E-book
31.5 25
drukowana A5
49.5
Demeter na zakręcie
20%zniżka

Bezpłatny fragment - Demeter na zakręcie


5
Objętość:
211 str.
ISBN:
978-83-8351-990-6
E-book
za 31.5 25
drukowana A5
za 49.5

Wychyliłam się przez burtę i zwymiotowałam. Żaden ze mnie wilk morski, raczej strachliwa morska świnka. Spojrzałam na swoje ręce, wydawały się sine, gdzieniegdzie pokryte czerwonymi żyłkami, piekły jak przypalane żywym ogniem. Przed chwilą siłowałam się z liną podtrzymującą żagiel, o którym nie miałam zielonego pojęcia. Te wszystkie nazwy: topenanty, likliny, pełzacze i obciągacze bomu brzmiały dla mnie jak mieszanina języka niderlandzkiego z japońskim. Wiedziałam o nich tyle, co nic. Od urodzenia bałam się wody i jestem przekonana, że wody płodowe w łonie matki już napawały mnie strachem. Nie mam nic wspólnego z rybą, ani z hipotezą wodnej małpy, którą niektórzy naukowcy stawiają jako dowód ewolucji człowieka w środowisku wodnym. Orłem też nie jestem, więc nie odfrunę z tej cholernej łajby, żeby wrócić na brzeg. Czułam, że najbliższa mi jest Ziemia i choćby nie wiem co, zamierzam wrócić na stały ląd!

Na szczęście wiatr się uspokoił, więc żagiel przestał być dla mnie śmiertelnym zagrożeniem. Z pewnością nie dałabym rady go okiełznać. Zeszłam na dół, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Niestety, mój współtowarzysz wciąż był nieprzytomny. Przyłożyłam lusterko do jego ust, oddychał. Jego lewe oko i łuk brwiowy przybrały kolor sinego mięsa, ale w końcu udało mi się zatamować krwawienie. To cud, że w panice znalazłam apteczkę z podstawowym wyposażeniem, a w niej gazę i plastry.

— Błagam, ocknij się — powiedziałam, klepiąc go delikatnie po twarzy. Była spocona i nienaturalnie ciepła.– Nie możesz mi tego zrobić!

On jednak leżał jak długi, a w jego ciele budziła się gorączka, tak mi się przynajmniej wydawało. Zrobiłam mu okład na czoło z wilgotnego ręcznika, do ust wkropiłam odrobinę wody i wróciłam na pokład. Rozejrzałam się dookoła. Wszędzie otaczało mnie bezludne morze i odległy zarys stałego lądu, a jedyną żywą istotą w zasięgu wzroku, była dryfująca na wodzie, mewa. Jak bardzo pragnęłam być teraz ptakiem!


*


Przez wiele miesięcy dręczyły mnie sny. Oto ja. Idę na rozmowę kwalifikacyjną, bo staram się o przyjęcie do pracy. Jestem elegancko ubrana, niewyzywająco, gustownie, mam w torebce dyplom studiów, profesjonalnie napisane CV i list motywacyjny. Przyszły pracodawca zerka na mnie spoza wielkiego, mahoniowego biurka i mówi: ”Jeśli do podlewania kwiatów, to tutaj, a jeśli do tarcia jarzyn, to proszę piętro wyżej.”

Budziłam się wtedy zlana potem. W głębi duszy wiedziałam, skąd ten sen. Miałam dosyć Władzia Absolutnego, jak nazywałyśmy naszego szefa, Macieja Wolskiego. Czułam się udręczona jego sposobem bycia, podłym traktowaniem pracowników i wyższością, z jaką patrzył na ludzi. Fantazjowałam na jego temat, ale nie z żadnym podtekstem seksualnym, nic z tych rzeczy. Robiłam to, żeby go wewnętrznie zrzucić z piedestału, ośmieszyć, uzwyklić. Snułam sobie w głowie różne historie, których był bohaterem. W większości przegrywał i wychodził na nieudacznika, a im bardziej podwijała mu się noga, tym bardziej byłam z siebie zadowolona. Kupiłam nawet zeszyt w twardej oprawie z wizerunkiem szympansa, w którym prowadziłam zapiski. Z czasem zaczęłam się bawić literacko, układałam limeryki, pisałam trzynastozgłoskowce, satyry, tworzyłam opowiadania science- fiction, w których wysyłałam go nagiego w kosmos.Kiedyś napisałam o nim wyjątkowo ładnie, mimo awantury, jaką zrobił mi w pracy.


„Najczęściej nosił białe koszule. W szafie wisiały w rządku, wszystkie identyczne, firmowe, bez śladów potu, szminki lub innych przejawów życia. Czasami zmieniał je dwa razy dziennie, ale nie dlatego, że były brudne, lecz po to, by poczuć wyzwanie. Jakiego rodzaju? Tego nie był pewien. Być może chodziło o kobietę, częściej jednak o doświadczenie czegoś pozornie nieosiągalnego. To coś rysowało się pod skórą i kiedy golił się rano, bywało, że dostrzegał w lustrze błysk świadomości, ale to była jedynie pierwsza litera, początek wersu, szkic bez retuszu. Ot, takie sobie małe pulsowanie emocji. Był inteligentny, więc nie patrzył jak sroka w gnat, żeby odkrywać pospolitość i zbyt szybko nazywać rzeczy po imieniu. Czekał na olśnienie. Jak zwykle w białej koszuli.


Mniej więcej tak wyobrażałam sobie jego życie prywatne i choć mogłam się mylić, czasami w głowie widziałam jego dom i szafę, z szufladami równo poukładanych skarpet zwiniętych w kulki i ułożonych kolorami. Lubiłam umieszczać go w sterylnej, antybakteryjnej kuchni, w łazience podczas mycia zębów najdroższą elektryczną szczoteczką, a nawet w sypialni, gdy popijał wodą tabletkę nasenną i ustawiał budzik, jak zwykle na piątą pięć. Nigdy nie interesowały mnie męskie piżamy, najczęściej uznawałam je za pozbawione męskości, ale w przypadku mojego szefa, skupiały moją uwagę na jawie i we śnie. Miałam z tego powodu mieszane uczucia, bo która kobieta zastanawia się nad nocnym strojem swojego pracodawcy? A jednak w myślach wybierałam mu piżamy. Ta nie, bo wyglądałby aż nadto groteskowo. Tamta też nie, bo pewnie taką nosił w dzieciństwie i wycierał zasmarkany nos w rękawy z czystej bawełny, którą prasowała jego matka. A może sypia w zwykłej koszulce i szortach? Wyobrażając go sobie w najzwyklejszych sytuacjach, próbowałam go bardziej uczłowieczyć, uwypuklić jego słabości i niedoróbki, wyśmiać przywary i głupie nawyki, żeby przestać się go bać. W dni, w których był dla mnie szczególnie opryskliwy i oceniający, w wyobraźni podtykałam mu do głaskania kota lub psa. Z każdym pieszczotliwym ruchem jego twarz łagodniała, a on sam nabierał ludzkich cech.

Mimo to, wydawało mi się niemożliwością, żeby w jego domu mieszkały jakiekolwiek zwierzęta futerkowe, bo nawet kot nie przeżyłby w samotności i monotonii wyzierającej z każdego kąta. Gdyby istniała pani do sprzątania, podawała kotu jedzenie i wymieniała żwirek w kuwecie, kot i tak nie przetrwałby z jednego powodu. Braku miłości. Nie zyskałby nawet cienia uwagi swojego właściciela. To tak, jakby w ogóle nie istniał, nie był dla nikogo ani kotem, ani myszą, ani nawet rzeczą, która cieszy oko. Kto wie, może jednak na jakiejś komodzie stoi akwarium z samotną rybką, która obserwuje swojego gospodarza zza wodnej kotary i kocha go, chociaż nie może mu o tym powiedzieć?


Pewnego razu, tuż przed świętami, zostałam dłużej w pracy, żeby dokończyć ważny projekt. Był grudzień, więc o godzinie siedemnastej panowała ciemność. Trzy miesiące wcześniej mój mąż zmarł na zawał serca i wciąż czułam, że się rozpadam. Przygotowałam komplet dokumentów i wyobraziłam sobie święta bez Marka. Gdyby nie to, że na wigilii miał być mój syn z narzeczoną, pewnie połknęłabym tabletkę i poszłabym spać o dziewiętnastej. Jednak Filip kupił i przystroił jodłę, Małgosia zrobiła pierogi i barszcz. Pies pachniał piernikami. Wszystko było gotowe, oprócz mnie.

Spojrzałam na przystrojone światełkami biuro i rozpłakałam się. Szloch opuszczał moje ciało bez żadnego aktu woli, po prostu wylewał się ze mnie, a jedyne co mogłam zrobić, to poddać się. Nagle rozbłysło światło. Przetarłam spuchnięte oczy, rozmazując tusz do rzęs i podniosłam głowę.

— Co pani wyprawia?

W drzwiach stał Władzio Absolutny.

Nie spodziewałam się, że przyjdzie, zwykle nie zjawiał się w wydawnictwie o tej porze.

— Przepraszam… chciałam przygotować umowy.

— Jakoś nie widzę, żeby się pani tym zajmowała.

— Zaraz to zrobię.

— Jeśli chce się pani umartwiać, to proszę wziąć wolne.

— Nie mogę.

— Co znaczy „nie mogę”?

— Wykorzystałam już cały urlop i zwolnienie lekarskie.

— Więc niech się pani ogarnie.

— Przecież pan wie, że niedawno zmarł mój mąż…

— To pani nie wiedziała, że ludzie umierają?

Zamilkłam na chwilę, uderzona jego cynizmem i brakiem empatii.

Rozpuściłam włosy, żeby zakryć zapłakaną twarz i zaczęłam układać papiery. Drżały mi ręce.

— Biuro to nie ściana płaczu.

— Wiem.

— Swoje osobiste problemy proszę zostawiać w domu.

— Potrzebuję czasu.

— To niech pani korzysta ze swojego, a nie marnuje mój.

— Dobrze.

— Nie chciałbym być niemiły, ale może przestanie pani ubierać się na czarno?

— Aż tak to panu przeszkadza?

— Czuję, jakbym przychodził do cholernego grobowca.

Zrobiło mi się bardzo przykro.

— Naprawdę jest pan taki?

— Niby jaki?

— Bezduszny…

Na twarzy Władzia pojawił się szyderczy uśmiech.

— Jestem realistą i pani też polecam.

— Wykonuję swoją pracę najlepiej jak potrafię. Niczego nie zawalam.

— Jest pani rozkojarzona i wygląda jak zombie.

— Przepraszam.

— Co mi po pani „przepraszam”?

— Jutro pójdę po L4.

— Tylko nie takie na pół roku od psychiatry, bo wtedy będę zmuszony panią zwolnić. Nie potrzebuję niewydolnych pracowników. Czy zrobiła pani skany okładek?

— Jeszcze nie zdążyłam.

— A nie mówiłem? Proszę to zrobić, zanim się pani ulotni albo zostawić wytyczne koleżankom. Niech się pani weźmie w garść. To nie jakiś tam konfesjonał, tylko poważne wydawnictwo.


Władzio poszedł do swojego gabinetu, a ja zrozumiałam, że niczego już dzisiaj nie zrobię. Zaczęłam nerwowo pakować drobiazgi, które wysypały mi się z torebki, gdy szukałam kluczyków do auta. Nie czekając na windę, w pośpiechu zbiegłam po schodach. Byle jak najdalej stąd!

— Wesołych Świąt! — Usłyszałam radosny głos portiera.

Nawet na niego nie spojrzałam.

Na zewnątrz było zimno, małe igiełki śniegu kłuły mnie w twarz, ale byłam im za to wdzięczna. Porzebowałam wychłodzenia emocji. Przez chwilę nie mogłam odnaleźć swojej Toyoty, zapomniałam, w którym miejscu ją zostawiłam. Wreszcie odpowiedziała mi swoim charakterystycznym dźwiękiem i mignięciem światła. Po kilku nieudanych próbach zapalenia silnika, zamówiłam ubera. Nie byłam w stanie prowadzić samochodu.


Nie wiem kiedy moje miejsce pracy stało się polem minowym, terytorium wnyków i innych wymyślnych pułapek zastawianych przez mojego szefa. Ludzie jego pokroju jawili mi się jako wygłodniałe hieny, które polują na swoich podwładnych, bezbronne ofiary w zasięgu ręki. Władziopodobni zwykle spędzają więcej czasu z pracownikami niż z najbliższymi. Mój szef nie rozumiał, że człowiek, który zarządza firmą, nie decyduje tylko o biznesie, przedmiotach sprzedaży, cenach czy reklamie, ale ma realny wpływ na uczucia osób, które codziennie przychodzą do pracy. Nie pomoże mu nawet doktorat z zarządzania zasobami ludzkimi, jeśli jest zimnym, pozbawionym empatii osobnikiem. Co z tego, że Władzio znał nasze imiona i nazwiska, wykształcenie i umiejętności, skoro nie wiedział nic o naszym prywatnym życiu, o tym, co lubimy czytać, jakiej muzyki słuchamy i kim tak naprawdę jesteśmy. Od robotów odróżniało nas tylko to, że unosiła się za nami woń perfum i, że czasem potrafiłyśmy się rozpłakać. Tego ostatniego Władzio szczególnie nie znosił. Nieważne, czy to były łzy wściekłości, bólu, czy wzruszenia, jego zdaniem żaden dorosły nie powinien płakać!

Krysię, naszą księgową, wyzwał kiedyś od „niedouczonej beksy”, a ona ostatkiem sił odgryzła się stwierdzeniem „A pan ma wrażliwość czarnej masy!” Potem trzasnęła drzwiami i już nigdy nie wróciła do pracy. Ona jedna potrafiła zrobić wyjście smoka. Byłyśmy z niej takie dumne!

Spotkałyśmy ją pół roku później. Wyglądała jak odbicie ogrodu botanicznego, kwitnąca i kolorowa. Znalazła nową pracę, w której szef zaparza kawę dla pracowników i to świeżo mieloną. Wie, kto lubi cappuccino, kto espresso, a kto pije ulepek z czterema łyżeczkami cukru. Niektórzy mają szczęście do szefów. A ja? Mimo tego, że pracowałam w wydawnictwie i nieźle zarabiałam, stałam przed ważnym życiowym wyborem, czy za wszelką cenę pracować do emerytury, czy wykorzystać swój czas na prawdziwe życie. Kiedy ostatni raz chodziłam po górach i spałam pod namiotem, rozpalałam ognisko, a potem szorowałam garnki w piasku nad rzeką? Kiedy nie musiałam się spieszyć? Kiedy żyłam?


Dziewczyny doskonale wiedziały, że nasz szef zasługuje na swój przydomek. Kochał władzę i był apodyktyczny. Przystojny, dobrze ubrany i sprawiający wrażenie mężczyzny z wielkiego świata, wobec nas zachowywał się jak gbur. Wytykał nam najmniejszy błąd, kręcił nosem, gdy z ważnych powodów chciałyśmy wcześniej wyjść z pracy i prawie nigdy się nie uśmiechał. Krążyły plotki, że żona stewardessa zdradziła go z pilotem niemieckich linii lotniczych, dlatego nie znosił kobiet i języka niemieckiego. Od tamtej pory mścił się na nich, począwszy od ekspedientek w sklepie, a skończywszy na nas, podporach wydawnictwa. Wzywał jedną z nas do gabinetu i mówił „Proszę zamknąć drzwi”, a to oznaczało besztanie, krytykę i niezadowolenie z naszej pracy. Kiedy mówił, nigdy nie patrzył rozmówcy w oczy, stał przy oknie i rozmawiał niby z tobą, niby z rosnącą nieopodal brzozą. Gdy któraś się buntowała, przedstawiała rzeczowe argumenty na swoją obronę, nie przerywał, nie komentował i nie negował. Rzucał krótkie spojrzenie i mówił „Skończyła pani? To proszę wracać do pracy”. To wkurzało nas najbardziej. Charakterna Justyna dostawała w takich sytuacjach szału i wychodziła, trzaskając drzwiami. Po kilku takich akcjach, Władzio Absolutny potrącił jej z pensji koszty naprawy odpadającego tynku z sufitu. Ja zachowywałam się inaczej, bo zawsze fascynował mnie Gandhi i jego pokojowe rozwiązywanie problemów. I to był błąd, bo to co jest niewypowiedziane, ląduje w plecaku podświadomości i daje o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. Kilka razy śniło mi się, że Władzio jest nauczycielem, a ja uczennicą, która stoi przy tablicy i nie wie ile jest dwa razy dwa albo, że on jest chirurgiem, a ja leżę na stole operacyjnym przykryta białym prześcieradłem, z oczami oślepionymi przez sufitową lampę. Budziłam się z krzykiem, raz nawet spadałam z łóżka. Kiedyś przyśniło mi się, że przyszłam do pracy, a tam mnóstwo ludzi zgarniało góry łajna. Witałam się ze znajomymi, ale zachowywali się dziwnie. W końcu ktoś życzliwy powiedział mi, że zostałam zwolniona. Zerwałam się z łóżka z pytaniem w głowie: „Czyżbym narobiła aż takiego gnoju?”

Kontakty z Władziem Absolutnym powodowały, że nie czułam się dorosła, byłam małą dziewczynką oczekującą pochwały i akceptacji ze strony olbrzyma. Nie znosiłam tego stanu, bo świadczył o moim niskim poczuciu własnej wartości. Miotałam się między żalem do siebie, a wściekłością i buntem wobec szefa. Coraz częściej rozważałam odejście z pracy, żeby odzyskać spokój i bardziej sobie zaufać. Straciłam energię, wypaliłam się, a przecież wielokrotnie powtarzałam swoją złotą myśl, że motywacja jest namiętnością. Stawałam się coraz bardziej beznamiętna i to w wielu sferach życia. Niewielka renta po zmarłym mężu gwarantowała mi minimum stabilizacji i ubezpieczenie zdrowotne. Co będzie, gdy odejdę z pracy? Jak się utrzymam bez stałej pensji? Czym nowym miałabym się zająć? Co tak naprawdę umiem? O czym marzę? Odpowiedzi na te pytania czułam tuż pod skórą, ale nie potrafiłam wydobyć ich na powierzchnię. Czaiły się i łaskotały jak wysypka, pokrzywka, która daje o sobie znać, drażni, niepokoi i czeka na właściwą diagnozę. Nie zwierzałam się z tego żadnej z koleżanek z wydawnictwa, bo każda z nich miała swoje problemy. Obie były młodsze ode mnie. Mąż Joli był prawnikiem i ciągle znikał z domu w pogoni za kasą, natomiast Justyna, jak zwykle opowiadała nam o nowo poznanych mężczyznach, których po kilku miesiącach znajomości określała jako „nudnych i przewidywalnych”.


— Powinnaś sobie kogoś znaleźć — przekonywała mnie Justyna, kiedy we trzy spotkałyśmy się w meksykańskiej knajpie. — Przecież od śmierci Marka minęły już trzy lata, a ty jesteś kobietą z krwi i kości. Nie brakuje ci seksu?

— Wiesz, jakoś o tym nie myślę.

— Nie wierzymy ci, prawda, Jolu?

— Serio. Moje libido od dawna bawi się ze mną w chowanego, a ostatnio tak się ukryło, że nawet nie mam pojęcia, gdzie go szukać.

— W sobie kochana, w sobie! Ono nie polazło do piwnicy i nie chowa się za śmietnikiem. A kuku! Jestem tutaj! To ja, twoje libido! Wypuść mnie z więzienia!

Justyna położyła mi rękę na czubku głowy, a ja rozejrzałam się dookoła, żeby zobaczyć, czy nikt nie słyszy, o czym rozmawiamy.

— Teraz bardziej interesuje mnie, jak sobie radzić z wybuchami gorąca. Same się przekonacie, jakie to okropne — wyznałam.

— To już?

— I to od dawna.

— Na wybuchy gorąca i na menopauzę najlepszy jest gorący men, jak sama nazwa wskazuje. Men, pauza i znowu men! Tak należy to rozumieć. Jest taka piosenka, która ma lecznicze właściwości: „Tańczymy libido, libido, libido, tańczymy libido, małego walczyka” — zaśpiewała Justyna, wykorzystując znaną przedszkolną melodyjkę.

Dziewczyny chichotały, a ja poczułam, że się rumienię. Zaczęłam się nerwowo rozglądać po sali i zauważyłam, że ludzie nam się przyglądają.

— Filip ma dziewczynę i na pewno niedługo się wyprowadzi. Nie przeszkadza ci, że zostaniesz sama? — zapytała Jola.

— Lubię być sama.

— Hm… ja mam męża, a właściwie też jestem sama — odparła.

— Nie przesadzaj, masz przecież dzieci.

— Mam. To są moje słoneczka, ale czasami czuję, że wychowuję je bez Zbyszka. Znowu pilotuje jakiś ważny projekt i wróci dopiero za tydzień.

— Smutne — stwierdziła Justyna. — Próbowałaś z nim rozmawiać?

— Setki razy.

— I co?

— Zawsze odpowiada, że robi to dla nas.

— Dla was? Przecież nigdy go z wami nie ma. No, może na święta.

— Nawet jak jesteśmy na wakacjach, to siedzi z nosem w telefonie.

— Zacznij stosować jego metody. Powiedz, żeby się zaopiekował dziećmi, bo masz swoje ważne sprawy — doradziła Justyna.

— Nie zostawię mu dzieci. Bałabym się.

Spojrzałyśmy na nią lekko zaniepokojone.

— Przecież to ich ojciec.

— On ich w ogóle nie zna, nie wie, jak się nimi zająć.

— To niech się nauczy!

— Nie będę robić z dzieci królików doświadczalnych.

— Aż tak?

— No, przecież go znam. Da im tablety i pójdzie do swoich papierków.

— To chyba nie jest niebezpieczne?

Justyna robiła się coraz bardziej nerwowa. Nie znosiła nadopiekuńczych kobiet.

— Nie jest? Jasiek ma cztery lata!

— Właśnie dlatego uwielbiam być sama i mieć święty spokój — wtrąciłam się do rozmowy, która stawała się zbyt dramatyczna.

— Świętego spokoju nie mają nawet w klasztorach — powiedziała Justyna.

— Wiem, ale nie wyobrażam sobie, żeby w moim domu zamieszkał obcy facet.

— A kto powiedział, że ma zamieszkać? Może po prostu bywać.

— Mnie wystarczy Pluto.

— Pluto? Pies nigdy nie zastąpi mężczyzny.

— A mężczyzna psa.

— Oj, Anka. Niedługo będziesz miała pchły albo wściekliznę, zobaczysz — podsumowała Justyna. — A wiecie, że byłam kiedyś z facetem, który był zazdrosny o psa? Wtedy jeszcze żył mój labrador, Kapsel. Co chwilę słyszałam, że całuję i głaszczę psa częściej niż jego, że jemu nie gotuję takich specjałów, a przecież Kapsel miał alergię prawie na wszystko. Weterynarz powiedział, że jedyne, co może jeść, to mięso z kangura.

— Żartujesz?

— I kupowałaś mu kangura? Też bym była zazdrosna — roześmiałam się.

— A co, czy ja jestem Aborygenką? Mięso z kangura! Idiotyzm.

— To co jadł twój pies?

— W końcu udało mi się znaleźć jakąś sensowną karmę. Kosztowała krocie, ale zdała egzamin. I dawałam mu dużo gotowanych jarzyn, takich jakie robię dla siebie, na parze.

— A wiecie, że podobno Australijczycy są jedynym narodem, który zjada własny herb? — zapytałam. — A w herbie mają kangura i strusia.

— O! Już mam chrapkę na naszego orzełka! — odparła Justyna. — Tylko bez korony.

— Zamówimy jeszcze jedną butelkę?

Spotkanie coraz bardziej nas rozluźniało. Postanowiłam wspomnieć o swoich przemyśleniach.

— Dziewczyny, czy wiecie, że jestem już po drugiej stronie mocy?

— Mamy nadzieję, że po tej jasnej.

— Trudno powiedzieć.

— Co masz na myśli?

— No to, że mam bliżej do zejścia.

— Do jakiego zejścia?

— No, z tego świata.

Justyna uśmiechnęła się jak klaun i postukała w czoło.

— Wariatka. Myślałam, że jesteśmy nieśmiertelne — zachichotała.

Po chwili jednak zamyśliła się i spoważniała.

— Anka, a może ty jesteś chora?

— Nie! To nie to.

— Uff, a już się przeraziłam. Nie strasz ludzi.


Postanowiłam im to wszystko zobrazować i zrobiłam mały eksperyment.

— Jaka jest przeciętna długość ludzkiego życia? — zapytałam.

— Hm… siedemdziesiąt.

— Załóżmy, że tak. A ja ile mam teraz lat?

— Pięćdziesiąt dwa?

— Pięćdziesiąt pięć. Więc ile mi zostało do końca?

Nastała chwila ciszy.

— O matko! Piętnaście?

— No właśnie!

— Cholera.

— To znaczy, że zostało mi… trzydzieści pięć lat życia. Nie jest źle! — ucieszyła się Justyna,

— Niestety, ja mam bardzo mało czasu — westchnęłam.

— Chyba trochę demonizujesz. Może dożyjesz dziewięćdziesiątki.

— Może. Ale ostatnio czują, że tracę czas. Chcę częściej spacerować po lesie, podróżować, nauczyć się gry na hangu.

— Co to jest hang? — zapytała Jola.

— To instrument podobny do małego talerza latającego. Wygląda jak statek UFO.

— Już wiem! Widziałam go na jakimś filmiku, wystawili ten spodek na deszcz i sam grał! Każda kropla dawała inny dźwięk.

— A z czego będziesz żyła? — zapytała Justyna.– Jeśli zrezygnujesz z pracy na pięć lat przed emeryturą, to skąd weźmiesz pieniądze?

— No właśnie!

Jola wpatrzyła się we mnie jak sroka w gnat, czekając na moją odpowiedź.Może wyobraziła mnie sobie jako bezdomną.

— Ostatnio dostałam pocztą rozliczenie mojej emerytury i wynika z tego, że jak popracuję do sześćdziesiątki, czyli jeszcze pięć lat, to dostanę o dwieście złotych więcej. Czy warto użerać się z naszym Władziem Absolutnym dla dwustu złotych? -zakończyłam pytaniem.

— Mówisz poważnie?

— Tak.

— To jakaś paranoja.

— Mogę wam pokazać to rozliczenie.

— Przekonałaś nas — stwierdziła Justyna. — Ja też pragnę wolności.

— To kiedy idziemy w długą?

— Teraz!


Do końca wieczoru rozmawiałyśmy już tylko o sztuce, ciekawych koncertach i planowanych podróżach. Robiło się coraz weselej. Okazało się, że knajpa, w której siedzimy, słynie z tego, że sernik podaje kelner przebrany za Zorro. Każda z nas w odstępie półgodzinnym zamawiała porcję sernika. Kelner wypadał z kuchni w długiej pelerynie i masce na twarzy, strzelał z pistoletu ślepymi nabojami i darł się wniebogłosy, po czym stawiał na stole porcję sernika polanego czekoladą. Ach! Jakże musiał nas nienawidzić. Skończyło się na trzech butelkach wina i pięciu porcjach sernika, bo Justynie bardzo spodobał się energiczny kelner.


*


W poniedziałek Władzio Absolutny wezwał mnie do gabinetu. Miał na sobie zwykłe jeansy, białą koszulę i granatową marynarkę. Trzeba przyznać, że miał dobry gust i nigdy nie ubierał się jak żurnalowy model, zachowywał w stroju elegancką nonszalancję. Gdyby nie jego gburowaty sposób bycia i wiecznie negatywne komunikaty, mógłby zawrócić komuś w głowie. Był pewnie w moim wieku, a mężczyźni po pięćdziesiątce zwykle interesują się kobietami w wieku swoich córek. Czasem plotkowałyśmy o tym, czy jest samotny, czy może czeka na niego ukochana. Może w życiu prywatnym jest radosnym, opiekuńczym mężczyzną, który potrafi rozśmieszać, wzruszać i zaskakiwać? Jakoś trudno nam było wyobrazić go sobie uśmiechniętego, dowcipnego, szykującego sushi albo jajecznicę dla swojej wybranki. Zawsze powracał do nas ponury obraz faceta, który żywi się na mieście, nie ma przyjaciół, a jego mieszkanie wygląda jak laboratorium statku kosmicznego. Nawet Justyna, która na ogół flirtowała z każdym napotkanym osobnikiem płci przedziwnej, nie była zainteresowana naszym szefem. Po prostu żadna z nas go nie lubiła, bo nie dawał się lubić.


Poprawiłam włosy, westchnęłam, rzucając dziewczynom zgnębione spojrzenie i poszłam w kierunku paszczy lwa. Justyna pokazała mi gotowe do walki, zaciśnięte pięści, a Jola podniesiony wysoko kciuk.

— Proszę zamknąć drzwi — powiedział Władzio.

„Zapowiada się niezła jazda. O co mu chodzi tym razem?” pomyślałam.

— Pani Anno, chciałbym panią poinformować o planach, jakie mam wobec pani. Jest pani doświadczonym pracownikiem… albo pracownicą, jak kto woli, więc mam pewną propozycję. Za dwa tygodnie wybieram się do Kołobrzegu na pięciodniową konferencję „Dawcy Literatury” i chcę, żeby mi pani towarzyszyła.

— Ja?

Przyznam, że kompletnie mnie tym zaskoczył.

— Tak, pani. Jest pani najbardziej kompetentną osobą, ponieważ mówi pani płynnie po angielsku i zna język migowy, który jest mi niezbędny. Poza tym, nie ma pani małych dzieci, więc…

„Mógłby nie mówić o tych dzieciach, wystarczyłyby kompetencje” pomyślałam.

— Warunki są znakomite, bo to konferencja międzynarodowa, więc będzie pani zakwaterowana w najlepszym hotelu z widokiem na morze. Spotkania trwają zwykle do szesnastej, więc zyska pani dużo wolnego czasu dla siebie. Oczywiście, mogę pani potrzebować także wieczorami… to znaczy do prowadzenia konwersacji w języku migowym z naszymi partnerami z Grecji, ale to tylko czasami. Z tego co wiem, zna pani również język czeski?

— Na średnim poziomie.

— A więc, jesteśmy umówieni. Pojedziemy pociągiem, bo to większa wygoda i mogę się przygotować do wykładu. Chyba, że chce pani dojechać własnym samochodem?

— Chciałabym to przemyśleć…

— A nad czym tu myśleć? Spędzi pani kilka dni nad morzem, pomieszka w luksusie, pochodzi pani na basen i do sauny, i jeszcze pani za to zapłacą.


Pomyślałam, że ostatni raz byłam nad morzem trzy lata temu i w dodatku nie mogłam się opalać i kąpać, bo dopadł mnie półpasiec i cały tydzień przesiedziałam w cieniu na balkonie. Co mi szkodzi? Pluto zostanie z Filipem i Gosią, a ja zmienię otoczenie i oderwę się od swoich problemów. Moje ciało potrzebowało zmian, nie było już materią, którą znałam, przewidywalną i stałą, to ciało zaskakiwało mnie każdego dnia nowym niedomaganiem i niestabilnym stanem umysłu. Może będzie fajnie?

— Czy mam się jakoś szczególnie przygotować?

— Później przekażę pani plan konferencji i wszystkie informacje. Niech pani podszlifuje czeski i nauczy się parę podstawowych greckich zwrotów. Na miganiu zna się pani wystarczająco dobrze.

„Na miganiu znam się dobrze? Tylko raz był świadkiem, jak obsługuję głuchoniemego klienta. Mam nadzieję, że nie miał na myśli migania się od pracy” przeszło mi przez głowę.

Gdy wychodziłam z gabinetu wstał i po raz pierwszy spojrzał mi prosto w twarz z głupim uśmieszkiem.

— I proszę nie zapomnieć o kostiumie kąpielowym.


Dwa tygodnie później umówiliśmy się na Dworcu Głównym w Krakowie. Wszystkie swoje rzeczy zmieściłam w ulubionej żółtej walizce na kółkach, ale musiałam zrezygnować z piżamy, żeby zmieścić karbownicę do włosów. Ostatecznie mogłam spać w podkoszulce i w majtkach. Zapakowałam kilka ulubionych ciuchów, dwie wieczorowe sukienki, bo przecież głuchoniemi mają dobry wzrok i muszę jako tako wyglądać, a na koniec dorzuciłam jednoczęściowy kostium kąpielowy w czarnym kolorze. Może będę wyglądać ponuro, ale z pewnością szczuplej. Perspektywa wyjazdu nad morze w naturalny sposób sprawiła, że postanowiłam bardziej o siebie zadbać, wydepilowałam nogi i pachy, ufarbowałam odrosty i skróciłam nieco włosy. Zaopatrzyłam się w piękne wielobarwne pareo, którym najchętniej owinęłabym każdą część swojego ciała. W wypchanej po brzegi kosmetyczce zmieściłam kolagen przeciw bólom kolan, krople z oregano na odporność, żel na opryszczkę, balsam do opalania, balsam po opalaniu, plastry z opatrunkiem i wiele innych niezbędników. Nie wzięłam tylko jednej rzeczy, która już zdążyła napsuć mi krwi: samoopalacza w kremie. Smarowałam się nim codziennie przez półtora tygodnia, żeby na plaży nie straszyć jako biała dama, a w rezultacie moje nogi, pośladki i brzuch wyglądały jak przepiórcze jaja. Smugi i przebarwienia próbowałam usunąć za pomocą pilingu z kawy, ale nie do końca pomogło. Trudno, owinę się chustą albo dosmażę się na hotelowym balkonie. Najbardziej stresowała mnie perspektywa obecności gburowatego szefa, z którym miałam spędzać większość czasu. Naprawdę, nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie zaproponował tego wyjazdu Justynie, młodej, atrakcyjnej i pewnej siebie. Ona też zna angielski. Mogłam ją nauczyć podstaw języka migowego.

Tymczasem z wielką radością, przez tydzień oglądałam codziennie jedną czeską komedię, żeby odświeżyć znajomość języka. Przygotowałam sobie też listę paru greckich słówek:


kalimera — dzień dobry

kalispera — dobry wieczór

para kalo — proszę

efharisto — dziękuję

signomi- przepraszam

poso kami afto — ile to kosztuje?

ti ora ine? — która jest godzina?

me lene… — nazywam się

mikros — mały

megalos — duży


Tylko jedno zdanie wykreśliłam z mojej listy: „poson hronon ise?” co znaczy „ile masz lat?” W razie czego będę udawać głuchą.


Władzio Absolutny obiecał czekać na mnie w głównej hali dworca. O mało nie skręciłam nogi, wchodząc na ruchome schody z ciężką torbą, której uchwyt jak na złość się zablokował i nie pozwalał, by go w pełni wysunąć. Dworzec przypominał ul pełen pszczół, niewiele brakowało, żeby ludzie żądlili się wzajemnie, bo upał i podróżny stres wywoływały krwiożercze instynkty. Niby czysto i nowocześnie, a zewsząd dolatywały zapachy chloru, kebabów i bliżej nieokreślonej stęchlizny. Wjechałam na piętro i rozejrzałam się po hali. Nigdzie nie dostrzegłam swojego szefa, choć od pracowników zawsze wymagał punktualności i piętnował nawet pięciominutowe spóźnienia. Zerknęłam na telefon, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie przysłał mi jakiejś wiadomości. Pusto.

— No, jest pani! — usłyszałam.

Odwróciłam się i ledwie poznałam Władzia Absolutnego. Zamiast eleganckiego dyrektora wydawnictwa, który zawsze nosił koszule i marynarki, wyłonił się wysportowany mężczyzna w zwykłej szarej koszulce, spodniach moro i w zamszowych kamaszach. Włosy miał rozczochrane, twarz nieogoloną i nawet się lekko uśmiechał.

— Dzień dobry — odpowiedziałam i poczułam się głupio w szpilkach i sukience, która równie dobrze pasowałaby na wyjście do teatru. „Dlaczego nie wspomniał, że nie muszę być taka oficjalna?” przeszło mi przez głowę. Od razu zauważył, że mam problem z torbą i jednym ruchem sprawił, że uchwyt został naprawiony. Wreszcie nie musiałam robić z siebie wielbłąda i ciągnąć bagażu zgięta w pół.


Mieliśmy rezerwację w wagonie lotniczym, co mnie bardzo ucieszyło, bo nie lubię zamkniętych przedziałów i oddychania wspólnym, reglamentowanym tlenem. Władzio zapytał, czy chcę siedzieć przy oknie, ale ja zawsze wolę być z brzegu, żeby mieć jak najbliżej do toalety. Nie miałam jeszcze problemów z nietrzymaniem moczu, na co cierpi wiele kobiet w moim wieku, ale po porannej kawie biegam do łazienki jak sprinterka. Czekała nas ponad sześciogodzinna podróż, więc na wszelki wypadek zrobiłam sobie dwie kanapki z razowego chleba, humusu i świeżego ogórka. W razie czego, mogłam okazać wspaniałomyślność i poczęstować swojego szefa, gdyby przypadkiem był fanem domowych kanapek. Miałam też sok pomidorowy, który w podróży daje mi namiastkę orzeźwiającej zupy. Czytałam kiedyś, że osoby pozbawione poczucia bezpieczeństwa, wewnętrznie przerażone i spięte, zaczynają podróż od jedzenia, tym samym zmniejszając w sobie uczucie lęku, bo sytość krzepi również duszę. Podobno jako dziecko zjadałam całe zapasy jedzenia w ciągu pierwszego kwadransa podróży. Mama musiała przepraszać pewnego dystyngowanego pana, za to, że jako trzylatka niespodziewanie wyjęłam z ust pomidora i rozsmarowałam go na jego wykrochmalonej koszuli.


Rozlokowaliśmy się wygodnie w pierwszej klasie, a każde z nas położyło na swoim stoliku podróżne niezbędniki: ja książkę, okulary i telefon, a Władzio tajemnicze pudełeczko obszyte materiałem z wizerunkiem smoka. O, rany! Wiedziałam co to jest, chińskie kule zdrowia Qigong, które mają w sobie delikatnie brzmiące dzwoneczki. Przesuwanie tych kulek najpierw w prawej, a potem w lewej dłoni, działa leczniczo i wzmacniająco na mięśnie. Poza tym uspokaja, koncentruje i relaksuje, o czym przekonałam się na własnej skórze. Gosia dostała je kiedyś w prezencie od Filipa, ponieważ twierdziła, że w trakcie oglądania filmów woli obracać kulki niż podjadać orzeszki z żurawiną. Te kulki tak bardzo mi się spodobały, że postanowiłam zrobić sobie prezent, ale w końcu wyleciało mi to z głowy. Jednak medycyna chińska w połączeniu z moim szefem wydała mi się zaskakująca. Zamiast omawiania szczegółów konferencji, mój przełożony przez dwie godziny nic nie mówił, gapił się w okno na mijane pastwiska i cierpliwie przesuwał kulki raz w jednej, raz w drugiej dłoni. W międzyczasie zdążyłam już dwa razy skorzystać z toalety, przeczytać trzy rozdziały książki Abrahama Verghese „Powrót do Missing” i wypić pół butelki soku pomidorowego. Wreszcie Władzio odłożył kulki.

— Jak pokazać w języku migowym, że coś mi się podoba? — zapytał.

— Coś, czy ktoś? — starałam się doprecyzować.

— Jedno i drugie.

Pokazałam mu symboliczny ruch dłońmi, a on poprosił o powtórzenie, po czym podziękował i oznajmił, że idzie do Warsu. Nie zapytał, czy też miałabym ochotę się tam wybrać albo czy może przynieść mi kawę, ale to pasowało do jego gburowatego wizerunku. Musiałam wstać, żeby pozwolić mu wygramolić się z siedzenia, a kiedy ruszył wzdłuż wagonu, poczułam się swobodniej, od razu zsunęłam szpilki, żeby poruszać palcami stóp, wysłałam parę SMS-ów, a przede wszystkim zjadłam obydwie kanapki. Skoro mój szef nie zaprosił mnie nawet na herbatę, to nie będę częstować go własnoręcznie zrobionym humusem. Po raz kolejny przeczytałam program konferencji. Najbardziej zainteresował mnie panel dyskusyjny pod przewrotnym tytułem „Kultury bakterii — Bakterie kultury”, zapowiedź kolacji powitalnej z udziałem międzynarodowych gości honorowych z Grecji i Czech oraz pożegnalny wieczór grecki. Dodatkowo przejrzałam ulotkę hotelu Marine Hotel & Ultra Marine by Zdrojowa, w którym zapewniano pokoje z widokiem na morze, możliwość korzystania z sauny i inne atrakcje SPA.


Minęło półtorej godziny, a Władzio Absolutny nie wracał. Zdążyłam przesłuchać całą płytę Porcupine Tree, zdrzemnąć się i zrobić sto pięćdziesiąt powtórzeń ćwiczenia wzmacniającego dno miednicy. Właśnie dojeżdżaliśmy do Gdyni, gdy mój szef wrócił na swoje miejsce bez słowa wyjaśnienia. Przez megafon ogłoszono, że do pociągu będą doczepiane kolejne wagony, co potrwa około dwudziestu minut, za co bardzo przepraszają.

— Skoro będziemy tu stali, wysiądę na peron i rozprostuję kości — powiedziałam, marząc o świeżym powietrzu. — A pan?

— Ja dziękuję — odparł.


I bardzo dobrze! Byłam zmęczona siedmiogodzinną jazdą, jego obecnością i nieobecnością, którą odbierałam jako pewnego rodzaju arogancję. Wysiadłam z pociągu nie zabierając ze sobą nawet telefonu i z radością spojrzałam na błękitne niebo. Przechadzałam się po peronie, obserwując mijających mnie ludzi, mewy szukające okruchów w zakamarkach torów. Z lubością myślałam o tym, że za dwie godziny przywitam morze, uwolnię stopy z więzienia butów i wejdę pod prysznic. Wyobrażałam sobie błękit wody, cieplutki piasek i szum fal, za którymi tęskniłam przez niejedną zimę. Szum fal? Szum? Jaki szum?

Tak szumiał odjeżdżający pociąg. Mój pociąg. Stałam na peronie z otwartymi ustami i patrzyłam na przejeżdżające przede mną wagony, które nabierały coraz większego rozpędu. W jednym z nich ujrzałam zdziwioną twarz Władzia, który poderwał się do okna i coś krzyczał, ale pęd pociągu zagłuszył jego słowa. Wkrótce pociąg zniknął za zakrętem, pozostawiając mnie na peronie w obcisłej sukience stewardesy i turkusowych szpilkach.

Byłam tak osłupiała, że przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Jak to? Przecież mieliśmy tu stać dwadzieścia minut, a minęło zaledwie osiem! Spojrzałam na zegarek i przystawiłam go do ucha, żeby sprawdzić czy chodzi. Chodził. Nerwowo pomacałam kieszenie. No tak! Nie mam żadnego dokumentu, ani grosza przy duszy, więc jak dostanę się do Kołobrzegu? „Anka, uspokój się i zacznij rozsądnie myśleć” — powtarzałam sobie, ale bardzo trudno było nie wpadać w panikę. Jedyną rzeczą, na jaką natrafiłam w kieszeni był miętowy cukierek. Czym prędzej włożyłam go do ust i wzięłam głęboki oddech.

Kolejną rzeczą, jaką zrobiłam, było przeczytanie rozkładu jazdy i odnalezienie najbliższego pociągu jadącego do Kołobrzegu. Ku mojej wielkiej radości, okazało się, że podstawią taki za dziesięć minut! W duszy dziękowałam kolei za wspaniałomyślność i szczodrość w planowaniu połączeń. Pozostawał mi tylko jeden najważniejszy problem: za co kupić bilet? Jeśli powiem konduktorowi, co mi się przydarzyło, uzna mnie za krętacza i w ogóle nie wpuści do pociągu. Kto uwierzy w podobną bajeczkę o tym, jak dorosłej kobiecie ucieka sprzed nosa pociąg? A po co wysiadała? A dlaczego bez pieniędzy i dokumentów? A czy to odpowiedzialnie? Wszystkie te argumenty sprawiły, że podjęłam decyzję. Postanowiłam najzwyczajniej w świecie zaryzykować i pojechać na gapę.


Kiedy podjechał pociąg, ledwie wcisnęłam się do wagonu, tak wypełniony był pasażerami. Tym razem jednak tłum zdawał się być moim sprzymierzeńcem. Miałam nadzieję, że konduktor nie będzie tracił nerwów na przeciskanie się przez ten magiel i nie odkryje, że jestem gapowiczką. Stałam więc w środku spoconego tłumu, w straszliwym upale, a w myślach widziałam swoje puste, wygodne miejsce w wagonie pierwszej klasy oraz zaskoczoną twarz Władzia. „Mógł pociągnąć hamulec, przecież byłoby to uzasadnione.” pomyślałam.

I właśnie wtedy usłyszałam znaną mi z dzieciństwa, wywołującą dreszcz kwestię:

— Proszę bilety do kontroli.

Zamarłam. Głos konduktora słychać było zaledwie kilka metrów ode mnie. A więc jednak chciało mu się przeciskać wśród tej gawiedzi. Nie namyślając się długo, zaczęłam się przemieszczać w odwrotnym kierunku, w stronę toalety, gdzie postanowiłam się zabarykadować i stać niewidzialną. Nieoczekiwanie naszły mnie refleksje o wojnie i wyobraziłam sobie, że jestem partyzantem ściganym przez gestapo, wymyśliłam sobie nawet pseudonim: Gapaccia.

Toaleta niestety była zamknięta. Pukałam, szarpałam klamkę, ale nikt nie otwierał. Może zabarykadował się tam inny partyzant? Po chwili jednak drzwi się otworzyły i mogłam wejść do środka. Zdecydowałam, że będę tam siedzieć do końca podróży (przecież można mieć sensacje żołądkowe), ale po upływie kilkudziesięciu minut, ktoś zaczął się dobijać.

— Zajęte! — powiedziałam.

Po kilku minutach znowu ktoś szarpnął klamkę.

— Chwileczkę!

Odczekałam kolejne dziesięć minut w nadziei, że ktoś zrezygnuje i pójdzie do innego wagonu. Nikt się już nie dobijał, ale smród toalety stawał się nieznośny, zdałam sobie sprawę z absurdalności sytuacji i z tego, że zachowuję się idiotycznie. Otworzyłam drzwi.

— Proszę bilet do kontroli — usłyszałam za sobą.

Już po mnie. Złapana w sidła, opowiedziałam konduktorowi o tym, co mi się przytrafiło, a on słuchał nie przerywając. Na koniec zrobił coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Podrapał się po głowie i zaczął się tubalnie śmiać.

— Ależ, droga pani! Szkoda, że nie przyszła pani do mnie od razu, tylko chowa się jak przestępca. Jedzie pani dokładnie tym samym pociągiem, co poprzednio. Skład odjechał tylko na przecznicę w celu doczepienia dodatkowych wagonów, a potem wrócił na stację Gdynia. Trwało to dokładnie dwadzieścia minut, a pani się tu chowa!

On się śmiał, a ja byłam na siebie wściekła. Dlaczego nie zachowałam się jak dorosła? Dlaczego nie stanęłam twarzą w twarz z problemem, tylko uciekłam jak dziecko i schowałam się w śmierdzącym kiblu?


Jazda do Kołobrzegu miała trwać jeszcze czterdzieści minut, musiałam zostać na korytarzu, bo przejście do wagonów pierwszej klasy graniczyło z cudem. Konduktor nawet nie proponował mi kupna nowego biletu, widocznie uznał, że mówię prawdę i nie chciał mnie już bardziej dobijać. Ludzie słyszeli moje tłumaczenia i spoglądali na mnie z ironicznymi uśmieszkami. Stałam na szpilkach i marzyłam już tylko o tym, żeby zdjąć buty.


Kiedy wysiadłam na stacji w Kołobrzegu, zobaczyłam Władzia stojącego na peronie ze swoim bagażem i moją żółtą torbą na kółkach.

— Co pani wyprawia?!

— Przepraszam. Nie sądziłam, że pociąg odjedzie.

— Kto normalny wysiada na trasie z pociągu?

— Ten, kto słucha komunikatów.

— To jakaś paranoja!

— Mieliśmy mieć ponad dwadzieścia minut postoju, więc…

— Zrozumiałbym, gdyby wyszła pani na papierosa, a nie na jakiś durny spacer.

— Palacze mają większe prawa?

— Mniej by się pani ośmieszyła.

— Jak pan widzi, poradziłam sobie — próbowałam łagodzić sytuację.

— Nie jest pani wstyd? Bo mnie jest wstyd za panią!

— Niepotrzebnie. To było nawet zabawne.

Przypomniałam sobie Gapaccię z WC.

— Zabawne? Raczej kompletnie nieodpowiedzialne.

— Skończmy już ten temat, dobrze?

— Nich pani zacznie myśleć! — warknął.


Na szczęście miałam w sobie sporo adrenaliny. W odpowiedzi pokazałam mu kółko utworzone z połączenia kciuka i palca wskazującego, co przypominało włoskie „perfeccto”. Ja jednak wiedziałam, co ten gest oznacza w języku migowym i miałam satysfakcję. Trochę to dziwne, że ten sam gest w zależności od kontekstu oznacza „doskonałe” lub „dupek”. Mądrość to świadomość własnej głupoty, a ja nagle poczułam się mądra.


Dotarliśmy na miejsce. Pokój hotelowy okazał się małym królestwem. Meble nie były wprawdzie pierwszej młodości, ale dzięki temu bardziej do mnie pasowały, zdawały się swojskie i mniej służbowe. Im coś ma większą historię, tym jest bardziej interesujące i cenne, a te meble z pewnością wiele przeżyły i widziały. Od lat wisiały w nich ubrania różnych kobiet i mężczyzn, sukienki z odciskami palców, spodnie wyprasowane czyimiś dłońmi, swetry pachnące wspomnieniem ulubionych perfum, bo swetry zawsze są najbardziej nasycone. Stare i młode twarze przeglądały się w lustrzanych drzwiach szafy, odbijając uśmiechy, zmarszczki, choroby i sobie tylko znane myśli. Gdyby można było czytać z luster, byłyby jak opasłe księgi na temat różnorodności ludzkiego gatunku. Moja twarz widziana w lustrze wyglądała na zmęczoną, ale mimo to albo właśnie dlatego, uśmiechnęłam się do siebie.

— Cześć!

Lustro odpowiedziało mi ruchem moich warg. Zrzuciłam buty i od razu poczułam kontakt z ziemską grawitacją, a wraz z nią miękkość kolorowego dywanu, który (miałam taką nadzieję) ktoś zdążył rano odkurzyć. Gimnastykując się lekko, rozpięłam suwak sukienki i zsunęłam ją na podłogę, otworzyłam walizkę i wyjęłam z niej kolorowe pareo, które Marek przywiózł mi kiedyś z Indii. Od śmierci mojego męża minęły prawie cztery lata, a ja wciąż otaczałam się przedmiotami i wspomnieniami z nim związanymi. Gdyby tu ze mną był, od razu ciągnąłby mnie nad morze, rzucając zdawkowe „Rozpakujemy się później”. Posmarowałby mi plecy i ramiona olejkiem, a bliznę po operacji tarczycy, zasłoniłby apaszką. Dostałabym reprymendę, że o to nie dbam, a przecież blizny trzeba chronić przed słońcem. Na pewno pamiętałby o zabraniu butelki z wodą, bo jak twierdził, piję jak wróbelek. Czasami wyobrażanie sobie Marka tuż obok, nie napawało mnie smutkiem, wręcz przeciwnie, dawało mi poczucie bezpieczeństwa i otuchy. Gdy nikogo nie było w pobliżu, rozmawiałam z nim na głos albo odtwarzałam w pamięci nasze rozmowy.

— Jak myślisz, czy poradziłabym sobie w innej pracy? — spytałam go kiedyś.

— Wszędzie byś sobie poradziła.

— Cieszę się, że we mnie wierzysz.

— A ty we mnie? -zapytał.

— Bardziej niż w siebie.

Uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Oj, to niedobrze.

— Dlaczego? Jesteś moją ostoją.

— To miłe, ale każdy najpierw musi zadbać o siebie.

— Mam być egoistką?

— A czy ja jestem egoistą?

— Nieee — powiedziałam i pocałowałam go w rękę, którą kroił pomidora.

— Jeśli zaopiekujesz się sobą, będziesz jak ogród.

— Hm?

— Wyobraź sobie, że jesteś pięknym, samodbającym o siebie ogrodem. Karmisz się, poisz, nawozisz, przycinasz, pielęgnujesz i kochasz. I co w nim wyrasta?

— Chwasty…

— No tak! Jak zwykle widzisz ciemną stronę. Nie chwasty, tylko piękne kwiaty, krzewy dzikiej róży i twoje ulubione tulipany. Wszystko kwitnie, pachnie, śpiewają ptaki…

Marek zaczynał tłumaczyć mi wszystko obrazami. Zawsze tak robił, żeby mnie do czegoś przekonać i na ogół mnie to fascynowało. Tym razem byłam zniecierpliwiona.

— Cudnie. I co z tym ogrodem? -ponagliłam.

— Jak to co? Ty nim jesteś i dopiero wtedy kiedy o siebie dbasz, masz się czym dzielić z innymi. Możesz wszystkich obdarować swoim pięknem i radością.

— Masz rację, muszę się odchwaścić i posadzić jakieś nowe rośliny, najlepiej zimozielone — odparłam ze skrzywionym uśmiechem.

Marek podsunął mi talerz z wędzonym halibutem i sałatką. Usiadł obok.

— Oto zdrowy nawóz dla pani ogrodu.

— Miałam być samokarmiąca się.

— Czasami potrzebne jest wsparcie.

— Jesteś taki kochany.

— Tak samo jak ty — Marek się uśmiechnął. — A wracając do twojej pracy… Co cię najbardziej kręci?

— Hm… Zawsze chciałam być psią behawiorystką.

— Byłabyś świetną psicholożką.

— Psi? Ładne. Anna Kurowska, dyplomowana psycholożka.

— Co cię powstrzymuje?

— Już jest za późno.

— Dlaczego?

— Bo wybrałam inną drogę i nie kształciłam się w tym kierunku.

— Drogę można wybierać wiele razy. Są przecież studia podyplomowe i mnóstwo kursów.

— Łatwo ci mówić. Po pierwsze, trzeba mieć na to worek pieniędzy, a po drugie mnóstwo wolnego czasu na wykłady, wyjazdy, praktyki. Przecież ja całe dnie spędzam w pracy.

— Może zrobisz pierwszy krok i przestaniesz tak dużo pracować?

— I jak sobie poradzimy?

— Zaciśniemy pasa. Wezmę więcej zleceń.

— Dla ciebie wszystko jest proste.

— A ty boisz się zmian.

— Władzio by mi nie pozwolił.

— Zgadzasz się na to, żeby obcy facet decydował o twoim życiu?

Wstałam i zaczęłam nerwowo przestawiać naczynia.

— Wcale o nim nie decyduje -żachnęłam się.

— On nie może ci niczego zabronić.

— Ale…

— Pamiętasz ten czas, kiedy nie mieliśmy pracy i kasy?

Zamyśliłam się.

— Opowiedz, co pamiętasz — poprosił Marek i delikatnie posadził mnie z powrotem na krześle.

— Hm… sporo. Kupowanie na zeszyt, przetrząsanie kieszeni w poszukiwaniu pięciu złotych, spojrzenie Magdy, kiedy przyjechałam do nich i przywiozłam każdemu jakiś drobiazg. Pamiętasz? Marian dostał wtedy wodę po goleniu z górnej półki dla biedy. Tylko na taką mogliśmy sobie wtedy pozwolić.

— Dałaś, co mogłaś. Przynajmniej nie przyjechałaś z pustymi rękami.

— Widziałam ich porozumiewawcze spojrzenia.

— Kochanie, przestań.

— Dla nich to był odświeżacz do toalety.

— Nie przechowuj takich wspomnień, ok? Lepiej powiedz, co dobrego pamiętasz.

— No dobrze… Nasz pierwszy pobyt na wsi, zdobycie Rysów, narodziny Filipa… Już wtedy brakowało nam kasy.

— Właśnie! Trzeba było przetrwać i poradziliśmy sobie. A wiesz, dlaczego? Bo każdy z nas wykorzystał swój talent. Ty zaczęłaś wtedy wyprowadzać psy i rozwiązywać ich problemy, a ja zostałem listonoszem.

— No, to akurat nie było twoim marzeniem.

— Przecież wiesz, że kocham góry, więc sprawiało mi radość wchodzenie i schodzenie po schodach. Pokonywałem dziennie piętnaście kilometrów i jeszcze nie miałem dosyć.

— Łazik z ciebie.

— Nie mogę żyć bez łażenia.

— Wiem, nie możesz żyć…


Tego rodzaju wspomnienia lub szeptane rozmowy zdarzały mi się wielokrotnie i nigdy nikomu o nich nie powiedziałam. Tylko raz Filip usłyszał strzępek zdania, ale uwierzył, gdy zapewniłam, że rozmawiałam z kimś przez telefon. Lubiłam ten wewnętrzny dialog samej ze sobą. Dlaczego w roli rozmówcy ustawiałam Marka? Bo wtedy zawsze był blisko mnie, a ja mniej się bałam.


Owinięta chustą, stanęłam na balkonie i chłonęłam słony powiew powietrza, delikatnie przypominający owoce morza. Był początek czerwca, słońce grzało już dość mocno, a widok fal obudził we mnie wspomnienia z dzieciństwa i bliżej nieokreśloną tęsknotę. W pierwszej chwili chciałam pobiec prosto na plażę, ale wiedziałam, że jestem tu służbowo i czy mi się to podoba, czy nie, obowiązuje mnie narzucony plan. Miałam tylko godzinę, żeby wziąć prysznic i ogarnąć się przed obiadem, który zaplanowano na piętnastą trzydzieści. W łazience było wszystko, czego potrzebowałam, włącznie z miękkim, białym szlafrokiem i kapciami, zapakowanymi jak świąteczny prezent.


Odświeżona i stosownie ubrana, zjawiłam się przy recepcji, gdzie czekał na mnie Władzio Absolutny w towarzystwie kilku mężczyzn. Kolejno mi ich przedstawił.

— Zdenek Lichy z Wydawnictwa „Divadlo”, Jiri Janda, koordynator całego projektu i Teodor Svoboda, pisarz.

— Rád vás poznávám. Jmenuji se Anna Kurowska — przywitałam się.

— A gdzie jest Sylvia Rochliczek, z którą rozmawiałem przez telefon? — zapytał Władzio.

— Sylvia? Je dočasně nepřítomná — odpowiedział Jiri Janda.

— Nieprzytomna? Co się stało? — zaniepokoił się mój szef.

— Jest chwilowo nieobecna — przetłumaczyłam.

Panowie wymieniali się uprzejmościami w języku angielskim, a kiedy zabrakło im jakiegoś słowa, wtrącali je w swoich ojczystych językach.

Po chwili dołączyła do nas Sylvia, młoda blondynka z brwiami grubszymi niż miał mój świętej pamięci dziadek i ustami czerwieńszymi od indyczego podgardla.

— Sylvia Rochliczek — przedstawiła się, odsłaniając w uśmiechu ceramiczne zęby. Skojarzyły mi się ze znanym przebojem Procol Harum „Bielszy odcień bieli“.


Usiedliśmy przy jednym dużym stole, a kiedy podano obiad, zapanowała drętwa cisza, zakłócana mimowolnym mlaskaniem i muśnięciami sztućców o talerze. Największym powodzeniem cieszyły się grillowane warzywa, pieczone ziemniaki i gulasz z indyka. Poprosiłam o zupę z soczewicy i smażonego karmazyna z surówką. Władzio nawet się nie starał podtrzymać rozmowy. „Ale gbur“ pomyślałam. Wreszcie ktoś, pomiędzy jednym, a drugim kęsem, postanowił się odezwać.

— Czy wiecie, że przez wiele lat jedynymi cudzoziemcami, jakich mieszkańcy Ołomuńca widywali na ulicach, byli radzieccy żołnierze z pobliskiej jednostki? Obecnie Morawy Północne roją się od turystów, w tym również Polaków — powiedział Zdenek Lichy z zabawnym angielskim akcentem.

Odpowiedziały mu tylko pomrukiwania. Nie wiem dlaczego, ale zawsze czuję się odpowiedzialna za atmosferę przy stole i było mi wstyd, gdy nikt nie podejmował choćby kurtuazyjnej rozmowy. W takich sytuacjach zwykle wkładam swoją nieśmiałość do kieszeni i próbuję rozniecić ogień. Wielokrotnie bywam tylko krzemieniem, ale czasem udaje mi się wykrzesać rozmowę i zjednoczyć ludzi.

— Jako młoda dziewczyna pracowałam w Ołomuńcu — napomknęłam.

— W jakiej branży?

— To był dwumiesięczny staż w Fabryce Mebli. Pracowałam w Prirezovni.

— O, to ciekawe.

— Tak, to była przygoda.

— Czym konkretnie się zajmowałaś?

— Siedziałam przed maszyną, do której wkładało się listewki, a ona rzeźbiła w nich różne wzorki. Zaczynałam pracę o szóstej rano i ciągle byłam śpiąca. Pewnego razu moje rozpuszczone włosy owinęły się wokół drewna i maszyna zaczęła mnie wciągać…

— Sakra!

— Na szczęście zdążyłam ją wyłączyć, bo inaczej zostałabym oskalpowana.

— I to nie przez Indian — zażartował Jiri Janda.

Jak widać, konwersacja przebiegała po mojej myśli. Pojawił się nawet element humoru, a to już jest wyższa szkoła jazdy. Zachęcona uwagą, opowiadałam dalej.

— Dwie starsze Czeszki, które ze mną pracowały bardzo się tym wszystkim przejęły. Stwierdziły, że jestem słaba i niedożywiona, więc przyniosły mi dwie kromki chleba z salcesonem grubym na dwa centymetry.

— I słusznie! Salceson mamy pierwsza klasa.

— Velmi chutné! — potwierdziła Sylvia.

Bardzo podobała mi się ta rozmowa, rozruszała każdego po kolei. Poczułam się wodzirejką tej uczty.

— Dzień później też zrobiłam coś nie tak.

— Z maszyną?

— Nie, z majstrem.

Wszyscy zaczęli się śmiać, nawet poważny Teodor Svoboda nagle się ożywił. Tylko mój szef wykrzywił twarz w tłustym grymasie, wytarł usta lnianą serwetką i spojrzał na mnie z pogardą. Poczułam, że się rumienię. Nie wpadłam na to, że mogę zostać źle zrozumiana.

— Nie o to chodzi… Po prostu za późno przypomniałam sobie ostrzeżenie naszego przewodnika, żeby nigdy nie używać pewnych słów.

— Chyba wiem, co masz na myśli — stwierdził Zdenek Lichy.

— Chodziłam po fabryce i wszystkim mówiłam, że szukam majstra.

— Oh my God! — pisnęła Sylvia.

— Musiałaś zrobić wrażenie!

— W czym rzecz? — odezwał się Władzio.

— Nie wolno u nas mówić „szukam” ani „szczotka”

— A co to dokładnie znaczy?

— Powiemy wieczorem, gdy atmosfera będzie mniej oficjalna — stwierdził Jiri Janda i mrugnął do pozostałych.

Każdy głupi domyśliłby się, że chodzi o jakieś przekleństwa lub sprośności, ale nie mogłam tego wymagać od drętwego Władzia. Tymczasem próbowałam zmienić temat.

— W Ołomuńcu macie świetną komunikację, nie trzeba kupować i kasować żadnych biletów. To super rozwiązanie.

— Fakt! To ułatwia życie.

— System antybiletowy jest u nas społecznie wskazany, opiera się na zaufaniu do podróżującego i na wierze w jego uczciwość.

Teodor Svoboda wypowiedział te słowa z wielkim namaszczeniem.

— Trochę na wzór skandynawski — wtrącił mój szef.

— To my jesteśmy dla nich wzorem.

— Jeśli jesteś uczciwy, wsiadasz, wrzucasz bilon i jedziesz bez strachu przed kontrolerem –podsumował Jiri Janda.

— Ciekawe — mruknął Władzio.

— Niestety, połowa zawartości skrzynki okazuje się później siedliskiem obcego bilonu o najniższej wartości. Mnóstwo z Polski. Są nawet żetony sklepowe z waszego kraju.

— Jeśli to prawda, to bardzo przykre — stwierdziłam.

Sylvia, pochłaniająca trzecią porcję ziemniaków z sosem, też postanowiła podzielić się swoimi wrażeniami na temat naszych rodaków.

— W Czechach Polacy słyną przede wszystkim z jednego.

Zrobiła tak długą pauzę, jakby nie miała zamiaru rozwinąć zdania. Wreszcie ktoś nie wytrzymał.

— Z czego?

— Z robienia dzieci.

Wszyscy parsknęli śmiechem, oprócz pisarza Teodora, który widocznie miał ku temu osobiste powody.


Byłam pewna, że na wszystkich kontynentach żyją nieuczciwi ludzie. nie chciałam ciągnąć dalej tego tematu. Zatopiłam się we własnych myślach, wspominając odległą wyprawę do Pragi, z moją przyjaciółką, Elą. Prawie od świtu zwiedzałyśmy miasto, zrobiło się późne popołudnie i byłyśmy coraz bardziej głodne. Postanowiłyśmy dotrzeć do zachwalanej przez młodą studentkę gospody Koziczka, w której, jak zapewniała, zjemy przepyszne knedliki. Dziewczyna twierdziła, że ze Staromiejskiego Rynku to kilka minut drogi, a jednak kluczyłyśmy trochę, coraz bardziej głodne i zmęczone. Kilka razy przeszłyśmy koło okazałego hotelu Josef. Okazało się, że uliczka była krótka i schowana, prawie jak nasza Kozia na warszawskiej Starówce. Restauracja, której tak poszukiwałyśmy, była jedynym obiektem na tej ulicy. Weszłyśmy i naszym oczom ukazało się przestronne pomieszczenie, stylowo urządzone, ze ścianami z cegieł, nastrojowo oświetlone, ale zupełnie puste. Niemal na wprost wejścia był bar, za którym stała drobna, miła blondynka w jakimś regionalnym stroju. Z głośnika sączył się miły jazz. Na stołkach przy barze też było pusto. Zawsze mi mówiono, że tam dobrze i tanio dają jeść, gdzie jest gwarno i gdzie lubią przychodzić także tubylcy. A tu… nikogo.

Podeszłyśmy do baru. Dziewczyna miała błyszczące oczy, a po jej twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech.

— Hello! Co tu tak pusto? Zamykacie już?

Nagle z zaplecza wyszedł dorodny brunet w długim kucharskim fartuchu. On i dziewczyna spojrzeli na siebie figlarnie.

— Właściwie to mieliśmy już zamykać…

— Ale możemy jeszcze coś zjeść, przed zamknięciem? Nachodziłyśmy się dzisiaj sporo, ale specjalnie was odszukałyśmy, bo bardzo nam polecano ten lokal. Jesteśmy bardzo głodne i zmęczone.

Znowu to porozumienie roziskrzonych oczu za barem.

— Ależ oczywiście. Prosimy, usiądźcie. Coś do picia?

Po chwili, na wybranym przez nas stoliku wylądowała woda mineralna, duże piwo dla mnie i menu, na okładkach którego widniała główka kozy — logo restauracji. Para za barem chichotała głośno i skracała sobie czas oczekiwania na zamówienie jakimiś żartami, przeplatanymi podszczypywaniem. Gdy skinęłyśmy wreszcie na dziewczynę, podbiegła do nas rączo i z zalotnym uśmiechem. Kiedy się schyliła, żeby zabrać menu, poczułam, prócz perfum, delikatny zapach alkoholu. Przekazała chłopakowi nasze zamówienie i oboje zniknęli na zapleczu. Słychać było stamtąd jakieś gonitwy, chichoty, po czym dziewczyna wybiegła i znów stanęła za bufetem, nucąc coś wesoło. Miałam dobrze ustawione krzesło, bo widziałam zarówno to, co się dzieje za barem, jak i drzwi na zaplecze, gdzie młody kucharz przygotowywał nam zamówione dania. Uchylił drzwi od zaplecza i widząc nasze spojrzenia, uśmiechnął się i przyłożył palec do ust, wyraźnie uznając nas za wspólniczki. Drugą rękę miał schowaną za plecami. Podbiegł do dziewczyny i sypnął jej za dekolt sporą miarkę skruszonego lodu. Śmiech i pisk dziewczyny zagłuszył muzykę. W całym lokalu unosiła się erotyczna atmosfera, fruwały feromony, potężniał testosteron. Nasza obecność wydłużyła znacznie grę wstępną, rozpoczętą jeszcze przed naszym przyjściem. Wreszcie para wyszła z zaplecza niosąc przed sobą dwie tace, obfitujące w pachnące dania. Rumieńce na ich twarzach i ogień w oczach, towarzyszące życzeniu nam „smacznego”, mówiły wyraźnie, że dłużej już nie mogą wytrzymać! Nasza namiętność skoncentrowała się na jedzeniu. Z kuchni dochodziły nas wprawdzie odgłosy miłosnych zmagań, jakieś łomoty o drzwi, czy szafy, ale każdy kęs ciepłego posiłku czynił z nas coraz łagodniejsze i bardziej tolerancyjne istoty. Nasza kolacja trwała akurat tyle, co ich igraszki. Gdy dziewczyna wyszła z zaplecza, wiedziałyśmy, że wszystko się udało. Spokojnym krokiem przeszła do łazienki za barem, a potem, odświeżona i wyraźnie odprężona, podeszła do nas, dopytując czy nam smakowało. Zamówiłyśmy jeszcze kawę i herbatę, a ona, jakby z wdzięczności za naszą wyrozumiałość dla porywów młodości, przysiadła się i zaczęła życzliwie dopytywać, skąd jesteśmy, jak nam się podoba Praga, pokazała nam zdjęcia ukochanych kundelków w swoim telefonie, opowiadała o studiach, siostrze i rodzicach. Pożegnaliśmy się z nimi, jak z parą dobrych przyjaciół. Przywołując to wspomnienie, zdałam sobie sprawę z tego, że napawa mnie smutkiem, bo przypomina mi, że nie jestem już młoda. Kto chciałby nasypać mi lodu za dekolt? Nikt.


Z zamyślenia wyrwał mnie Teodor Svoboda, który był bardzo ciekawy, jak wygląda moja znajomość czeskiej literatury i czy przeczytałam cokolwiek w oryginale. Starałam się być uprzejma, ale szybko przerzuciłam to pytanie na swojego szefa. Marzyłam już tylko o powitaniu z morzem i o ciepłym piasku pod stopami. Przy sąsiednim stole siedziało grono Japończyków, w tym dwie Japonki. Mężczyźni porozumiewali się w języku migowym. Mimo swoich deficytów, okazali się bardziej rozmowni niż mój szef.

— Czy podać państwu coś słodkiego? — zapytał kelner.

— Dziękuję — odparłam.

Przypomniałam sobie o pięciokilogramowej nadwadze. Pozostali nie mieli żadnych oporów, a Sylvia zjadła dwie porcje tortu bezowego z bitą śmietaną i truskawkami.


Po obiedzie przebrałam się po raz kolejny, chwyciłam okulary przeciwsłoneczne, telefon i poszłam na plażę. Od dziecka lubiłam iść przed siebie i rozmyślać. Zatopiona we własnym świecie, czasami zatrzymywałam się i obserwowałam ptaki, rośliny, kamienie i poruszane przez wiatr, chmury. Czułam się wtedy bardzo szczęśliwa. Choć wobec ogromu kosmosu byłam tylko robaczkiem przechadzającym się po ziemskim świecie, stawałam się częścią wszystkiego. Chwilami wydawało mi się, że gdybym tylko zapragnęła, mogłabym latać. Jednak nigdy nie marzyłam, żeby zostać ptakiem z jednego tylko powodu: cierpię na chorobę lokomocyjną.


Plaża była wylęgarnią ludzkich motyli. Kobiety paradowały w kolorowych kostiumach, z chustami owiązanymi wokół bioder lub osłaniającymi włosy. Dzieci dokazywały w wodzie, pływając na różowych flamingach i dmuchanych smokach, krzycząc i piszcząc jak małe foczki. Ludzie drzemali za parawanami w rozmaite wzory, od Picasso po reklamę Lecha, zawłaszczając dla siebie jak najwięcej przestrzeni. Mężczyźni pomagali dzieciom budować piaskowe zamki otoczone fosami, a piwosze smażyli się jak skwarki na przymałych leżakach. Starsze panie w słomkowych kapeluszach spacerowały wzdłuż brzegu, wystawiając fragmenty skóry cienkiej i pomarszczonej, jak posmarowana klejem bibułka. Wciąż były motylami pełnymi barwnych wspomnień i życiowej mądrości, spokojnie czekającymi na swoją kolej w hali nieuniknionych odlotów.

Zanurzyłam stopy w chłodnych falach i wciągnęłam w płuca słone powietrze. Ruszyłam w lewo wraz z wiatrem, który plątał mi włosy. Po jakimś czasie miałam kieszenie pełne kamyków do akwarium Filipa, bukiet piór do łapaczy snów plecionych przez Małgosię i patyk przypominający wyrzeźbionego konia. Szłam brzegiem morza, wzrokiem omijając ludzi. W dzieciństwie często wyłączałam się w ten sposób i pozostawiam w świecie wyobraźni, zbierałam wyrzucone przez wodę meduzy, każdej nadawałam imię, szeptałam im zaklęcia do niewidocznych uszu, a potem wrzucałam z powrotem do wody. Każda z nich wiedziała dokąd i po co ma płynąć, bo dostawała ode mnie specjalną misję. Podobnie jest z ludźmi. Niektórzy potrzebują kierunkowskazu, życzliwego podszeptu, który popchnie ich w określoną stronę, pozwoli rozwinąć talenty i spotkać tych, a nie innych, by właśnie z nimi zdobywali doświadczenia i dzielić się emocjami. We wczesnej młodości otrzymałam tak wiele podszeptów, że zagłuszyły moje własne myśli, dopiero po latach, w całkowitej ciszy, sam na sam ze sobą, usłyszałam swój głos. Zrozumiałam czego nie chcę i na co się nie zgadzam, a to jest zawsze wstępem do odkrycia swoich marzeń. Potem potrzebna jest odwaga, ale nie każdy potrafi ją z siebie wydobyć.

Idąc brzegiem morza, zrozumiałam, że od bardzo dawna marzę o świętym spokoju, a ten jest najtrudniejszy do znalezienia.

Głośny krzyk mewy ocucił moją uważność. Zobaczyłam, że plaża przede mną jest prawie pusta. Odwróciłam głowę, w oddali rysowała się ciemna plama lasu, a ludzie zdawali się być kilometry ode mnie. Doszłam do miejsca, w którym plaża była bardzo szeroka, przypominała egipską pustynię. W moim kierunku biegł jakiś człowiek. Jego postać stawała się coraz bardziej wyraźna, a po sposobie poruszania się, poznałam, że to mężczyzna. Na głowie miał zawiązaną po piracku czerwoną chustkę, co czyniło go podobnym do dzięcioła. Na tym jednak jednak jego ubiór się kończył, ponieważ biegł… bez majtek! Poczułam się nieswojo, ale przecież nie mogłam zawrócić i rzucić się do ucieczki. Nie zamierzałam też wskakiwać do morza, bo woda z pewnością była zimna, a ja nie lubię zanurzać brzucha i karku. Wyprostowałam się więc i podniosłam wysoko głowę, żeby sprawiać wrażenie wyższej i opanowanej, takiej, która widziała już setki podobnych sytuacji i nie boi się nagich dzięciołów. Podobną postawę zalecają w razie spotkania oko w oko z niedźwiedziem grizzly, tyle, że wtedy dodatkowo trzeba zacząć śpiewać, by zbić zwierzę z tropu. Zdecydowałam, że tym razem nie będę śpiewać. Mężczyzna był już całlkiem blisko, uśmiechnął się i pomachał do mnie przyjaźnie. Nie chciałam się z nim spoufalać. Udałam, że tego nie widzę, schyliłam się niby po jakąś muszelkę, niby po piórko, odczekałam aż pan golasiński stanie się znikającym punktem i ruszyłam z powrotem w stronę hotelu. Całe szczęście, że nie próbował mnie zagadywać. Ciekawe, czy będzie na tyle odważny, żeby przebiec przez najbardziej obleganą część plaży? Czy na jego widok matki zakryją oczy swoim dzieciom? Jak poczują się starsze panie?

Przy kolejnym zejściu na plażę zauważyłam łaciatego kundelka, trochę w typie Jack Russel terier. Psiak był bardzo żywotny, wbiegał pod górę i zbiegał z niej, robiąc zabawne fikołki. Kiedy mnie zobaczył, w ciągu paru sekund był przy mnie i lizał moje nakremowane łydki.

— Cześć, maluchu. Gdzie twój opiekun?

Rozejrzałam się, ale nikt nie szedł w naszą stronę. Rzuciłam psu patyk, a on pobiegł za nim z radością małego szczeniaka.

— Jesteś tu sam?

Przez dłuższy czas bawiliśmy się w ten sposób, a pies wracał do mnie jak bumerang. Wyjęłam butelkę z wodą i nalałam trochę w ułożoną z dłoni, łódkę. Pies wypił wodę bardzo łapczywie, w sumie pół butelki.

— Zgubiłeś się? Gdzie twoja rodzina, biedaku?

Zeszliśmy z plaży korzystając z najbliższego wejścia, miałam nadzieję, że może spotkam właścicieli psa. Niestety była tam tylko pusta leśna polana i panowała absolutna cisza.

— Siad!

Pies miał mnie w nosie i bawił się ze mną w kotka i myszkę. Gdy podchodziłam, od razu uciekał i robił kółko wokół drzewa. Nie miałam nic do jedzenia, a butelka z wodą już go nie interesowała, więc postanowiłam użyć podstępu. Wyszukałam w telefonie nagranie z miauczeniem kota i podkręciłam głośnik na maksa. Terier nastawił uszu i przybiegł do mnie, a ja zaczęłam go głaskać po karku. Miał na szyi granatową obrożę, a na niej identyfikator z imieniem i numerem telefonu.

— A więc masz na imię Katar? No nieźle… Katar! — zawołałam.

Pies natychmiast zareagował i spojrzał na mnie zdziwiony. Zdjęłam apaszkę i przywiązałam ją do obroży, uzyskując w ten sposób prowizoryczną smycz.

— Posłuchaj, Katar. Poszukamy razem twojej pani… albo pana, ok?

Zrobiłam telefonem zdjęcie zawieszki, a potem zadzwoniłam pod wyryty na niej numer. Po sześciu sygnałach, połączenie automatycznie się przerwało. Spróbowałam jeszcze raz.

— Słucham — usłyszałam zniecierpliwiony kobiecy głos.

— Dzień dobry. Znalazłam na plaży psa w typie Jack Rusell Terier. Dzwonię pod numer podany na identyfikatorze przypiętym do obroży.

— Skąd pani dzwoni?

— Z plaży w Kołobrzegu.

— Skąd?

— Z Kołobrzegu. Pies biega sam po plaży.

— To niemożliwe. My mieszkamy we Wrocławiu.

— Ustalmy, czy to na pewno pani pies — powiedziałam spokojnie.

— Na pewno nie mój!

— To skąd w takim razie miałabym pani numer telefonu?

— Nie wiem.

Wzięłam głęboki oddech.

— Na grzbiecie ma łatę w kształcie gruszki i drugą małą na lewym boku. I całkiem biały ogon. Ma granatową obrożę, nazywa się Katar i wygląda na teriera -powiedziałam.

— Matko jedyna! — wrzasnęła kobieta.

— To pani piesek?

— To on!

— Jesteśmy przy zachodniej plaży obok zejścia numer 63.

— Nie wiem jak to jest możliwe!

— Co mam zrobić? — zapytałam, coraz bardziej poirytowana.

— Proszę zaczekać, muszę zadzwonić do męża! Pies został pod jego opieką, bo ja jestem w sanatorium.

— W takim razie czekam na telefon z informacją.

Minęło około piętnaście minut i nikt nie zadzwonił. Nagle pies bardzo się ożywił, zaczął szczekać i merdać ogonem. Zobaczyłam dwie osoby biegnące w naszym kierunku. Pies oszalał z radości i o mało nie podarł mi chusty, szarpiąc się i wyrywając.

— Katar! — zawołał mężczyzna, klękając na piasku. Pies z radości zaczął mu wylizywać twarz. Po chwili dobiegła do nas zdyszana dziewczyna. Musiała ją złapać kolka, bo nie mogła wydobyć z siebie słowa i zastygła robiąc skłon do przodu. Mężczyzna zapiął psa na smycz i podał mi moją apaszkę.

— Bardzo pani dziękuję. Katar uwielbia plażę i wtedy szajba mu odbija.

— Rozumiem, że to pana pies.

— Jasne, że mój. Przecież pani widzi jak się cieszy.

— Dobrze, że miał identyfikator z numerem telefonu — powiedziałam.

Mężczyzna zastygł na chwilę w bezruchu. Dziewczyna też podniosła głowę, widocznie poczuła się lepiej.

— No, tak… Chciałbym się pani jakoś odwdzięczyć.

Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął portfel.

— Naprawdę nie trzeba.

— Ktoś inny mógłby go zabrać. Ludzie myślą, że to rasowy terier, wie pani, Jack Rusel, i że można go opchnąć. Zasługuje pani na nagrodę.

Wyjął pięćdziesięciozłotowy banknot i wyciągnął do mnie rękę.

— Dziękuję, niczego od pana nie chcę.

— Może za mało? Dobra, ma pani stówkę.

— Nie, dziękuję. Cieszę się, że mogłam pomóc.

— No cóż, jak pani chce.

Zadzwonił telefon. Natarczywy sygnał piosenki disco polo podrażnił moje trąbki słuchowe. Mężczyzna jednak nie odbierał, a ja wiedziałam dlaczego. „Biedny pies“ pomyślałam.

— Bardzo pani dziękujemy — odezwała się dziewczyna. — Chodź, Katarku, dostaniesz smaczka, tylko już nie uciekaj, dobrze?


Przyjrzałam się obojgu. On był typem łysiejącego pięćdziesięciolatka z piwnym brzuchem, ona wyglądała na dwa razy młodszą od niego. Moją uwagę zwróciły jej nienaturalne, jakby opuchnięte usta i sztuczne rzęsy wielkości skrzydeł motyla. Gdybym takie miała, z pewnością pokryłyby cieniem mój niewielki biust. Pogłaskałam psa i ruszyłam w stronę hotelu. Po chwili odwróciłam głowę i zobaczyłam, że się całują. Katar znowu był spuszczony ze smyczy, podobnie jak jego pan.


Dotarłam do hotelu i weszłam po schodach na drugie piętro. Od dawna staram się nie używać windy, żeby choć w minimalny sposób dbać o kondycję. Już z daleka zobaczyłam pakunek zawieszony u drzwi mojego pokoju. Na środku, tuż pod numerem, wisiała kartka, przyklejona po bokach taśmą klejącą, a na niej jakieś hieroglify.


あまいものはべつば


W pierwszej chwili pomyślałam, że pomyliłam pokoje, jednak numer 206 uświadomił mi, że nie zabłądziłam i stoję pod właściwymi drzwiami. Nie miałam pojęcia, czy to pismo japońskie, chińskie, czy jeszcze inne, jednak bardzo mnie zaintrygowało. Na klamce wisiała niewielka papierowa torebeczka. Zajrzałam do środka. Były tam jakieś brązowe cukierki, konsystencją przypominające landrynki. Nie miałam najmniejszego zamiaru ich próbować, cholera wie, co mogło być w środku, może narkotyki, cukierki gwałtu, trucizna? Uśmiechnęłam się do swojej chorej wyobraźni. Powąchałam je, ale nie miały żadnego zapachu. Postanowiłam porozmawiać z obsługą hotelową, może mają tu taki zwyczaj? Ciekawość nie pozwoliła mi siedzieć bezczynnie. Usiadłam z laptopem na balkonie, żeby nie tracić pięknego dnia i chłonąć naturalną witaminę D. Wpisałam w wyszukiwarkę „pismo chińskie“ i zaczęłam analizować symbole. Od razu je wykluczyłam, bo znaki zostawione na drzwiach miały zupełnie inny charakter. Szybko przerzuciłam się na alfabet japoński i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Byłam coraz bardziej zaintrygowana, a internet podsuwał mi dziesiątki informacji, które musiałam szybko weryfikować. Najpierw zafascynowały mnie dziewczęce fryzury Japonek, potem porównywałam drugie śniadania polskich dzieci ze śniadaniami uczniów japońskiej szkoły, aż natrafiłam na japońskie haiku śmierci.

Kilka z nich przepisałam do notesu.

po co fali

kochać wiersz

brzegu?

(Shikibu)


w świecie ułudy

księżyc widział mnie

parę lat za długo

(Saikaku)


mój dom spłonął

i nic już

nie zasłania księżyca

(Masahide)

Zapragnęłam napisać kiedyś swoje własne haiku.

Czytając o historii japońskiej kaligrafii, dowiedziałam się, że ich pismo sylabiczne „hirakana“ to wybrane znaki chińskie, tyle, że pisane kursywą. Idąc tym tropem dotarłam do ciekawej historii najsłynniejszego japońskiego dworzanina i poety końca IX wieku, Ki no Tsurayuki. Cesarz Daigo wybrał go jako jednego z czterech najwspanialszych poetów i nakazał stworzenie antologii japońskiej poezji. Tak powstała Kokin-wakashu, która zawiera 1111 wierszy. Były to tanki, krótkie formy zbliżone do haiku. Jednak najbardziej zaciekawiła mnie wzmianka o jego prywatnych dziennikach „Tosa nikki”, napisanych anonimowo hiraganą, pismem uważanym za kobiece i przez to gorsze. Mężczyźni pisali wtedy w bardziej topornym stylu kanji, Zastanowiło mnie dlaczego poeta pisał łagodnym, zaokrąglonym pismem kobiecym, ukrywając nie tylko swoją tożsamość, ale i płeć! Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy przeczytałam, że w dziennikach opisał śmierć swojej ukochanej córki. Uznał, że tylko językiem kobiet wyrazi swoje najgłębsze emocje. Bardzo mnie to poruszyło.

Zaczęłam na nowo oglądać zawartość tajemniczej torebki, ale mimochodem stałam się świadkiem sprzeczki.

— Mówiłam ci, żebyś założył tę szarą koszulę — Usłyszałam kobiecy głos na sąsiednim balkonie. Nie mogłam jednak nikogo zobaczyć, bo dzieliła nas ściana budynku.

— Jestem na wakacjach — odpowiedział mężczyzna.

— I co z tego? Czy ja ci każę wkładać krawat?

— Przez cały rok chodzę w koszuli i w garniturze. Chcę założyć zwykłą koszulkę.

— To ma być zwykła koszulka? Ten porozciągany gniot?

— Lubię ją.

— To chociaż ci ją wyprasuję.

— Nie, dzięki.

— Może założysz tę niebieską od mojej mamy?

— Nie dzisiaj.

— Ale dlaczego? Ta wygląda fatalnie. I jeszcze ten durny napis „Zorro”.

— A co ci w nim przeszkadza?

— Jest głupi.

— Sama jesteś głupia!

— Taki z ciebie Zorro, jak ze mnie Bonanza! — wrzasnęła kobieta.

— Wiesz co? Mam już tego dosyć! Wychodzę!

„Bardzo dobrze. Też bym nie wytrzymała z taką babą"pomyślałam.

— Ale, kochanie… — pisnęła kobieta.

— Myślisz, że mi się podoba twoja neonowa kiecka?

— Nie podoba ci się?

— Nie! Jest obrzydliwa i tandetna!

— Mam założyć inną?

— Rób co chcesz! — ryknął mężczyzna.

Tembr głosu kobiety natychmiast się zmienił na słodki i balsamiczny.

— Nie złość się, skarbie. Mogę założyć białą, pamiętasz, byłam w niej na grillu, ta co się pobrudziła kaszanką, Oczywiście już ją odplamiłam i…

— Jest mi wszystko jedno, w jaką szmatę się ubierzesz!

— Ale misiu…

— Jestem Zorro!

— Zorro… skarbie…

Na tym rozmowa się skończyła, a moi sąsiedzi chyba weszli do środka, żeby się pogodzić, o czym świadczyły dobiegające zza ściany odgłosy miłosnych werbli. Uśmiechnęłam się do siebie i przez godzinę powtarzałam w myślach „Taki z ciebie Zorro, jak ze mnie Bonanza”


Około dwudziestej zeszłam na powitalny bankiet, w którym uczestniczyły przedstawicielki i przedstawiciele siedmiu krajów, pisarki i pisarze, tłumaczki i tłumacze, wydawczynie i wydawcy. Trochę szumiało mi w głowie. Moje umiejętności migania okazały się potrzebne przede wszystkim w relacji mojego szefa i śniadej Greczynki, Delfiny. która oprócz kliku Japończyków, okazała się jedną z niesłyszących osób na konferencji. Spodziewałam się tłumnej delegacji ludzi z deficytem słuchu, tymczasem miałam tłumaczyć przede wszystkim dialog mojego dennego szefa. Zamiast brylować przy stole z innymi wydawcami, siedział na uboczu z grecką młódką i co chwilę przywoływał mnie w celu „wymigania“ pewnych kwestii. Na szczęście dziewczyna nie była głucha od urodzenia, potrafiła czytać i pisać, w innym przypadku, kojarzyłaby tylko pismo obrazkowe. Władzio Absolutny okazał się bardzo „rozmowny na piśmie“ i co chwilę podtykał Delfinie zabazgrany notes. Ona śmiała się perliście i nad wyraz głośno, a potem chwytała długopis i wpisywała coś, co najwyraźniej bardzo podobało się mojemu szefowi. Nigdy nie widziałam go w stanie takiego podekscytowania, momentami przypominał mi Filipa, który z rumieńcami na twarzy przedstawiał mi po raz pierwszy swoje kolejne dziewczyny.

Rozmawiałam ze Zdenkiem Lichym o jego wydawnictwie Divadlo i stwierdziłam, że ta nazwa, w tłumaczeniu Teatr, idealnie do niego pasuje. To rzeczywiście był teatr, groteska, absolutne dziwadło wydawnicze, ponieważ co druga kartka każdej wydanej przez niego książki, była drukowana do góry nogami.

— Tylko tak wydane książki stymulują obie półkule mózgowe jednocześnie, tworzą synapsy łączące komórki — przekonywał Lichy.

— I co chwilę trzeba je odwracać? To odbiera przyjemność czytania — zauważył ktoś.

— To niewielki kłopot, ale jaki zysk dla umysłu!

— Sprawdzał pan to na sobie?

— Oczywiście! Inaczej bym tego nie propagował. Naukowcy od dawna prowadzą badania na temat aktywacji mózgu poprzez czytelnicze „fiku-miku“.Věda potvrzuje!

— Nauka to potwierdza — przetłumaczyłam.

— Czy zdajesz sobie sprawę, drogi Zdenku, jakie to wyzwanie dla drukarni? — zapytał Jiri Janda.

— Żadne! Wystarczy odpowiednio przygotować ozalidy i będzie po sprawie.

— Biedny ten, kto będzie za nie odpowiedzialny.

— Trzeba zmienić stereotypowe myślenie!

— I układ czcionek…

— Do tego wystarczy odpowiedni program komputerowy! — przekonywał pomysłodawca.

Obecni patrzyli na Lichego z pobłażaniem i ukradkiem chichotali, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia.

— Gutenberg się w grobie przewraca — szepnął mi na ucho Teodor Svoboda.


Teodor był pisarzem cenionym na wszystkich kontynentach. Co drugie zdanie w jego powieściach nadawało się do cytowania lub zapisywania w kajecie ze złotymi myślami. Postaci z jego książek były opisane w taki sposób, jakby autor wchodził w podświadomość każdego bohatera i wynosił na światło dzienne to, co było dotąd nieodkryte i nienazwane. Przypominało mi to książki australijskiego pisarza, Patricka White’a, którym zachwycałam się w liceum. Jedyne, co mogłabym zarzucić Teodorovi Svobodzie, to fakt, że w jego powieściach występowali głównie mężczyźni. Jeśli nawet pojawiały się kobiety, traktował je marginalnie, często jako wyzwalacz do rozpisywania się na temat zachowań mężczyzn. Na kartach jego książek to mężczyźni byli istotami o otwartych głowach, chłonącymi historię, filozofię, definiującymi świat. Oni decydowali o przyszłości nie tylko swojej, ale całej ludzkości, wśród której kobiety były jedynie matkami i żonami. Bardzo mnie to denerwowało, ale i tak podziwiałam jego kunszt pisarski, bo nigdy nie używał zbędnych słów. Wszystko było na swoim miejscu i służyło określonemu celowi. O dziwo, Teodor Svoboda od razu zbratał się z Japończykami i choć nie był w stanie prowadzić z niesłyszącymi filozoficznych dyskusji, zachwycał się uśmiechami i ukłonami japońskiej delegacji, które odbierał jako wyraz uznania dla swojej twórczości.


Sylvia Rochliczek była oblegana jak piekarnia ze świeżą chałką, a Jiri Janda dyskutował przy barze, gestykulując, jak przystało na osobę bardzo zaangażowaną.

Przesiadłam się w bardziej kameralne miejsce i od razu znalazłam bratnią duszę w Marcie, brytyjskiej pisarce literatury science — fiction. Zaczęła mi odważnie i pikantnie opowiadać o swoim życiu, a ja wpatrywałam się w nią, nie wierząc, że można być tak wylewnym wobec zupełnie obcej osoby. Trudno było zgadnąć, w jakim jest wieku, ale obserwując jej szyję i dłonie, domyślałam się, że możemy być rówieśnicami. Marta miała w sobie urok zegara z kukułką, wyskakiwała z jakimś szokującym tekstem, paplała, paplała, żeby nagle zamknąć temat i usta, a słuchacze nie mogli się doczekać, kiedy znowu je otworzy. Okazała się totalnie szczera, ale raczej nie po to, żeby oceniać ludzi, tylko uczciwie dzielić się przekonaniami. Niektórych mogło to wkurzać, mnie jednak zadziwiała jej swoboda w podejmowaniu kontrowersyjnych tematów. Po kilku kurtuazyjnych zwrotach i uwagach na temat konferencji, wkroczyła na ścieżkę swoich osobistych dylematów.

— Dlaczego większość młodych ludzi nie pierze codziennie swojej bielizny i skarpet? — mówiła Marta, dokładając sobie lodu do drinka. Nie przeszkadzało jej, że poznałyśmy się piętnaście minut temu. Milczałam w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

— Bo to jest skomplikowane! To przecież zadanie pralki, a oni mają ważniejsze rzeczy na głowie (wypranie zajmuje 5 minut). Dlaczego młodzi ludzie nie jedzą pewnych gatunków chleba? Bo nie jest pokrojony (pokrojenie zajmuje 5 minut) Dlaczego nie kupują warzyw? Bo mają mrożonki (o, kurde! pokrojenie warzyw zajmuje aż 15 minut!) Dlaczego tak rzadko gotują? Bo mają gotowce, dietę pudełkową albo pizzerię pod nosem. Dlaczego grają w gry zamiast poczytać, pogadać? Bo lubią! Bardziej niż swoje prawdziwe życie i relacje. Dlaczego nie podlewają kwiatów? Bo podlali wirtualnie. Dlaczego nie żyją naprawdę? Bo nie mają czasu!

— Aż tak? — to jedyne, co mogłam w tamtej chwili wydusić.

Zwróciłam uwagę na to, że młodzi, to według Marty są „oni”.

— Całe szczęście, że nie mam teraz dwudziestu lat.

— Może byłybyśmy takie same jak ci młodzi ludzie.

Świadomie użyłam liczby mnogiej, żeby jej nie urazić.

— Na pewno nie! Wiesz, że oni mają nawet swoje wirtualne farmy, gdzie hodują zwierzęta, karmią je, doją i nie wiem, co jeszcze?

— Wiem, mam syna.

— Niedługo przestaną gotować wodę, przecież można kupić wrzątek! Przepraszam, ale ja tego nie kupuję, jestem stamtąd!

„Chyba z kosmosu” pomyślałam, choć dokładnie wiedziałam, co ma na myśli. Była po prostu innym pokoleniem, pokoleniem przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tak jak ja.

— Masz dzieci? — zapytałam.

— Nigdy w życiu!

Ponieważ nie drążyłam tematu, postanowiła sama mi to wytłumaczyć.

— Ten świat nie nadaje się już do życia, więc po co robić dzieciom krzywdę i sprowadzać je tutaj? Żywność, powietrze i woda są coraz bardziej zatrute, więc jak będzie wyglądała przyszłość? Wszystkim rządzą banki, które obracają naszymi wirtualnymi pieniędzmi, a my im jeszcze za to płacimy! Wiesz, w moich książkach fantastyką jest powrót do natury i przyziemności, a nie podbój kosmosu i sztuczna inteligencja. Najbardziej fantastyczne i wymyślne historie dotyczą ludzkich zachowań tutaj, na tej upiornej planecie!

— Chyba proporcja ludzi głupich i mądrych nie jest wyrównana — odparłam.

— O, tak! Gdyby było po równo, ludzie nie umieraliby z głodu, nie mordowali się i nie powielali w kółko tych samych błędów przez tysiące lat. A tak, decydują o nas psychopaci!

— Może jednak czegoś się uczymy? Jako ludzkość.

— A twoim zdaniem czego?

— Może tego, że gdy niszczymy naturę, to niszczymy siebie.

— O, naiwna istoto! Sorry, że tak mówię — odparła.

— Nie uraziłaś mnie.

— To dobrze, bo czasami potrafię coś palnąć, a potem żałuję.

— Może jestem naiwna, ale uważam to za swoją dobrą cechę.

Marta przyjrzała mi się z uwagą. Jej oczy wyrażały prawdziwe zainteresowanie.

— Naprawdę wierzysz, że ludzie mają świadomość tego, o czym wspomniałaś? Samounicestwienia?

— Przecież to widać gołym okiem — potwierdziłam.

— To dlaczego nadal niszczą wszystko na swojej drodze?

— Jak czegoś jest za dużo, tworzy się chaos, a na świecie jest po prostu za dużo ludzi.

— Dlatego nie chcę mieć dzieci! — powiedziała Marta z przekonaniem.

— Ja chciałam.

— No, to masz.

— Mam. I nie żałuję.

— Syna, tak? Nich mu ziemia lekką będzie.

Widząc moją konsternację, Marta szybko rozwinęła swoja wypowiedź.

— O, nie! To musiało głupio zabrzmieć, Chodziło mi o to, żeby twojemu synowi żyło się na Ziemi lekko i szczęśliwie. Rozumiesz?

Przytaknęłam z uśmiechem na dowód, że wszystko gra.

— Wszystkim nam tego życzę — dodała Marta.

— Patrząc globalnie, Ziemia nie jest w stanie wykarmić swoich mieszkańców. I to nie jest jej wina -rozwijałam temat.

— A więc co dalej? Lepiej, żeby nas nie było? Żebyśmy wyginęli jak dinozaury?

— Nie wiem. Może niech każdy zacznie zmiany od swojego umysłu. Wtedy będzie jakakolwiek szansa na rozwój.

— Obecnie to nie jest rozwój, tylko niedorozwój cywilizacji niedorozwiniętej ludzkości!

Marta była najwyraźniej dumna ze swojego stwierdzenia.

— Gdyby potentaci finansowi i głowy państw zmienili totalnie sposób patrzenia na życie, może nie byłoby na świecie tylu głodujących — powiedziałam, czując, że zaczynam się wymądrzać.

— Ty naprawdę jesteś utopistką - stwierdziła Marta.

— Raczej dawną hipiską.

— Serio?

— A ty nie?

— Hipiska? Ja? Gdzie tam! Nie znałaś mojej matki i babki — powiedziała Marta — Przez pół życia uczyłam się w żeńskiej szkole, gdzie zamiast protest songów, śpiewałam w chórze religijne pieśni. Wiesz, białe bluzki, granatowe spódnice i nauczycielki dewotki. Wyprały mi mózg na wiele lat, ale na szczęście moja ciotka Mimi, sprowadziła mnie na dobrą drogę. Kiedyś utleniła mi włosy i obcięła spódnicę o trzydzieści centymetrów. Pozwalała mi się umawiać z chłopakami, a miałam wtedy trzynaście lat. Babka już tego nie dożyła, ale moja matka tak bardzo się zdenerwowała, że trafiła do szpitala. Na szczęście na krótko.

— Każdy by chciał taką ciotkę — powiedziałam ze śmiechem.

— Była fantastyczna. Paliła papierosy i gasiła je w sosie do spaghetti. Mniej więcej co pół roku była zakochana w jakimś facecie i mówiła, że to ten jedyny. Każdy z nich miał jakiś feler, a to sztuczne oko, a to brak małego palca u nogi. Jeden miał padaczkę.

— Dlaczego wybierała właśnie takich?

— A bo ja wiem… Może lubiła się nimi opiekować. A może ją to kręciło? Sztuczne oko potrafi być bardzo seksowne, można bez problemu zajrzeć w wiele miejsc.

Parsknęłam śmiechem.

— Jak ci się udało stamtąd wyrwać? To znaczy z tej żeńskiej szkoły.

— Nagle po piętnastu latach zjawił się mój ojciec. Nawet go nie pamiętałam, bo dał nogę rok po moim urodzeniu. A tu nagle hyc! i mam tatusia.

. — Wcześniej w ogóle się z wami nie kontaktował?

— Trudno powiedzieć, bo matka nie do końca mówiła mi prawdę. Najważniejsze, że się polubiliśmy. Jestem do niego bardzo podobna. Zabrał mnie do Nowego Jorku i tam skończyłam studia. Potem wróciłam do Anglii. Jestem teraz zupełnie innym człowiekiem. Jak widzę jakieś reguły i zakazy, to mam cholerną ochotę iść pod prąd. Czasem obrywam, zdarza się, ale lubię ryzyko. Domowe kapcie nie są dla mnie.

— Nie piszesz w szlafroku i ciepłych pantoflach z futerkiem? — zażartowałam.

— Ha! I tu mnie masz! Wiele razy tak robię, uwielbiam to! Ale potem pakuję walizkę i jadę gdzieś, najczęściej tam, gdzie jest ciepło. Teraz marzy mi się Kostaryka.

— Czy dobrze pamiętam, że tam przez cały rok jest trzydzieści stopni?

— Ooo, tak! W takiej Szwecji albo na Alasce od razu bym umarła. Najpierw odpadłby mi nos, potem ręce i stopy, a na końcu yoni.

— Yoni?

— No wiesz.

— Co?

— O rany, ty naprawdę nie wiesz o czym mówię!

— Nie mam pojęcia.

— A powinnaś, bo to kawałek ciebie! Yoni to indyjskie określenie żeńskich narządów płciowych, moim zdaniem najładniejsze. Wszystkie mamy yoni, ty też.

— Dziękuję, że mi wyjaśniłaś.

— A jak się mówi na yoni po polsku?

Przemknęły mi przez głowę wszystkie polskie określenia z cipką na czele, potem pojawiła się wagina, myszka, pizda, psiocha, a na końcu słowo, które powinno być usunięte ze słownika języka polskiego raz na zawsze. Srom.

— Chcesz się pośmiać?

— Jasne! — przytaknęła Marta.

— No więc yoni po Polsku to… kuciapka.

— Kutsja… pka? Oh, my God!

Chwilę nam zajęło, zanim zdołałyśmy się uspokoić. Marta wyjęła chusteczkę i przetarła mokre ze śmiechu, oczy.

— Serio?

— Tak, ale nie używaj tego. W Polsce mamy pełno potocznych określeń, a wszystkie są obrzydliwe. Wybrałam kuciapkę, bo jest najśmieszniejsza i brzmi pieszczotliwie, a nie chamsko.

— No, ba! Potrzebuje pieszczot jak pustynia deszczu.

Roześmiałam się.

— A ty? — zapytała Marta. — Opowiedz coś o sobie, bo ja jak zwykle przejmuję scenę.

— Ok… No więc, jak już wspomniałam byłam hipiską, to znaczy tak się wtedy czułam. Razem z przyjaciółmi jeździliśmy stopem po całej Polsce, spaliśmy pod gołym niebem, poznawaliśmy różnych oszołomów. Było super.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5 25
drukowana A5
za 49.5