę — powiedział.

Chciał odejść.

— Co też pan mówi? Co też pan wymyśla?

Nic, tylko szurgot włosia miotły. Kroki.

— Będę modliła się za pana dzisiaj.

Uśmiechnął się pod nosem. Odszedł.

Był daleko.

— Może potrzeba panu czegoś?

Udał głuchego. Zamiatał żarliwie.

— Ja to bym z panem inaczej jeszcze pogadała. Pan jeszcze całkiem jest możliwy. Głuchawy trochę, ale nie uszami przecież… Pan to jest…

Śmiał się. Widziała jego drżące plecy.

— Wrócę do domu i jak pana spotkam, to coś wyniosę, ciasto jakieś zrobię. Makowiec przecież pan lubi, co? Makowiec?

Ten pulsujący chichot marynarki.

— Zrobię makowiec. Ja wiem, że pan lubi. Niech pan koniecznie do mnie zajdzie potem.

Taka rozdarta stała między nim a Bogiem.

— Do zobaczenia. Do widzenia panu.

Gdy odchodziła, spozierała za nim, na to okute w szarości cyborium.

W bramie zobaczył zgarbione sylwetki. Pokraczne cienie, na wpół połamane, rozlane na ścianie jak chluśnięte z wiadra. Czy już zaczęli, czy wciąż nie skończyli? Stłumione śmiechy, niskie głosy, wydobywane przez przeżarte gardła. Stuknęło cicho szkło, gdzieś pies zaszczekał. A on zamiatał, jakby świat od góry podtrzymywał miotłą.

— Chodź pan na jednego, panie Kruk.

Zamiatał. Zamiatał. Zamiatał.

— Przerwę pan sobie zrób. Ile tak robić można? Przerwa, rozumiesz pan, przerwa jest potrzebna.

Nie odpowiedział, skinął tylko głową.

— Zarobisz się pan w takim tempie. Ja wiem, co mówię, na przepuklinę się leczyłem. Od roboty. Robiłem za dużo, słyszysz pan?

Milczał. Znał już na pamięć te wszystkie historie.

— Taki jak pan byłem, panie. Robota w rękach mi się paliła. Do dziś bym robił, ale ile można? Zdrowie ważniejsze. Nie ma nic nad zdrowie.

Pociągnął z butelki.

— No, chodź pan do nas — powiedział kto inny.

Ciągle tarł miotłą o szorstkość chodnika. Mijał ich wolno, niemalże jak co dzień. Ta konsekwencja, ten upór, ta siła.

— Pan to mi zawsze imponowałeś, panie Kruk.

„Jestem” — powiedziała dziś. „Jestem”.

— Matka mówiła zawsze: patrz na pana Kruka. Ale ja zdrowia nie miałem. Nie to zdrowie. Robiłem trochę, ale się przerwałem. Ta przepuklina, co wiesz pan, mówiłem. A ostry start miałem, jak pan, panie, prawie. Matka mówiła: patrz na pana Kruka. Taki on… Wychwalała pana. Dalej wychwala, ale wiesz pan przecież, co ja tam panu będę gadał o tym.

Przerwa w mówieniu i znowu ten drugi:

— Chodź pan. No, chodź pan do nas na jednego.

Ze dwóch tam jeszcze stało i milczeli. Tacy najgorsi — myślał Kruk. Najgorsi ci, co wiecznie tylko milczą.

— Zdrowa mamusia?

— A zdrowa. Dziękować. W kościele ciągle, od rana do nocy. Spokoju trochę. No, przyjdziesz pan do nas?

Ledwie wykrzywił usta, ruszył dalej.

— Pan to jesteś twardy. Pan to masz zasady.

Cienie rozmyły się w zniecierpliwieniu.

— Chodź pan. Wystarczy dla nas i dla pana. Przecież nie wołałbym, gdyby nie było. Nie wezmę grosza nawet, nie od pana. Z pana to człowiek. Maszyna właściwie.

Nie słyszał więcej ich wytartych głosów. Dali mu spokój. Był już za daleko.

Te kamienice, które stały wokół, dawne i kruche — dziewiętnastowieczne. Te, których nie zniszczyły wojny. Spalone słońcem, nadwątlone wiatrem, przez deszcz podmyte, nieruchome, dumne. Czerwone, żółte, szare, wypłowiałe. Balkony sondujące teren. Jasne, klarowne ramy okien.

Ktoś podszedł, chciał mu dać pieniądze. Dobrze ubrany, długi płaszcz i teczka.

— Niech pan to weźmie. Należy się panu.

Nie chciał. Mężczyzna włożył mu banknot do kieszeni. Kruk podziękował, skłonił się, zamiatał. Czasem ktoś rzucił pieniądz za sprzątanie. Czasem sam znalazł drobne na chodniku. Ktoś poczęstował makowcem lub bułką. I tak się kręciło. Zmierzchy i świty.

— Interes mam do pana.

— Ja tu tylko sprzątam.

Kolejny interesant. Kolejna dobrze znana postać.

— Wiem, panie Kruk. Wiem przecież, że pan tu tak codziennie.

— Czego potrzeba?

Ciągle ruszał miotłą.

— Okazja wielka.

— Okazja?

— Dla pana.

— Dla mnie okazja?

— Mam kilka zegarków.

— To pewnie nigdy pan się nie spóźnia.

— Co? Nie. Nie o to idzie. Na handel mam. Zobacz pan jakie.

Podwinął rękaw. Od dłoni do łokcia kolumna wskazówek zamkniętych za szybką.

— Nowe. Prawie. Metaliki. Od Szwajcarów czy Niemców. Tanio. Przecież z pana nie zedrę.

— Nie potrzebuję mierzyć czasu. Choć rzeczywiście dobre, eleganckie.

Nie spojrzał nawet na rękę handlarza.

— No co pan mówisz, że nie potrzebujesz?

— Żyję spokojnie. Nigdzie się nie spieszę. Poza tym…

Zakasał rękaw marynarki.

— ...mam już jeden.

— A jednak czas pan mierzysz. Ale co to? Co to za zegarek?

— Zwyczajny. Wskazówka jedna, druga, trzecia.

— Nie używajmy mocnych słów. Zegarek? Zobacz pan. Zobacz. O, to są zegarki.

Zaświecił blaskiem plątaniny rys na szybkach.

— Ważne, że działa. Gdy mam potrzebę, to patrzę i tyle. Co mam z nim robić jeszcze według pana?

Zdobywał z miotłą kolejne metry chodnika. Handlarz tuż za nim jak ciągniony sznurkiem.

— Pan, panie Kruk, to niedzisiejszy jesteś.

— Może.

— Zegarek to nie tylko dwie wskazówki na krzyż. Nie do liczenia czasu tylko służy.

— Nie?

— Ozdoba, biżuteria. Mówi to coś panu?

— Owszem. Ale co to ma wspólnego ze mną?

— Jak to co?

— To są dla kobiet raczej sprawy, a nie dla mnie.

— Pan nie słyszałeś nic o modzie męskiej?

Handlarz ocenił go badawczo, zmrużył oko. Wyglądał dobrze, wcale nie jak sprzątacz. Ta marynarka z tweedu, ciemna, przecięta cienką grafitową kratą. Spodnie pod kolor, choć nie od kompletu. Jasna koszula, kontrast wobec czerni, z długim kołnierzem, zapięta pod szyją. Buty ze skóry. Filcowy kapelusz. Tak, elegancki w dobrym, starym stylu.

— Zrobiłby panu dobrze ten zegarek.

— Aż tak?

— Ja wiem, co mówię, panie Kruk. Nie bezpośrednio, to rzecz jasna.

— Czyli pośrednio pan wie, o czym mówi?

— Co? Ja nie o tym.

— Sam nie wiem.

Zamiatał.

— Czy ja bym pana mógł oszukać?

— Pośrednio czy bezpośrednio?

— Co?

— Mówił pan…

Handlarz przerwał gestem.

— No, spójrz mi pan w oczy. Zobacz pan. Widzisz?

Stroił przed Krukiem miny, trzymał go za barki.

— Czy mógłbym kłamać, patrząc prosto w oczy? Znam się na ludziach. Obserwuję ludzi. Pana widuję często, sam pan wiesz. Kobiety lubią pana. Nie, nie trzeba przeczyć.

Kruk ani zadrżał i słuchał znudzony.

— A takie cacko…

Znów podwinął rękaw.

— ...to najlepszy wabik. Dodaje prezencji.

— Kobiety mnie lubią? Czy tak pan powiedział?

— Oczywiście. Do samego końca.

Wzruszył ramionami.

— Więc po co mi zegarek?

— Pan to jesteś.

— Robotę mam.

— Pomożesz pan?

— Przecież pan wie, że nie mam pieniędzy.

— Ktoś rzucił panu grosz przed chwilą. Sam widziałem.

— I mam go wydać na pański zegarek?

— Nie na mój, na pański.

— Może innym razem.

— Sprzedam za pięćdziesiąt.

— Robota czeka.

— Czterdzieści. Okazja jak się patrzy.

— Nie jestem zainteresowany.

— Trzydzieści pięć, ale tylko dla pana.

— Nie.

— Niech stracę, mówię: niech będzie trzydzieści.

Pracował miotłą wciąż w tym samym rytmie.

— Dwadzieścia?

Milczał.

— To weź pan za dychę.

Uśmiechnął się tylko.

— No, na co pan czekasz?

— Aż będzie mi pan chciał za niego płacić, do tego chyba zmierza ta aukcja.

Handlarz machnął ręką.

— Pan to jesteś, panie Kruk.

Odszedł. Kruk wciąż zamiatał, gdy usłyszał z dali:

— Pięć złotych? Niech stracę. Dasz mi pan pięć złotych?

***

Gdy skończył, jeszcze nie świtało. Szarzyzna, bezład tego miasta. Bezdomni ludzie, bezdomne zwierzęta. I ci, co mają domy, przynależność, widnieją w klasyfikacji, są na liście. Zauważeni, ważni, zawadiaccy. Wypełźli wszyscy z domostw jak robactwo. Na rozkaz wychylili głowy. Są, patrzą, spieszą się i nic nie widzą. Ich cienie nikną w zamęcie przestrzeni.

Przerzucił miotłę nad płotem przy domu. Że też nie kradnie jej nikt — myślał zawsze. Ruszył przed siebie, przyspieszając kroku. Wyprostowany. Pewny. Obojętny. Gdzieś podświadomie nie chciał być widziany. Patrzył przed siebie, zostawiając w tyle nocne zdarzenia, echa lat minionych. Myśli z tamtego życia wyryte w pamięci. Te tatuaże na płatach mózgowych, wpisany w układ limbiczny ciąg liter. Charyzmat nękający wiecznie. I szarpanina w nim samym bez końca.

Lubił spoglądać w niebo. Było jak azuryt, o gładkiej fakturze. Wzrok zatrzymywał się na kamienicznych dachach. Attyka zdobna w lwie rozwarte paszcze, we wnętrzach których ptaki wiły gniazda. Dalej maszkaron straszył groteskową twarzą. Na innym budynku motywy kwieciste. Łukowe okna, facjatki, kolumny. Czas zatrzymany w murach — niemych świadkach.

Ominął szkołę, po czym skręcił w prawo. Przeciął ulicę, zboczył między drzewa. W koronach klonów ukryły się kruki. Stanął na chwilę, oparł but na murku, wyjął chusteczkę, przetarł, potem drugi. Ruszył. Plac miejski przywitał go ciszą. Ani jednego człowieka z przypadku, tylko czereda zasiedziałych gości. Zajęli ławki i stoły szachowe. Spali. Nadłożył drogi, ominął ich z flanki. Jeden się poruszył, szkło zagrało głośno. Podrapał plamę na siedzeniu spodni. Zmienił pozycję, objął swój dobytek — dwie reklamówki wypchane po brzegi, dwa atrybuty tej swoistej kasty. Obok leżała wychudła kloszardka. Zwinięta w kłębek, stara, wyliniała. Szarość przedświtu skryła jej szkaradność, choć z każdą chwilą wyglądała gorzej. Przyspieszył, nie chciał jej oglądać.

Tuż przy przystanku wyszedł na ulicę. Z wertykalizmu wszedł w horyzontalizm. Tam także spotkał znajome postacie. Pod wiatą siedział półprzytomny nędzarz. Był otoczony wianuszkiem butelek. Woń alkoholu zmieszała się z moczem i stęchlizną ubrania. Kruk nie wytrzymał i odwrócił głowę.

— Daj. Daj całusa — powiedział pijak.

Ruszył się, podparł, wyprostował nogę.

— Daj. Daj jednego.

Kruk spojrzał na niego z kilkunastu metrów.

— Chociaż na wino daj, jak nie chcesz kochać.

W prawo i w lewo spojrzał — nikogo, nic, pusto. On mówił do niego.

Zapity zachwiał się przy próbie wstania. Runął na powrót, rozrzucił butelki. Rozszedł się echem właściwy szkłu pogłos.

Kruk patrzył, jak walczył, jak chciał utrzymać w ryzach wiotkość ciała. Jak leżał bokiem, a potem na brzuchu, i jak raczkował przez chwilę do tyłu. Upadek, rozkład i samozniszczenie. Jak mało trzeba, by stać się człowiekiem, jak mało, by to miano stracić.

— Chodź. Chodź tu do mnie.

Słowa ledwo dotknęły jego uszu. Był już daleko, myślami i ciałem. Przeciął krzyżówkę i poszedł chodnikiem. Ominął hotel i filary banku. Nowa kawiarnia kusiła wyglądem. Markizy strojne jak w paryskich knajpkach — tak sobie wyobrażał, widział na pocztówce. To już ostatnie dni piwnych ogródków. Wcisnął się w wąskie przejście przy stolikach. Przeszklona ściana wabiła spojrzenie. W niej twarz odbita, skądś znana mu postać. Niski, brodaty, jakby z innych czasów. Popatrzył sobie prosto w oczy. Poszedł.

Minął kolejny skwer. Tu także spotkał zagubione dusze. Ruiny ludzkie jak statki posłane na dno morza. Jak wyspy samotne na nieznanych wodach. Powstałe po meteorach kratery. Labirynt tych, co potracili szanse. Kluczył pomiędzy nimi, wolno, na palcach niemal, jakby naruszał wieczny spoczynek duchów dawnych ludzi. Jak grzesznik, co musi przejść przez świątynię. Tak jak wygnaniec, co wraca do swoich.

Dokoła kłęby szmacianej odzieży, poruszającej się w rytmy oddechów. Na każdym kilka warstw znoszonych swetrów. Cuchnące, dziurawe, poplamione. Wszystkie kolory tęczy w wypłowiałej wersji. Cała paleta barw wśród ziemistości ranka. Jaskrawa czerwień, żółty i pomarańcz. Wszystko przecięte rażąco błękitem. Obok błękitu seledyn i fiolet. Mało szarości w tym wszystkim, mało smutku. Taki dysonans, ironiczny kontrast.

Starał się ich omijać, chociaż byli wszędzie. Ławki i domek do zabawy dzieci, zjeżdżalnie, huśtawki, mała piaskownica. Jakby za karę wyrzuceni z raju. Rozsiani jak ziarna na jałowej ziemi, niesione wiatrem papierowe śmieci. Kobiety, mężczyźni, bezpłciowe istoty. Jednaka masa lepiąca się łojem. Nie mógł rozpoznać w nich pierwiastków ludzkich. Patrzył na twarze, ale nic nie widział. Torby i wózki, puszki i butelki. Obszedł to wszystko, po czym się odwrócił. Dotknięci smugą słońca pewnie znikną, nim będzie wracał, nim dzień zacznie bieg.

Pomiędzy kioskiem a blokiem znał lukę. Przedarł się przez nią i ruszył przed siebie. Skręcił na lewo, szedł pod rusztowaniem. Wiatr porwał fragment worka po cemencie. Patrzył, jak tańczy pośrodku ulicy, a potem przepada za węgłem budynku. Zaszeleściła folia robotników. Niedługo wrócą, by dokończyć dzieło.

Uliczka pełna rysunków na ścianach, współczesnych fresków z dziejów jaskiniowców. Wstrętne, koślawe, płytkie bohomazy, gdzieniegdzie zakryte szyldem lub reklamą. Linia ponurych drzew po obu stronach drogi. Kwiaty wieszane u barier balkonów. Kolejne bramy całe w recydywie, co nie wiadomo znów, kiedy zaczęła. Tłoczno tam, głośno, szkło drgające w dłoniach. Progi tych wąskich wejść do domów jak granice — znaczą społeczny margines, linię nędzy. Drogę, co wiedzie tylko w jedną stronę. Nikt nie chciał krzyknąć za nim, nic powiedzieć. Tylko fałszywe śpiewy ich chorych wnętrzności.

Szedł na wzór cienia, gdy słońce wpełzło na równię ulicy. Pierwsze promienie dotknęły go lekko, zalśniły wokół, obudziły miasto. Prawie nie dostrzegł tego i wzmógł tempo. Podziwiał powab rannego chiaroscuro. Ostatnia prosta i będzie u celu. Kilka kawiarni o zasnutych oknach. Bank, sklep spożywczy, gabinet dentysty. I już z daleka widział znaną postać. Zawsze w tym miejscu przecież wysiadywał, przed biblioteką, we wnęce przy schodach. Naprzeciw sklep mięsny o krwistej barwie szyldu. Mięso, wędliny, tanio i okazja. Ranek, dość chłodno jeszcze, może tak zostanie. A on już na tym swoim wózku. Beznogi, stary, pozbawiony zębów. Wierny na podobieństwo psa jednej pozycji.

Kruk przysiadł przy nim, kucnął na chodniku. Starzec wpatrzony był prosto przed siebie. Oczy przejęte mgłą i nieruchome. Długo tak patrzył i długo milczeli. Kruk szukał wzrokiem tego, co on widzi, lecz nie był pewien, czy umiał to znaleźć. Wiercił wejrzeniem dziurę w jednym punkcie. Co mógł tam widzieć? Co on tam wypatrzył? Wreszcie wyschniętą dłonią sięgnął pod siedzenie. Wyciągnął fifkę i paczkę tytoniu. Bibułki trzymał z drugiej strony wózka. W skupieniu, wolno skręcał papierosa. To nie był pierwszy dziś, na pewno nie był. Umieścił go w fifce, zapalił, wciągnął dym.

— Nie kusi pana? — zapytał.

— Pan zawsze o to pyta.

— Bo nigdy pan nie odpowiadasz.

— Kusi. Pewnie, że kusi.

Inwalida zaśmiał się. Między wargami ściskał papierosa.

— I nic pan z tym nie robisz?

— A co mam robić według pana?

Podał mu to, co trzymał w ustach.

— Zapalić?

— Pan zawsze to samo, panie S.

— Co to samo?

— Częstuje pan, namawia. A wie pan przecież, że odmówię.

— Wiem albo nie wiem. Często odmawiasz pan, to prawda.

— Często?

— Zazwyczaj.

— Zazwyczaj?

— Dobra, zawsze. Ale nie znaczy to, że ma tak zostać.

— Bardzo zależy panu, by mnie wciągnąć.

— No, wiesz pan, zawsze to raźniej.

— Pchać się do grobu?

— Też. Na wojnę iść — lepiej z kamratem. A jak umierać, to wśród ludzi, swoich. Łatwiej tak jakoś, lżej na duszy. Wiesz pan.

Długo milczeli.

— Łatwiej umiera się, gdy giną inni?

— Nie powiedziałem tego. Ale chyba tak.

— Człowiek to jednak zwierz egoistyczny.

— Że co?

— Straszne to wszystko, panie S. Drugiego krzywdzić, żeby sobie ulżyć.

— Na tym to życie polega właściwie. Nie zapalisz pan?

Zaprzeczył.

— Ostatnia szansa.

— Nie.

Patrzył, jak niedopałek ląduje na ulicy.

— Musiałbym chodzić i zbierać takie, gdybym palił.

— Zawsze bym pana poczęstował.

— Z pana to dobry człowiek jest.

— Gdyby nie renta, to nie byłbym dobry.

Zamilkli.

— Mówił pan coś o życiu. O uldze coś, nie zrozumiałem.

— No, bo zobacz pan: ulżyć chcesz sobie, no to się ożenisz. A ta kobieta biedna taka, umęczona. Pan tylko jedno, ona drugie. Ale co ja tu gadam panu, pan kawaler.

— Stary.

— Bo mądry. Przede wszystkim mądry.

— Marna pociecha, panie S.

Patrzyli na kobiety przechodzące obok.

— Od tego wszystko się zaczęło — powiedział inwalida. — Ta cała rozmowa nasza. Przy drugim raźniej jakoś. Pan jeszcze zdążyłbyś coś zdziałać na tym polu. Do uprawiania rąk potrzeba, a ugorów sporo.

„Jestem” — powiedziała. „Jestem”.

— Panie Kruk?

— Tak?

— A tamta?

Szła elegancka przeciwległą stroną. Łydki i uda, i góra też dobra. Tyle tam było tego, co potrzeba.

— Nie o tym przecież była mowa.

— O tym to zawsze jest, nawet jak nie ma. Natura taka. Z naturą chcesz się pan bić, wygrać?

— O wojnie mówił pan i o kamratach. O samolubstwie ludzkim wobec śmierci.

— Nie tylko o to idzie. Żadne samolubstwo.

— Nie?

— Pod celą siedział ze mną młody chłopak. Wesoły, ciągle taki uśmiechnięty. Stale się trzymał mnie, szczebiotał. Pierwszego mnie wypuścili, bo i wsadzili wcześniej. Potem donieśli mi, że się powiesił. W celi, na sznurze z prześcieradła.

— Przykro mi.

Kaleka machnął ręką.

— Nie wiem, co miało to wspólnego z tamtym. Właściwie tak to tylko powiedziałem.

— Pewnie nie dawał rady tam bez pana.

— Może. Sam nie wiem, o co tam szło.

Milczeli.

— Taki jak ojciec ja dla niego byłem, bo nie miał ojca, z tego, co pamiętam. Gdy przyszedł do nas, to płakał jak dziecko. Potem dopiero zaczął się uśmiechać. Szkoliłem go trochę, był pojętnym uczniem. Wiesz pan. Jak mówić, jak się zachowywać. Jak przetrwać, co jest w życiu ważne.

Jakby do gwizdu splótł ze sobą wargi. Wciągnął powietrze. Zdążył zatęsknić już za papierosem.

— Potem powiedział ktoś, że on to zrobił. Że zaraz po tym, gdy mnie wypuścili. Że czekał na to. Że pewno planował.

— Pan myśli, że to prawda?

— Że co?

— Że planował.

— Nie wiem. Ale domyślam się, że mógł to robić. Niełatwo wrócić do momentu, kiedy z nim rozmawiałem, wiesz pan, ostatni raz. Nieostry obraz, pamięć już nie taka. Jednak wydaje mi się, że był inny.

— Może po prostu wiedział, co go czeka.

— Co niby miało go tam czekać?

— Pan go chronił. Pan był mu jak ojciec.

— Wolę nie myśleć o tym w taki sposób. Zresztą, to było już tak dawno. Jedna ze stu historii, może więcej.

— Kolejna do mojej kolekcji.

Milczeli. Z każdą minutą więcej spóźnionych ludzi na chodnikach. Poranek jasny, ale dosyć chłodny. Na drzewach drżące, złociejące liście.

— Żona zrobiła.

Sięgnął po reklamówkę przy uchwycie wózka. Wyjął kanapki zawinięte w folię. Podał Krukowi jedną, sam wziął drugą. Kruk podziękował. Jedli. Znów patrzyli w punkt zawieszony w próżni. W termosie starzec miał mocną herbatę. Pili obydwaj niemal z namaszczeniem.

Długo mówili jeszcze o więzieniu, o wojnie, której żaden nie pamiętał, i o kobietach trochę, tak jak zwykle, z przekąsem ludzi, których coś minęło. Kruk wstał, zagadnął jeszcze starca o loterię, w którą ten nałogowo grywał, a kiedy dostał odpowiedź, że znów nic nie wygrał, poklepał jego ramię i odszedł drogą, którą tutaj przyszedł. Bez słowa, jakby zaraz wracał. Zaraz to jutro. Jutro to niepewność. A jednak coś mówiło mu, że wróci.

Na skwerze przy placu zabaw nie było śladu po kloszardach. Starsze osoby siedzące na ławkach, dzieci spieszące do szkoły, biegacze. Nikogo więcej. O ile był tu ktoś, to zdążył odejść albo rozpłynąć się jak nocna mara. Ci, których spotkał, byli namacalni, a jednak nie był pewien ich istnienia. Gdyby chciał znaleźć te zgięte półcienie, wiedział, gdzie szukać, lecz bynajmniej nie chciał. Nie miał potrzeby wchodzić na ich ścieżki i błądzić wraz z nimi po niepewnych gruntach.

Idąc do domu, skręciłby na lewo, jednak dom nie był teraz jego celem. Przeciął ulicę diagonalnym szlakiem. Minął płot z blachy pomazanej farbą. Stanął przed sklepem, liczył, że go spotka. Zajrzał do wewnątrz poprzez drzwiową szybę. Nic. Kilka osób w kolejce do kasy.

— Dzień dobry panu, panie Kruk.

— Dzień dobry. Właśnie na pana czekam.

— Na mnie, powiadam?

— Co pan taki zdziwiony? Pan zawsze w tym miejscu o tej samej porze. Można zegarki ustawiać pod pana.

Rosły mężczyzna zaszedł go od tyłu.

— Zbyt wielu ludzi moje zwyczaje zna — powiedział.

— Ale niewielu chce mieć z panem styczność.

— Teraz. A kiedyś?

— Co kiedyś?

— Policja, powiadam. Męty przeróżne, panie Kruk, i babki.

— Babki?

— Kobiety. Lekkich obyczajów zwłaszcza.

— Już wyobrażam sobie te pielgrzymki.

— Ja wolę sobie ich nie wyobrażać.

— Pan wyobrażać? Pan to wszystko przeżył.

— Ledwo, powiadam, panie Kruk, oj, ledwo. I jak przypomnę sobie…

Machnął ręką.

— Szkoda do tego wracać. Coś pan chciałeś?

— Jakoś pan dzisiaj jest mało uprzejmy.

— Czy pan się dziwisz, panie Kruk, powiadam?

— Dzień całkiem ładny dziś, panie Mag Łajer.

— I właśnie to powód moich zmartwień jest. Dzień całkiem ładny, a ja do roboty.

— Jak interesy idą? Ma pan towar?

— Towar zawsze jest, tylko chęci nie ma.

— Chęć to przy innych sprawach jest typowa, a przy robocie, to objaw wariactwa.

— Może, powiadam. Ale co to zmienia?

— Niech pan się trzyma. Warto żyć uczciwie.

— Bez pana, panie Kruk, dawno bym poległ. Pan wiesz to wszystko, co ja będę gadał.

— Wiem i podziwiam pana za wytrwałość.

— Kiedyś to człowiek ukradł coś, powiadam. Sprzedał, wymienił, coś tam zachachmęcił.

— Mówi pan to z żalem? Warto wspominać takie podłe życie?

Mag Łajer wzruszył ramionami.

— Pan już zapomniał, jak żyje się na dnie?

— Spokojnie, panie Kruk, powiadam. Tak sobie mówię, muszę ponarzekać. Przecie pan życie mi uratowałeś. Mnie i tym kilku naszym kumotrom nieszczęsnym.

Skrzywili wargi na znak zrozumienia.

— Ale nie zmienia faktu to, że lekko nie ma.

— Nigdy nie było.

— Czy ja wiem, czy nigdy?

— Panie Mag Łajer…

— Pan to nerwowy jesteś.

— Pan i martwego zdołałby poruszyć.

— Pan kiedyś kwiaty w tramwajach sprzedawałeś? Albo szczypiorek gdzieś na skrzyżowaniu?

— Tego akurat nigdy nie robiłem.

— No to pan nie wiesz, co to za robota.

— Ulice sprzątam, w teatrze pomagam, angaż w ośrodku mam, to wszystko mało?

— Tego nie mówię. Mało może nie jest. Ale co innego.

— Inne to lepsze u pana czy gorsze?

— Inne to inne, powiadam, i tyle.

— A pan Władyga panu nie pomaga?

— Że niby wstyd na dwóch można rozłożyć?

— Jaki to wstyd, panie Mag Łajer?

— Po to żem pytał, czy pan to robiłeś. Jak nie robiłeś, to nic pan o tym nie wiesz. Wstyd to i trema, czy jak to się mówi.

— Pan się tremuje? Po tylu miesiącach?

— Jak na doliniarza tam na mnie patrzą.

— Niech patrzą. To nie pana sprawa.

Mag Łajer usiadł na murku przed sklepem.

— Chyba nie zechce się pan teraz poddać?

— Spokojny pan bądź, panie Kruk, powiadam. Ja miałbym pana zawieść? Nigdy. Tak tylko mówię. Komu mam powiedzieć?

— A pan Władyga?

Mag Łajer zachwiał się i wstał.

— Z panem Władygą to inna historia.

— Inna?

— Ja tutaj muszę, powiadam, po gazety.

Wszedł po trzech stopniach i chwycił za klamkę.

— Wiem, że pan co dzień tu przychodzi.

— Co dzień? I to prawdziwy powód moich zmartwień, panie Kruk, powiadam.

— Dlaczego?

Wrócił znów na dół do Kruka. Rozejrzał się jak konspirator.

— Nową dziewczynę zatrudnili — powiedział.

— I co z nią?

— A, panie. Wszystko w porządku. Tu ma, tam ma, i wszędzie ma, tak jak się patrzy. Z taką to miło interes jest zrobić. Dziewczę dorodne, młode, sam pan zobacz.

— Więc o co idzie?

— Dać nie chce. Gazet w sensie.

— A tamte, które dawały?

— Są, lecz rzadziej teraz.

— Nie może pan dziewczyny oczarować?

— Pracuję nad tym, choć twarda to sztuka.

— Pan nie da rady?

— Stój pan i obserwuj.

Wstąpił do sklepu. Kruk został i czekał. Znowu przegadał go Mag Łajer. Zapomniał całkiem o Władydze. Co z tym Władygą ostatnio się dzieje? — myślał. Ostatnio? Zawsze były z nim problemy. Codziennie widzi go, spotyka, a jednak nie wie nic o tym człowieku. Mag Łajer więcej z nim przebywa, lecz słowa nie piśnie. Jak gdyby coś taił. Jak gdyby coś wiedział.

— Dzień dobry pani — powiedział Mag Łajer. — Jak dobrze dzisiaj w tym przybytku panią widzieć.

— Panie Henryku, co pan taki miły?

— Kiedyś dla pani nieprzyjemny żem był?

— Nigdy. Chociaż ostatnio pan jeszcze więcej ma w sobie grzeczności.

— Tej nowej nie ma?

— Nowej?

— Tej dziewczyny.

— Więc o to chodzi.

— Co o to, powiadam?

— Ludzie czekają. To co zwykle podać?

— Podać? Sam wezmę i jeszcze rączki ucałuję.

— Panie Henryku… Niechże pokaże pan, co potrzebuje.

— Tę, tę i tamtą jeszcze może.

Wyjął tytuły ze stoiska przy wejściu.

— Tej mało mamy.

— Szkoda. I co teraz?

— Te dwie wystarczą. To i tak za dużo.

— Niech i tak będzie, powiadam. Bez kłótni.

— No, jakby jeszcze pan kłócił się ze mną za to wszystko…

— Ja? Nigdy w życiu. Już rączki całuję.

— No! Niech pan da spokój i idzie po dobroci.

Zaniosła się śmiechem. Schlebiał jej bardzo ten kloszard dżentelmen.

— Chcę je z powrotem widzieć przed zamknięciem sklepu.

— Ma się rozumieć, powiadam, że oddam.

Spojrzała za nim, gdy znikał za drzwiami.

— Widzę, że sukces. Gratuluję panu.

— Jaki tam sukces, panie Kruk, no jaki?

— Aż dwie gazety?

— Aż dwie? Trzy żem chciał.

Schował brukowce do skórzanej torby, którą przewieszał przez ramię jak student.

— Wcześniej pan się martwił, że wcale miał nie będzie.

— Nowej nie było, a stara…

Obejrzał się na drzwi.

— A stara… — powiedział, tym razem ciszej — mówi, że dwie i ani jednej więcej.

— I tak na rękę panu idzie.

— Ale gdy rękę się ma, to drugą by się chciało, czy coś takiego, powiadam.

— Pamiętam, jak z bólem pan zaczynał czytać.

— Kiedy to było, panie Kruk. No kiedy?

— Nie aż tak dawno, skoro to pamiętam.

— Może.

— Później jedną gazetę pan pożyczał i zwracał pan, nie tknąwszy większości. Przez parę dni pan jeden dziennik czytał, a i tak, śmiem twierdzić, że bez zrozumienia.

Mag Łajer zmieszał się, zgarbił, wbił wzrok w brązowe sznurowane buty.

— Mogło tak być, nie przeczę, powiadam.

— Nie ma czego się wstydzić. Przeciwnie, pański sukces powinno się pokazywać w telewizjach.

— Co to, to nie, panie Kruk.

— Niech pan się nie boi, panie Mag Łajer. Nie znam nikogo w żadnej telewizji.

— Kto tam pana wie. Pan wszystkich znasz, powiadam, panie Kruk.

Kruk pokręcił głową.

— Trzy gazety. Nie mogę wyjść z podziwu.

— Dwie, panie Kruk, niestety.

— Chęci się liczą, a nie koniunktura.

— Tego żem nie znał. Muszę zapamiętać.

— Nie piszą o tym w tych pańskich gazetach?

— Nie drwij pan, nie drwij. Na ironii się znam.

— Nawet nie wiedziałem, że zna pan takie słowo.

— Pan jeszcze wielu rzeczy na mój temat nie wiesz.

— Będzie pan później?

— No pewnie, że będę.

Mag Łajer poszedł. Szedł nierównym krokiem, powłóczył nogami jak lalka na sznurku. Schylił się, podniósł coś z ziemi, schował do kieszeni. Skrył się po chwili za jednym z budynków. Kruk patrzył za nim niby artysta, co bada kształt swojego magnum opus. Jeszcze ostatnie pociągnięcia pędzlem — myślał. Jeszcze maleńki wysiłek, trochę pracy.

Dzień był słoneczny, dość ciepły, przyjemny. Wokoło ładne, kwitnące kobiety. Znowu przypomniał sobie sen z tej nocy. Patrzył pod nogi, chciał być niewidzialny.

Jeden z kloszardów zaczepił młodzieńca. Kluczył zgubiony, pierwszy raz w tym mieście. Od razu można poznać taką postać. Torba podróżna i niepewność w oczach. Ten miał coś jeszcze, jakiś błysk, przyciągał. Wysoki, jasne, delikatne rysy. Ubrany jakoś tak inaczej. Kruk patrzył, jak rozsuwa torbę, wyjmuje portfel i liczy monety. Jak daje pieniądze i wolno odchodzi.

— Co panu powiedział?

— Słucham?

— Ten kloszard.

Chłopak zatrzymał się, spojrzał mu w oczy.

— Nic. Co miał mi powiedzieć?

— Dał pan się nabrać na te tanie sztuczki.

Wzruszył ramionami.

— Szkoda panu? Spieszę się.

— Dobrze, że pan pomaga, to szlachetne. Ale są ludzie bardziej warci wsparcia. Ten jest jak gołąb, którego się karmi, a potem nie da panu przejść chodnikiem.

— Powiedział uczciwie, że zbiera na wódkę.

— Tym pana ujął? Stary, dobry numer. Teraz tak wszystkim mówią. Już się nauczyli. Na uczciwego, swojego, szczerego. Litość przestała działać dawno temu.

— Trudno.

Chciał się oddalić.

— Niech pan nikomu nie daje pieniędzy. Niech proponuje pan kupno jedzenia. Od razu pozna pan człowieka. Dobra osoba z pana, ale młoda, naiwna jeszcze, oni takich lubią.

— Pan może głodny jest i stąd ta mowa? Nie może mówić pan od razu?

— Ja? Ja sobie radzę.

Zaśmiał się.

— Pieniądze leżą przecież na ulicy.

Chłopak chciał odejść.

— Niech pan się tylko nigdy nie zniechęca.

— Jestem jedynie studentem bez grosza. Nie stać mnie na to, by wszystkim pomagać.

— A mimo to rozdaje pan pieniądze. To jest zalążek do dalszych poczynań.

Szli, przystawali wciąż co parę kroków.

— Co pan studiuje?

— Nic. Dopiero będę.

— Więc co pan będzie studiował w takim razie?

— Nie chciałbym być niegrzeczny…

— Niech pan powie.

— To nie na pana głowę.

— Kapelusznictwo?

Śmiech chłopaka.

— Co?

— To ja pytałem pana: co?

— Przecież nosi pan kapelusz, w dodatku na głowie.

— To było głupie, wiem. Powie pan?

Chłopak odetchnął.

— Malarstwo. Może być?

— Tutaj?

— Tak, tutaj.

— Może. Może być.

Patrzyli na siebie, jakby dzieliła ich szerokość rzeki. Obok przechodził tłum nieznanych ludzi: kobiet i mężczyzn, dzieci, wszystkich naraz. Tłum mieszał się i mienił paletą kolorów. W ciągłym akcie zmiany, w permanentnym ruchu. Gdzieś nieopodal ktoś karmił gołębie. Sfrunęły nagle ze wszystkich kierunków. Trzepot ich skrzydeł i szczebiot ich głosów zawładnął zgiełkiem tworzonym przez miasto. W promieniach słońca ta inwazja ptaków jak wypuszczone z okien konstrukcje z papieru.

— Zdałem? — zapytał chłopak.

— Co chciałby pan zdać?

— Ten test.

— Jak pan się nazywa?

Chłopak odwrócił głowę.

— Dlaczego pan pyta?

— Niech pan odpowie.

— Spieszę się, naprawdę.

— Widzi pan tych ludzi?

Zakręcił w powietrzu uniesionym palcem. Chłopak rozejrzał się, przytaknął.

— Ci wszyscy ludzie zawsze dokądś się spieszą — powiedział Kruk. — Nie powie mi pan, że jest jednym z nich. Sytuacja, w której pan się znajduje, to jest rozmowa dwóch ludzi na ulicy. Na przypadkowym fragmencie chodnika. Taka wzorcowa sytuacja. Za nic nie umie pan w niej się odnaleźć, bo stoją za tym lata przyzwyczajeń. Mam rację? Poci się pan i stresuje. Zaciska palce, porusza nogami, jakby chciał uciec do swojej samotni.

— O co panu chodzi?

— O kontakt.

— Kontakt?

— Tak. Zna pan takie słowo?

— Pan musiał mnie z kimś pomylić.

Szarpnął się i ruszył. Kruk za nim.

— Niech pan się nie boi.

— Chce mnie pan zwerbować?

— Zwerbować?

— Zna pan takie słowo?

Kruk się zaśmiał.

— Jest pan inteligentny — powiedział.

— A pan nachalny.

— To tylko kontakt. Rozmowa, nic więcej. Ciekawy człowiek, który wnosi wartość.

— Niech pan zaczepia samotne kobiety.

— Zareagują podobnie jak pan.

— Już pan próbował? Mogłem się domyślić.

— Dlaczego dziwi pana ta postawa?

— Nachalność?

— Ja powiedziałbym raczej: bezpośredniość.

— To chyba kwestia definicji.

— To kwestia nawyków, myślenia, ograniczeń.

Szli serpentyną wiodącą wśród ludzi.

— Mówi pan bardzo ciekawie, ale…

— Nie chciałby pan?

— Czego bym nie chciał?

— Zrzucić te wszystkie jarzma konwenansów.

— Mówi mi pan per pan, to nie konwenans?

— Był, dawno temu.

— A teraz już nie jest?

— Nie. Teraz wszyscy mówią sobie „ty”. Starsi do młodszych i młodsi do starszych. Pomiędzy sobą młodzi, starzy, wszyscy.

— Gdzieniegdzie ostał się jeszcze ten zwyczaj.

— Tylko wśród elit. Ja taką współtworzę.

— Pan?

— Pan słyszał. Poza tym jest jeszcze coś.

— Powinienem zapytać: co takiego?

Kruk odkaszlnął.

— Nie mówi się „pan” do kogoś, kogo chce się zabić — powiedział. — Dlatego wolałbym, by wszyscy zwracali się do siebie w ten sposób. Pan do mnie, ja do pana. Chyba nie wyobraża pan sobie mordercy, który wymierza właśnie do ofiary z broni lub wyciąga nóż, by na nią ruszyć, i mówi, wśród barbarzyństwa tej sceny, pośród furii, to oświecone, czyste „pan” lub „pani”?

— Co miałby mówić?

— Cokolwiek.

Szli.

— Jak pan się nazywa? — zapytał Kruk.

Wahanie chłopaka. Ciszę przerywało coś na wzór odległego śmigła, dalekie brzęczenie owadów, ruch powietrza.

— Janek — powiedział.

— To nazwisko czy imię?

— Imię.

— Czyli ma pan na imię Janek, zdrobnienie od Jan. Pytałem o pana nazwisko.

— Po co panu moje nazwisko?

— Chociażby po to, by pana oswoić.

— Oswoić?

— Uznać, osadzić w kontekście, nadać przynależność. Co pan woli.

Dotarli do placu, na którym stał kościół — biała budowla z witrażami w oknach. Tuż obok pomnik wśród kilku drzew, ławki. Znieruchomieli na moment, by odpocząć lub strawić słowa, które dotąd padły. Sznur ludzi wchodził, wychodził ze świątyni, niby z galerii regionalnej sztuki, nie z miejsca kultu, domu Stworzyciela, którego dzieł nie zmieszczą największe wystawy. Nie trzeba płacić za wejście do środka, ba, nawet wchodzić nigdzie nie potrzeba. Wystarczy mieć oczy, słuch, węch, smak albo dotyk. Jeden ze zmysłów da wyobrażenie. A może cecha ta nie jest konieczna? Można ją nazwać darem bądź umiejętnością. Jeśli są ludzie pozbawieni zmysłów, rozumu, czucia, łaski doświadczania, czy są wyzbyci z obecności tego, co ingeruje w świat od prapoczątku? A nuż istnieje w nich niejawna siła, która pozwala im wszystkiego doznać. Impuls do tego, by podziwiać, pretekst, by stać się uczestnikiem. Wiedzą o sile albo jej nie znają, lecz to nie zmienia faktu jej istnienia. To dzięki niej być może żyją. Prą naprzód, mimo przeciwności losu, bo tli się w nich ta nikła boża iskra.

Artysta wykonał fundament pod budowę Ziemi. Dokładał warstwy, pracował mozolnie. Formował, rzeźbił, drążył w pocie czoła. Montował, składał detal do detalu. Zaaranżował przestrzeń, powoływał twory, zwierzęce, ludzkie masy, gotowe, by ulec, poddać się presji jego zdolnych palców. Płodził, kształtował amorficzne bryły, które zmieniały postać w jego rękach. Z poczwar o magmowatych rysach sporządzał harmonijne pozy. Z przepisem w dłoni lub planem w pamięci, z konceptem rytym zapomnianym pismem. Punktem po punkcie, krokiem po kroku zdobywał nowe obszary swojej sztuki. Zgłębił kolejne perspektywy starań. I obserwował. Odchodził na moment, by spojrzeć z dystansu na to, co zbudował. Wracał i znowu gniótł surowe ciasta, dokładał spoiw dla lepszych efektów. Poprawiał gęstość, regulował, sprawdzał. Organizował ruch w myśl własnych chęci. Ustawiał na planszy głuchonieme pionki. Dopiero później nadawał im zmysły, tylko wybrańcom, swoim wysłannikom. Czy miałby innych zwalniać z należnej mu latrii? Wielbić go mieli wszyscy bez wyjątku. Ogół ludzkości musiał więc odczuwać, choćby na osobliwy, tajemniczy sposób. Wrażliwość na piękno, stały bieg za prawdą, pragnienie dobra — ludzkie właściwości. Stracony pośród toku dziejów podstawowy kanon.

Ten, który rościł sobie słuszne prawo hołdu, rodzaj demiurga, mistrza ceremonii, wlał w życia istot mgnienia postrzegania. Talent percepcji, która trwa do końca, dopóki śmierć nie przetnie linii bytu. A potem? Kto wie, co jest potem? Odbiór sygnałów płynie wciąż po drugiej stronie trwania. Jak światłowodem zmierza do miejsc przeznaczenia. Tam też istnieje coś, co jest kreacją, co wyszło spod dłuta wirtuoza sztuki. On jak rzemieślnik skupiony na pracy, nie mógł zapomnieć o kontynuacji. Zrealizował projekt dalszej drogi, która rozbita jest na trzy kierunki. Każdy z nich godny zachwycenia, na własny sposób wart, by go podziwiać. Każdy jak biały kruk, bodziec poklasku. W swojej makabrze, zastoju lub szczęściu porusza, budzi strach bądź wyczekiwanie. Tak, tam także sięga zamysł kreatora. Tam także jest pole do afirmowania.

— Mam wybrać?

— Proszę. Ma pan wybór.

— Nic nie rozumiem z tego, co pan mówi.

— Chcę tylko przyznać panu miejsce.

— Miejsce?

— Wśród innych ludzi.

— To jakiś plebiscyt?

— Nie idzie o żadne miejsca na podium. Idzie o miejsca w przestrzeni, na płaszczyźnie.

Chłopak zapomniał, dokąd szedł i skąd przyszedł.

— Patrzy pan na mnie, jakbym był wariatem — powiedział Kruk.

— A nie jest pan?

— Myśli pan, że jestem?

— Myślę, że jest pan jednym z tych dziwaków, co zaczepiają ludzi na ulicach. Tacy niegroźni niby, wręcz zabawni, a jednak wszyscy powinni tkwić w celach.

— Chciałby pan zamknąć ich do więzień?

— Nie ich, ale was. Gdzie pańska potrzeba przynależności?

— Punktuje pan. Ale do więzień?

— Ewentualnie do klinik psychiatrycznych.

— Może to cała reszta powinna tam trafić?

— Wszyscy wariaci uważają siebie za zdrowych, a zdrowych za wariatów?

— To pytanie?

— Tak.

— Do mnie?

— Do pana.

— Pański wkład w dialog jest coraz bardziej prężny.

— Zaimponowałem panu?

— Rozmawia pan z obcym człowiekiem na ulicy, to musi być dla pana sukces.

— Nie odpowiedział mi pan na pytanie.

— Odnoszące się do wariatów?

— Tak.

— Źle zaadresowane.

— Miałem wrażenie, że wprost idealnie.

— Nie ciąży panu ta torba podróżna?

— Ucieka pan od odpowiedzi.

— Martwię się zdrowiem młodego człowieka.

— I przy okazji pan nie odpowiada.

— Nie? Wyraziłem już swoją opinię. Garstka wariatów, o której pan mówi, to ci jedyni zdrowi na umyśle.

— Zawiłość pańskich myśli mnie przeraża.

— A mnie przeraża zawiłość pańskiej bezmyślności.

— Teraz pan zacznie mnie obrażać?

— Chcę zmusić pana do myślenia.

— A ja chcę wreszcie pójść stąd jak najdalej.

— Przecież widzę, że nie ma pan dokąd iść.

Chłopak poprawił na barku pasek torby i odszedł. Kruk ruszył za nim wzdłuż płotu, na którym wisiały kolorowe szyldy. Minęli parking i siedzibę banku. Stanęli w pobliżu wiaty przystankowej.

— Czego pan chce?

— Chcę tylko wiedzieć, jak pan się nazywa.

— Jeżeli panu powiem, da mi pan spokój?

— Tak.

— Umowa?

— Umowa.

— Nazywam się Malarz. Może być?

— Lepsze to niż Nowak czy ten drugi. Zawsze to jakaś inwencja z pana strony.

— Co z naszą umową?

— Dobry obyczaj nakazuje przedstawić się, gdy nam się przedstawiono.

— Od kiedy pan uznaje dobre obyczaje?

— Znów pan punktuje. Ten mi odpowiada. Nie jestem na „nie” dla samego buntu.

— Niech pan to powie wreszcie.

— Co?

— Swoje nazwisko.

— Kruk. Może być?

— Lepsze to niż Nowak czy jak mu tam.

Kruk się zaśmiał.

— Nazwisko czy pseudonim? — zapytał Malarz.

— Ja nie pytałem pana o szczegóły.

— Zasugerował pan, że to zmyśliłem.

Nie odpowiedział.

— Wie pan, jak długo żyją kruki?

Wiatr zawiał.

— Krócej niż chciałyby legendy — powiedział Kruk.

Chłopak studiował rozkład jazdy.

— Gdzie ten cholerny tramwaj?

— Jak na kogoś, kto nie ma dokąd iść, bardzo pan się spieszy, panie Malarz.

— To pan najwyraźniej nie ma dokąd iść. Dostał pan moje nazwisko, więc może pan mnie oswoić i odejść. Choć sam potrzebuje pan oswojenia, panie Kruk.

— Oswoić kruka to nie lada sztuka.

— Mało ambitny jestem. Nie będę próbował.

Ulicą jeździły rzędy samochodów. Ludzi pod wiatą ciągle przybywało. Tramwaj się spóźniał. Kruk pomyślał nagle, że miasto ma swoje prądy, jak morze. Ma swoje przypływy i odpływy. Wielki ocean targany przez wiatry, podległy ilości soli i temperaturze. Ruch obrotowy Ziemi daje kierunek jego cyrkulacji. Wpływ ma na niego sieć odnóg — rzecznych spływów. Ukształtowanie brzegu organizuje jego trwanie. Znana jest średnia prędkość jego biegu, lecz ulegają zmianie skrajne wartości omawianej cechy. W przyrodzie musi istnieć równowaga, a w równowadze domieszka natury.

— Jeśli ktoś zapyta mnie o pana — powiedział Kruk — będę mógł podać mu pańskie nazwisko.

— Kto miałby o mnie pytać? O czym pan mówi?

— Na przykład ktoś, komu o panu opowiem.

— Komu zamierza pan o mnie opowiadać?

— Komukolwiek.

— Znów pan zaczepi kogoś na ulicy? Taki łańcuszek, rozumiem. Raz jest się słuchaczem, a raz tematem. I tak zleci panu dzień za dniem. Niegłupie.

— Powiem o panu moim przyjaciołom.

— Nie wygląda pan na kogoś, kto ma przyjaciół.

— Mówiąc o panu, będę mógł pana nazwać. I na tym polega właśnie oswojenie.

— Po co to panu?

— Gdy mówię o kimś, kto nie ma nazwiska, to tak, jakby istniał tylko w mojej głowie. Jakby nie było go wśród innych ludzi. Tak jakby nie miał on swojego miejsca.

— I po to są nazwiska?

— Także. Jeżeli powiem: spotkałem dziś pana Malarza, to mój rozmówca może pana dotknąć, może przedstawić sobie pański obraz.

— Obraz?

— W znaczeniu „postać”.

— Aha.

— Już pan rozumie?

— Zrozumieć szaleńca to jak być szaleńcem.

— Myśląc tak, nigdy niczego pan nie osiągnie. Szaleństwem jest każdy nowy wynalazek, każda teoria, która coś obala, każda idea wnosząca wartość do kanonu wiedzy.

— Wysoko ceni pan pańskie poglądy.

— Bo umiem nazwać je właściwym mianem?

— Właściwym?

— Zgodnym z prawdą.

— Prawda… — powiedział Malarz. — Nie mamy czasu na dyskusje o niej.

— Spieszy się panu?

— Nie na tyle, aby nie zadać kłamu pana tezom.

— A jednak. Słucham.

— Gdyby nie mówił pan „spotkałem Malarza”, tylko powiedział „spotkałem człowieka”?

— Jest wielu ludzi.

— I niejeden Malarz.

— Jednak nazwisko charakteryzuje.

— A gdyby dodał pan do tego cechy, na przykład młody, szczupły, rosły?

— Pan nie rozumie tego mechanizmu.

— A może pan nie umie go wyłożyć?

— Ma pan czas?

Malarz się zaśmiał.

— Tramwaj się spóźnia — powiedział.

— A może był tu już, lecz pan go nie wypatrzył?

Chłopak drgnął.

— Pan żartuje, tak?

— Dlaczego? Niech pan się rozejrzy.

Malarz objął spojrzeniem przestrzeń dookoła siebie. Jak od niechcenia, jak gdyby bez wiary. A jednak coś wprawiło go w niepokój. Coś powiedziało mu, że rzeczywistość potrafi okpić zmysły.

— I? — zapytał.

— Nic pan nie zauważył?

Popatrzył raz jeszcze. Głośno przełknął ślinę. Ściągnął twarz w niespokojnym skurczu. Powrócił do dawnej pozycji i przeszył Kruka pytającym wzrokiem.

— Ludzie — powiedział Kruk.

Malarz spojrzał. Nie rozumiał.

— Ludzi jest mniej, aniżeli było.

Wzrok Kruka tkwił wciąż w raz obranym punkcie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto nie musi otwierać oczu, aby coś zobaczyć, nadstawiać uszu, by móc dobrze słyszeć, chłonąć powietrza nosem, żeby poczuć, wysuwać język, by pochwycić smak, wyciągać rękę, by dotykać. Był kimś, kto ma władzę nad tym, co wokół. Kimś, kto dyktuje warunki obiegowi miasta.

— Mówi pan w skali świata czy lokalnie? — zapytał Malarz.

— Drwi pan, a jednak pobladł pan i struchlał.

— Ja?

— Pan. To stres, zmęczenie. Nic poważnego nie dzieje się z panem.

— Nie wmówi mi pan, że był tutaj tramwaj, a ja nie wiedziałem, że tak było. Że nie widziałem go, gdy tu podjechał.

— Niczego nie chcę panu wmawiać.

— Chce pan zrobić ze mnie wariata. Chce pan zarazić mnie szaleństwem.

Sięgnął, aby poprawić pasek torby.

— Torba — powiedział. — Gdzie jest moja torba?

Szarpnął się. Zatoczył koło wokół własnej osi, ręce tańczyły mu razem z oczami. Chciał bić przechodniów, przypadkowych ludzi.

— Spokojnie — powiedział Kruk.

— Jak mam być spokojny? Oszalał pan?

— Wcześniej nie pytał pan, a miał pan pewność.

— Cały dobytek…

— Więc niewielka strata.

— Wszystko, co miałem…

— Ma pan.

— Mam? Co mam? Dlaczego?

— Torba jest tutaj.

— Gdzie?

Spojrzał na Kruka. Ten pokazywał pod nogi chłopaka. Stała nietknięta na płycie chodnika. Jak wyspa wstydu, enklawa napięcia.

— Boże…

— Niech pan nie wzywa Boga nadaremno.

— Kim pan jest?

— Słucham?

— Kim pan jest, pytałem.

— Wie pan, kim jestem.

— Nie wiem.

— Wie pan przecież.

— Niech pan mi powie.

— Informowałem pana: nazywam się Kruk.

— I to ma mi o panu cokolwiek powiedzieć?

— Nazwisko, jak mówiłem…

— No tak. Pan znowu swoje. Czyli znam pana, bo podał mi pan nazwisko, które być może jest pseudonimem?

Przewiesił torbę z powrotem przez ramię.

— Nie oceniajmy wszystkich swoją miarą — powiedział Kruk.

— Kiedy pan skończy te insynuacje?

— Dzięki nazwisku wie pan już, kim jestem. Może osadzić mnie pan na tle środowiska. Włączyć do grona tych, którzy istnieją. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto już mnie poznał i będzie pan mógł z nim o mnie pomówić. Odnaleźć moją twarz w jego pamięci. Bo jeśli ktoś zapyta pana „co to był za człowiek”, pan mu odpowie „to Kruk”. I to wszystko.

— A jeśli powiem: ten niski, brodaty…

— Już pan o to pytał.

— I dalej nie wiem, o co panu chodzi.

— Wtajemniczenie to niełatwa droga.

— Pan jest sekciarzem.

— Skąd.

— Tworzy pan sektę i chce zwerbować kolejnego członka.

— Nie używajmy mocnych słów.

— Członek to mocne słowo?

— Sekta. To słowo miałem na myśli.

Malarz odwrócił się, zrobił dwa kroki i wrócił.

— Po co tak bardzo chciał pan znać moje nazwisko?

— Niech pan uważniej słucha: by móc pana nazwać.

— Po co?

— Bo to ułatwia mówienie o panu.

— Z kim?

— Choćby z policją.

— Z policją?

Przykrył zdziwienie sztucznym śmiechem.

— Na przykład.

— Pan mnie straszy?

— Skąd.

— Więc o co chodzi?

— Policją można straszyć jedynie przestępców. Pan nie jest, sądzę, jednym z nich, panie Malarz?

— Oczywiście, że nie.

— A jednak pomyślał pan, że pana straszę.

— Dlaczego miałby pan rozmawiać o mnie z kimś z policji?

— To pana martwi?

— Proszę o odpowiedź.

— Gdyby pytali, musiałbym powiedzieć.

— Co takiego?

— Choćby nazwisko pańskie. Tu by się przydało.

Twarz Kruka była rozluźniona, świeża, pomimo nocy na wpół nieprzespanej. Rysy Malarza zdradzały napięcie. Szamotanina w nim i głód poznania.

— Dlaczego policja?

— To przykład. Być może na nim łatwiej pan zrozumie, jak ważne jest obeznanie w nazwiskach.

— Tak pan myśli?

— Co jest ważniejsze dla ludzi z policji: opis człowieka czy jego nazwisko?

— Pan pewnie powie, że nazwisko.

— Jeśli je znają, znajdą go w pięć minut.

— Przecenia pan możliwości naszych stróżów prawa.

— Ma pan rację. W każdym razie nazwisko to podstawowy rodzaj informacji.

— Tego przykładu nie można odnieść do ogółu rzeczy.

— Dlaczego?

— Bo to głupie. Policja wykorzystuje dane do innych celów.

— Nie wie pan, co ja z nimi robię.

— Powiedział pan, że chce pan oswajać.

— Nazbyt przywiązał się pan do tego określenia.

— A ludzie bez nazwisk? Co z ludźmi bez nazwisk? Są przecież tacy, którzy ich nie mają, nie pamiętają może, skąd pochodzą.

— Cóż. Pozostają wciąż nieoswojeni.

— A jednak.

— Tak, ale do czasu.

— Do czasu?

— Aż ktoś nie nada im nowego miana, powiedzmy: nazwiska.

Malarz pokiwał głową, na poły z uznaniem, na poły z rezygnacją.

— Trudno jest z panem dyskutować — powiedział.

— Tylko dlatego, że mam rację?

— Nie wciągnie mnie pan w swoje gierki.

— Już to zrobiłem, nie uważa pan?

— To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?

— Jest jeszcze jedna rzecz związana z nazwiskami.

Malarz westchnął.

— Jest pan malarzem, prawda?

— Malarz to moje nazwisko. Dlaczego ciągle sugeruje pan, że kłamię?

— Nie sugeruję tego.

— Powiedział pan, że jestem malarzem, a nie, że nazywam się Malarz.

— Mówił pan, że studiuje malarstwo.

Chłopak milczał.

— Skąd u pana taka wrażliwość na punkcie tego nazwiska? — zapytał Kruk. — Skoro jest prawdziwe, to…

— Jest.

— Dobrze. A zatem do rzeczy. Ma pan zapewne do czynienia z krytykami.

— Krytykami?

— Sztuki.

— Nie jestem malarzem. Studiuję malarstwo.

— I nazywa się pan Malarz?

— Tak.

— Dobrze.

— Podoba się panu?

— Co takiego?

— Moje nazwisko.

— Osadzone w kontekście jest interesujące.

— Coś jeszcze?

— Zacząłem mówić o krytykach.

— Zaczął pan i niestety nie skończył.

— Zaciekawiłem pana. Nie może pan doczekać się kontynuacji.

— Nie to miałem na myśli.

— W każdym razie, gdyby pan jednak był malarzem, z pewnością słyszałby pan na swój temat określenia typu: krytycy mówią o nim, że… Albo: krytycy nazywają pana Malarza kimś tam…

— Coś jak: amerykańscy naukowcy odkryli?

— Właśnie. Pan jednak jest malarzem?

— Wystarczy, że czytuję branżową prasę.

— Brawo. A zatem rozumie pan, że nazwisko czyni człowieka wiarygodnym, a jego brak zupełnie tę wiarygodność odbiera. Kim są owi krytycy? Kim są owi naukowcy? Niechże ktoś poda ich nazwiska, jeżeli musi akurat na nich się powołać. Ludzie usłyszą coś takiego i w to wierzą.

— Coś w tym jest.

— Czy określenie „krytycy” oznacza wszystkich krytyków? Bez wyjątku? Czy żaden z nich nie ma innego zdania? Czy „naukowcy” to wszyscy naukowcy? Czy wszyscy zebrali się w jednym miejscu, w jakimś największym laboratorium świata, które zdołałoby ich pomieścić, by mogli odkryć to, co odkryli?

— Niech pan ochłonie. Zgadzam się z panem. Wiem, o czym pan mówi.

Kruk odetchnął.

Jakiś czas milczeli.

— Dlaczego zasugerował pan, że nie widziałem, gdy tramwaj podjechał?

— Jednak zakłada pan, że tramwaj istniał.

— Pytałem: dlaczego?

— Bo mogła to być prawda.

— Czyli nie była?

— Mogła. Nie musiała.

— Powiedział pan, że przyjechał tramwaj, a ja nie spostrzegłem go, choć na niego czekałem.

— Wziąłem pod uwagę taką możliwość. Zresztą…

— Tak?

— Odkąd rozmawiamy, przejechało tędy mnóstwo tramwajów.

— Chce pan zrobić ze mnie wariata?

— Mówię prawdę. Niech pan nie wmawia mi, że ich nie widział.

— Oczywiście, że je widziałem. Chciał pan mi wmówić, że było inaczej?

— Skąd.

— A jednak skomentował pan tę oczywistość. „Mnóstwo tramwajów tędy przejechało”, co pan powie?

— Jest pan przewrażliwiony. To tylko słowa o funkcji fatycznej.

— Co?

— Czasami mówi się coś dla samej mowy. Wyłącznie po to, aby coś powiedzieć.

— Nie używa pan zbyt trudnych wyrazów jak na wariata?

— Jeżeli wariat jest dla pana synonimem głupca, to wokół nas są sami wariaci.

Oczy Malarza to pocisk, a oczy Kruka — cel.

— Nisko ocenia pan stan społeczeństwa.

— Nie powie mi pan, że ktoś z pańską wrażliwością może mieć inne zdanie niż ja na ten temat.

— Niczego pan o mnie nie wie.

— A jednak czytam w panu jak w otwartej księdze.

Malarz zacisnął zęby.

— Zdenerwowany? — zapytał Kruk.

— Nie. Ani trochę.

Pokręcił głową, jak gdyby same słowa nie mogły dać rzeczowej odpowiedzi. Gwałtownie strząsnął z siebie toczące go myśli — powody naprężenia mięśni, nerwowych tików i spoconych dłoni. Poprawił pasek torby. Przez moment chciał zdjąć ją z ramienia i odpocząć, ale przypomniał sobie, że to niebezpieczne. Prawdopodobne skutki tego ruchu mogłyby znów podważyć jego poczytalność, a chciał zachować ją za wszelką cenę. Nie zniósłby więcej chwili niepewności, kiedy nie ufa sobie sam w tym względzie. Gdy nie wie nawet, co dzieje się wokół i zastanawia się, co prawdą, co fikcją. Musiał utrzymać na wodzy emocje.

— Może powinien pan usiąść?

— Dlaczego? — zapytał Malarz.

— Zbladł pan, torba ciężka, słońce zaczyna przygrzewać.

— Poradzę sobie, ale proszę siadać.

— Kładzie pan torbę, nie pamięta o tym. Tramwaj przejeżdża, a pan…

— O czym pan mówi? O co panu chodzi? Dlaczego nie da mi pan spokoju?

— Martwię się. Torba stała przy pańskich nogach.

— To efekt strachu przed stratą dobytku. Nigdy nie stracił pan głowy na moment?

— Nie, ale dobytek owszem.

— Bez straty głowy?

— Gdy traci pan serce, głowa przestaje mieć dla pana wartość.

Zamilkli. Spojrzeli w górę ulicy, gdzie dwie stalowe linie toru zalśniły w słońcu jak złote łańcuszki. Szyny powędrowały poza zasięg wzroku, lekko zwężone na końcu, mniej wyraźne. Półcień tramwaju jak naszkicowany.

— Pan liczył tych ludzi? — zapytał Malarz.

— Jakich ludzi?

— Tych.

Wskazał na pojedyncze postacie na przystanku.

— Nie musiałem.

— Skąd wiedział pan, że ich ubyło?

— To widać. Nie ma pan wyobraźni przestrzennej?

— Mam wyobraźnię przestrzenną. Potrzebuję dowodu.

— Że jest pan zdrowy? Są specjaliści od takich problemów, ale ot tak nie wystawiają zaświadczeń.

— Nie mam żadnych problemów.

— A jednak szuka pan potwierdzeń.

— Chcę udowodnić pana zakłamanie.

— Dobrze, pomogę panu. Ustaliliśmy, że przejechało tędy mnóstwo tramwajów.

— Tak.

— Czy był wśród nich ten właściwy?

— Właściwy?

— Ten, którym pan zamierzał jechać.

— Chciałem odjechać pierwszym lepszym.

— Szkoda.

— Myślałem, że ucieszy pana fakt, że naprawdę nie mam dokąd pójść.

— Szkoda z punktu widzenia dochodzenia prawdy. Bo widzi pan, gdyby ten tramwaj tu przyjechał, a pan do niego nie wsiadł, wiedzielibyśmy, że pan go nie widział.

— Może.

— W pewnym momencie zrezygnował pan z zamiaru jazdy i moment ten jest nieuchwytny, jeżeli nie miał pan w planach konkretnej linii.

— Chyba tak.

— Przypuśćmy, że…

— Po co pan to mówi?

— Widzę, że pan nie dowierza.

— Pański tok myślenia jest…

— A zatem: załóżmy, że chciał pan jechać tramwajem nr x, albo niech będzie nr 1 dla łatwiejszego dowodzenia. Teraz: jeżeli tramwaj przyjechał, a pan do niego nie wsiadł, to mamy pewność, że pan go nie widział.

— A jeśli nie przyjechał?

— To właśnie mogłoby dać panu argument za pańską niewinnością. Wystarczyłoby sprawdzić, czy tramwaj nr 1 rzeczywiście nie pojawił się o czasie, lub czy przyjechał spóźniony.

— Jak?

— Zacząć od tablic informacyjnych.

— Te informacje dawno już zniknęły.

— Przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo.

— Trudno. Dość czasu już straciłem z panem na te rozmowy o tramwajach.

— Co pan zamierza?

— Pojadę następnym.

— A z życiem, co pan zamierza?

— Ktoś kiedyś powiedział, że życie jest jak tramwaj.

— A kto inny, że można nim dojechać z Sodomy do Gomory.

— Inny przez niego całkiem stracił głowę.

Milczeli długo, nim tramwaj podjechał.

— Do zobaczenia, panie Malarz.

— Do widzenia.

Wsiadł. Jego plecy zamajaczyły wśród wielu innych, by zniknąć wreszcie w gąszczu ludzkich istnień. Drzwi się zamknęły. Ta kompozycja była dynamiczna. Kruk patrzył, jak tramwaj odjeżdża wolno i toczy się po szynach niby tłusta gąsienica. Jak niesie niczym fala postać wdzięcznego rozmówcy. Jak chowa się za zakręt trasy tabliczka z numerem linii tramwajowej. Bezwstydna, kłująca w oczy jedynka. Jak głupi żart. Wulgarny śmiech straceńca.

Wszystko, by zapomnieć. By o tym nie myśleć. Przypadkiem zaaranżowana rozmowa i mija kawał dnia, noc coraz bliżej. I ten rozmówca taki niecodzienny. Nie żaden pijak albo złodziejaszek. Żadna dewotka, co do niego wzdycha. Tamci — siedliska zła, co wybijają z rytmu. Albo przynajmniej mącą w głowie skłębione powietrze, zatrute już i właśnie stąd tak bardzo uprzedzone, wszelakim względom nieprzychylne. Przestrzeń, co musi stale się wypełniać, ale stosownym wkładem, o odpowiednim poziomie lekkości.

Bez tego — cierpi. I wspomina ciągle. Co mu mówiła tej nocy, gdy nie spał? A może spał? Nie. Nie. Co mówiła? Już nie pamiętał, już zdążył zapomnieć. Zawsze coś mówi, ale co tym razem? Kocha czy tęskni? Myśli o nim czule? Czy myśli swoje dziś uzewnętrzniła? Czy powiedziała coś słodko, uroczo, tak jak to ona tylko mówić umie? Tak. Tak, na pewno. Ale co to było? Zapomniał. Wolny był od tego bólu.

Kroczył przed siebie właściwie bez celu. Szedł tak, aż przysiadł tuż obok fontanny. Gołębie wokół spragnione jej wody. Piły, gruchały, machały skrzydłami. Łykały ziarna rzucane na chodnik, drobiny chleba — paciorki różańca. Głowa bolała go od szumu miasta, od słońca, które przewiercało czaszkę. Od wspomnień, od bezsennych nocy. Od pragnień, które czuł. Od dawna.

Na tej fontannie, obok której usiadł, tkwił model dawnej wieży ciśnień. Niepozorna rzeźba, miniatura z brązu, skroplona w dolnych partiach, bo wyrastała z wody. Na tle bladości dookolnych sklepów, budynków, które ktoś zaniedbał. Przy niej na ciemno zaznaczone miejsce, gdzie stała niegdyś rzeczywista wieża. Ludzie chodzili po nim bez szacunku, ptaki siadały tam z wyobrażeniem o zdobyciu szczytu. A to historia przecież. Strażnik czasu. Jak obalony władca miasta. Zabity świadek gardzonych zaszłości. Zgięta zapałka, gdy ogień wciąż bucha.

Mówiono o tym, kiedy tu przyjechał. Opowiadano chętnie dzieje wieży. Wybudowano ją przed Wielką Wojną, pod koniec wieku, kilka lat to trwało. Potrzebne były wodociągi w mieście, bo źle się w nim działo, brud, smród i choroby. Cholery cholerne epidemie i inne. Fala pożarów, które trzeba gasić, a braki wody jak braki powietrza. Wieżę wzniesiono jako symbol przemian. Centrum systemu wodociągowego. Styl konstrukcyjny — modny neogotyk. Przypominała średniowieczne baszty. Zwieńczona była zębami jak twierdza. Nad wszystkim górowała ta kobieta kolos. A dookoła domy jak zabawki.

Pod koniec II wojny starli się w mieście Niemcy i Sowieci. Zniszczyli wieżę, siła pocisku wybiła część zębów. W końcu wieża doszczętnie spłonęła. Wraz z ogniem wygasła w mieszkańcach nadzieja. Ostatni szaniec padł łupem najeźdźcy.

Po wojnie z bólem zburzono konstrukcję. Nie nadawała się do odbudowy. Coraz mniej ludzi z tamtych czasów żyło jeszcze. Dawno to było. Młodzi nie wiedzieli, że ta fontanna to pomnik przeszłości. Kronika pisana nieczytelnym pismem. Że miejsce wyróżnione było czarną kostką nie przypadkiem.

Kruk miał dziś szczęście, sam nie mógł uwierzyć. Mężczyzna szedł o lasce, dyszał. Kiedy się zbliżył, zrobił łuk przy kostce, choć kosztowało go to mnóstwo siły. Każdy krok drobił, ledwo unosił stopy nad chodnikiem. I obszedł wieżę bez zastanowienia. Bezwiednie, jakby wciąż tam była. Może to efekt nawyków z dzieciństwa, które na nowo dają znać o sobie, kiedy jesteśmy starzy, zdziecinniali, znowu skazani na pielusze więzy? Może ten człowiek miał ją przed oczyma, pamiętał, że była tam w zamierzchłych czasach? Może na oślep szedł i choć był pewien, że nic nie stoi mu na drodze, bezmyślnie minął niewidzialną rafę? Może. A jeśli oddał hołd pamięci zapisanej w wieży? Źrenicom, co mogły ją oglądać. Dłoniom zmęczonym, które ją dotknęły. Sercom, co biły łapczywie, bez umiaru. Myślom tłumionym przez obyczaj czasów. Sumieniom o wytartych głosach. Ludziom.

Podniósł się wreszcie. Czuł to — był tam długo. Nie musiał patrzeć nawet na zegarek. Wolał nie patrzeć. Bo może jest wcześniej, niż chciałby, by było? Może dzień dłużył się z bezwstydem grzesznika? Może do nocy zostały jeszcze długie lata, choć nie mógł zdzierżyć już promieni słońca, ciepła, którego nic nie zwiastowało, widoku ludzi i bólu rewanżu — tej świadomości, że też jest widziany. I ucisk w głowie, dyskomfort psychiczny. Coś, co pulsuje pod czaszką i skórą. Jakby zamieszkał w jego ciele robak i go plądrował, żarł, trawił od środka. Może to rak? Nie, to tak nie działa. Na pewno? Skąd on mógł to wiedzieć? Przecież nie można nigdy mieć pewności. Co do jednego żywił przekonanie: jest źle, dostrzegał ponure symptomy.

Zmęczony był, a przecież nic nie robił. Pomachał miotłą trochę dla rozruchu. Niechętny, struty, toczył go niepokój. Jak drylowany owoc stracił serce. A przecież tyle jeszcze dnia zostało. Jedzenie jakieś trzeba skombinować, pójść do teatru, wstąpić do ośrodka. Odwiedzić wszystkie znane miejsca, coś trzeba w końcu robić sam ze sobą, by zapomnieć, spróbować pobłądzić. Poszukać monet, zgubionych przedmiotów. Z ludźmi rozmawiać, aby nie odwyknąć. Mag Łajer, Władyga, ci wszyscy kloszardzi. Ta dziwna grupa, której był jak ojciec. Jak pan S., kaleka, dla młodego więźnia. Czy nie poddadzą się, kiedy odejdzie? Czy dadzą radę, gdyby miał nie wrócić?

***

Gwar w restauracji. Dała się wyczuć godzina trzynasta. Stali bywalcy wiedzieli o wszystkim — kloszardzi przejmą rządy nad lokalem. Kto tego nie chciał, ten zostawał w domu, skrzętnie, uparcie omijał tę porę. A kto przychylny był, ten siadał z nimi, gwarzył lub kiwał z kąta pomieszczenia. Ci, co nie znali zwyczajów lokalu, nie mieli nigdy nic przeciwko temu. Nie mogli wiedzieć nawet, że ci ludzie, którzy siadają przy oddzielnym stole, nie mają domów, włóczą się bezwiednie, a przeszłość ich jest poczerniałą kartą. Nie mogli wiedzieć, bo darmowy prowiant mógł dostać tylko kloszard taki oto: czysty, ubrany schludnie i zupełnie trzeźwy. Wymóg spełniała tylko jedna grupa. Kilku topielców, co w ostatniej chwili zdołali odbić się od dna i przeżyć. Wygnańców, którym pozwolono wrócić. Elita wśród band włóczęgowskiego kręgu. Bohema, jakiej świat nie widział. Kasta wzgardzona przez tych, co upadli, którzy nie dali rady, by pójść z nimi.

W środku przygotowania do codziennej uczty. Stół tuż przy ścianie zapełniał się z wolna. Biel, czystość, zapach i wykwint obrusu — to wszystko było dla nich wyjątkowe. Za każdym razem cicha satysfakcja, otarcie się o życie wyższej sfery. Skromne jedzenie, lecz dla nich wystawne. Talerz niewyszukanej zupy, kawałek mięsa, ryż albo ziemniaki. Kompot, herbata lub kawa do picia. Ten obiad często był pierwszym posiłkiem. Zazwyczaj wystarczyć musiał do wieczora. Wieczorem na podobnym prawie otrzymywali kolację w ośrodku. Różnie bywało w pozostałym czasie. Czasem chodzili głodni godzinami, czasem jedzenia mieli pod dostatkiem. Ktoś poczęstował, Kruk miał swoje dojścia, dzielił się zawsze, gdy było co dzielić. Nieraz znaleźli coś przy warzywniaku. Nieraz przy bistrach, zerkając do koszów. Lecz tu najlepiej, korzystne warunki. Przecież już wcześniej żyli, jak wypada. Kruk ich nauczył, że można, że warto. Wszystko, na ile pozwalała dola. Jakże niewiele trzeba, aby przetrwać, a jednak wielu nie chciało próbować. Trudno. Był dumny z tych, których nawrócił. Z tej garstki cienkich trzcin dręczonych wiatrem.

Spóźniali się, więc Kruk bez zwłoki zajął stałe miejsce. Rzucił kapelusz na wieszak opodal. Wyjrzał przez okno, tam jedna z głównych ulic centrum. Auta i ludzie, ruch, pośpiech w nieznane. Wewnątrz kilkoro gości zajętych sobą. Ich ciche rozmowy. Podtykane do ust łyżki i widelce. Był głodny.

Z kuchni wyszła Michalina.

— Dzień dobry, panie Antoni.

— Dzień dobry — powiedział Kruk. — Dobrze znów panią widzieć.

— Mnie czy to, co dla pana serwuję?

Spuściła wzrok. Lubił jej infantylny rodzaj wstydliwości. Gra cnotliwością, która go bawiła.

— Serwuje pani dla wszystkich, pani Michalino. Gdzie panowie Mag Łajer i Władyga?

— Jeszcze ich nie widziałam.

Nie patrzyła na niego. Kruk czekał.

— Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

— Odpowiedziałem nie wprost.

— Pan jak zwykle, panie Antoni.

Zaśmiał się.

— Czego więc pani ode mnie oczekuje?

— Pan tu przychodzi, żeby zjeść.

— Jak każdy.

— Wie pan, co mam na myśli.

Bawiła się małym ręcznikiem kuchennym. Mięła go w dłoniach, jak gdyby był ciastem. Lubił jej palce. Próbował nie patrzeć.

— Z wielką przyjemnością widuję panią codziennie.

Z wielką przyjemnością — pomyślała.

— Ale — powiedział — akurat tutaj przychodzę coś zjeść.

Głód mu dokuczał. Gdzie ci włóczędzy Mag Łajer i Władyga?

— A jakby tak gdzie indziej?

— Proszę?

— Chciałby pan widzieć mnie gdzie indziej?

Podniósł wzrok. Jej twarz jak ze starego zdjęcia. Jak gdyby malowana pędzlem. Widział podobne na dawnych obrazach. Sportretowane lica dziewcząt o portretowych, jasnych rysach. Kobiet właściwie, już dojrzałych. Świadomych mocy swojej kobiecości. Tych, co bezwzględnie ją wykorzystują. A może wciąż nie wiedzą o niej, co jeszcze bardziej wzmaga ich ponętność. Może niejedna się domyśla, co w niej kiełkuje albo co już wzrosło. Może nie sypia w nocy, marząc, by ktoś uwolnił ją, zdjął z niej to brzemię, uplótł wianuszek wreszcie z tego kwiatu.

— W ośrodku? — zapytał.

— Nie w ośrodku. Tam też jemy wspólnie.

— Więc gdzie?

— Gdzie indziej. U nas w aneksie może? Zaserwowałabym coś tylko panu. Może zrobiłoby się panu przyjemnie.

— Przyjemnie by mi było także wtedy, gdyby…

— Gdyby co?

Podniosła te swoje oczy. Patrzył, lecz w tym momencie zrezygnował. Blat wydawał się bezpieczniejszy. Nie mógł rozproszyć, nie mógł wybić z rytmu.

— A co z pani sublokatorami?

— Z panem Henrykiem i panem Tadeuszem?

— Właśnie tych dwóch wiecznie spóźnionych dżentelmenów miałem na myśli.

Posmutniała.

— Ma pan rację. Nie mielibyśmy prywatności.

— Szło mi o to, że panowie musieliby obejść się smakiem i patrzeć, jak podaje mi pani te wszystkie pyszności.

— Pyszności?

— Nie mam wątpliwości, że postarałaby się pani jak nigdy. A wszystko, co pani dłonią podane — (Co też ja mówię tej biednej kobiecie?) — jest zawsze najlepsze w smaku i prezencji.

Znowu spojrzała jak dziewczę, spod opuszczonej głowy. Wielkie oczy. Kiedy to pierwszy raz mogła tak patrzeć? Trzydzieści lat temu? Więcej. I wciąż w niej ten młodzieńczy wigor, ta kokieteria niby to bezwiedna. Dziewczęcość. Piękno starzeje się, lecz nie przemija. Dojrzewa wraz z wielbicielami. Dostosowuje się do ich doświadczeń i nadwątlonych możliwości ciała. Wzrok słabnie, lecz z wiekiem rosną wymagania. Nie jest tak czuły już na byle młódkę. Widział niejedną taką. I dlatego właśnie potrafi oddzielić ziarno od plew. Ta Michalina… Nie, nie może patrzeć. Tam, tam za oknem też jest co oglądać, jakiś samochód przemknie, przejdzie człowiek. Ta Michalina… Ptak przefrunie. Ona…

— Pan to jest, panie Antoni.

— Jestem jak wilk głodny.

— Niech pan zaczyna i na nich nie czeka.

— Poczekam.

— Więc poczekam z panem.

Usiadła na krześle obok Kruka. Usiadła! Ledwie je musnęła. Na samym brzegu, na krawędź zstąpiła. Ręcznik międliła wciąż tymi palcami. Jaskrawy lakier na każdym paznokciu, równo przyciętym, wypielęgnowanym. Włosy upięte w kok, czyste, pachnące. A spod fartuszka ta ciasna sukienka. Ta, którą lubił, jego ulubiona. Kwiecista, jasna, opleciona paskiem. Niżej pończochy, skryła je pod stołem. Dobrze, tak lepiej, niechaj tak zostanie. But elegancki z klamerką srebrzystą. Taki, że zmieściłby się do kieszeni. Skąd ona zawsze taka, ta kobieta kloszard? Jak to robiła, mając takie życie? Jak to możliwe, że tak go nęciła?

— Jak praca?

— Niech pan nie zmienia tematu.

— Był jakiś temat?

— Był.

— Proszę wybaczyć. Pani tak patrzy na mnie, pani Michalino…

— Jeśli pan widzi cokolwiek w moich oczach, to tylko odbicie swoich własnych spojrzeń.

Popatrzył na nią na nowo, najsubtelniej.

— Dlaczego nie chce pan, panie Antoni?

Właśnie, dlaczego nie chciał? On także dziwił się, gdy na nią patrzył. Te pełne usta, podkreślone szminką. Krzykliwą, jak zwykle u niej, jak wszystko inne, co jej dotyczyło. Taka damulka trochę, ale nie przesadna. Z innej epoki ten rodzaj elegancji. Stare ubrania, bo innych nie miała. Dawne kostiumy aktorów teatru, które on sam przecież organizował. Znał bodziec tego stylu, lecz go cenił. Podobał mu się, sam był staroświecki. Dlaczego nie chciał? Dlaczego się wzbraniał? Nie wiedział, zwłaszcza gdy słuchał jej głosu. Jej głos był niski, jakże on lubił to u kobiet. A jednocześnie taki delikatny. Subtelność z niego biła, dobroć, ciepło. I ta zalotność. Tony zalotności.

— Dlaczego nie chcę?

— Tak, właśnie, dlaczego?

Dlaczego nie chciał? Ty głupcze — pomyślał. Dlaczego musisz wszystko komplikować? A może właśnie chęć to komplikacja? Może ten stan, to dziwne zawieszenie w próżni, w jakim znajdował się od niezliczonych lat, może to wszystko jest mu nieodzowne? Może bez tego nie mógłby oddychać? Zmiana mogłaby zabrać mu powietrze, oduczyć płuca odruchowej pracy. Może utraciłby zdolność myślenia? Może nie mógłby unieść nogi jak w koszmarze?

Chodzi o przeszłość? To ona nie daje mu żyć teraźniejszością? Ona blokuje możliwość działania? Przecież już kiedyś czuł coś do kobiety. Wciąż czuje i wiedział, że to musi wystarczyć. Nie potrafisz zapomnieć o wszystkim? — pomyślał. Nie umiesz poddać się bolesnej prawdzie, że to, co było, nigdy już nie wróci?

A może chodzi o jej przeszłość, nie jego?

— Pani Michalino, ja…

Drzwi się otworzyły. Weszli. Pierwszy, od progu z uśmiechem na ustach, przywitał wszystkich, dygał i tarł dłonie. Drugi, ze wzrokiem nieobecnym, ręce schował w kieszeniach, przygarbiony, przytrzymał butem skrzydło wejścia.

— Rączki całuję — powiedział Mag Łajer.

Wpół zgięty wzniósł do ust dłoń Michaliny.

— Pan to jak zawsze. Rano pan mnie widział.

Zachichotała. Spojrzała na Kruka.

Kruk się śmiał. Mag Łajer podał mu rękę.

— My też, zdaje się, mieliśmy dziś przyjemność, panie Mag Łajer.

Kloszard uniósł brwi i ręce w geście odcięcia.

— Nic o takich rzeczach nie wiem. Przysięgam, pani Michalino.

Rozbawił ich.

Zza jego pleców wychynął Władyga. Spojrzał na Michalinę, krótko, mechanicznie. Ich oczy zeszły się w punkcie przestrzeni, by zaraz potem rozejść się na dobre. Impuls. Jak wtedy, gdy przypadkiem czyjś wzrok staje na naszej drodze i skrępowanie każe nam go zgubić.

Wyciągnął rękę, uścisnął dłoń Kruka. Dotknął zaledwie, jak to miał w zwyczaju. Jakby obawiał się dłuższej styczności. Jak gdyby brzydził się cudzego ciała.

Michalina bez słowa wróciła do kuchni. Patrzyli za nią. Jej ruchy. Ona cała. Tak. Zniknęła w końcu. Wciąż patrzyli.

— To paradoks — powiedział Mag Łajer.

— Co pan powiedział?

— Paradoks, panie Kruk, powiadam.

— Pan zna takie słowo?

— Wypraszam sobie.

— Najmocniej przepraszam. Pan mnie zadziwia jak zwykle. Skąd ta wiedza?

Władyga milczał.

— Z książek i gazet — powiedział Mag Łajer.

Dumny, zadowolony.

— No, no.

— Pan mnie w ten świat wprowadziłeś, a teraz przestać nie idzie, powiadam.

— Walczymy zawsze z tym, czego nie znamy.

Zerknął na Władygę. Patrzył na stół nieobecnym, zimnym wzrokiem.

— Zaczął pan jakąś myśl — powiedział Kruk. — Co jest paradoksem?

— To.

Skinieniem głowy wskazał drzwi kuchenne. Minutę temu skryły Michalinę. Jej aurę. Zrobił to w taki sposób, jakby wciąż tam była, jak gdyby szła odtwarzana z taśmy, zatrzymaj, cofnij, puść, od nowa, jeszcze. Jak gdyby mogli widzieć ją w powtórce. W ich głowach ciągłe stop-klatki z nią, setki obrazów.

— Kobiety — powiedział Mag Łajer. — Nie lubisz pan, gdy odchodzą, ale lubisz pan na to patrzeć.

Obserwowali. Wciąż wyczuwali ślad jej obecności, chłonęli nieuchwytne strużyny zapachów, które zostały po niej jak relikwie świętej.

— Dobre. Gdzie pan to wyczytał?

— W gazecie jakiejś ktoś napisał. Opowiadanie takie czy coś.

— Ambitnie.

— I tak pan wiesz, że te, no, brukowce wolę. Te ze zdjęciami aktorek czy kogoś.

— Tym bardziej cieszę się, że sięgnął pan głębiej.

— Odchamić się należy, panie Kruk, powiadam. Choćby raz w roku, ale tak wypada.

— Brawo.

— Tylko że oczy już nie te. Jak za mgłą litery i skaczą. Dlatego zdjęcia wolę. Więcej widać.

— Przydałyby się panu okulary.

— Tylko skąd wezmę?

— Rozejrzę się, popytam.

— Pan to jesteś, panie Kruk, powiadam.

Zamilkli. Wróciła. Jeszcze świetniejsza, bardziej zajmująca. Bez tego jej zbędnego fartucha, bez ręcznika. Patrzyli na nią. Kruk tak jak zwykle, spokojny koneser, delektujący się nią obserwator. Mag Łajer bezwstydnie, nie kryjąc podziwu, z rozbieganymi dłońmi i oczami. Władyga spięty, zły, jak gdyby na nią, że taka ładna, miła, taka jedna tylko, i nie dla niego, i nie jemu dana.

— Smacznego — powiedziała.

Siedzieli. Zaczęli jeść.

— Nasza, nasza — powiedział Mag Łajer.

Mówił zalotnie, żartobliwie, znali go takim i lubili. Przyglądał się Michalinie. Śmiała się. Uśmiechała. Ledwo usta krzywiła, właściwie nieco tylko drgnęły. Warga przy wardze, delikatny grymas. Godny, spokojny, wątły. Jak u damy. Była nią. Była, cokolwiek mówiły języki złych ludzi. Cokolwiek wiedzieli o jej dawnym życiu, cokolwiek chcieli sobie dopowiedzieć.

— Nasza pani Michalina, wolontariuszka.

Milczała. Ciągle ten cień uśmiechu, ognik żarzący się na jaśniejącej twarzy.

— Napracowała się jak zwykle pani Michalina — powiedział Kruk — i znów musiała na nas czekać. Ani słowa narzekań. Ani krztyny marsowej miny. Złota kobieta.

Popatrzyli na siebie.

— My spóźnieni, powiadam?

Władyga nic nie mówił.

Kruk spojrzał na zegarek.

— Panowie zwłaszcza. Prawie pół godziny.

— Nie może być.

— A jednak.

Władyga nabrał wody w usta. Odstawił szklankę.

Mag Łajer wstał, ukłonił się, szarpnął dłoń Michaliny, tę, w której trzymała łyżkę, pocałował.

— O wybaczenie proszę, pani Michalino, powiadam. Postaram się nigdy więcej pani nie zawieść.

Śmiali się. Władyga jadł.

— Pan Mag Łajer tryska humorem, choć rano był markotny jak nigdy — powiedział Kruk.

— To prawda, panie Henryku?

— Ja?

— Pan był markotny? Pan?

— Nie przypominam sobie, powiadam.

Spojrzał na Kruka.

— Różnica jest widoczna gołym okiem — powiedział Kruk. — Coś dobrego wydarzyło się po drodze.

Władyga milczał.

— Niech pan opowiada, panie Henryku.

— Nic dobrego, a rano złego.

— Złego?

— Chwila słabości po prostu, a pan Kruk na światło dnia ją wyciąga, w dodatku przy kobietach.

Kruk się zaśmiał.

— Niech pan się nie oburza — powiedział. — To nic takiego.

— Łatwo panu mówić.

Grał obrażonego.

Kruk mrugnął do Michaliny.

— Do pracy nie chciało się wstać, ale ja nie o tym — powiedział. — Cały w skowronkach pan tu przyszedł. Czyżby udały się biznesy?

Zerknął na Władygę.

Ten wciąż milczał.

Dostrzegł świeżą ziemistą plamę na kołnierzyku jego koszuli. Ciemna na tle szarości materiału. Nad nią krótko przycięty wąs Władygi i spadające mu na czoło włosy, niesforny kosmyk, który zaczesywał. Jasny, rudawy. Czujne, niebieskie oczy. To coś, co było w nim i wciąż zastanawiało.

— Dosyć — powiedział Mag Łajer.

— Tylko dosyć?

— Wszystko sprzedane, co ja tu panu będę mówił, powiadam.

— Brawo. Teraz rozumiem powody spóźnienia.

Spojrzał ponownie na plamę Władygi. Jak stygmat, jak znamię krwi na czole, złowróżbna przepowiednia, piętno.

— Trzeba to było do końca dociągnąć. A teraz spokój i można świętować.

— Wolne na dzisiaj?

— Wolne.

— Bardzo dobrze.

— Po towar tylko pod wieczór pójdziemy.

Jedli. Mag Łajer bez kilku siekaczy. Trzonowców też nie miał raczej zbyt wielu. U reszty uzębienie także niekoniecznie pełne, ale jednakże lepsze niż u niego. Koszmar dentystów ten uśmiech kloszarda. A żuł zachłannie, jakby go gonili. Stukały łyżki o denka talerzy. Szklanki dźwięczały w kontakcie ze stołem.

— Po towar? Do kwiaciarek?

— Tak.

Oczy Łajera i Władygi spotkały się na czas mrugnięcia. Siedzieli tyłem do wnętrza. Ktoś z gości wstał i wyszedł. Kruk skinął mu głową. Patrzył.

— W przeciwną ten talerz pan przechyli, panie Mag Łajer. Zaleje pan sobie spodnie.

Ten wyjadał resztki. Śmiali się z niego i z siebie. Prawie wszyscy.

— Jak praca, pani Michalino? — zapytał Kruk.

— Dobrze. Sprzedałam rano kilka książek. Ma pan coś dla mnie?

— Popytam. Zobaczę.

Uśmiechnęła się.

— A tutaj? Wszystko dobrze?

— Tak.

Znowu ten uśmiech, półprzymknięte oczy. Wokoło drobne koleiny zmarszczek.

— Tutaj wspaniale — powiedziała. — Dobre zajęcie. Szybko czas mija.

— Świetnie.

Zjedli do syta.

— Co dziś u pana S.? — zapytał Mag Łajer.

— Nic — powiedział Kruk.

Spojrzał na Władygę.

— Siedział tam, gdzie zawsze. Nie ruszył się nawet o centymetr.

— Coś opowiadał?

— Jak to ma w zwyczaju.

— Muszę odwiedzić go, powiadam. Może i nawet jeszcze dzisiaj.

— Musi pan sprawdzić grafik, panie Henryku?

Kruk się zaśmiał. Łajer oburzył. Władyga milczał.

— I tak nie umiem na panią się gniewać.

— Bo też i nie ma powodu do tego.

— Znalazłby się i powód, oj, powiadam.

Głaskała jego ramię.

— Już dobrze, już dobrze.

Mag Łajer nagle rozpromieniał. Władyga wiercił się na krześle.

— Mnie nie tak łatwo udobruchać.

— Już mi się to udało, panie Henryku, przecież widzę.

Pocałował jej dłoń.

Władyga powiedział, że nie czas na pieszczoty. Chciał wstać.

— Posiedźmy jeszcze — powiedział Kruk. — Mamy trochę czasu.

Sprawdził godzinę.

— Mnóstwo czasu mamy, panie Kruk, powiadam. Kto ma go mieć, gdybyśmy my nie mieli?

— Ja swój spożytkowałem dziś ciekawie. Miałem rozmowę z przyjemnym studentem.

— Ach, studia. Kiedy też to było…

— Pani studiowała, pani Michalino? — zapytał Mag Łajer.

— Ja? Skąd ten pomysł?

— Zdawało mi się, że…

— Kolegów studentów miałam i to wszystko.

— Aha.

Wymowne spojrzenie Kruka i Łajera.

— Pani Michalina wspomina te niedawne czasy, gdy była w studenckim wieku — powiedział Kruk.

— Niedawne!

— Ma się rozumieć, że niedawne. Pani jak nastolatka wciąż wygląda.

Władyga uderzał widelcem o szklankę. Głośno, nieznośnie, coraz intensywniej.

— Panie Antoni…

Te usta, to spojrzenie i ten rumieniec skrępowania.

— To szczera prawda. Mam rację, panowie?

— Ależ to prawda niezaprzeczalna jest, powiadam. Pani jak ta, no, gwiazda jest.

— Jak z filmu — powiedział Kruk.

— Jak z filmu, właśnie.

— Panowie tacy mili dla mnie zawsze…

— Czy można inaczej wobec pani, powiadam?

Szturchnął Władygę.

Kruk się śmiał. Lubił podpuszczać Łajera. Uwielbiał podziwiać uśmiech Michaliny.

— To żarty takie, gdzie mi tam do gwiazd, studentek…

— Gdzie tam im do pani — powiedział Mag Łajer.

Kruk patrzył. Władyga stukał niecierpliwie.

— No, w każdym razie dziękuję, to przyjemne.

— Od pani większej przyjemności nie ma.

— Panie Mag Łajer.

— Panie Kruk?

— Subtelniej.

— Panu to łatwo mówić, bo pan po skosie zerkasz. Ja naprzeciwko pani Michaliny siedzę i ani mi w głowie subtelność, powiadam.

— To mnie krępuje, panowie, dziękuję.

— Więc dosyć — powiedział Kruk. — O czymś mówiłem.

— O pańskiej rozmowie z uroczym studentem, panie Antoni.

— Zaraz tam uroczy — powiedział Mag Łajer. — Czy młodzian taki może uroczy być? Mężczyzna w sile wieku, pani Michalino, to dopiero…

— Panie Henryku…

— No co? Źle mówię, panie Kruk? Niech pan mnie poprze.

— To nie jest konkurs miss i mister wakacji.

— Co?

— Nie musi pan się reklamować. Wszyscy tu znamy pana wartość.

— Ale gdy słyszę, że młodzian uroczy, powiadam…

— Pan też ma… swój urok — powiedziała Michalina.

Mag Łajer powściągnął emocje, pozwolił głaskać swoje ramię.

Władyga wstał.

— Dokąd panu tak spieszno, powiadam?

Usiadł.

Kruk wwiercał w niego podejrzliwe oczy.

— Kończąc historię, a właściwie zaczynając… — powiedział. — Życzyłbym sobie codziennie takie pogawędki. Nie będę wchodził w szczegóły, pan Władyga się spieszy, a dochodzi czternasta. Ustąpmy miejsca i spotkajmy się wieczorem w ośrodku.

Michalina wstała, by sprzątnąć ze stołu. Kruk chciał jej pomóc, ale odmówiła. Mag Łajer i Władyga byli już przy drzwiach. Ta plama. Ta cholerna plama na jego koszuli.

— A pan, panie Władyga? Niech pan nam powie: co pan dzisiaj robił?

***

Perkusyjny rytm miasta. Czuł, wiedział, że wszystko wibruje. Chodnik, budynki, drzewa i ulica. Ludzie i auta. Niewidzialne zwierzęta. Potrafił wyodrębnić ich ciche oddechy. Słyszał rosnące rośliny, szepcące uniesienia wiatru, pieszczoty ziemi i promieni słońca. Dygot wszelkiej materii, wszystkich istot. Całość niczym trel ptaków wraz z nadejściem wiosny. Ten ceremoniał niezłomnej natury.

Świat wbrew pozorom skrywał w sobie piękno. Choć egoista, potrafił zaskoczyć, podzielić się tym darem. Lubił uchylić rąbka tajemnicy. Pokazać się z najlepszej strony i spijać podziw z ust tych, którzy patrzą. Żywić się ich zachwytem, chociaż krótkotrwałym. Jak na wybiegu. Jak w panoptikum. Jak w wystawowym oknie sklepu.

W głowie odtwarzał sobie wszystkie twarze miasta. Widział je lśniące w słońcu, deszczu oraz śniegu. Nieistotne, bo lśniło swoim własnym blaskiem. Miało ukryte źródło jaśniejącej strugi. Ręką Midasa woda zamieniona w złoto. Iskrzyła się, dawała ciepło, wartość. Słała dokoła pocałunki światła. To źródło — bijące serce grodu dawnych epok. Żyło i pracowało dla dobra ogółu. Krew w nim skrywana jak w najświętszym Graalu. Jak w kotle nad ogniskiem bulgocąca. Wrzała. Krążyła w organizmie — w mieście. Dostarczała tlen, składniki odżywcze, wprost do stosownych organów, komórek. Pompa napędzająca układ cyrkulacji. Energia wewnątrz ustroju, niejawna. Posoka wpłynęła już w każdą szczelinę. Aleja i chodnik — tętnica i żyła. Wypływ czerwieni z drzwi, okien, kominów. Z szaf, szuflad, szkatułek, szwów szat i szpar sztachet. Czerwone usta, buty i sukienki kobiet. Dessous czerwone. Podwiązki, pończochy. Oblicza ludzkie i obłoki nieba.

Cuda zjawiają się niepostrzeżenie. Ich odmierzane chochlą porcje. Tej. Temu. Tamtej. Tym dać jeszcze trochę. Tym nie. Kropla za kroplą, strużka najcieńsza, rzeka, w końcu ocean cudów, co ugasza pożar. Krwiste języki ognia dały się ujarzmić. Widziadła wokół, tłum kroczył poprzez armie ich przezroczystości. Te wizerunki dawno zapomnianych zmarłych. Jak cienie, jak tropy zmyte deszczem. Na nieboskłonie znaki. Mrowie znaków.

Na dole narcyzy, anemony, jaskry, piwonie, dalie, słoneczniki i gladiole. Chryzantemy, róże. Amarylisy, tulipany, astry. Lilie, złocienie, cynie i goździki. Znał je, z pamięci mógł wydobyć więcej. Wszystkie te nazwy mówiły mu wiele. Tak. Przypomniał sobie o czymś, gdy mijał stragany kwiaciarek.

— Dzień dobry.

Uniósł nieznacznie swój kapelusz z filcu.

— Dzień dobry, panie Kruk.

— Jak dzień? Jak praca?

— Bogu dziękować, wszystko dobrze.

Starsza kobieta wydała resztę młodzieńcowi z różą.

— Pogoda dopisuje, jak pan widzi, młodzież zjechała do miasta.

— Długo to tak jeszcze będzie?

— Ta młodzież?

— Ta pogoda.

Popatrzyła w niebo.

— Niedługo. Mówię panu, że niedługo.

Spojrzał na nią. Rozejrzał się, w prawo, w lewo.

— Zdrowie dopisuje chociaż?

— Bogu dziękować, dopisuje.

Kolejny klient, kolejna radosna twarz dziewczyny, którą najpierw próbował sobie wyobrazić, a następnie ze wszystkich sił zapomnieć. Z chęcią tu przyszła, lecz nie chciała odejść. Nachalny obraz, z którym musiał walczyć.

— Zachodzi do pani pan Łajer?

— Pan Henryk?

— Pan Henryk.

Zastanowiła się. Zmarszczki na czole uległy zwężeniu.

— Ze trzy dni będzie, jak go nie widziałam.

— Trzy dni?

— Będzie ze trzy już, panie Kruk.

— A pan Władyga?

— Ten drugi?

— Ten drugi.

Znów się zamyśliła, znów spojrzała w niebo.

— Jego to dawniej jeszcze tu nie było.

— Jak dawno?

Wzruszyła ramionami.

— Rzadko przychodził, coraz rzadziej. Aż w końcu przestał całkiem tu zaglądać.

— Dziwne.

— A dziwne, dziwne. Coś się stało?

— Nic. Wszystko w porządku.

Łypnęła na niego okiem naciągaczki. Albo plotkarki, która wyczuła skandal.

— Skoro już pan ten temat zaczął, to panu powiem. Obaj mijają mnie szerokim łukiem.

— Jak to?

— Bo te trzy dni, jak liczę, co mówiłam panu, od kiedy pana Henryka widziałam, to ja widziałam go, ale z daleka.

— Z daleka?

— Przez ulicę. Szedł on tym swoim krokiem rozchwianym, co to wie pan, jak on chodzi, i oczy w drugą stronę miał wpatrzone, jak gdyby myślał, że to go ukryje. Prawie do ściany się przykleił, taki. Chciał się przede mną schować nieudolnie.

— Jest pani pewna?

— A myśli pan, że zmyślam?

Pieniądze. Kwiat i pobrzęk drobnych z reszty.

— Skąd. Po prostu to do niego niepodobne.

— Też się zdziwiłam, panie Kruk. Co robić? Poobrażali się na mnie czy co?

— Na pewno nie.

— Na rękę im szłam. Uczciwy układ mieli. Pan pamięta?

— Pamiętam.

Stał blisko, a jakby w oddaleniu. Myśli gdzieś uciekały, chwytały gardła niewdzięcznych włóczęgów, usta prawiły im płonne nauki, daremne, najdaremniejsze z daremnych.

— Grosze za kwiat na wpół przekwitły, uwiędły lekko lub sfatygowany brałam. A i za darmo im wtykałam nieraz. Człowiek chciał pomóc takim, sam pan wie. Pan przecież ich tu przyprowadził. I widzi pan, jak to wychodzi człowiek na dobroci.

Co też się z nimi stało? Co się stało? — myślał.

— Ja tam nie tracę nic. To oni tracą. Ja tu zarobek mam, dziękować, dobry. Ale jak gryzie się karmiącą rękę… No, co ja mogę? Co ja mogę zrobić?

— Do innych też już nie przychodzą?

— Skąd. Pan Henryk to, jak mówię, zaglądał dłużej. Ale ten drugi, ten, no…

— Władyga.

— Właśnie. Ten to dość szybko zrezygnował, taka prawda.

— Przecież to trzeba w latach liczyć, odkąd zaczęli ten interes z panią. Co prawda sezonowo, ale zawsze.

— A może być. Czas szybko leci.

— I od początku tak kiepsko z tym było? Ja byłem pewien, że wszystko jest dobrze.

— Było przez długi czas, dopóki pan stał nad nimi, panie Kruk.

— Musiałem dać im w końcu wolną rękę.

— Za wcześnie widać. To znaczy, żeby była jasność, to nie jest pana wina, wprost przeciwnie. Pan to jest dobry człowiek, można powiedzieć, że za dobry. Oni to wszyscy są źli i niewdzięczni. Pan chciał ich zmienić? Swój czas pan zmarnował. Pan Henryk to niby taki uprzejmy, miły, szarmant taki. Kłaniał się zawsze, w rękę całował, żartów i komplementów nie szczędził, nie powiem. Ale co z tego? A ten drugi, jak mu tam? Szkoda gadać. To jest margines, panie Kruk. To jest półświatek. Pan może ich ubrać, umyć, nakarmić, ale nie zmieni pan tego, co w środku. Prędzej czy później to wszystko wypłynie. To jest szlachetne, co pan dla nich robi, ale aż szkoda pana, aż przykro się patrzy.

— Za wcześnie, żeby ich osądzać.

— Pan chce ich bronić? Panie Kruk, naprawdę, złoty jest człowiek z pana, choć naiwny.

— Może.

— Na pewno.

— Może mają powód?

— Nawet myślałam o tym, proszę pana.

— Tak?

— Myślałam: pewnie pan Kruk im lepsze zajęcie znalazł. I wie o wszystkim. Wie, że nie przychodzą. Skąd mogłam wiedzieć, że pan nic nie wiedział?

Kruk stał zgarbiony jak półcień pariasa.

— Doniosłabym panu, gdybym mogła wiedzieć.

— To nie jest sprawa godna doniesienia.

— Nie jest?

— Owszem, nie jest.

— Sądziłam…

Uniósł rękę.

— To dorośli ludzie — powiedział. — Nie róbmy z tego afery czy dramatu.

Jak dzieci — pomyślał. Oni są jak dzieci.

— A kto tu robi dramat? Tak tylko… Mnie nie powinno to wcale obchodzić.

— Nikogo nie powinno. To niczyja sprawa.

— Ja tam nie miałam na nich wielkiego zarobku.

— I oni nie mieli, choć dobre i trochę.

Kolejny klient. Kolejna kobieta w wyobraźni Kruka. Obdarowana kwiatem. Ładna. Miła taka. Zwiewnie, zbyt lekko ubrana w stosunku do pory. Dla niego wszystko, dla tego mężczyzny. By mógł ją poczuć bliżej i zechciał jej dotknąć. On — ten niegodny, tak jak oni wszyscy. Co one w nich widzą? — myślał zawsze. Co mają w głowach, kiedy są tuż przy nich? Jaki ich obraz mają przed oczyma, gdy patrzą i nie dostrzegają prawdy?

— Ja tylko pomóc chciałam im i tyle.

Klient poszedł. Do niej. Ten nikczemny człowiek. Ten jego wygląd gorszy niż żebraczy. Nawet koszuli nie dopiął pod szyją. I marynarki nie potrafił nosić. Nikt go nie uczył, jak pastować buty. Nikt nie powiedział mu, by dbał o siebie. I ten dwudniowy zarost na policzkach. Powinien golić się codziennie lub zapuścić brodę — w tę albo we w tę, ale nie, on nie chce, on będzie straszył ludzi łebkami szpilek sterczącymi z twarzy. I tej kobiecie może spojrzeć w oczy. Może przybliżyć się, musnąć ją, drapać. A ona nic nie powie, ona kocha. Ślepa, bezwzględna, obłąkana miłość. Jak śmiech szaleńca w sanktuarium ciszy.

— Ja tam niczego od nikogo nie chcę.

Skąd tyle jadu w nim samym i złości? Skąd taka zawiść, tak łatwa ocena? Dlaczego dzieli: ty w prawo, ty w lewo, dlaczego znów strzela wszystkim w tył głowy? Skąd wiedział, że ten dwudniowy zarost to aby nie pierwsze dni zapuszczania brody? Uroda, ubiór ma zdobić człowieka? I kto to mówi? On, ten król kloszardów? Lecz moment… Schludne odzienie zmienia postrzeganie. Sam jest bezdomny, a przecież… No właśnie. Nikt nie traktuje go, jakby był stamtąd. Nikt nie wie o tym, że on też jest taki. Ot, ten nasz pan Kruk z sąsiedztwa, wszyscy go znają, lubi ludziom pomóc. Ale czy musi osądzać jak inni? Ta obrzydliwa pogarda, wyniosłość. Nie mógł dopuścić do głosu demonów.

— Ja sobie radę dam, jak będzie trzeba.

— Oni też — powiedział. — Widocznie tak uważają.

— Tylko mi pana najbardziej szkoda.

Machnął ręką.

— Nic się nie stało.

— A jednak pan posmutniał.

Spróbował się uśmiechnąć.

— Nie, to nie to.

— Niech pan uważa na siebie, panie Kruk.

Przytaknął. Podniósł kapelusz.

— Pójdę już.

Patrzyła, jak odchodził.

Ominął budynek sądu i prokuratury. Banki, ciastkarnię i bistro w piwnicy. Sklep artystyczny, wystawę księgarni. Zobaczył książki, coś sobie przypomniał. O kimś pomyślał. I to o kim. O niej. O najpiękniejszej bukinistce świata. Dlaczego nie chciał? Dlaczego był taki?

Na prawo hotel, na lewo plac miejski. Za nim samotny dom, w którym nocował. Pustki w nim dniami, nocą niemal także. Krótkie momenty, kiedy w nim przebywał, gdy sen przepędzał z jednego miejsca w drugie, kiedy upychał czas w kątach pomieszczeń, by znaleźć dla niego wygodne posłanie. A innym razem chciał, by dał mu spokój, by szybciej odszedł, by nabrał rozpędu. W tych licznych chwilach był sam pośród mroku. Ta cisza w domu. Dom znaczy „budynek”. Nie znaczy nic prócz muru i betonu. Żadna rodzina, żadni domownicy. Najmniejszej więzi nie znalazł w tym słowie. Gdy mówił „dom”, to myślał „gołe ściany”. To wszystko. Koniec. Reszta jest przeszłością.

A jednak były okamgnienia, kiedy spotykał ją, tę z dawnego domu. Nadawał nową definicję miejscu. Określał rzeczy, stany, ją i siebie. Wkraczała lekka do jego pokoju. Gdy przymknął oczy, kiedy sen był blisko. I ta zdziwiona nuta wstydliwości: podniósł powieki, ona wciąż tam była.

Ruszył przed siebie pomiędzy placem a budynkiem poczty. Kolos zwieńczony zegarem nad gzymsem. Która godzina? Nie sprawdził. Nieistotne. Przeszedł tuż obok budynku klasztoru. Wyminął kościół i pomnik na kopcu. Obelisk wielki na trzynaście metrów. Żeliwny symbol na murze podestu. W pole kwadratu wpisany, w granitową płytę. Napis z mosiężnych liter, płaskorzeźba: kobiety stoją, patrzą sobie w oczy, dłonie zaplotły w geście konsensusu. Gdyby tak opuściły relief i mogły stanąć przed nim w pełni swojej sławy. Gdyby szepnęły mu na ucho tajemnicę życia. Gdyby nie zgubił gdzieś po drodze niewinności dziecka, za którą tak tęsknił i której potrzebował. Może nie byłoby go tutaj. Tylko może.

Nie chciał iść rynkiem, więc zboczył na lewo. Okrążył plac i postój taksówek. Patrzył na ławki pomiędzy drzewami. Ani jednego śladu po kloszardach. Spacerowicze, dzieci, pary zakochanych. Starsi panowie przy stołach szachowych. Znów rozpłynęły się niby w powietrzu te stwory wpół żywe, wpół umarłe, nikłe. Wciąż na granicy śmierci i życia, gdzieś pomiędzy. Rozdarci wiecznie między dniem a nocą. I niewidzialni dla ślepych, obojętnych oczu.

Na targu próżnia. Spóźnił się nieznacznie. Zbyt długo myślał, przystawał i kluczył, rozbity, z cierniową koroną migreny. Obszedł stoiska warzywne — nic, ktoś wszystko zabrał. Żadnych na wpół przegniłych ogórków i kapust. Ani jednego pomidora, co wypadł ze skrzynki. Żadnej marchewki ciśniętej pod stragan, starej, zepsutej, cuchnącej, bez smaku. Nawet łodygi i liście do cna wyzbierane. Ogołocone to miejsce żerowania. Nic, co by można było choćby nadgryźć. Nic, co można by zmagazynować, wziąć ze sobą. Byli tu. Cała chmara. Przeszli jak wojsko, paląc wszystkie mosty. Po drodze gwałcąc, zabijając, kradnąc. W oddali czarny dym pogorzeliska.

— Odsłoń.

— No, odejdź pan.

— Ja też chcę widzieć.

Już prawie pustki, kilku zgubionych, posępnych przechodniów. Paru handlarzy przykutych do miejsca. Okrążył kramy, wszedł w każdą alejkę. Poszedł na parking, między samochody. Patrzył pod nogi, niekiedy się schylał. Znalazł monety, niskie nominały. Na dzisiaj finał. Za późno na więcej. Dobrze, że nie był głodny, choć w końcu zgłodnieje. Jeszcze kolacja, a prócz niej czas postu. Nawet na rano znowu nic nie będzie. Cała nadzieja w panu S., ostatnia, chociaż jałmużna boli, ściska serce.

— Chyba popada dziś.

— Podobno ją zdradza.

— U nas wszyscy zdrowi. A u was? Jak u was?

I tym podobne, i inne jeszcze usłyszał rozmowy.

Jest jeszcze wiele miejsc do odwiedzenia, liczne stragany w innych częściach miasta. Kosze na śmieci obok jadłodajni. Pobliża warzywniaków. Chodniki, gdzie przy ścianach czasem zostawi ktoś kawałek chleba. Gdzie można znaleźć zgubione monety, tak drobne, że nawet nikt się nie chce po nie schylić. Grosz do grosza. Lecz jemu też się nie chciało. Było tyle wyjść z tego impasu, a on tak zniechęcony, zużyty. I jeszcze książki miał poszukać Michalinie, bukinistce. Wiedział, że noc jeszcze daleko i trzeba zrobić cokolwiek, aby nie oszaleć. A może już oszalał? Zmuś się, rusz nogą — myślał. Idź, idź gdziekolwiek. A inna myśl podszeptywała: połóż się tutaj, nie warto próbować. To miejsce dobre jest jak każde inne. By umrzeć. By się nie obudzić. By być z nią na powrót, tym razem na zawsze.

***

Gmach teatru nie dawał zobaczyć się z ulicy. Ukryty w głębi ciasnego podwórza, wciśnięty między dwie ruiny-kamienice. Bramą wychodził na bocznicę rynku, tuż przy kikucie całym w tatuażach — ogłoszeniowym słupie z paletą afiszy. Ogromne wrota, masywne zawiasy, pomalowane złym, paskudnym brązem. Krzywa oprawa, bo jedno skrzydło niższe od drugiego. Cały budynek przechylony w prawo, niby manifest polityczny, wielki agitator. Na każdym skrzydle mała płaskorzeźba. Coś przedstawiała kiedyś, dziś straszyła. A on bez słowa skargi, milczące, popękane mury. Stary jak wszystko tutaj ten relikt przeszłości.

Zbliżył się, sprawdził, czy brama otwarta. Osadzona w murze, metr muru z jednej, dwa z drugiej strony i dalej płotem są te dwie rudery. Jakby bielona cegła wyrosła ze ściany. Jak gdyby była jej nieodłączną częścią. Otwarte, jak zwykle był proszonym gościem. Do kamienicy prawej wchodziło się z chodnika. Miała podwórze, ale w innym miejscu. Dwa piętra, rysy i plamy na ścianach. Jaki to kolor? Szary, bury, inny? Ta z lewej strony była opuszczona. Niska, właściwie stanowiła aneks, który był w rękach zarządu teatru. Kruk współpracował z placówką od dawna. Zorganizował tutaj siedlisko kloszardów.

Nie spotkał nikogo w okolicy wejścia. Zaduch i charakterystyczny zapach. Popatrzył w okna. Na parapetach doniczki: szczypiorek, rzeżucha. Kot bez ogona, czarny jak gar smoły. Mistrz go nazwali, akurat na scenie grano Bułhakowa. Pierwszym pomysłem był, owszem, Behemot, a Michalina chciała Małgorzatę. Mag Łajer mówił: to nie takie proste. A ona swoje, że to ładne imię. Owszem, lecz płeć się musi zgadzać. Płeć? Tak, powiadam, płeć, chłopiec, dziewczynka. I to jest chłopiec na pewno, pan mówi? Tak, już żem sprawdzał. Sprawdzał pan?, laboga. Tak, tak, co panią tak dziwi czy gorszy? Mnie?, nic, tak tylko… I Mistrz ich pogodził. Niechaj będzie Mistrzem. Skąd wziął się tutaj kot? Nikt się nie domyślał.

— Dzień dobry.

Przeszedł przez podwórze. Przy bocznym wejściu stał administrator. Wysoki, suchy, w pozycji kontrapostu. Łysy od czoła aż po czubek głowy.

— Dzień dobry, panie Kruk.

Zgasił niedopałek. Podali sobie dłonie.

— Ma pan wyczucie, panie zarządco.

— To pan ma, panie Kruk. Już miałem chować się do środka. Co nowego?

— Zima idzie.

— Zima?

— Powoli, ale idzie. Trzeba się martwić zawczasu. Wie pan. Ktoś powinien. Niektórzy muszą.

— Wiem, wiem. Rozumiem. Czegoś potrzeba pewnie?

— Przydałyby się jakieś ubrania cieplejsze. Po sztuce chociaż. Mówię już teraz, bo wiem, że to jest temat dość zawiły. Gdyby tak pan zarządca mógł załatwić…

Rozczulał go zawsze tym „panem zarządcą”.

— Cieplejsze, mówi pan?

— Cieplejsze. Cokolwiek właściwie. Bo i na zmianę zawsze coś się przyda. Nie ma pośpiechu, po prostu poruszam sprawę, by pan zarządca miał czas do namysłu.

— Do namysłu, pan mówi?

— I ewentualnych działań, rzecz jasna.

— Pan to jak zwykle o wszystkim pomyśli.

Starał się, wszystko robił, by nie myśleć, w ogóle, o niczym, by przestać, by się nie przejmować. Bez skutku, bez sukcesu, bez wyjścia ta droga.

— Bardzo dobrze — powiedział zarządca.

— Mam nadzieję, że…

— Skąd. Panie Kruk, przecież pan mnie zna.

Opuścił wzrok, zadrżał, przeczesał resztkę włosów.

— Odkąd… Odkąd moja córka…

— Najmocniej przepraszam. Co u pana małej? Od tego właściwie powinienem zacząć, ale pan pytał, co potrzeba i…

Zatrzymał go, uspokoił gestem. Długo nie odpowiadał. Zbierał się w sobie, podejmował walkę. Czekał, aż słowa wychyną przez gardło, zwężone teraz, chropawe, zduszone.

— Cieszymy się każdym dniem.

Kruk milczał.

Głos dotarł jak gdyby z odległej czeluści, gdzie musiał przedrzeć się przez hordy szczurów, pająków, nietoperzy, plugastw. Rozbity niby szklana tafla. Były w nim wilgoć i narośle pleśni.

— Cieszy nas każdy uśmiech. Każda chwila szczęścia. Każda wyrwana z kalendarza kartka.

Oczy się zaszkliły. Kruk odwrócił głowę.

— Ją tylko mamy jedną. Nic poza nią. Nic. Śmierci już tylko pozostanie czekać.

Odszedł na kilka kroków w głąb podwórza. Wrócił.

— Jest gorzej?

— Nie będzie już lepiej.

— A mówił pan…

— Mówiłem.

— I nic.

Kruk stwierdził, nie zapytał.

— Nic. Pieniędzy trzeba, a skąd wziąć pieniądze? Stąd?

Skinął na teatr, świadka ich rozmowy.

— Pan żartuje chyba — powiedział. — Nie ma w tym mieście tak zamożnych ludzi, a co dopiero ja, prosty człowiek.

— Pan wie, że gdybym tylko mógł…

— Wiem. Pan pierwszy podałby mi rękę. Pan mi bardzo pomaga i bez tego. Gdy pana widzę, jakoś tak mi raźniej. Patrzę na wszystko, co pan robi wokół, i jakiś cień nadziei, o, tu, tu, na sercu, tak człowiek czuje, jakby źle nie było, jak gdyby wszystko miało się ułożyć.

Nic nie powiedział.

— Modlitwy co wieczór z żoną odprawiamy. To uspokaja. Wiara musi pomóc. Bo nie da się pogodzić z… Po prostu się nie da. Pan to rozumie? Pan kiedyś próbował? Ona jest wszystkim. Jest częścią nas samych. Jest dla nas światem. Gdy się urodziła, nogę złamałem z radości, w szpitalu. Skakałem tak, szalałem ze szczęścia, panie Kruk. Kilka tygodni o kulach chodziłem. Bałem się brać na ręce tę dziecinę. Taka kruszyna. O, taka.

Pokazał.

— Długo się staraliśmy o nią. Wie pan. Już nie jesteśmy najmłodsi, a ona… Bezbronna, mała, chuda jak patyczek. Do szkoły chodziła trochę, ale krótko.

Dłoń dotykała torsu, potem spodni i odnalazła wreszcie kieszeń marynarki. Zaszeleściła, zadrżała, niepewna. Wyjęła papierosa z paczki. W długiej wędrówce dotarł między wargi. Jak w spazmie bólu na chwilę przed śmiercią. Dygot, bezsilność, brak kontroli ciała.

Szarpał się chwilę z zapalniczką. Kruk wyrwał mu ją z rąk. Podpalił. Sto razy słyszał tę historię.

— Nie da się bez niej. Czy pan to rozumie?

On? Czy on rozumie? Nie odpowiedział. Zarządca palił, łapczywie, pospiesznie.

— Zacząłem mówić, że odkąd… Odkąd spotkało nas to wszystko, jesteśmy inni, ja i moja żona. Wie pan. Może pan pamięta? Czy nie? To trochę dawno było. Teraz inaczej na życie patrzymy, na świat, na ludzi wokół nas, na wiarę.

Wypuścił dym.

— Pan wierzy, panie Kruk?

Ich spojrzenia minęły się, nie znalazły drogi.

— Jeśli nie wierzy pan w samego siebie ani w ludzi, zostaje panu tylko wiara w Boga — powiedział Kruk.

— I pan nie wierzy?

— W Boga?

— W ludzi. W samego siebie.

Zarządca był spokojniejszy. Dłoń z papierosem kreśliła w powietrzu niewyraźne znaki.

— Powiedzmy, że jestem wątpiący, poszukujący — powiedział Kruk.

— Taki wierzący niepraktykujący?

— Coś w tym rodzaju.

— Jak to przełożyć na wiarę w człowieka? Już wszystko jedno w obcego czy w siebie.

— Nie wiem.

— Ja też nie.

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

— Co jest świątynią w takiej wierze?

— Czy potrzeba świątyń?

Dym z ust zarządcy jak ten z kadzielnicy.

— Pan wolałby, słyszę, żeby ich nie było — powiedział.

— Może świątynią jest człowiek? Każdy z nas.

Zarządca wydął wargi, przechylił głowę.

— A teraz? — zapytał.

— Teraz?

— Nadal chce pan pozbywać się świątyń?

— Sława niektórych gorszy pozostałe.

— O czym my mówimy? O ludziach, o świątyniach?

— Nie wiem. Zgubiłem się jakiś czas temu.

Na twarzy zarządcy coś, co przypomina uśmiech.

— Pan się nie gubi, panie Kruk. Nie pan.

— A jednak.

— Nie. Nie pan. Pan tu przerasta wszystkich, choć panu nie wyszło. Nie miał pan szczęścia, nie wiem, źle pan trafiał. A może właśnie brakło panu wiary?

— W co? W kogo?

— Według równania, które pan przedstawił, nie ma znaczenia, zawsze w coś wierzymy.

— Tylko czy można stawiać przy tym znak równości?

— Niech pan sam sobie odpowie, panie Kruk.

Ta mgiełka pomiędzy nimi, ten pomost na rzece. Ich twarze niewyraźne, półprzymknięte oczy. I myśli jakieś obce, ciężkie, pełne niepewności.

— Czyli — powiedział zarządca — znów opierając się na pańskiej tezie, szukając człowieka, szuka pan i Boga.

— Nie chciałbym rozmawiać o Bogu, jeśli pan pozwoli.

— Dlaczego, panie Kruk?

— Po prostu. Nie lubię mówić o sprawach, na których się nie znam. O których nie mam pojęcia.

Papieros wylądował w wielkiej popielniczce. Ręka nie drżała.

— Zna się pan. A jeżeli nie, to mówi pan mądrzej od tych, którzy się znają. Albo wydaje się im, że tak jest.

— Zwłaszcza tych drugich mamy zatrzęsienie.

— Pan ma pokorę. To podstawa wiary.

— Tak mówią pisma?

— Nie wiem, co kto mówi. Wiem, że to czuję. To przychodzi z góry.

Milczeli.

— Tak sobie myślę, wie pan, w kontekście pańskich słów. Jeżeli człowiek jest świątynią, to jest nią także Bóg. Jeżeli Bóg jest wszędzie, to…

Kruk się zaśmiał.

— Przesadzam? — zapytał zarządca.

— Przeciwnie. Może przesadził pan, czyniąc mnie teologiem, filozofem religii.

— Zrobiłem to?

— Traktuje mnie pan jak wyrocznię. Boję się odzywać przy panu.

— Nie chciałem pana stłamsić w ten sposób.

— Wszystko w porządku.

— Z pana to wrażliwiec jest, panie Kruk.

— W takim razie dwóch wrażliwców się spotkało, panie zarządco.

Chcieli się zaśmiać, coś ich powstrzymało.

— Kiedy zaczynamy? — zapytał Kruk.

— Co takiego?

— Burzenie świątyń.

Nie wytrzymali.

— Najzabawniejsze, że to pan to wymyślił — powiedział Kruk.

— Ja?

— Pan. Osobiście.

— Nie przypominam sobie.

— Pańska teoria, że Bóg jest wszędzie i tak dalej.

— To pan powiedział, że świątynią jest człowiek.

— To hipoteza. Poza tym nikt nie kazał używać dynamitu przeciw człowiekowi. Miał mu służyć.

— Zamieniam się w słuch.

— Proszę?

— Jak chce pan służyć ludziom pańską hipotezą?

— Nie chcę. Choć pięknie myśleć, że mógłbym to robić.

— Pan lubi działać, jest pan człowiekiem czynu.

— Ale nie czynu beznadziejnego.

— Nie?

— Oczywiście.

— To, co pan robi, to nie jest walka z wiatrakami?

— Zbyt wiele sukcesów miewam na tym polu.

— A jednak większość ludzi powie, że nie warto. Że to niewdzięczne, że pan nic nie zyska.

— Większość nie czerpie swojej wiedzy z książek, a prawdę mówiąc, w ogóle się nie uczy. Większość to egoiści, którzy giną w tłumie, w szarości, w braku odrębności. Taka sprzeczność. Tylko dla siebie, tylko ja się liczę, ale wyglądam, robię, myślę tak jak inni. Jak ten, co jest dla mnie nikim. Pan to rozumie? Większość zagłosowała na tych, którzy teraz rządzą. Mam słuchać większości? Szkoda mi czasu na jej wysłuchanie, a co dopiero pójście za jej głosem. Prędzej czy później musiałbym zawrócić. A życie jest na to zbyt krótkie.

— Zdenerwował się pan.

Uśmiech na twarzy Kruka.

— Jestem spokojny jak nigdy, panie zarządco.

— Ma pan uraz.

— Uraz?

— Do ludzi.

— Pan wybaczy, ale…

— Chciałby pan niszczyć świątynie.

— Pan do tego wraca? To pan chciał przed chwilą to robić, mam rację?

— Świątynie stworzone ręką człowieka albo te, które są człowiekiem.

Kruk milczał.

— Ma pan uraz.

— Pomagam ludziom.

— To forma tej, no…

— Sublimacji?

— Właśnie.

Zaprzeczył.

— Wie pan dokładnie, że tak jest, nawet pan to nazwał.

— Właściwie to nie jest chyba sublimacja. Panu szło o coś w rodzaju poskramiania strachu.

— Może.

— To karkołomne.

— A jednak pan to robi.

— Wątpię.

— Mnie się wydaje, że tak.

— Musiałoby mieć to związek z masochizmem. Z upodobaniem do autodestrukcji.

— Miewa pan takie skłonności?

— Bardzo osobista dziś ta nasza rozmowa.

— Nie chciałem być niedyskretny.

— Wierzę, panie zarządco.

— A jednak pan wierzy.

— Co takiego? Ach, nie. Wiara? Nie. Nadal szukam.

— Być może w niewłaściwych miejscach.

Wymienili spojrzenia. Krótkie. Konkretne.

— Co ma pan na myśli?

— Chadza pan czasem do świątyni?

— Pan ciągle wraca do tematu świątyń.

— Bawi mnie ten, no…

— Dualizm pojęć?

— Właśnie.

— I?

— Chadza pan czasami?

— Do świątyń czy w ogóle?

— Do świątyń, panie Kruk, do świątyń.

— O jakiej świątyni pan myśli, panie zarządco?

Zarządca się zaśmiał.

— Piękny ten… Dualizm, tak?

— Chyba to można tak określić. Właściwie to nie jestem pewien.

— Pan jest bardzo krytyczny wobec siebie.

— Po prostu miewam wątpliwości.

— Pan ciągle szuka ideałów.

— Szukam?

— W sobie, w człowieku, w Bogu… Wszędzie.

— To źle?

— Bywa, że nie najlepiej.

Chłodniejszy, inny powiew wiatru.

— Może.

— Na pewno, panie Kruk, na pewno.

— Jest pan niezłomny w raz przyjętej tezie.

— To samo wyszło. Ten pański masochizm.

— Masochizm?

— Czy jak to nazwać, nieważne właściwie.

— Zadawanie sobie cierpień jest mi zupełnie obce.

— Może dlatego budzi w panu namiętność.

— Nic o tym nie wiem.

— Nie musi pan.

— Nie?

— To coś lepkiego i śliskiego, co żyje w panu i milczy, a czasami wrzeszczy, a pan zagłusza mowę tego czegoś na wpół świadomie, na wpół mimowolnie.

— I gdzie pan to u mnie odnalazł?

— W tej sublimacji, czy jak to określić.

— W pokonywaniu siebie?

— Jak pan woli.

— To nie masochizm.

— Nie bezpośrednio.

— A zatem pośrednio?

— Wchodzi pan w układy, które pana krzywdzą. I przyznał pan, nie wprost, jak to ma w zwyczaju, że nie wierzy w siebie.

— Pan to połączył?

— Tak.

Milczeli.

— Pan ma uraz, panie Kruk. Uraz, wyrzut sumienia.

— Sumienie!

— Tak.

— Zapytam przez grzeczność: co ma pan na myśli?

— Coś pana dręczy i każe pokutować.

— Czekam, aż pan się roześmieje, panie zarządco.

— Ani myślę.

— Ta quasi-filozoficzna rozmowa…

— Quasi!

— ...jest dość zabawna.

— Zapytam pana raz jeszcze: pan wierzy w Boga?

— Bóg raczy wiedzieć.

— Czyli pan wierzy.

— Tak? Nie, nie. Są pewne tradycją narzucone formuły, którymi bez skrępowania posługują się nawet najzagorzalsi ateiści.

— Podświadomie zakłada pan jego istnienie.

— Tłumaczę panu…

— Najzagorzalsi ateiści, tak?

— Właśnie.

— Pan do nich nie należy.

— Skąd ta pewność?

— Nie spodoba się to panu, ale chciałbym powrócić do tematu świątyń.

Uśmiech Kruka.

— Jest coś w tych naszych rozmowach, co każe mi tu wracać — powiedział.

— To nie koniec.

— Nie mam wątpliwości. I składa się to na sumę uwielbienia.

— Chadza pan do świątyń? Tylko bez dualizmów.

— Nie chadzam ani z dualizmami, ani bez nich.

— Pytam poważnie.

Kruk zadarł głowę, jak gdyby chciał na niebie szukać odpowiedzi. Wciąż jeszcze jasne, z białą, ruchomą plątaniną chmur. Milczące.

— Przecież przyszedłem do pana.

— Ja jestem świątynią?

— Tak.

— Więc musi pan jednak wierzyć w człowieka.

— „Muszę”. To jest słowo klucz.

— Tak pan uważa?

— Bez tego się nie da. Musi pan, bo pan zwariuje. Zdziczeje, nie wyjdzie pan z domu. I tylko wojna panu pozostanie. Wojna z wszystkimi i każdym z osobna.

Twarz Kruka swobodna. Oczy szukały czegoś przy zbiegu ściany i gruntu podwórza.

— Stale za panem jakaś ciężka bitwa, która przyniosła rany i zmęczenie. Wciąż jest pan w trakcie wojny, która nie przemija, trwa zawsze jak wschody i zachody słońca. Ciągle w przededniu nowej, w przedsionku piekła, nagi, bezbronny i zobojętniały.

Dłonie nieznacznie zaciskane w pięści.

— Nie może pan być wolny, nienawidząc. Wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się nienawiść do drugiego człowieka.

Na czole mikroskopijne krople potu.

— I jeżeli pyta mnie pan, czy wierzę w ludzi, to odpowiadam: wierzę, by być wolny. By móc raz poczuć, że jestem bezpieczny. Stabilność, święty spokój…

— Zawsze to jakiś święty, którego można czcić.

— I ja go wyznaję, panie zarządco, adoruję. Czy pan rozumie to, co mam na myśli?

— Proszę wybaczyć mój umysł prostego administratora, ale czy nie próbował mi pan wyjaśnić, że wyrzeka się pan spokoju, aby go zyskać?

— Być może.

— Aha.

— To skomplikowane.

— Zdążyłem przywyknąć.

— Pana to nie przekonuje?

— Pan pozwoli, że zapalę?

Sięgnął po papierosa, włożył go do ust, podpalił. Pewny, wyćwiczony schemat ruchów. Bez cienia drżenia, wyzbyty niemocy.

— To przyjście człowieka do człowieka, spotkanie dwóch świątyń — powiedział — ma w sobie wiele z pożogi wojennej. Te dwie świątynie jak twierdze obronne naprzeciwko siebie, zmuszone nagle do działań zaczepnych. Jak bataliony na otwartym polu.

— Świetnie to pan zrozumiał.

— Staram się dotrzymać panu kroku.

— Proszę kontynuować.

Zarządca zaciągnął się, wypuścił dym.

— Ma pan w tym wszystkim swoją własną wizję, której ja jednak nie zamierzam panu burzyć — powiedział.

— Ależ proszę.

— Nie, nie. Nie zamierzam, lecz nie dlatego, że nie chcę czy mi pana szkoda, ale dlatego, że nie mam riposty. I myślę, że tu nie idzie tylko o mnie, lecz o ogół. Nie da się zaprzeczyć czemuś, co jest, co działa, z czego ktoś korzysta.

— Nie da się, lecz pan chciałby to zrobić.

— Skąd.

— Nie?

— Niby dlaczego? Nie potępię pana tylko dlatego, że pana nie rozumiem.

— Większość tak by zrobiła.

Obłoczek dymu dokoła ich twarzy.

— Pan już wygłosił, zdaje się, trafną opinię na temat większości.

— Tak, zdaje się, że tak.

Zarządca palił. Zmrużył oczy. Przypatrzył się Krukowi.

— Jest coś takiego w panu, czego pan nie lubi — powiedział.

Stali wpatrzeni, cisi, niedzisiejsi.

Kruk wzruszył ramionami.

— Jest — powiedział zarządca.

— Panu znów w głowie ten masochizm.

— Niech pan polubi siebie tak jak inni.

— Inni się lubią?

— Tak jak inni pana.

— Inni mnie nie znają i stąd ten afekt.

— Masochizm z pana się wylewa. Pan pluje jadem masochizmu.

— Skończmy już może z tym słowem, panie zarządco.

— Pan bardzo nisko ocenia sam siebie. Zero szacunku do własnej osoby. Pan nie chce tego przyznać, ani o tym mówić.

— Przesadza pan.

— Słowo masochizm sprawia panu ból.

— Zatem nie jestem masochistą, nie chcąc go używać.

— Pan zawsze wyjdzie na swoje w dyskusji.

Zgasił papierosa.

— Słowo na „m” rani moje uszy — powiedział Kruk.

— Wrażliwiec z pana. Zawsze to wiedziałem.

— Ściślej: esteta. W miarę możliwości. Może nie widać, lecz jest tak w istocie. A to pojęcie na „m” ciężkie takie, brzydkie. Gdyby pan mógł używać synonimów…

— Nie znam żadnego.

— Cóż…

— To nie złośliwość wobec pana, po prostu nie wiem, jak inaczej nazwać to, co pan skrywa w sobie tak usilnie.

— W tej sytuacji proszę, panie zarządco, o zaniechanie używania tego słowa.

— A co za tym idzie, ucięcie tematu. Sprytnie to sobie pan wykombinował.

— Ja i sprytnie?

— Z pana to jednak…

— Panie zarządco, tylko nie słowo na „m”.

— ...człowiek znajdujący przyjemność w zadawaniu sobie cierpień lub w poddawaniu się im.

— Brawo!

— Zgadłem?

— Nie.

— Więc co?

— Wybrnął pan.

— Trudno to jednak nazwać synonimem.

— Lecz łatwo pełnoprawną definicją.

— Słownik by ją przyjął, pan myśli?

— Papier podobno przyjmie wszystko.

— A rękopisy nie płoną i tak dalej.

— Właśnie.

Zarządca stał, przesuwając ciężar ciała z palców na pięty.

— Chciałbym to jakoś…

Rozpostarł palce obydwu dłoni i uformował z nich kulę zbierającą myśli.

— …podsumować.

Kruk skrzywił usta w rodzaju uśmiechu.

— Myśli pan, że to możliwe?

— Będę musiał przemyśleć to spokojnie. Przespać się z tym. Ponosić trochę na barkach. Wie pan.

— Ma to swój ciężar.

— Ma.

Milczeli.

— Dziękuję panu, panie Kruk, za wszystko.

Nie odpowiedział, skłonił tylko głowę.

— Będę pamiętał o panu w modlitwie.

— Pan też?

— Też?

— Nieważne.

— Ma pan już swoich ludzi od modlitwy?

— Cały wianuszek starszych pań w kościele.

Zarządca przeczesał miejsce, gdzie kiedyś były włosy.

— Czyli jest pan w dobrych rękach — powiedział.

— Tak pan uważa?

— Jestem tego pewien.

Patrzył w stronę bramy.

— Kilka osób zwróciło mi uwagę, że tam jakiś niemiły zapach się pojawia.

— To w ramach powrotu na ziemię, panie zarządco?

— W ramach powrotu.

— Niech będzie.

— Ja wiem, że pan ma sprawdzonych ludzi…

— ...ale mam ich sprawdzić raz jeszcze.

— Niech pan się rozejrzy, o co tam idzie. Nie chcę w to ingerować osobiście, bo wezmą to za atak, a na to za wcześnie. Pan ich zna lepiej. Pan im ufa, a ja ufam panu.

— Od dawna ten problem występuje?

— Od jakiegoś czasu.

— Ten zapach to coś konkretnego?

Zarządca posmutniał.

— Mówiono mi o alkoholu, niestety. Myślałem, że to plotki, ale owszem, sam wyczułem, że coś jest na rzeczy.

— Alkohol?

— Tak jakby.

Kruk obserwował bramę.

— Ja niczego nie przesądzam. Może ktoś przychodzi i pije przy bramie albo wkrada się do środka. Może jest jeszcze inne wytłumaczenie. Tak czy inaczej należy to sprawdzić.

— Oczywiście.

— Mam nadzieję, że pan nie straci wiary.

Śmiech Kruka. Krótki, intensywny.

— Ja nie mam nic do stracenia — powiedział.

— Skoro pan tak mówi… W każdym razie proszę się nie załamywać i poczekać z wyciąganiem ewentualnych konsekwencji.

— Czasem…

Przerwał.

— Tak?

— Mam wrażenie, że traktuje mnie pan jak dziecko.

— Jak traktują kogoś dzieci?

— Kogoś? W sensie cudze? Mógłbym co najwyżej ręczyć za własne.

Przywołali samych siebie do porządku.

— Traktuję pana jak dziecko?

— Tak. Jakbym był dzieckiem.

— Może dlatego że…

Zaczerpnął powietrza. Powoli wypuszczał.

— …że rola ojca…

Kruk był na siebie wściekły.

— …tak weszła mi w krew i…

— Panie zarządco…

— Tak?

— Proszę o wybaczenie.

— Nie ma pan powodów.

— To przez złość na ludzi, za których poręczyłem.

— To akurat świadczy o panu bardzo dobrze. Nikt inny by tego nie zrobił.

— Właśnie.

— Pan w nich uwierzył i proszę wierzyć nadal, bo tak naprawdę nic nie wiemy. Zawczasu uwrażliwiam pana na pewne symptomy, których pochodzenie pozostaje nieznane. To wszystko.

— Rozumiem.

— Proszę poinformować mnie o wynikach pańskiego rekonesansu.

— Zrobię to na pewno.

— Zależy mi na czasie, wie pan. Trzeba znaleźć winnych. To teatr.

— Oczywiście.

— Jeżeli to nie oni, a wierzę, że są niewinni, to trzeba będzie jak najszybciej, przy użyciu odpowiednich środków, zająć się właściwym towarzystwem.

— A jeżeli to oni?

— Cóż. Miejmy nadzieję, że jednak nie.

— Załóżmy, że to oni. Co wtedy?

— Zna pan odpowiedź.

— Znam.

Ograniczone murami ruchy powietrza. Dziwnie duszno. Słońce już coraz niżej, niewidoczne z ich punktów obserwacyjnych. Zastój. Dzień wydawał się cieplejszy, niż był w istocie. Zima, a nawet jesień, którą znosił w milczeniu każdy kalendarz, były odległe, nierealne, obce. Wszędzie znaki nikłej obecności. Czyjej? Dlaczego? Po co? Nie wiedzieli. Bryły ich ciał jak wyrośle świata.

Zarządca sprawdził, która jest godzina.

— Rozgadaliśmy się jak zwykle, panie Kruk.

— Pan tu pracuje, a ja zawracam głowę.

— Wcale pan nie zawraca.

— Zawracam w tamtym kierunku i odchodzę.

Cienie uśmiechów.

— Jeszcze na koniec zapytam, panie zarządco, o te ubrania, o których mówiłem.

— Pamiętam, panie Kruk, pamiętam. Niedawno, zdaje się, pan dostał.

— Z rok będzie.

— Już rok! Jak ten czas leci. Zresztą częściej nie mogę nic organizować. Trzeba by czekać inwentaryzacji. Wietrzenia magazynów, wie pan. To teatr, tutaj wszystko może być przydatne. Ja uprosiłem dla pana, co się dało. Leży to, kurzy się, butwieje czasem, ale niech leży, mówią, niech się kurzy. Wolą to mieć u siebie. Szkoda im trochę, trochę żal. To specyficzne środowisko.

— Doskonale to rozumiem i potrafię się odwdzięczyć.

— Właśnie! Będę miał niedługo zlecenie dla tego pańskiego znajomego od plakatów.

— Świetnie.

— Tradycyjnie kilka powielonych wersji na papierze.

— Spodobało się panu?

— Nawet nie mnie, bo to nie moja działka, ale spodobało się górze, że niby takie oryginalne i z klimatem.

— Cieszę się. Oczywiście przekażę autorowi zarówno pochwały, jak i informację o zleceniu.

— Za wcześnie, by mówić o szczegółach. Spotkamy się jeszcze w tej sprawie.

Kruk przytaknął.

— Panie zarządco…

— Tak?

— Nie chciałem być nachalny w żaden sposób w kwestii tych ubrań…

— I nie był pan. Zobaczę, co da się zrobić.

— Będziemy wdzięczni. Wie pan. Jeśli wyrzucają pana drzwiami, to musi pan wejść oknem. Takie życie. Nikt panu nie otworzy, jeżeli pan nie zapuka.

— To prawda.

— Kto nie przełamie wstydu, ten sam skazuje się na śmierć głodową, z zimna albo z samotności.

— I nie wiadomo jedynie, co gorsze.

— Wstyd czy śmierć?

— Rodzaj śmierci.

Nie wiadomo, a jednak wiedzieli, czuli. Bliscy pewności, bliscy przerażenia. Każdy miał swój typ. Każdy zachował go dla siebie jak przesąd, w który nikt nie wierzy, lecz dla zasady wypełnia jego wymóg. Na wszelki wypadek. By nie kusić losu. W obawie przed spełnieniem złowróżbnej przepowiedni. Jak coś, czego nie wolno głośno wypowiadać, bo jeszcze powie się to w złą godzinę.

— Rozumiem w każdym razie pańskie położenie.

— Nawet ja nie mogę go zrozumieć — powiedział Kruk.

I cisza.

— Coś sobie przypomniałem — powiedział zarządca.

Ożywił się. Jest ratunek. Wybieg, zwrotnica, co zmienia tor rozmowy.

— Mam coś dla pana.

— Co takiego?

— Nie tylko ubrania tu mamy na stanie.

— Jakiś rekwizyt?

— Jakiś! Wyjątkowy.

— Wiem, że ciekawość to pierwszy stopień gdzieś tam…

— Potrzymam pana jeszcze w niepewności. Chodźmy.

Wnętrze budynku teatru jak z innego świata. Przepych stylizowany na lata świetności. Kinkiety, lampki, żyrandole, jasność. Ściany zdobione festonami. Meandry wykute pod niebem sufitu. Nad drzwiami głównej sali archiwolta. Akanty na zwieńczeniach kolumn. Okienko kasy nisko, tuż przy wejściu. Kilka połyskujących schodków. Przytulne foyer. I przestrzeń. Wielka przestrzeń.

Skręcili w prawo, w lewo, zeszli do piwnicy. Tam pakamera jak wielki plac zabaw, jak sklep z ciastkami, jak marzenie dziecka. A jednocześnie jak fragment koszmaru. Morze przedmiotów o nieznanej funkcji. Stos butaforiów, fragmentów oprawy. Poupychane w kątach konie z karuzeli, wyrwane z pędu, zaklęte w bezruchu. Ramy rowerów, sztuczne kwiaty, lalki. Jak kośćce zwierząt pośrodku pustkowia. Obrazy rzucone na równię podłogi, sterty ich wokół, jakby ze ścian spadły. Święte figurki bez czci, bez głów, bez kończyn, potłuczone, brzydkie. Siatka ogrodzeniowa. Zwoje ostrzegawczej taśmy. Krzesła obite pluszem. Parasolki. Szkła różnorakie wokół stóp jak wnyki. Lustro, a w nim odbita sylwetka mężczyzny. Broda. Sieć zmarszczek. Szarzyzna ubioru. Kruk dotknął twarzy jak gdyby w przestrachu. Mężczyzna w lustrze uczynił to samo.

— Gdzieś to tu było.

Szafy, wieszaki, stoły pełne ubrań. Nachalne serpentyny tkanin. Te ich kolory, te wymyślne kroje. Falbany, bufy, koronki, cekiny. Wszystko tam zastał. Nie wiedział, gdzie patrzeć.

— Nie wiem właściwie, czy panu się to przyda. Miałem na wierzchu, ktoś mi to przestawił.

Szperał w rozsianych dokoła szpargałach.

— Nam w każdym razie jest już niepotrzebne. I prawdę mówiąc, nie wiem też, czy działa. Nie znam się na tym zupełnie, niestety. Jakoś mnie nie ciągnęło nigdy.

Kruk stał milczący w bliskości futryny. Oczy szarpały się jak psy na uwięzi.

— Przecież pan ciągle nie wie, o czym mówię.

Szukał, przekładał, dawał rzeczom nowe miejsca.

Demiurg — pomyślał Kruk.

— Przepraszam za ten element tajemnicy, lecz już za chwilę wszystko będzie jasne.

Dłonie u Kruka delikatnie drżały. Na moment został niby sam ze sobą. Powrót tych wszystkich pytań, myśli, stanów. Źle z nim. Wszystko dokoła wrzeszczało, a z niego wydobywały się największe krzyki, najstraszniejsze. Ze środka, z głębi, spod spodu. Krew, skóra, kości. Niechże się skończy ta szamotanina. Tragikomiczny chichot fatum. Zabawa w ciuciubabkę bez zakrytych oczu.

— Gdzieś to musi być.

Pot. Gorąco-zimno. Pierścienie bólu w głowie jak równoleżniki.

— Proszę wybaczyć, że tak to wygląda.

Zaglądał wszędzie, przestawiał, rozrzucał.

Stać — pomyślał Kruk. Nie zapominać. O. Oddechu. Nie wolno się przewrócić.

Zarządca zwątpił, wrócił do wyjścia i wtedy to znalazł.

— Jest!

Rzecz stała w rogu, opodal nóg Kruka. Gdyby ten mógł wiedzieć, co jest ową rzeczą, znaleźliby ją tuż po wejściu.

— Nic pan nie mówi, a to tkwi przy panu.

Podniósł to, przetarł rękawem, obracał w dłoniach.

— I jak?

Kruk spojrzał.

— Wędka — powiedział.

— Wędka. Najprawdziwsza.

— Wygląda jak wędka.

— To wędka.

— Tak.

Obejrzał ją bez przekonania.

— I co, panie Kruk, przyda się?

Wywinął wargę.

— Przyda.

— To świetnie. Jednego grata mniej.

Próbował się zaśmiać.

— Tak jak mówiłem, nie wiem, czy działa. Jeżeli nie, to niech pan ją wyrzuci i zapomni o sprawie.

— Dobrze.

— Pomyślałem o panu od razu, gdy zobaczyłem.

Nic nie powiedział. Mieli już wyjść, gdy coś zobaczył.

— A to?

Zarządca spojrzał.

— Gazety.

— Potrzebne panu?

— Właściwie nie.

Stos pism przebijał się pośród chaosu.

— Mógłbym to oddać na makulaturę, ale jeżeli panu potrzebne, to niech pan weźmie — powiedział zarządca.

— Mogę?

— Pewnie.

Kruk podszedł. Dzienniki. Stare wydania. Bardzo stare.

— Wezmę naręcze.

— Niech pan bierze.

Wziął.

— Nie ma pan do nich jakichś okularów?

— Okularów?

— Tak.

Zaprzeczył.

— Słabo pan widzi?

— Nie. Widzę aż za dobrze.

Czekali, milcząc, aż w końcu zarządca dotknął jego pleców. Wyszli. Z półmroku weszli w rażące pole światła. Spektakl już blisko. Krzątanina ludzka. A oni jakby nie stąd, jak gdyby zagubieni. Kruk z wędką jak czarodziej z różdżką. Jak starzec z laską. Jak biblijny prorok. Mędrzec ze zwojem papierzysk pod pachą.

Na zewnątrz chłodniej niż poprzednio. Ciemniej. Słońce świeciło, ale gdzieś daleko. Nie tutaj, nie w tym popielatym leju, centrum szarości, bezpłodnej krainie. Gdzieś za murami musi być snop światła, choćby najmniejsze źródło, kropla w morzu. Zdrój ciepła. Nadzieja zawieszona w przestrzeni jak na haku.

— Nie wygląda pan na szczęśliwego.

— Zamyśliłem się.

Rzucił gazety u podnóża schodów.

— Ma pan problem z tą nieszczęsną wędką?

— To nie to.

— Przecież może pan wyrzucić. I po problemie.

— Zrobię z niej użytek, może pan być pewien.

— Nie obrażę się, gdyby pan wyrzucił.

— Wiem. Jestem wdzięczny, że pan o mnie pomyślał.

— Więc?

Stali tam, gdzie przedtem, lecz Kruk był daleko. Oddalał się, znikał, choć tkwił wbity w ziemię niby znak graniczny. Coraz mniej wyraźny, schowany za mgłą, senny. Jak wywołany onejroidalnym stanem.

— Nie ma pan czasem wrażenia, że ktoś pana wymyślił? — zapytał.

— Proszę?

— Że ktoś pstryka w pana wielkim palcem, a pan coś robi, choć nie wie dlaczego?

— Bóg?

— Chciałby nim być.

— Jeśli nie on, to kto?

— Powiedzmy: ktoś, kto rości sobie prawo do jego kompetencji.

— Czyli jeżeli je uzyskał, tak czy inaczej może wszystko.

— Właśnie. Może to jakoś poustawiać, dowolnie właściwie, ale i tak położy tę robotę, tę zabawę w Bozię.

— Dziwne.

— I straszne.

— Zaskoczył mnie pan.

— Czasami zastanawiam się, kto byłby mordercą.

— Mordercą?

Zimny, przeciągły dreszcz.

— Przypuśćmy, że żyjemy w świecie fikcji, literatury, filmu, sztuki teatralnej. I ktoś wymyślił sobie serię morderstw.

— Pan mnie przeraża, panie Kruk.

— Niech będzie: jedno morderstwo.

— I?

— Kto by zabijał według pana? To znaczy: kto by zabił. Raz. A dobrze. Kto byłby winny?

— Jak to kto?

— Kto z pana otoczenia. Najbliższego. Główne role, drugi plan najwyżej. Chociaż epizod też mógłby wziąć udział, jeśli przyjmiemy, że to postmodernizm. Taka gra z widzem, zabawa z odbiorcą. Nie jakiś prosty schemat: ten lub tamten. Lecz wstrząs. Postać raz wspomniana staje się nagle w sztuce najważniejsza. Dobre. Złość publiczności, zarzuty podstępu. A jaka radość kogoś, kto umiał to przewidzieć. Ambitne, choć pachnie perfidią. Kontrowersyjne w formie, choć pewnie już było, jak wszystko.

— Chyba się zgubiłem.

— Dla ułatwienia weźmy najbliższe otoczenie.

— Nie bardzo rozumiem.

— Nadal?

— Co to ma wspólnego z wędką?

— Z wędką?

— Trzyma pan ją w dłoni.

Spojrzał. To prawda. Ściskał wędkę.

— Niech pan zapomni o wędce — powiedział.

— Dobrze.

— Już?

— Tak. Zapomniałem.

— Chociaż…

— Tak?

— Pytał pan, co to ma wspólnego z wędką.

— Pytałem.

— Zatem odpowiadam: trzeba zarzucić wędkę na mordercę. Złapać go. Wie pan. Jak rybę na haczyk.

Próbował zademonstrować, lecz nie miał praktyki.

— Żyłka jest zawiązana chyba — powiedział zarządca.

— Proszę?

— Żyłka. Przypuszczam. Nieważne.

Kruk dał za wygraną.

— W każdym razie — powiedział — mógł pan zarządca wyobrazić sobie, o co mi idzie i jak to coś działa.

— Po co pan o tym myśli?

— Nie wiem po co. Po prostu myślę, mam w głowie ten problem.

— Problem jest tutaj słowem kluczem.

— Niech pan nie będzie taki skrępowany.

— Ja skrępowany?

— Boi się pan czegoś. Krępuje pana odważna dyskusja. A to, co mówię, jest w ramach odskoczni. Pół żartem.

— Drugie pół jest prawdą?

— Słowo nie stworzy tu rzeczywistości, a będzie służyć charakterystyce.

— W porządku.

— Kto więc zabił?

— Nie mam pojęcia.

— Niech pan się zastanowi.

Czekał.

— I?

— Jakoś nie mogę zebrać myśli.

— A ma pan chociaż kandydatów?

Zarządca wzruszył ramionami.

— Kandydatów?

— Na morderców.

— Szczerze mówiąc, nie.

— To może ja zacznę?

— Będę zobowiązany.

Kruk rzucił wędkę na stos periodyków. Przeczesał brodę. Wypatrzył punkt nad ramieniem zarządcy.

— Pan Mag Łajer na przykład.

— Ten?

Wskazał głową w kierunku aneksu.

— Tak.

— Dlaczego on?

— Wystarczy, że jest jednym z bohaterów. Cechy osobowościowe, zachowanie, przeszłość, to wszystko jest ważne, ale nie musi mieć wielkiego znaczenia. Podjudza jedynie wyobraźnię.

— Ktoś jeszcze?

— Pan Władyga. Ten sam plan bohaterów.

— Pierwszy plan, jak rozumiem?

— Nie licząc mnie, pierwszy.

— Dlaczego nie licząc pana?

Kruk zmartwiał.

— Sugeruje pan…

— A dlaczego nie?

Pytanie zawisło w powietrzu.

— Właściwie to ma pan rację.

— Chciał pan wykluczyć siebie z kręgu podejrzanych? Na jakiej podstawie?

— Nie wiem. Po prostu…

— Po prostu oskarża pan wszystkich dookoła, a siebie chce przedstawić w jak najlepszym świetle.

— To tylko hipoteza dotycząca fikcji, panie zarządco.

— Coś panu powiem, panie Kruk. Niezależnie od tego, czy fikcja pozostanie fikcją, czy stanie się prawdą, pan musi stać się głównym podejrzanym.

— Dlaczego?

— Parafrazując pańskie słowa: pomijając wszelkie pańskie uwarunkowania, jest pan po prostu jednym z bohaterów. Jest pan głównym bohaterem.

— Ale tylko w mojej głowie.

— Jak to?

— Właściwe życie toczy się w naszych głowach. To na zewnątrz to tylko okrawki, pozory, wyuczone gesty.

— Miał pan na myśli życie właściwe czy fikcyjne?

— Niepotrzebnie je pan przeciwstawia. Właściwe znaczy u mnie tyle, co najważniejsze, niekoniecznie prawdziwe. Choć prawdziwość naszego życia wewnętrznego, jeżeli mogę je tak nazwać, jest kwestią złożoną i dyskusyjną. Mam swoje zdanie na ten temat, lecz mógłbym zostać posądzony o chęć zmiany tematu.

— Pan? Nigdy.

— Niepotrzebna złośliwość.

— Nie śmiałbym być złośliwy. Pan mógłby próbować zmienić temat, gdyby był on dla pana niewygodny. Ale czy oskarżenie o morderstwo może być dla pana niewygodne?

— Oskarżenie?

— Bycie w kręgu podejrzanych.

— To nie to samo.

— A zatem jedno jest dla pana akceptowalne, a drugie budzi pański lęk.

— To nadinterpretacja, panie zarządco.

— Słucham w takim razie jedynie słusznej wersji lub, jak kto woli, oficjalnej.

— Z początkowego sceptyka stał się pan bardzo zaangażowany.

— Czy nie o to panu szło?

— Właściwie tak.

— Mam wrażenie, że wolał pan, kiedy byłem zdystansowany wobec dyskusji.

— Skąd.

— Nie mierzi pana moje oskarżenie?

— Pan o coś mnie oskarża?

— Pan drży, panie Kruk.

— Proszę?

— Pan się boi.

Nerwowy śmiech Kruka.

— To jakaś psychoza — powiedział.

— Cierpi pan na psychozę?

— To, co pan mówi, ma znamiona psychozy.

— Gdyby pan odpowiedział twierdząco, podejrzenia wobec pana miałyby solidną podstawę. Jeszcze solidniejszą. Choć z drugiej strony…

— Tak?

— Czy chory psychicznie przyzna, że jest chory? Czy przekonywanie o zdrowiu nie jest w tym przypadku dowodem choroby?

— Paragraf dwudziesty drugi, co? Zagalopował się pan w tych rozważaniach.

Zarządca się zaśmiał.

— Przestraszyłem pana?

— Nie tak łatwo mnie przestraszyć, panie zarządco.

— To tylko hipoteza, która dotyczy fikcji, jak to ktoś powiedział.

— Dlatego nie może budzić we mnie strachu.

— Zabawne, że wszystko uległo odwróceniu. Najpierw to pan przestraszył mnie, następnie ja przestraszyłem pana.

— Powtarzam po raz kolejny, że pan mnie nie przestraszył.

— Ale wyprowadziłem pana z równowagi. Jest pan zły.

— Mści się pan na mnie.

Stwierdził, nie zapytał.

— Za co, panie Kruk?

— Chociażby za dotykanie niewygodnych tematów. Mam za swoje.

— Niewygodnych dla kogo?

— Dla pana?

— Są takie?

— Widocznie tak.

— Proszę o przykład.

— Śmierć?

Kolejne słowo klucz. Kolejna na głos wypowiedziana klątwa, kolejne złamane tabu.

— Przepraszam — powiedział Kruk.

— Za co?

— Nie powinienem był…

— Niech pan przestanie. Kto kogo traktuje jak dziecko?

Odszedł kilka kroków. Wrócił.

— To przez ten spór ideologiczny — powiedział Kruk. — Potrafię całkiem zapomnieć się w dyskusji.

— Powiedziałem: dosyć. To pański urok, panie Kruk.

— Urok, który krzywdzi.

— Proszę nie robić z siebie femme fatale.

Milczeli.

— Ja podpuszczałem pana z tym oskarżaniem — powiedział zarządca.

— Na szczęście znam pańskie poczucie humoru.

— Czy możemy wrócić do tematu?

— Jest pan pewien?

— Tak. Proszę kontynuować. Chociażby po to, aby go zakończyć.

Kruk odetchnął.

— Po pierwsze chciałbym wytłumaczyć, skąd moja niechęć do oskarżeń wobec samego siebie. Patrząc z mojej perspektywy, nie mógłbym być mordercą, ponieważ byłbym jedyną osobą, co do której miałbym pewność, że tego nie zrobiła. Stąd oczywiste dla mnie wykluczenie mnie samego.

— Patrząc z pańskiej perspektywy, być może tak. Ale każdy patrzy z własnej. Dla mnie to pan byłby jednym z głównych podejrzanych.

— Nie ma pan bardziej istotnych bohaterów?

— Istotnych?

— Rodzina, przyjaciele, koledzy z pracy.

— Ograniczyłem poszukiwania do tej konkretnej chwili, powiedzmy: konkretnego dnia. Muszę przyznać, że broni się pan rękami i nogami.

— Skąd. To pańska lista. Choć ograniczenia, które pan poczynił, są nieuzasadnione.

— Ale moje. Mam prawo. Tak samo jak pan ma prawo wykluczyć samego siebie z kręgu podejrzanych.

— Nie wykluczyć, lecz nie wziąć pod uwagę.

— To nie to samo?

— Docelowo tak. Ale wykluczyć można dopiero, biorąc pod uwagę. Ja tego nie zrobiłem.

— Niech pan przypomni mi dlaczego.

— Bo akcja dzieje się w mojej głowie. I wiem, kim jestem i co zrobiłem.

— Bingo! To właśnie chciałem usłyszeć.

— Tak?

— Obalam pańską teorię: w przypadku niektórych zaburzeń psychicznych, o których była zresztą mowa, nie może pan wiedzieć ani kim jest, ani co robi.

— Znów sugeruje pan, że…

— Nie sugeruję. Ale dlaczego mamy to wykluczyć? Czy główny bohater nie może nie wiedzieć o swoich problemach? Główny bohater, a tym samym należałoby chyba powiedzieć: narrator. Proponując patrzenie z własnej perspektywy, wprowadził pan pojęcie pierwszoosobowej narracji. Sądziłem początkowo, że pańskie rozważania mają wymiar bardziej uniwersalny, ale niech będzie.

— Właściwie nieważne są takie szczegóły. Odrzućmy jakąkolwiek naszą wiedzę w tej sprawie. Opowiada ktoś z góry, ktoś nieznany, być może facet, który nas w to wplątał. Postuluję maksymalne uproszczenie schematu.

— Jestem za.

— A zatem: lista.

— Lista.

— Mag Łajer, Władyga, a dalej… Niech będzie pan S.

— Kto?

— Znajomy starszy pan na wózku.

Zarządca podrapał łysinę. Teatralny gest niespełnionego aktora.

— Mocna rzecz, ale jednego nie rozumiem. Sądziłem, że wymienia pan w porządku częstotliwości, że tak powiem, pojawiania się na ekranie, scenie czy kartach powieści.

— Staram się to robić.

— Dlaczego więc pan pomija?

— Pomijam?

— Wymienił pan dwóch ludzi żyjących w aneksie. Dlaczego nie uwzględnił pan kobiety, która z nimi mieszka?

— Kobiety?

— Kobiety. Mieszka z nimi kobieta, chyba pan o tym wiedział?

— Tak, oczywiście, ale…

Dźwięk tłuczonego szkła w głowie. Zerwane przymierze, upadek koncepcji, pucz przeciw władzy, krach na giełdach świata. Gwałt, defloracja, aborcja, samobójstwo. Schyłek epoki. Ideał, który sięgnął bruku.

— To kobieta — powiedział Kruk.

Śmiech zarządcy.

— Ciągle mnie pan zaskakuje, panie Kruk.

Musiał zapalić.

— Kto jak kto, ale pan? Kawaler, nie wypominając. Pan ma tak dobre zdanie o kobietach? Nie wspomnę już, że to skrajna naiwność, której nie spodziewałem się u pana spotkać.

— Może… Ale ta kobieta, pani Michalina…

— Widuję ją czasem. Wyjątkowa.

Wyjątkowa — pomyślał Kruk.

— Sam pan nie może w to uwierzyć, co? — zapytał zarządca.

— Nie bardzo.

— Jest pan w szoku. Patrzyłem na pana, mówiąc o tej kobiecie, i wyglądał pan, jakby pan ducha zobaczył.

— Po prostu o niej zapomniałem.

— Zapomniał pan.

— Nie wziąłem pod uwagę.

— Nie wziął pan, aha.

— Pan mi nie wierzy?

— Wierzę, oczywiście, wierzę. Ale co innego zapomnieć, a co innego bronić argumentem w stylu: to kobieta.

— Ma pan rację.

— To tak jakby bronić psa, który pogryzł dziecko, mówiąc, że to pies.

— Przesadza pan.

— To tak jakby bronić gwałciciela, mówiąc, że to mężczyzna.

— Panie zarządco…

Zarządca palił.

— Tak?

— Stanowczo protestuję. Nie wszyscy mordercy to kobiety. To oczywiste.

— I nie wszystkich gwałtów dopuszczają się mężczyźni. Co pan taki skrzywiony?

Zarządca się zaśmiał.

— Z pana to jest wrażliwy człowiek — powiedział.

— Nie trzeba być wrażliwym, żeby uznać pańskie analogie za niedorzeczne. Nie mogę niestety posiłkować się statystykami, jednak zapewniam pana, że w znacznej części morderstw popełnianych na świecie kobiety nie maczały palców, w przeciwieństwie do psów w kwestiach pogryzień i mężczyzn, jeśli idzie o gwałty.

— Być może lekko przerysowałem moje porównania.

— Lekko!

— No dobrze: więcej niż lekko.

— Skąd u pana tak złe zdanie na temat kobiet? Tak negatywny ich odbiór.

— Podpuszczam pana, panie Kruk. Cały czas pana podpuszczam.

— Pojętny z pana uczeń.

— Pan sobie przypisuje mój sukces na tym polu?

— A nie powinienem?

— Niech będzie.

Śmiał się. Skończył palić.

— Jakie wnioski z dyskusji? — zapytał.

— Nie każda kobieta to…

— Od razu powiem: tworząc moje nieco przesadzone porównania…

— Nieco!

— ...myślałem odrobinę szerzej.

— To znaczy?

— Nie miałem na myśli skojarzenia na linii kobieta — morderca, ale utożsamiałem kobietę z kimś, kto sieje zamęt, intrygę, jest zdolny do wszystkiego. Bardziej ogólnie.

— To zbyt swobodne rozszerzenie pojęcia. Nie mówiąc już o tym, że również krzywdzące.

— Panie Kruk, co pan może o tym wiedzieć? Ja mam dwie kobiety w domu, a pan?

A ja? — pomyślał.

— Niech pan nie będzie znowu taki rycerz.

A ja? — pomyślał Kruk.

— Pan kokietuje, znając dobrze prawdę.

A ja?

— Ta pańska znajoma z aneksu to idealna kandydatka do tej roli.

Kruk zebrał się w sobie, przytaknął.

— Gdyby to miała być ona, to byłoby coś — powiedział zarządca. — Niech pan pomyśli: piękna kobieta, delikatne rysy, i nagle…

— Tak. To jest dopiero femme fatale.

— Zdecydowanie. Proszę się nie obrazić, panie Kruk, ale pan nie ma żadnych szans w tej kategorii.

— Gdy myślę o tym teraz, to mam wrażenie, że jej kandydatura jest aż nazbyt oczywista.

— A nie mówiłem?

— Jednak sprawia to, że należałoby ją w zasadzie wyłączyć z kręgu podejrzanych.

— Aż tak? Słyszę, że w końcu pana przekonałem. Może nawet nazbyt skutecznie.

— Pańskie argumenty rzeczywiście dają do myślenia. Byłem zaślepiony.

— Właściwie to nie dziwię się panu.

Kruk się przechadzał, patrząc w ziemię.

— Bez wahania można by ją wskazać — powiedział.

— Popadł pan w przesadę. Wszyscy pańscy kandydaci są mocni.

— Może.

— Poza tym: jeżeli jej wina jest tak wyraźna, to należałoby odsunąć od niej podejrzenie właśnie z tego powodu. Zbyt proste rozwiązanie. Pierwszy podejrzany rzadko bywa sprawcą.

— Chyba w książkach czy filmach.

— A o czym my mówimy, panie Kruk?

Ich spojrzenia, nakryte na zbrodni, uciekły.

— O czym my mówimy?

Kruk milczał.

— Pan jest zagadką, panie Kruk. Dowiem się czegoś od pana?

— Właściwie to…

— Właściwie?

— Więcej niż właściwie.

— Teraz lepiej. Proszę mówić.

— Więcej niż właściwie mówimy o hipotetycznej sytuacji przełożenia fikcji na rzeczywistość.

— I tego się trzymajmy.

— Pan myślał, że…

— Nic nie myślałem, panie Kruk.

— Oczywiście.

— Niech pan już kończy tę listę.

Podwinął mankiet, spojrzał na zegarek.

— Tak sobie myślę — powiedział Kruk — że pani Michalina jako jedyna kobieta…

— Jedyna? Nie ma pan innych kobiet?

Nie ma? Nie ma innych?

— To znaczy, czy nie ma pan na liście, wśród znajomych osób i tak dalej.

— O co innego miałoby panu iść? Ma pan rację. Mam. Są panie z ośrodka. Plus wszelkie kloszardki od tamtych. Kwiaciarka. Kobiety ze sklepów.

— Niepotrzebnie pan się martwił.

— Pańska żona…

— Proszę?

— Nic.

— Powiedział pan…

— W zasadzie dlaczego nie?

Twarz zarządcy zmieniła wyraz.

— Pan się zapomina, panie Kruk.

— To pan zapomina, że mówimy o fikcji.

— O fikcji?

— Tak.

Niepewność zarządcy. Jakby naprawdę zagubił granicę dwóch światów. Wstyd. Chłopiec grzeszący przeciwko czystości. Nieprzyzwoitość złapana i wyolbrzymiona. Wbił wzrok gdzieś w dół po przekątnej, jak najdalej.

— Zaczął pan o czymś mówić — powiedział. — Co by było, gdyby była jedyna?

— Zamierzałem jej bronić.

— Znowu?

— Że niby jedna kobieta, więc lepiej wykreślić, bo podejrzenie aż samo się prosi.

— Pan jest człowiekiem niereformowalnym.

— W każdym razie dokładając kloszardów jako zbiorowość i pomijając pomniejsze postacie pijaków, dewotek i przypadkowych ludzi…

Zakasłał.

— Cieszę się, że pan się streszcza.

— …zostaje mi już tylko pan.

Znów cisza. Znów konsternacja.

— Ja?

— Pan.

— Dlaczego ja?

— A dlaczego nie?

Badali się, mierzyli wzrokiem.

— Pan żartuje.

— Przeciwnie.

Ręka zarządcy na bezwłosym ciemieniu.

— Pan mnie obraża.

— Słucham?

— Pan insynuuje.

— Czy pan chciał mnie obrazić, kiedy mnie oskarżał?

— Ja pana?

— Tak.

— Nie chciałem. Skąd.

— Więc ja wskazałem pana na podobnych zasadach. Wszyscy to wszyscy.

Mankiet. Zegarek. Dygot. Chęć ucieczki.

— Niedługo spektakl, panie Kruk, ja muszę…

Odwrócił się.

— To tylko fikcja — powiedział Kruk.

— Co?

— Pamięta pan? Fikcja.

Patrzył, jak wolno wraca. Ta jego twarz, jakby widziana po raz pierwszy. Nowa.

— To dziwne uczucie. Nieprzyjemne.

— Jakie uczucie?

— Bycie oskarżonym.

Milczeli.

— Znam pana — powiedział Kruk. — Pan nie ma nic na sumieniu.

— Nonsens.

— To prawda.

— Nikt nas nie zna.

Kruk słyszał, jak rozmówca cedzi słowa przez ściśnięte gardło. Widział, jak jego dłonie drżą, a skóra błyszczy kropelkami potu.

— Nikt nas nie zna, panie Kruk. Nawet my sami nie znamy samych siebie.

Sięgnął do marynarki, wyciągnął z paczki papierosa. Włożył go z powrotem.

— Niby człowiek wie, że to nie on, a jednak sam sobie nie ufa.

Zaśmiał się.

— Dałby pan sobie uciąć rękę, że tego nie zrobi? — zapytał.

— Panie zarządco…

— Tak, wiem, to hipoteza w świecie fikcji. Ale pytam poważnie: czy mógłby pan zaręczyć, że nie będzie mordercą? Że nigdy pan nikogo nie zabije?

Zastanowił się.

— Nie wiem.

— Mógłby pan? Tak czy nie?

— To trudne.

— To proste, panie Kruk. To proste.

— Niczego nie można być pewnym.

— Właśnie. A zatem nie zna się pan na tyle, aby móc wiedzieć takie rzeczy.

— To nie jest kwestia wiedzy.

— Nie?

— To kwestia przypadku, losu czy czego pan woli. Nie mamy wpływu na wszystko. Właściwie na niewiele spraw mamy wpływ. I choćbyśmy wiedzieli, nie uda nam się niczemu zapobiec. Rozumie pan? Pan pójdzie i zabije, jeśli taka jest pańska rola. Weźmie pan nóż i dokona mordu.

— Nóż?

— Albo co innego.

— Powiedział pan: nóż.

— Zamierza pan łapać mnie za słowa?

— Dlaczego nóż?

— Widzę, że pana korci. Przebiera pan nogami.

— Proszę?

— Niech pan biegnie.

— Dokąd mam biec?

— Niech pan biegnie do kuchni i schowa wszystkie noże.

— Przed sobą samym?

— Albo przede mną. Nie wiemy jeszcze, kto ma zabić.

Dreszcze.

— Nie biegnie pan?

Zarządca patrzył.

— Może i słusznie — powiedział Kruk. — Może ma pan rację. Choćby pan schował przede mną wszystkie noże świata, i tak wbiję go panu w plecy, jeżeli taki będzie scenariusz, tekst dramatu.

Sztych. Nóż uciął rozmowę, zamordował nastrój. Chowali oczy i nic nie mówili. Stali. Zużyci w świetle dnia, który odchodził. Jak dwa ożogi porzucone w ogniu. A wokół ciche rozstroje materii, nieśmiała, gładka wizja końca świata.

— Mamy kolejny przedmiot dywagacji — powiedział Kruk.

— Ma pan na myśli narzędzie zbrodni?

— Nie. To tylko rekwizyt. Szczegół.

— Więc co?

Kruk nabrał powietrza.

— Kto zginął? — zapytał.

— Proszę?

Poczuli wstrząs.

— Kto „umarł był definitywnie”? — zapytał Kruk.

***

Gdy dotarł na miejsce, dzień powoli znikał. Wielka ognista kula wstydu zapadła się pod ziemię. Nie mógł jej dojrzeć. Zbyt długo jej blask wisiał na niebie niby fatum. Jak gilotyna nad nim, nagie, lśniące ostrze. Szarpnął za klamkę. A za nim odgłos spadającej klingi.

Ośrodek czysty, wyremontowany. A jednak wolał stare kamienice. Tynki odpadające w przededniu rozbiórki, wiecznej przyszłości, która nie nadchodzi. Zapachy dawnych czasów w szparach murów. Ten galeryjny ton starych obrazów. Pamiątki po ludziach, którzy żyli lepiej. Jak fotografie, co kruszeją w dłoni. Pożółkłe twarze zapomnianych istot.

Tutaj jak gdyby szpital, dreszcz przechodził. Ciepło i zimno czute jednocześnie. Sterylność, odór jałowości. Biel ścian drażniąca oczy jak czerwona płachta. A on pośrodku tych wszystkich ulepszeń, mebli bez stylu, wnętrza bez klimatu. I smutek w nim na pozór niewyraźny, ledwie widoczna pretensja do świata. Bez podstaw, wyzbyta z jawnych przyczyn. Ale drążąca w głowie tunel dla posępnych myśli.

Drzwi do bawialni były uchylone. Szedł. Miał w sobie coś z mordercy. Spieszył się, więc teraz musiał uspokoić oddech. Gazety odłożył w cieniu przedsionka, do środka wkroczył z wędką w drżącej dłoni.

— A pan na ryby, panie Kruk, powiadam?

Mag Łajer siedział na kanapie. Powstał.

Kruk patrzył, szukał, wreszcie znalazł. Zajęła miejsce na krześle przy stole. Łokieć oparła o blat, na palcach głowę. Oczy jak jasne spodki filiżanek.

— Nie wiedziałam, że pan wędkuje.

— Nie wędkuję, pani Michalino.

Przybrał twarz kogoś, kto istotnie nie mógł mieć wiele wspólnego z wędkowaniem.

— Jak to? — zapytał Mag Łajer.

— Mam tylko wędkę, a łowić nie umiem.

— To po co panu wędka? Dla ozdoby?

— By ganić pana za pańskie docinki.

Zamarkował zamach, Mag Łajer odskoczył, Michalina w śmiech.

— Skuteczna broń, powiadam.

— Praktyczna.

— Zamierzasz pan ją w innych celach wykorzystać?

— Nie.

Mag Łajer posmutniał.

— Szkoda.

— A pan?

— Co ja, powiadam?

— Potrafi pan łowić?

Wyprostował się.

— Owszem, za młodu się łowiło, panie Kruk, no ale nie na takim sprzęcie. Ta maszyna pewno sama łowi. Kiedyś to kawałek kija się brało…

— Niech pan to weźmie.

Wziął. Oglądał okiem znawcy.

— Perła. Metalik — powiedział. — Jak nowa.

— Niech panu służy jak najdłużej.

— Jak to?

— Daję ją panu.

— Pan mi ją dajesz?

— Jest pańska.

— Moja w sensie?

— Myśli pan, że po co ją tu przytargałem?

— Wędkę pan mi dajesz?

Miał łzy w oczach. Michalina zakryła usta, aby się nie zaśmiać.

— Wolałby pan rybę? — zapytał Kruk.

— Rybę?

— Mógłbym ją przynieść zamiast wędki, ale podobno lepiej jest dać wędkę.

— Wrażenie mam, powiadam, że zbyt dosłownie powiedzenia tudzież przysłowia pan rozumiesz, panie Kruk.

— Sądziłem, że ucieszy pana ten podarek.

— Bardzo mnie cieszy. Jak to mówią, lepsza własna wędka niż cudza ryba. Ale gdybyś pan się topił, nie licz pan nawet na podanie brzytwy.

— Na wszelki wypadek nie będę wchodził do wody.

Spojrzał na Michalinę. Śmiała się z dłonią na ustach.

— Gałąź panu podam albo sznur rzucę, a pan pewnie byś wybrzydzać zaczął.

— Tylko brzytwa w takich sytuacjach, panie Mag Łajer.

— Pod nikim pan dołków nie kop, bo pan sam w nie wpadniesz.

— Na szczęście nie mam szpadla ni łopaty.

— A kto z nami nie wypije, tego we dwa kije! Ha!

— À propos…

— Chciałbyś pan tak skończyć, panie Kruk?

— Panu akurat na pewno to nie grozi, panie Mag Łajer.

— Kijem Wisły pan nie zawrócisz.

— Słucham?

— Jak psa chce się uderzyć, kij się znajdzie.

— Jak wezmę zaraz kija na pana…

Chichot Michaliny. Usta, te oczy, cała twarz w młodzieńczym, szczerym śmiechu.

— Marchewkę wolę, powiadam. Choć komu chleb zaszkodzi, temu kij pomoże.

— Ma pan szczęście, że to pan trzyma wędkę.

— Zamienił stryjek siekierkę na kijek.

— Każdy kij ma dwa końce, panie Mag Łajer.

— Łatwiej kijek obcienkować, niż go potem pogrubasić.

Michalina przy stole. Ściągnięta twarz, zmrużone oczy. Ręka faluje na piersi. Nie mogła złapać oddechu. Niemy śmiech i krople łez na rumianych policzkach.

— Nie mam z panem szans w tej potyczce — powiedział Kruk.

— Ani Antoni na morzu wiatru nie dogoni.

Uroczy rechot Michaliny, tym razem głośny, swobodny. Patrzył na nią. Chciał więcej.

— Adam cóż by poradził, gdyby Bóg w raju Ewy nie posadził — powiedział.

— Tu pan rację masz, panie Kruk. Imię nie zgadza się co prawda, ale mądrość przez pana przemawia, powiadam.

— Jaką wersję pan proponuje?

— Rzecz jasna: pan Henryk cóż by poradził, gdyby Bóg w raju pani Michaliny nie posadził.

Podszedł, dygnął, ucałował jej dłoń.

— Wykłuje mi pan oko tą wędką, niechże ją pan odłoży.

Śmiała się.

Mag Łajer rzucił wędkę na kanapę.

Kruk patrzył.

— Pani to jest, pani Michalino.

— Wystarczy już tego. Nie mam siły się śmiać — powiedziała.

— Apetyt w miarę jedzenia rośnie, powiadam.

Spojrzenie na linii Kruk — Michalina.

— Baba swoje, czart swoje — powiedział Kruk.

— Zaraz tam baba — powiedział Mag Łajer. — Niewiasta, białogłowa…

Znów rzucił się do dłoni Michaliny.

— I kto tu bierze wszystko dosłownie?

— Tu pan zapunktowałeś, panie Kruk.

— Tak czy siak jestem pod wrażeniem pańskiej wiedzy.

— Ja także, panie Henryku, ja także.

Duma Łajera.

— Co tam jeszcze było? Mów ostatni, pierwszy milcz. To akurat do pana pasuje, powiadam.

— Bardziej pasuje do pana Władygi. Nie ma go?

Wzruszyli ramionami.

— Nie widział go pan, panie Mag Łajer?

— Ani żadnej rzeczy, która jego jest.

Milczeli.

Dopiero wtedy Kruk usiadł. Obserwował drzwi.

— Zacząłem coś mówić i pan mi przerwał — powiedział.

— Nie śmiałbym nigdy, panie Kruk.

— A jednak.

Mag Łajer chciał klękać, Kruk go powstrzymał.

— Spokojnie, nie trzeba.

— Mów pan już, bo sumienie gryzie.

— Powiem, ale gdy przyjdzie pan Władyga.

— O, to pan możesz nawet ust nie zwilżać.

— Proszę?

— Nic. Tylko sprawa może się opóźnić.

— Dlaczego?

Wzruszenie ramion Łajera.

— No, niech pan mówi.

— Co mam mówić? Pan pana Władygi nie znasz, powiadam?

— Pan zna go lepiej.

— Jego to nikt nie zna.

Cisza.

— Pan wie o nim coś, czego my nie wiemy?

— Skąd.

— Niech pan mówi.

— O czym? Ja nic nie wiem.

— Trochę mnie niepokoi on ostatnio. A i pan…

— Ja?

— Pan, panie Mag Łajer.

— Ja, powiadam?

Wstał, palce do piersi przytwierdził i zerkał, raz Kruk, raz Michalina.

— Niech pan usiądzie.

— Ale ja, panie Kruk? To nie ja.

— Co nie pan?

— A co się stało?

Kruk machnął ręką.

— Siada pan czy nie?

Usiadł.

— Czekamy na pana Władygę. Chyba że wie pan, że nie przyjdzie.

— Dlaczego miałby nie przyjść, powiadam?

— Mówił pan, że nie warto na niego czekać.

— Mówiłem, że może się spóźnić. A czy warto, czy nie, to inna sprawa, panie Kruk.

— Nic pan nie wie?

— Co pan taki?

— Jaki?

Mag Łajer rozłożył ręce.

— Władyga spóźniać się lubi — powiedział.

— Ale przyjdzie?

— Tak. To znaczy nie wiem.

— To wie pan czy nie?

— Nie wiem, ale dlaczego miałoby go nie być?

Kruk spojrzał na drzwi, potem w głąb pokoju. Michalina w tych swoich jaskrawościach.

— Jak wędka? — zapytał.

— Proszę?

— Podoba się panu?

— Bardzo.

— To dobrze.

— Darowanemu koniowi…

— Panie Mag Łajer…

Kolejny uśmiech Michaliny.

— Wędka pierwsza klasa, panie Kruk, powiadam.

I cisza.

Naprzeciw drzwi na ścianie wisiał zegar. Zwykły, okrągły, czarny, z białą tarczą. Słyszeli wszyscy odmierzanie czasu. Jak gdyby krople deszczu uderzały w blachę albo gwóźdź wchodził w deskę przy użyciu młotka. Dlaczego tak głośno? Mówić, mówić trzeba, to nie będzie słychać. Lecz o czym? Co mówić? Bawialnia ośrodka jak sala kliniki. Jak ciasna i ciemna świetlica szpitala. I o czym? O czym opowiadać w tej strefie przedśmiertnej? Na co, na kogo czekać w wiecznej poczekalni? Zawieszonej pomiędzy życiem a śmiercią przechowalni istnień.

Stary gramofon stał na jednej z komód. Stos płyt w porządku ścisłym, skrzętnie ułożony. Można by zamknąć oczy i wybierać, zawsze trafiała się właściwa płyta. Znali na pamięć szyk tych kilku nagrań. Trochę klasyki, jazzu, nieco bluesa, co tylko wpadło kiedyś w oczy, w ręce. Melodie, które grały w głowie jeszcze długo po tym, gdy wybrzmiewały po raz pierwszy na sprzęcie starej daty. Eksponat niemal muzealny, dawny, a dla nich był jak wrota do wielkiego świata. Jak okno wychodzące na wprost promenady. Luneta, dzięki której oglądali gwiazdy. Gdy kończył się festiwal dźwięków, przechowywały je zachłanne myśli. Koncerty trwały do finalnej nuty. Do końca, do ostatniej chwili przed zaśnięciem słyszeli czasem fragmenty pasaży, flażoletów, pentatonik. Foniczna pętla niemająca dosyć. Na przyciemnionym tle zamkniętych powiek tańczyły pary do rytmu muzyki. Kręciły się, sunęły po mglistych parkietach, tak lekko, pewnie, jakby w uniesieniu. Stopy tancerzy nad taflą podłogi, nie dotykały niemal jej powierzchni. Ciągle o kilka centymetrów wyżej. Stale nieznacznie lżejsi od powietrza. Kroki, piruety, skoki, podnoszenia. Wszystko w gibkości ciała, koordynacji. Każdy miał swoją wizję tego tańca. W fantazjach mężczyzn stały zestaw pytań. Kto był partnerką? Jak była ubrana? Jak ciało jej wiło się w więzi z partnerem? Jak spoglądała na niego? Czy łaskawie? Z ogniem namiętnym w oczach, z pożądaniem? Czy coś szeptała do ucha, tak cicho, że musiał dopowiadać sobie sens jej myśli? Czy dotykała go, niby przypadkiem, subtelnie, opuszkami palców? Czy oddech jej zdradzał gotowość do aktu, którego trwała właśnie uwertura? Czy krople potu były obietnicą, kiedy rosiły jej wargi i dekolt? Czy ujawniały prawdę o nich samych? Wszystkie szczegóły miały swoją wagę i każdy detal mówił własnym głosem. Kobieta patrzyła na to z innej perspektywy. Niby ten sam obrazek wirującej pary. Niby to samo przytłumione światło i dziwny opar spod desek podłogi, który oplatał ciała jak szarfa. Zdawać się mogło, że nie będzie zmiany, jedynie role odwrócą się w zgodzie. A jednak inne to wyobrażenie. Kobieta też obsadza swoją sztukę, chociaż odmienne niuanse ją trapią. Czy ten garnitur, z najlepszej tkaniny, był aby czysty i dopasowany? Czy kolor muchy współgrał z jej rumieńcem? Czy ciało jego tak silne, napięte, spod marynarki dawało się wyczuć? Czy gotów był obracać ją w tańcu, podnosić, chwytać w przypadku zachwiania? Czy mogła poczuć się przy nim bezpiecznie? Czy patrzył w oczy? Czy dłonie miał ciepłe? Czy trzymał je blisko, ale delikatnie? Czy myślał tylko o niej, na wyłączność? Czy gdy skończyli, pocałował w rękę? Uśmiech kobiety leżącej w pościeli. Ciężko, z obawą przymknięte powieki. Oby nie ruszyć nimi tylko nieopatrzenie. Oby nie zniknął nagle tak przyjemny obraz. Ciepło na sercu, w piersiach żywy ogień. Na udach, brzuchu mokro i gorąco. Dreszcz bez kontroli ciała. Co to było? Czy tak się godzi, czy to tak wypada? Oddech przyspieszył, dłonie zaciśnięte, noga o nogę otarła się skrycie. Pod kołdrą źle jej, za ciasno, za duszno, chociaż za oknem przecież wiatr i deszcze. Zrzuciła z siebie okowy pierzyny. Dalej jak na patelni w tym samotnym łóżku. Jakby z pożogi wzięta ta cieniutka halka. Materiał skradziony słońcu, uwity chyłkiem z nici jego smugi. Zerwać ją z siebie — zapragnęła raptem. Uwolnić cielesność zmiętą konwenansem, złaknioną kogoś, kto nada jej sensu, kto będzie zaświadczał o jej kobiecości, dawał świadectwa, co chwilę nowe przystawiał pieczątki. W ciągłej ochocie do działań zaczepnych. Czy to tak można? Czy mogła być wolna? Śpią obok dwaj kloszardzi na barłogu. Czy mogła liczyć, że jej nie zobaczą, jeżeli ona ich nie dostrzegała? Nie chciała sprawdzać, jak sen ich jest mocny, nie, nie otworzy oczu nawet na sekundę. Wsłuchała się w odgłosy pomieszczenia, wyodrębniła je spośród zawołań wiatru. Są. Pulsujące miarowo oddechy. Śpią, bo raz jeden, a raz drugi dyszy. Było w tym coś, co zawsze ją mierziło, lecz teraz jest balsamem dla jej uszu. Jak pierwsze nuty lubianej piosenki. Czy teraz może wreszcie się odważyć? Czy teraz może tak bez wstydu, śmiało? Szarpią paznokcie cieniuchny materiał, a w rytm szarpania wije się jej ciało. Znów udo bliskie jest drugiemu udu. Znów brzuch przyciąga dłoń miękkością skóry. Pociągnąć, zedrzeć z siebie to i owo. Bo przecież spod nieszczęsnej halki wystawał jeszcze jeden drobny szczegół. Element układanki, którą rozsypać trzeba przed następną próbą. Ostatnia tarcza. Ciężki komponent zbroi, którą chciała zrzucić. I walka. Twardo do końca, do zaśnięcia. Szamotanina wewnątrz i na zewnątrz. I nieraz górę brała pożądliwość. Naga leżała wtedy aż do rana, a jej koledzy — uśpieni kloszardzi — usta krzywili w błogości uśmiechów. Jakby wiedzieli, jakby mogli wiedzieć. Jakby ten fragment życia nagle im się przyśnił. A może tylko mieli własne wizje, w których roili o pięknej tancerce? Wulgarne, perwersyjne ruchy, pozycje ciał dla tańca niestosowne. W ich głowach zamęt korpusów i członków. Orgie jak nabożeństwa najstarszej religii.

Kruk wyjrzał przez frontalne okno. Szaro, w jedno zlewały się części przestrzeni. Niby zmieszane na palecie farby. Niczym rozmyte deszczem krople rosy. Noc była blisko, jak być może nigdy. Zarys budynków, drzew i lamp ulicznych, wszystkie odcienie czerni i szarości. A w górze chmury jakby zawieszone, bez cienia ruchu, bez słowa i gestu. Jak spokój przykutych do brzegu okrętów.

Zjadłby. Na pewno wszyscy byli głodni. Czekać? Zaczynać? Dać szansę czy skreślać? Dlaczego jemu znów przypadła rola Boga?

Drzwi się uchyliły. Ktoś wyjrzał przez szparę. Tylko on to dostrzegł, tamci nie drgnęli, bo Michalina wciąż w niezmiennej pozie, oparta łokciem o stół, z twarzą w dłoni. Ta jej sukienka, ta szminka na ustach. Wyzywające czerwienie i linia krągłości. Mag Łajer półleżąc, półsiedząc, na wpół uczestnicząc, jak gdyby zaczął już rytuał z tańcem i orgiami. Warga podeszła mu pod nos, śmiesznie wygięta. Na ogorzałej twarzy wolno odrastał zarost. A Kruk tuż obok, a jednak samotny, bo w pojedynkę musiał podjąć walkę. Stanąć przed przeznaczeniem, nadstawić policzek. Pierwszy i drugi, w dowolnym układzie. Zbliżyć twarz do twarzy, która go przyzywa. Zacisnąć pięści.

Ale te drzwi, na które teraz patrzył, nie były tymi, przez które tu dotarł. To drzwi do głębi domu, do innych pomieszczeń, dla których salon to pokój przechodni. A zza futryny błysk w oku tej głowy, co coraz śmielej zagarniała przestrzeń. Drobne skinienie, jakiś gest tajemny, na który wiedział jednak, jak zareagować. Głowa schowała się tam, skąd przybyła. Drzwi niesłyszalnie wróciły na miejsce. Wstał, a nim ruszył, to spojrzał przez okno, gdzie wciąż ciemniało z momentu na moment.

— Czy pan wychodzi gdzieś, panie Antoni?

Stanął na środku w dziwnym paraliżu, wybity z rytmu, nakryty na zbrodni. Jak gdyby liczył na wyjście bez świadków. Jakby zakładał, że nikt go nie dojrzy.

— Na chwilę tylko, pani Michalino.

Szeptał. Nie wiedział po co. Jakby Mag Łajer był drzemiącym dzieckiem.

— Idę zapytać, jak żyją tam w środku. Wypada zajrzeć, choćby na minutę.

Słowo „wypada” skrzywiło mu usta.

— Dobrze.

Również szepnęła.

— Niedługo wracam.

O, jak to dobrze — pomyślała ona.

— Czy pan o coś do jedzenia poprosisz?

Ten głos Łajera jak gdyby zza ściany.

Kruk zbadał wzrokiem profil drzwi wejściowych. Spojrzał za okno. Nic, najmniejszej akcji. Jedynie zegar wciąż nie zwalniał biegu, jakby na przekór scenie, którą zastał.

— Poproszę, panie Mag Łajer. Już czas.

— Już po czasie, panie Kruk, powiadam.

— A pan Tadeusz?

— To jego wybór, pani Michalino.

Przesunął dłońmi po patkach kieszeni, jak gdyby chciał zostawić tutaj kurz lub zapach tego miejsca. Przekroczyć nowy próg bez zbędnych brzemion. Wejść w świat, gdzie nikt nie pozna po nim, skąd przybywa.

Podszedł. Nacisnął klamkę. Wsunął się między płat drzwi a framugę. Zamknął za sobą koloryt bawialni, dla której coraz mniej miał zrozumienia, serca. Więź z nią przypominała sieć pajęczą, którą mógł zerwać przypadkowy manewr. Coś go łączyło jeszcze z tamtym miejscem, z tamtymi ludźmi, z rejestrem przedmiotów. Coś, co nie dało łatwo się określić, co było kruche, wiotkie, niewyraźne. A jednak tliło się pośród oddechów, czuł to gdzieś w sobie, w środku, w zakamarkach, których istnienia nawet nie zakładał. Wiedział, że gdy odejdzie, to coś pójdzie za nim, jak nić wypruta, zwisająca z płaszcza. Kiedy odetnie ją, zostanie skrawek, milimetrowy, prawie niewidoczny. Kiedy ją wyrwie, będzie widać dziurę, pustkę ziejącą wspomnieniem przeszłości. Nie było dla niego drogi ucieczki. W wiecznym rozdarciu zastanie go jutro. W ciągłym napięciu, z szumem z tyłu głowy. Z dyskomfortowym rozkrokiem nad krawędzią czasu.

— Dzień dobry.

Wąski korytarz w przytłumionym świetle. Pierwsze drzwi z lewej to pokój szefowej. Tej tęgiej pani, która go kochała.

— Co tak na smutno dziś, panie Antoni?

Stała oparta bokiem o futrynę.

— Na smutno, mówi pani?

Skinęła głową.

— Kiedy wyjrzałam, był pan jak chodzący smutek. Siedzący właściwie, bo nawet ruszyć się, mniemam, nie miał pan ochoty. I cisza taka. Bez słów, bez muzyki. Nikt nie wyraził chęci nastawienia płyty?

— Nikt. Jeszcze kompletu nie ma, to może dlatego.

— A smutek?

— To zamyślenie tylko, które zmogło wszystkich. Sama stwierdziła pani, że nikt nic nie mówił.

— Ale tak bez powodu?

— Bez.

— Zupełnie?

— Czasami powód jest tylko wymysłem, który tworzymy, by mieć punkt oparcia.

— Pan go nie stworzy?

— Nie. Nie potrzebuję.

Wgryzła się w niego zębami spojrzenia. Od butów po włosy i nawrót do oczu.

— Dziękuję panu.

— Za co?

— Pan wie wszystko.

— Wiem i stąd nie rozumiem pani podziękowań.

— Nie rozumie pan?

— Nie.

— Dziękuję za to, że…

Uśmiechnął się, co wywołało uśmiech także na jej twarzy.

— Wiem, za co pani dziękuje, lecz nie rozumiem dlaczego. Robi to pani niemal notorycznie.

— To źle?

— Dziękuje pani co dzień za to samo. Nie trzeba.

— Nie będę, jeśli panu to przeszkadza.

Spojrzał w głąb korytarza. Naprzeciw drzwi wejściowe od strony podwórza. Na lewo schody wiodące na piętro. Tam prócz sypialni był taras z barierką, który upodobały sobie matczyska gołębi. Tam przychodzili czasem obserwować, jak wykluwają się małe paskudy, jak pobierają nauki o życiu, wszystko od nowa, powtarzany motyw, bo każde pisklę było dla nich jednym, które wylęga się w wiecznym procesie, ciągłe déjà vu, nagrany na taśmę tok egzystencjalny: przebicie jajka, śmierć i coś pomiędzy. Jakiś moment. Niżej stołówka, kuchnia i łazienki. Świetlica, gdzie bezdomni grali w bierki, szachy, domino albo gry planszowe. Gdzie na coś czekali. Drżącymi dłońmi trzymali się życia.

— Cieszę się zawsze, że panu się udaje — powiedziała.

Spojrzał na nią.

— Co ma pani na myśli?

— Kolejny raz sukces. Znów pan jest tu z nimi.

— Nie do końca. Nie ma jeszcze…

— Kolejny sukces.

Odwrócił wzrok z pewną nerwowością. Ona wciąż patrzyła na niego jak na święty obraz.

— Codziennie tu jesteśmy — powiedział. — Można przywyknąć.

— Proszę mi wierzyć, że w tym środowisku nie ma niczego stałego. Niczego „na pewno”. A jeśli coś udaje się zbudować, to jest to kruche i chwiejne. Na chwilę. Dlatego każdy nowy dzień jest tu sukcesem, za który trzeba chwalić jego konstruktorów.

— Myślałem, że powie pani „ojców”.

Zaśmiała się.

— Jest ich zawsze wielu w przypadku sukcesu, panie Antoni. Ale nie tym razem.

— Przecenia pani mój wkład w to dzieło.

— Pan jest zbyt mądry, by pana przecenić. Pan zna swoją wartość.

— I tak to głównie pani zasługa.

— Moja?

— Pani.

— Pan żartuje.

— Pani nagięła dla nas regulamin i pozwoliła tu bywać bez noclegów, których jak ognia przecież unikamy. Pani wie, jako kloszardzi z zasadami.

Zmarszczył brwi, by zachować powagę.

— Pan zawsze mówi „my”.

— Proszę?

— Mówi pan „my” zamiast „oni”. To piękne.

— Piękne?

— Bardzo.

— Co w tym pięknego? Nie rozumiem.

— Pan utożsamia się z tymi wszystkimi ludźmi. Dlatego tak ufają panu bezgranicznie. Pan stworzył więź, model wspólnoty.

— Przecież jestem jednym z nich.

Zaśmiała się.

— Właśnie o tym mówię — powiedziała.

— O czym?

— Stał się pan jednym z nich w imię identyfikacji z nimi.

— Byłem jednym z nich, nie stałem się.

— Wczuł się pan. Ani na chwilę nie wychodzi pan z tej roli.

— Pani nie rozumie.

— Tylko tak mogli za panem pójść. Jeżeli mówi pan do nich „my” inkluzywnym, słuchają pana i biorą za swego.

— Jak inaczej miałbym do nich mówić?

— „Wy”?

— To stawia mur.

— Właśnie. Pan o tym wiedział i stąd ta zażyłość.

— Miałbym zawczasu dzielić świat na „ja” — „oni”, „swoi” — „obcy”?

— Nie. Nie pan.

Popatrzyła na niego, jak niektóre kobiety patrzą na niektórych mężczyzn.

— Pan wiedział, że to nie ma sensu i nie przyniesie nikomu korzyści.

— To tak nie wyglądało. Nie kalkulowałem.

— Z pewnością. Pan to robi z automatu, panie Antoni. U pana jest to naturalne.

Nie chciał jej przekonywać, wyprowadzać z błędu. Przypatrywała się mu i widziała człowieka, którym nie był, którego chciała w nim widzieć. Stworzyła go dla swoich potrzeb, bądź to na skutek wyparcia oczywistej prawdy, której nie byłaby w stanie zaakceptować, bądź wskutek zaślepienia prawdy tej nie umiała dostrzec. W Kruku odnajdowała kogoś, kogo pragnęła poczuć obok siebie, kto mógł wypełnić pustkę jej smutnego życia, czeluść ziejącą przykrą samotnością. Bo choć codziennie wokół był tłum ludzi, sama się budziła i sama zasypiała. Choć dookoła uśmiechnięte twarze, jej własna była tylko maską jak z tragedii. Sztuczny półuśmiech i bezwiedne gesty. Sama wołała o pomoc każdym ruchem, choć była tutaj, by pomagać innym. Kruk miał jej pomóc, miał ją uratować. By miała wreszcie coś dla siebie, skoro tyle daje.

— Wiem, że ja tak każdego dnia z panem rozmawiam — powiedziała — ale pan zasługuje na słowa uznania.

— Dzień w dzień?

— Nawet.

— Niewiele zdziałałbym, gdyby nie pani.

— Coś pan wymyśla znów, panie Antoni.

— Mówiłem pani, idzie o przepisy. Nikt z nich nie zostałby tu na noc. To wbrew wszelkim ich statutom.

— Nikt z nich, mówi pan?

— Ja także.

— To oczywiste, ale jednak przeszedł pan na „oni”.

— Bo o nich mówimy.

— No dobrze.

Jej spojrzenie zrobiło się senne. Odpłynęło gdzieś na moment, by wrócić z tą samą intensywnością.

— Regulaminy regulaminami — powiedziała. — Ja jestem tutaj, by pomagać ludziom. To rodzaj powołania.

— Rozumiem.

— Dlatego będę panu gratulować i ściskać rękę tak długo, jak długo będę tu cokolwiek znaczyć.

Wyciągnęła dłoń. Chwycił ją na moment, który się przedłużał, choć nie wiedział dlaczego. Była lepka i miękka.

— To niepotrzebne. Mam wrażenie, że każdy dzień jest kopią poprzedniego.

— Proszę zostawić skromność w korytarzu i wejść na chwilę do mnie na herbatę.

— Sukces jest kruchy, jak pani mówiła. Muszę go pilnować.

— Pan zbyt dosłownie bierze moje słowa.

— Proszę się teraz z nich nie wycofywać.

— Nie wejdzie pan?

— Nie dziś. Nie mogę.

Posmutniała. Otrząsnęła się i przeczesała włosy. Jeszcze raz, do skutku, do uspokojenia.

— Każdy ma swoją pracę do zrobienia — powiedziała.

Patrzyła w podłogę. Ręce zaplotła na wydatnych piersiach, które nabrzmiały jeszcze bardziej pod naciskiem.

— Czy myśli pani, że kuchnia gotowa?

Spojrzała w tamtą stronę, jakby tam właśnie miała szukać odpowiedzi. Jak gdyby mogła tam cokolwiek dojrzeć.

— Na pewno — powiedziała. — Niektórzy już dawno zjedli i odpoczywają.

— W takim razie pójdę już. Jesteśmy głodni.

„Jesteśmy” — pomyślała, lecz nie podjęła wątku.

— Dziękuję pani za wszystko.

Ukłonił się. Pożegnała go sztucznym uśmiechem. Patrzył, jak tyłem wchodzi do gabinetu i znika z pola widzenia. Nim się odwrócił, przyszło mu na myśl, że gdy odejdzie, kobieta zapłacze, ale choć szukał, nie znalazł w sobie winy, źródła żalu. Może nie umiał tropić z zaangażowaniem? Może świadomie zdjął odpowiedzialność z samego siebie, broniąc się przed karą? Bezwarunkowy odruch, zew samozachowawczy. Kto miałby wydać wyrok? Kto i jaki? Nie zniósł być może własnego widoku wśród oskarżonych, na sali sądowej. Kłamał świadomie, fałszował dowody, zacierał ślady swojego występku. A jeśli łzy to tylko jego wymysł? Podobno nie może być zbrodni bez kary, ale czy można mówić o karze bez zbrodni? Nie wiedział, czuł jedynie, że coś się wydarzy.

Dłoń, klamka, napór.

Władyga stał w pobliżu drzwi jak złodziej koni. Szył go spojrzeniem rzucającym cień, dzielącym bawialnię na dwa terytoria. Wzdrygnął tym Kruka, na chwilę wstrzymał bicie jego serca, które z początku dusząc się i szarpiąc, znów przyspieszyło nagle w zachłannym porywie. Stali tak każdy przy swoich wrotach jak przy twierdzach, mierząc się wzrokiem i strumieniem myśli. Półmrok ogarnął wnętrze nie wiadomo kiedy. Postać naprzeciw jak wyrwana nocy. Kruk szukał znaków, jakichś podpowiedzi, ale nie znalazł nic oprócz wahania. Pustka dokoła i pustka w nim samym. Jak gdyby wszyscy wyszli, wyłączając światło.

Przy stole wciąż ta sama Michalina. Widział jej profil na tle tafli okna. Zarys jej piersi spod sukienki w kwiaty. Włosy gustownie spięte w węzeł z tyłu głowy. Oczy jak iskry na planie lasu nocą, a ona była ogniem, przy którym się ogrzał. Światło zza niego dotknęło jej twarzy, wtedy dopiero spostrzegła, że wkroczył. Jak gdyby nowe życie w nią wstąpiło, widział jej usta, dłonie, radość dziecka. Patrzył. A potem zgasił na jej ciele poblask żarówki, bo drzwi zatrzasnął za sobą niby przeszłość.

Mag Łajer stał przy stole, czymś zajęty.

— To pan, panie Kruk, powiadam?

Nie odwrócił się.

Kruk milczał.

— To pan.

Stwierdził. Spojrzał przez ramię i wrócił do tego, co pochłaniało go dotąd bez reszty. Kruk obserwował. Zerkał dokoła, stół, okno, wszystko, byle nie Władyga. Wędka leżała na ciemnej kanapie jak porzucona laska czarodzieja. W półcieniu wnętrza mógł ją wziąć za szramę, która powstałaby po cięciu nożem. Kto chciałby marnować nóż na kanapę? Kto, mając go przy sobie, mógł to zrobić?

— Zobacz pan — powiedział Mag Łajer. — Spójrz pan tylko tutaj.

Zaszeleściło coś. Kruk podszedł.

— Widzisz pan?

— Widzę.

— Pan Władyga przyniósł.

Mag Łajer szczęśliwy, wybałuszał oczy, manewrował dłońmi, próbował schwycić światło dnia, który już odszedł. Kruk niespokojny.

— Skąd pan to wziął, panie Władyga?

Ten odpowiedział, że znalazł po drodze.

— Znalazł czy ukradł?

— Panie Kruk, powiadam, jakże to tak swój swojego oskarżać?

Władyga powiedział, że znalazł, jak mówi.

— Gdzie pan to znalazł? Być może w przedsionku?

— Nieważne przecie, panie Kruk, powiadam. Ważne, że przyniósł i że się podzielił. Dobry to człowiek. Ale uciechę mam!

Daleka jasność migającej lampy. Mag Łajer pchał gazetę bliżej okna. Łapał leniwy podryg oświetlenia. Przybliżał, znów oddalał od półślepych oczu. Dłonie i plecy drżały mu z przejęcia. Kruk stał pomiędzy nim a Michaliną.

— Pytałem o coś.

— Niech pan już spokój da — powiedział Mag Łajer. — I pan Władyga, jak widać, potrafi czasami pożytecznego coś znaleźć i przynieść. Nie ma co zazdrosnym być, panie Kruk, powiadam.

Milczenie Władygi więcej mówiące niż wyznanie prawdy. Jak grzech szeptany przy spowiedzi usznej. Sekret zdradzony bez jednego słowa.

Odpuścił. Usiadł w pobliżu Michaliny, naprzeciw Łajera.

— Zasłaniasz pan, powiadam.

— Światło. Można włączyć światło, tu, nad stołem.

A przy włączniku stał jak słup Władyga.

— Pan to jednak jesteś, panie Kruk. Całkiem zapalenie światła do głowy mi nie przyszło.

Spojrzał w stronę włącznika przy głównych drzwiach. Władyga tkwił nieruchomo, okryty półcieniem, jak gdyby nie słyszał ich rozmowy lub czekał na prośbę.

— Mógłbyś pan, panie Władyga? — powiedział Mag Łajer.

Władyga nawet nie drgnął.

— Włączysz pan, skoro już tam stoisz?

Wszyscy patrzyli na niego tak, jakby musieli, jakby przyciągał ich oczy niewidzialną siłą. Zarys rzucony na ścianę, zawieszony na gwoździu obraz, plama rozlana celowo i równo. Wyraźny kontur. W głębi trzy lustrujące go postacie, a on odbijał ich wzrok bez wysiłku. Obiekt badania. Przedmiot obserwacji.

Na moment czas zaniechał swojej drogi, choć głos zegara był ogłuszający. Było coś złowieszczego w tym tykaniu, jak alarm podniesiony w środku nocy. Kruk wyobraził sobie wizję piekła. Upał, co nie pozwala podnieść powiek. Pot, który spływa po piekącej twarzy. Pożar, być może nawet tu, w ośrodku. Jakieś znajome miejsce dogorywa. Lecą do nieba wystrzelone iskry, niosą wiadomość o kolejnej śmierci. Belki, konstrukcja cała w pył spowita, a trzask drewnianych ogniw przeraża rozmachem. Makabra, zgliszcza i zwęglone ciała. A on ma pewność, że to nie ośrodek. Nie teatr, nie bar, w którym jada, nie kamieniczka do rozbiórki, w której sypia. Nie żaden inny punkt na mapie jego życia. To przeświadczenie jak ropień na sercu. Ten dom płonący, ten popiół, ten obszar, który oznacza teraz linia fundamentu, ten, który nie jest w stanie dowieść, że był domem, bo tylko dym pozostał po nim i nic więcej, jest, był, na pewno jednak już nie będzie gniazdem, które udało się mu uwić, do którego wracał. Tam, gdzie wyglądał ktoś jego powrotów. Gdzie czekał spokój, próba zrozumienia. A teraz nic tam nie ma. Pustka, cisza. I pełzające ciała pogorzelców.

Poczuł łzę w środku, z tyłu, wewnątrz oka, i zrobił wszystko, aby ją zatrzymać. Trząsł się, otrząsał z widzeń, których nie chciał. A one jak pszczoły ciągnące do miodu, nachalne, dzikie i nieprzejednane. Jak fale uderzające w statek niby gromy. Niczym ostatnie oddechy wątłego topielca. I już kolejny obraz wzniecony przez zegar. Dźwięk mechanizmu jak sygnał karetki. I w wyobraźni tysiące powodów, dla których ktoś zawezwał ją, nakazał pośpiech. Album z twarzami, które mogą cierpieć, którym potrzebna pomoc, które gasną w oczach. Bliżsi i dalsi ludzie, których poznał. Niby przezrocza portretów, seria podobizn. Nazwiska ich i cechy, miejsca zamieszkania. Kandydatury najbardziej i najmniej realne. I ta jedyna, co na pierwszym planie, mimo wysiłków woli, wciąż wyraźna. Kobieta z tamtego domu, najdroższa. Widmo jej krzywdy przepełnia go bólem.

A tyk zegara przywodził mu na myśl inne rojenie, nie mniej przejmujące. Stróże porządku ścigają przestępcę. Pędzą wąskimi ulicami miasta. Ludzie wstrzymują swój bieg i sondują. Hałas syreny. Migocą kolory. A oni jadą, by schwytać mordercę. Oni już wiedzą, kto zabił, kto winien. Oni nie dadzą się teraz oszukać. Gnają, a sygnał zbliża się jak nóż do gardła. Wchodzi pomiędzy zakończenia nerwów. Jest w uszach, jakby był tam zawsze, niczym element budowy narządu. I nęka, wypełnia głowę bez wytchnienia. Po kogo jadą? Kto ma krew na rękach? Czy Michalina? Mag Łajer, Władyga? Ktokolwiek inny, kogo kiedyś poznał? On sam? Przez moment właściwie jest pewien, że to przez niego ten chaos afery. Że zamordował kogoś, choć nic o tym nie wie, choć nie pamięta, by miało to miejsce. Że został bez nadziei. Że przed nim procesy, a potem koszmar życia za kratami. I potępienie wieczne, któremu nie dowierzał, a teraz jest pewien, że musi istnieć. A jeśli jest niewinny? To nic, nic nie szkodzi. Zabije pewnie, nim zdążą przyjechać. Ma trochę czasu, sygnał wciąż daleki, stłumiony przez budynki i zamęt wśród ludzi. Tak, w końcu chwyci za narzędzie zbrodni. I będzie musiał wybrać, co z nim zrobić.

Zegar, ten bezlitosny układ sprężyn i przekładni. Jednostajny rytm, co wiedzie do szaleństwa. Gdyby tak nic nie robić, tylko słuchać, jak sekundomierz odlicza czas życia, gdyby odrzucić wszystkie inne dźwięki, gdyby tak tylko temu oddać się w całości, gdyby pozwolić mu zawładnąć naszą wolą, tak już zostalibyśmy raz na zawsze, ze strużką śliny zwisającą z wargi. Hipnotyzuje monotonia pracy. Niezmienność cyklu otumania zmysły. Niby miarowość, a jednak czuć zmiany. Wskazówki okrążają tarczę coraz szybciej. Dźwięk coraz wyraźniejszy, coraz bliższy. Osacza, pozbawia wszelkich dróg ucieczki. A tam, gdzie okiem sięgnąć, charyzmaty nocy. Martwota wołająca przez mrok o ratunek.

— Niechże pan to światło włączy, powiadam.

Napięcie. Coś szemranego zawisło w powietrzu. Serca zabiły na poziomie gardeł. Co się wydarzy za chwilę? Co on robi? Oczy Władygi — dwie iskrzące kule w kontekście dookolnej czerni zmierzchu. Dzikie, bynajmniej jednak nie zwierzęce, bo były zgoła ludzkie, najstraszniejsze.

Na oślep uniósł rękę, nie odwrócił głowy. Trafił od razu. Światło zapłonęło. Jasność nachalna, jak gdyby pierwsza w dziejach świata. Skrzywili twarze wszyscy, prócz Władygi. Dziwne mrowienie w plecach i przy skroniach. Dopiero wtedy można było dojrzeć, jak wielka ciemność powstała za oknem. Dopiero w blasku żarówki przy stropie. Jedyny sposób na wtajemniczenie w tę prawdę o dniu, którego nie było, który dawno odszedł bez słowa na drogę. A wszystko to ręką Władygi uczynione, ten sekret wyjawiony dzięki jego woli. To Prometeusz, który niesie ogień, a potem przyjdzie mu za to zapłacić.

Kruk, który siedział plecami do nocy, nie był ciekawy tego, co za oknem. Patrzył jedynie w kierunku Władygi, zdziwiony, że nie zniknął po nastaniu światła. Miał go przez chwilę za postać mityczną, która nie może znieść blasku promieni. Żyje wyłącznie pod osłoną nocy i każde wyjście z mroku pozbawia go trwania. Liczył, gdzieś podświadomie miał nadzieję, że ten wygięty zaciek przy futrynie, za który chciał uważać ciemną postać, rozpłynie się w powietrzu, zginie albo przynajmniej ucieknie z przestrachu. On tkwił jednakże wciąż w tym samym miejscu, jak przyklejony lub przybity ćwiekiem. Dawał oznaki życia. Ruch w okolicach torsu, szara koszula lekko unoszona. Prócz tego tylko gałki oczne drżały, jakby na cienkich drutach zawieszone. I nic. Przerwa, jak wtedy, kiedy odłącza ktoś wagon ze składu pociągu. I tak odczuwał Kruk tę swoją rolę tutaj. Był tym człowiekiem, który ma coś skończyć. A wagon wciąż zaparkowany w okolicach wyjścia, jakby uwzględniał to, że może uciec. A przecież nie miał podstaw do tej myśli, przecież nie znaczył nic bez reszty składu. Odcięty — skazany był na wieczny niebyt. Razem lub wcale, niechaj pan wybiera. Niechaj rozstrzygnie się ta gra w podchody. Szerokość toru albo złomowisko. Wybór spomiędzy dwóch wizji przyszłości. A Kruk jak organ władzy wykonawczej, gotowy do spełnienia swojej funkcji. Czekał.

Władyga jakiś taki szary, zmięty. Twarz przemęczona, jakby wrócił z wojny. Zmarszczki nie były nigdy wyraźniejsze. Kręgi obrzęków miał pod powiekami, które zdawały się puchnąć z każdą chwilą. Kosmyk na czole wisiał zawadiacko. I ta koszmarna plama na koszuli. Kołnierzyk jakby krwią zbroczony albo szlamem, niczym poszlaka wiodąca do sprawcy, dowód przestępstwa, trop dzikiej zwierzyny. Kurtka ze skóry, niegdyś strój teatru. Na pierwszym planie jednak jego usta, jakaś krzywizna niedookreślona, rodzaj uśmiechu pełnego hardości, zaczepka tak nikła, że niemal zmyślona. Działał na zwłokę, wtapiając się w ścianę.

— Ha! — powiedział Mag Łajer. — Ale znalezisko!

Wzrok zgromadzonych powędrował za nim.

— Prezent się panu udał, panie Władyga, powiadam. Jak nigdy.

Kruk spojrzał na Władygę.

— Słyszał pan? — zapytał. — Udał się panu prezent.

Ten milczał.

— Nic pan nie powie?

Nic nie mówił. Sterczał.

— Dlaczego pan milczy?

Rzucili spojrzenia na arenę walki. Zapasy, ciosy, gonitwa na ringu.

— Zobacz pan, zobacz — powiedział Mag Łajer.

Kruk wyrwał się z niewidzialnego chwytu.

— Zobacz pan, jaka tu data jest.

Podał Krukowi jeden z periodyków. W tym czasie najkrótszy moment świata, w którym Władyga spotkał oczy Michaliny. Ciągle milczała, zgasła od napięcia, nerwowo wybijała rytm na stole.

— Widzisz pan? Widzisz? — zapytał Mag Łajer.

— Widzę — powiedział Kruk. — Niezwykła sprawa.

— Panie Władyga, z pana to człowiek jest.

Kruk nie mógł patrzeć już w stronę Władygi.

— Z pana to dobry przyjaciel jest, powiadam.

Wzrok Kruka wbity w kartki pisma, choć doskonale wiedział, co tam było. Niemal na wylot przewiercał gazetę, jak gdyby miał z nią styczność po raz pierwszy. Prawie nie mrugał, prawie nie oddychał, byleby tylko nie popatrzeć w prawo. Wszystko, by móc ochłonąć chociaż trochę, by nie wybuchnąć bez jasnych powodów. Bo przecież co właściwie mógł chcieć od Władygi? Co w nim takiego było drażniącego? Jak miałby uzasadnić atak, gdyby do niego doszło właśnie teraz? Nie, to jedynie głosy w jego głowie, co chcą go skłócić ze wszystkimi wokół. Dążą do wojny między nim a światem. Pragną wyłącznie zniszczenia i cierpień. Mają w planach krew utoczyć, a pot wyssać. Zebrać plon z kości jego nieprzyjaciół. Jak hordy hien na dzikich cmentarzyskach, które żerują, profanując groby. Dlatego nie mógł dopuścić do starcia. Musiał usuwać się z dróg przeznaczenia.

— Sprzed piętnastu lat gazety — powiedział Mag Łajer.

— To się nazywa cenne znalezisko. Prawda, panie Władyga?

— Pan Władyga wielką rzecz dla mnie zrobił.

Mag Łajer wciąż wpatrzony w jedną z gazet, Kruk w drugą, jak gdyby coś czytał zaciekle, ale litery zlały się ze sobą i widział tylko cienkie czarne szlaczki, które rozrzucił ktoś na tle bladej szarości. Władyga z czujnym spojrzeniem od progu. Jego niepokój udzielał się wszystkim.

— Pan to zamierza czytać, panie Henryku?

— Cóż w tym dziwnego, pani Michalino?

— To wiadomości dość nieaktualne.

— Ale nie dla mnie.

— Jak to?

— Tak, powiadam. Ja jeszcze ich żem nie przeczytał.

Kruk mimowolnie rozwarł wargi.

— Lecz to nie zmienia faktu…

— Pani Michalino… — powiedział Kruk.

Dał znak, aby nie przesadziła z obiekcjami. Skóra jej kości policzkowych uniosła się wolno, a zmarszczki wokół oczu stały się wyraźne. Spostrzegł już dawno u niej taki zwyczaj, że rozchylała usta jak gdyby bezwiednie, a wtedy widział pod jej górną wargą fragmenty zębów, które tam bielały. Przypominała mu coś albo kogoś wówczas, jakieś zwierzątko, nie zgadywał jakie, ale był pewien, że na pewno dobre, urocze, łagodne i miłe w dotyku. Takie, co do którego żywi się uczucie. Które po prostu lubi się mieć blisko. A pierwsza myśl po jego zobaczeniu: chce się je dotknąć, tulić, wciąć w ramiona. Tak właśnie było z nią i jej ustami. Często mógł obserwować to zjawisko, gdy słuchała. On mówił, opowiadał o czymś i spoglądał, jak lekko unosi się jej warga. I taki błysk w jej oczach temu towarzyszył. A on od razu mylił się i plątał, gubił sens tego, co chciał jej przekazać. Coś czarownego w tym było, coś, co lubił. Czasem spozierał na nią także wtedy, gdy nie wiedziała o tym, że to robi. Wzrok jej uciekał gdzieś razem z myślami, a on nieprzyzwoicie, śmiało podpatrywał. Czekał i nagle: jest. Mógł rozkoszować się kompozycją ust, układem zębów zdrowych i zadbanych. Pyszna to poza — myślał. Urzekała. Lecz gdy poczuła w końcu, że on patrzy, znikał ten nawyk, tak szybko, jak przybył. Uśmiech zostawał, cień zakłopotania. I czar, którego nic nie mogło zniszczyć.

Przymknęła oko na znak zrozumienia. I uświadomił sobie, co właściwie zrobił. Właśnie obronił pozycję Władygi. Powinien mówić, że to durny pomysł, by znosić tutaj przeżyte gazety. Że co to niby, skup makulatury? Muzeum? Antykwariat? Wystawa staroci? Skoro Władyga wziął na siebie sprawę, powinien robić wszystko, aby mu przeszkodzić. By go ośmieszyć. By zdjąć mu z twarzy ten fałszywy wyraz. Ale nie umiał. Nie on, nie tym razem. Widział, jak cieszy się z tego Mag Łajer. Jak drżą mu ręce, jak cały się trzęsie. Jak śmieje się do siebie na wzorzec szaleńca. Musiał odpuścić. Nie mógł odebrać dziecku radości z zabawki, ani wyciągnąć dłoni po cukierek. Bo w imię czego? Ambicji, dumy, jak to nazwać? Może zwykłego egoizmu? Przecież nie musiał zawsze być najlepszy, święty, lubiany czy najzaradniejszy. A jednak jakiś niesmak w tym wszystkim i zadra. Gdyby Władyga zapytał, powiedział. Gdyby poprosił go o pozwolenie. Dałby mu poczuć radość dobroczyńcy, szczęście z ofiarowania komuś drobnej rzeczy. Kłamałby w oczy, że nic o tym nie wie, że po raz pierwszy widzi stos gazet na stole. Że to Władyga, że to on, nikt więcej. Ale inaczej rozegrano kwestię. Nie zapytano go o nic i jak swoje wzięto. A jeszcze w twarz prosto wyparto się prawdy. Czy to coś zmienia? Zmienia. Zmienia wszystko. Bezczelność, buta, bezwstyd i bandytyzm. I ta wewnętrzna walka, by wnieść się ponad to.

— Sporo informacji pana ominęło — powiedziała Michalina.

— Jak to?

Skinęła na stos gazet.

— To wszystko już się wydarzyło.

Mag Łajer wzruszył ramionami.

— Ta prasa reliktem minionej epoki jest — powiedział. — Bezcenną wartość historyczną ma. Rarytas dla kolekcjonerów, powiadam. A pan Władyga, widać, na tych rzeczach się zna. Byle papierzysk by tutaj nie przywlókł. Pani uwaga krytyką źródeł jest, ręką, która na prawdę dziejów się podniosła. Co w tym śmiesznego, pani Michalino?

— Nic, nic — powiedziała.

Krztusiła się śmiechem. Kruk jej wtórował.

— Państwo nie znają się, powiadam. Jedynie pan Władyga szacunek dla kronik sobą reprezentuje.

Władyga milczał.

— Za państwa to wszystko przejrzę i przyswoję.

Wiercił się przy stole, kartkował, wąchał papier.

— Poza tym — powiedział. — Wydarzyło się, nie wydarzyło, było, nie było, dla mnie to nowość jest, powiadam. Świeże newsy.

— No, no, „newsy”, panie Mag Łajer?

— Czytam, to wiem, co mówię.

Znowu porozumienie Kruka z Michaliną.

— To mnie ciekawi, jak książka jeszcze nieprzeczytana, powiadam. Co z tego, że ktoś ją przed wojną na ten przykład wydał? Ja żem jej nie czytał, bom głupi wtedy był. Albo pijany, albo…

— Pana na świecie nie było przede wszystkim.

— Poza tym głupi i pijany obok siebie… — powiedział Kruk.

— To te, no, podpowiedz pan, powiadam.

— Synonimy?

— Właśnie.

— No, nie do końca, choć jak dla mnie ma pan rację.

— Czyli że w każdym razie o jedno słowo za dużo padło, co? Słuszność mam, pani Michalinko nasza?

— Panu się często to zdarza, panie Henryku.

Zaśmiała się.

— Że słowa na próżno mnożę, powiadam?

— Że jedno czasem za dużo pan powie.

I ta dziewczęca radość, że mogła mu dopiec.

— Czymże ja sobie na to żem zasłużył?

Podszedł, ukłonił się i cmoknął w rękę. Władyga milczał głośniej, niżby krzyczał.

— Muszę się zgodzić z panem ostatecznie — powiedział Kruk.

— Czy pana także mogę pocałować?

— Niech pana broni przed tym wola nieba.

— Szkoda.

Posłał do Michaliny na wpół bezzębny uśmiech.

— Nie chcąc obrzydzać panu pańskich czytelniczych planów — powiedział Kruk — muszę jednakże uświadomić pana, że książka starzeje się wolniej niż gazeta.

— Czyli jak kobieta jest — powiedział Mag Łajer.

— Proszę?

— Książka jak kobieta jest, powiadam. Czego pan nie zrozumiałeś? A dalej idąc, gazeta mężczyzną jest.

— Pan to ma pomysły, panie Henryku.

— Pani jak najlepsza powieść jest, pani Michalino. Tak wciągającej akcji jeszcze żem nie widział.

Zarumieniła się na ten komplement.

— Panią to można bez końca czytać i czytać. Panią to nikt na półkę nie odłoży. Po przeczytaniu wsunie pod poduszkę albo do piersi przytknie i tak zaśnie. Gdyby tak zezwoliła pani na czytanie…

— Panie Mag Łajer…

— Panie Kruk?

Spojrzenia.

— Wszyscy cenimy pańskie poczucie humoru balansujące na granicy dobrego smaku…

Władyga powiedział, że nie wszyscy.

Zerknęli na niego. Zwrócili w jego stronę swoje głowy. Całe korpusy poszły za źródłem odgłosu. Powychylane do przodu, jakby nasłuchując. Ten jego głos. Jak gdyby obraz zszedł ze ściany i zaczął rozmowę.

— Nie? — zapytał Kruk.

Władyga potwierdził.

— Sądziłem, że…

Powiedział wtedy, że Kruk się pomylił.

— Panie Władyga, co z panem, powiadam?

Milczał, a wyraz twarzy miał nieprzejednany.

— Pan taki spięty i zmartwiały chodzisz. Pan chyba dawno w bibliotece żeś nie był.

Władyga kazał Łajerowi milczeć.

— Niech pan ochłonie — powiedział Kruk. — Straszy pan kobiety.

Ten odpowiedział mu, że z kimś go myli. Że to Mag Łajer nie zważa na panie. Obraża ciągle panią Michalinę i opowiada niemoralne żarty, które niedopuszczalne są dla uszu kobiet. Zapytał, czy Kruk słyszał, co mówił Mag Łajer.

— Słyszałem. Mnie bawi podobne poczucie humoru, a zdaje się, że pani Michalina także raczyła się zaśmiać.

Wtedy powiedział, że żart z biblioteką urągał godności pani Michaliny. Że niby książkę można wypożyczyć, przeczytać, odnieść i chwycić następną.

— Tak działają biblioteki, panie Władyga. Właśnie tak. Swoją drogą mógłby pan zacząć korzystać z tego dobrodziejstwa.

Mag Łajer klasnął w dłonie. Michalina skrzywiła usta, nieznacznie, lekko drgnęły jej wargi w kącikach, ale Władyga, który na nią zerkał, wiedział od razu, że śmieje się z niego. Znał ją zbyt dobrze, zbyt często podziwiał, aby mu umknął ten cień wyszydzenia.

Brnął w to do końca, choć już był przegrany. Powiedział, że skoro książka jest kobietą, to biblioteka musi być…

— Niech pan nie będzie dzieckiem. — powiedział Kruk. — Chce pan tłumaczyć żarty? Naprawdę? Jak tu siedzimy, jesteśmy dorośli. A i inteligencji, jak mniemam, nikomu nie brakuje.

Mag Łajer wyprężył pierś jak do orderu.

Władyga zapytał, czy Kruk zamierza tolerować podobne zachowanie.

— Bardziej nie podoba mi się pański ton, panie Władyga. Najwyraźniej coś dziś nie poszło po pańskiej myśli i zdecydował się pan rozładować swoje nerwy na nas tu obecnych. To zła postawa, której, w przeciwieństwie do poczucia humoru, nie będziemy tu tolerować. Zapraszam pana na seminarium dotyczące radzenia sobie z emocjami, które specjalnie dla pana zorganizuję w najbliższych dniach w tym salonie.

Władyga zacisnął zęby. Zdawało się, że zasyczał. Jak wąż. Oślizły, zdradliwy, podstępny gad. Michalina bała się węży.

— Przyjdzie pan?

— Zjaw się pan, panie Władyga, powiadam. Pan Kruk panu pomoże, jak zawsze, jak nam wszystkim.

Milczał.

— Nad czym pan myśli? — zapytał Kruk. — Pan się zastanawia? Pan potrzebuje rozmowy i pomocy. Niech pan to zrobi dla własnego dobra, ale też bacząc na dobro pańskich koleżanek i kolegów. Nas.

Wąż zaśmiał się niemal bezgłośnie. Jego ślepia zabłysły jaśniejsze niż żarówka. Patrzył w głąb salonu, widząc skierowane przeciwko niemu stanowcze oblicza, które wziął za zaczepkę, atrybuty wrogów. Sam kontra wszyscy inni. Można powiedzieć: reszta świata. Samotny żołnierz na polu bitewnym. Korsarz pozostawiony przez załogę statku. Ostatni sprawiedliwy w swoich oczach, a w oczach tamtych pierwszy, który podnosi rękę na porządek prawa. Banita, który nie ma dokąd wracać. Parias wytykany palcami na ulicach. Ten, który nie ma w dłoni noża, ale go dzierży w plecach niby sztandar. A szkoda — pomyślał. Szkoda, że go nie mam. I krwawił, krwawił nadal, a krew zbierała się u jego stóp w jezioro winy jego prześladowców. Czekał i obserwował, jak go zalewa fragment po fragmencie. Jak warstwa skorupieje mu na nogach, udaremniając próbę najmniejszego ruchu. Jak coraz bardziej czuje się zwierzęciem, które jedynie może pełzać, wić się. A woń posoki podnieca go, przenika.

Drgnął. Powiedział, że Kruk próbuje zrobić z niego wariata.

— Nic podobnego.

Powiedział, że owszem. Że Kruk wmawiał mu potrzebę pomocy. Że mówił tonem lekarza psychiatry.

— To, co powiedziałem, nie zrobiło z pana szaleńca. Pokazało tylko, że pan nim jest.

Kącik ust Michaliny zadrżał, uniósł się na milimetr, zastygł i wrócił do pierwszej pozycji. Zauważył to. Widział ten ruch, rozłożony w jego głowie na serię stop-klatek. Sekunda po sekundzie. Kadr po kadrze. Ta zmiana w niej jak cios, kolejne ostrze do kolekcji. Miłość, nienawiść, nie był już w stanie dokonać podziału, odgrodzić jednego uczucia od drugiego. Nie mógł wytyczyć granicy, niewidzialnej linii. Czuł, jakby sam był wielkim kotłem, w którym mieszają się dwie namiętności. Wrze w środku, piana wylewa się zewsząd, pękają nabrzmiałe pęcherze powietrza. Gorąco, źle mu. A Michalina jak gdyby bez serca. Bo zaniechanie też bywa przestępstwem. Patrzyła tylko spod znudzonych powiek i te jej palce stukały po stole. Nie znał melodii, którą wygrywała. Nie znał samego siebie wśród obcości rytmu.

Kruk popatrywał na niego z ukosa. Siedział, a mimo to był wyżej w tej rozmowie. Władyga stał, górował nad nim wzrostem, lecz nie mógł poczuć się zwycięzcą walki. Kruk miał przewagę. Władyga jak gdyby przydeptany butem. Zbity, choć nikt go nie uderzył. Zmokły, choć nikt nie widział ani kropli deszczu. I ubłocony cały, chociaż ta jedna plama na kołnierzu najbardziej rzucała się w oczy patrzących. Praczłowiek, co wysunął z jamy swoją karlą głowę. Syn marnotrawny, co wrócił z wygnania. Zwierz dziki, co zbłądził za granicę lasu i nie poznaje świata, który zastał. W końcu szaleniec, Tadeusz Władyga. Kloszard, niechciany, nieformalny obywatel miasta.

Cisza.

— Kiedy przy analogiach literackich żeśmy byli… — powiedział Mag Łajer.

Jego głos dziwny, niespodziany, jak gdyby z drugiej strony okna. Obcy w napiętej atmosferze. Spojrzenia Kruka i Władygi ciągle nachalne, splecione sznurem, który przeciągali. I to złamanie cichości tej sceny, brutalne wejście pomiędzy walczących. Przerwa na krótki oddech, rozkurcz mięśni, którą wykorzystali jednak bez straty czujności.

— …jeszcze jeden przykład żem miał, który powinien był wybrzmieć.

Odchrząknął. Zerknął na Kruka, tak jakby chciał mieć jego przyzwolenie albo spodziewał się, że ten go powstrzyma. Coś mu mówiło, że może źle robi. Lecz Kruk zajęty był bojem z Władygą. Nawet na moment nie oderwał wzroku. Nie drgnął. Mag Łajer odprawił obrzęd jak tyczkarz przed skokiem. Chwycił za pasek spodni, podciągnął je, potarł ręce. Nabrał powietrza, wypuścił.

— Bo mi o to szło — powiedział — że książki nie wolno po okładce oceniać.

Wzrok Michaliny uciekł na podłogę. Jej zaciśnięte wargi rozciągnął ślad uśmiechu.

— A nasza pani Michalina, powiadam…

Popatrzył na nią, a ona na niego. Niewinnie, dziewczęco, jak miała w zwyczaju. Dwie pary przypatrujące się nawzajem swoim twarzom. Cztery osoby wśród czterech ścian lokum. Jacyś odlegli. Skropieni światłem żarówki u niskiego stropu i przeniknięci czernią pochodzącą z zewnątrz. Targani czymś, co narodziło się gdzie indziej, w innym wymiarze, na peryferiach świata, który znali.

— ...najpiękniejszą okładkę z możliwych ma.

Tik w kącie oka Władygi.

Krótki, na wpół urwany chichot Michaliny.

Skupienie Kruka.

Mag Łajer w ekstazie.

— Chociaż, powiadam, nie ona się liczy. Bo najważniejsza treść jest, to, co w środku. I to wszystko w sobie pani Michalina łączy. Piękna okładka i cudowne wnętrze, które na równi należy rozpatrywać. Wnętrze…

Znaczący ruch brwiami.

— Wnętrze. Rozumiesz pan, panie Kruk? Wnętrze.

Władyga powiedział: dosyć.

Mag Łajer zrobił krok w tył jak spłoszony. Miał zamiar ucałować jeszcze rękę Michaliny, ale nie zdążył, porzucił ten zamysł. Kruk ciągle siedział jak wykuty w skale, wpatrzony w kontur skryty przy futrynie.

— Pan zachowuje się bardzo nerwowo — powiedział.

Władyga nie słuchał go, skierował oczy na twarz Michaliny. Skupiony tylko na źródle jej blasku. Jakby przeglądał się w lustrze jej źrenic. Jak gdyby dostrzegł tam wizję przyszłości.

— Niech pan ochłonie.

Władyga na to, że szczur wyjdzie z rynsztoku, ale rynsztok…

— Niemiły pan jesteś — powiedział Mag Łajer.

— Dlaczego pan tak mówi? — zapytał Kruk. — Dlaczego pan tak się zachowuje?

Ten odpowiedział pytaniem, czy chodzi o niego.

— Mówię o panu. O kim miałbym mówić? Pan Łajer nikomu nie sprawił przykrości.

Ten mu zarzucił kłamstwo i braki w kulturze.

— Ha! — powiedział Mag Łajer.

Kruk spojrzał w stronę Michaliny, chcąc ją zapytać, czy żywi urazę. I wtedy pojął, że chodzi tu o nią. Że beznadziejna obrona Władygi spowodowana była jej osobą. Że te zasieki, które pobudował, a które zerwać mógł najmniejszy podmuch, że mury, które wzniósł dokoła, a które runą przy pierwszym ataku, i fosa, którą chciał otoczyć twierdzę, a w której woda wyschła, nim armia wroga zwarła swoje szyki, że wszystko to jest rozpaczliwym głosem, jakim przyzywał do siebie Michalinę. Cześć kobiet jako ogół mogła go nie zająć. Być może nawet nigdy nie słyszał o czymś takim. Ale by strzec honoru tej jednej kobiety, gotów był zginąć w kartonowym zamku, fortecy zmontowanej z czasopism i książek. Mógł drzeć szaty i kłaść się w progu swojego domku z kart. Bastion z mydlanej bańki osłaniać własnym ciałem. Gotów był zrobić wszystko, byle się odciąć od tych, którzy z niej dworują, byle pokazać jej swoją aktywność, byle odważnie stanąć do zbrojnego starcia, mając na ustach i w sercu jej imię. Jak rycerz, co obrał sobie swoją dulcyneę. Z każdym najeźdźcą był skłonny stoczyć bój. Każdemu dowieść swojej ofiarności. Niech tylko ona patrzy na to wszystko albo niech ktoś doniesie tę wieść do jej uszu. Niech tylko spojrzy na niego łaskawie lub niech pomyśli ciepło i przychylnie. Niech go obdarzy w nagrodę bliskością albo, gdyby miał zginąć, niech o nim pamięta. Najmniejszy znak jej sympatii do niego byłby jak kropla wody dana spragnionemu. Jak kromka chleba dla tego, co łaknie. Coś, co jest warte straceńczego zrywu, którego podjął się w ten wieczór dziwów, obserwujący go skrycie zza okna, owity ciemnym płaszczem, pukający w szybę.

Patrzył Kruk wciąż na obiekt zbiorowej uwagi. Na tę kobietę nieświadomą, bierną. Na aurę, którą wokół roztaczała. I myślał o niej w kontekście dziejowym. Kobieta jako praprzyczyna wojen. Można wymienić obok niej religię, władzę, recesję czy ideologię, ale to wszystko przecież są kobiety. Nie idzie tylko o rodzaj substantivum, ale o bezpośrednią analogię, znak równości. Kobieta musi być motywem działań mężczyzn. Niejako nie ma wyjścia, bo tak jest stworzona. Można wykłócać się o skalę fenomenu, ale nie jest możliwe, aby mu zaprzeczyć. Aby bez ośmieszenia i straty szacunku próbować rzucić się na prawdę tezy. Ten, kto wiedziony wizją sławy podejmie starania, ten, kto spragniony naukowych objawień sprawdzi tę teorię, ten będzie musiał przyznać w końcu sam przed sobą, że konkurował z niewidzialnym wrogiem, że był przegrany od momentu startu. To tak jak gdyby chcieć wygrać z naturą. Jakby podważyć prawa wszystkich nauk, o prawach których nie wie jaźń laika, a które regulują ludzkie życie, dają mu pozwolenie na początek drogi, zgodę na jej kontynuację i znak do jej zakończenia. Walka z żywiołem zmusza do pokory. Kruchość człowieka widać jak na dłoni. Nie warto brnąć więc w coś, co nie ma sensu, nacierać na wiatraki niby na olbrzymy, dziewki uważać za księżniczki czy brać barany za żołnierzy wroga. Prawda, choć boli, wymaga odkrycia. Nikt inny, kobieta jest natchnieniem kuriozalnej sceny, która rozgrywa się właśnie w teatrze bawialni. Czy można inaczej tłumaczyć tę farsę? Nie, niemożliwe, wystarczy popatrzeć. Wystarczy przyjrzeć się wenie, podłożu wydarzeń. Niewieście siedzącej przy stole, jakby był jej częścią. Spojrzeć na sposób, w jaki tkwi, po prostu. W jaki znajduje się pośród trzech mężczyzn. Z jaką swobodą i naturalnością nie daje poznać, że jest tu jedyna. Że myśli panów nie są jej myślami, że dotykają ją każdym spojrzeniem. Że ich zapachy są gorzkie i obce, a barwy głosów szorstkie i odległe. Ich oddychanie zachłanne, przeraźliwie silne. Ciało jej przy nich jak puzzel przy puzzlu, tak różne, a jednak tak dopasowane. I ona czuła to ciche napięcie, tajną umowę między ich ciałami. Zmowa milczenia dająca możliwość istnienia relacji. Ta urojona bezpłciowość ich więzi. Ta symboliczna kastracja, której się poddali. Postulowany brak popędu i fizycznych różnic. Zwierzęcość tkwiąca w nich i narzucona z góry, a której musieli się wyrzec chóralnie. Natura, którą trzeba było uśpić. Ciekawość dzieci grających w lekarza stłumiono z płaczem przed pierwszym badaniem. Kwiatki i pszczółki, ptaszki i ich dziuple nic nie znaczyły dla nich, prócz bazowej treści. A kiedy ktoś się wyrwał z sideł etykiety i rzucił raz w eter dwuznacznym dowcipem, wtedy stłumione śmiechy wybrzmiewały krótko, strząsane dyskretnie jak śnieg z poły płaszcza. I znów stosunki wracały do normy, a tak przynajmniej bywało zazwyczaj, dopóki Władyga nie zaczął wydziwiać. Teraz jednakże Kruk miał niemal pewność, że znalazł pobudkę do jego wybryków. Znalazł tak blisko, że mógłby jej dotknąć.

Czas jakby zmienił tor i zwolnił. Leniwy spacer wskazówek po tarczy. Miarowe tempo dźwięku mechanizmu. A on wpatrzony ciągle w Michalinę, szukał powodów poczynań Władygi. Były na wierzchu, były wewnątrz, wszędzie. Były od zawsze i trwać miały wiecznie. Choć ta kobieta przecież już dojrzała, już przeminęła młodość bezpowrotnie. Już siatka zmarszczek oplotła jej ciało i kilka siwych włosów miała pośród innych. A jednak nie przekwitła, miał wrażenie. Wciąż towarzyszył jej dziewiczy powab. Młodość ukryta w uśmiechu i oczach. I gesty, które pełne były życia. Ściana tuż za nią była niczym płótno, na którym namalował ktoś portret kobiety. Takiej, co wbrew czasowi pozostaje piękna, co jest kanonem czaru dla każdej epoki. Moda się zmienia, różne są też gusta, ale nie można nie cenić jej wdzięku. Zjawisko, które musi budzić zachwyt, a choćby tylko ciekawość patrzących. Ręce składane same do oklasków. Coś, co wydarza się niezwykle rzadko i stąd jest godne, by się tym napawać. Budząca zazdrość mieszanina genów. Dar jeden taki na setki, tysiące. Gdy obejmował ją swoim spojrzeniem, nie trzeba było mu innych dowodów. Stół był teatrem jej uroczych palców. Trwał występ jej filigranowych dłoni. Pstrokaty kolor lakieru mógł razić, ale nie w tym przypadku, nie na tych paznokciach. Dobór ubioru na granicy kiczu, jakieś przerysowanie tu występowało, ta postać jak karykatura dziewcząt z dobrych domów, a jednak Kruk nie widział w tym niczego złego. Przeciwnie, styl trafiał w sam środek tarczy jego smaku. Choć gdyby miał ten smak opisać, nigdy nie wyszczególniłby nic z jej konwencji. Dziwne to — myślał. Ale było prawdą. Za to wyliczyłby na pewno wszystko, co dotyczyło jej tak bezpośrednio, co było jej ciałem spowitym w skórę, kryło się skromnie za listkiem figowym, którym była dla niej jej sukienka. Wszystko, co pod nią, takie delikatne, choć jednocześnie wydatne, konkretne. Występująca w niej pozorna sprzeczność. Bliskość i obcość sobą przedstawiała, kiedy zerkała w dal nieokreśloną, jakby na plaży stała pośród ciszy i wyglądała okrętów na morzu. Pomiędzy palce stóp dostał się piasek, włosy rozwiewał wiatr dmący od wody. A ona wciąż czekała wiernie jak kobieta, dla której kochać oznacza czekać, a być kochaną — być oczekiwaną. Ten jeden statek, który miał ją zabrać, jeden marynarz, który miał ją unieść. Gdzieś poza linią horyzontu jeszcze, gdzieś poza szumem fal i szeptem wichru. Myśli już tylko o niej, wypatruje lądu. Serce mu bije szybciej z każdą milą. Ona wpatrzona w przestrzeń niczym w obraz, nie mrugnie nawet, by go nie przeoczyć. Kochać to czekać — myślał Kruk. To czekać.

— Czy pani… — powiedział.

Wyrwał ją z zamyślenia.

— Czy pani poczuła się przez nas dotknięta?

Jakaś dwuznaczność znów tego pytania, którą zrozumiał, patrząc na jej usta. Drgnęły niby drewniane ręce marionetki, za poruszeniem nitek albo drutów. Prawie niedostrzegalny, dobrze znany grymas, który widywał u niej tak często, jak ją samą. Powiedział mu ten ruch sekretny, lekki, który ukryła po chwili przebiegle, że doszukała się aluzyjności, tam, gdzie nie było jej w zamiarze Kruka. Duma i radość z tego objawienia. Dziewczęcy błysk jej ożywionych oczu. I ta powaga zaraz na jej twarzy, do której tak zgrabnie umiała powrócić. Nie było śladu po krztynie uśmiechu, który sekundę wcześniej był w pełni rozkwitu. I ta jej dziurka pomiędzy wargami. Ta finezyjnie ukazana górna linia zębów. Jakby tajemne przejście republiki marzeń.

Rzuciła w jego stronę wzrok jak smugę światła. Latarnia morska o dwóch reflektorach. I wtedy poczuł się jak ten marynarz, któremu dane było do niej tęsknić. Jakby to Kruk był tym, który ma przybyć, jakby to jego czekała na brzegu. Warga do wargi i znów rozchylenie. Przełknęła strużkę śliny niby napój bogów. A żaden mięsień twarzy nawet nie drgnął, źrenice jej jak gwoździe wbite w ścianę. Wiedział, że mogła myśleć o nim w taki sposób. Wiedział, że wizja ta wciąż mogła istnieć. Że kiedy z nieco przechyloną głową robiła wszystko, by odwlec odpowiedź, przędła myślami wówczas o nich samych, o dwójcy przedzielonej murem morza. A świat dokoła wstrzymał wszelką akcję. Noc podglądała ich schadzkę zza szyby. Wewnątrz skupione na nich wszystkie twarze. A serca ich jak skrzydła ptaków trzepocące.

— Czy pani…

Zaprzeczyła.

Spojrzenia ich złączone w ciągłym uścisku. Gdyby podniosła wzrok w stronę Władygi, widziałaby, jak pętlą obwiązuje szyję. Jak wyszukuje żył, by je rozerwać. Jak skroń mu drgnęła w kontakcie z chłodem broni. Mogłaby dojrzeć w nim postać straceńca, zew samobójcy, upadek człowieka. Mogła — nie chciała, nie on wracał z morza. Nie on był mężczyzną, który mógł być pewien, że będzie wierna i czysta do końca. Że tylko przed nim, że tylko dla niego, że jemu wyłącznie, że… Nie on, nie Władyga. Choćby po wodzie przeszedł do jej marynarza, zadał śmierć jemu i całej załodze, choćby wywołał niebosiężną falę, która zatopi statek na środku akwenu, choćby miał władzę nad siłami wiatru i zmiótł rywala zabójczym podmuchem, nie zdoła zmienić uczucia kobiety, nie sprosta temu, aby ją przekonać. Choćby jej bronił przed setką Łajerów, którzy zarzucą ją setką podtekstów, sprośnych dowcipów, niestosownych żartów, urągających jej cnocie kawałów, i tak nie zyska sobie jej sympatii, nie stanie się nagle dla niej marynarzem.

Przyglądał się temu Władyga i milczał, choć krew w nim wrzała na ogniu wściekłości. Wszystko wrzeszczało w bolącej go głowie. I pot mu rosił całe ciało, haniebny odprysk statku, z którym przegrał.

— Słyszałeś pan? Słyszałeś? — powiedział Mag Łajer.

Znów był radosny i nazbyt ruchliwy.

— Nikt tu pani Michaliny nie dotknął.

I wszystkich jedna myśl ponownie tknęła.

— Już dajmy spokój, panowie, tej sprawie.

— Dla pani wszystko, pani Michalino.

Nowe ukłony, próby całowania.

— Kolacja dawno wystygła — powiedziała.

Wstała. Kruk podniósł się za nią. Stali wszyscy.

— Pójdę, pomogę w nakryciu do stołu.

A Kruk ją wzywał niemo, by została.

— Tam już na pewno złoszczą się i martwią.

A oczy Kruka prosiły o zwłokę.

— Czekam na panów na miejscu, jak zwykle.

Ostatni podryg bezgłosych zawołań.

— Proszę nie zwlekać zbyt długo, panowie.

I poszła. I drzwi ją skryły. I zimno przecięło salon jak klinga sztyletu.

Głód był nieważny. Nikt o nim nie myślał. Liczyć zaczęło się tylko napięcie. Ten stan, który rozpoczął się, no właśnie, kiedy? Przecież nie dzisiaj, przecież nie znienacka. Trwało to wszystko i było procesem. Czyhało na właściwy moment, przyczajone. Czuli podskórnie, że zbliża się wolno, na swoich krzywych nogach, z paskudną twarzą, z garbem. Kroczy ich śladem jak szpieg, bezszelestnie. A jednak niemal pewność mieli, że jest blisko. Że sidła stawia jak zgubiony bilon. Że obserwuje, że pisze raporty. Że jego oddech zmieszany był z wiatrem. Kiedy to się zaczęło? Tydzień temu, miesiąc? Kilka miesięcy? Więcej? Lata temu? Za mgłą, za deszczem ten punkt rozpoczęcia. Sygnał do startu zatarty w pamięci. I pozostanie już wieczną enigmą, anonimowym sercem wyrytym w pniu drzewa.

Stan trwał i trwać miał nadal z nasileniem. Spiętrzenie tarcia aż do apogeum. Bo teraz, gdy byli już sami, on i Władyga, nie licząc Łajera, kiedy nie było wśród nich już kobiety, z jej łagodnością, balsamem na rany, jak bufor pomiędzy nimi i ochronna tarcza, teraz już wszystko mogło się wydarzyć. Wiedział to Kruk, wiedział to Władyga, a nawet Mag Łajer zdawał się coś wiedzieć. Teraz, kiedy z bawialni wyszła Michalina, nie było przeszkód do otwartej wojny. Czekali tylko, kto pierwszy zadmie w róg, kto pierwszy da impuls do ofensywy. Tkwili na miejscach, które zawłaszczyli. Zajęli swoje pozycje, czekali. Wpatrzeni w siebie jak w miraż na wodzie. A między nimi przepaść, mur, szerokość rzeki. Lawina myśli z ich głów się stoczyła, pozostawiła kamienie w ich sercach. Tajemny związek istniał między nimi. Pakt, który mogli złamać lada moment. Dziwne mrowienie w nogach, wiotkość ramion. Brak gotowości. Ostatnie wahanie. Zamiar dezercji zaświtał w umysłach i zmierzchnął na podobieństwo dnia, niedostrzegalnie. Nic nie wiedzieli o sobie pewnego, oprócz jednego: tego, że się bali. Że strach rywala błyszczał w jego oczach, zmieszany z ich własnym, odbitym od źrenic. Jak w lustrze kontrolowali tiki swoich twarzy, przez chwilę nie dbając, że te lustra żyją. Ot tak, zuchwale i wyzywająco, szukali własnych rysów w rysach cudzych. To obopólna wina. I grzech na dwóch rozbity. I rozgrzeszenie żwawsze, i lżejsza pokuta.

Kruk nie mógł znosić dłużej bezczynności. Wolał najgorszą prawdę niż piekło niewiedzy. Strach, który czuł niezmiennie, był tylko impresją. Nie wiedział nawet, przed czym go odczuwa. Przed próbą sił, przed możliwością klęski? Przed wstydem, który zawsze towarzyszy temu, gdy spada nagle maska z naszej twarzy, a ta osoba, świadek incydentu, ten, który znał nas lub sądził, że poznał, widzi nas wreszcie w całej rozciągłości, a my nie wiemy, gdzie uciec spojrzeniem? Strach przed Władygą? Strach przed sobą samym? Jeżeli bał się, to jedynie zmiany, która jak zawsze była niewiadomą. A zmienić musiało się wiele po tym wszystkim, kiedy opadnie kurz i ciała ktoś wyniesie. Nic już nie mogło być takie, jak kiedyś. Ale otrząsnął się, starał się skupić. Za dużo myślał. Tu trzeba zadziałać. Już miał się poruszyć, już natrzeć. Już widział szarżę ze strony Władygi. Widział, jak mięsień działa na staw nogi i jak przybliża się skok oponenta. Jak drga nerwowo skóra wokół powiek. Jak dłonie wcierają pot tam, skąd przybywał. A w kącie oka miał zgięty cień Łajera, który na powrót przeglądał gazety. Jak gdyby nigdy nic się nie zadziało. Jak gdyby nie był widzem w ich spektaklu.

— Wiedziałeś pan, że ten aktor nie żyje? — zapytał.

Chwila, by zebrać myśli, co z tym robić.

— Wiedziałeś pan?

— Który aktor?

— Ten.

Stukał palcem w nazwisko aktora na papierze.

— Pan zawsze zaczyna czytanie gazety od nekrologów, panie Mag Łajer?

— Wiedziałeś pan czy nie?

Jeszcze się bronił Kruk, jeszcze wyrywał, lecz w końcu musiał zarzucić intencje. Dał się odciągnąć jak nieposłuszny pies. Położył po sobie uszy, odwrócił wzrok. I wypatrywał rozwoju wydarzeń.

— Zdaje się, że wiem o tym od jakichś piętnastu lat — powiedział. — Pan nie?

— Skąd.

Władyga milczał.

— Nic nie obiło się panu o uszy?

— Kiedy niby, panie Kruk, powiadam?

— Choćby przez te ostatnie kilkanaście lat.

— Kto miał czas, by gazety czytać, do kina chodzić? Poza tym żem sądził, że przerwę se zrobił albo go nie chcą już, bo stary. Lubił żem go, wiesz pan? Kiedyś żem z nim film taki jeden widział. Nawet w dwóch chyba grał. Dobry aktor był. I taka ładna aktorka z nim grała, ta, no… Pamięć już nie ta, ale poznałbym, powiadam, nawet nie tyle po twarzy…

— Chadzał pan do kina?

— Telewizor żem miał, coś panu to mówi?

— To z pana większa szycha była.

— Ma się rozumieć, panie Kruk, powiadam.

— Musiało się powodzić panu…

Mag Łajer milczał.

— No cóż — powiedział Kruk. — Ale że nic nie wiedział pan o jego śmierci? Niesamowite…

— Niesamowite to jest, panie Kruk, to, że żyje się tu na tym świecie i nic się nie wie o tym, co się dzieje. Skąd ja czy pan, no pan już akurat to wiedziałeś, mamy o takich rzeczach pojęcie mieć? Kto panu, mnie rzec żem chciał, ma o tym mówić? Czy kogoś margines społeczny obchodzi?

— W tym, co pan mówi, jest niemało racji. No może poza marginesem.

— Co też się panu w marginesie nie podoba?

— Z pana jest taki margines jak z nas aktorska trupa.

— À propos trupów wszelakich, panie Kruk…

Zawiesił wzrok gdzieś w oddali, za oknem.

— Szkoda człowieka, powiadam.

— Szkoda.

— Jeszcze mógłby żyć. Ile on lat miał?

Sprawdził.

— Mógł żyć — powiedział.

Kruk powątpiewał.

— Do dziś mógłby żyć, panie Kruk. Po dziś dzień. Po dzień dzisiejszy. A po dzień wczorajszy to na pewno.

— Uszy bolą od pańskich nadprodukcji słownych.

— W ten sposób znaczenie przekazu uwydatniam. Żebyś pan wiedział, że mógł żyć, jak mówię, wszystko dwa razy, dla efektu powtarzam.

— Niech jeszcze pan powie, że to dla ekspresji.

— A wiedz pan, że właśnie żem miał to powiedzieć.

Milczeli wszyscy, a zdawało się, że Władyga najbardziej.

— Nie mogę pogodzić się, że on nie żyje — powiedział Mag Łajer.

— Niech pan da spokój. Ten człowiek umarł przed piętnastu laty.

— Dla mnie on ledwo przed kwadransem umarł.

Wyglądał jak żałobnik u trumny aktora.

— Niemalże jego twarz przed sobą widzę.

Patrzył w nieokreślony punkt przestrzeni.

— Taki to dobry aktor był, powiadam.

— Aktor, nie aktor…

— Ale dobry człowiek.

— Skąd pan to może wiedzieć, czy był dobry?

— A pan tak zawsze źle o zmarłych mówisz?

— Źle?

— Przecie słyszę.

— Co pan usłyszał, że aż tak się zgorszył?

— O dobrym człowieku pan „niedobry” mówisz.

— Ja mówię?

— Pan.

— Przecież pan go nie znał.

— A pan? Pan go znałeś, że pan go oceniasz?

Mag Łajer prawie płakał.

— Nie miałem intencji, by pana urazić.

— Mnie? Pan człowieka zmarłego szkalujesz.

— Niech pan nie wyolbrzymia tego, co mówiłem.

— Ciało to jeszcze nie ostygło. Grób jeszcze ciepły, rodzina w żałobie…

— Panie Mag Łajer!

— Tak?

— Niech pan powróci do daty wydania.

— A pan znów swoje, że to dawno było.

— Źle mówię według pana?

— Źle. O zmarłym.

— Nie powiedziałem nic złego, mam świadków.

Świadek jak pająk rozparty na sieci.

— O zmarłych się dobrze mówi albo wcale.

— Mówiłem tylko, że pan go nie poznał.

— Przecie go w filmie żem widział, powiadam.

— I pan uważa, że wie, czy był dobry?

— Tak. Bardzo dobry był, pan mi nie wierzysz? Grzeczny w tym filmie taki i spokojny. Pomocny był. Postawny. I głos taki jak dzwon miał. Lekarza grał. A może kogo innego, już nie wiem.

— A z filmu wracał pijany nad ranem i żoną wycierał podłogę w przedpokoju.

— No co pan mówisz, panie Kruk, powiadam?

— A ma pan pewność, że tak się nie działo?

Mag Łajer zgorszony, podrygiwał w miejscu, wytrząsał z siebie argumenty Kruka.

— Mam, oczywiście. On? Ten aktor znany? Ten człowiek dobry? Co pan opowiadasz?

— Objaśniam panu, że człowiek, którego znał pan z ekranu, nie musi być tym samym, którego inni znali poza filmem. Wręcz nie powinien. To aktor, rozumie pan?

— Ja tam w to nie wierzę.

— W co pan nie wierzy?

— W to, co pan mówisz.

Kruk kręcił głową.

— Granice aktorstwa są — powiedział Mag Łajer.

— Co ma pan na myśli?

— Można się zmienić, ale nie do tego stopnia.

— Muszę koniecznie zabrać pana do teatru. Porozmawiam w tej sprawie z panem zarządcą, może coś ułatwi.

— W teatrze żem nigdy nie był, panie Kruk.

— Dlatego postaram się pana zabrać.

— W teatrze mieszkam, można powiedzieć, ale nigdy żem nie był. Spektakle na wyrywki z plakatów znam.

— Wiem o tym, panie Mag Łajer.

— Dobrze ktoś z tymi plakatami kombinuje. Ładne są, kolorowe takie. Ręcznie jak gdyby malowane.

— Widuję je codziennie.

— I co pan o nich myślisz?

— Są niezłe.

— Mnie tam się bardzo podobają.

— Ma pan jakąś refleksję na ich temat?

— Mnóstwo. Od razu wiem, o co w spektaklu danym idzie. Każdą premierę prawie na pamięć znam. Tytuł, postacie, nazwiska aktorów…

— Właśnie.

— Co właśnie, panie Kruk, powiadam?

— Czy pan przyglądał się kiedyś aktorom na afiszach?

— Aktorom?

Kruk przytaknął.

— Tam aktorów nie ma.

— Nie ma?

— Nie ma, powiadam. Tam rysunki są.

— Co one przedstawiają według pana?

— No, ludzi, takich nieraz śmiesznych. Jakby w maskach. Albo zwierzęta nawet, ludzkie takie.

— I to są właśnie postacie aktorów.

— Co też pan mówisz?

— Musi pan pamiętać, że każda postać jest wizją jej twórcy. Ale ktoś musi zagrać potem te postacie. Panu wydaje się, że… Behemot na przykład. Kojarzy pan?

— Obowiązkowo, panie Kruk, powiadam. To mój ulubiony chyba plakat był. Nawet naszego Mistrza chciałem tym mianem nazwać, lecz pani Michalina…

— Tak, pamiętam.

Władyga się poruszył.

— Zatem — powiedział Kruk — chyba nie myśli pan, że Behemota miałby zagrać kot?

— Jak to?

— Też nie wiem jak. Sądziłem, że uważa pan, że tylko kot może taką postać zagrać.

— A któż by inny?

— Panie Mag Łajer…

— Powiadam, panie Kruk, kto inny miałby rolę kota zagrać? Pies?

— Człowiek, panie Mag Łajer.

— Człowiek? Kota?

Roześmiał się.

— Tak — powiedział Kruk.

— Nie nabierzesz mnie pan.

— Proszę mi wierzyć, że…

— Człowiek kotem… Słyszałeś pan, panie Władyga?

Ten milczał.

— Człowiek miałby kota zagrać — powiedział Mag Łajer. — Jakby kotów na świecie nie było.

— Szkoda, że już nie grają tego przedstawienia.

— Szkoda, powiadam. Pokazałbym panu, że kot najlepiej rolę kota zagra.

— Ach, myli się pan.

— Pan wierzysz w ludzi, panie Kruk, to dobrze. Ale w tych wierzeniach pan się zapędzasz. Żaden, najlepszy nawet aktor, lepszym aktorem od kota nie będzie. To znaczy, rzec chciałem, kota lepiej nie zagra niż kot samego siebie.

— Jak pan to sobie wyobraża?

— Nie wiem z kolei, jak pan sytuację odwrotną widzisz. Aktor miałby za kota się przebierać? Po scenie na czworakach biegać? I może jeszcze ogonem machać, panie Kruk, powiadam?

— Niekoniecznie.

— Otóż to. I nie mów mi pan, że nasz Mistrz ogona przecie nie ma i to miałoby aktora z pewnego obowiązku zwalniać. To wyjątkowy kot, a ten na plakacie ogon miał, panie Kruk.

— Widział pan plakat?

— Mówił żem przecie, że to jeden z lepszych.

— Pamiętam, lecz teraz pan mówi, jakby go nie widział.

— Jak to?

— Jak kot z plakatu został przedstawiony?

Mag Łajer wzruszył ramionami.

— Normalnie — powiedział.

— A mnie się wydaje, że nieco inaczej, niż koty, które spotkać można na dachach kamienic.

— Po dachach nie chadzam, panie Kruk, więc nie wiem.

— Po ziemi także pan twardo nie stąpa, mam wrażenie.

Mag Łajer wykrzywił twarz w zastanowieniu.

— Trochę dziwny, trochę przerośnięty był… — powiedział.

— I trochę ludzki, jak to pan określił.

— Cóż z tego? To rysunek, powiadam.

Kruk kręcił głową.

— Jak pan to sobie wyobraża? Tresowany kot, który gra w teatrze?

— Zaraz tresowany…

— A jaki?

— Normalny kot, powiadam. Kot, jaki jest, każdy widzi.

— I jak pan mu powie, żeby poszedł tu czy tam, jeżeli tego wymaga dana scena?

— To mądre zwierzęta, panie Kruk. Poza tym wystarczy, że kot na scenę wejdzie i w tę stronę i w tamtą się przejdzie. Wystąpił? Wystąpił. Ludzie się ucieszą.

— To nie jest cyrk, panie Mag Łajer. Choć właściwie w pańskich słowach wszystko bywa cyrkiem.

— Powiadam, nie oburzaj się pan, panie Kruk. Wiem, co to teatr, i szacunek do tej instytucji z mlekiem matki żem wyssał.

— Podobno nigdy nie był pan w teatrze.

— To prawda. Ale wiem, że jeśli na plakacie kota pan masz, to na scenie też kot być musi, bo ludzie na to przychodzą, powiadam.

— A kwestie przez niego wypowiadane?

— Kwestie?

— Ze scenariusza sztuki. To, co ma powiedzieć.

Mag Łajer skupił się do granic możliwości.

— Kto? — zapytał.

— Kot.

I śmiech Łajera.

— Kot?

— A o kim, o czym rozmawiamy?

— Słyszałeś pan, panie Władyga?

Władyga powiedział, że nie cierpi kotów. Kruk drgnął.

— Nie mogę z panem, panie Kruk, powiadam.

Przerwa, by opanować kuriozalny dygot. By przestać bać się człowieka przy wejściu, jak gdyby był on strażnikiem wrót piekieł. Jak gdyby stał tam jedynie po to, aby go przepuścić, bo wokół tylko pustka, brak innych dróg, brak wyboru.

— Co pana tak bawi? — zapytał.

— Kot miałby jakieś kwestie mówić? To dobre. Gadający kot, powiadam. Przez pana żem się uśmiał. Kot na scenę wchodzi i przemawia. Ha!

Ocierał łzy gromadzące się w oczach.

— O absurdzie tego pomysłu chciałem właśnie pana przekonać — powiedział Kruk.

— Musowo zwyrodnialcem być, by kota nauczyć mówić. By niemożliwego od poczciwego zwierzęcia wymagać.

— Ma pan rację.

— A mam. Przed chwilą mówiłeś pan, że…

Śmiał się.

— ...nie mogę, panie Kruk, powiadam.

— Mówiłem to, by uświadomić panu, że wpuszczanie zwierzęcia na scenę jest niedorzeczne.

— Bo nie może nic powiedzieć? Od tego aktorzy są. Kot grałby, ja wiem, ciałem…

— Może jeszcze pauzą?

— Brawo! Kot grający pauzą. Wreszcie pan zrozumiałeś, o co idzie.

— Szkoda, że pan nie rozumie, że ktoś musi wypowiedzieć kwestię kota.

— Po co kot miałby coś mówić?

— Bo tak każe scenariusz, a pierwotnie powieść.

— Jak to?

— Sądziłem, że zna pan tę historię na wyrywki.

— Bo znam.

— Czytał pan?

— Plakat?

— Jaki plakat?

— Plakat żem czytał.

Kruk załamał ręce, choć z trudem przemagał się, by być poważnym.

— Czytał pan plakat?

— Mówił żem panu. Wszystkie sztuki dzięki czytelnictwu znam. W tej występuje kot, Mistrz, Małgorzata…

— Panie Mag Łajer…

— Tak?

— Nie przyszło panu do głowy, by sięgnąć po powieść?

— Po powieść?

— Tak. Niech pan patrzy na moje usta: po-wieść.

— O książce pan mówisz?

— Tak, mówię o książce.

— A to w ogóle jest?

— Co jest?

— Książka taka.

Ambiwalencja uczuć Kruka i słodko-gorzki wyraz jego twarzy.

— Ja zdrowie przez pana stracę, panie Mag Łajer.

— Wybacz pan, do mnie wszystko z lekkim opóźnieniem dochodzi.

— Z lekkim!

— Gdyby nie to, że już plakat znam, to pewno bym po książkę sięgnął, powiadam.

— Czy zdaje pan sobie sprawę, że wiedza czerpana wyłącznie z plakatów jest, jak by to ująć, by pana nie zrazić, wypaczona?

— Może. Co zrobić?

Uniósł ramiona.

— Sądziłem — powiedział Kruk — że czyta pan książki, które panu podrzucam.

— Bo czytam. Wolno, bo wolno, cały czas do przodu. Jak dotąd chętniej w gazetach się ćwiczę.

— Niech pan się ćwiczy.

— I na swoją obronę stwierdzić muszę, że nie przypominam sobie akurat tego tytułu na liście lektur, którą pan zalecałeś.

— Być może go tam nie było. Nawet na pewno.

— Ha! Proszę więc do mnie pretensji nie mieć, panie Kruk.

— Nie mam.

— Zbladłeś pan.

— Pan się dziwi?

— Pomysł wpuszczenia na scenę człowieka przebranego za kota lub kota udającego człowieka musiał się na pańskim zdrowiu odbić.

— Niechybnie.

Przez chwilę milczeli.

— A gdyby to kruk był? — powiedział Mag Łajer.

— Proszę?

— Kruk, ptak taki.

— Myślałem, że mówi pan o mnie.

— O panu? A, tak, to przecie pańskie nazwisko. Niech będzie, o panu pomówmy. Kto pana w takim przedstawieniu by zagrał?

— Pan jest człowiekiem niereformowalnym.

Drżenie. Łajer coś mówił, ale go nie słuchał, bo z cienia wyłonił się nagle Władyga. Jakby zza kadru weszła jego postać. Tak jakby mebel sam z siebie zmienił miejsce. Jakby nie zamknął drzwi i wwiało go do środka. Kruk nie był właściwie pewien, czy nie odszedł, czy gdzieś nie schował się przed nimi wcześniej. Milczał tak długo, że zdawał się zniknąć. Wzrok Kruka trudził się, by go nie spotkać. Umysł skupiony tylko na rozmowie, na tym dialogu niemal abstrakcyjnym, który jak zwykle dawał mu rozrywkę, potrafił wyrwać z łap rzeczywistości. Lecz odtąd tylko szkło stłuczone w głowie i koniec złudzeń, że nie ma Władygi. Był. W całej swojej obfitości istniał i trzeba było z tym w końcu się zmierzyć. Usiadł Władyga na skraju kanapy. Nawet nie zwrócił uwagi na wędkę. Po prostu podszedł, jakby nigdy nic, i osiadł. Dosłownie: zajął to miejsce, wziął je w posiadanie. Kruk miał wrażenie, że to tak na stałe, że tak już zostanie, on i kanapa, a gdzieś pomiędzy zapomniana wędka, którą połamał prawie jego ciężar. Dostrzegł ją teraz i zaczął się nią bawić. Chwycił jak własność, nie pytał, czy może. A Kruk to widział, patrzył wprost na niego, od kiedy usiadł na powrót przy stole. W połowie drogi między nimi Łajer. Jego drgająca postać przy stosie papierzysk. A gdzieś pomiędzy jego łokciem oraz barkiem: głowa Władygi na prawo od Kruka. Kontur zajęty wędką jak dziecko zabawką. Oglądał ją z każdej strony, chciał go sprowokować. Mag Łajer ciągle mówił coś do niego. A w uszach jeden wielki skowyt smętnej duszy.

— Tak mi go szkoda, powiadam. Tak szkoda.

Władyga nadal nie podnosił wzroku. Dotykał wędkę. Wszędzie odciski jego brudnych palców. Jak na narzędziu zbrodni zostawione. Jakby wybierał teraz to narzędzie. Nada się? Nie nada? Badał znawczym okiem. Kruk przełknął ślinę, chciał o nim zapomnieć.

— Dobry taki był, powiadam, naprawdę dobry był.

— Kot?

Jak wydarcie się z sideł, jak powrót z daleka, jak zbudzenie z koszmaru, jak haust tonącego.

— Co kot?

— Mówi pan o kocie? — zapytał Kruk.

— O kocie? Nie.

Skrzywił się, zadrgał.

— Nie o kocie mówię. O tym aktorze, co to wziął i umarł.

— Co niby wziął?

— Wziął?

— Powiedział pan: wziął i umarł.

— No co mógł wziąć?

— Nie wiem, więc pytam.

Mag Łajer się zamyślił.

— A nic chyba nie wziął. Co on mógł zabrać ze sobą z tego padołu łez, jak to się mówi? Nic nie zabrał, panie Kruk, tak jak i pan, i ja nic nie zabierzemy.

— Właśnie, panie Mag Łajer. Trafił pan w sedno.

— Tak?

— Środek tarczy.

— Znaczy, że co?

— Niech pan posłucha…

Oko uciekło w kierunku kanapy. Poślizg przez nieuwagę z ciała Łajera. Nie mógł być przecież tak lepki, tak mokry, a jednak wzrok się ześliznął i padł niebezpiecznie. Na chwilę, by odbić się zaraz z powrotem, lecz nie udało się ustrzec obrażeń. Silne otarcia, piekące zranienia, uraz w psychice, cios dla hartu ducha. Kruk potarł oko, szczypało naprawdę. I łza niepewna wyszła spod powieki. Przez moment zdążył w myślach odnotować obraz, jaki przedstawił się przed nim na tle ściany. Władyga śledził tor swojego buta, który raz w górę, raz w dół wojażował, mechanizm huśtawkowy na bazie dwóch kończyn, bo jedną nogę na drugą założył. I gdyby jeszcze miał co obserwować. A to zwyczajny trzewik męski ze znoszonej skóry. Od kiedy go znał, ten chadzał w tych butach. Widać, nie zdążył jeszcze się napatrzeć. Wciąż coś nowego było w tym trzewiku, czego dotychczas nie był pewno świadom. Jakaś nieznana nić obszywająca skórę. Jakaś zupełnie nowa plama przy podeszwie. Jakieś wgłębienie czy zarysowanie. Coś, co tak bardzo go absorbowało. Jakby nie było Kruka i ich niedoszłej walki. Jakby nie wyczuł wokół fermentu gorączki. Podstęp, demonstrowanie siły z jego strony. A w Kruku rosło coś, gęstniało, puchło.

— ...wspomniał pan o tym — powiedział Kruk — że, czy mowa o aktorze, czy o panu, czy o mnie, jesteśmy równi właściwie wobec… śmierci.

— Mógł żem na myśli coś podobnego mieć, choć pan to zgrabniej ująłeś, panie Kruk, powiadam.

— Ale pan zgodzi się z teorią, że wszyscy ludzie są w pewnym momencie, że tak to sformułuję, zrównani ze sobą?

— Ma się rozumieć, że to znana prawda.

— A zatem stoi pan na stanowisku, że nie ma znaczenia, czy aktor, czy kloszard, i tak jednaki los każdego spotka.

Mag Łajer podniósł brew, nieufny, wietrzący podstęp.

— Stoję?

— Tak wnoszę z logiki pańskiego wywodu.

— Chyba tak.

Wypięta pierś miała mu dodać pewności, otuchy.

— Czyli — powiedział Kruk — niepotrzebnie rozpacza pan nad śmiercią aktora, a powinien skupić się pan na śmierci człowieka.

— Tak?

— Tak. Podkreśla pan zawód tego pana, to w jaki sposób go wykonywał, a nawet zwraca pan uwagę na wyimaginowane jego cechy. Na szczęście przyznał już pan, że to zbędny wysiłek, bo w obliczu… odejścia, rozumie pan, wszystkie te przymioty nie mają wielkiej wartości, a już na pewno nie determinują szacunku, jaki należy się zmarłemu, ani żalu, który jest prawem ludzi mu bliskich.

— A jednak szkoda go, powiadam.

— Szkoda. Ale niech pan nie wmawia sobie i nam…

„Nam”. Powiedział: „nam”.

— ...niech pan nie wmawia sobie i nam…

Spojrzał, mimowolnie zerknął na Władygę. Bez zmian w tym forcie zbudowanym z kanapy, bronionym z wędką w ręku przez złego strażnika. Oczy wbite w podłogę jak bretnale. Krzywa uśmiechu. Cień rzucany z lękiem poprzez żyrandol i jego żarówkę. Słyszał. Na pewno złowił uchem feralne słowa ten wędkarz amator. Pojął ich krępujący wymiar, niechęć, z jaką Kruk myślał o tym błędzie, i upór, z jakim chciałby go naprawić, cofnąć. Wszystkie pory na twarzy Władygi mówiły za niego, że jest coś na rzeczy, że to on punktuje. Każdy drgający nerw i każda zmarszczka. Ślad prowokacji, wyższości, pogardy. I ta gorsząca plama na jego koszuli.

— …że aktor może wiecznie żyć, bo jest aktorem. A kloszard może zemrzeć, najlepiej za miastem, najlepiej pod płotem gdzieś i w samotności, tylko dlatego, że jest on kloszardem. Przywilej śmierci…

„Przywilej śmierci”. Jak gdyby odgadł właściwe hasło i zapaliła się zielona lampka. Publiczność posłała przeciągły wrzask radości. Brawa zagłuszające potok jego myśli. Ściskane dłonie i odbiór nagrody. Sedno dające coś w rodzaju satysfakcji.

— ...przywilej śmierci, panie Mag Łajer, posiada każdy człowiek: aktor oraz kloszard, skoro trzymamy się już tych przykładów, choć to nie przeciwieństwa przecież, lecz niech będzie. Każdy korzystać może z tego uprawnienia i wielu tylko dzięki temu żyje, że ma świadomość trwania w świecie prawa. Jednego prawa, właśnie prawa śmierci. Inne są tylko złudzeniem, snem szaleńca. Policzkiem dla rozumu człowieka i jego godności…

Klaśnięcie. Drugie. Trzecie. Przez chwilę pauza i dezorientacja. Chciał znaleźć źródło niejasnego dźwięku i gdy je wreszcie znalazł w spodziewanym miejscu, tak jakby cięcie poczuł z ukosa na twarzy albo zuchwałe uderzenie pięści. Władyga. To on klaskał niby widz w teatrze, a jednak inaczej. Wolno, miarowo obliczając przerwy. Głuchy ten odgłos i samotny w ciszy, która nastała wokół, drgając z niepokoju. Ironia gestu wzmocniona uśmiechem, czymś, co ten uśmiech mogło przypominać, a było to tylko szturchnięciem i zniewagą. Pewność, zadziorność, hucpiarstwo spojrzenia. Nerwy u Kruka coraz mniej posłuszne, nadwerężona jego równowaga. I nagle uszy jego dźwięk złowiły, podobny temu, który wdarł się przedtem. To Łajer. Brawo bił w nieświadomości, jak ktoś, kto ślepy jest na poczynania zdrajców.

— Doskonale, panie Kruk, powiadam! Do oklasków pana Władygi się dołączam. Mowa jak na pogrzebie generała. Złote usta!

Tryumf człowieka z kanapowej twierdzy. Błysk w oku jak ostatni podryg światłości żarówki. A Kruk przełykał ślinę niby lek na smutek. Napięte wszystkie mięśnie szarpanego ciała. Ostatnia próba okiełznania buntu, który wypełnił go od wewnątrz. Wszystko, by wznieść się ponad to szczeniactwo, zabawę w wojnę chłopców o zdartych kolanach. Zburzył piaskowe zamki, strzaskał drewnianą broń. Bunkry z gałęzi podpalił na stosie. Spodnie z krótką nogawką zastąpił długimi. Czapkę chłopięcą zmienił na kapelusz. Przywdział surowy wyraz twarzy, co nie miał nic wspólnego z niewinnością. Czuł, że siwieje raptem, że rośnie mu broda. Że szuka spojrzeniem obecności kobiet. Dawno już nie miał tak wzmożonej chęci, aby zapalić papierosa, wciągnąć dym. Mężczyzną, dorosłym był, nie dzieckiem. Musiał to przyznać wpierw przed samym sobą.

— Wystarczy, panie Mag Łajer — powiedział. — Czy pan zrozumiał to, o czym mówiłem?

Nie wypatrywał Władygi, jakby go nie było.

— Tak, powiadam. Pięknie to panu wyszło, panie Kruk.

— Przestanie pan wreszcie żałować człowieka, tylko dlatego że był on aktorem?

— Właściwie mogę.

— To niech tak się stanie. Co dzień nowe klepsydry u bram kościołów straszą. Mógłby pan czasem wspomnieć na tych ludzi, skoro tak miłe panu wypominki. A teraz czas nas goni i trzeba już kończyć. Zwłaszcza ten pański dział z nekrologami.

Mag Łajer przekartkował gazetę.

— Wiadomości lokalne. Może być?

— Panie Mag Łajer…

Ten odchrząknął, zbliżył periodyk do oczu, zaczął czytać.

— Rezygnacja wojewódzkiego kon-ser-wa-to-ra zabytków. Powodem decyzji jest spór toczony wokół zabudowy Ogrodu Sasów.

Łajer przejęty wyjrzał znad gazety.

— To co teraz z naszym ogrodem będzie, powiadam?

— Teraz?

— Nie słyszałeś pan? Zrezygnował przecie ten, no, co konserwuje.

— Panie Mag Łajer…

— Pana to nie martwi? A na ławeczce zakonserwowanej to by się posiedziało…

— To było piętnaście lat temu.

— A skąd pan wiesz, że już kogoś znaleźli?

— Ręczę, że tak.

— A jeśli nie, powiadam?

Wrócił do czytania.

— Ha! Słuchaj pan, co powiedział: dialog z władzami miasta osiągnął poziom, który nie jest dla mnie do za-ak-cep-to-wa-nia. Jeżeli w dyskusji używa się e-pitetów i opinii niemających wiele wspólnego z me-ry-to-rycz-ną oceną, nie zamierzam dłużej w podobnym przed-się-wzię-ciu brać udziału.

— I co z tego, panie Mag Łajer?

— Co z tego? Słuchaj pan: konserwator mówi o wypowiedzi prezydenta, w której ten nazywa go „zawadą” i zarzuca, że na skutek jego działalności miasto staje się „martwe”.

Dwa razy powtórzył ostatni wyraz.

— Rozumiesz pan? „Martwe” miasto.

— Jakoś przeżyło do dziś, mam wrażenie.

— Przeżyło? Ledwo zipie. Poza tym „staje się”. To, powiadam, proces.

— Staje się, staje, aż wkrótce się stanie?

— Właśnie!

— Czytuje pan za dużo gazet.

— Na myśli pan miałeś: za mało. Gdybym wcześniej o tym wiedzę miał…

— Co pan by zrobił?

Mag Łajer myślał.

— Coś — powiedział.

— Czyli co?

— Cokolwiek. „Martwe” miasto. Coś musowo było już wtedy zacząć robić. Gdyby ktoś tego zadania się podjął, dziś w innym miejscu byśmy żyli.

— Może ktoś się podjął? Doczytał pan?

Oczy Łajera rozbłysły.

— Mówi konserwator: utworzenie pomnika historii w granicach miasta zobowiązuje między innymi do ochrony jego struktury przestrzennej, której ważnym składnikiem jest Ogród Sasów. Kto go zabuduje, sprzeciwi się kon-sty-tu-cyj-ne-mu prawu. Nie zazdroszczę mojemu następcy, gdyż naciski, jakim zostanie poddany, będą potężne…

— Następcy. A jednak.

— Co jednak? Czy miałeś tu pan podane, że następca nastał?

— Nie, ale…

— Ale co, panie Kruk? Zamierzasz pan rzeczywistość zakłamywać i faktami prasowymi manipulować?

— Skąd.

— To na dalszy ciąg pan czekaj.

Czytał.

— Ulec presji oznacza tyle, co postąpić wbrew etyce zawodowej. Władze miasta chcą je rozwijać, to zrozumiałe. Jednakże rola konserwatora zabytków polega na staniu na straży historycznych wartości. Gdybym nie był ich strażnikiem, byłoby to złamanie prawa i sprze-nie-wie-rze-nie się misji mojego zawodu.

Mag Łajer otarł niewidzialną łzę.

— Piękne — powiedział. — Wspaniały człowiek.

— Łatwo panu zaimponować.

— Pan tej postawy za godną podziwu nie uważasz?

— Nie wiemy, o co tak naprawdę tam szło.

— Jak to nie? Pan mnie nie słuchałeś?

— Słuchałem. To wersja człowieka, który pisał ten artykuł. Nie mówię, że tekst jest nierzetelny, tego nie wiem. Ale nigdy nie należy brać wszystkiego dosłownie, zwłaszcza tego, co przeczytało się w prasie.

— Pan serca nie masz, panie Kruk, powiadam. To bohater. Sam przeciwko złym ludziom w złym… „martwym” mieście.

Mag Łajer w pełni swojej egzaltacji.

— Co dalej z tym konserwatorem?

— Pewno w walce o dobre imię miasta zginął, z godłem na piersi, z flagą w klapie marynarki…

Kruk wyrwał gazetę z jego rąk, znalazł właściwy wers i zaczął czytać.

— Wojewoda przyjął dymisję konserwatora.

— Ha!

— Jak zapowiada, nie będzie przeprowadzał konkursu na to stanowisko…

— Panie Kruk!

— Co z panem, panie Mag Łajer?

Patrzył, jak kloszard obiega stół i staje tuż obok, zgięty nad periodykiem jak złamane drzewce. Jedyny mur dzielący jego i Władygę runął, a może powstał właśnie nowy, jeden z wielu. Przestrzeń, otwarta nagle, siała postrach. Gazeta niby tarcza w trzepocących dłoniach.

— Sprawdziło się, powiadam.

— Co takiego?

— Nie ma do dziś dnia, do dnia dzisiejszego…

— Panie Mag Łajer…

— ...nowego konserwatora nie ma, panie Kruk. Jakże pan możesz to z takim spokojem czytać?

— Da mi pan dokończyć?

— Ten człowiek, bohater nasz, na pewno nie żyje. Za miasto nasze swoje krótkie życie oddał. Zabili go, powiadam. Lub sam z rozpaczy, w strachu przed jutrem, się zabił. On wszystko wiedział, panie Kruk, powiadam. Wiedział, że miasto nasze wymrze…

Wyrywał Krukowi gazetę. Kruk szarpał. Jakby ostatnią szatę rozdzierali. Ostatnią osłonę przed podłością świata. Ostatnią chroniącą przed Władygą broń ochronną.

— Niech pan to puści i da mi doczytać.

— Szybciej pan czytaj, powiadam, bo tu się przecie ludzkie losy ważą.

Pauza. Kruk zaczął czytać.

— Jak zapowiada, nie będzie przeprowadzał konkursu na to stanowisko…

— To już pan czytałeś, dalej, dalej…

— …ponieważ na początku przyszłego tygodnia zgłosi własnego kandydata.

Zamknął gazetę, położył na stole.

— I co? Koniec? — zapytał Mag Łajer.

— Koniec.

— Ale co dalej?

— Dalej?

— No, dalej. Zgłosił go, nie zgłosił? Zabili go, uciekł? Co dalej, powiadam, panie Kruk?

— Tego pan musi szukać w następnych dniach.

— Czyli jednak pan zakładasz, że to do teraz trwa? Że nikt z tym porządku do dzisiaj nie zrobił? Że miasto, którego nie można uratować, musi umrzeć?

— W następnych dniach tamtego czasu.

Skinął na gazety.

— Ma pan tu niezgorszy stosik, a jeśli będzie pan potrzebował, to może uda się zorganizować kolejną partię.

— Będę, powiadam, będę potrzebował. Musowo tę sprawę raz na zawsze rozwikłać. Ale zaraz, panie Kruk…

— Tak?

— Uda się panu dla mnie więcej gazet załatwić?

— A dlaczego nie? Z tymi się udało.

Mag Łajer spojrzał nieufnie.

— Panu Władydze się udało — powiedział.

Tryumfujący uśmieszek z pozycji kanapy, naprzeciwko Kruka. Wtedy zrozumiał, że prawdę znają tylko dwie osoby, on i ten łajdak Władyga. W pokoju był jeszcze Łajer, lecz on znał wersję, której nikt nie przeczył. Było za późno, by wszystko odkręcać. Za późno, by mieszać ludziom w głowach z pobudek dumy i prywatnych waśni. Jeżeli mają zetrzeć się z Władygą, muszą to zrobić bez ofiar postronnych. Bez świadków, na ziemi niczyjej, w środku nocy. Czuł, że ten moment może być już blisko.

— Tak — powiedział Kruk. — Panu Władydze się udało. Tym razem. Akurat dziś może czuć się zwycięzcą. Chociaż nie wątpię, że kolejne numery są kwestią czasu dla pana Władygi. Mam rację?

Władyga milczał.

— Przyniesiesz pan, powiadam?

Milczał.

— Mógłbyś pan jeszcze innym razem przynieść.

Nic.

— No, co jest z panem? — powiedział Kruk. — Przyniesie pan?

Milczenie.

— Niech pan pomoże panu Łajerowi, skoro jest z pana taki dobry człowiek.

Władyga powiedział, że Łajer nie przejrzał jeszcze tych na stole.

— Owszem, powiadam, lecz to kwestia czasu. A niemal czuję, że to większa sprawa jest. Że to w paru wydaniach się nie zamknie.

— Tych spraw jest mnóstwo, może mi pan wierzyć — powiedział Kruk. — To tylko jedna z wielu do zbadania. Żadna nie zdąży skończyć się w ramach tej sterty. Pan musi zebrać tego dużo więcej. Więc jak to będzie z resztą, panie Władyga? Pomoże pan? Jest pan filantropem.

Mag Łajer patrzył na niego prosząco, Kruk z drwiną w uśmiechu, zyskując przewagę. Władydze zrzedła nieco mina, lecz ciągle wwiercał w Kruka wzrok oprawcy. Lina pomiędzy nimi wciąż napięta, a mięśnie ich bez przerwy w gotowości.

Władyga wstał bez słowa i podszedł do wyjścia. Stamtąd odrzucił wędkę w kierunku kanapy. Szczytówka jej musnęła oparcie, które odbiło ją w stronę natarcia, tak że rękojeść zawisła nad podłogą. Tylko Kruk zdradzał po sobie tę wiedzę, zdawał się mieć świadomość incydentu. Zatopił oczy w huśtawce z wędziska, balansującej na krawędzi mebla. Jak ktoś, kto potknął się, osunął w przepaść i zdążył chwycić ostatkiem sił obrzeże, by wyjść cało. Jak ktoś, kto wisi tam, by mógł go uratować, aby mógł rzucić się na pomoc, zaryzykować własne życie. Jak ktoś, kto czeka i traci wolę walki, bo z każdą chwilą jego ręce słabną. Przez moment nawet chciał zareagować. Odczuł, że impuls daje znak do skoku. I wtedy dostrzegł, że jest tu jedyny. Inni to tylko zbędni gapie, których zwabiła ciekawość, nie krzywda człowieka. Tłum ten spogląda wprawdzie, ale nic nie widzi, umywa ręce, nie słyszy zawołań. I wówczas pojął, że istnieje presja. Cicha perswazja, by się nie wychylać. Kolejny baran podąża za stadem. Nikt nie chce być czarną owcą albo białym krukiem. A tęgość musu wewnętrznego rosła.

Znów ciemna plama objęła część ściany. A na niej inna, mniejsza, zerkała z koszuli. Postać na zasadzie matrioszki zbudowana. Pewnie w tej drugiej plamie też tkwiła następna. I w tej następnej kolejna, do kresu. Aż miejsca zbraknie na szarym kołnierzu, aż szpilki nawet wbić nie będzie można. To niekończąca się spirala czasu. Jak czarna dziura w czarnym uniwersum. Łańcuszek szczęścia, co musi się zerwać, lecz trwa dopóty, dopóki trwa wiara. Nieubłagane perpetuum mobile. Wahadło w ręce człowieka od hipnozy. Kruk czuł, jak go wsysała ta bezdenna czeluść, jak go ciągnęło w jej stronę bez przerwy. Brzydził się nią i zachwycał zarazem, niby uczony, co w odosobnieniu męczy się, szuka lekarstwa na raka. Bał się, lecz brnął w to wszystko, nie mogąc zawrócić.

Stanął Władyga przy futrynie drzwiowej. Oparł się znowu, jakby był tam zawsze. Jak gdyby nigdy nie zmieniał pozycji. Jakby ta scena, gdy łypał z kanapy, działa się tylko w wyobraźni Kruka. Przerażająca myśl, niechciana perspektywa. Realna w równym stopniu, co ułudna. Powierzchnia ściany, na wpół ścięta cieniem, była jednością z figurą Władygi. Tło i ten pierwszy plan, choć niekorzystny, tworzyły całość na skraju pokoju. Mogło się zdawać, że gdy kloszard zadrży, ściana zawali się razem z budynkiem. Z kolei, gdyby ona miała przestać istnieć, niechybnie wraz z sobą pogrzebie kloszarda. Znikną, złączeni w miłosnym uścisku niczym ostatni kochankowie świata.

Mag Łajer w niemej łączności z Władygą. Proszący wyraz ogorzałej twarzy. W powietrzu dziwna senność progu nocy.

— Przyniesie panu — powiedział Kruk. — Obiecał, to przyniesie.

Patrzył na Władygę.

— Może nawet już wychodzi. Mam rację?

Ten milczał.

— Na pana to można liczyć, panie Władyga, powiadam.

Mag Łajer powrócił do dawnej pozycji i znów zanurzył się w stos periodyków. Dłonie i gałki oczne drżały mu rytmicznie, a jego korpus co rusz podskakiwał. Stanowił kontrast dla tamtejszej aury, rozładowywał utajone tarcia, które istniały, choć o tym nie wiedział.

— Niech już zostawi pan to lokalne piekiełko — powiedział Kruk.

— Martwe miasto, powiadam.

— Prawie się zgadza. Niech pan spojrzy na zegarek.

Sam zrobił to, gdy słowa już padły. Nie mógł się mylić. Było bardzo późno, a w brzuchach orkiestra grała kolejną symfonię. A przecież miał jeszcze tyle spraw poruszyć. O samogonie pomówić z Łajerem, tym, który pozwolił mu hobbystycznie pędzić, niechaj coś zrobi z nim raz a porządnie, bo pan zarządca skarży się na fetor. Miał go zapytać, gdzie nabywał kwiaty, i czy w ogóle jeszcze je sprzedawał. Nie dziś. Nie teraz, może innym razem.

— Ostatni artykuł — powiedział Mag Łajer.

— Prosiłem pana…

— Nic lokalnego nie będzie.

Kartkował gazetę.

— Mam.

— Panie Mag Łajer…

— Ostatni. Krótki. Specjalnie żem szukał.

Odchrząknął.

— Morderstwo — powiedział.

— Panu również życzę smacznego.

— Właściwie napisali: „prawdopodobnie morderstwo”.

— Pewnie facet zadał sobie kilkanaście samobójczych ciosów nożem w serce.

Przeciągnął słowo „samobójczych”.

— Mylisz się pan — powiedział Mag Łajer.

— Co pan powie?

— To żaden facet. Kobieta.

Kruk się poruszył.

— Kobieta? — zapytał.

Mag Łajer przytaknął.

— Ale rację pan miałeś, co do narzędzia zbrodni.

— Nóż?

— Kuchenny. Z jej własnej kuchni, rozumiesz pan?

— À propos kuchni…

— Trzydziestosześcioletnia kobieta. Żona profesora uniwersytetu.

Kruk wstał.

— Miało być krótko, panie Mag Łajer.

— Znaleziona w ich domu.

— Idźmy.

— Sprawca nieznany.

— Za moment będzie znany inny sprawca, jeżeli pan nie skończy.

— Zbroczone krwią ciało.

— Niech pan to odda.

— Policja prowadzi śledztwo.

— Już czas.

Ujrzał twarz Michaliny wetkniętą w szparę drzwi. I w tym momencie nagle zgasło światło, a wraz z jasnością zniknął gdzieś Władyga. Dobiegał końca jubileusz Kruka. Dwudziestotysięczny dzień jego życia przepadł na skali dziejów. Jak miana dawno zmarłych. Jak pamięć o potędze śmierci.

Część II

4

Powiadam. Pana Kruka żem poznał lat temu… Nie pomnę. Już osiem będzie, a może dwanaście. O nim się mówi, że zawsze tu był, a ja wrażenie mam, że nagle się pojawił. Nie wiadomo skąd i kiedy. Dla mnie ostatni na to moment być musiał. Tak jakby na to czekał, by mi pomóc. Wielu już wtedy go znało, powiadam, zaczął w ruchliwych miejscach się zjawiać. I ja, jak każdy inny, żem go rozpoznawał. Przed oczyma tę konkretną scenę mam, gdy do mnie podszedł i swoje mądre słowa mówić zaczął. Ale co wcześniej robił i gdzie bywał, tego żem nie mógł wiedzieć i do dzisiaj nie wiem.

Południe było. A może już wieczór? Kto by szczegóły pamiętał, powiadam? W kucki przy jednej z krzyżówek żem siedział, tam, gdzie najwięcej na trasie ludzi jest. Zawsze kobiety z torbami pędziły, mężczyźni z teczkami, pod modnym krawatem, co grosza nigdy nie pożałowali, młodzi do szkół szli, stare małżeństwa pod nogi mi spluwały, przekleństwa ich bezzębne szczęki świszczały. Różnie bywało. Ale się wiedziało, kogo zaczepić, a z kim nie rozmawiać, kto sam podejdzie i puszkę napełni. Albo przynajmniej bułką się podzieli. Czasem człowiek głodny był, nie przeczę, ale i tak na bilon się czekało, a jak kto banknot rzucił, to, powiadam, święto się ogłaszało i bal do rana trwał. Do następnego dnia pracy, bo nikt pieniędzy na potem nie odkładał. To się zawsze mówiło: imieniny. Imieniny mam. Dziś Henryka? Pewno. A w ręce dziesięć złotych, dwadzieścia, czasem więcej ściskam… Nie raz Henryka codziennie bywało. A parę razy aż tyle żem dostał, że ledwo radę dawałem, by to przepić. Sto albo dwieście od szych w garniturach, kiedy się szczęście miało, koniunktura była. I weź, człowieku, tę gotówkę wydaj, żebyś nie musiał jej w skarpecie chować. Żebyś nie musiał czas cały się martwić i żebyś kolegów własnych nożem zmuszony straszyć nie był. W jedną noc. Do nowego odbicia karty w zakładzie przy skrzyżowaniu głównych ulic.

Na miejsce pracy nie mógł żem narzekać. Pod dachem swoje stanowisko żem miał. Na rogu przecznic zadaszenie było. Kilka zaledwie metrów dachu nad chodnikiem, jakby akurat dla mnie zaprojektowane. Z jednego boku dach z gmachu wyrastał, gdzie sklepy i mieszkania się mieściły, z drugiej zaś strony filar go podpierał, a pełnił on funkcję, powiadam, oparcia. Taki dodatek do roli naczelnej. Człowiek na skrawku kartonu przywarował, a przed nim puszka po konserwie stała. I tak czy lato, czy zima, świątek czy też piątek — musowo było sterczeć, na łaskę ludzkich serc i sumień zdany. A łaska ta łatwa do zgłębienia była i już z daleka zyski się widziało. A ludzi tam było, powiadam, tyle!

W zimę najgorzej. Bo to pod dachem niby, na głowę nie kapie, lecz ścian nie uświadczysz, a jedynie filar. Wiało, zamiecie nieraz śnieżne były i wszystko to musowo było zawsze przetrwać. Opatulony, w co się dało. I w tył i do przodu się huśtający. A tłum do domów podążał, na oślep, nawet nie myśląc, jak wielkie to szczęście: dom mieć, rodzinę, mieć dokąd się udać. Do ciepła pieców i bliskich spieszyli. Do miejsc mnie nie znanych, powiadam, ni trochę.

Czasem człowieka coś w sercu ściskało. Ból taki, ogień, jakiś popłoch w piersi. Przeważnie zimą, gdy zmrok już zapadał, wolno dzień odchodził i chłód się nagle wzmagał. Kiedy tych ludzi dokoła żem widział, a oni nie mogli, nie chcieli mnie dostrzec. Nie umiał żem na miejscu usiedzieć. Nosiło mnie i w środku wszystko we mnie drżało. To taki okres do przejścia trudny był. Wokół święta się czuło. Szczególną aurę ich rychłego najścia. I łza gdzieś pod powieką się rodziła, jak kwiat co raz w roku jedynie zakwita. Z ziaren rzuconych dawno na jałowe gleby wyrastająca, z ziaren zapomnianych, na straty spisanych. Wszakże niezłomność skorupy potrafiła przebić, na świat mimo przeszkody jej twardości wyjść. Istniała, powiadam. I mus był radę dać. Po krótkiej walce, by jej nie uronić, z miejsca żem wstawał, zajęcie żem rzucał i w tłum żem wchodził, by jego częścią zostać. Aby na moment jednym z tych ludzi być, co to swój udział w biegu Ziemi mają. Którzy nie muszą myśleć, gdzie podążać, bo jeden adres w pamięci wyryli. Którzy darów losu nie docenią. I tak żem chodził bez celu, bez planu, do ochłonięcia, aż ckliwość żem ukrył. I jedna myśl bez przerwy mnie męczyła, jak drzazga, co chce się pod paznokieć schować, że ślady, które żem tropił, i za którymi chciał żem stąpać, pod śniegiem zginą lub wiatr je rozwieje, domy swoich domowników do siebie zwołają, ja sam pośrodku pustkowia zostanę i księżyc nagle zgaśnie, ze wstydu przede mną.

W tamtym okresie pośród tamtych żem żył. Na ławkach w parku żem spał, na dworcach, przystankach. A tuż przed świtem żem znikał, jak inni. Jakbym posągiem był, częścią filaru. Jakbym miejsca nie zmieniał, nie umiejąc powstać. Nieźle już długi czas żem radę dawał. W środowisko to zdążył żem wsiąknąć. Widać, ze wszystkim można się oswoić. I wtedy to szczyt moich ambicji był. Nawet lubiany żem był i dziewczyny żem miewał. Kloszardki tak paskudne, że twarz wykręcało. Na każdą zawsze się mówiło Żulia Roberts. Jak, panie Henryk, twoja Żulia? Chodzi, leży, dobrze. Posłuszna? Jak pies wierna. A krótko ją pan trzymaj, bo odejdzie. To druga przyjdzie. Tak się rozmawiało.

Do rzeczy? Już, powiadam, streszczam. Pan Kruk mi powiedział, że inaczej można. Kiedyś zaczepił mnie, bo zauważył, że kogoś o pieniądze żem poprosił. Bo ja też w terenie żem działał, owszem. Miało się parę miejsc sprawdzonych, dobrych, gdzie zawsze na zarobek można było liczyć. I on podchodzi, i mówi, że jak to, dlaczego żem to zrobił, że to źle jest bardzo. A nigdy ze mnie człek kłótliwy nie był. Tak już chyba mam, że sporów nie lubię, choć inny by powiedział mu, żeby stąd, że tak ocenzuruję, poszedł… I pyta mnie, czy skoro już muszę, to czy nie mogę o jedzenie prosić. A ja mu na to, że to bez różnicy, bo za pieniądze można żywność kupić. A on mnie pyta, czy zawsze kupuję. Więc ja mu na to, że nie zawsze starcza. A on coś w stylu, czy mi teraz nie wstyd. A ja, że wstyd, lecz co ja zrobię. On na to mówi, że może mi pomóc. Ja już po forsę rękę wyciągam, a on takie rzeczy mi zaczyna prawić, że wtedy nie wiedział żem nawet, o co idzie. Połowy z tej mowy nie mógł żem pojąć. Bo żywot zawsze raczej prosty żem wiódł, a pochodzenie też całkiem gminne mam.

Dziecięctwo i młodość na wsi żem przemieszkał, z matką i ojcem, z psem i gołębiami. Z dziada pradziada muzykantem żem był i na weselach żem grał, jak się patrzy. Tak jak mój dziadek i tak jak mój ojciec, tyle że dziadek artystą skrzypiec był, a my, następcy jego nieudolni, akordeonem umieli żeśmy machać. Artyści! Staruszek to owszem, powiadam, dryg do tego miał i grał, aż miło. Ja, nic wielkiego, skromnie żem go naśladował, sławy nie pragnąc ni poklasku tłumów, a chcąc jedynie na siebie zarobić. Pamiętam dziadka. Z niego to grajek był. Dzieciakiem żem był, gdy na potańcach grał. Ciżba w naszej stodole się zbierała, a miast parkietu klepisko starczyło. W rogu orkiestra swoje miejsce miała. Jeden na flecie grał, drugi na bębnie, a ktoś tamburyn jeszcze przedwojenny miał. Lecz żaden z nich nie mógł się z dziadkiem równać, który na skrzypcach solowe partie grywał. Nieraz na środek klepiska wychodził, bo go wołały panienki tak młode, że choć mnie bliższe wiekiem niźli jemu były, ja nie odważyłbym się na nie spojrzeć. A one tak nęciły go, prosiły, rąbkami od odświętnych spódnic mu machały. No to szedł do nich, i choć już wiekowy, tańczył na środku i naraz struny szarpał. Przysiady robił, nogami wywijał, kręcił się w kółko przy burzy oklasków. Wokoło niego okrąg formowano i wszyscy tańcowali, młodzi, starzy. Bo to tak wtedy było, w dawnych czasach, że wszyscy razem się umieli bawić i rodzinami chodziło się tańczyć. Najlepsze lata, lepszych nie pamiętam. I żem zazdrościł dziadkowi, i chciał żem móc kiedyś jak on życie przeżyć, nie rozmijając się z nim ni na jotę.

Tutaj, opodal, przy wschodniej granicy ta wieś się znajdowała, a może i znajduje. Skąd mnie wiedzieć? Prawie dwadzieścia lat mnie tam nie było, więc może wsi już nie ma, może tam już gruz sam pozostał i pogorzelisko. Czy ojciec żyje? Powiadam, ja nie wiem. Matce krótko przed moim wygnaniem się zmarło.

Mleko pod nosem jeszcze żem miał, gdy z ojcem na weselach żem zaczął grywać. Ale to życie było, ale radość. Łza w oku się kręci, gdy o tym się myśli. Śpiewać i grać przez noc, w dzień odpoczywać, małej gospodarki trochę doglądać. Jadła i picia tyle, że nie przejesz. I kobiet mnóstwo, co oko puszczały. Tak to latami trwało, a mnie niespieszno było, by coś w tej beztrosce ciągłej zmieniać. Dziewczyn na pęczki żem miał, to po co się żenić? Co tydzień inną za nogę żem trzymał. Matka pretensje miała, jak to matka. Że wiek już odpowiedni mija, że sam jak palec na świecie zostanę, że wnuków to ona pewno nie doczeka, na zmarnowanie pójdę, tak zawsze gadała. Może i racja w tym była, teraz myślę. Ale nauki matczyne to takie, których nie sposób pojąć, nim zguba nastanie.

Najbardziej matce wódka przeszkadzała. Najpierw u ojca, a później i u mnie. Ojciec to wesoły człowiek był, filut taki. Po dziadku tę cechę sympatyczną miał. Jemu nie musowo było nic zażywać, by największą duszą towarzystwa być. A wprost przeciwnie, napił się, to szalał, nerwowy był i cały urok tracił. A z każdym rokiem coraz gorzej było. Bo w tej robocie bycie abstynentem to jak, nie przymierzając, lęk przestrzeni dla wspinacza. A ojciec najwyższe góry chciał zdobywać, musowo więc wyzbyć się przestrachu było. A dużo ćwiczył ten człek, przyznać muszę, sumienny zawsze w tym swoim przedsięwzięciu.

Takie powiedzenie zawsze miał: nie ma palta. A to znaczyło, że musowo się rozgrzać. Z pościeli rano wstawał, mówi: nie ma palta. I po butelkę jak po brzytwę sięgał. Szedł dokądś, od razu: nie ma palta. Podczas wesela to samo co chwila. Do domu wracał, ten sam tekst znajomy. Zakąszał tylko dla przyzwoitości, jakby jedynie tak z przyzwyczajenia, z poczucia tego, że taki mus, że starsze pokolenia tak robiły. I ręce zacierał, jakby mróz ciągle był. To nawet śmieszne do pewnego stopnia było.

O tym, że pił i bił, nie będę opowiadał. Przez niego matka tak młodo nam zmarła. Przez niego długie lata na dnie żem żył. Lecz po co do tego wracać, powiadam? Być może jeszcze ojciec żyje, a ścigać go teraz i sądzić nie warto. Z czasem wszystko w pamięci się zaciera, a serce na równi z głową się goi. A może to życie nas naucza, że sensu nie ma przeszłości naprawiać, skoro gdzieś poszła, skoro już nie wróci? Spokój mu dajmy. Niech go Bóg rozliczy. W swojej dobroci i sprawiedliwości.

Pech pewnego razu chciał, że ojciec drzewo ciął. Piła mu kciuk prawej ręki ucięła. Jeden palec. Dziwne, co? Jeden. Dla muzykanta to spora tragedia, coś jak utrata nogi dla grabarza. I to tak zwany początek końca był, mnie, mojej matki i mojego ojca. Ojciec próbował, owszem, bez palca grać, ale mu nie szło, nie był tym, kim dawniej. Odstawał, męczył się, melodię gubił. Musiał od nowa wszystkiego się uczyć, a wiek młodzieńczy dawno mu przeminął. Zanim na pomysł wpadłem, by instrument zmienił, on już swój talent na wódkę rozmieniał. Stoczył się w sposób nieprawdopodobny, przykro synowi było na to patrzeć. Nie mógł znieść tego, że ja bez niego gram. Chciał chyba, żebym te wesela rzucił i pracy na roli z nim się poświęcił, a może żebym i ja palec własny piłą czy siekierą ciachnął. Ani żem myślał jednak tego robić. On mi zazdrościł, tak to kombinował, że skoro on nie może, to i mnie nie wolno. Dziś może dla dobra nas wszystkich bym tak zrobił, lecz wtedy, powiadam, głowę inną żem miał.

Któregoś dnia, gdy z grania żem wracał, on na mnie oparty o furtkę czekał. Matka już kilka tygodni nie żyła. Tak pijany był, że ledwo mógł ustać. Chyba w wąskim przełazie się zakleszczył. Brudny, obdarty, cuchnący z daleka. I palcem wskazywał na mnie u tej ręki, u której kciuka nie miał, na nieszczęście wszystkich. Trudno zrozumieć jego bełkot było, ale powiedział coś w guście: mój synu, opuść dom mój, powiadam, zrób, jak ojciec mówi. Proszę cię, w świat idź, tam szczęścia szukając. A może wycedził po prostu: spierdalaj? Nie chcę cię więcej w moim domu widzieć? Syna już nie mam? Idź stąd i nie wracaj? Nie wiem. Jedno lub drugie. Nie warto dziś rozstrzygać.

Stało się tak, że dobry syn posłuchał swego ojca, poszedł, jak stał, tak, bez niczego, z pieniędzmi zarobionymi tej feralnej nocy i akordeonem, który wkrótce sprzedał, aby na wódkę i kawałek chleba mieć. Więcej nie widział domu rodzinnego, ojca, który być może wytrzeźwiał i czekał, który go szukał, powiadam, lub żałośnie płakał. Odszedł. W świat poszedł, by kloszardem zostać. W mieście, które nie mogło dać mu nic prócz nieba, co nad zgnębioną głową wisiało. Może gdyby instrumentu swojego się nie pozbył, gdyby decyzję tę lepiej przemyślał, tę, co dziś taka nierozsądna się wydaje, może nie byłoby go tutaj, może gdzie indziej swoje miejsce by odnalazł. Głód i bezsilność, ból i bunt wbrew światu mogą właściwe wybory przysłonić. A potem lawina pomyłek spada i nie da się jej zatrzymać nijak ani cało ujść.

Ach. Już, powiadam, do rzeczy przechodzę. To tylko streszczenie. Streszczeń nie czytajcie. Wiele szczegółów człowieka omija, a te istotne są, może najważniejsze. To taki przegląd mojej drogi tutaj. A ile złego ja tu żem zataił, niech tajemnicą moją pozostanie. Przeszłość czasami lepiej przeszłością zostawić. Bo teraźniejszość lubi się przedłużyć i w przyszłość niespodziewanie się przemienić. Po co? By to, co przykre, za nami wszędzie szło? By nas za każdym zakrętem czekało? Nie, sensu nie ma, powiadam, naprawdę. Lepiej to wszystko za sobą porzucić, wtedy wystarczy, by się nie oglądać. Ciągle naprzód iść, choćby w oczy wiało. Choćby już drogi przed nami nie było. Owszem, i dobre chwile były, ich także dla sprawiedliwości wiele żem pominął. One we mnie są, tu je noszę, w sobie, i będę do końca samego je nosić.

A tego dobra, co pan Kruk mnie zrobił, nie mógłbym zrobić dla niego nawet wtedy, gdybym żył jeszcze tyle lat, co żyję. Nie da rady. To człowiek najporządniejszy ze wszystkich. Taki, co naturalnych wrogów nie ma, a i dla innych wrogiem być nie może. Taki, co sam nie weźmie, póki innym nie da. Taki, co siebie w obliczu drugiego widzi. Taki… Jak można pytać? No jak można?

To ja żem mówił, Łajer zwany Magiem. Dosyć, bo więcej grzechów nie pamiętam.

H. Łajer

5

Zima nastała nieoczekiwanie. Przyjść mogła w każdej chwili i tak uczyniła, wykorzystując moment nieuwagi. Ten czas bez końca, co stawał się mgnieniem. Zdawać się mogło, że obecna zima, to ta, która spowiła świat zeszłego roku. Że trwała nadal, nigdy nie odeszła. A ta poprzednia zlewała się z przeszłą, tamta z kolei z inną, jeszcze starszą. Gdyby wstecz spojrzeć, w pamięci tliły się tylko biel śniegu, chłód wiatru i splin bezsłonecznych, wiekuistych dni. Czas był zagadką. A z nim tajemny odcień miało wszystko, co powiązane było ze zmysłami. Bo były chwile, gdy nikt nie był pewien, czy to, co widzi, jest tym, co widziane. Czy to, co słyszy, może być słyszalnym. Czy węch nie mąci w głowach spektrum woni. Czy język nie oszuka przy badaniu smaku. Czy dotyk może świadczyć o bytności rzeczy. Znak zapytania. Cała gama znaków.

Znów czekał na nią, jak czekać można tylko na kobietę. Z niecierpliwością wpisaną w jego postać. Z drżeniem tak silnym, że przerażającym. Z widocznym w blasku świecy niepokojem. Ten jego fotel — świadek oczekiwań, czasem spełnionych, innym razem złudnych. Ręce przypominały piskorze w potrzasku, kiedy nie znajdowały miejsca na poręczach. Nogi podobnie. Ta podłoga obca, niemiła, niegościnna, zimna, wciąż musiał zmieniać ich ulokowanie. Głowa oparta mocno o zagłówek i odchylona w tył, niezmiennie drgała. Pierś rozsadzało mu chytre powietrze. A wokół czarność tak dobrze mu znana, a jednak wciąż potrafiąca przestraszyć. Zmieszana z ciszą stawała się strefą, w której rządzili zmarli, nigdy żywi. I mógł jedynie podglądać ich gesty, udając przy tym, że śpi, że nie widzi. Lotne, subtelne ruchy bezcielesnych gości, a może tych, co byli tu gospodarzami. Co nieświadomi jego niedyskrecji brali od życia to, co zawsze chcieli, a na co nie starczyło im ziemskiego czasu lub czego bali się wskutek niewiedzy. A teraz śmiali się, bo znali prawdę. Wiedzieli wszystko o życiu i śmierci. I zostawiali tych, którzy nie wiedzą, na pastwę losu, by sami pojęli, by własne błędy wskazały im rację, by doświadczenie mogło procentować. Jak matka dająca upaść niesfornemu dziecku, bo nie uwierzy, że upadek boli.

Weszła. W tej ciszy prawie bezszelestna. Jakby niewiele cięższa od powietrza. Bosa. Krok obok kroku, wzniesiona na palcach, a spod podłogi niby smuga światła, tak że mógł patrzeć na jej posunięcia, na coraz bardziej czytelny jej portret. Jaśniała od dołu, owijana blaskiem, stopniowo odsłaniała przed nim siebie samą. Trwało to wszystko, a on jak wzburzone morze, niczym skorupa ziemska w ruchach tektonicznych. Rósł w nim apetyt, w żyłach krew zawrzała. A światłość do połowy zdążyła ją odkryć. Gdy tak się zbliżała, noc przepędzając, miał czas, by pojąć, skąd wybija jasność. Nie spod podłogi, jak dotąd zakładał, nie z zewnątrz, lecz ze środka, z niej, z jej cielesności. Przyszła ze swoim światłem, z ciepłem ciała, i tylko po to przyszła, by go ogrzać. Znów coś szepnęła, jak szeptała zawsze. Tym razem jego imię, tak łagodnie, miło, jak ona tylko umiała je szeptać. Jedynie poprzez usta jej miał ujście wyraz, którego zwykłość brzmiała wyjątkowo. Stworzone były do cudów, do piękna, i zestrojone z nim jak dźwięki pieśni. A każda nuta grzmiała jak przy burzy. I zapach miała własny, na wzór końca lata.

Bliskość jej zdarła maski z ich napiętych twarzy i raptem stali się dla siebie jak otwarte księgi. Czytał ją, jak czyta się Biblię, jak rękopisy znalezione w grotach. Palcem przesuwał po jej gładkich kartach, które zdawały się truchleć i kurczyć, aby po chwili ulegnąć bez reszty, temu, który oddawał się lekturze raz kolejny, a jak gdyby pierwszy. I gęsia skórka na stronicach księgi. I jednocześnie jakby krople rosy. Przysuwał oczy do czytanych wersów i ślinił palec, odwracając strony. Bibliofil, który wielbi jedynie jeden tom. Chłonął tę wiedzę z zachłannością ucznia. Wiedział, że dla niej jest nauczycielem, co poprowadzi, wyjaśni zagwozdkę. Jak eksplorator, który przetrze szlaki, kartograf, który wyrysuje mapę. Wskaże jaskinie, szczyty, czułe punkty. Zaznaczy linie terenu jej ciała. A ona w dłoniach jego jak gliniana masa, która dostała się w ręce rzeźbiarza. Płótno nietknięte farbą, tabula rasa. Tworzywo podatne na ingerowanie. Ogień. Znikły opory przed ich intymnością. Nie bał się wskazać jej miejsc w nim ukrytych, które błagały o czułość, uwagę. Bez zahamowań. Bez wstydu. Bez uprzedzeń. Dotykał ją jak ślepiec szukający drogi. Jakby nie wiedząc, co napotka dłońmi. I nie mógł znaleźć im stałego miejsca, łasy na wszystko, co wziął w posiadanie.

A potem te dwie cielesne bryły gasły, jak gasła świeca w głębi pomieszczenia. I cisza zdawała się przebijać uszy. Bo to, co dotąd n3azywali ciszą, nie było niczym innym jak pasmem ich jęków, które tłumili nieudolnie, myśląc, że mogą ukryć się przed wścibstwem świata. Tymczasem w ściany wniknął zapach potu, wypełnił każdą szczelinę i nierówność. Szepty ich zawieszone nad podłogą. Oddechy, bicia serc, muśnięcia warg. A wśród kolażu woni i odgłosów nie spostrzegł nawet, że nagle został sam. Że coś skończyło się niespodziewanie, choć wiedział przecież, że nie będzie wieczne. Nie było jej nigdzie. Tkwił pośród pustki, pośrodku milczenia. Jakby ostatni mieszkaniec kosmosu.

6

W tamten zimowy dzień wyszedł jak zawsze, by spełnić rytuał. Aby zagubić się w odmęcie ruchu. Aby nie myśleć. Aby nie rozstrzygać. Miotłę zamienił na szuflę do śniegu i tak przemierzał płaszczyznę chodnika, gdy snop jasności był jeszcze pod ziemią. Szybciej wychynie — myślał — szybciej pójdzie. Przyspieszył pracę, chcąc ponaglić zegar. A ten niezłomnie liczył po swojemu: jedna minuta to sześćdziesiąt sekund, jedna godzina to sześćdziesiąt minut. A potem dni, tygodnie, miesiące, kwartały. Lata, dekady, wieki i epoki. Millenia. Przerażająca nieskończoność świata. Przedłużające się nadejście schyłku.

Osamotnione bramy, które mijał, dawały mu wiarę w bliskość epilogu. Zbyt zimno i ciemno dla recydywistów. Nie spotkał nawet pań od ław kościelnych ani akwizytorów samozwańczych z szemranym towarem. Monety przykrył puch, który odgarniał, a wdzięczność ludzką wiatr gnał bez wytchnienia. Nie mieli czasu przechodnie, by stanąć, jak również bali się, że już nie ruszą. Zostaną wielkie sople aż do wiosny, choć nie wiedzieli, że to tak niedługo. Zmiany — pomyślał. Sygnał do działania.

Nawet kloszardzi z grupy włóczęgowskiej swoje zwyczaje zmienili przez zimę. Przeciął plac miejski, a po nich ni śladu. Najmniejszy odcisk buta nie odbił się w śniegu, a ławki były białe i puste jak przedśmiertne oczy. Mógł iść swobodnie w ciszy samotności, a jednak dreszcze czuł na swoim karku. Nie był to dygot wywołany chłodem. Nie zimno tak targało jego ciałem. Nie zawierucha, która już ustała, nim zdążył wyjść ze swojej groty nocą. Lecz jakby dotyk czyichś spojrzeń na plecach i szyi. I ta pokusa, aby się odwrócić. By zdradzić przed obserwatorem swój niepokój lub wyjść na głupca, tchórza we własnym poczuciu. Ale kto mógłby patrzeć na niego przez pryzmat przedświtu? Kto miałby się czaić, czerpiąc garściami z aury, która sprzyja? Kto? Miał na to swoją odpowiedź, jednak wciąż się wahał. Odwrócę się — myślał — wszystko będzie jasne. Tak jakby w oczach dzierżył reflektory. Zwlekał. I z każdą chwilą przekonywał siebie, że to ta pustać jak w przededniu zgonu, tego, co jest zapowiedziany, którego się czeka. Że to pustynia biała działa tak na niego. Że to bezludzie napawa go lękiem. Trudno mu było przyznać się do tego, bo chciał dowierzać, że umie inaczej. Że ludzie są zbędni. Że świat to jedna wielka bezbrzeżna samotnia. A w niej jedynie ten zdoła przetrwać, kto to zrozumie i z punktu wdroży w życie. Gdzieś w swojej głowie, we własnym mniemaniu, miał się za tego, który to potrafi. Który jest wzorem takiego człowieka, chociaż wahnięcia zbijały go z tropu. Nie od dziś wiedział, że nic nie trwa wiecznie, że trzeba pielęgnować to, co się dostało w darze. I musiał zadbać o to, co wyćwiczył. Na nowo doskonalić umiejętność. Być czujnym. Gdy się odwrócił już na skraju placu, nic nie mógł dostrzec w topieli ciemności. Jedynie szata śnieżna opadła na ziemię, pozostawiając jedno z drzew półnagim. A on nie wiedział, czy to podmuch wiatru, czy niespokojny oddech prześladowcy.

Na skwerze, do którego dotarł, także martwota sprawowała rządy. Pusty plac zabaw, puste ławki. Jałowe śpiewy ptactwa na gałęziach. Dalej to samo, jakby na komendę. Jak gdyby wszyscy zmówili się nagle, że nie wychodzą, że zostaną w domu, że będą patrzeć na Kruka zza firan. A myśl ta kazała mu podnieść spojrzenie i skontrolować stan okien kamienic. Nic. Żywej duszy. Choć miał niemal pewność, że przemknął tu i ówdzie, niestrudzenie, cień jak mgnienie oka, jak odbite światło. Że w martwym punkcie zasadził się świadek. Że zerka, nóż ostrzy i czarny płaszcz wkłada. Że jest gdzieś. I z taką refleksją przyspieszył swój pochód.

Ostatnia prosta była najważniejsza. Na potwierdzenie poczuł bicie serca, tam, gdzie zazwyczaj powstaje głos ludzki. Lecz ani myślał, by mówić cokolwiek, bo w tym milczeniu szept byłby skowytem, a ci, co skryci byli za tarczami z zasłon, wyszliby pewnie z ukrycia jak wilki. Jak przywołani mową pobratymcy. Na rękę był mu zatem ten lęk sercowego mięśnia i wprost podjudzał go do prężnej pracy. Podobnie oddech — wzmógł się, ostre powietrze zakłuło igłami mrozu gardło Kruka, a w konsekwencji także jego serce. Oczekiwanie na to, co niechybne. Na rozstrzygnięcie. Cios chybiony? Celny? Jedno z tych dwóch rozwiązań będzie musiał przyjąć i chciał to zrobić możliwie najszybciej. Nie widział celu swojego dążenia. Obiekt zasnuła noc i zrywy wiatru. Jeśli nie będzie go tam, gdzie był zawsze, będzie to koniec pewnego złudzenia. To życie, ten brzask, na który czekał, to tylko ostatnie podrygi finału. Świat się zakończył, przykryła go głusza, a on także musiał w końcu przestać istnieć, odejść. Wyglądał zawsze tęskno tego faktu, a teraz jakoś przykro, jakoś dziwnie. Inaczej niż się spodziewał, niż chciałby. To już? Na pewno? Znów przyspieszył kroku. Jak gdyby żądny walki o własne zbawienie.

Był tam. Siedział w niezmiennej pozie, w kwadracie chodnika, gdzie nie było śniegu. Bo przecież tkwił tak stale, nie dając zagarnąć sobie skrawka gruntu. Na stanowisku wiecznie, zawsze czujny. Stróż świtu, bez którego nie nadejdzie jasność.

Jak nigdy Kruk ucieszył się na widok starca. Przesadna radość. Głupi jesteś — myślał. Głupi i nie wiesz nic o życiu. Poczuł, że nagle kocha je bez roszczeń, chociaż przed chwilą modlił się o koniec. Ten stary człowiek na wózku. Ta aura. Ten kikut nogi owinięty kocem. Ta senność zimy. Wszystko sławiło na swój sposób piękno. A on poddawał się tym zapewnieniom i wierzył mocno, że warto powstawać. Już nie pamiętał momentów zwątpienia. Obiekcje zdawały się patrzeć mu w plecy. Gdzie przebywały wówczas obawa i gorycz? Gdzie pewność, że ludzie to ledwie robactwo, które pożera się wzajem i niszczy? Gdzie jego śmiałe sny o końcu świata? Znikły. A świadkiem tych cudów, tego nawrócenia, był ów kaleka, bajarz, były więzień. A z nim ten nastrój rokroczny, podniosły. I niebo zamknięte dla nich, zbyt odległe.

Przysiadł, jak siadał zawsze, i zagaił pierwszy. Mówił o współistnieniu na Ziemi wielu istnień. O egzystencji w hermetycznym getcie. O tym, że kto marzenia spełnia, ten je zabija, ten zabija siebie. Trochę o sobie, ale nigdy łatwo, nigdy bez klucza, bez fałszywych tropów. Nie wprost. A starzec wiedział lub nie wiedział o tym, że to o niego chodzi, że to spowiedź. Słuchał, jak słuchać może tylko stary inwalida, weteran wszystkiego. Chciał go namaścić, gdy przerwał, umocnić. Chciał mu powiedzieć, by nie szukał prawdy, bo gdyby prawdę można było znaleźć, opoka globu mogłaby się zachwiać, a wszechświat przebrzmiałby już dawno temu. Prawie zaczynał mówić o pokoju pomiędzy ego, id a superego. Prawie nakreślał mu punkty widzenia, których wartości nie śmiałby przecenić. Niemal otwierał usta. Wszystko niemal, bo zamiast tego milczał pośród ziąbu i w kręgu myśli, które nim targały.

Obok tych zgiętych wpół szarych postaci tlił się koksownik niby żar ogniska. Dodawał im blasku, krztę ciepła, ładu, a przede wszystkim cieszył ich nastrojem. Jak stare włóczęgowskie czasy starca, gdy płomień był jedynym towarzyszem, którego czekał przez długie dni wypraw. A iskry, wznoszące się do czerni nieba, opowiadały gwiazdom jego dzieje. Jedyny taki dialog w ciągu doby, jedyna bliskość i łączność z kimkolwiek. I jeszcze niedopałki rzucane w koksownik, jak wtedy wyrzucał znalezione, własne. I ta postawa. Także siedział dumnie, patrzył w górę. Teraz ten wózek jak kula u nogi, ale kul takich było przecież więcej. Może to lepiej, że ma tę wymówkę? Ma argumenty dla swojej postawy, przed sobą samym, ale i przed innymi. A gdyby nagle mógł wstać z tego krzesła, i gdyby noga mu odrosła cudem, czy byłby wolny, jak każe mu myśleć, to coś, co tkwi gdzieś z tyłu jego głowy? To zło, którego nie sposób wyplenić, a z którym człowiek rodzi się od czasów raju. Za stary był, za mądry, aby wierzyć, że brak kończyny jest jedynym brakiem. Że oprócz klatki wózka nie ma innych. Że wiek mu nie pozwala gór przenosić. Czasem dziękował Bogu za kalectwo i błogosławił swój stan jak brzemienna. Wiele praw dawał starcowi ten status, niby obłożnie choremu przed śmiercią. Podniosłość jakaś w ludziach, których poznał. Wyrozumiałość i mniejsze wymogi. Spokój w nim większy. Niezrozumiałe założenie innych, że skoro ciało szwank poniosło, to i pewno głowa. Trochę jak dziecko bywał traktowany, a pierwsze bunty zamienił w pokorę. Czerpał korzyści, a wśród nich największa: nie musiał bać się, że kiedyś odejdzie. Że go zawoła ten głos z lat minionych, którego wprawdzie nie słyszał od dawna, lecz ufał mocno, że jest, tylko błądzi. Że znajdzie go w końcu i zapuka w szybę. Że nie wystarczy mu sił, aby odmówić.

Wspomniał na żonę i wyjął kanapki, jedną dla siebie i drugą dla Kruka. Ten podziękował i jedli powoli, jak konsumuje się jadło na stypach. A trafność porównania tego była jasna, bo obaj wiedzieli, że to jakaś stypa, tylko że inna, nieco wypaczona. Bo nikt nie umarł jeszcze, nie było pogrzebu. A jednak czuli, że pachnie anturium, a i chryzantem przez puch się przeciska, niby przebiśnieg, wyróżnik przedwiośnia. Może ktoś umarł jednak, a oni nie wiedzą, wieść ta zaskoczy ich, zasmuci, zdławi? Nie, to nie o to tu idzie z pewnością. Bo stypa ta była im stypą przedśmiertną. Mdłym poczęstunkiem przed zgonem bliskiego. Jego ostatni obiad, ostatnia kolacja, aby z rodziną zdążył się pożegnać. Taka to nowa formuła przyjęcia, to rozszerzenie definicji stypy. Nowe słowo, oddzielne powinno zaistnieć, przecież zjawisko nie ma nic z nowości. Jak świat starawa jest ta oczywistość, że któraś strawa musi być finalną, i szczęście tego, kto zna jej godzinę. Kto przygotować się mógł do posiłku, rodzinę sprosić i znak krzyża zrobić. Innym zostaje jedynie ten nawyk, by każdy pokarm mieć za ten ostatni, by z nieodzownym się liczyć jak oni, którzy kanapkę chłonęli jak hostię. Jakby z ostatnim namaszczeniem przyszli, stary do Kruka, a Kruk do starego. Jakby nawzajem się błogosławili i jednocześnie żegnali na zawsze. Przedagonalny wikt spożyty w ciszy. Kto wkrótce umrze? Któryś z nich? Kto inny? Pewność zdarzenia mąciła im w głowach i kęs końcowy gryźli w nieskończoność.

Dużo mówili jeszcze o tym, owym. Także o znowu przegranej loterii, w którą grywał starzec. Nocą spowici — drugi koc dla starca. Spokój. Począł wskazywać Krukowi na piętra i opowiadał historię mieszkańców. To okno, ten balkon i tamto poddasze. Ta kamienica. Ten, tamten i tamta. A w myślach las dokoła i w lesie ognisko. I młodość, co się jawiła teraz jako wymysł.

Podczas powrotu dzień zaczynał istnieć. Pierwsze promienie jak dotyk, jak szepty. Sędziwość domów spłynęła na miasto, a jasność odsłaniała nierówność chodników. Puls tego grodu, rytmiczność z podziemi. Wewnętrzna, skryta w głębi maszyneria. Coś, co wprawiało w ruch koła zębate i kotły na nowo napełniało węglem. Napęd zaskoczył. Trzeszczało żelastwo, tarł ciężki metal o metal, działał układ. A on podążał za głosem z tej krypty, po której stąpał, która go pochłonie. Która zapadnie się pod nim, gdy nastanie pora. Która czekała. Szedł bez wzruszeń, myśląc, co będzie za chwilę. W głowie ustalał scenariusz na przyszłość. Nie było sensu, by szukał Łajera. Nie blisko sklepu, gdzie pożyczał prasę. Nie dziś, nie o tej porze dnia i roku. Lepiej skorzystać z chwili roztargnienia, co przyszła z zimą, zaskakując ludzi. Lepiej odwiedzić targ, dworzec, warzywniak. Lepiej się spieszyć, bo rywale nie śpią. Jak to powiedział Mag Łajer? Miasto śmierci? Nie, martwe miasto. I chyba miał rację.

— Powróżę, kawalerze.

Wyminął Cygankę. Stara, okrągła kobieta w spódnicy. Za późno, by jej uciec. Złapała go za ramię.

— Jaki tam ze mnie kawaler? Puści pani.

— Da rękę, a szczęście zobaczę.

— Nie ma dla mnie szczęścia.

A ona spojrzała mu w oczy głęboko, puściła mu rękę i stała zlękniona, jak gdyby tę prawdę istotnie ujrzała. Aż wzdrygnął się na to i szybko odwrócił. Kobieta chwyciła medalion na szyi i szeptać zaczęła tajemne zaklęcia. A gdy się obejrzał, ot tak, tknięty impulsem, wołany jej szeptem w nieznanym języku, przyzwany niechcianym lękiem, jej nie było. Zniknęła jak mgła, jak stracona szansa. Ruszył. A widmo Cyganki szło krok w krok tuż za nim.

Gmach dworca krył za sobą targowisko. Tym razem nie ominął go, nie był spóźniony. Po nocy dobrze było tutaj zajrzeć. Gonitwa tłumów chcących wygrać z czasem pozostawiała wokół mnóstwo łupów. Jedzenie nietknięte niemal albo jeszcze w folii, napoje, ubrania, kosztowne przedmioty. Banknoty, bilon o różnej wartości. Dla zwykłych ludzi nic niewarte śmieci, których nie dojrzą nawet, zaślepieni pędem. A jeśli jednak wzrok ich sięgnie fantu, tego przedmiotu pożądania wielu, przypadkiem zwróci uwagę ich oczu, stając się lekiem chwilowym na nudę, i tak nie przyjdzie nikomu do głowy, aby go podnieść, aby chcieć go użyć. Z lekceważeniem zajmą się czym innym, ominą łukiem te prawdziwe skarby. Nie schylą się nawet, by podnieść drobny pieniądz, nie znając rangi tego znaleziska. Złorzecząc w duchu, chcąc worek ze złotem, żądając od losu więcej, niż są warci. Wzruszenie ramion poczciwego Kruka. Niezrozumienie tych stadnych zwyczajów.

Wyglądał niemal jak jeden z nich, kiedy studiował rozkład jazdy. Niby podróżny, który ma dokąd jechać. Nie wiedział nawet, dlaczego to robi. Po prostu czytał nazwy miejscowości oraz godziny odjazdów na planszy. Z pełną uwagą, skrupulatnie. Znał każdy autobus, każdą trasę. Wykonał w skupieniu kilka powtórzeń, jak gdyby zależało mu na tej podróży. Jakby chciał mieć pewność, że nie zostanie ani minuty dłużej, niż planował. Wczuł się w tę rolę graną spontanicznie, z dziwnej, niezdrowej potrzeby kreowaną. Twarz miał skupioną, niby pytającą, jak ktoś, kto sam ze sobą dialoguje w głowie. Współtowarzysze w poczekalni dworca, patrząc na niego, myśleli: swój człowiek. Te kilka dusz zgubionych, sennych jeszcze, czuło z nim więź, dawało członkostwo. To jeden z nas przecież. Też czeka na odjazd. Też wraca do domu, do żony, do dzieci. Też pragnie się wyrwać z oków tego miasta, tej klatki przeżartej rdzą, starej i brudnej. Miasta kloszardów, studentów z obczyzny i młodocianych bandytów w sportowych uniformach. Tego śmietniska, kotła i leju po bombie. Tego przystanku przed krawędzią świata. Wyrwy na mapie o najgorszej sławie. A on pozwalał im patrzeć i myśleć, starając się zagrać rolę jak najlepiej.

Prawie uwierzył, że czeka na odjazd. Był niecierpliwy, zaczął chodzić w kółko. Wracał raz po raz do rozkładu jazdy i kręcił głową, patrząc na zegarek. Wzdychał, spoglądał w oczy obcym ludziom i niemo żalił się na swoją dolę. Oburzał się, miotał, złorzeczył na system i słyszał poklask dla swoich poglądów. Miał sojuszników w walce z tym układem, jaki stworzyły firmy transportowe. Łączcie się wszyscy przewoźnicy świata, nic nie pomogą wam knucia i zmowy. Mamy człowieka od brudnej roboty. Ten z brodą, ten w marynarce zbyt cienkiej na mrozy, ten nas ocali od waszej intrygi. A on przyjmował tę przewodnią funkcję i teatralnie grał twarzą, brew wznosił, czoło marszczył, a nozdrza mu drżały. Do tego gesty, ruchy ciała, pewność kroku. Jak na wybiegu, jak na głównej scenie. Jakby pozował artyście malarzowi. W swoim żywiole był niejako, choć nie mógł podejrzewać siebie o tę słabość. Wciąż paradował, jakby ktoś mu kazał, jak gdyby to nie on był źródłem tych popisów. A czekający kiwali głowami i w zrozumieniu dawali mu znaki. Wsparcie dla niego słali, dowody jedności. I tak to trwało, czyniąc go szaleńcem.

Przez chwilę cel zajaśniał w jego głowie. Ufał, że jest gdzieś ktoś, kto go wygląda. Że jest gdzieś miejsce, które każe wracać. Że istnieje dom, w którym mógł być sobą. Krążył pomiędzy ludźmi i ławkami, zwracał na siebie uwagę patrzących. W skutek uniesień, którym się poddawał, nie miał pewności, czy on, Kruk podróżny, jest tym właściwym nim, właściwym Krukiem. Może przez lata wcielał się w kloszarda, a dziś zakończył pracę, zszedł ze sceny? Może udawał tak długo, tak szczerze, z talentem wielkim i dotąd ukrytym, że tak dalece wrosła w niego misja, którą na siebie przyjął niby jarzmo, tak zatarł się obręb prawdy oraz fikcji, że nie mógł wiedzieć, który Kruk był pierwszy. Nie umiał też wyczuć, który był ostatni. Sam siebie zgubił i odnalazł nagle. Mógł się spakować. Mógł wracać do swoich.

Raptem dokoła niego wszystko znikło, a może tylko miał wrażenie, że niczego nie ma. Niczego prócz jednego człowieka na końcu, w szarym rogu, gdzie nikt śmiałości nie miał, by się zbliżyć. Znajomy kontur, na wznak złożony niby w grobie, gdzieś już widziane rysy i lustrujące sufit oczy, które zdawały się tylko otwarte, bo kiedy podszedł, wiedział już na pewno, że są przykryte opuchłą warstwą powiek. Patrzył na niego, chciał sobie przypomnieć, co to za postać, skąd znany mu człowiek. Pijaczek jakiś. Odór alkoholu. Brud na ubraniu, na twarzy, na dłoniach. Ogólny nieład. Młody. Bardzo młody. Szkoda takiego, acz nie wyglądał na jednego z tamtych. Za dobrze był ubrany, choć nieczysto. I torbę miał ze sobą. Zbyt porządną torbę.

Przykucnął przy nim. Szturchnął go. Ruszył, jak rusza się śpiących. I w gotowości był, aby odskoczyć, gdyby reakcja miała być gwałtowna. Nie miał pewności jeszcze, kto to taki. Nie wiedział ciągle, dlaczego to robi. Po prostu zbliżył się z potrzeby chwili, jako że czasem ta chęć kontaktu dawała znać o sobie. I wojnę prowadził z własnymi myślami, przeciw pamięci wytoczył haubicę. A to, co materialne wokół i duchowe, skończyło swój bieg w momencie olśnienia.

— Proszę pana…

Potrząsał galaretowatym ciałem.

— Słyszy mnie pan? — powiedział.

Zmęczył się, spocił, nie wiadomo czemu. W piersiach czegoś doznał, jakby powołania. Wypełniał służbę dla dobra ogółu i nigdy nie czuł się bardziej samotny.

— Czy pan mnie słyszy?

Wyczuwał oddech i słyszał, jak serce bije w młodym torsie. Żył, to z pewnością, choć ta pozycja mogła go uśmiercić. W rodzaju podniecenia, nerwowości, umknął Krukowi ten swoisty szczegół, że myśli o życiu jak o danej łasce, a śmierci nie zrównuje ze zrzuceniem kajdan. Co prawda nie chodziło tu o niego, ale fakt był faktem: bał się umierania. Drżał przed odejściem tego niemal dziecka jeszcze, tego, którego nie znał prawie wcale. A przecież nie dostrzegał atrybutów zgonu. Oznak, co mówią zawsze, że koniec jest bliski. Jednak był ucisk w Kruku nieuchwytny, którego nie da się zlokalizować, nazwać, opisać, ale który istniał. I męczył. Był zadrą wetkniętą w tył głowy jak sztandar.

— Panie Malarz…

Chłopak się ocknął, otwierając oczy. A potem zamknął je i już nie otworzył.

***

Wszedł drugim wejściem, od strony podwórza. Było jasno. Słońce przebiło się przez chmury, a dookoła szklił się biały całun. Raził. Oprawa nieprzyzwoicie nie współgrała z zajściem. Nagle zrobiło się ciepło i przyjemnie. Ktoś w górze śmiał się bezwstydnie, gorsząco. Wskazywał palcem na zgiętą sylwetkę, która starała się pozostać w cieniu, choć każdy widział ją jak przez lunetę, bo mrok był tylko niespełnioną prośbą. Czy świat nas widzi, gdy zamkniemy oczy? Czy ktoś nas zobaczy, kiedy sam jest skryty? Czy wzrok utkwiony w płaszczyźnie chodnika pozwala się skupić, stać się przezroczystym?

Człowiek, który pomagał mu targać Malarza, dostał od niego jeden z tych banknotów, które zaszyte miał w podbiciu marynarki, na czarną godzinę, gdyby musiał odejść, nie mając możności powrotu do domu. Gdyby go życie zaskoczyło bardziej, niż wówczas, kiedy podjął decyzję o ucieczce. To mogłoby mu uratować skórę, dać jeszcze jedną szansę, choćby bezpodstawnie. Dręczyła go myśl, by się pospieszył, aby czym prędzej dopełnił niedobór, na nowo zyskał poczucie śladowej ochrony. Bo nagle, choć pozbył się drobnego elementu, poczuł na sobie przeogromny ciężar, który go wgniatał w ziemię i wyniszczał, czyniąc go kłębkiem nerwów.

Dobrze, że czas upływał tak jak zawsze i trzeba było go wypełnić czynem. Nie było przerwy, chwili, by pomyśleć, aby zamartwiać się dłużej niż moment. Nikt nie mógł zdjąć igły z płyty winylowej i choć na chwilę zatrzymać gramofon. Raz zdjęta, już nie wracała na właściwe tory. To było życie, gdzie płyta krążyła, dopóki nie zdarła się, wpół nie złamała. A ścieżka dźwiękowa do tego dramatu była tworzona na wymiar, co do joty. I grała, aż mechanizmy odmawiały pracy. Aż makabryczny skowyt rozdzierał adapter.

Nie chcąc wyjawiać obcym swej samotni, ostatnią prostą przebył bez pomocy. Nie czekał nawet, aż mężczyzna pójdzie, ruszył, mając nadzieję, że ten zajął się sobą, bo rozmiar wdzięczności musiał go uskrzydlić. Wciąż miał na głowie spojrzenia zza firan i te z poziomu chodnika czy ulicy. Nie musiał martwić się pozostawieniem śladów, bo dbał, by chodnik był wolny od śniegu. Przemyślność, która nawet jego napawała lękiem. Wlókł ciało o stanie jak gdyby półstałym. Taszczył, jak taszczy się druha na wojnie, którego doszedł ogień nieprzyjaciół. Druhowi temu potrzeba ratunku, zatamowania krwi, co rwie jak strumień. Natychmiastowej ulgi i dobrego słowa. A tu wokoło ostrzał artylerii i dodatkowo posiłki bombowców. Biec trzeba, gnać w bezpieczne miejsce, choć miejsc bezpiecznych nie można uświadczyć. I te szeptane do ucha zaklęcia, co upraszają kostuchę o szansę. Te przyrzeczenia o rychłym powrocie: trzymaj się, będziesz niedługo wśród swoich. Tam żona czeka, matka lub ktokolwiek. A może nikt tam nie czeka prócz wolności? Jak tęskno teraz do tego nikogo. Jak chętnie znów ujrzałoby się swoją pustkę, tę znaną tylko sobie małą przestrzeń, a w świetle wojny nieograniczoną. To opuszczenie tak znienawidzone, z którego uciekało się pod kule wroga, jak gdyby szło się do nieba piechotą. Wizja powrotu do tamtego miejsca jest teraz pierwszym pragnieniem żołnierza. Będę doceniał to, co mam, przysięgam, byle raz jeszcze wrócić tam, na chwilę. Późno już nieco na refleksję. I żal tym większy, im więcej krwi spływa. A uszy wciąż chwytały urywane zdania. Te obietnice bez pokrycia, kłamstwa. Że będzie dobrze, że wyjdziemy cało, i że będziemy się śmiali z tej sceny. On już się uśmiechał, stawał szczęśliwy, bo ciepło wolno ogarniało jego ciało. Odczuwał błogość i wewnętrzny spokój, niesiony jak proporzec przez towarzysza broni. A gdzieś w oddali widniał obraz domu, już coraz bliżej, już coraz wyraźniej, i choć zamykał oczy, dostrzegał go jasno i chciał wyciągnąć rękę, lecz zbrakło mu siły. Ostatnie metry do progu zwycięstwa. Trzymaj się, trzymaj, młody, bo przed tobą przyszłość. Oddychaj piersią niedorosłą, wątłą. Niech bije na wzór dzwonu twoje młode serce. Niech cię prowadzi ręka arcymistrza, co stworzył cię kiedyś i musi zachować. Jego kolekcja przeogromna, strojna. Ale i ciebie w niej nie może zbraknąć. Bo każdy okaz jest oryginałem i swoje dzieje ma znane mistrzowi. Każdy dla niego cenny, godny starań, by go zatrzymać przy sobie, ocalić. Lśnij tylko, pokaż, że jesteś, że czujesz, a jego ręka cię dotknie, namaści. I twoja walka skończy się tryumfem, jeżeli wiara nie zginie przed tobą.

Zostawił Malarza w dawnym korytarzu, gdzie teraz gruz udawał dywan, a deski zepchnięte do kąta grały część wystroju. Światło wtargało do wnętrza jak intruz. Jak ktoś, kto zbija szybę, gdy zamknięto okno. Tam zamiast szyby była tarcza z drewna, której szczeliny kolaborowały, miały pakt z wrogiem i dały mu przejście, chociaż zadaniem ich był dozór twierdzy. Pasemka blasku przypuściły atak, jak czynią to, przechodząc przez żaluzję. Brzydko tu, nieprzyjemnie za dnia, nieporządnie. Od lat nie bywał w tym domu poza nocą. Mrok zmieniał wszystko w przystępność, w harmonię. Łgał, kiedy chciało się usłyszeć kłamstwa. Dzień był okrutny. Dzień zawsze mówił w twarz to wszystko, co wypadało schować pod milczeniem. I pokazywał palcem na słabości, błędy, które noc miała za nic, które odpuszczała. Tu, tam, rozumiesz? Zrób coś. Tak nie wolno. Powinien sprzątnąć dawno ten bałagan, ale to hałas, problem logistyczny i ingerencja w ducha tego miejsca. Tak. Kruk był tu gościem, pożądanym dotąd, dopóki nie chce mieszać się w nie swoje sprawy. Nie mógł poddać krytyce gospodarza, mówić, że obiad niesmaczny, a kurz obsiadł meble. Że trawa przed domem nierówno przycięta. Że żona wygląda kiepsko w niemodnej sukience. Nie mógł. To delikatna materia, wymagająca taktu. Za nieuprzejmość groził mu ostracyzm. Zostałby wyproszony, bez wizji powrotu. A chciał tu wracać, bo pomimo przywar, lokum to było dla niego ostoją. Mimo że obiad w jego gust nie trafił, że w kurzu można było się zanurzyć, że trawnik miał za wizytówkę domu, a ta sukienka wpędzała go w mdłości. Przymykał oko na drobne szczegóły. Kiedy mógł stracić życzliwe mu miejsce, nagle inaczej patrzył na niuanse. Obiad niedobry, ale go nasycił. Kurz eksponował pamiątki z przeszłości. Trawy nie warto kosić — przyjdą krety. Co do sukienki, cóż, moda powraca. I w imię swoich natręctw miałby przegrać? Pozostawała jeszcze jedna kwestia: angażowanie się wkłada obrożę. Zagnieżdża się człowiek w tym punkcie na mapie i tęskno mu zawsze, kiedy jest daleko. To zadurzenie jak w drugim człowieku, który wydaje się nam ideałem. Nie. Zły, destrukcyjny pomysł — zaangażowanie. Czuta emocja, nostalgia, sentyment. I żałość, co ściska serce, gdy trzeba się żegnać. A trzeba będzie, choć myśli się — nigdy. Choć apeluje się o wieczne trwanie. Chociaż wydaje się to nierealne, śmieszne. Chociaż modlitwa z ust nie schodzi, by tak było zawsze. Jednak pojawia się, niczym cień złoczyńcy, ten dzień wspomniany później jako spodziewany, lecz w chwili przyjścia jest zupełnym szokiem, obcy jak parias, co stoi u progu, wyciąga rękę i czeka jałmużny. Ta gilotyna, co odcina głowę. I Kruk był świadomy, że kres w naturze leży tak samo jak prolog. Że to, co musiało się zacząć, musi też przeminąć. Nie po to wszył pieniądze w swoją marynarkę, by nie potrafić przewidzieć perspektyw. Plik, który zbierał przez cały pobyt tutaj. Odkładał, wydając tylko wtedy, kiedy musiał. Dusigrosz smutny, co wolał żyć w nędzy, niż konać, klnąc siebie, gdy przyjdą złe czasy. Przecież miał marzenie, by wyjechać. Uciec w głąb siebie i kraju, w głąb kontynentu, jeszcze głębiej. Wciąż mało tych środków na realizację, choć coraz bardziej do marszu paliły go nogi. Drżał coraz silniej i dusił się mocniej. Czas już nadchodził, wszędzie tyk zegara. A rana w nim większa z każdą dobą zwłoki.

Wrócił po torbę. Tam, gdzie spodziewał się ją zastać, stała pośród pustki. Cały dobytek chłopaka z prowincji, tego, który na przekór wszystkim miał marzenie, wbrew pochodzeniu, mimo ograniczeń, by sięgnąć po życie, chwycić i nie puścić. Wyżąć do końca, do ostatniej kropli i spić śmietankę, wisienkę zdjąć z tortu. Pokazać innym, że można, że on może. Od dna się odbić, wejść na szczyt wzniesienia. I patrzeć. Pozwalać obserwować siebie.

Minął Malarza i wspiął się na piętro. Zostawił torbę na łóżku i zastygł. Tu także niespodziany, przykry widok. Ten pokój w półmroku skryty od zabitych okien, a jednak percypował zarysy meblowe, to wszystko, co tkwiło w tym wnętrzu jak gdyby za karę. Posępna sceneria. Czuł napór na sercu i gdzieś wzbierała w nim niechciana gorycz. Nie patrzeć, a skupić się wyłącznie na zadaniu — myślał. Powieki same zawarły mu oczy, dwa razy przełknął ślinę, zanim je otworzył.

Odnalazł wiadro z wodą w sąsiednim pokoju. Przyniósł ją wczoraj, czerpiąc z pompy wodnej. Miał metalową miednicę do prania, której używał także jako wannę. Rozwiesił sznury do mokrej odzieży, wbijając gwoździe w deskę rozpostartą w oknie i korzystając z jednego z nich na ścianie, tego, który zapewne niegdyś podtrzymywał obraz. Gwóźdź był samotny, zimny, nie dało się doszukać w nim wspomnienia o obrazie. A piękny musiał być, jak piękny był dom cały, nim czas rozprawił się z nim tak brutalnie. Dokoła wilgoć i duszący zapach. Gołe mury. Łazienka połączona z pralnią, metraż podobny do sypialni. Ciemno i mroźnie jak nigdzie w tym domu. A zima czyniła z wnętrza niemal chłodnię. Kruk włożył palec w wodę. Lodowata. Jeśli zamarzła wcześniej, to zdążyła stajać. Wziął wiadro, wszedł na schody jak spóźniony znachor.

Malarz rozparty u podnóża stopni jak męczennik. Konał w szarzyźnie. Woda dosięgła go w sekundę. W punkt. Ruszył się, ożył, zmartwychwstał niemalże. I krzyk upiorny przeszył kamieniczkę. Jak gdyby wszystkie nerwy zostały otwarte i ktoś zarzucił je setkami igieł z lodu. Ziąb najdotkliwszy, najczarniejszy. Niby wyobrażenie lodowego piekła. Nie ogień, ale śnieg spowija całą przestrzeń, firn, sople, szadź i wiatr polarny, a cierpiętnicy na krach balansują, w prawo i w lewo na wzór linoskoczków. Diabły w kożuchach, szalach i śniegowcach. I para z gęb paskudnych jak wyziewy z kotłów.

Kruk stał na wysokości równej kilku schodkom. Widział Malarza jakby przez mikroskop, niby bakterię oczami naukowca. Jakby oceniał, czy już mu wystarczy, czy może lepiej dołożyć i mieć pewność. Te dziesięć litrów sprawiło się dobrze. Malarz ochłonął, podniósł się na łokciu i zaraz opadł; tak kilka powtórzeń. Coś wybełkotał, pełzał na podłodze i zaczął krzyczeć aż do zdarcia gardła. Kruk nie drgnął, choć wiedział, że słychać go wszędzie. Stał. Obserwował. Milczał. Ten krzyk opętańca bolący, drażniący, stres przywiódł ze sobą, a wraz z nim ten majak: człowiek zasypia w domu, w którym nikt nie mieszka. Mury budynku już nie pamiętają, że żywe dusze miały tam schronienie. Nawet najstarsi mieszkańcy okolicy dawno stracili wiedzę o przeszłości miejsca. Dom tkwi po prostu wyjęty z lamusa i wystawiony na działanie czasu. Próżnia. I strach człowieka przed wszystkim, czego o nim nie wie. Czego poprzedni właściciel nie mówił, być może z racji tego, że nie żyje, lub też dlatego że nigdy nie istniał. Dom widm. Jego przystań. I to wspomnienie jakby z pradziejów wywleczone. Jak gdyby patrzył w obce lustro i widział w nim siebie, podczas gdy w jego własnym jest ktoś, kogo nie zna. Znak to od losu ta przedziwna scena. A noc zdawała się do niej przylegać, choć ledwo słońce wstało nad konturem świata. Kuriozum. Żądza lata.

Zmęczył się Malarz, a Kruk zdążył dojść do siebie po czasie napięcia. Nie odstawił wiadra, dowodu swojej winy. Widzieli się bez trudu w przytłumionym dziennym świetle. Lekka mgła, kurz, jakiś opar wdarły się pomiędzy nich po cichu i zamarły, lecz nie zdołały wpłynąć na potyczkę spojrzeń. Kruk jak gospodarz, którym przecież nie był, a Malarz jak gość proszący o gościnę. Pierwszy o sztywno osadzonej piersi, powadze, która mogła skruszyć skałę, o oczach kogoś, kto wie, na co patrzy i jest gotowy do ofiary z siebie. Drugi rozbity, półświadomy, miękki, o przymrużonych powiekach, pytający. Trząsł się od zimna i od alkoholu. Cały był mokry, a zwilżone włosy zakryły mu czoło, nachodząc na oczy. Twarz miał zalaną wodą albo łzami. Dwa spazmy nim szarpnęły jak przy torsjach, lecz nic nie wypadło z niego oprócz kaszlu. Męczył się, bo chciał już ulżyć sobie w tej udręce, lecz nie miał nic w żołądku, nawet krzyny czegoś. Ślina ściekała mu po brudnej brodzie. Wił się. Kruk patrzył na to, lecz bez satysfakcji, przeciwnie — cierpiał wraz z nim i przeżywał. Niczym surowy ojciec spoglądał na syna, który na jego oczach nie sprostał wymogom. I ojciec ten miał pewność, że jest winien, choć przyznać się do tego, to jak gdyby polec. Po męsku, do środka płakał nad tym ludzkim wrakiem i prosił o przebaczenie Boga — także ojca. Upadek tego dziecka jak jego upadek. Jak cios przyjęty na twarz. Życiowa porażka. Tak czuł to Kruk, choć prawie nie znał chłopca i z trudem poznawał w nim tego, którego kiedyś spotkał. Patrzył, jak jego dłoń szurała po podłodze holu. Jak oczy jego zabłysły znienacka.

— Jest bezpieczna — powiedział Kruk.

Malarz zawstydził się, że go przyłapał. Jakby szukanie torby, całego dobytku, mogło być czymś wstydliwym, czymś wartym ukrycia.

— To pan? — zapytał.

Uniósł się na łokciu. Mówił niewyraźnie. Źrenice drżały mu wespół z rękami.

— To ja pana pytam, czy to pan, panie Malarz.

— Kto?

— Nie reaguje już pan na Malarza?

— Ja? Reaguję.

Z trudem mówił.

— Więc o co idzie?

Ten wciąż jak pies na deszczu wyrzucony z domu.

— Kto ma być mną, jeśli nie ja?

— Te zwłoki nazywa pan sobą?

— Zwłoki?

— Inaczej pana zapamiętałem, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.

— Jak widać, nie ostatni.

Dźwignął się jeszcze o kilka centymetrów.

— Poznał mnie pan, czyli nie jest chyba ze mną aż tak źle.

Drżał.

— Owszem, jest.

— Minęło sporo czasu, panie…

— Nie pamięta pan mojego nazwiska?

— Przypominam sobie, że był pan uczulony na tym punkcie.

— Więc?

— Nie pamiętam. Jakieś krótkie, proste.

— Tak słaba pamięć w pana młodym wieku?

— Zaimponował mi pan własną.

— Zdaje pan sobie sprawę, co jest przyczyną mojej dobrej i pańskiej złej pamięci?

Zastanowił się.

— Geny? Dieta? Środowisko? Nie znam się na tym.

— Wódka — powiedział Kruk.

Połowa jego twarzy tkwiła w półcieniu rzucanym przez strop przy schodach. Zszedł o jeden stopień, zbliżył się, wydał się większy.

— Wódka?

Malarz próbował się zaśmiać, ale nie dał rady. Coś go zakłuło w boku, szarpnął nim odruch torsji. Znów bezskutecznie, znów bez drobiny ulgi.

— Pan wtrąca się w życie wszystkich ludzi czy jedynie w moje? — zapytał.

Minęło sporo czasu, nim miał na to siłę.

— Żaden lekarz nie reanimuje trupa — powiedział Kruk.

— To metafora? Mam dziś gorszy dzień. Jeżeli mógłby pan prościej…

Stękał, kiedy budował zdania.

— Pomagam tylko tym, dla których jest jeszcze nadzieja.

— Pomaga pan?

— Tak.

— Tak pan nazywa porwania i tortury? Nieźle to pan wymyślił. Takie kreatywne tworzenie definicji. Dla własnych potrzeb.

Trzymał się za brzuch, jak gdyby chciał ratować wypadające wnętrzności. Kruk milczał.

— Pamiętam — powiedział Malarz — że wszelkie miana były dla pana bardzo istotne. Teraz zrozumiałem, że powstają głównie w pańskiej wyobraźni.

— Nie jest jednak najgorzej z pana pamięcią.

— Tryumfuję.

Próbował zmienić pozycję. Daremnie.

— Ale myli się pan — powiedział Kruk. — Myli się pan, co do jednego. Rzeczy, które nazywam, nazywam po imieniu.

— Pan je wymyśla. Pan nazwał mnie Malarzem, a siebie…

— Nie jest pan nim? Nie tak pan się nazywa?

— Pan mnie śledził, tak?

Stęknął.

— Proszę?

— Pan mnie śledził od tamtego czasu.

Nie zapytał. Stwierdził.

— To rzeczywiście nie jest pański dzień.

— Nie musi pan odpowiadać. Od początku miałem pana za szaleńca. Ale popełniłem błąd. Straciłem czujność. Powinienem mieć się przed panem na baczności.

— Jedyny błąd, jaki pan popełnił, to stoczenie się.

— Powinienem mieć oczy dookoła głowy.

— Powinien pan trzymać się pionu, panie Malarz.

— Po tym, co pan wygadywał, było oczywiste, że na tym nie może się skończyć.

— Oczywiste było, że zaniedbanie się do takiego stopnia, jest godne potępienia.

— Dlaczego nie wziąłem pod uwagę, że pan upatrzył mnie sobie na ofiarę?

— Dlaczego pan nie założył, że w krótkim czasie skończy pan na dworcu?

— Pan jest chory — powiedział Malarz.

— Pan mówi do siebie.

— Mówię do pana.

— Sądziłem, że wątek choroby jest autorefleksją.

— Słowa. Kolejne słowa w pana ustach jak bełkot wariata. Za samo słownictwo powinni pana zamknąć. To podejrzane. Zresztą zamknęli pana, ale pan im uciekł.

Chciał wstać. Osunął się.

— Jest pan zmęczony — powiedział Kruk.

— Ja?

— Musi pan odpocząć.

— Niech pan opowie o swojej ucieczce. Jak udało się panu uciec? To zawsze ciekawy wątek w powieściach i filmach. Wolność przeciwstawiona kratom. Ktoś snuje anegdotę, a publiczność słucha w ciszy, przerywanej niekiedy odgłosami zdziwienia i podziwu. On gestykuluje. Zmarszczki jego twarzy biorą czynny udział w tej historii. Wykrzywia usta, naśladuje głosy. Poci się, ślina ścieka mu z zębów w stronę słuchających. A ci wpatrzeni w niego niby w święty obraz.

— Za dużo pan mówi. To może panu zaszkodzić.

— Pan mi grozi?

Kruk nie powstrzymał uśmiechu.

— Tak to zabrzmiało? — zapytał. — Miałem jedynie na myśli, że nadmierny wysiłek w pańskim stanie może spowodować u pana niechciane konsekwencje.

— Te niechciane konsekwencje, jak pan je określił, mogłyby przynieść mi zupełnie chcianą i oczekiwaną ulgę.

— Wolałbym, żeby pańska ulga nie przyszła do pana akurat w moim domu.

„W moim domu” — pomyślał Kruk.

— W pana domu?

Rozejrzał się.

— Chciałoby się powiedzieć: jaki wariat, taki dom wariatów — powiedział Malarz.

— Znalazł się tu pan nieprzypadkowo.

— Domyślam się. Co pan ze mną zrobi? Obleje benzyną i podpali? Trochę kiepsko, że zaczął pan od wody…

— Nie zamierzam pana podpalać.

— Potnie mnie pan piłą?

— Nie.

— Poćwiartuje nożem?

Nóż — pomyślał Kruk.

— Niech pan przestanie.

Malarz zaczerpnął powietrza. W piersiach poczuł ból.

— Nie mogę wyjść z podziwu, że to coś nazywa pan domem — powiedział.

Wydawało się, że mdleje.

— Przesadziłem, ma pan rację.

— W dodatku nazwał to pan swoim domem.

— Tutaj przeszarżowałem już definitywnie.

— I jeszcze mówił pan, że nie jest wariatem.

— Tu akurat miałem rację. Nie będę potwierdzał wszystkich pańskich słów. Choć próba była odważna.

— Wariat musi pozostać wariatem.

— Pan znowu przemawia do siebie?

— Jaki byłby z pana szaleniec, gdyby nie pańskie szaleństwa? To one czynią z pana szaleńca, to jasne. Zaprzecza pan oczywistościom, bo tak robią wariaci. Używa pan niezrozumiałych, dziwnych pojęć, bo taka jest natura pana stanu. Porywa pan do piwnic młodych mężczyzn, bo w pańskiej głowie uchodzi to za normę. Właściwie nie powinienem mieć do pana pretensji. Czuję wobec pana coś w rodzaju zrozumienia. Gdy pana złapią, każdy sąd potwierdzi, że wymiar kary musi być łagodny. I nie mam żalu o tę zmowę sędziów. Rozumiem to. I mam dla pana niespodziankę. Zjawisko to ma nawet swoją nazwę.

— Syndrom sztokholmski.

— Brawo!

Chciał klaskać, ale zaczął kaszleć. Był zachrypnięty, nie panował wciąż nad swoją twarzą, która zdawała się kawałkiem masy przed tym, gdy trafi w ręce twórcy. Dygotał. Zęby zderzały się ze sobą.

— To piękne — powiedział.

— Ten syndrom?

— Pańskie przyznanie się do winy.

— Rozwiązałem tylko pańską zagadkę.

— Określił się pan mianem porywacza, szaleńca, którego łączą z ofiarą unikalne więzi. To dopiero autorefleksja. Trafił pan w sedno.

— Jest pan szalony.

— Tak! Kolejny aspekt pańskiej sytuacji. Wmawianie innym własnego wariactwa.

— Czy ktoś tu pana trzyma na siłę?

Rysy Malarza ściągnięte w bolesnym uśmiechu.

— Nie musi pan — powiedział. — Nie musi pan być aż tak dobry. Nie musi pan zabiegać o moją życzliwość. Może mnie pan związać. Chce pan? I tak nie zmieni to mojej postawy, bo syndrom, który pan rozpoznał, jest w stadium zaawansowanym, bezpowrotnie. Czuję do pana sympatię, solidarność z panem. Mogę nawet panu pomóc. Ma pan sznur? Zwiążę sobie nogi.

Szukał wokoło sznura, tak jak wcześniej torby.

— Nie wydam pana — powiedział. — Jeśli przeżyję, zeznam na pana korzyść. Powiem, że sam tu przyszedłem i sam się związałem. Że nie znam pana, co jest zresztą prawdą. Przecież nie mogę przypomnieć sobie pańskiego nazwiska. To znak. Ale niech pan nie myśli, że to negocjacje. Mówię po prostu o tym, co obecnie czuję. Może mnie pan zabić. Umrę z hołdem dla pana na ustach.

Nabrał powietrza.

— Siekiera? — powiedział. — Bo chyba nie pistolet? Nóż? Tak patrzę na pana i myślę sobie: nóż.

— Wolałem pana, kiedy pan milczał.

— Proszę mnie ogłuszyć. Ma pan jakieś ciężkie narzędzie?

— Nie mam.

— To co z pana za porywacz?

— Nikt pana nie porwał.

— Ma pan wiadro.

Spojrzeli na nie.

— Wciąż pan je trzyma. Po co?

Kruk je odstawił.

— Niech pan go użyje, bez skrępowania.

— Już to zrobiłem.

— Wylał pan całą wodę.

— Jeżeli będzie trzeba, wyleję więcej.

— Nie szkoda panu? Skąd pan ją wziął? Nie powie mi pan, że jest tu aktywna sieć wodociągowa.

— Nie ma.

— Wiedziałem. Pewnie pan taszczył to wiadro od samej rzeki.

— Na placu miejskim jest pompa do wody.

— Brawo! Pan o wszystkim myśli. Nie doceniałem pana jako porywacza. Teraz dopiero widzę pana w pełnym świetle. Moje zauroczenie panem rośnie z każdą chwilą.

Podkulił nogę, chcąc z niej zrobić dźwignię. Zmęczył się, zrezygnował, został w tej pozycji.

— Przyniósł pan tylko jedno wiadro wody?

— Nie przyniosłem go dla pana.

— Oczywiście.

Mrugnął porozumiewawczo.

— Wszystko rozumiem — powiedział. — Konspiracja. Pan wcale nie planował porwania. Będziemy trzymać się razem tej wersji.

— To woda, w której się myję i piorę.

— Co pan powie? Porywacz też człowiek, jak widać. Brudzi się, ubrania plami. Krew zwłaszcza trudno sprać, mam rację?

Niech pan zapyta Władygę — pomyślał.

— Pewnie ma pan gdzieś wannę pełną wody.

— Nie mam. Ani wody, ani wanny.

Mówił spokojnie, wdawał się w dyskusję, brnął w kuriozalną scenę, był jej częścią. Wciąż stał na schodach, obserwował z góry, a Malarz u jego stóp jak pątnik przy krzyżu.

— Niedobrze. To obalałoby wersję z kąpielą. Musi nakreślić pan linię obrony i trzymać się jednej historii, inaczej pan polegnie. Na szczęście ma pan mnie. Ja panu pomogę. Ustalmy, że woda służyła panu do kąpieli w wannie. Zapamięta pan? Tylko, niestety, musi pan zorganizować wannę. Niechybnie zechce ktoś przeszukać ten budynek. A przecież nie zezna pan, że kąpie się w wiadrze.

— Mam miednicę.

— Raz jeszcze brawo! Pan mnie zadziwia. Rezygnujemy z wanny. Ostateczna wersja brzmi: miednica. Miał pan wodę w miednicy.

— To nie żadna wersja, a prawda. Faktem jest, że miałem tam wodę. Powiedziałem, że nie mam wanny, tylko dlatego, że mam miednicę. Nie po to, by przyznać się do kłamstwa.

— Nie chce pan przyznać się do kłamstwa?

— Nie skłamałem. A wzmiankę o miednicy zastosowałem również nie dlatego, by wymyślić dla siebie alibi. Zrozumiał pan?

— Zgubiłem się.

— Zresztą, jakie znaczenie ma w tym wszystkim wiadro? Uważa pan, że porywacze przygotowują wiadro z wodą, by polewać swoje ofiary? To jakiś zwyczaj cechu porywaczy?

— Chyba w lany poniedziałek. Ale to pan jest wśród zrzeszonych i wie o tym najlepiej. Niech pan mi powie, jak to wygląda u was, w tym zrzeszeniu?

— Proszę pomyśleć. To ma być dowodem planowania przestępstwa? Wiadro?

— Ma pan rację. To tylko pański znak rozpoznawczy, nikogo więcej. Nie chciałem pana urazić. Każdy szanujący się zbrodniarz musi mieć pseudonim i własny styl pracy. Gazety okrzykną pana porywaczem z wiadrem. Albo wodnym zwyrodnialcem. Co pan woli? Ma pan inne pomysły?

— Roztrząsam ten problem tylko ze względów dyskursywnych, z potrzeby wymiany poglądów. I logiki, panie Malarz.

— Imponuje mi pan.

— To dobry prognostyk na przyszłość.

— Przyniesie pan?

— Co?

— Wiadro wody.

— Jest pan spragniony?

Malarz przełknął ślinę.

— Coś w tym rodzaju — powiedział.

— Aha.

— Tylko tyle?

Kruk popatrywał z góry, jak czynią to kruki w locie lub z gałęzi drzewa.

— Po co panu to wiadro? — zapytał.

— Wiadro?

— Albo woda.

Malarz wygiął nogę. Siedział niemalże w kucki, oparty kręgami szyjnymi o chłód muru. Z wysiłkiem pobierał i oddawał powietrze. Było cieplej, niż kiedy się ocknął, ale dygot przybierał na sile, napędzając niejako pracę mózgu. Myślał rzeczowo, mówił ze spokojem. Dłońmi przeczesał przydługie włosy, mokre wciąż i ciemniejsze niż zazwyczaj.

— Woda? — zapytał. — Skoro nie musi pan biegać po nią do rzeki, pomyślałem, że nie będzie problemem, jeśli pan zaopatrzy się w kolejne wiadro.

— To wszystko?

Przytaknął.

— Po co? — zapytał Kruk.

— Suszy mnie. Nie wierzy pan?

— Chciałby pan pić wodę z rzeki?

— Mówił pan, że bierze ją z pompy.

— Ale gdyby nie pompa…

— Gdyby…

Próbował się zaśmiać.

— Gdyby wszystko było inne, niż jest, to świat byłby inny, a skoro jest zły, to byłby dobry, rozumie pan? — powiedział.

— Aforyzmy nie są pańską mocną stroną.

— W każdym razie…

— Nic z tego.

— Słucham?

— Nie pójdę po wodę dla pana.

— A dla siebie?

— Dla mnie?

— Co z pana za wariat z jednym wiadrem wody? Gdyby miał pan nóż, zadałby pan tylko jeden cios?

— Gdyby. Panie Malarz…

— A jednak korzysta pan z moich sentencji.

Milczeli.

— Pan drży — powiedział Kruk.

— Dziwi się pan?

— Prosił pan o dokładkę, to dziwne.

— Chciałem panu pomóc.

— Pan mnie?

— Przeszedłem na pana stronę, nie pamięta pan?

— A mimo to chce pan uciec? Chce pan mnie wysłać po wodę i…

— Proszę?

— Dlaczego zamiast pomagać mnie, nie pozwoli pan pomóc sobie?

— Powiedział pan: uciec.

— Owszem.

— Dotąd utrzymywał pan, że nikt mnie nie porwał.

— Dalej tak utrzymuję.

Malarz wykrzywił usta w udawanym smutku.

— Kolejne sprzeczne zeznanie — powiedział. — Jak na psychopatę z doświadczeniem, jest pan kiepsko przygotowany na wypadek porażki. Zadziwia mnie pańska nieznajomość praw, jakimi rządzą się procesy sądowe. W ataku jest pan niezły, ale zupełnie zapomina pan o obronie.

— By uciec, panie Malarz, nie trzeba być porwanym. Nikt nie musi pana gonić, by zaczął pan uciekać. Porwanie, porywacz, wiadra z wodą i cała ta reszta mogłyby nie istnieć, a pan i tak poczuje w końcu chęć ucieczki. Wystarczy, by chciał pan ujść przed samym sobą, wydostać się spod wpływu ciała, które krępuje. To najtrudniejszy typ ucieczki. A pański rywal jest krok w krok przy panu.

— Biłbym panu brawo, gdyby nie to, że zrobiło się to nudne.

— Obejdzie się.

Światło ze szpary na moment zabłysło. Znikło.

— To pańska droga — powiedział Kruk.

— Szczerze mówiąc, nie pamiętam jej. Chyba spałem, gdy pan mnie porywał.

— Pan ucieka przed sobą, panie Malarz. I w swojej młodości nie wie pan, że to szaleństwo.

— To słowo w pana ustach brzmi dość osobliwie.

— Pan nie wie, że to niedorzeczność uciekać, nie mając gdzie się schować.

— Choć z drugiej strony do twarzy panu z szaleństwem.

— Panu wydaje się, że może wszystko. Że innym się nie udało, bo są za słabi. Pan im pokaże, pan zrobi to pierwszy. Chęć próby jest domeną ludzi młodych, lecz inne są przymioty osób mądrych. W panu ścierają się te dwie wartości i lepiej, by pan pomógł wygrać drugiej.

— Sza-leń-stwo.

— Zagłusza pan w sobie coś, co i tak wybrzmi.

— Mogę już iść?

— Tak.

Dygot Malarza wezbrał jeszcze bardziej. Dotąd jedynie bawił się palcami, drapał po nogach, przypatrywał ścianom, lecz raptem zauważył Kruka i wbił w niego spojrzenie.

— Mogę? — zapytał.

— Nie słyszał pan? Powiedziałem: tak.

Przez chwilę milczeli.

— Tak po prostu?

— Tak po prostu. Tam są drzwi.

Malarz obejrzał się w kierunku, który mu wskazano. Były. Drzwi w znaczeniu: wejście. Płyta wisząca na starych zawiasach. W półmroku nierealna i obco odległa.

— To wszystko z pana strony? — zapytał.

Złość i rozbawienie toczyły w Kruku wyrównaną walkę.

— Czego pan oczekiwał?

Malarz wzruszył ramionami.

— Po panu? Dużo więcej.

Był niespokojny, wahał się, coś nim targało od środka, męczyło.

— Przykro mi, że pana zawiodłem — powiedział Kruk.

— Wierzyłem w pana. Chciałem, by panu się udało.

— Nie mam nic na swoją obronę.

Rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: cóż, panie Malarz, wszystko jest, jakie jest, a gdyby było inne, to byłoby lepsze.

— Sądziłem, że rozegra pan to z większą klasą.

— Z klasą? — zapytał Kruk.

— Tak. Chociażby według mojego pomysłu.

— Miałem wrażenie, że chce pan po prostu zbiec z miejsca kaźni.

— Chciałem.

— Ale?

Malarz się zamyślił. Kruk oczekiwał. Obaj przybrali maski, grali jakieś role, nie wiedząc dlaczego.

— Coś jest nie tak — powiedział Malarz. — Chciałem, ale nie w ten sposób. Wyobrażałem to sobie inaczej. Wie pan, jeżeli ktoś idzie do kina, to oczekuje filmu, a nie uścisku dłoni biletera.

— To metafora?

— Nieudana?

— Skądże. Ja jestem bileterem?

— Nie chciałem pana dotknąć.

— Nie dotknął mnie pan. Ja także pana nie dotknę, to znaczy nie uścisnę panu dłoni, podobnie jak nie robią tego bileterzy.

— Tu mnie pan ma.

— A z drugiej strony, gdyby bileterzy ściskali jednak dłonie, pewnie znaleźliby się entuzjaści, którzy chadzaliby do kina tylko po to.

Wskazujący palec Malarza powędrował w górę i jakby dotknął tam czegoś gorącego — wysunął się i cofnął.

— Słuszna uwaga — powiedział. — Pan jednak zna się na zboczeńcach i innych wariatach.

— Samotność to nie zboczenie. Choć można by zapewne znaleźć punkty wspólne.

— Nazwałby to pan samotnością?

— A jak inaczej?

— Moje określenia zdają się stosowniejsze.

— Pan nigdy nie czuł się samotny?

— Do tego stopnia?

— Do tego.

Niepewnie zaprzeczył.

— Nigdy nie machał pan z pociągu obcym ludziom? Albo nie patrzył pan z peronu, jak pociąg rusza, choć nikt, kogo pan zna, akurat nim nie jechał? Nigdy nie chadzał pan po lesie tylko po to, aby móc krzyczeć z całej siły gardła, bo chciał pan słyszeć wreszcie czyjś głos, choćby własny? Nigdy nie patrzył pan na obcych ludzi i nie wymyślał pan ich życiorysów, tak aby chociaż w pańskiej głowie mógł pan się przyjaźnić? Nigdy nie pisał pan do siebie listów? Nigdy?

Cisza.

— Chyba jednak pójdę. Pan mnie przeraża.

— Nigdy?

Dał Malarzowi czas do namysłu.

— Może. Właściwie teraz mam taką ochotę. Wyobrażam sobie, że znam pana od lat, i że przed nami jeszcze drugie tyle. Co pan na to?

— Dobre wyobrażenie.

— Czy to oznacza, że jestem samotny?

— Jak człowiek, który ściska rękę biletera.

— Aż tak?

— Może nawet bardziej.

— To smutne.

Posmutnieli istotnie.

— Smutek to cecha ludzi prawdziwych — powiedział Kruk.

— Jesteśmy prawdziwi?

— Z pewnością.

— Nikt nas nie wymyślił?

— Kto miałby to zrobić?

Malarz się wzdrygnął.

— Nie wiem — powiedział. — Ten, tam, może…

— Kto?

— Nie wiem. Powiedziałem, że nie wiem.

Milczeli.

— Miał pan na myśli…

— Nie — powiedział Malarz.

Kruk widział z góry, że zmienia pozycję, ale nie wstaje, rozsiada się wygodnie, o ile można w dość wygodny sposób siedzieć na zimnej i mokrej podłodze, wśród gruzu i kawałków tynku. Jakby miał zamiar zadomowić się tam, zostać dłużej.

— Co pan postanowił? — zapytał Kruk.

— Postanowiłem, że kiedy stąd ucieknę, będę cieszył się życiem.

— A tak naprawdę?

— Nie wierzy pan?

— Nie.

— Zna pan to uczucie, gdy leży złożony chorobą i myśli tylko o tym, że kiedy wstanie z łóżka, zrobi to, to, i tamto, pójdzie tam, zje ten przysmak teraz zabroniony, rzuci się w wir życia i tak dalej? A potem nigdy nic z tego nie wychodzi? Zna pan?

— Właśnie o tym mówię.

— To też smutne. Ale zawsze jest z nami ta sama nadzieja.

— Proszę jej się wyzbyć. Zostaje pan?

— Jak na porywacza jest pan bardzo uprzejmy. Tego typu pytanie nie jest, jak mniemam, w pana fachu zasadą?

Milczał.

— Cóż — powiedział Malarz. — Pójdzie pan po wodę?

— Pan ma zacięcie aktorskie. Może załatwię panu angaż w teatrze?

— To pan jest także impresariem?

— Bywam. Chce pan?

— Najpierw woda.

— Jest pan uparty.

Kruk pokazał mu wnętrza dłoni na znak poczucia winy, a może rezygnacji.

— Podsumowując — powiedział. — Oczekuje pan ode mnie, że pójdę po wodę, a wtedy wykorzysta pan, nazwijmy to, moment mojej nieuwagi, i ucieknie, tylko po to, by móc później utrzymywać, że był porwany. Czy tak?

— Przejrzał mnie pan. Rasowy z pana zbrodniarz.

— Dziecko przejrzałoby pana, panie Malarz. Choć na szczęście żadne nie słucha teraz pańskich wynurzeń.

— Skąd pan to wie?

— Że co?

— Że dziecko.

Kruk westchnął.

— To właśnie miałem na myśli. Dobrze, że tylko ja tego słucham.

— Nie trzyma pan żadnego w piwnicy?

— Nie.

— Nawet jednego?

— Nawet.

— Ani pół?

— Niech pan przestanie.

— A może nie słuchają, bo pan je ogłuszył?

— Pana nie można brać poważnie.

— Czyli młodzi mężczyźni tak, ale dzieci to już przesada?

— Pan jest jedną wielką przesadą, panie Malarz.

— Wyobraziłem sobie…

— Nie chcę wiedzieć co.

— Wyobraziłem sobie, że jest tu jednak jakieś dziecko. Przerażająco obce i ciche. O dużych oczach i powiekach, którymi nie mruga. Gdzieś w ciemności, schowane za ścianą. I słucha.

— Teraz to ja powinienem bić panu brawo.

Powstrzymał go gest Malarza.

— Słyszy pan?

— Co takiego?

— Czy pan to słyszał?

Nasłuchiwali.

— Co miałem słyszeć, panie Malarz?

— Ten dźwięk.

— Dźwięk?

— Jakby płacz… Kwilenie dziecka…

— Panie Malarz…

— Naprawdę słyszałem.

— Panem powinno się straszyć dzieci w rodzinie.

— Trafił pan.

— Niech idzie pan do parku przerażać staruszki.

— Nie chciałbym robić panu konkurencji.

— Doceniam.

Kolejna zmiana pozycji Malarza. Kruk ciągle na tym samym stopniu, jakby przybity do schodów, wmontowany w eter.

— Dogadamy się? — zapytał chłopak.

— Odnośnie do straszenia staruszek?

— Odnośnie do mojej ucieczki.

— Niech pan ucieka.

— Pan mi nie może na to pozwolić!

— W takim razie niech pan zostanie.

— To nie jest wieczorek zapoznawczy, lecz porwanie. Pan nie może mi mówić: idź stąd albo zostań.

— A co mogę powiedzieć?

— W tej sprawie nic. Może pan jedynie wziąć wiadro i iść po wodę.

— Nie może uciec pan na moich oczach?

— Ucieczka za pańskim przyzwoleniem nie wchodzi w grę.

— A może po prostu zacznę pana gonić i przewrócę się na progu?

— Sprytne, ale… nie.

Ręce Kruka podniosły się i opadły.

— Dlaczego panu tak na tym zależy? — zapytał.

— Chodzi o wzajemny szacunek.

— „Wzajemny”. To słowo klucz.

— Sugeruje pan, że pana nie szanuję? Moja propozycja jest właśnie wyrazem szacunku wobec pana jako porywacza. Co powiedzieliby pańscy koledzy porywacze, gdyby dowiedzieli się, że mnie pan po prostu wypuścił?

— A co powiedzą, gdy pan mi ucieknie?

— Cóż. Zdarza się.

— Przecenia pan wyrozumiałość tego środowiska. Zresztą… O czym ja właściwie z panem rozmawiam?

— Wszedł pan w rolę. Podoba mi się to.

— Pan ze swojej nie wychodzi. Prawdę mówiąc, w ogóle pan nie wychodzi.

— Wychodzi mi to?

Kruk wydął wargi.

— Nie boi się pan igrać z ogniem? — zapytał.

— To znaczy?

— Co jeśli naprawdę pana porwałem?

— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

— Bądźmy poważni.

— Ja jestem.

— Niech pan popatrzy.

Wykonał ruch ręką.

— Widzi pan? — zapytał.

— Niby co?

— To. Półmrok. Walący się budynek. Gruz na podłodze, tynk odpada ze ścian. Okna zabite deskami. Zimne, nieznane miejsce. I ja. Niech pan nie zapomina o mnie. Można się przestraszyć, co?

— Drżę.

— Drżał pan, gdy pana obudziłem. To musiał być szok.

— Był. Nieczęsto budzono mnie lodowatą wodą.

— Na pana twarzy malował się strach.

— Co pan może wiedzieć o malowaniu strachu?

— Komórki pańskiego ciała były ściśnięte.

— Pan to widział?

— Mięśnie się napięły.

— Aha.

— Pot.

— Krew i łzy, niech pan doda.

— Kiedy zrozumiał pan, że to nie jest porwanie?

— To jest porwanie.

— Umknął mi moment, w którym zaczął pan z tego drwić.

— Drwić? Z porwania?

— To dziwne, przyznaję. Pańskie położenie nie mogło skłaniać pana do żartów, a jednak pan żartował, wiedząc, że jest bezpieczny.

— Wypowiedziałem kilka bzdur, nie przeczę, ale to efekt stresu po porwaniu.

— W którymś momencie mi pan zaufał. Ciekaw jestem w którym.

— Dlaczego nie założy pan, że jestem masochistą?

— Wszędzie masochiści!

— Pan też?

— Ja?

— Więc o kim pan mówi?

Wzniesiona ręka Kruka.

— Skończmy z masochizmem.

— Zgoda. Właściwie ma pan zadatki raczej na sadystę.

— Dość.

— Źle mówię? Sądząc po pańskich wyczynach…

Ponowny gest Kruka. Malarz poprawił pozycję.

— Nie będę więcej pana męczył — powiedział Kruk. — Tym bardziej że jest pan po mojej stronie.

— Po pana stronie?

— Chciał mi pan pomagać, mylę się?

— Właściwie nie.

— Od razu powiedziałem, że jest dla pana nadzieja, i, widać, pan też ją dostrzegł.

— Nadzieja i ja to rzadkie połączenie. W przyrodzie prawie nie występuje.

— Tym większa radość z pana nawrócenia.

— Nie wiem, o czym pan mówi.

Kruk pobłażliwie pokiwał głową.

— Niech pan odpoczywa — powiedział.

— W tych warunkach?

— Racja. Zaraz coś wymyślimy.

Zszedł o jeden stopień i przystanął. Obserwował, jak promień sforsował zasieki w oknie, ugodził chłopaka w twarz i uciekł tą samą drogą. Sekunda, która pozwoliła tej historii powstać.

— Miał pan mi opowiedzieć o ucieczce — powiedział Malarz.

— O jakiej ucieczce?

— Zapomniał pan?

Kruk milczał, wyrwany z zamyślenia.

— Miał pan zrelacjonować pańską ucieczkę. Ze szpitala czy gdzie tam pana trzymali.

— Może innym razem.

Ruszył.

— Wstajemy — powiedział.

Chwycił go za ramię, chcąc podnieść. Chłopak był mokry, dygotał, szczękał zębami. Dopiero z bliska dojrzał jego podłą formę, bladość, która wybiła z ciemności jak źródło. Poczuł niepełny, urywany oddech. Jak gdyby trup zawrócił z drogi i wracał do światła. Daremność spóźnionego sygnału do walki. Iskra, co tli się jeszcze pośród mroku i oddala. Niby szansa.

Dźwignął go. Ten, półsiedząc, wierzgnął nogami, jak gdyby chciał się bronić przed pomocą lub nieudolnie móc w niej uczestniczyć. Kruk jęknął z mozołu. Malarz stał. Był chwiejny i zgarbiony. Oparł go o ścianę. Puścił. Wystarczyła chwila, aby się osunął. Plecy zgrzytnęły o gruzłowatość muru. Podniósł go. Oparł ponownie. Przycisnął do ściany. Puścił. Przycisnął. Puścił. Stał. Może ustoi. Zdjął marynarkę. Zarzucił mu na plecy, tuląc go do piersi i czując na sobie ciężar bezwolnego ciała. Wszystko w milczeniu. Jak gdyby wyrzucał sobie, że czekał tak długo.

— Idziemy, panie Malarz.

Zrobił krok w mroczność.

— Słyszy mnie pan?

Czas na odpowiedź wlókł się razem z nimi.

— Panie Malarz.

— Słyszę.

— Niech pan coś mówi cały czas.

— Niby co?

Charczał.

— Cokolwiek.

— Miałem wrażenie, że wolał mnie pan milczącego.

— Zmieniłem zdanie. Strasznie pan osłabł.

— Pana to dziwi?

Stali.

— Trzeba będzie pana rozgrzać.

— Dał mi pan swoją marynarkę.

Dopiero teraz poczuł chłód.

— Musimy wejść na górę — powiedział.

— Na górę?

— Da pan radę?

— Tak.

— Pomoże mi pan, panie Malarz?

Przytaknął.

— Idziemy.

Doszli do schodów, Kruk obejmował wpół Malarza lewą ręką. Po prawej stronie była ściana, a próchno dawnej balustrady zamajaczyło mętnie po przeciwnej. Malarz szukał jej dłonią, a gdy znalazł, postawił nogę na pierwszym stopniu; czekał. Kruk zaparł się o mur i ciągnął. Tak do samego końca, aż do szczytu. A schody były ogromne, rozłożyste. Dom był odbiciem dawnego myślenia, życia, uczucia oraz budownictwa. Wysokie stropy, trudne do ogrzania mury. Piętro, z którego można było śmierć zobaczyć, a wystarczyło się wychylić, wypaść z okna. Jeśli jej szukał nawet czasem Kruk, to nie w ten sposób. Nie tutaj i nie w pełni świadom. Bo jeśli miałby… Właśnie — jeśli. Ten głos słyszalny był w nim coraz bardziej, lecz ciągle wątły, za cichy, by wprowadził dyktat. Schowany jak obiekt manii nałogowca, który chce się leczyć, i który ukrył go przed samym sobą. Aby nie kusił. By nie prowokował. A jednak zna się jak kieszeń własną miejsce tej kryjówki. I z tyłu głowy wzrasta myśl krzepiąca, że będzie można kiedyś sięgnąć tam w czarną godzinę. Że to rezerwa na lata chudsze jeszcze niż zazwyczaj.

Mocniej ścisnął Malarza, bo tamta część trasy była trudniejsza od poprzedniej. Następowała przerwa w balustradzie i chłopak mógł w sekundę znaleźć się na dole. Wahliwi, niezręczni, szli tak krok za krokiem, a cel ich wędrówki pobłyskiwał w czerni. Wydarł jej punkt przestrzeni i wyglądał gości. Był tam i tylko dzięki niemu nie stracili wiary. Mistrz i jego uczeń złączeni w monolit.

Pokój sypialny był nowy dla nich obu. Kruk nie mógł oswoić się z jego jasnością. Tak ze swobodą mógł określać półmrok, zbliżony bardziej do czerni niż bieli. Mniej do dnia podobny niż do nocy. Taki przedświt. A kontury mebli jak wyrwane pustce. Spowite dymem, uratowane z pożogi szkielety przedmiotów. Wyspy książkowe w harmonii nieładu. Malarz przyswajał ich widok, oddychając z trudem, ale czuł się lepiej. Trzęsło nim zimno, czuł wielkie pragnienie i przed oczami miał plamy ciemniejsze od mroku. Czarne jak najczarniejszy może być ton czerni. Jak koszmar, w którym nie ma nic oprócz czarności. Opadł na fotel Kruka i tkwił tam bez ruchu. Jak gdyby był jego cieniem i podobizną. Przybyłą z przeszłości kopią, obrazem lat dawnych. Młodym nim, co dostał drugą szansę, lecz ślepo szedł po śladach własnych błędów. Intronizacja zdetronizowanego króla, jego powrót.

Kruk zapalił świecę. Maleńki płomień dał znać o sobie jak coś niestosownego w tym miejscu i czasie. Zmrużyli oczy, a twarze ich skrzywił grymas zniesmaczenia. Samotność, sieroca świeca, mróz, głód oraz nędza. Podcieniowane postacie rzucone na ścianę. Tęsknota za czymś, co dawniej istniało, ale odeszło bez słowa, nie wracając. Coś, czego nie jest się po latach nawet pewnym. Niemy i głuchy wycinek historii. Ta fotografia wyblakła w albumie. Kurz ją wyścielał i nadgryzł ząb czasu. Na niej stół w centrum, najważniejszy motyw, sam w sobie stanowiący o istocie zdjęcia, o sensie jego zaistnienia, sile. Białym obrusem okryty stół. Czysty, pachnie niemalże przez papier, przemawia. Na nim potrawy cieszące oko, najsmaczniejsze. Co są wartością nie przez smak czy zapach, choćby on najwspanialszy był i wytęskniony, ale przez skojarzenie z czymś poza nim właśnie, z czymś, co jest dopełnione uciechami stołu, co koreluje z jego wizerunkiem, jest relikwią. Ranga ta określana jest mianem rodziny. I rzeczywiście zdjęcie ją przedstawia. Są jasne twarze, patrzące przed siebie, na życie otwarte i na siebie wzajem. Ciepłe spojrzenia iskrzących się oczu. Prawdziwe uśmiechy. I ludzie realni tak, że niemal tu obecni. Żywi, choć dawno ślad po nich się rozwiał. Zapomniani. Lecz namacalni, dotknąć właściwie można ich ciał papierowych, rysy na ich obliczach to nie bruzdy zmarszczek; to efekt poczynań czwartego wymiaru, zniszczeń, jakich dokonał na materii zdjęcia. Bo oni nieskalani wciąż, wykuci w skale. Niby idee chodzące po ziemi. Stąpają, a grunt pozostaje nietknięty, niewzruszony. Mikry, niegodny ich, przy nich pośledni. Nad nim przepływa niewidoczna aura. I spoglądają źrenice z głębi fotografii. Pytają, gdzie świat ich zapodział się wśród kartek kalendarza? Gdzie oni sami pobłądzili na tle cyferblatu? Gdzie wiatr, co niósł oddechy ich afirmujące, i gdzie są te odzewy w postaci powiewów? Kosmos odwrócił się plecami i wolno odchodził. A płaszcz swój zwiesił na oparciu krzesła, jakby zapomniał go albo zamierzał wrócić.

Rękawy koszuli Kruka były mokre. Podwinął je i wytarł wilgoć rąk o rąbek koca. Malarz przyglądał się temu, nie odrywał wzroku. Coś, co zbudziło jego czujność, jawiło się na lewym przedramieniu. Spozierał ciekawie, chcąc wyrwać ciemnościom ujawniony obiekt. Choć fragment. Rozpoznać w nim znaczenie jego trwania. Mieć pewność, co do jego definicji. Musiało minąć kilka chwil, nim zgłębił prawdę. Nim prawda mogła zgłębić jego w poblasku lśniącej na uboczu świecy.

— Wiem, jak pan się nazywa — powiedział.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 26.78
drukowana A5
za 129.15