Diabelski młyn
— Moja historia wydawać się może dziwna albo nawet nieco śmieszna. To jednak mi nie przeszkadza, żeby ją często opowiadać, nawet jeśliby mnie nikt z uwagą nie słuchał. Zdarzyło się mi coś strasznego. Dla zwykłego umysłu człowieka może to wyglądać na wynik nadmiernie pobudzonej wyobraźni, lecz fakty, czyli rzeczywiste zdarzenia, mówią same za siebie, a obiektywnej prawdy nic nie zastąpi. Pochodzę z rodziny, w której od pokoleń zajmowano się młynarstwem i w jej rękach było już kilka młynów. Jak nadarzyła się gdzieś okazja zakupienia jeszcze jednego, to zawsze ktoś z nas starał się go nabyć. Pewnego dnia kupiłem pewien stary młyn. Należał on do młynarza, który zmarł dawno temu, a jego rodzina nie chciała się trudnić młynarstwem, więc młyn wystawiono na sprzedaż. O tym młynarzu nie mówiono dobrze. W sieni jego młyna wisiał jeszcze jego portret, a oczy na nim patrzyły groźnie i nieżyczliwie. Opowiadano o tym człowieku, że był bardzo skąpy i że ponoć zabrał ze sobą na drugi świat cały swój majątek. Inni głosili, że ukrył przed ludźmi swoje skarby gdzieś tu w młynie. Ponoć może objawić się komuś jako duch i wskazać to miejsce, jeśli mu jakiś człowiek wpadnie w oko. Ta wersja bardziej mi się spodobała, choć nie wiedziałem wtedy, do czego mnie ta wiara może doprowadzić. Kiedy już zamieszkałem w tym młynie i prowadziłem działalność, ludzie często coś tam wspominali o starym młynarzu i jego rzekomych skarbach. Nie traktowałem tego poważnie, lecz pewnej nocy, kiedy się zbudziłem, zobaczyłem postać przypominającą ducha. Pomyślałem sobie od razu, że to chyba duch tego młynarza, bo jego twarz przypominała tę z portretu zawieszonego w sieni. Spojrzałem w stronę zjawy i zauważyłem, że palcem wskazała mi na piec stojący przy ścianie. Po czym zniknęła. Zrozumiałem, że postać wskazała mi zapewne miejsce przechowywania skarbu. Wezwałem ludzi i poleciłem im zburzyć ten piec, a sam stałem z workiem w ręce, czekając, aż pojawią się skarby. Piec zburzono, a skarbów nie znaleziono. Trochę byłem oburzony. Pewnej nocy znowu obudziłem się i zobaczyłem zjawę. Tym razem wskazała mi na podłogę. Następnego dnia poleciłem robotnikom, aby zerwali podłogę. Tak też się stało. Znaleziono tam jedynie stary młotek ze złamanym trzonkiem. Wściekłem się na ducha i postanowiłem nie dawać za wygraną. Pomyślałem sobie, że może on sprawdza moją wiarę, bo wiara ponoć zawsze ważniejsza jest od rozumu, i szczęście też może przynieść. Po jakimś czasie w nocy pojawił się znowu. Tym razem wskazał mi ręką na sufit. Zdecydowałem, że i tam sprawdzę. Kazałem zerwać cały sufit i jak się później okazało, znowu nic nie znalazłem. Zerwanie sufitu zachwiało dachem i ścianami całej budowli, która z czasem się zapadła — powiedział starszy mężczyzna. — Muszę kończyć, bo zaraz przynoszą kolację. No i dostanę też mojego ulubionego „wesołka”. Nie wiecie, co to jest? „Wesołek” to taki preparat z bromu i czegoś tam jeszcze przy okazji lekko rozweselającego, podawany w postaci zastrzyku. Dzięki temu mogę dobrze spać, no i nie przyśni mi się ten diabelski młyn i jego jeszcze gorszy właściciel.
Upiór w lustrze
Noc w mieście ogarnęła cisza przepełniona wilgotnym i zimnym powiewem wiatru. Wskazówki starego zegara na wieży średniowiecznego ratusza pokazały już północ. Po chwili jednak coś jakby zawyło, wzburzyło się i zaświstało, to wiatr od zachodu przyciągnął z sobą błyskawice, pioruny i grzmoty. Zaczął padać ulewny deszcz, a wraz z nim nadciągnęło gradobicie.
Szum wiatru zwiększył się tak, że drżały szyby w oknach, a niektóre okiennice skrzypiały od podmuchu ciężkiego i zimnego powietrza. Po ulicach spływała woda tak silnym strumieniem jak rwąca rzeka i wydawało się, że miasto pochłonął na zawsze żywioł powietrza i wody. Nad tym wszystkich czarne niebo mieszało się z błyskawicami i hukiem gromów. Zdawało się, że moce niebieskie popchnęły świat ku jego końcowi, a nawet zgubie. Stojące przy ulicach oraz na rynku drzewa drżały i traciły liście, które rozrzucał pędzący wiatr. Kamienice w mieście ogarnęły mroki przeszywane błyskami burzy. Nikt nie odważył się podejść do okna, wielu mieszkańców ogarnął strach, zapalano świece gromniczne, zmawiano modlitwy, a deszcz, błyskawice i grzmoty jakby kpiły sobie z tych świętości.
W jednej z tych kamienic, na piętrze, w małym pokoju huki gromowe wstrząsnęły młodą kobietą. Była sama w domu, a to jeszcze potęgowało jej strach. Siedziała ona bowiem w pobliżu okna, przed dużym zabytkowym lustrem, które w grubej drewnianej ramie posiadało niewielki zegar opatrzony ozdobnymi ornamentami roślinnymi oraz łacińską inskrypcją, kiedyś popularną i zamieszczaną na wielu zegarach: Vulnerant omnes, ultima necat [tłum. z łac. ‘Ranią wszystkie, ostatnia zabija’].
W pewnej chwili, ku przerażeniu młodej kobiety, w oknie pojawiła się jasna i blada światłość błyskawicy, a zaraz po tym nastąpił huk od uderzenia pioruna. Na szybę okienną spadło widmo o dziwnym kształcie przypominającym jakby jakiś korpus i ramiona potwora, którego kształty odbiły się w lustrze. Spojrzawszy w lustro, młoda kobieta zamarła z przerażenia i po chwili zemdlała. Po tym huku, gradobiciu i ulewnym deszczu zapanowała cisza, a niebo trochę się rozjaśniło, jakby zapowiadając nadejście spokojnego, lecz smutnego poranka.
Nad ranem do mieszkania wszedł mężczyzna powracający z nocnego dyżuru w szpitalu. Był to mąż tej młodej kobiety. Zastał żonę siedzącą bez żadnego ruchu przy lustrze. Sztywnymi już rękoma ściskała jego ramę, głowę miała przechyloną na bok, a jej martwe oczy skierowane były w stronę zegara w ramie. W zwierciadle odbijały się kształty konara drzewa powalonego piorunem tej ostatniej burzliwej i ulewnej nocy.
Kapelan więzienny
Ksiądz Andrzej Rudnicki nie miał łatwego życia. W dzieciństwie przeżył śmierć młodszego brata, który podczas wakacji utopił się w jeziorze. Ojciec nie mógł się z tego otrząsnąć i popadł w stan głębokiego załamania psychicznego, a z czasem odebrał sobie życie. Stało się to, gdy Andrzej chodził do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Gdy zbliżał się do matury, matka zachorowała na raka i przez wiele następnych lat chorowała. Zmarła na krótko przed ukończeniem przez niego seminarium. Widząc i doświadczając takiego cierpienia, jakby zbratał się ze śmiercią i jej poświęcił swoje kapłańskie życie. Został kapelanem w ciężkim więzieniu, w którym na mocy prawa wykonywano wyroki śmierci.
O śmierci nigdy z nikim nie rozmawiał, ale wielu wiedziało, że studiował to zagadnienie nie tylko z punktu widzenia religii, lecz nawet zwykłego życia. Szukał bowiem granicy między życiem a śmiercią, między etapem cierpienia i umierania a przejścia do wieczności, w której istnienie mocno wierzył. Uważał, że nie ma nic ważniejszego niż sztuka umierania — ars moriendi, czyli zasady i obyczaje związane ze śmiercią i pochówkiem. Ponadto miał w sobie mocne przeświadczenie, że śmierć jest bramą do życia wiecznego, zresztą jako duchowny nie mógł inaczej myśleć, chociaż codzienne życie narażało go na zwątpienie. Myślał, że skoro człowiek na duszę, w której istnienie wielu nowoczesnych ludzi powątpiewało, to nie ma śmierci, nie ma końca, a jest tylko swobodne lub czasami dramatyczne przejście w inny wymiar.
O takim zjawisku przekonał się pewnego dnia w tym więzieniu, gdy musiał towarzyszyć przy wykonywaniu wyroku śmierci przez powieszenie. Skazaną osobą była kobieta w dojrzałym wieku. Wiedział o tym wcześniej, gdyż przysługiwało mu prawo wglądu do akt więziennych, a praktykował to z czysto ludzkiego powodu. Uważał bowiem, że aby dotrzeć do serca skazanego, należy cokolwiek wiedzieć o jego życiu.
Tym razem dowiedział się czegoś strasznego. Ową kobietą skazaną na śmierć była matka dwojga dzieci, która dopuściła się haniebnego morderstwa na swoim małżonku. Sąd udowodnił, że zabójstwo nie było w afekcie, lecz zaplanowane z góry. Powodem była trzecia osoba, jej kochanek, z którym chciała się związać na stałe. Zbrodnicza żona z pełną premedytacją otruła swego męża. Był on pijakiem. Truciznę dosypała mu do alkoholu. Hańba tej zbrodni tak splamiła sumienie i zmiażdżyła rozum tej kobiety, że z cynizmem milczała cały czas: od procesu aż do wyroku. Nawet stojąc na szafocie, kiedy już zegar wybijał ostatnie minuty jej życia, niewzruszona i zatwardziała spoglądała zimno w oczy kapelana więziennego księdza Rudnickiego, który błagał ją o nawrócenie.
— Staniesz przed Sędzią Najważniejszym, licz się z tym! Wyznaj grzechy i pojednaj się ze Stwórcą! — błagał kapelan.
Skazana groźnie spojrzała na księdza i splunęła. Kat w czarnej masce założył jej stryczek na szyję i szybko otworzył zapadnię. Sznur się gwałtownie naprężył, a skazana zesztywniała na wieki. Dawno nikt nie widział takiej śmierci i takiej upartej skazanej. Uważano, że tylko bestie nie mają wyrzutów sumienia i nie czują żalu.
Tylko ksiądz Rudnicki myślał inaczej. W jego głowie tkwił obraz skazanej, której oczy, dosłownie jakby w ostatniej sekundzie życia, poczerwieniały z żalu i rozpaczy. Ten tajemniczy wyraz jej twarzy gnębił i niszczył spokojną duszę księdza kapelana. Postanowił modlić się za tę kobietę, ale szło mu to niezwykle ciężko. Za potępieńców trudno się modlić, gdyż zbratali się z szatanem, a przecież nikt się za przyjaciół szatana nie modli. Ogarniał go lęk. Zbliżała się noc. Niepokój nie pozwolił mu zasnąć. Do tego też dołączyły się dziwne i niezrozumiałe odgłosy w kącie jego pokoju. Ksiądz Rudnicki czuł, że ktoś go woła. Zdawało się mu, że słyszy głos zalewającej się płaczem kobiety, ciężki i smutny.
— Boże! Wyzwól mnie z tego cierpienia i daj pokój tej błędnej duszy! — modlił się ksiądz.
Ciemność ogarnęła wnętrze, a przez uchylone okno dochodziły odgłosy nocnych ptaków i szelest lotu czarnych nietoperzy, bo dom księdza stał blisko starego, porośniętego chwastami i zarośniętego drzewami cmentarza. Dopiero gdy pojawił się świt, ksiądz zmrużył oczy do snu. Niestety krótkiego, bo nowy dzień wzywał go do wypełniania obowiązków kapelana więziennego.
Kiedy zbliżał się wieczór, kapelan znowu rozmyślał o tej skazanej i o dziwnych głosach w swoim pokoju. Bał się udać na spoczynek. Postanowił spędzić czas na modlitwie w pobożnym miejscu. Poszedł do swojego kościoła. Otworzył olbrzymie drewniane, okute żelazem drzwi i wszedł do środka. Mrok wzbudzał w nim strach, chociaż to dom Boży i zapewne demonów tu być nie powinno. Ciemności pogrążały wnętrze świątyni, a wystraszony ksiądz schronił się w konfesjonale, w miejscu, w którym spędzał wiele czasu jako spowiednik. Tu poczuł się bezpiecznie.
Siedząc tak w nocnej ciszy, rozmyślając o śmierci, potępieniu i łasce zbawienia oraz pośmiertnych losach duszy ludzkiej, usłyszał w pewnej chwili ten sam straszny głos kobiecy. Jakby wołający z otchłani, ale z każdą nadchodzącą chwilą coraz lepiej słyszalny i zbliżający się do niego. Zrozumiał, to były słowa skazanej, wyznanie jej win i grzechów oraz ból pokuty.
— Et ego te absolvo a peccatis tuis in nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti! — wypowiedział ksiądz zdecydowanie kanoniczną formułę odpuszczenia grzechów i uczynił znak krzyża świętego.
Głos i jęk kobiety zamilkły, jakby zniknęły na wieki, a w oknach kościoła pojawił się nocny blask księżyca i światło gwiazd.
— Bóg jest jednak wielki! — powiedział sobie ksiądz. — Nawet zmarłym nieszczęśnikom daje możliwość odpuszczenia grzechów i przebaczenia!
Ksiądz kapelan Andrzej Rudnicki nigdy o tym zdarzeniu nie opowiadał. Może obawiał się, że nikt mu nie uwierzy. Uważał, że rozgłaszając tę historię, podważy pewne prawdy wiary o potępieńcach, którzy za życia odrzucili pokutę i wyznanie grzechów.
Jednak świat dowiedział się o tym zdarzeniu, wiele lat później, bo po śmierci kapelana. W domu parafialnym znaleziono jego kapłański dziennik, a w nim ową historię skazanej kobiety.
Mroczna
kaplica cmentarna
W starej kaplicy na cmentarzu zapanował już mrok. Ludzie dawno ją opuścili, zamknąwszy za sobą drewniane, okute żelazem drzwi. We wnętrzu pozostała tylko czarna drewniana trumna. Ustawiono ją naprzeciwko ołtarza. Wieko stało oparte o katafalk, wokół którego postawiono srebrne olbrzymie lichtarze z grubymi świecami. W trumnie było widać zarysy ciała mężczyzny ubranego w czarny garnitur. Zmrok wieczorny nie pozwalał na szczegółowe rozpoznanie, lecz bez trudu domyślić się można było, że wszytko w tej kaplicy przygotowane zostało do przeprowadzenia z rana, następnego dnia, uroczystości pogrzebowych.
Zegar w mieście wybił już północ i cichy wiatr przynosił lekkie ciepło, a księżyc swoim bladym światłem oświetlał cmentarz, po którym od czasu do czasu biegały jakieś nocne zwierzęta. W tejże chwili cmentarną ciszę przerwały odgłosy mocno stawianych kroków. Do kaplicy zbliżał się starszy mężczyzna ubrany na czarno, z czarnym kapeluszem na głowie. Otworzył kluczem drzwi do kaplicy i powoli rozglądając się wokoło, wszedł do środka. Po chwili zatrzasnął drzwi i przekręcił kluczem w zamku. Na cmentarzu nastała głęboka nocna cisza przerywana co jakiś czas lotem czarnych nietoperzy i miauczeniem dzikich kotów.
Tej samej nocy na plebani w jednym z pokoi dla gości grano w karty i wesoło rozprawiano o życiu i śmierci. Przy dębowym, dużym, okrągłym stole siedziało trzech mężczyzn. Jednym z nich był gruby miejscowy ksiądz proboszcz Janicki, a dwaj pozostali to jego dawni szkolni koledzy: inżynier Gądecki i doktor Marczyński. Spotkali się oni tu, jak co roku, o tej samej porze i tym razem celowo spędzali czas razem około północy.
— Jeszcze pięć godzin do wschodu słońca, zatem czekamy i gramy dalej — powiedział spokojnie ksiądz proboszcz Janicki.
— Czas zleci szybko. Już wiele razy zauważyłem, że przemija on coraz szybciej z wiekiem. Czas przemija i zbliża się śmierć — dodał inżynier Gądecki.
— Śmierć i trup to rodzeństwo syjamskie — zaśmiał się doktor Marczyński.
— Tak przyjaciele, to znamy, ale wiemy też, że na tym można zarobić. Masz zakład stoi i czekamy do piątej, a potem dowiemy się, co z sobą uczynił nasz kolega — wtrącił się proboszcz.
W kaplicy cmentarnej panował mrok cichej nocy oświetlanej srebrnym blaskiem księżyca i przerywanej z zewnątrz dochodzącymi jękami kotów oraz szumem wiatru. W trzecim rzędzie ławek siedział ów na czarno ubrany mężczyzna. W tej ciszy i samotności zasnął głęboko. Po jakimś czasie ocknął się, wstał i wpatrując się w otwartą trumnę, podszedł do katafalku. Dotknął drżącymi rękoma brzegu trumny. Zamarł na chwilę z przerażenia, bo zobaczył jej puste wnętrze, a jednocześnie za sobą usłyszał odgłos kroków.
O godzinie piątej proboszcz i dwaj jego goście opuścili plebanię i poszli w stronę cmentarza. Podeszli do kaplicy i proboszcz zastukał mocno w drzwi. Nikt nie odpowiadał, a przecież byli przygotowani na to, że ktoś się odezwie. Mieli tam spotkać się z tym na czarno ubranym mężczyzną, który około północy zamknął się kaplicy. Po dłuższym stukaniu do drzwi zdecydowali się na rozbicie szyby w oknie, aby tą drogą wejść do środka. Tak też się stało i kawałki szkła rozsypały się, a inżynier Gądecki przy wsparciu towarzyszy dostał się do wnętrza.
— Tu nie ma nikogo żywego! — zawołał przerażonym głosem inżynier i podbiegł do drzwi w nadziei, że może uda się je otworzyć. Drzwi były zamknięte, a w zamku nie było klucza.
Dwaj pozostali towarzysze wspięli się po murze i też weszli do wnętrza kaplicy. Pełnym przerażenia wzrokiem szukali jakichkolwiek śladów obecności tego na czarno ubranego mężczyzny. Wtem proboszcz sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pudełko zapałek. Szybkim ruchem zapalił jeden ze świeczników stojących przy trumnie. W tym momencie owi bohaterowie wieczornej gry w karty i nocnych rozmów o życiu i śmierci zamarli. Tak silnie zbledli, że własnym widokiem przeraziliby nawet grabarza o najmocniejszych nerwach, znawcę trupów i specjalistę od pogrzebów. W trumnie leżał martwy na czarno ubrany mężczyzna — właśnie ten, który o północy wszedł do kaplicy.
Po chwili proboszcz ocknął się z przerażenia i zapalił pozostałe świece przy trumnie, a ich światło rozświetliło wnętrze kaplicy, potwierdzając brak jakichkolwiek śladów po nieboszczyku przygotowanym do porannego pogrzebu.
— Nic tu po nas! Nie mamy wyjścia. Dosyć żartów. Sprawa jest nie do wyjaśnienia. Ta zamiana ciał może nam narobić kłopotów. Nikt nie może się dowiedzieć, co to za trup tu leży. Trzeba wieko przybić do trumny, i to mocno. Z rana przyjdę i zadbam o to, żeby nikt nie próbował otwierać i żeby szybko pochować. Jako powód podam, że po prostu szkoda czasu na dłuższy pochówek, bo to był przecież jakiś biedny człowiek. Ludzie to zrozumieją i na pewno w ich przekonaniu będzie to pogrzeb jakiegoś naszego samotnego parafianina. Nikt nie zwróci uwagi, że to inny nieboszczyk — powiedział stanowczo proboszcz.
Przeszło rok później inżynier Gądecki i doktor Marczyński siedzieli wieczorem w towarzystwie księdza proboszcza Janickiego przy stole na plebani, lecz tym razem byli bardzo smutni, a nawet przerażeni.
— Przyjaciele! O śmierci nie można mówić na wesoło i nie powinno się na niej zarabiać pieniędzy — stanowczo oznajmił ksiądz proboszcz Janicki. — Ten nasz zakład o wytrwałe czuwanie w nocy przy nieboszczyku doprowadził do utraty życia naszego wspaniałego kolegi. Było nas czterech. Trzech z nas założyło się z nim, czy wytrwa on przy trupie do rana w kaplicy cmentarnej. On zakład przegrał i w tajemniczy sposób przypłacił to życiem. Pieniądze z tego zakładu przeznaczymy na pomnik dla niego, chociaż spoczywa pod innym nazwiskiem. Dziwne pozostaje to, że jako ksiądz muszę wierzyć w zmartwychwstanie ciał, ale nigdy nie wyobrażałem sobie tego w ten sposób: że mój samotny i mało komu znany parafianin zmartwychwstanie i zniknie. Daj Boże, aby na wieki!
Zegar wybił już północ i wiał wiatr, a księżyc oświetlał miasto, plebanię i kaplicę cmentarną. Swoim srebrnym blaskiem oświetlał tych, którzy jeszcze żyją, tych, którzy umarli, i tego, który w tajemniczy sposób zmartwychwstał. A wokół latały duże, czarne nietoperze — zapowiedź spraw niesamowitych, tajemniczych i diabelskich.
Trędowata żebraczka
Czarna śmierć, cholera i trąd nawiedzały i pustoszyły kraje, przynosiły śmierć, wzbudzały lęk i przerażenie. Wokół nich narosło wiele dziwnych religijnych historii o rzekomych cudownych uzdrowieniach czy tragicznych wspomnień. Jedną z takich opowieści był przypadek pewnej trędowatej żebraczki, dziwnej postaci, o której pamięć zachowała się nawet po kilku stuleciach, wzbudzając niekiedy przerażenie.
Otóż pewnej wiosny, na początku osiemnastego wieku, pojawiła się przed zamkiem Konary, w dawnym hrabstwie kłodzkim, starsza kobieta ubrana w łachmany żebraczki. Zastukała do bramy zamkowej. Po dłuższym czasie w końcu jej otworzono. Służba zamkowa niezbyt przychylnie przyglądała się tej postaci, bo owa kobieta była tak wynędzniała i tak cuchnęła, że nawet psy na jej widok ze zdziwienia przestawały szczekać.
Być może nikt by jej nie wpuścił do zamku, gdyby nie pobożna pani Agnes, żona barona von Landsberg, który w tym czasie był na polowaniu. Pani baronowa, starsza już kobieta, słynęła w okolicy z pobożności i okazywania miłosierdzia. A że zbliżały się Święta Wielkanoce, nie wypadało jej odmówić pomocy. Trochę się wahała, gdyż służbie nie podobała się owa żebraczka, zwłaszcza jej odrażający wygląd, łachmany i odór z chorego ciała. Święto to święto, a więc odmówić nie można było.
Wprowadzono zatem żebraczkę do pewnej pustej komnaty, zapalono w kominku i przyniesiono słomę na posłanie. Po jakimś czasie otrzymała trochę mleka i suchego chleba. Z czasem mrok pogłębił się i zapadła nocna cisza. Przerwał ją dopiero hałaśliwy powrót z polowania barona von Landsberg i jego kompanów. Psy myśliwskie szczekały, służba biegała w popłochu po zamku, szykując pożywienie oraz spanie dla myśliwych. Tylko w komnacie, w której spała żebraczka, panowała grobowa cisza. Każdy omijał to miejsce w milczeniu, a nawet z pewnym przerażeniem.
Gdy baron dowiedział się o żebraczce, kazał służbie otworzyć drzwi do tej komnaty i rozwścieczony odorem z chorego ciała kobiety, kazał ją wyprowadzić i wyrzucić z zamku. A była to noc ciemna i zimna.
Po dwóch dniach ktoś doniósł do zamku, że przed lasem leży trup tej kobiety, ale otoczony chmarą wilków, które groźnie spoglądały w stronę zamku, jakby nie chciały kogokolwiek dopuścić do ciała. Trwało to przez prawie trzy dni. W końcu ktoś zobaczył, że wilki odeszły i nadeszli ludzie z zamiarem pochówku nieszczęśnicy. Myślano, co zresztą było sprawą zrozumiałą, że to była jakaś ochrzczona chrześcijańska dusza. Ogarnęło ich przerażenie, gdy zobaczyli na ciele trupa rany typowe dla chorych na trąd. Ludzie zaczęli jęczeć i lamentować, bo bali się tej strasznej choroby.
Długo we wsi rozprawiano, co zrobić z trupem: pochować w ziemi poświęconej czy zostawić na pastwę losu pod lasem. Skoro nawet wilki nie pożarły tej nieszczęśnicy, znaczyło to, że też musiały mieć obawy. Strach ogarnął wieśniaków i rozpacz zapanowała na zamku. Płakała i gorąco modliła się baronowa, bo bała się choroby. Biedaczka nie wiedziała, że czyniąc miłosierdzie, gotuje ludziom piekło. Służba drżała ze strachu, a nawet baron spochmurniał. Tylko wilki krążyły przed lasem wokół trupa kobiety, jakby strzegły go przed ludźmi.
Choć lud to był pobożny, nikt nie zamierzał pogrzebać nieszczęśnicy. Wszyscy się bali. Nikt też nie podchodził w pobliże lasu, gdyż we wsi mówiono, że z trupa wiatr może morowe powietrze roznosić. Trwoga ogarnęła wieś i jęczał ze strachu cały zamek. Wznoszono modły do nieba, dzwony kościelne biły i nawoływano do pokuty, a zwłoki leżały przed lasem pilnowane przez wilki.
Po kilku dniach w końcu zauważono puste miejsce po trędowatej i żadnych śladów po wilkach. Dziwne to się wydawało, że ciało zniknęło, jakoby tu cud się zdarzył, a w cuda lud zawsze wierzył. Radość zapanowała we wsi. W zamku otwarto bramy, słońce świeciło mocno, a baron rozdawał ludowi trunki ku radości i pokrzepieniu. Nie trwało to jednak długo, bo już pod wieczór wilki znowu zaczęły wyć i ciemna jak węgiel noc ogarnęła wieś i zamek. Nad ranem przygalopował posłaniec z miasta, wołając do ludzi:
— Uciekajcie w góry i w lasy, powietrze morowe nadciąga!
Z tego wołania wilki się ucieszyły i wyć zaczęły jeszcze bardziej, bo dużo ich w lesie było głodnych. Wnet morowe powietrze dopadło zamek i wieś. Nikt się nie uchronił — taką zapłatę otrzymano za brak miłosierdzia okazanego tej chorej żebraczce.
Pierścionek
z trzema rubinami
— Istnieją straszniejsze kary niż rozstrzelanie, szubienica czy krzesło elektryczne. Są też gorsze zbrodnie niż morderstwo — powiedział całkiem spokojnie, ale nieoczekiwanie mężczyzna w czarnym garniturze siedzący naprzeciwko mnie w barze i tajemniczo się uśmiechał.
Sięgnął po szklaneczkę whisky, a na jego prawej ręce, na małym palcu, zobaczyłem niewielki złoty pierścionek z trzema rubinami. Moją ciekawość wzbudził przede wszystkim fakt, że był to pierścionek, jaki zwyczajowo wręczali zakochani swoim wybrankom serca, typowy pierścionek dla dziewczyny.
— A czymże jest prawo? Jest ono zazwyczaj nieudolnym sposobem regulowania tego, czego zwykłe poczucie sprawiedliwości nie może dokonać. Czasami można wymierzyć ową sprawiedliwość bez względu na zasady prawne i bywa to skuteczniejsze — dodał mężczyzna w czarnym garniturze.
Czekałem w barze na przyjazd pociągu. Miałem sporo czasu, lecz nie ciekawiła mnie rozmowa z tym obcym. Natomiast zaciekawił mnie ten złoty pierścionek z trzema rubinami.
— Weź pan na przykład taką naprawdę nikomu nieznaną sprawę Engelsona — powiedział ów tajemniczy rozmówca i szyderczo spojrzał na mnie. — On lubił muzykę, dobrą literaturę, ale nie pogardzał kryminałami. Był wdowcem i miał córkę, którą ponad wszystko kochał. To jedyna, jego zdaniem, kobieta, które go rozumiała. Aż tu pewnego dnia dowiaduje się, że jego córka zniknęła. Mimo podjęcia natychmiastowych poszukiwań nie odnaleziono jej. Dopiero po trzech miesiącach przypadkowo wydobyto jej ciało ze stawu. Nikt się nie spodziewał, że znajdą ją w miejscu tak oddalonym od domu. W ciągu kilku lat miały miejsce aż trzy podobne zaginięcia i utonięcia młodych niewiast. Podejrzewano, że to samobójstwa. Engelson był przeświadczony, że to coś innego, że to po prostu morderstwa. Jego córka nie miała żadnych powodów do odebrania sobie życia. Wiodła szczęśliwy żywot i jak sama mówiła, świat stał przed nią otworem. Koło niej kręcił się pewien młody mężczyzna, którego nie miał okazji bliżej poznać, bo to była jej nowa znajomość i zdawało się, że wiązała z nią poważne nadzieje. Taka dziewczyna nie mogła myśleć o samobójstwie. Engelson też nie wierzył w popełnienie samobójstwa. Wierzył tylko swojej intuicji. Ona mu coś podpowiadała. Ostatnim człowiekiem, z jakim utrzymywała znajomość, był ten mężczyzna — Martin. Intuicja Engelsona wygrała z rozsądkiem i rzuciła cień podejrzenia na niego. Policja przestała go podejrzewać, bo nie miała żadnych poszlak, ale wiemy, jak działa ta instytucja i czym jest prawo. Istnieje jednak też inne prawo, to prawo głosu sumienia i intuicji — tego policja nie zna i nie bierze nigdy pod uwagę. To prawo jednak działa i to skutecznie. Engelson po dwóch latach poszukiwań i badania sprawy dowiedział się, że ów Martin obracał się w kręgu ofiar i ich znajomych. Mógł więc mieć jakieś bliżej nieokreślone kontakty z pozostałymi ofiarami. Ludzie ci mogli nie znać się wzajemnie, ale znał ich Martin. To nie wystarczyło policji do rewizji procesu, bo przecież ludzie znają się w okolicy, a ci młodzi studiowali na tej samej uczelni. Jednak to nie przekonywało Engelsona. Jego przekonywał jedynie wewnętrzny głos intuicji, przepełniony żalem i nienawiścią. Wynajął on atelier w dużym budynku, w którym na wyższych piętrach zamieszkiwali ludzie, a na niższych znajdowały się różne małe firmy. Nie pojawiał się tam zbyt często, ale regularnie płacił czynsz. Dodatkowo założył firmę, i to tylko po to, by zwabić Martina. Wysłał do niego ofertę z dobrymi warunkami pracy. Wiedział, że ten młody człowiek skusi się na nią i skontaktuje się z nim. Tak też stało się z Martinem. W wyznaczonym dniu pojawił się w tej fikcyjnej firmie. Engelson był święcie przekonany, że Martin go nie rozpozna, bo córka nigdy mu go nie przedstawiła; po prostu nie zdążyła, za krótko się znali. Na wszelki wypadek ucharakteryzował się na poważnego biznesmena i nawet zapuścił lekką brodę. Zmianę swojego oblicza zlecił wyspecjalizowanej firmie zajmującej się wizażem i fryzjerstwem. Gdy Martin wszedł do atelier, nie zwracał zbytnio uwagi na otoczenie. Z pewną ciekawością przyglądał się tylko Engelsonowi. Ten jednak od razu zaproponował szklaneczkę whisky. Nikt przecież nie gardzi dobrą whisky, tym bardziej w tak chłodny i pochmurny dzień jak ten. Niewielki łyk trunku szybko powalił gościa z nóg. Opadł on na fotel i znieruchomiał pogrążony w ciężkim śnie spowodowanym dodatkową zawartością w szklaneczce whisky — był to środek nasenny i paraliżujący stosowany do obezwładniania wściekłych zwierząt. Engelson znał jego działanie, bo pracował kiedyś w ZOO. Prosta sprawa! Teraz przystąpił do całkowitego obezwładnienia swojego gościa. Zdjął mu buty i zaciągnął go do pomieszczenia, które służyło za magazyn. Dlatego nie było tam żadnych okien i innych otworów. Za to w ścianie znajdowała się kotwica, specjalnie wmurowana i połączona z dwoma łańcuchami. Do nich przymocował rękę i nogę Martina. Dodatkowo przeszukał mu kieszenie, w obawie, czy nie ma jakiegoś scyzoryka lub innego niebezpiecznego przedmiotu i telefonu komórkowego. Znalazł tylko mały złoty pierścionek z trzema rubinami — ten pierścionek, który nosiła jego córka. Intuicja wygrała z rozsądkiem! Obiektywne zasady prawne i procedury policyjne przegrały ze zwykłym przeczuciem ojca pogrążonego w żalu i przepełnionego nienawiścią. Engelson położył koło Martina trzydzieści porcji sucharów zapakowanych w pergamin oraz piętnaście butelek wody. Dołączył też kartkę z napisem: „Ona zginęła w wodzie, a ty umrzesz z jej braku. Piętnaście butelek to piętnaście porcji na piętnaście dni, a na resztę dni tylko suchary i usta suche z pragnienia”.
Zadowolony włączył telewizor w innym pomieszczeniu, aby zagłuszyć możliwe wołania uwięzionego o pomoc. Wyszedł z atelier i zamknął drzwi na wszystkie zamki. Przez następne dwa lata regularnie płacił czynsz za atelier, a nawet dwa razy wysłał firmie wynajmującej mu te pomieszczenia kartę pocztową z wakacji. Engelson był już emerytem i podróżował sobie po kraju i po świecie, często zmieniał miejsce zamieszkania, ale zawsze płacił za atelier. Jak pan sam widzi, istnieje lepsze i skuteczniejsze prawo niż to oficjalne! — zaśmiał się mężczyzna w czarnym garniturze.
Po chwili rozległ się komunikat o nadjeżdżającym pociągu, na który czekał mój rozmówca. Pożegnał się ze mną i spiesznie oddalił. Zobaczyłem, że mocno zacisnął dłoń, właśnie tę, na której był pierścionek z trzema rubinami. Intuicja sugerowała mi coś rozsądnego i logicznego. Zapewne się nie pomyliłem. Przecież on opowiedział mi o nieznanej nikomu sprawie. A skoro nikt jej nie znał, to skąd on o niej wiedział? Bo to był Engelson we własnej osobie! Przerażony pobiegłem za nim, lecz zniknął on wśród pasażerów w odjeżdżającym już pociągu.
Wystrzałowa
zabawa sylwestrowa
Orkiestra grała najnowsze szlagiery, światło migotało na kolorowo, a w sali ściskały się w tańcu różne pary. Tańczyły lekko zmęczone starsze damy i panowie oraz młodzi, dla których taniec był czymś więcej niż tylko samą przyjemnością. Większość pań ubrana była w długie wieczorowe suknie, a prawie wszyscy panowie mieli ciemne lub czarne garnitury z białymi koszulami i kolorowymi krawatami lub muszkami. Wokół sali tanecznej rozstawiono niewielkie przykryte białymi obrusami stoliki. Przy niektórych siedziało kilka par, popijając trunki. Przy dużej ścianie, naprzeciwko orkiestry, postawiono stoły z przekąskami, ciepłymi potrawami, słodkimi ciastami i napojami.
Prawdziwa zabawa sylwestrowa! Nad tym wszystkim zapach perfum, alkoholu i tytoniu wznosił się w stronę sufitu, pod którym, przy głównej ścianie, wisiał zrobiony z lampek napis: „Do siego roku!”.
Nad orkiestrą zawieszono olbrzymi zegar, którego wskazówki pokazywały w tej chwili godzinę dwudziestą czwartą. Wszyscy bawiący się oraz kelnerzy wybiegli na taras, gdzie szykowano się do otwierania butelek szampanów, aby przywitać Nowy Rok! Niebo było bezgwiezdne, czarne i smutne. Jakby chciało zapowiedzieć coś strasznego.
Wybiła godzina dwudziesta czwarta — rozpoczął się Nowy Rok! W na tarasie odpalano sztuczne ognie, rakiety i petardy, które rozświetliły czarne i groźne niebo, a orkiestra głośno zagrała. Wśród tych radosnych noworocznych odgłosów i krzyków bawiących się tylko jedna postać zamarła, chwilę zatrzęsła się, rękoma chwyciła się za brzuch i runęła na betonową posadzkę tarasu. Nikt by tego może nie zauważył, gdyby nie czerwona plama krwi, która powoli rozlewała się na białej koszuli i jasnej marynarce. Pisk i wrzask kilku przerażonych osób zmieszał się z okrzykami radości tych witających Nowy Rok.
— Ludzie, tu leży trup! Zawołajcie kierownika sali! Policję, wezwać policję! Pogotowie, wezwijcie karetkę! — zawołało jednocześnie kilka osób.
Przybiegł kierownik sali, kazał zapalić wszystkie światła i podbiegł do leżącego zakrwawionego ciała. Dotknął tętnicy leżącego, by sprawdzić, czy jeszcze żyje. Niestety, nie wykazywał żadnych oznak życia. Po kilkunastu minutach przybyło pogotowie i lekarz oznajmił zgon. Równie szybko przyjechała na sygnale policja z ekipą śledczą.
— Budynek jest pod obserwacją. Nikt nie może go opuścić. Wzywam wszystkich do pozostania na miejscu! — stanowczo rozkazał inspektor o nazwisku Bogucki. — Za chwilę rozpoczniemy przesłuchania każdego z was.
Ekipa śledcza zgodnie z procedurą rozpoczęła poszukiwanie broni, z której zastrzelono owego mężczyznę. Po niecałej godzinie jeden z policjantów wydobył broń z kosza na śmieci, który stał przy wejściu na taras. Narzędziem zbrodni okazał się stary model Walthera, zaopatrzony w krótki tłumik. Pistolet przekazano od razu do rutynowej ekspertyzy kryminalistycznej.
Ofiarą śmiertelnego strzału okazał się mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, lecz nikt z obecnych nie przyznawał się do znajomości z nim i to wydawało się dziwne inspektorowi Boguckiemu.
— Wezwać kierownika sali! — polecił podwładnym.
Po chwili przyszedł Andrzejak, kierownik sali. Był wystraszony i nawet trochę oburzony.
— Ten denat popsuł mi cały dzisiejszy interes. Tyle ludzi, taka szansa na napiwki, a tu jakiś trup! — biadolił kierownik.
— Czy pan go znał? — padło krótkie pytanie.
— Nie, nie znałem go. Czy ja muszę znać klientów? — odpowiedział pytaniem.
— Mówcie prawdę Andrzejak! Przecież w sprawdzonej teraz przez nas ofercie zabawy sylwestrowej stało, że dla stałych klientów jest zniżka. Z papierów wynika, że na czterdzieści jeden zarezerwowanych miejsc, tylko dwa były bez zniżki. Ale to kobiety! — powiedział Bogucki. — Zatem musicie go znać albo przynajmniej coś wiedzieć na jego temat. I uważaj pan, bo w takim przypadku każde zeznanie może się obrócić na pańską niekorzyść.
— To przez nikogo nielubiany typ, ale klient i czasami nawet dał napiwek — powiedział wystraszony Andrzejak.
— Panie inspektorze, przeszukano denata — zgłosił aspirant Nowicki.
Przy ofierze niewiele znaleziono, a co ciekawe — żadnych dokumentów, lecz mały scyzoryk, chusteczkę do nosa, portfel z kilkoma banknotami i kalendarzyk. Najważniejszy okazał się ten kalendarzyk, bo w nim zapisano jakieś numery telefonów.
— Sprawdzić ten numer. Tak, teraz. Po prostu zadzwonić — rozkazał Bogucki.
Nowicki wybrał numer i zadzwonił. Odezwał się telefon komórkowy u jednego z obecnych na sali. Był to telefon w kieszeni kierownika Andrzejaka.
— Pan skłamał, denat był wam znany — orzekł Bogucki. — Kim on był?
— Nie mam wyjścia, więc powiem. To Janusz Gromacki, prawie stały nasz gość. Zaraza nie człowiek. Dobrze, że go już nie ma wśród nas. Miał mój telefon, bo przecież zarezerwował pobyt na balu. To proste, panie inspektorze! A to przecież telefon służbowy — powiedział ironicznie Andrzejak.
Bogucki polecił sprawdzić nazwisko w systemie informacji policyjnej. Odpowiedź miała przyjść szybko. Okazało się, że to czterdziestodwuletni mieszkaniec Opola, nigdzie niezatrudniony, nielegitymujący się jakimkolwiek wykształceniem i zawodem. Postać znana już policji. Często notowany i podejrzany o spekulacje, naciąganie oraz szantaże. Najważniejszą jednak była informacja o karalności. Siedział w więzieniu sześć lat za sutenerstwo i stręczycielstwo. Proces był we Wrocławiu i tam znajdują się w sądzie jego akta.
— To kwestia krótkiego czasu, aby zapoznać się z tym materiałem — powiedział Bogucki.
Nowicki wybrał drugi numer telefonu zapisany w kalendarzyku Gromackiego i zadzwonił. Na sali odezwał się sygnał komórki w torebce jednej z pań. Była to Zuzanna Misiewicz, mieszkanka Opola, jak sprawdzono, nienotowana na policji. Musiała znać Gromackiego, bo, co ciekawe, towarzyszyła mu w czasie tej zabawy. Jednak jak ustalono na podstawie zeznań uczestników oraz w czasie próby rekonstrukcji zajścia, stała ona tuż obok ofiary i to w tłumie ludzi, więc nie mogła do niego strzelić.
Po kilku godzinach dostarczono ekspertyzę pistoletu, z którego zastrzelono Gromackiego. Nie wykryto na nim żadnych odcisków palców, co zapewne sugeruje, że osoba strzelająca albo szybko zatarła ślady, co jest najmniej prawdopodobne, bo miała mało czasu, by zdążyć, lub miała nałożone rękawiczki.
— Czy mamy coś więcej w sprawie tej broni? — zapytał Bogucki.
— Tak, odkryto dosłownie kilka małych cząstek damskiego pudru na górnej części pistoletu. Był on jakby przyklejony do resztek oliwy, którą czyści się broń. A wiemy, że to stary model pistoletu i zapewne, ktoś musiał go przygotować do użycia, zatem i wyczyścić. Jeszcze jedna sprawa inspektorze! Pistolet został po odnalezieniu zapakowany do foliowego woreczka. Z tego powodu wszelkie lotne cząstki i zapach utrwaliły się aż do czasu ekspertyzy. Po wyciągnięciu pistoletu wydobywał się zapach prochu, oliwki do czyszczenia i mocnych damskich perfum — oznajmił Nowicki.
— Taki stan sprawy sugeruje, że pistoletu użyła kobieta. Rodzaju perfum raczej nie stwierdzimy, ale można zbadać i określić rodzaj pudru, nawet jeśli go użyło wtedy kilka kobiet. To zadanie zlecam ekipie ekspertów. Niech w trybie pilnym zbiorą i zabezpieczą cząstki pudru z twarzy poszczególnych kobiet obecnych na balu — wydał polecenia Bogucki.
Spośród grupy kobiet uczestniczących w zabawie tylko sześć użyło pudru. Pobrano próbki i zabezpieczony materiał wysłano w trybie pilnym do laboratorium. Nad ranem wypuszczono do domu wszystkich biorących udział w balu. Ekipa śledcza udała się do komendy policji. Bogucki i Nowicki po pracowitej nocy udali się na zasłużony odpoczynek z nadzieją, że sądowe akta sprawy Gromackiego zostaną przez kuriera policyjnego dostarczone jak najszybciej.
Dopiero pod dwóch dniach, po popołudniu, nadeszła teczka z aktami sądowymi. Bogucki kazał sobie zaparzyć kawę w dzbanku i zasiadł do studiowania nadesłanego materiału.
— Wezwać natychmiast aspiranta Nowickiego — zadzwonił do centrali Bogucki.