Od tłumacza
Książka ukazuje się „w samą porę”… Katolicy w Polsce przeżywają duszpasterski program podany przez nasz Episkopat pod tytułem „Kościół niosący Ewangelię nadziei”. Ten ogólny temat obejmuje lata 2005 — 2010 i niesie oczywiście bardzo szeroki wachlarz problemów. W kolejnych latach: „Przywracajmy nadzieję ubogim”, „Przypatrzmy się powołaniu naszemu”, „Bądźmy uczniami Chrystusa”, „Otoczmy troską życie” i „Bądźmy świadkami miłości”.
Jest niemożliwe bliższe wniknięcie w każde zagadnienie, lecz w ogólnym ujęciu kryje się w nich idea powołania do kapłaństwa…, tak wynikającego z Sakramentu Chrztu Świętego, jak i Sakramentu Kapłaństwa; za urzeczywistnianie każdej wskazówki tego dokumentu jest odpowiedzialna kapłanka i kapłan Kościoła Domowego, ale pośrednio lub bezpośrednio… kapłan-ksiądz…
Tę ogromną pracę i zadanie mają wykonywać wszyscy katolicy na zasadzie „powołania” do życia, do świętej wiary, poszczególnych stanów i zawodów Polek i Polaków, do pracy, modlitwy, cierpienia (przy tej okazji: do rangi wielkiego symbolu wyrasta wypowiedź św. Maksymiliana M. Kolbego: „Choroba — to inny rodzaj pracy”) i odpoczynku. Jesteśmy w stanie czynić to wszystko dzięki temu, że zostaliśmy również powołani do uczestniczenia w kapłaństwie Jezusa Chrystusa. Ze swej strony On także został powołany do swego kapłaństwa — jedynego.
„Powołanie” w istocie rzeczy sprowadza się do „wołania”. Na pewno Ktoś „woła”, ktoś słyszy — lub nie, słucha — nie… Niewątpliwie Bóg woła, powołuje każdego nie tylko do istnienia, do życia, do obecności we wszechświecie i wobec Niego samego oraz… ludzi, ale i do bycia człowiekiem — do człowieczeństwa… Można je określić mianem pierwszego wielkiego powołania; drugim wielkim powołaniem jest powołanie do miłości. Oczywiście obydwa zawierają niezmiernie głęboką, bogatą i obszerną treść.
„Powołanego” do życia i do człowieczeństwa, które jest równoznaczne z powołaniem do szlachetności, jest równocześnie powołaniem do osiągnięcia zbawienia, czyli do świętości, a więc do zdobycia przynajmniej jej najniższego stopnia, czyli osobistej wolności od grzechu ciężkiego. A więc tym samym Bóg powołuje do bycia człowiekiem religijnym/wierzącym. Próbując ująć dokładniej tę sprawę, trzeba powiedzieć, że Bóg powołuje każdego człowieka do Kościoła Rzymsko-Katolickiego, a konsekwentnie do Ewangelizacji całego świata…
W przypadku poszczególnych powołań — można je umownie nazwać małymi — chodzi o to, by odkryć-usłyszeć, posłuchać-okazać posłuszeństwo, pójść za głosem powołującym i kształtować swe życie według wymogów każdego powołania stanowego lub zawodowego.
Prawdopodobnie trafniejszym określeniem „powołania” jest zaproszenie lub posłannictwo; pierwsze — wskazuje na delikatność Pana Boga, uszanowanie wolnej woli zapraszanego, a drugie zawiera w sobie głębszy sens tej rzeczywistości, mianowicie ukazanie zadania, stojącego przed człowiekiem — zazwyczaj młodym, co nie wyklucza „powołania” kogoś w późniejszym wieku jego życia; może chodzić o korektę dotychczasowego wyboru…
Historia każdego człowieka, jak niedawno przypomniał Ojciec Święty Benedykt XVI, jest prowadzona przez Boga. Jest wiele przypadków, kiedy człowiek sam usiłuje pisać własną historię i wówczas zdarzają się błędy czasem mimowolne i nieświadome, a czasem uparte. Dowodów na to mamy aż nadmiar. Najgorsze jest to, że mimo interwencji Pana Boga czasem sytuacja się nie zmienia. Są jednakowoż — na szczęście wielu — korekty…, zwłaszcza, jeżeli uświadomi sobie każdy ksiądz czy kandydat na księdza ze względu na KOGO wybrał czy decyduje się na wybranie kapłańskiej drogi swego życia. Bóg mówi i pisze przez człowieka; chociaż człowiek jest niedoskonałym narzędziem, On zawsze pisze pięknie.
W tej publikacji problem powołania jest bardzo zawężony i obejmuje aspekt powołania do stanu kapłańskiego — diecezjalnego lub zakonnego. Przekazuje ona świadectwa kapłanów, opisujących z pasją to, co przeżyli osobiście.
Można zaryzykować stwierdzenie, że głos Boga jest ustawicznie taki sam — chociaż jakoś „zależny” od czasu, miejsca czy nawet wieku powoływanego; natomiast poszczególne osoby słyszą go na swój sposób, zgodnie ze stanem ich cielesno-duchowej rzeczywistości i zewnętrznymi okolicznościami.
Ks. J. Rohdain w swej Przedmowie do tej książki napisał, że ona przedstawia nam drogi amerykańskich księży. Przedstawia nam także — w całej prostocie — „dramat” powołania kapłańskiego. Oto widzimy na mapie świata, który idzie „ku nowemu”, prawdziwe powołanie kapłańskie, widzimy drogę, nieraz niezauważaną przez nas. Tym lepiej! Szukajmy na tych kartach nowych obrazów, dołączmy się do tych niby niepozornych wędrówek, aby stać się ręką Najwyższego Kapłana, który pisze czasem bardzo pięknie, czasem bardzo ‘niezgrabnym’ pismem, ale zawsze pisze historię nową, współczesną: historię Kościoła Jezusa Chrystusa.
Autorzy tej książki, księża diecezjalni i zakonni, próbują opisać wydarzenia i siły, które skierowały ich życie ku kapłaństwu. Młody katolik będzie mógł znaleźć tutaj opis wątpliwości, których, być może on sam doznaje, pokus, zniechęceń, które „znaczą” jego duszę… I to zwycięstwo, które, być może, pewnego dnia będzie jego zwycięstwem i triumfem!
W tej książce podano 26 wypowiedzi różnych autorów. Każda wypowiedź jest odrębnym rozdziałem. Podaje osobiste przeżycia każdego z piszących. Tytułem przykładu, warto podać niektóre nazwiska: kardynał N. Gilroy, sławny pisarz Tomasz Merton, biskup F.J. Sheen, którego książki cieszą się niebywałym sukcesem zarówno we Francji jak i Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Równocześnie reprezentowane są różne zakony: Jezuici, Misjonarze, Kapucyni, Redemptoryści, Pasjoniści, Dominikanie, Benedyktyni itd.
Ich sylwetki różnią się oczywiście od sylwetek księży „bohaterów wielu powieści” — pozytywnych lub negatywnych, wokół których tak wiele szumu obecnie nie tylko w Polsce. Na tym właśnie polega istotna wartość i zaciekawienie, jakie budzi ta książka! Przekazuje fakty, a przeciw faktom nie ma argumentów.
Jan Paweł II w Adhortacji „Ecclesia in Europa” napisał: „Człowiek współczesny chętniej słucha świadków aniżeli nauczycieli; a jeżeli słucha nauczycieli to dlatego, że są świadkami. […]. Potrzeba wyrazistych, osobistych i wspólnotowych świadectw nowego życia w Chrystusie”. Ta książka w doskonały sposób spełnia — moim zdaniem — wspaniałe ujęcie zagadnień zawartych w powyższych słowach Ojca Świętego. Ukazuje nauczycieli i świadków w jednej osobie, zawiera wyraziste i osobiste, a także — w pewnym sensie — wspólnotowe świadectwa „nowego życia w Chrystusie”.
A u t e n t y z m nauczycieli, będących świadkami (a o nich mówi nasza publikacja), ma zawsze swoją niezastąpioną wymowę.
Ośmielam się twierdzić, że i w Polsce może ona rzucić bardzo wiele światła nie tylko ludziom młodym, zmagającym się z podjęciem decyzji zostania czy nie zostania kapłanem, ale również klerykom w seminariach diecezjalnych i zakonnych, a nawet kapłanom — młodszym i starszym…
Tłumacz
Przedmowa do wydania angielskiego
Nasz wiek jest osaczony pragnieniem zrozumienia wszystkiego. Filozofowie i uczeni bez przerwy prowadzą prace badawcze, celem rozwiązania zagadek natury; uczeni pytają: „Jak”? Filozofowie zaś: „Dlaczego”? Każdy chce wytłumaczyć tajemnice, łącznie z tajemnicami nadnaturalnymi. Do tych ostatnich należy właśnie tajemnica życia kapłańskiego.
Ksiądz — postać zagadkowa… Poświęca się „służbie ołtarza” z tą świadomością i przekonaniem, że został do tego powołany przez samego Boga. Codziennie głosi i sprawuje Boże Tajemnice. Podczas służby Bożej ubrany jest w święte szaty; na ulicy jego ubiór odróżnia go od innych. Często można go zobaczyć pogrążonego w lekturze stosunkowo dużej, tajemniczej książki napisanej w języku łacińskim.
Ksiądz dobrowolnie wyrzeka się „świata” i wielu rzeczy tak drogich ludzkiemu sercu. Rezygnuje z radości związanych z życiem rodzinnym — składa ślub czystości, zobowiązując się do życia w celibacie. Składa uroczysty ślub posłuszeństwa swoim duchownym przełożonym. Natura jego powołania z konieczności ogranicza pole jego działalności, a jego życie — to praca, nauka, modlitwa. Zupełnie dobrowolnie wybrał „służebną postawę życia”.
Dlaczego więc pozwolił wyświęcić się na księdza? Pytanie postawione przez „światowego człowieka”, który zatracił poczucie wartości duchowych; wyrzeczenia związane z życiem księdza są dla niego niezrozumiałe. Pytanie postawione przez sceptyka, dla którego religijne wartości nie mają znaczenia: wydaje mu się, że ksiądz, to czysty szaleniec. Książka ta nie została napisana dla „człowieka światowego” ani dla sceptyka…
Ale to samo pytanie stawiane jest przez młodego katolika, który znajduje się wobec najtrudniejszego problemu, jakim jest odkrycie wytyczonej mu przez Boga drogi jego życia. To właśnie dla niego została napisana ta książka, chociaż sceptyk i światowiec mógłby także odnieść korzyść po jej przeczytaniu.
Oczywiście, jak to zauważył kardynał Gilroy, pytanie to nie może nigdy otrzymać pełnej i wyczerpującej odpowiedzi. Człowiek zna tylko jedną część czynników, a sam tylko Pan Bóg drugą. Jednakowoż, ponieważ Bóg działa przy pomocy naturalnych przyczyn i ludzkich środków, różne „siły i doświadczenia” kierowane przez Opatrzność Bożą, mają swój udział w powołaniu kapłańskim, i dlatego mogą dostarczać „pewnych elementów” potrzebnych do odpowiedzi.
Autorzy następnych rozdziałów spróbowali opisać „siły i doświadczenia” z ich własnego życia, mając nadzieję, że rzucą trochę światła na drogę kogoś innego. Katolik będzie mógł tutaj znaleźć opis wątpliwości, które dręczyły ich ducha, pokusy, zniechęcenia, które atakowały ich dusze i wizje chwały, które przepełniały ich wyobraźnię, i tego Z W Y C I Ę S T W A, które, być może, pewnego dnia stanie się jego zwycięstwem.
Antigonish, N.S., 11.08.1952 r.
Jerzy L. Kane
(J.L. Kane jest dyrektorem Dzieła Powołań i Wych. Religij. w diecezji Antigonish, N.J.)
Przedmowa do wydania francuskiego
Paryż, Święto Objawienia Pańskiego, 1954
Zachowuję w pamięci niezatarte wspomnienia ze spotkania z księżmi amerykańskimi. Tak w Chicago jak i w Nowym Jorku, tak w Bostonie jak i Waszyngtonie, tak w rezydencjach księży biskupów jak i na plebaniach; bardzo serdecznie gościli mnie ci atleci prawi, szczerzy, uprzejmi, grzeczni, mocni i śmiali.
To jest świeżość młodego Kościoła, przepełnionego witaminami i „uczynkowymi łaskami Boga”, wspaniałomyślnego, świeżego i prostolinijnego. Nasuwa się pytanie, jak wyglądały drogi, które prowadziły tych Bożych pionierów od kołyski aż do ołtarza ich pierwszej Mszy Świętej.
I oto książka, która przedstawia nam właśnie te drogi amerykańskich księży. Pozwala nam także — w swej prostocie — zobaczyć „dramat” powołania kapłańskiego.
* * *
Ten dramat powołania kapłańskiego Francuz będzie oceniał zawsze z większym niepokojem. Być może, nawet z pewną trwogą. Ale nasz temperament latyński, skłonny do nadmiernej analizy trudności, jest tego rodzaju, że nawet najmłodszy ksiądz katecheta, z jakiegoś tam przedmieścia, bez przerwy, aż do śmierci, duma nad przepastnymi wymiarami kapłaństwa.
Postawiony między Bogiem a człowiekiem, kapłan od pierwszych kroków do ołtarza, staje się straszliwą… Tajemnicą, do której się włącza.
Po latach pracy i posługi kapłańskiej, wystarczy mu tylko jeden dzień skupiającej ciszy, aby osiągną w tym świecie „bez tajemnicy” szczyt zrozumienia kapłańskiej rzeczywistości — tej, którą daje to, co jest Święte.
Fala filmu czy powieści dobrze przedstawi sto powierzchownych obrazów; z kolei przypływ i odpływ publicznych opinii pięknie będzie się pasjonował takim lub innym określeniem aktualnego kapłana, pragnienie najbardziej bezinteresownego apostolatu będzie mogło zebrać pod swoim tytułem wszystkie możliwe do przyjęcia przymiotniki przywiązania do misji lub zupełnie dobrze do świata robotników, lecz w końcu pozostaje tylko jedna rzeczywistość, jedna nieusuwalna cecha: on jest „kapłanem”. Całkiem krótko — kapłan. I to jedno słowo mówi wszystko, i mówi to przerażająco.
Sposoby bycia się zmieniają. Wobec ruchliwie zmiennej historii, tylko samo Odkupienie pozostaje jedyną Historią. A w Odkupieniu, ktoś jeden jest obarczony obowiązkiem głoszenia niezmiennej prawdy, ktoś jeden jest wyznaczony do składania Ofiary, ktoś jeden do łączenia Boga z ludźmi: to jest kapłan!
Niektórzy mają trudności w utrzymywaniu więzi z ludźmi. Ale, ostatecznie, tylko wiarygodny i prawdziwy kapłan, wie bardzo dobrze, że więzią trudną do znalezienia i utrzymania jest właśnie więź Bogiem.
Proboszcz z Ars ją znalazł i tym samym, bez jakichś sztucznych zabiegów czy specjalnej umiejętności, miał kontakt z ludźmi należącymi do wszystkich klas społecznych. Stary, wiejski proboszcz, który umiera prawie w samotności, promieniuje w końcu w tak niepojęty sposób, jak i kapłan w Tamanrasset sam odprawiający Mszę Świętą, są kapłanami tylko przez swoje kapłaństwo — bez jakichkolwiek dodatków.
Katechizacja dzieci, obecność przy umierającym, ostatni dialog z konającym jest o wiele trudniejszy, aniżeli dyskusja naukowa.
Msza Święta i Sakramenty Święte, które nie są niczym innym, jak tylko promieniowaniem Mszy Świętej, napełniają kapłana mocą, której jedna godzina kontemplacji prowadzi na szczyt.
Osamotnieniem, które zostało ujawnione nam w Chrystusie o trzeciej godzinie w pierwszy Wielki Piątek, jest w rzeczywistości przepełniona cała ludzkość. W tym momencie totalnego osamotnienia, Ten Najwyższy Kapłan dotyka, łączy i przenika każdego z tych miliardów ludzi specjalnym węzłem, którego nie będzie można wyobrazić sobie w porównaniu z żadnym fizycznym. Tak, w tym momencie całkowitego opuszczenia cała ludzkość jest dotknięta inaczej, aniżeli rzesza ludzi zgromadzona na Górze Błogosławieństw czy ci, którzy spotykają się z Nim w warsztacie stolarskim w Nazarecie. Gdyby ktoś, bodaj na moment, miał jakieś wątpliwości dotyczące tej podstawowej tajemnicy, wówczas trzeba byłoby zamienić seminaria tylko na małe szkółki podstawowe dla doskonałych żołnierzy. Lecz to jest właśnie promieniowanie tego porządku Boskiej Tajemnicy, w której ma udział — nawet w pustym kościele — codzienna konsekracja chleba i wina. I biedny człowiek, który jest przeznaczony do tej mocy i chwały, do tej samotności i tego promieniowania, będzie zawsze „podzielony na cztery części” między tym chlebem, który konsekruje i tym ogniem, którym płonie wobec tego dosłownie zgłodniałego tłumu, tak mu bliskiego, a równocześnie tak oddalonego.
W wędrówce, w bolesnej wędrówce ludzkości, to wstawiennictwo jest bezcenne. Począwszy od krzyku św. Pawła w Liście do Hebrajczyków, aż do ostatniego słowa w Księdze Objawienia św. Jana, Kościół będzie kierował wszystkich do tajemnicy ołtarza porannej Ofiary. I ten naród, który chce i szuka przede wszystkim „Kapłana” nie oszukuje siebie.
* * *
Chcielibyśmy w każdym kraju zbyt szybko dać naszym kapłanom zewnętrzną sylwetkę sfabrykowaną przez nasze narodowe obyczaje. Oto na tej mapie świata, który „balansuje” ku nowej osi, obraz prawdziwych powołań kapłańskich, dróg nie jeden raz nieprzewidywalnych dla nas. Tym lepiej! Szukajmy w tych nowych pejzażach, w tych pozornie zwykłych wędrówkach odkrycia ręki Najwyższego Kapłana, który czasem posługuje się pięknymi pismami, czasem bardzo niezgrabnymi literami, aby zawsze pisać młodą historię: tę Kościoła Chrystusa. Jego Ofiara jest Jego naprawdę młodzieńczą świeżością.
Przystąpię do ołtarza Bożego,
do Boga, który jest radością mojej młodości.
Ks. Jan Rodhan
Prałat Jego Świątobliwości
Sekretarz Generalny Pomocy Katolickiej
Zamiast przedmowy do wydania polskiego
Wybór tekstów ks. Jana Twardowskiego
Tajemnica powołania
Kto wezwał? Kto przywołał?
Skąd sny, co tu przygnały?
Przed własną tajemnicą
przyklękam taki mały…
(z wiersza Różaniec)
Jestem księdzem i na pewno było to moją decyzją. Wytrwałem w seminarium. Kiedy jednak patrzę po latach na swoje życie, widzę, jak Bóg mnie do tego przygotowywał, chociaż wcale nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Przed wojną Kościół wydawał mi się ciasny. Raziła mnie, miedzy innymi, nietolerancja w stosunku do niektórych mniejszości narodowych. Później, w czasie okupacji, w tych kręgach, w których się obracałem, spotkałem się z księżmi, którzy byli przerażeni losem Żydów i chcieli im pomagać. W czasie wojny zbliżyłem się do Kościoła. Czułem się wtedy cały czas tak, jakbym stał w obliczu śmierci. Kilku moich kolegów ze studiów zginęło. Cały czas Niemcy kogoś łapali, deportowali lub rozstrzeliwali. To było ciągłe obcowanie ze śmiercią. Miałem poczucie kataklizmu w swoim życiu. Myśl o śmierci rozbudziła mnie duchowo, a równocześnie oddaliła od chęci zakładania domu. Poza tym byłem nieśmiały, trochę wystraszony w obecności kobiet. Nie nadawałem się do małżeństwa.
Byłem stale zakochany bez wzajemności. Zawsze mi się podobały kobiety, ich urok. A one nawet mnie lubiły, były ze mną szczere. Myślałem, że może były we mnie zakochane, ale nie, zawsze w kimś innym. Byłem raczej ich powiernikiem, zwierzały mi się z uczuć do innych mężczyzn. Widocznie miałem takie właśnie powołanie, charyzmat. Chciałem pomagać ludziom, służyć, być użyteczny. To nie była myśl o sobie, tylko o tym, aby żyć dla kogoś. Miałem wrażenie, że Niewidzialny prowadzi mnie do kapłaństwa.
Początek mojego kapłaństwa jest dla mnie tajemnicą. Skąd się wzięło moje powołanie? Kiedy je odkryłem i zrozumiałem? Jak doszło do tego, że jestem księdzem?
Odpowiedź wcale nie jest prosta. Moja droga do kapłaństwa jest inna, niż na ogół to się zdarza. Tajemnica powołania jest bardzo trudna do wytłumaczenia.
Jako dziecko chciałem być podróżnikiem i jeździć po całym świecie. Lub przyrodnikiem. Nigdy bym nie przypuszczał, że zostanę księdzem…
Kiedy zacząłem studiować filologię polską w 1935 roku, nie myślałem o kapłaństwie. Moje powołanie zrodziło się w czasie wojny, było głęboką refleksją nad sensem życia i śmierci w obliczu zgonu wielu bliskich i znajomych… Na mój wybór wpływa miała na pewno wojna. Bliskość śmierci.
Pewnej nocy, 1943 roku, nagle obudziłem się i chodziłem jak czapla po podłodze. Łaziłem z kąta w kąt po pokoju. Przyszła mi do głowy nieoczekiwana myśl, żeby zostać księdzem. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało. Później miałem bardzo dziwną przygodę. Od czasu do czasu odwiedzałem Jerzego K., administratora wysokiego gmachu PASTA, gdzie mieściła się poczta. Był razem z żoną w konspiracji AK-owskiej i w tym gmachu się ukrywali. Raz na trzy tygodnie urządzali przyjęcia pół literackie i pół towarzyskie. Odbywały się po południu, tak żeby można było zdążyć do domu przed dwudziestą, czyli przed godziną policyjną. Państwo K. Byli polonistami, pięknie czytali. Te wieczory literackie w trudnym okresie były bardzo przyjemne. Różni ludzie przychodzili. Raz, w lecie 1943 roku, przyszła młoda przyjaciółka państwa K. Mówiono, że potrafi dobrze wróżyć z ręki. Więc podszedłem do niej: „Proszę, niech mi pani powróży”. Poszliśmy do pokoju obok, gdzie byliśmy sami. Popatrzyła na moją rękę i powiedziała, żebym pomyślał o jakiejś dziewczynie. Pomyślałem o mojej znajomej uczennicy szkoły średniej Wandzie Z[ieleńczykównej], nazywanej Dziula. Nagle wróżka zbladła i zaczęła mówić: „Widzę… przychodzą gestapowcy. Wchodzą… wchodzą do jej mieszkania. Widzę cień. Jest w niebezpieczeństwie. Zginie!” — i zemdlała. Wyszedłem zdenerwowany z pokoju. Nie wiedziałem, czy przypadkiem to nie jest wariatka. Przez ciekawość, po upływie kilku dni, poszedłem do niej. Mieszkała koło Solca. Wróżyła mi dalej. Mówiła rzeczy bardzo banalne, które każdemu można mówić: o moich zdolnościach, że byłem zakochany itd. Dla mnie to były bzdury. Zapomniałem o wszystkim. Trochę później, wracając do domu, znalazłem list od niej. Napisała mi: „Będziesz księdzem”.
Wkrótce dowiedziałem się, że gestapo aresztowało Dziulę razem z rodzicami. Wysłano ich do obozu, w którym później zginęli. Ojciec Dziuli, Adam, był profesorem we Wszechnicy — był to prywatny uniwersytet w Warszawie — a także w gimnazjum im. Batorego. Był znany jako tłumacz R. Euckena. Jego siostra była matką poety, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Okazało się, że rodzina Z[ieleńczyków] ukrywała u siebie w mieszkaniu Żyda i że ten człowiek popełnił samobójstwo. Wydało się wtedy, że udzielili mu schronienia. Rodzina Z[ieleńczków] była sama pochodzenia żydowskiego, ale gestapo o tym nie wiedziało.
Czułem, że pcha mnie w kierunku kapłaństwa jakaś niewidzialna siła. Tak jakby to samo szło. Byłem nieświadomy tego, co robię — po tej nocy 1943 roku, kiedy po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl o kapłaństwie.
Dużym dla mnie wydarzeniem było pojawienie się w moim życiu Jana Skajskiego, młodszego kolegi, którego matka wyciągnęła na siłę z seminarium duchownego, bo chciała go mieć tylko dla siebie. Nieoczekiwanie przyjechał z Krakowa. Opowiadał mi o kapłaństwie, seminarium, wykładach, modlitwach. Opowiadał mi o swoim życiu w seminarium z wielkim zapałem i wzruszeniem. Żałował, że wystąpił. To były piękne wspomnienia. Przywołał mi myśl o kapłaństwie. Ja sam nigdy nie wpadłbym na pomysł, żeby do seminarium wstąpić. Nie wiedziałem, że w ogóle są jakieś seminaria. Janek zainteresował mnie, wzbudził we mnie tęsknotę za kapłaństwem. Bardzo polubiłem Janka. Był przyjacielem naszego domu.
Potem niespodziewanie spotkałem Stanisława Rostkowskiego, matematyka i psychologa, wierzącego, ale zupełnie niepraktykującego.
Stanisław Rostkowski był spokrewniony z rodziną świętego Stanisława Kostki z Rostkowa. Niezwykły człowiek w moim życiu. Uczył mnie tolerancji i wybaczania.
Zaczęliśmy rozmawiać o kapłaństwie i o tym, że powinienem być księdzem. Miałem do niego duże zaufanie.
Myśl o kapłaństwie powracała na Powązkach przy grobie Bolesława Prusa. Dzisiaj kojarzę to sobie z wpływem mojego szkolnego kolegi. Z chwilą, gdy wstąpiłem do seminarium duchownego, niespodziewanie umarł on w czasie wycieczki do Szwecji. Myślę, że spełnił swoje zadanie przekazane od Boga. Sam umarł, a mnie doprowadził do seminarium. Gdyby nie on, nie zostałbym księdzem. I w tym miejscu mogę powtórzyć, że nie ma przypadkowych spotkań. Ktoś pojawia się niespodziewanie na naszej drodze, a potem okazuje się, że miał w naszym życiu odegrać ważną rolę.
Na moją decyzję wstąpienia do seminarium — jak już wspomniałem — duży wpływ miało Powstanie Warszawskie. Zginęli w nim wszyscy moi bliscy koledzy, miałem wyrzuty sumienia, że nie zginąłem razem z nimi. Były to okoliczności sprzyjające innemu spojrzeniu na życie i swoją w nim rolę, ułatwiały otwarcie na taką decyzję, na usłyszenie głosu Boga. Miałem taką potrzebę życia duchowego. Poza tym była wojna, okupacja.
Co ciekawe: kiedy znalazłem się po Powstaniu Warszawskim w pobliżu Gór Świętokrzyskich, Świętokrzyskich miejscowości Końskie, całkiem nieoczekiwanie spotkałem znów profesora Rostkowskiego. Cud jakiś. Dostał się tam nie wiadomo skąd. Dotykałem go jak sennego zjawiska. Sprawdzałem, czy mi się śni, czy nie. Profesor powiedział mi: „Jedź jak najszybciej do seminarium, bo inaczej nie będziesz księdzem”. Takie dziwne spotkanie… Przejąłem się tym bardzo i od razu zacząłem szukać kontaktu. Pojechałem do Czubina koło Błonia, gdzie odradzało się po wojnie seminarium. Nie miałem żadnych dokumentów. Wszystkie się spaliły. Nie przyjmowano wtedy takich ludzi, bo się bano. Prefektem seminarium był mój dawny znajomy, ksiądz Bogdan Jankowski, który zaczął pełnić tę funkcję w drugim roku kapłaństwa. Od razu mnie przyjął, bez dokumentów poświadczeń. Wprowadził mnie w kapłaństwo. Zaufał mi i przyjął. Mimo że „Kuźnia Młodych” była lewicująca, a ja byłem po trzydziestce. Między mną a moim kolegami była duża różnica wieku. [… — S. K.].
O mojej ostatecznej decyzji wstąpienia do seminarium napisałem nawet w liście do Jana Bolesława Ożoga: „Dziękuję za list nadesłany. Przywędrował do mnie z Radomia, z którym wiążą mnie wspomnienia. W tym mieście, potkawszy się przypadkowo z Rodzicami, powziąłem ostateczną decyzję kapłaństwa, tu spowiadałem się uroczyście w barwnym kościele Bernardynów, tu włóczyłem się po cmentarzu, przed wyjazdem do seminarium, które po latach wyrzuciło mnie księdzem”.
Stąd — z Radomia — wysłałem podanie do seminarium:
„Do Księdza Rektora Seminarium Duchownego
Uprzejmie proszę o zaliczenie mnie w poczet słuchaczy Seminarium Duchownego. Moje dotychczasowe studia średnie i wyższe nie dają mnie [sic!] wewnętrznego zadowolenia. Przed wojną powzięte już pragnienie zostania księdzem nie daje mi spokoju, pozwalam sobie więc złożyć swoją nieśmiałą prośbę na ręce Przewielebnego księdza Rektora w nadziei, że zostanie łaskawie przyjęta. Życiorys swój dołączam do podania. Jan Twardowski”.
Rodzie byli bardzo zdziwieni, siostry nie dowierzały.
„Nie wiem, jaka była reakcja mamy na decyzję syna, gdy po wojnie wstąpił do Seminarium Duchownego — wspomina moja siostra Halina. — Mieszkałam wówczas w Chorzowie, a o decyzji Janka oznajmiła mi siostra. To było zaskoczenie dla całej rodziny bliższej i dalszej. Może mama czegoś się domyślała, na pewno była zadowolona”.
Mój ojciec dożył chwili, kiedy podjąłem taką decyzję. Moja siostra uważa, że „ojciec związany z Kościołem, tradycją, zwyczajami, a przede wszystkim niezachwianą głęboką wiarą, pogodził się wreszcie z faktem, że jedyny jego syn, po skończeniu gimnazjum matematycznego, nie podjął studiów technicznych na politechnice. Ojciec zmarł wkrótce, nie dożył radosnej chwili, by błogosławić syna i służyć mu do Mszy Prymicyjnej. Jestem tego najzupełniej pewna, służył przecież do rzymskiej Mszy świętej, na której ślub brała córka Lucyna z Czesławem Knichowieckim w Warszawie 3 sierpnia 1941 roku — nie odmówiłby synowi”.
Niestety, ojciec umarł na tyfus, tuż po wojnie. Na jego pogrzebie byłem już jako kleryk.
Pamiętam, kiedy umarł mi ojciec, nie mogłem zupełnie uwierzyć w to, że mój ojciec leży w trumnie, że mego ojca wiozą na cmentarz i zakopują do ziemi. To wszystko było jakieś nieprawdopodobne! Po prostu zrozumiałem, że odszedł, że nie mogę nawiązać z nim kontaktu, że nie odpowiada na pytania. Ale to, co było w trumnie, nie było moim ojcem! Było martwym przedmiotem, tym, co się zdarło z mojego ojca…[… S. K.].
Wstąpiłem do stanu duchownego w okresie bardzo niesprzyjającym powołaniu kapłańskiemu. Był to czas, kiedy nie wiadomo było, co stanie się z Kościołem. Niepewny był też los warszawskiego seminarium duchownego: w każdej chwili mogło być przecież zamknięte. Nie był to również czas łaskawy dla poezji. A już na pewno nie było nadziei na drukowanie wierszy. Pewne przeżycia wewnętrzne, okupacyjne — bliskość ze śmiercią sprawiły, że poszedłem tą drogą. A poza tym tajemnica powołania, której nie można zrozumieć i przełożyć na język pojęć dostępnych człowiekowi.
Nie zostałem wybrany dlatego, że jestem lepszy od innych ani nie jestem mądrzejszy. Ludzie piszą doktoraty, są bardzo wykształceni, gdzie mi do tego wszystkiego. Ale powołanie przychodzi spoza mnie, Łaska jest darmo dana. Podobnie jak miłość; prawdziwa miłość nie jest za coś.
Gdybym powiedział, że sam sobie taką drogę wybrałem, gdybym potem doszedł do wniosku, że jeśli się nie nadaję, to mogę wystąpić, ale to Bóg mnie powołał, a ja spełniam tylko rolę służebnicy Pańskiej, wypełniam to, czego Pan Bóg ode mnie chce.
To są dzieje łaski, tak mi się wydaje. Nie da się tego do końca wytłumaczyć. Nie było wtedy żadnych konkretnych korzyści z takiej decyzji, wyglądało na to, że Kościół może być przez komunistów prześladowany.
Zaufałem drodze — takiej, na jakiej mnie Pan Bóg postawił. Sam się na niej nie postawiłem.
W każdym razie w marcu 1945 roku wstąpiłem do warszawskiego seminarium duchownego.
W seminarium
Matko Karmelitańska z Warszawy
w kościele z herbem Radziwiłłów
pod trzema trąbami
módl się za klerykami
(z Polskiej litanii)
Gdy wstąpiłem do seminarium, to było tam chyba tylko ośmiu kleryków — w całym seminarium. Akurat wtedy nikt nie wstępował, bo wszystko się waliło. Byłem tam w domowych warunkach, uczyłem się jak na kompletach. To było i dobre, i złe.
Klasztor Karmelitów Bosych na Krakowskim Przedmieściu, gdzie mieściło się seminarium, był zburzony w czasie wojny. [… S. K.].
W mojej klasie było nas w sumie pięciu uczniów, mieszkających w nie najlepszych warunkach. Miałem wspaniałych profesorów i kolegów. Kolegów było niewielu, bo wtedy mało kto myślał o studiach teologicznych. Odstraszał komunizm. [… — S. K.]. Dziwiono się, że ktoś chce być księdzem. Tymczasem mnie właśnie to się podobało. To, że Kościół był słaby, zagrożony, bez żadnego triumfalizmu [sic! — S. K.]. Ten Kościół był mi bardzo bliski. Nie myślałem o perspektywach, o mojej przyszłości. Gdybym o tym myślał, tobym [j. w.] się rozmyślił.
Wpływ na moje trwanie i dojrzewanie do kapłaństwa mieli ludzie, których spotkałem na seminaryjnej drodze. Myślę tu o księdzu rektorze — Julianie Chrościckim, o ojcu duchownym — Pawle Dembińskim, misjonarzu ze znanego Zgromadzenia Księży Misjonarzy, i o księdzu prefekcie Bogdanie Jankowski [… — S. K.].
Ksiądz Julian Chrościckim od pierwszego wejrzenia robił wrażenie świętego. Zaraz po wojnie, u początków nowej władzy, powrócił z więzienia. Szczuto go tam psami, miał jeszcze świeże rany na ciele. Ten święty człowiek przyjął mnie do seminarium bez żadnych poręczeń, chociaż były wymagane. Nie miałem ich i trudno byłoby mi je zdobyć. Mój prefekt umarł w czasie wojny, rodzina się rozproszyła. Wspominam księdza Chrościckiego z wielką wdzięcznością.
Niezwykłym dla mnie człowiekiem był ojciec Paweł Dembński. Sam jego wygląd był przejmujący. Oddziaływał swoją osobowością i niezwykła powagą kapłańską — mądry, prosty, dobry bez goryczy, surowy i pobłażliwy, natchniony i najbliższy. Był ojcem, do którego się powraca, który pozostaje w pamięci. [… — S. K.].
Byłem jeszcze w seminarium duchownym, gdy pewnego razu odwiedził mnie mój przyjaciel z „Kuźni Młodych”, Wojciech Żukrowski. W czasie wojny pracował razem z Karolem Wojtyłą w kamieniołomach. Teraz przyjechał już z księdzem Wojtyłą do Warszawy i przyszli do mnie. Byłem wówczas świadkiem Mszy świętej, którą ksiądz Karol Wojtyłą odprawił w kaplicy. [… — S. K.].
*
Samo wstąpienie do seminarium czy do zakonu jeszcze nic nie znaczy, ale dotrwać do końca, wytrzymać — to dopiero trudna szkoła. Człowiek jest pod ciągłą obserwacją. Na początku jest jak w niebie, a potem może być jak w piekle. Powołany jest ten, który się nie zmęczył i dotrwał do końca. Wstąpienie do seminarium pod wpływem trudnych przeżyć nie wystarcza, by zostać księdzem.
Chociaż nie umiałem śpiewać — i miałem inne braki — nie wyrzucili mnie z seminarium. Gdy patrzę na moje życie, widzę, że kapłaństwo jest tajemnicą. Tajemnica ta przychodzi spoza nas. Myślę, że każdy ksiądz miał ten tajemniczy początek.
*
W seminarium mnie uczono, że ksiądz ma być jak ośla szczęka w ręku Samsona, która działała samą mocą Bożą. Przecież to nie ja ludzi rozgrzeszam, Tylko Bóg czyni to przeze mnie. I to mi pozostało w pisaniu wierszy: nie mam świadomości, że sam je piszę.
Modlę się, abym był narzędziem w ręku Boga, to znaczy był takim, aby Bóg przeze mnie działał. Nauczyłem się tego już dawno, ale stale muszę się o to modlić, bo człowiek jest grzesznikiem.
Nie proszę o tę samotność najprostszą
Pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak półwróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie
zegar przystanął żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Cię o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz do mnie
a mnie nie ma
(Samotność)
Przy stole Pańskim
O wiersze smutne moje,
W tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję
(z wiersza Prymicja)
Dwa miesiące po otrzymaniu dyplomu uniwersyteckiego, 4 lipca 1948 roku w Warszawie, w kościele oo. Karmeltów, który był wtedy prokatedrą, otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk księdza biskupa Wacława Majewskiego.
Tym samym czwarty lipca — stał się dniem dwóch najważniejszych sakramentów w moim życiu: chrztu świętego i kapłaństwa. Czy to nie piękne? To dla mnie dzień łaski. Zawsze tego dnia spotyka mnie coś przyjemnego.
Wówczas zaczęło się moje kapłańskie życie.
Własnego kapłaństwa się boję,
własnego kapłaństwa się lękam
i przed kapłaństwem w proch padam,
i przed kapłaństwem klękam
W lipcowy poranek mych święceń
Dla innych szary zapewne —
jakaś moc przogromna
z nagła poczęła się we mnie
Jadę z innymi tramwajem —
biegnę z innymi ulicą —
nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą
Pytają mnie niekiedy, co miałem na myśli, gdy pisałem: „i przed kapłaństwem w proch padam, i przed kapłaństwem klękam”? Nie klękam przed sobą, tylko przed kapłaństwem Chrystusa, i modlę się, „bym był tak przeźroczysty, aby już Ciebie tylko było widać”. Jednak w czasie Mszy Świętej widzi się także księdza, nie tylko Jezusa.
W Wielki Piątek Kościół pokazuje, że w ten dzień, w którym Chrystus umiera jako kapłan, ksiądz nie jest godzien odprawiać Mszy świętej i staje się jakby niewidoczny, nie przesłania sobą Jezusa. [… — S. K.].
Nowo wyświęcony ksiądz jest w czasie prymicji ważniejszy od kanonika, od proboszcza, od rezydenta po złotym jubileuszu, jedną nogą nad mogiłą. Ksiądz prymicjant jest najważniejszy. I dobrze, że jest taki ważny podczas swojej pierwszej Mszy Świętej. Ale potem przychodzą następne Msze Święte. Po latach ksiądz odprawia Mszę Świętą i w czasie upału ornat mu ciąży. Czyta lekcję, a rwą korzonki i przychodzi ogromny ból w krzyżu. Albo odprawia po chorobie, operacji czy długim cierpieniu. Są to Msze Święte z trudem sprawowane, ale przedziwnie piękne.
Znałem księdza Konrada Nassalskiego. Jeszcze w seminarium zachorował i został sparaliżowany. Odprawiał prymicje, siedząc na fotelu. Wkrótce potem umarł. To była jego pierwsza i ostatnia Msza Święta. Chociaż nie była ona tak dostojna i piękna jak na wielkich prymicjach, to z pewnością była bliższa ofierze Pana Jezusa.
Po latach powiedziałem do kleryków:
„Prymicje to są <<triumfalne>> Msze Święte. Jezus pozwala, abyśmy mogli się nimi nacieszyć. On miał tylko jeden obrazek prymicyjny, który dał Weronice na chuście, wy zaś macie tysiące obrazków. Jezus też się nimi cieszy, bo ma nowego kapłana”.
Matka była obecna w najważniejszych momentach mojego życia. Była ze mną, gdy zostałem księdzem. Opisałem to w Patykach i patyczkach: [… — S. K.].
W Katowicach dowiedziałem się o mojej pierwszej nominacji do Żbikowa. Kapłaństwo dało mi poczucie szczęścia osobistego i uratowało mnie przed stalinizmem.
Pierwsza parafia
Wiejska parafio moja, pocieszny Żbikowie —
Kto twe kaczki wychwali, twe stawy opowie —
Ławki co przed domami, cmentarniane duchy…
(z wiersza Dzieło rąk Kainowych)
Pierwszą parafię wyznaczono mi w Żbikowie. Po krótkim wypoczynku przyjechałem tam 20 lipca 1948 roku. Była piękna wakacyjna pogoda… Do dziś wspominam Żbików, który dostarczył mi wielu przeżyć. Po seminarium czułem się jak wolny ptak. Już sama nazwa podobała mi się — Żbików: pamiątka lasu pełnego zwierząt. [… — S. K.].
Kiedy przyjechałem do Żbikowa, była tu jeszcze pamięć dramatycznego zdarzenia. W 1945 roku ksiądz proboszcz Dyżewski polecił kościelnemu zakopać w ogrodzie wszystkie kielichy i inne naczynia liturgiczne. Kiedy kościelny wykonywał polecenia proboszcza, zobaczyli to Niemcy i chcieli go zastrzelić. Proboszcz ukląkł przed nimi, prosząc, aby to jego zabili zamiast kościelnego. Jednak Niemcy na oczach proboszcza zabili kościelnego. Wystrzelali też w okolicy wszystkie bociany.
Kiedy przyszedłem na pierwszą parafię, przywitał mnie mój pierwszy proboszcz, ks. kanonik Franciszek Dyżewski, trochę przedpotowy. W czasach, kiedy był on wikariuszem, na ścianach wisiały jeszcze portrety: w Kongresówce — Mikołaja, w Galicji — Franciszka Józefa.
Proboszcz przywitał mnie. Wprost z drogi, obciążonego walizką i torbą, zabrał do kościoła pod wielki ołtarz, zapalił dwie świecie, otworzył tabernakulum: „Uklękniemy i teraz pomodlimy się, bo będziemy razem z Nim mieszkać, z Panem Jezusem”. I wygłosił krótką homilię o Panu Jezusie Eucharystycznym. Taki mi pobożny ingres urządził pierwszy proboszcz na parafii. Jestem mu wdzięczny za ten odruch prostej pobożności. A potem, po trzech latach, zwierzył mi się, że tak samo go przywitał jego pierwszy proboszcz na pierwszej parafii, późniejszy biskup łódzki.
Dzisiaj to chyba się nie zdarza. Byłem wtedy tak gorliwy i przejęty, że to uroczyste przyjęcie i wprowadzenie bardzo mi odpowiadało Do dziś nie mogę o tym zapomnieć.[… — S. K.].
Ksiądz kanonik Dyżewski był czcicielem Matki Bożej Częstochowskiej. Uważał, że na trzy tematy można zawsze mówić i nikomu to się nigdy nie znudzi.: o Najświętszym Sakramencie, o Matce Bożej i o Kościele. Najwięcej jednak mówił o Matce Bożej Częstochowskiej. Był dziecięcej wiary. Trzy razy na zakończenie kazania dodawał: „Matko Boska Częstochowska, módl się za nami”. [… — S. K.].
Pod koniec życia mój pierwszy proboszcz miał jedno zmartwienie, że jest już za stary, by iść na piechotę na Jasną Górę.
Ksiądz Dyżewski lubił mówić kazania. Powiedział kiedyś do mnie:
— Jak będzie dużo ludzi w kościele, to ja mówię kazanie, jak mało — to ty.
Mówił i pisał w bardzo podniosłym stylu.
Pamiętam też wydarzenie, może niektórym znane z Niecodziennika, które wiąże się z moim pierwszym proboszczem. Ksiądz Franciszek pod pulpitem na ambonie trzymał w schowku czaszkę, którą niekiedy posługiwał się w czasie kazania.
Bywało, że podnosił ją do góry i wołał:
— Nie chowaj się za filar! Tak będziesz wyglądał!
Kiedyś niechcący nacisnąłem pulpit, zaczynając kazanie i czaszka wypadła, tocząc się hałaśliwie po schodach ambony. Powiedziałem tylko: „Amen”. Było to najkrótsze moje kazanie. Spadanie czaszki zrobiło większe wrażanie niż wszystkie moje homilie wygłoszone w życiu. [… — S. K.].
Byłem przy jego śmierci, umarł na nowotwór gardła. Byłem z nim bardzo związany. Mój pierwszy proboszcz. Wspaniały! Dla młodego księdza — doświadczenie na całe życie. Od Pana Boga to przyszło. Można przecież źle trafić.
Wikary
Przynoszę, Matko, na Jasną Górę
Kapłaństwo moje
Stanąłem w samym kącie kaplicy
Boję się podejść
(z wiersza Rekolekcje)
Zostałem księdza w najgorszym okresie stalinowskim. [… — S. K.]. Ludzie bali się kontaktów prywatnych z księdzem, bo rozchodziła się pogłoska, że tych, którzy odwiedzają księdza, ubecy pytają o wszystkie szczegóły związane z jego życiem. Częściowo była to prawda. Trzy lata spędziłem zupełnie samotnie.
Samotność — zupełna samotność. Tęsknota księdza, który nagle znalazł się poza domem rodzinnym, bez rodziców, rodzeństwa, po raz pierwszy na parafii, z obcym jeszcze księdzem, obcym organistą. Nikt mnie nie odwiedzał. [… — S. K.].
Kiedyś zobaczyłem, że jedna z dziewczynek chodzi bez butów. Kupiłem jej buty. Przychodzi do mnie jakaś pani i powiada: „Ja pracuję w UB, a ta mała, którą ksiądz obuł, to moja córka. Miałam polecenie, żeby księdza śledzić, bo ksiądz nowy, nie wiadomo jaki. Ale nigdy niczego złego o księdzu nie powiem, mogę o tym zapewnić”.
„Nie o śmierci mów z ambony — o życiu”.
(z wiersza Do kaznodziei).
Na ambonie kościoła w Pruszkowie-Żbikowie, czerwiec 1973.
Wprowadzenie
Kardynał McGuigan
Nigdy
Dobre życie, jest życiem pracy. Szczęśliwe życie, jest także życiem pracy. Chociaż często odczuwamy przemęczenie i zniechęcenie ze względu na nieprzerwany nawał naszych obowiązków, to jednak musimy sobie uświadomić fakt, że bezczynność byłaby jeszcze większym ciężarem. Prawdę powiedziawszy, to właśnie jakimś ukrytym błogosławieństwem jest fakt, że większość naszych obowiązków na ziemi narzucają nam okoliczności. Gdyby nam przyszło postępować według naszych upodobań, to każda alternatywa stanowiłaby nowy problem — często — żałowalibyśmy i dezaprobowali błędy. Gdy nasza natura zmusza nas do działania, to rozum domaga się zapewnienia, by nasza aktywność sankcjonował wartościowy rezultat. Wysiłek nas kosztuje i nie chcemy, aby był zmarnowany. Człowiek wzdryga się na myśl, że miałby być kamieniem młyńskim, który na próżno obraca się do końca. Nienawidzi pracy, gdy z ciągle umykającego piasku nie może niczego zrobić! Praca podobnie jak i życie, domaga się celu, który dawałby jej wartość, i który byłby źródłem zadowolenia.
Zdecydowana większość ludzi musi pracować na swój codzienny chleb. Musi pracować dla przedsiębiorcy, którego wola staje się prawem. Także i pracodawcy, ci, o których można by sądzić, ze są sobie panami i wydają rozkazy, zamiast je otrzymywać, muszą się liczyć z wymaganiami i żądaniami swoich pracowników. Pracodawcy są poddani prawom handlu i konkurencji. Żaden pracownik nie może marzyć tylko o swej własnej satysfakcji; a gdyby nawet mógł, to nie miałoby dla niego żadnej wartości.
Chłopiec, na skrzyżowaniu dalszych dróg swego życia, marzy o swej przyszłej pracy, o tym, czym chciałby być i co robić. Stosunkowo często ma świadomość, że jako jeden z milionów ludzkich istnień, znalazł się w pewnym impasie i, jak zwykło się mówić, „nie idąc w żadnym kierunku”. W oczach świata, ci młodzi ludzie są niewolnikami okoliczności, chociaż jak dobrze o tym wiedzą katolicy, ich błędne życie może być drogą wytyczoną przez Boga, aby doszli do Nieba. Ale, ja mówię o chłopcu — a jego przypadek jest dość powszechny w naszym szczęśliwym kraju — który może wybrać drogę. Im lepiej będzie poinstruowany, dobrze wychowany, tym większy wachlarz możliwości szeroko otworzy się przed nim. Niektórzy z nich dłużej się zastanowią nad wynikami, jakie da im w przyszłości wybrany zawód, niż nad własnym upodobaniem, ale jakikolwiek byłby ich wybór, wcześniej czy później, trzeba im będzie przecierpieć pewne rozczarowania, ponieważ rzeczywistość życia jest bardzo odmienna od nadziei i młodzieńczych marzeń. Oczywiście, w pewnym sensie można zawsze mieć sukcesy i osiągnąć spełnienie siebie…
Młode serce jest przepełnione wspaniałomyślnością, a młodzi ludzie raczej marzą o zawodzie, który by się im podobał, aniżeli o tym, który pozwoliłby zarobić więcej pieniędzy. Przepełnieni energią są chciwi na hojne jej rozdawanie; w tym wieku wolą przyjemność, aniżeli sukces. Młodzież pragnie dokonywać wielkich rzeczy, chociaż byłyby trudne do urzeczywistnienia. Ta ich wspaniałomyślność jest dla nas starszych pewna pociechą; sami bowiem jesteśmy nieraz zniechęceni niepowodzeniami życiowymi, świadomi pokus cynizmu i sceptycyzmu; dobrze wiemy, jak spustoszony byłby świat bez tego przypływu gorącej nadziei, które niesie każde nowe pokolenie.
Ewangelia podaje nam wzruszająca historię o młodym człowieku, który pytał Pana Jezusa: „Co mam czynić, abym zdobył życie wieczne”? — Gdy Chrystus odpowiedział mu, że powinien zachowywać przykazania Boże, młody człowiek powiedział: „Przestrzegałem ich od mego dzieciństwa; czego mi jeszcze brakuje?” — I Chrystus odpowiedział: „Jeżeli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj to ubogim, a będziesz miał skarb w Niebie. Później przyjdź i chodź za Mną!” — Młody człowiek nie był zdolny do takiej wspaniałomyślności; posiadał, bowiem wiele majątku i wydawało mu się, że trzeba byłoby dać zbyt wiele. Na pewno pragnął osiągnięcia życia wiecznego, ale nie chciał złożyć zbyt wielkiej ofiary, jak mu się wydawało, z przyjemności, które daje ta ziemia!
Jezus Chrystus poszukuje tych, którzy, aby zostać Jego apostołami, aby pomóc innym osiągnąć życie wieczne, opuszczą w Jego Imię swoje ognisko domowe, rodziców, rodzinę. To jest to, czego Kościół wymaga od chłopców powołanych do kapłaństwa! Niewątpliwie, to pociąga za sobą złożenia w ofierze nadziei i pragnień najbardziej naturalnych. Absolutnie nie mam zamiaru nie docenić wielkości tego zrzeczenia się. Jednakowoż duch katolicki w rzeczywistości chlubi się ofiarą i wcale jej nie unika. Naprawdę jarzmo Chrystusa jest słodkie, a ciężar Jego jest lekki, i ci, którzy biorą Jego Krzyż, już tutaj znajdą pokój duszy.
Ewangeliczny młodzieniec odszedł smutny. Wszystkie jego bogactwa nie potrafiły dać mu zadowolenia i pociechy. Odrzucić Krzyż Chrystusowy, to wcale nie znaczy uniknąć krzyży tego świata. Franciszek Thompson tak to wyraził:
„Ból dla tego, dla którego był ciężarem, jest klęską, bo odrzucającego zamyka”.
Nie tylko służba Boża wymaga ofiar. Całe życie ludzkie poddane jest temu prawu. Ofiary, obowiązki małżeńskie i ofiary wymogów rodzinnych, a precyzując zagadnienie, jeśli ktoś nie jest egoistycznym sybarytą, to za wyrzeczenie się życia rodzinnego, otrzymuje bezpośrednią i pełną satysfakcję. Ludzie, goniący za złotem, poddani są wyrzeczeniom, w które trudno nawet uwierzyć; sportowcy, ryzykują nawet utratą życia; marnują siły i zdrowie, aby „zrobić pieniądze”…, aby następnie odkryć…, że już nawet nie są zdolni, by je wydać na przyjemnością.
Człowiek nie może uniknąć ofiary; nie może uniknąć prawa pracy; nie potrafi zrzucić z siebie pańskiego jarzma. Komu będzie służył? Jakiemu wielkiemu celowi poświęci zdolności swego umysłu i entuzjazm swojego serca? Przed młodym katolikiem stoją otworem wszystkie możliwe zawody — od drobnego handlu aż do wielkiego przedsiębiorstwa — wszystkie przestrzenie zawodowe. Lecz jest jeszcze otwarta przed nim inna droga.
Mistrz powiedział następujące słowa:
„Przyjdź i chodź za mną”! Zaproszenie, aby się przyłączyć do Niego, celem ratowania ludzkości od wojny, niewoli, niesprawiedliwości — jednym słowem od grzechu, przyczyny wszelkiego zła i ABSOLUTNEGO ZŁA. Grzech jest zatratą nieśmiertelnej duszy, a zbawienie duszy, jest ŻYCIEM WIECZNYM, WIECZNYM SZCZĘŚCIEM!.
Między Dobrem, a Złem trwa na ziemi nieustanna walka. Ta walka ma wiele epizodów, lecz finał jej nie może być poddany w wątpliwość.
W piątym wieku, św. Augustyn widział, jak upada Cesarstwo Rzymskie pod naporem ludów barbarzyńskich, lecz wiedział, że była to tylko walka między ludźmi, tylko zwykłym historycznym incydentem. Ustawiczna walka rozgrywa się pomiędzy Państwem Boga i państwem szatana; rozpoczęła się z grzechem pierwszego Adama i pociągnęłaby za sobą zgubę całej ludzkości, gdyby nie dokonała się na Krzyżu ofiarna śmierć, rodząca wzorcze życie na drzewie kalwaryjskim Drugiego Adama. Zbawcze dzieło Chrystusa dokonuje się nadal przez wszystkie wieki i Chrystus zaprasza nas do współpracy. Żadna potrzeba nie może się z nią równać tak pod względem wartości, jak i konieczności. W walkach między narodami, żadna z partii nie może się chełpić tym, że ma totalne prawo, a pokojowe traktaty obwarowane są bardzo często złymi klauzulami, stanowiącymi zarodek przyszłych konfliktów. Ci natomiast, którzy prowadzą walkę dla Boga są nieomylnie zapewnieni o ostatecznym zwycięstwie i bezwzględnej słuszności ich sprawy. Pracownicy Chrystusa poświęcają się pracy, której rezultatem może być tylko szczęście ludzkie, i tu na ziemi i tam w Niebie; służą Panu, który zna każdą ukrytą aspirację ich serca, który nagradza każdy wysiłek, który zamienia ich słabość w moc i umie osiągać pożytek nawet z ich błędów i pomyłek.
Najlepszymi towarzyszami Chrystusa w walce o ocalenie ludzkości są ci, którzy uczestniczą w Jego kapłaństwie, składając Najświętszą Ofiarę Mszy Świętej, odpuszczając grzechy, głosząc Dobrą Nowinę. Podczas Ostatniej Wieczerzy, gdy Judasz już odszedł, Jezus powiedział uczniom swoim: „Wy jesteście Moimi przyjaciółmi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już nie nazywam was sługami, bo sługa nie wie, co czyni jego pan, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mojego. Nie wy mnie wybraliście, ale ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by wasz owoc trwał i aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek byście Go prosili w Imię Moje” (J 15, 14—16).
Abyście szli i owoc przynosili! Są trzy główne dzieła kapłana: te przy ołtarzu, w konfesjonale i na ambonie. Chociaż istotne i specjalne władze kapłana są nadnaturalne, otrzymane w sakramencie kapłaństwa, to Kościół wymaga jeszcze od kandydatów do kapłaństwa pewnych dyspozycji naturalnych.
Profesja kapłańska daje obszar dla owocnego wykorzystania bardzo wielu zdolności bądź to powszechnych bądź specjalnych. Kapłan w pracy parafialnej nie zadowala się głoszeniem Dobrej Nowiny i udzielaniem Sakramentów Świętych; prowadzi pracę pedagogiczna z dziećmi w szkole; jest animatorem wszelkiego rodzaju grup religijnych; jest przyjacielem i konsultorem rodzin — nikt nie jest bardziej włączony w nurt ich radości i trudności. Kapłan, ujmując rzecz ogólnie, dźwiga ciężar spraw materialnych w parafii; chociażby nie chciał, czasem musi przejąć na siebie rolę kierownika budowy, inżyniera, kasjera. Jest oprócz tego „przywódcą” tej małej społeczności, delegatem swych wiernych; powinien spełniać swą rolę w życiu publicznym. Różnorodność zajęć, które kapłan musi podjąć, może nie czyni jego powołania bardzo pociągającym, ale daje mu pewność, że może swe różne zdolności wykorzystać do maksimum.
Chłopiec niech się jednak absolutnie nie zniechęca! Nawet, jeśli sam by sądził, że nie potrafi się wywiązać z nałożonych obowiązków takiego powołania! Jeśli ma dobrą intencję, jeśli powierzy się z całą szczerością otwarcia swego wnętrza kierownikowi duchowemu i przełożonym, powinien pozwolić tym ostatnim troskę o ocenę jego własnych zdolności. Do seminarium nie przyjmuje się wszystkich, którzy się zgłaszają. Wszyscy seminarzyści nie będą bardziej uprzywilejowani. „Filtracja” jest surowa. Inna rzecz, że każda godzina w seminarium jest często bardzo ciężką próbą. Nigdy początkujący seminarzysta nie jest przygotowany do kapłaństwa; potrzebne będą lata zaprawiania się. Kandydat powinien sobie postawić zasadniczo tylko jedno pytanie przed wstąpieniem: czy tak szczerze chce poddać się okresowi próby?
Formacja w seminarium nie jest łatwa dla naszej natury, zresztą samo kapłańskie życie. Tylko miłość Boga sprawia, że wysiłek daje zadowolenie i przynosi owoce.
Dyscyplina nałożona przez Kościół seminarzystom, jak zresztą i kapłanom opiera się na zasadach praktycznej psychologii, wypróbowanej długowiekowym doświadczeniem. Mimo to owocuje tylko dzięki łasce Bożej. Oczywiście, nie jest czymś sprzecznym korzystanie z doświadczenia przy całkowitym zaufaniu łasce, ponieważ według postanowienia Bożego, działanie łaski jest dostosowane do naturalnych praw natury ludzkiej. Prawa te zresztą są prawami nadanymi przez Boga przy stworzeniu.
Kościół gorąco pragnie uformować kapłanów kulturalnych, wykształconych, miłych, przekonywająco głoszących Słowo Boże, skutecznie pracujących, dobrych przewodników ludzi tak, by ich promieniowanie oświecało ludzi i wielbiło naszego Ojca, który jest w Niebie. Oczywiście, dużo bardzie chce, aby jego kapłani byli święci przed Bogiem, który zna tajniki serca. Bez tej wewnętrznej świętości, zewnętrzne zalety, często podziwiane przez ludzi, są tylko próżnością — źródłem błędów. W sierpniu 1950 roku, papież Pius XII przedstawił w swej Adhortacji apostolskiej Menti Nostrae do duchowieństwa całego świata, temat: rozwój świętości w życiu kapłańskim. Papież powiedział:
„Św. Paweł dał nam przykazanie chrześcijańskiej doskonałości: ‘Przyobleczcie się w Pana naszego, Jezusa Chrystusa’. Jeśli ten rozkaz odnosi się do wszystkich chrześcijan, to o wiele większe jest uzasadnienie tego, że powinien kierować się do kapłanów! Przyoblec się w Jezusa Chrystusa nie oznacza tylko przyjęcia w duchu nauki Chrystusa; on domaga się wejścia w nowy okres życia, które, by promieniować blaskiem Taboru, powinno na pierwszym miejscu włączyć się w nurt prób i cierpień Odkupiciela, konającego na Kalwarii. To wymaga ciężkiej pracy na długi okres, przez którą dusza będzie przemieniona w żertwę ofiarną, aby mogła uczestniczyć w Ofierze Chrystusa. Ta pilna praca nie będzie tylko chęcią, zwykłym pragnieniem i obietnicą, ale ustawicznym ćwiczeniem, nie poddającym się zniechęceniu, zmierzającym do owocnego odrodzenia ducha; będzie ćwiczeniem w duchu pobożności odnoszącej wszystko na chwałę Boga, ćwiczeniem pokutnym, temperującym i panującym nad nieuporządkowanymi poruszeniami duszy; aktem miłości rozpalającym całe istnienie miłością ku Bogu i ku człowiekowi, urzeczywistniającą dzieła miłosierdzia; w końcu powinna być tą aktywną, dobrą i zawsze gotową wolą, dzięki której bez przerwy czynimy wysiłki, by zmierzać do coraz większej doskonałości”.
Jak podkreśla Ojciec Święty, ta konieczność trudnej i wytrwałej pracy ku duchowej doskonałości, jest wymagana szczególnie od duchownych, ale jest także zalecana wszystkim wierzącym. Dorastający chłopiec, który nie ma pewności co do swego powołania, nie powinien wyobrażać sobie, że osiągnie swe zbawienie wieczne za mniejszą cenę, pozostając na drogach świata. To, co powinno decydować o jego wyborze, to przekonanie, że taka jest właśnie wola Boga! Stan kapłański wymaga wysokich kwalifikacji, ale każdy kapłan wierny swemu powołaniu, otrzyma dużo większe łaski. Wymaga się wiele od tego, który otrzymał wiele. Apostolskie adhortacja Menti Nostrae podaje i adaptuje do współczesnych czasów i warunków ustalone zasady, które pomagają w rozwoju życia duchowego. Ten rozwój jest jeszcze bardziej potrzebny kapłanowi, niż świeckiemu wiernemu, ale też i kapłanowi łatwiej go realizować.
Wszelkie posługiwanie Kościoła, jak je ukazuje Papież Pius XII, zmierza do udoskonalenia życia chrześcijańskiego, które dokonuje się w swej istocie przez miłość ku Bogu i ku drugiemu człowiekowi. Kapłan żyje w zaciszu Tabernakulum, gdzie składa wizyty Jezusowi i gdzie Go wielbi w Sakramencie Jego Miłości. Odprawianie Mszy Świętej jest wzniesieniem duszy i serca do Boga w zjednoczeniu z niebiańskimi chórami, które wiecznie śpiewają hymny uwielbienia.
Ustawiczne kontaktowanie ducha ze świętością jest odżywianiem życia wewnętrznego. Św. Paweł mówi: „Tak, chciałbym, żebyście byli wolni od utrapień. Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jakby się przypodobać Panu. Ten zaś, który wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jakby się przypodobać żonie. I doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna… Troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem i duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy świata… Mówię to dla waszego pożytku, nie zaś, by zastawić na was pułapkę; po to, byście godnie i z upodobaniem trwali przy Panu!” (1 Kor 7, 32—35). Apostoł podkreśla, w jaki sposób wolność od wielu spraw doczesnych i troska jedynie o służbę Bożą są bardzo ułatwione tym, którzy nie są pogrążeni w problemach tej ziemi. Dorzućmy jeszcze i to, że spełnianie obowiązków czysto naturalnych, może być uświęcone przez czystą intencję.
Najskuteczniejszą pomoc otrzymuje kapłan przez codzienne składanie Świętej Ofiary. Sobór Trydencki tak to wyraża: „Tutaj jest obecny ten Chrystus, który kiedyś ofiarował się na Krzyżu, a teraz ofiaruje się przez posługę kapłanów. Tylko sposób ofiarowania jest inny”. Po przytoczeniu tego tekstu, Papież Pius XI dodaje: „Przez to właśnie ujawnia się trudne do wyobrażenia dostojeństwo kapłana w całej jego wspaniałości, że ma władzę nad Ciałem Jezusa Chrystusa i sprowadza Go na ołtarz. W imieniu samego Chrystusa, składa wszechmocnemu Bogu nieskończenie miłą Żertwę Ofiarną”. Na wezwanie kapłana Bóg zstępuje z nieba na ziemię. Na naszych oczach odnawia Ofiarę, tę z Góry Kalwarii, która zgładziła grzechy świata.
Uświęcając przez to samego siebie, nie może nie uświęcać swego bliźniego. Słusznie powiedziano, że Sakrament Kapłaństwa jest sakramentem społecznym; władze udzielone kapłanowi są mu dane dla dobra bliźnich. Wezwanie do kapłaństwa jest wezwaniem do niczym nieograniczonej wspaniałomyślności, do uciążliwej pracy przez całe życie, mającej na celu wieczne zbawienie drugiego człowieka. Jest wiele zawodów potrzebnych i godnych szacunku; nie brakuje szlachetnych zawodów, jak np. zawodowa służba wojskowa dla obrony swej ojczyzny; zawód lekarza czy pielęgniarki, którzy troszczą się, by ulżyć człowiekowi w jego cierpieniu czy ratować życie ludzkie. Ale młody chłopiec, oświecony światłem wiary, świadomy faktu grzechu, który jest złem nieskończenie większym, aniżeli uzbrojony wróg ojczyzny lub siły choroby, stawia sobie samemu pytania: Czy jest na świecie wspanialszy zawód, godny poświęcenia najszlachetniejszych aspiracji jego serca? Czy nie będzie chciał podjąć się pracy Jezusa Chrystusa na ziemi, tej pracy podejmowanej od dziewiętnastu wieków przez wiele pokoleń kapłanów?
— Narody, państwa, systemy polityczne i ekonomiczne, cywilizacje zaistniały i zginęły. Były wojny i rewolucje, okresy postępu i upadku ludzkości. Tylko Kościół Katolicki trwa, ponieważ tylko on należy do istoty Bożego Planu Zbawienia. Wiele innych spraw domaga się daniny ludzkiej krwi, potu i łez. Ludzie troszczą się o wiele spraw, ale tylko jedna jest konieczna”.
Jak powiedzieliśmy już na początku tego Wprowadzenia, każdy młody człowiek, szukając swej pracy, powinien poddać się poleceniom swego mistrza. Aspirujący do kapłaństwa sam oferuje pracę swego życia Jezusowi Chrystusowi. „Panie, co chcesz, abym czynił?” — pytał Szaweł z Tarsu, powalony Obecnością Boga na drodze do Damaszku. Inni postawili sobie to samo pytanie, a odpowiedź, jaką otrzymali, podali nam na kartach tej książki.
Oby jej młodzi czytelnicy mogli z całą szczerością postawić sobie jeszcze raz to pytanie! Oby mogli, oświeceni łaską Ducha Świętego, umocnić się w ich pragnieniu, by całokształt swego życia, ze wszystkimi jego szczegółami, dostosowali do WOLI BOŻEJ!
Zdobyć świat
Jakub Keller, M.M.
Komuniści w Chinach
Niedawno jeden z naszych misjonarzy powrócił z Chin, gdzie ciężko pracował przez siedemnaście lat. Usunięty z pola apostolskiej działalności, powrócił do swego macierzystego domu, by czekać na skierowanie do pracy w innym zakątku Winnicy Mistrza.
Długo opowiadał mi, w jaki sposób komuniści potrafili porwać umysłu młodych Chińczyków. Jedna z najbardziej interesujących historii miała miejsce na wyspie Sancian, gdzie zmarł św. Franciszek Ksawery. Wynaturzając, dla własnej korzyści, perspektywy wielkiego Apostoła, komuniści zdołali dokonać tego, czego nie udało się zrealizować dotychczas nikomu. Zdobyli całkowicie młodzież chińską tą wzniosłą ideą, że każdy może uczestniczyć w rozgrywkach na skalę światową i zapewnić ludzkości spokój. Ta idea rozpaliła wyobraźnię tubylców, którzy do tej pory zadowalali się życiem w małych zagrodach wschodnich wiosek; przekształciła ich w gorliwych apostołów komunizmu.
Ten jest na tyle przebiegły, że potrafił zaapelować do najszlachetniejszych odruchów ludzkiego serca. Roztaczając miraż przed narodem, że każdy może pomóc w odnowie, nie tylko swej własnej miejscowości i własnego kraju, ale całego świata, czerwoni posłużyli się sloganem: Wyzwolicie świat. To było powtarzane wszędzie, bez przerwy i na wszelkie sposoby, które można sobie wyobrazić.
Przyczynicie się do szczęścia ludzkości. Przez lata apel ten wstrząsał duszami nawet najbardziej apatycznymi. Raz podjęta idea, w mgnieniu oka rozpaliła wszystkich! Znikła blada małoduszność indywidualna. Weszły w grę moce, którymi Bóg obdarzył każdego z nas i zaczynamy myśleć i działać na wielką skalę.
Mimo heroicznej pracy uczniów św. Franciszka Ksawerego, nie mogli oni wniknąć w głąb Chin i tylko zdecydowanie mniejsza ilość wierzących tubylców zdobyła rzeczywiście szersze widzenie rzeczywistości. Tymczasem komuniści, gdy dostali się na scenę, korzystając z dorobku poprzedników, otwarli masom nową drogę do zdobyczy. Poszerzyli ograniczoną wizję przeciętnego Chińczyka i nauczyli go myśleć i pracować poza jego małym kręgiem.
Wilki odziane w skórę jagnięcia, wiernie oddani szatanowi doprowadzają z nadzwyczajnym sukcesem do tego, że w uszach każdego brzmi wzruszająca zachęta Nauczajcie narody — przecież jest ono takie samo, jakie powtarzał Jezus Chrystus, wysyłając swych uczniów, aby je powtarzali na wszystkie strony.
Sposób, w jaki komuniści mogli wzbudzić taki entuzjazm, pasjonował mnie. Wbrew ich przewrotnemu celowi, metoda nie jest inna, aniżeli ta, która rozpalała wszystkich wielkich apostołów Kościoła w ciągu dziewiętnastu wieków jego historii. Być może, że trzeba dostrzec w nieobecności tej światowej wizji główną przyczynę osłabienia i paraliżu, jakie dzisiaj pętają rozwój chrystianizmu.
Komuniści, więc, potrafili obudzić w sercu Chińczyków sens powołania i obowiązek poświęcenia się przemijającej sprawie. Te wydarzenia z życia zasłużonego misjonarza — weterana — przypomniały mi sposób, w jaki ja zacząłem interesować się kapłaństwem. Zawdzięczam to księdzu z parafii św. Franciszka Salezego, w Oakland w Kalifornii, który przychodził do naszego przedszkola. Miałem wówczas sześć lat. Już upłynęło 46 lat, a ja pamiętam dobrze, jak stał przed nami, i przypadkowo zrobił krótką uwagę, która wydała przynajmniej jedno ziarno, przynoszące owoc!
Powiedział tylko tyle: „Trzeba, moi chłopcy, aby jeden z was został księdzem i któregoś dnia zrobił coś dobrego na tym świecie”.
W tym samym wieku, w którym umysł zaczyna samodzielnie funkcjonować, uwierzyłem, że jestem przytłoczony przerażającą mocą tych dwóch słów: „kapłan” i „świat”.
W czasie moich szkolnych lat, ta nieprawdopodobna możliwość dotarcia do całej ludzkości, w imię Jezusa Chrystusa, często powracała do mojej świadomości. Wkrótce wstąpiłem do Seminarium św. Patryka w Menlo Park w Kalifornii, aby się przygotować do kapłaństwa.
Stojąc na czele małej parafii, w archidiecezji San Francisco, miałem nadzieję, że będę mógł przyjść z pomocą mojemu bliźniemu.
Co ze mną?…
Później, z końcem 1918 roku, Ojciec Price, poprowadził na Wschód pierwszą grupę misjonarzy z Maryknoll. Z wielkim zapałem czytałem publikacje misyjne i widziałem przez to na własne oczy podróże tych ludzi do najbardziej zacofanych zakątków ziemi i poczułem się owładnięty pragnieniem, aby pójść ich śladami. Parę lat później wstąpiłem do Maryknoll. Wyświęcony na księdza w 1925 roku zamiast zostać od razu wysłany na misje, zostałem wyznaczony do pracy nad zaznajamianiem Ameryki z naszym dziełem, nad zdobywaniem nowych powołań i zapewnieniem bazy materialnej.
Stało się na początku dla mnie bolesnym rozczarowaniem, że nie pojechałem do Chin czy na inne tereny misyjne. Później dopiero dostrzegłem, że znalazłem się wkrótce w lepszej sytuacji, by pracować nad rozprzestrzenianiem posłannictwa Chrystusa. Mogłem przecież rzeczywiście natchnąć setki ludzi do poświęcenia się pracom życia misyjnego i w ten sposób poszerzyć prawie do nieskończoności pracę, którą mogłem wykonywać indywidualnie.
Starałem się ukazywać powoli tę „światową wizję” nawet tym, którzy w żaden sposób nie myśleli o oddaniu się misyjnej pracy. Jeżeli nie mogli przejść wszystkich dróg, to dlaczego nie przebiegliby przynajmniej części? Zachęcałem ich do wyboru przestrzeni pracy najbardziej dla nich odpowiednich i do niesienia tak daleko, jak to jest możliwe miłości i prawdy… Chrystusa…
Bez przesądzania rezultatów zachęcałem tysiące osób, aby się stali „Chrystoforami”, czyli „Nosicielami Chrystusa”. To jest w całej pełni Boska idea: każdy powinien zaangażować się, dla swej ogromnej korzyści, w budowę obszernego świata.
Dzisiaj, dzięki ruchowi „Chrystoforów”, rzesza, ciągle powiększająca się, odpowiada na ten sam zniewalający apel nieznanego kapłana, który zapoznał mnie z nim w roku 1906 w kalifornijskim przedszkolu.
To, że każdy powinien dołożyć wszelkich wysiłków, mając na widoku wyzwolenie świata, jest ideą tak starą, jak pagórki Galilei. W naszych dniach, z zastraszająco fatalnymi sukcesami, ideę tę wykorzystuje się przeciwko Chrystusowi: pomyślcie o przemianie, jaka dokonałaby się nagle, gdyby ona była podjęta i rozszerzona, w ten sam bezczelnie agresywny sposób dla Chrystusa.
Apel ten jest potężny, tak potężny, że można słusznie zapytać, że, jeśli nie rozbudzi tysięcy powołań do życia zakonnego i misyjnego, to na pewno pomoże młodym ludziom zrozumieć to jedno: Nawet dzisiaj, w imię Chrystusa, każdy z nas ma moc przynieść światu pokój.
Wałęsanie się po wspaniałej Drodze Króla
Jan B. Sheerin, CSP
Zwlekanie
Po ukończeniu studiów w Fordham, w 1928 roku, nie miałem najmniejszego zamiaru wstępować do seminarium. Sam byłem tym, który taki zamiar ganił. Nikt nie stawiał mi najmniejszych przeszkód w rozwinięciu powołania. Ani zacna siostra, która uniesiona niedyskretnym zapałem, nie przestraszyła mnie przedstawianiem kapłaństwa, jako ideału, tak nieprawdopodobnie wzniosłego, że znajdował się poza osiągnięciem go przez śmiertelnika. Żaden ksiądz nie wzmacniał mego powołania tymi metodami, które są właściwe jego zniszczeniu w zarodku. Żaden przyjaciel „nie sabotował” działania Ducha Świętego w mojej duszy. Wyłącznie sam byłem odpowiedzialny za zwłokę w podjęciu decyzji.
„Zwłoka”, to określenie bardzo delikatne, aby w sposób wystarczający określić moje niedbalstwo. Decyzję zawsze odkładałem na później. Jednakowoż, wyjąwszy moje lata nauki w liceum, zawsze byłem pod mocnymi wpływami katolików. Mój ojciec i moja matka przekazali swym dzieciom zdrową pobożność. Dobrze zauważałem moc natchnień, kierujących mnie ku kapłaństwu. Jednak je zaniedbywałem; głupio gardziłem nimi. Pisząc historię powołania mego — nie piszę jej z poczuciem dumy, ale ze świadomością głębokiego uniżenia. Czy któryś z czytelników znajdzie w tej matowej relacji odbicie własnych problemów? Być może, on również zobaczył na własnym niebie gwiazdę powołania duchownego, a nie wykazał jeszcze wystarczającej mądrości, by pójść za nią? Oby historia moich błędów nie była dla niego bezużyteczna!
Panu Bogu — świeczkę; diabłu — ogarek; sobie — wszystko
Jak wyglądał mój stan ducha w tamtych latach? Najpierw, miałem absolutne przekonanie: najważniejszą dla mnie sprawą było zbawienie mej duszy, ale zdecydowałem się na bardzo wygodne „zabezpieczenie” — jak najwięcej osobistych rozkoszy i jak najmniej tego, co niewygodne. Dlaczego nie korzystać z dwóch światów? Służyłem Bogu w swoim stanie, pracowałem w swoim zawodzie i wcale nie widziałem potrzeby włączenia się w stan duchowny. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że kapłaństwo jest najwspanialszym zawodem, jeżeli tak je można określić, ale ta wspaniałość była surowa i lodowata z powodu trudności zawiązanych z posłuszeństwem i różnego rodzaju wyrzeczeniem. Samotność kapłana mnie przerażała, a jeszcze bardziej idea wyrzeczenia się mojej własnej niezależności. Nie martwiłem się o świat pieniądza, gdzie większość tych przyjemności można kupić za „mamonę”. Ja chciałem być przede wszystkim całkowicie wolny! Byłem zdecydowany od mej młodości, by nigdy nie czyścić komuś obuwia.
Adwokat
Podczas ostatniego roku studiów w 1927 roku poszedłem na kurs prawa i kontynuowałem na tej drodze, mając po moim bakalaureacie, pracę w kancelarii na pół etatu w czasie studiów.
Była to praca tak nudna, jak tylko jest to możliwe. Grzebanina w katastrach, sporządzanie list podatkowych, zapisywanie setek stron papieru orzeczeniami sądowymi, kontraktami, testamentami i setkami innych aktów notarialnych, które przecież nie mogą wzbudzić entuzjazmu w człowieku, a nawet zainteresowania, gdy jest on przywalony taką „górą prawnych papierków”! Oczywiście, pracodawca szybko się bogacił na mojej pracy…, ale nie pracownicy, którzy mieli głodowe pensje. Otóż myśl o zrobieniu majątku wcale mnie nie absorbowała. Wręcz przeciwnie, pewne nadużycia mnie bulwersowały. Przypominam sobie, że trzeba mi było zasięgnąć porady w tej sprawie u mego spowiednika; uspokoił moje sumienie i zapewnił, że mogłem zachować swą pracę, ponieważ miałem ważne racje, by to czynić, ale pod warunkiem, że nie będę aktywnie uczestniczył w tych prawnych nadużyciach.
W 1929 roku nastąpił kryzys. Nasze biuro mogło zachować swą ilość spraw sądowych; własność gruntowa była mniej naruszona, niż walory giełdowe, lecz ja, ja byłem „nasycony”. Wyobrażałem sobie, że tylko ta dziedzina prawa, w której mógłbym znaleźć interes, odnosiła się do prawa kryminalnego.
W tym okresie starałem się dużo rozmawiać z prawnikami, którzy szli do pracy w małych miastach. To także wpłynęło na moje plany. Sam zdecydowałem się na kuriozalne „urządzenie”: prowadzić farmę wzmocnioną pracą prawoznawcy. Wyobrażałem sobie możność nie zmarnowania życia w służbie prawa; zamierzałem w ten sposób, po otrzymaniu doktoratu z prawa, ustabilizować się jako „dżentelmen-farmer”, studiując w mieście; nie ważne jak małe miasto, ale by było w racjonalnej odległości od mej farmy. Zakładam, że każdy normalny Amerykanin przechodzi w swej karierze życiowej przez stadium farmerskiej sielanki, ale w moim przypadku, ta kombinacja była czymś więcej, aniżeli fantazyjnym połączeniem prac rolnych i „habeas corpus” [w prawie ang. — ustawa zabraniająca aresztowanie obywatele bez nakazu sędziego i zapewniająca postępowanie przed właściwym sędzią”] — po prostu czystą fantazją. Czułem się jednak na to mocno zdecydowany.
To, co mnie wciągnęło w ten dziwaczny kompromis, skierowało mnie później do kapłańskiego powołania. Mając do „spraw prawniczych” zaledwie przeciętne zainteresowanie, pragnąłem związać się z czymś, co byłoby w stanie wzbudzić miłość, wierność i entuzjazm. A więc mogłem zainteresować się bardziej naszą „poczciwą ziemią”. Od wczesnej młodości nie lubiłem miasta z jego szarymi murami i brudnymi ulicami. Czytałem dużo poezji i książek o naturze, powieści przepełnionych ogrodami, kwitnącymi jabłoniami, wielkim, otwartym niebem, poematów gloryfikujących fale złocistych łanów pieszczonymi lekkimi dotknięciami wietrzyków. Wydawało mi się, że żyjąc na łonie natury, można uniknąć podłej wulgarności, prawniczych wykrętów, dwulicowości. Byłem pewny, że ten właśnie rodzaj życia, najbardziej odpowiadałby najgłębszym tajnikom mojej natury.
Muszę wyznać, że służby prawu i sprawom sprawiedliwości nie miałem za jakiś ideał. Owszem, spełniałbym swoje obowiązki zawodowe prawnika zgodnie z wymaganiami chrześcijańskiej moralności, ale to byłby dla mnie tylko środek, by uczciwie zarabiać na życie. Nie mogłem patrzyć na ten zawód jako na sprawę, której warto byłoby poświęcić moje życie, albo na ideał tak święty, jak Święty-Graal! Krótko, stałem się bardzo cyniczny pod tym punktem widzenia.
Zresztą, mówimy, że cynizm był cechą charakterystyczną ludzi wykształconych mego pokolenia. Wielu młodych emigrowało wówczas do Francji w poszukiwaniu czegoś, czego nie mogli znaleźć w Stanach Zjednoczonych. Inni zwracali się w stronę komunizmu, odczuwając klęskę duchowego głodu, na jaki cierpiała wówczas Ameryka. Żyliśmy w cywilizacji zupełnie materialistycznej i zupełnie odrażającej. Rozpętał się egoizm. Przypominam sobie mój cynizm kwaśny, żrący. Wszędzie widziałem egoizm, nawet tam, gdzie go wcale nie było. Rozczarowany, nawet nie próbowałem dyskutować na temat ideałów chrześcijaństwa, zresztą, na temat żadnego ideału, widząc, że moi koledzy nie mówili tym samym językiem. Przyzwyczajałem się do chronicznej ironii. Za każdym razem, gdy ktoś w mej obecności chwalił kogoś innego, szukałem „dziury w całym” i nie szczędziłem bardzo złośliwych insynuacji.
Bardzo dobrze rozumiem dzisiaj, jak musiałem być nieprzyjemnym rozmówcą! Moja ironia była zawsze gotowa do podejrzewania dobrych intencji bliźniego. Jest to wstrętny nawyk, którego trudno się odzwyczaić. Męczę się z nim do tej pory, zwłaszcza w pracy pisarskiej; muszę walczyć z pokusą wyrażania „gorzkich myśli”. Nałóg ten potwierdza prawdę nie podlegającą żadnej dyskusji: byłem zgryźliwy, ponury, po prostu drwiący z tego powodu, że nie miałem czegoś, co zaspokajałoby mą duszę. Jakże prawdziwe są słowa św. Augustyna: „Stworzyłeś nas dla siebie, o Boże, i niespokojne są serca nasze tak długo, jak długo nie znajdą ukojenia w Tobie”.
Słońce przebiło chmury w 1929 roku. Zacząłem interesować się kapłaństwem. Oto jak: jeden z kolegów w Fordham, Donal Forrester, wstąpił do nowicjatu Ojców Paulistów w Oak Ridge, w mojej prowincji New Jersey. Podczas jesieni tego roku złożyłem mu wizytę. Oczywiście od tamtego czasu ten nowicjat stał się dla mnie bardzo bliski, ale nie mogłem przeżyć tego wrażenia, jakie wywarł na mnie po raz pierwszy. Dom nowicjatu jest wiejskim domem położonym na brzegu górskiego jeziora, które lśniło jak diament w szkatułce wielkich drzew. W dniu mojej wizyty te drzewa lśniły cudnymi, jesiennymi kolorami. Wydawało mi się, że pokój Boży przemienił to jezioro i ten lasek w ramach nadprzyrodzonej piękności. Powaga nowicjuszy — również ona — wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. Poczułem się znużony moją dotychczasową bezcelową błąkaniną życiową. A nowicjusze mieli cel i znali środki prowadzące do jego osiągnięcia. Z pasją interesowali się swym życiem i tym apostolatem, do którego się przygotowywali. Później, na wiosnę, powróciłem odwiedzić Dona i ponownie pozazdrościłem mu jego powołania. Również ja chciałbym móc poświęcić swe życie jakiemuś ideałowi i dumałem nad tym, czy będę mógł kiedyś go urzeczywistnić.
Aktor
W tym samym roku zapoznałem się w Nowym Jorku z katolicką grupą młodzieży — teatralną — i zostałem jej członkiem. To także dało mi do myślenia. W Wielkim Poście wystawialiśmy Misterium o Męce Pana i nie mogłem robić niczego innego, niż zastanawiać się nad moim własnym stosunkiem do Męki Chrystusa. Czy była ona tylko dramatycznym przedstawieniem? Czy wolno mi było podjąć życie wygodne i przyjemne, podczas, gdy Chrystus, mój Pan, tyle wycierpiał i „stał się posłuszny, aż do śmierci”? Jeżeli Chrystus uważał za pierwsze zadanie głoszenie swej Ewangelii, to czy ja miałem prawo „bawić się” małymi kwestiami prawnymi? Czy mam prawo prowadzić przyjemne i wygodne życie dżentelmena–farmera? Te pytania i wiele innych nasuwały mi się ciągle przy odgrywaniu mojej roli. Do tego dołączył się osobisty wpływ dyrektorki naszej grupy, kobiety płonącej miłością ku Bogu. Ona jest właśnie tą, która wstrząsnęła moją nonszalancką i cyniczną duszą tym starym pytaniem: „Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał?…”.
Dziwna modlitwa
Błagam więc Boga, aby oświeciła mnie łaska, ale bałem się, aby moja modlitwa nie była zbyt żarliwa! Prosiłem, aby moje powołanie zostało mi jasno ukazane, ale w obawie, aby Bóg nie dał mi zbyt szybko odpowiedzi. Św. Augustyn pisał, że prosił Boga w ten sposób: „Panie, daj mi czystość, ale jeszcze nie teraz!” I ja mówiłem: „Panie, daj mi powołanie do stanu duchownego, ale nie natychmiast!” Dzisiaj wydaje mi się straszne, to odsuwanie decyzji, ale wówczas przekonywałem siebie, że trzeba zaczekać przynajmniej do ukończenia mych studiów prawniczych, aby rozstrzygnąć to, kim mam być. I w tym samym czasie miałem częściowo nadzieję, że coś się stanie, co spowoduje negatywny koniec tak wielu udrękom. Mimo niesmacznej bezużyteczności mojego życia obawiałem się bezwiednie samotności i posłuszeństwa w życiu kapłańskim.
Podróż po Europie
W 1930 roku otrzymałem doktorat z prawa. Z moim bratem Wincentym zdecydowaliśmy się na podróż po Europie. Przeżywałem wielką udrękę ducha. Jakiś wstyd powstrzymywał mnie od przedyskutowania mojego powołania z rodziną. Byłem niespokojny, wytrącony z równowagi, rozumujący tak, jak wściekły pies! Chwilami wydawało mi się, że powołanie biorę zbyt poważnie, a w następnej chwili lękałem się, że gardzę natchnieniami Ducha Świętego. Wiele obiecywałem sobie po mej podróży, wyobrażając sobie, że ona zadecyduje o moim powołaniu w jedną lub drugą stronę. Miałem nadzieję, że wielkie katedry Europy, te modlitwy kamieni, poruszą mnie do głębi i potwierdzą moje powołanie.
Bolesne rozczarowanie
Straszliwą prawdą jest to, że Europa niemal zrujnowała to powołanie. Przez długi czas nie mogłem wyjść z tego szoku. Zamiast zobaczyć naszą Matkę — Kościół w całym jej majestacie, zobaczyłem tylko widmo przeszłości! Katedry ukazały mi się tylko jako relikwie wieków średnich, pomniki czasów, kiedy wiara była głęboka. Z tej żywej wiary rozpoznawałem w naszych dniach tylko jej próbki. W tym stanie ducha piękno katedr nie wywierało na mnie — żeby tak powiedzieć — wrażenia.
Tylko trzy miejsca w Europie trochę wzmocniły mnie duchowo: były to katakumby, wielki klasztor św. Bernarda i jego ascetyczni zakonnicy, przechadzający się w czystych krużgankach, a w końcu Oberammergau z jego szczęśliwymi mieszkańcami, żyjącymi między wiarą i ziemią. Co do katedr — to odniosłem wrażenie, że są one łupinami, pozbawionymi religijnej wiary. Zdeprymowały mnie straszliwie. Byłem zadowolony, że wracałem do Ameryki, gdyż, jeśli nasze kościoły pod względem artystycznym nie są niczym więcej, aniżeli „stodołami”, to czułem się o wiele szczęśliwszy w naszych „stodołach” przepełnionych adoratorami, niż w pustych katedrach.
Urzędnik
Po naszym powrocie z Europy, podjąłem pracę na pełnym etacie w urzędzie. Tu spotkałem się z tak przykrą sytuacją, jak poprzednio, a może nawet jeszcze gorszą. Obowiązujące prawo prohibicji, dało mi możność spotkać przeróżnych klientów: przemytników, właścicieli przedsiębiorstw kontrolowanych przez urząd finansowy. Wśród tych właścicieli był sławny gangster, który później został okrutnie zamordowany.
Po adwokackim egzaminie, musiałem przez rok pracować. Po przepracowaniu tego roku krzyknąłem: wszędzie, ale nie tutaj! Z kontaktów w pracy, poznałem szatańskie podstępy prawniczych oszustw, o których nigdy nie wiedziałem. Szczególnie uderzył mnie zwyczaj załatwiania spraw przy alkoholu! Przypominam sobie dzień, w którym po raz pierwszy wszedłem do trybunału karnego. Adwokat odsunął się od pulpitu urzędnika i usłyszałem, jak powiedział do swego kolegi: „Dobrze, sprawa jest w torbie, ale musiałem dać sto „biletów” urzędnikowi, aby „zakopać” akt oskarżenia!”
Wyjaśnienie
Nie chciałbym, aby czytelnicy odnieśli wrażenie, że gardzę adwokatami! Wręcz odwrotnie. Poznałem setki z nich, którzy są ludźmi bardzo godnymi uszanowania. Tutaj relacjonuję tylko moje nieszczęśliwe doświadczenia z kilkoma bardzo niegodnymi prawnikami.
Jezuici
Spotkałem wreszcie jezuitę zasługującego na wspomnienie — O. Williama Walsha. Miał około 65 lat. Wspaniała broda zdobiła jego podbródek. Był księdzem bardzo wykształconym, świetnym muzykiem i wyróżniającym się rozmówcą na tematy literatury i sztuki. Jego wkład w mą osobowość i powołanie był bardzo udany. Był jednym z pierwszych dyrygentów chóru paulistów. Cenił go szczególnie O. Young, założyciel tego chóru. Miałem wrażenie, po pewnych moich spostrzeżeniach, że O. Walsh wstąpiłby chętnie do paulistów, gdyby ci składali uroczyste śluby zakonne. W tym okresie, gdy go poznałem, zajmował się szerzeniem szczególnego nabożeństwa do Dzieciątka Jezus. Pomagałem mu w zbieraniu dokumentów i pism Jana Coleta, spowiednika Tomasza More, jednego z pierwszych propagatorów tego nabożeństwa. Przez to O. Walsh zrobił na mnie wrażenie człowieka, który wspaniale potrafił utrzymać w sobie harmonijną równowagę między wysokim wykształceniem intelektualnym, a prawie dziecięcą troską, którą wkładał w wypełnianie swoich obowiązków kapłańskich.
Inny jezuita, dyrektor Domu Rekolekcyjnego w Morristown w New Jersey, pomógł mi w rozwiązaniu kilku moich problemów i w osiągnięciu zdrowego i praktycznego spojrzenia na stan duchowny.
Dwa razy odprawiłem rekolekcje pod jego kierunkiem. Rozwiał moje romantyczne pojęcia o kapłaństwie i o trochę zniewieściałej duchowości. To był „człowiek”, w pełnym tego słowa znaczeniu, zdolny do promieniowania humorem. Widział moje zainteresowanie paulistami i popierał je wszystkim siłami.
Spotkanie tych ludzi, dyskusje z nimi na pewno wywarły decydujący wpływ na mnie. Nie było w moim życiu żadnych, ściśle określonych chwil, żadnych dramatycznych okoliczności, które doprowadziłyby mnie do jakiegoś nagłego rozwiązania mojego problemu. Po głębszym namyśle wydaje mi się teraz, że jakaś niewidzialna siła, istniejąca poza mną, kształtowała mego ducha. „Nie wy Mnie wybraliście, ale Ja was wybrałem” — powiedział Chrystus Pan Apostołom podczas Ostatniej Wieczerzy. Niepostrzeżenie, wszystkie trudności się rozwiały, i moja oporna wola poddała się przyjęciu idei powołania. Chodziło mi teraz tylko o to, by wybrać zakon, który zechciałby przyjąć moją kandydaturę.
Pauliści
Z wielkim szacunkiem odnosiłem się do jezuitów, ale nauka wcale mnie nie pociągała. Różne okazje doprowadziły mnie do kontaktów z paulistami: oto wymarzony dla mnie zakon. Zintegrowane zgromadzenie, zdolne stawić czoła wszystkim aktualnym problemom i naprawdę najnowszymi metodami… Cały zakon liczył mniej niż stu członków, ale wbrew tej małej liczbie już dokonał wiele wspaniałych rzeczy. Niedawno jeden z jezuitów tak mi powiedział: „Nigdy tak mała grupa ludzi, nie dokonała tak wielu rzeczy!” Gdyby tylko przełożeni uznaliby mnie za godnego, czułem się zdolny, by się poświęcić całym ciałem i całą duszą wielkiemu dziełu prowadzonemu przez paulistów: nawróceniu Ameryki.
We wrześniu 1932 roku opuściłem dom rodzinny, aby przyłączyć się do grupy kleryków z zakonu paulistów. Niestety, moi rodzice już od dawna nie żyli i nie mogli mi udzielić swego błogosławieństwa w tym dniu, lecz byli ze mną moi bracia i siostry, szczęśliwi z podjęcia przeze mnie takiej decyzji.
W nowicjacie naprawiałem trochę dziur w moich duchowych murach. Dziury groźne. Myślałem o kapłaństwie tylko w jednej perspektywie: służyć innym, ale w Oak Ridge odkryłem prawdę, że było to stawianie wozu przed mającymi go ciągnąć wołami. Trzeba było najpierw doskonalić siebie, by marzyć o udoskonalaniu innych. A, co najważniejsze, realnie oceniać chwałę pracy przy żniwie.
Przeczytałem dzieło Butlera: Zachodni monachizm. Przedstawiał tradycyjny obraz zakonnika-mnicha — człowieka Boga. Wówczas zrozumiałem, że prawdziwy paulista powinien być drugim Grzegorzem Wielkim, kompetentnym w sprawach praktycznych, chociaż oderwany od świata, a nadto umieć, między innymi, władać „obnażonym mieczem kontemplacji. W zgiełku codziennych zajęć — apostolat pióra i słowa — apostoł XX wieku wszędzie przenosi ze sobą własny klasztor: mieszkanie Ducha Świętego.
Kończąc niniejszą relację, dodaję, że święcenia kapłańskie otrzymałem w Maryknoll, w czerwcu 1937 roku. W międzyczasie pracowałem jako misjonarz, byłem dyrektorem Ośrodka Informacji i wydawcą. Z końcem 1937 roku dostąpiłem zaszczytu: zostałem przyjęty do Najwyższego Trybunału Stanów Zjednoczonych, ale kapłaństwo było moim jedynym zaszczytem i radością. Mówi się, że Święci, to osoby „po Bożemu niezadowolone”. Nie będąc świętym, jestem w pełni szczęśliwy i nie zamieniłbym mego kapłańskiego życia za wszystkie skarby świata.
Jedyną rzeczą, której żałuję, to ta: Dlaczego więc tak długo wałęsałem się poza wspaniałą drogą Króla?
Spodobało mi się milczenie
Tomasz Merton
[…]. Około pierwszej w południe, wyszedłem kupić jakieś śniadanie i wróciłem z rękoma pełnymi kartonowych puszek najrozmaitszych kształtów i rozmiarów, zawierających jajecznicę, grzanki i kawę, i z kieszeniami pełnymi paczek papierosów. Ale nie miałem ochoty palić. Zajadaliśmy przy rozmowie, w końcu uprzątnęliśmy ten bałagan. Ktoś zaproponował spacer na targ drobiu. Gotowaliśmy się więc do wyjścia.
W którejś chwili, pośród tego wszystkiego, przyszła mi do głowy myśl, myśl sama w sobie dość doniosła i dosyć zaskakująca, ale jeszcze bardziej dziwna w tym kontekście. Wielu ludzi może nie uwierzy w to, co piszę.
Kiedy siedzieliśmy na podłodze, puszczając płyty i jedząc śniadanie, zabłysła mi nagle myśl: „Zostanę księdzem”.
Nie umiem powiedzieć, co ją bezpośrednio spowodowało; nie był to jakiś szczególny odruch wstrętu czy znużenia i apatii, w jakie wprawiało mnie dotychczasowe moje życie — i to mimo jakiejś bezwartościowości tego życia. I nie zrodziła jej muzyka, ani atmosfera jesieni, które już w skończonym kształcie zostało nagle we mnie zaszczepione, nie było czymś słabym i nieokreślonym, jakim jest zawsze popęd uczuciowy. Nie było ono wytworem namiętności czy wyobraźni. Był to mocny, słodki, głęboki i nalegający pociąg, który odczułem nagle, ale jako odruch pożądania jakiegoś dotykalnego dobra. Zrodził się on w sferze sumienia, był nowym, wyraźnym przeświadczeniem, że to jest właśnie to, co powinienem zrobić.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo ta myśl nurtowała mnie, zanim ją wyraziłem. Ale niebawem rzekłem, jakby coś nadzwyczajnego:
— Wiecie, myślę, że powinienem pójść do klasztoru i zostać księdzem.
Gibney, już słyszał to przedtem i myślał, że żartuję. To oświadczenie nie budziło zresztą żadnego sprzeciwu ani komentarza — tak, czy owak pomysł nie był zasadniczo niesympatyczny dla Gibne’ya. W jego pojęciu, każde życie miało sens, oprócz życia biznesmena.
Gdy wychodziliśmy z bramy domu, myślałem: „Będę więc księdzem”.
Kiedy siedzieliśmy nad rzeką, na targu kurcząt, umysł mój wypełniała ta sama myśl. Około trzeciej czy czwartej po południu, Gibney pożegnał się z nami, pojechał do Port Washington. Peggy i ja zostaliśmy jeszcze trochę dłużej wpatrując się w brudną rzekę. Potem odprowadziłem ją do stacji kolei podziemnej. W cieniu, pod wiaduktem nad Tenth Avenue powiedziałem jej:
— Peggy, naprawdę mam ten zamiar. Wstąpię do klasztoru i zostanę księdzem.
Nie znała mnie bliżej, a poza tym nie miała wyrobionego zdania o powołaniu księdza. Niewiele mogła mi odpowiedzieć. Czy oczekiwałem zresztą, że coś powie?
Byłem rad, że w końcu jestem sam. Na tej wielkiej, szerokiej ulicy, pełnej rozpędzonych, hałaśliwych ciężarówek, która jest przedłużeniem Eighth Avenue — zapomniałem już jej nazwy — znajdowała się mała katolicka księgarnia oraz niemiecka paszteciarnia, gdzie nieraz jadałem. Przed zajściem do tej ostatniej, gdzie za jednym zamachem chciałem zjeść i obiad i kolację, wszedłem do katolickiej księgarenki św. Weroniki. Jedyną książką o zakonach, był mały, zielony tomik, poświęcony jezuitom, ale i ten kupiłem i czytałem go podczas posiłku.
Teraz, kiedy znalazłem się sam, ta myśl przybrała inny i bardziej określony kontur. Dobrze, przyjąłem możliwość pozostania księdzem, jako rzeczywistą i odpowiednią dla mnie. Pozostało mi jeszcze nadać jej, w pewnym sensie, znacznie zdecydowaną postać.
Czym to było w istocie? Czego wymagało? Mój umysł szukał po omacku odpowiedzi na te pytania.
Co miałem, tutaj i teraz, w tym kierunku zrobić? Musiałem siedzieć długo nad tą książeczką i tymi myślami, Kiedy znów wyszedłem na ulicę, zapadał już zmierzch, a boczne zaułki były ciemne. Było chyba koło siódmej.
Jakiś instynkt pchnął mnie do pójścia na ulicę 16-tą, do jezuickiego kościoła św. Franciszka Ksawerego. Nigdy tam jeszcze nie byłem. Nie wiem, czego chciałem tam szukać teraz. Może pierwotnie myślałem o rozmowie z którymś z ojców — naprawdę nie wiem.
Kiedy dotarłem do ulicy 16-ej, cały budynek wydawał się ciemny i pusty, i w rzeczywistości, drzwi kościoła były zamknięte. I na ulicy było pusto. Miałem już odejść zawiedziony, gdy zauważyłem wejście prowadzące pod kościół, do krypty czy podziemia. Kiedy indziej nie byłbym nigdy zwrócił na nie uwagi. Schodziło się dwa stopnie w dół i dopiero tam napotykało się na drzwi, na pół ukryte pod schodami prowadzącymi do głównego wejścia kościoła. Nic nie wskazywało na to, że i te drzwi nie są zamknięte i zaryglowane.
Ale coś mnie tknęło: popróbuj tych drzwi. Zszedłem, położyłem dłoń na ciężkiej, żelaznej klamce. Drzwi ustąpiły i znalazłem się w niższym kościele, który był pełen świateł i ludzi.
Najświętszy Sakrament był wystawiony w monstrancji na ołtarzu i w końcu zrozumiałem, co powinienem zrobić i dlaczego jestem tu przyprowadzony.
Był to jakiś rodzaj nowenny — a może Godzina Święta — nie wiem, ale nabożeństwo miało się ku końcowi. Gdy znalazłem jakieś miejsce, padłem na kolana, zaczęto śpiewać Przed tak Wielkim… Wszyscy ludzie: robotnicy, ubogie kobiety, studenci, urzędnicy śpiewali po łacinie hymn na cześć Najświętszego Sakramentu napisany przez św. Tomasza z Akwinu.
Wpatrzyłem się w monstrancję, w białą Hostię. I nagle stało się dla mnie jasne, że całe moje życie znajduje się w jakimś przełomowym punkcie. O wiele więcej niż mogłem sobie wyobrazić i zrozumieć, zależało teraz od jednego słowa — od mojej własnej decyzji.
Nie urabiałem mojego życia w przewidywaniu takiej sytuacji — nie przygotowywałem się do niej. Nic nie było dalsze od mojej myśli. Tym bardziej uroczysty stawał się fakt, że zostałem tu nagle powołany do dania odpowiedzi na pytanie, które powstało w moim umyśle, ale w niezmierzonych głębiach wiekuistej Opatrzności.
Nie widziałem tego wówczas jasno, ale dzisiaj myślę, że to było dla mnie coś w rodzaju ostatniej szansy. Gdybym w tej chwili zawahał się lub odmówił — kto wie, co byłoby się stało ze mną?
Ale teraz droga do nowej krainy, do Ziemi Obiecanej, do ziemi, która nie jest jako ziemia egipska, gdzie uparcie nadal pozostawałem, stała znowu przede mną otworem — i instynktownie pojąłem, że otworzyła się tylko na chwilę.
Była to chwila przełomowa, ale żądająca odpowiedzi — chwila badania, ale również radości. Zebranie myśli dla zastanowienia się nad łaską, tak nagle wszczepioną w moją duszę i dla dostosowania mojego słabego duchowego wzroku, do tego niezwyczajnego mu światła, zajęła mi mniej więcej minutę, ale w ciągu tej jednej minuty, całe moje życie zawisło nad brzegiem przepaści — tym razem była to przepaść miłości i pokoju. Ta przepaść, to był Bóg.