E-book
3.15
drukowana A5
14.4
Człowiek zwany Psem

Bezpłatny fragment - Człowiek zwany Psem

Opowieści drastyczne


Objętość:
47 str.
ISBN:
978-83-8126-562-1
E-book
za 3.15
drukowana A5
za 14.4

Człowiek zwany Psem

Długo zastanawiałem się, czy powinienem o tym napisać, gdyż jest to historia prawdziwa, którą wielu mogłoby potraktować jako zmyśloną. Wprawdzie granica między wyobraźnią a rzeczywistością jest w wielu przypadkach płynna, szczególnie w sztuce i literaturze, to jednak tym razem ważną rolę odgrywa prawdopodobieństwo. A wykładnikiem prawdopodobieństwa owego zdarzenia jest fakt, że każdego roku w zimie zamarzają biedni ludzie.

O tym jest ta historia!

Artur Nowidzki zamieszkiwał w małym domku we wsi Jarnołtowice, która leży, jak niektórzy mówią, na końcu świata, ale w rzeczywistości znajduje się ona tuż przy granicy polsko-czeskiej.

Nie bardzo mu się podobało tutaj. Dom stał w niedogodnym miejscu, bo obok ordynarnej knajpy, w której zbierały najgorsze typy ze wsi. Popijali tanie trunki, czasami aż do północy, przy tym przeklinali, wrzeszczeli i wszczynali bijatyki. Pewnego razu grupa takich wiejskich pijaków stanęła przed domem Artura i wyzywała go od najgorszych, tylko dlatego, że on nie pił z nimi i nie zawierał żadnych znajomości. W ten sposób różnił się od nich, co nie podobało się tej grupce i wzbudzało jej niechęć i agresję.

— Ty dziadu! Ciebie to nawet na wódkę nie stać! — krzyczał swego czasu do Artura niejaki Kulski, miejscowy pijak zwany Kuternogą, bo miał jedną nogę krótszą. Każdy się z nim liczył. No może oprócz własnej żony, która wyrzuciła go z domu. Zamieszkał u brata, a ten miał mocną pozycję we wsi, dobrze trzymał z proboszczem, bo był kościelnym.

Lecz to nie koniec cierpień Artura. Owa pijacka banda postanowiła zniszczyć coś w jego ogrodzie, aby pokazać swoją siłę. We wsi liczył się wśród ludzi ten, kto okazywał się być mocnym w gębie i w rękach. Pewnego dnia zdemolowali mu meble ogrodowe i ukradli metalową bramkę. Kradzież bramki należała do wiejskich zwyczajów i jej celem było pokazanie, że ów delikwent już nie może oddzielić się od reszty i jej podlega — brutalny i rzadki to obyczaj.

Z czasem knajpa zbankrutowała. Straciła swoich bywalców, gdyż w innej części wioski ktoś otworzył nową karczmę. Pijakom spodobało się popijanie w ładnym pomieszczeniu i siedzenie na wygodnych krzesłach.

Artur odetchnął z ulgą po zamknięciu tego siedliska pijaństwa i hałasów. Niestety, na tym jeszcze nie koniec. Dzieci sąsiadów dorastały i zaczęły pozwalać sobie na coraz więcej, zwłaszcza że matka późno wracała z pracy do domu. Ojciec nie wytrzymał owego wiejskiego życia i opuścił ich na stałe. Ponoć wyjechał do Włoch i tam założył sobie nową rodzinę. Opuszczone dzieci koiły swój smutek w rozrywce i różnych zabawach. Zazwyczaj puszczały głośno muzykę i to tak bardzo, że Artur nie wytrzymywał tego.

Czarę goryczy i zniechęcenia dopełniło pewne smutne zdarzenie. Otóż, jednej nocy zimy wiatr zerwał mu część dachu i żaden z sąsiadów nie odważył się pomóc w naprawie. Niektórzy pobożni mieszkańcy, gdy szli rano do kościoła, odwracali głowy w drugą stronę, byle nie patrzeć na dom Artura, a jak wracali z nabożeństwa, to też unikali spoglądania w tamtym kierunku. Nawet cieszyli się z jego nieszczęścia, gdyż ich zdaniem Artur, uważany za bezbożnika, został wreszcie ukarany. On nie był bezbożnikiem, tylko, zgodnie z biblijną zasadą zawartą w pierwszym psalmie, postanowił nie zasiadać w świątyni wspólnie z niegodziwcami.

I tak mijał czas Artura wśród nieżyczliwych ludzi. W jego sercu narastało rozgoryczenie i niechęć do otoczenia. Postanowił milczeć, unikać spotkań i rozmów, a zakupy robił w innej miejscowości.

Jedynymi jego przyjaciółmi były dwa psy. Jeden rottweiler — groźny i straszny, którego otrzymał w prezencie wiele lat temu od kogoś znajomego. Drugi zaś owczarek podhalański — pies łagodny i spokojny, którego przygarnął swego czasu Artur prosto z ulicy. Ktoś we wsi pozbył się tego psa i wyrzucił go pewnej nocy na ulicę. Pies kręcił się po niej przez kilka dni. Pewnego dnia spał w ogrodzie Artura. Ten zlitował się on nad nim, dał jeść i przygarnął. Artur często spacerował z tymi psami. Ludzie widzieli, że dbał o nie i dobrze je traktował.

Mieszkańcy wsi nie rozumieli tego, że człowiek może przyjaźnić się ze zwierzętami. Wieś ma w sobie coś brutalnego. Tu zabijanie zwierząt jest na porządku dziennym, przecież żywność pochodzi z zabijanych zwierząt, więc okazywanie im litości to sprawa nienormalna — tak niestety jest na wsi.

Artur poznał wiejską brutalność. Jego sąsiad, chcąc zaoszczędzić na weterynarzu, postanowił osobiście scyzorykiem kastrować prosięta. Robi się to, aby później u świń uzyskać wyższą masę mięsną. Zwykle zajmuje się tym weterynarz, ale według niektórych lepiej mu nie zapłacić i za to kupić sobie wódkę. Tak uczynił pijany sąsiad, a prosiaki z bólu rozdzierająco kwiczały.

Inny sąsiad z kolei zabił własnego psa. Był to wilczur, który kilkanaście dobrych lat pilnował jego domu. Z czasem zestarzał się i zachorował. Wył z bólu i czuł zbliżającą się śmierć, więc chciał pożegnać się z gospodarzem. Ten wyskoczył wściekły z domu i skopał psa na śmierć. Potem ogolił się, ubrał świeżą koszulę i zawiązał krawat, by wraz z rodziną pójść na spacer, bo w południe miał zacząć się wiejski festyn i zapowiadano promocję lodów truskawkowych i czekoladowych.

Jedna z sąsiadek Artura zaspała pewnej niedzieli i nie zdążyła na czas zabić kury na rosół. Regułą jest, że zabita i wypatroszona kura musi przez kilka godzin zesztywnieć, dopiero potem wrzuca się do garnka; inaczej nie czynią wiejskie gospodynie. Dlatego uśmierca się drób z rana. Spieszyła się do kościoła i miała na sobie ładną sukienkę. Wtedy to zabiła kurę. Tak mocno waliła siekierą w jej szyję, że krew popryskała ubranie. Z tego pośpiechu nie zauważyła czerwonych plam na nowej ładnej sukience i tak poszła do ludzi.

Pewnego zimowego, mroźnego dnia Artur zachorował — i to tragicznie. Nie mógł nawet się poruszać. Miał silne bóle w okolicy brzucha i każdy ruch ciała je potęgował.

Niestety nie miał we wsi przyjaciół. Ludzie unikali go, do czego przyczynił się dodatkowo fakt, że niektórzy bali się jego psów. W ten sposób Artur nie mógł oczekiwać żadnej pomocy od mieszkańców. Nawet gdyby wezwał pogotowie, nikt nie ryzykowałby spotkania z jego psami.

Jedynymi towarzyszami cierpienia były jego dwa psy. Artur mimo choroby dbał o nie, gotował im jedzenie, dostarczał wodę i wypuszczał do ogrodu. Pewnego dnia miał tak silne bóle, że nie mógł się wyprostować i jednym sposobem poruszania było chodzenie na czworaka. W takiej pozycji wyszedł z psami z domu do ogrodu. Wiadomo, że psy muszą wyjść na zewnątrz z przyczyn fizjologicznych.

— Ty już całkowicie zwariowałeś, że psa udajesz! — krzyknął ktoś z przechodniów.

Bardzo się tymi słowami zasmucił Artur i postanowił wywiesić kartkę z napisem: „Jestem chory, proszę o pomoc”.

Te słowa napisał na papierze, ale wykonał to farbkami wodnymi, bo takie tylko miał, a śnieg oraz wilgoć rozmyły napis.

Tego dnia wieczorem, choć padał śnieg, wyszedł on na czworaka z psami z domu, bo zauważył sąsiadów. Ci przeszli obojętnie, tylko ich dziecko odwróciło głowę, lecz matka je szarpnęła.

— Daj sobie spokój, to przecież wariat! — krzyknęła na dziewczynkę.

Sypał śnieg, jak zwykle o tej zimowej porze, sypał mocno i pokrywał wszystko bezlitośnie swoją bielą.

Nazajutrz przechodzący ulicą koło domu Artura mieszkańcy widzieli w ogrodzie jego dwa psy stojące przy sporej kupie śniegu. Psy wyły i wyły, z zimna i z bólu. Kiedy słońce swoimi ciepłymi promieniami stopiło śnieg, po jakimś czasie koło psów powoli zaczęło się ukazywać leżące ciało martwego Artura.

Sen dziwny i straszny

Zagrzmiało i rozjaśniło się na niebie barwą błękitną i słoneczną — oto zstąpiły chóry anielskie. Pojawiły się liczne zastępy cherubinów, serafinów i innych aniołów o pięknych twarzach i bez skrzydeł, bo niosły je chmury. W rękach trzymały instrumenty muzyczne: skrzypce, altówki, wiolonczele i kontrabasy, flety, trąby i bębny. Wszystkie zastępy stanęły w równych szeregach, w siedmiu kręgach, tak jak nakazuje hierarchia anielska. Nastała cisza, spokojna, słodka, ciepła i miła, lecz poważna. Po chwili przerwało ją delikatne bicie w bębny, huk trąb oraz radosny dźwięk skrzypiec. Wtedy na scenę wszedł starszy mężczyzna w białym błyszczącym fraku. W ręce trzymał skrzypce i smyczek. Niebo zadrżało radośnie z wrażenia, a sam Pan Niebios, siedzący na złotym, pokrytym diamentami, rubinami i szmaragdami tronie, i stojący obok niego święci Pańscy zaczęli przysłuchiwać się z uwagą. Oto bowiem, przy akompaniamencie chóru aniołów, grę zaczął Janko zwany Muzykantem. Gdy rozlegał się już dźwięk jego muzyki, moce piekielne zadrżały i na dole błysnęło coś czerwonym światłem, ognistym i gorącym. Wielki smok z siedmioma głowami, rudy i cuchnący, z długim ogonem, którym gwiazdy z nieba strącał, wyszedł z piekła i stanął przed boskim tronem, aniołami i przed Jankiem Muzykantem. Smok zaczął zionąć ogniem. Zamierzał wszystkich pożreć, lecz zbiegły się anioły, które rozpoczęły z nim bitwę, niekończącą się do dziś walkę…

— Hej! Obudź się, bo sprzątać trzeba! — zawołała do woźnego sprzątaczka. — Zaraz koncert się kończy i ludzie będą wychodzić, a ty śpisz!

Sprzątaczka podeszła do mężczyzny i szturchnęła go lekko końcem miotły, na tyle mocno, aby szybko się obudził. Mężczyzna zerwał się z głębokiej drzemki. Przyśniło mu się, że koncertuje wraz z niebiańską orkiestrą przed boskim tronem. Był to woźny Jan Szulc, którego zwano Janko Muzykant, od lat pracujący w tutejszej filharmonii. Chwycił gwałtownie miotłę i szmatę i rozpoczął sprzątanie podłogi. Jednakże zabolały go ręce, gdyż miał je zniekształcone na skutek okaleczania. Przed laty zasłynął jako zdolny skrzypek. Był wtedy młodym mężczyzną, pełnym sił życia i tak urodziwym, że wiele panien z dobrych domów nie ukrywało, że marzy o nim. Wydawało się, że urok, talent i młodość uszczęśliwi jego żywot jak muzyka, lecz po pewnym czasie los się odmienił, i to bezpowrotnie. Po wojnie posądzono go o wrogie nastawienie do władzy i ta właśnie władza, podobnie jak każda inna nienawidząca ludzi wolnych, uczonych i wolnomyślicieli oraz artystów, połamała mu palce podczas przesłuchania. Władza, która na siłę dąży do wzmocnienia swojej pozycji i nie jest akceptowana przez naród, posługuje się gwałtem, terrorem i przemocą. Jej ofiarą padł tenże młody muzyk.

Od tego czasu nie mógł on, siłą rzeczy, grać na skrzypcach. Przestał być muzykiem i stracił na znaczeniu, a panny z dobrych domów już nie marzyły o nim. Nie chciał tracić kontaktu z muzyką, więc pracował w filharmonii, ale już jako posługacz i woźny. Przysłuchiwał się z ukrycia koncertom, a przy tym głęboko zasypiał, aby śnić o własnym koncercie i zapomnieć o połamanych palcach.

Milioner

W Maniowie, niewielkiej mieścinie, tuż przy rynku miejskim mieszkał sobie w starym domu szewc. Właściwie jego nazwisko brzmiało Szpakowski, ale z racji tego, że miał siwe szpakowate włosy, nazywano go Szpakiem. Pasowało to do nazwiska, ale też i do jego urody, gdyż nos miał on długi, podobny do dziobu ptaka.

Ów szewc miał wkrótce obchodzić swoje siedemdziesiąte urodziny, a że był samotny, to martwił się, że nikt go nie odwiedzi, nie złoży życzeń i nie wręczy żadnego prezentu. Znał wielu ludzi w tym mieście i w okolicy, bo przez lata szył i naprawiał dla nich buty. Dziś jednak wielu zapomniało o nim i unikało z nim rozmowy. Szewc nie chodził do kościoła, nie żegnał się przed figurkami w przydrożnych kapliczkach, nie przyjmował księdza po kolędzie, lubił napić się dobrego trunku i dobrze zjeść, a na kobiety zawsze spoglądał gorącymi oczami. Jego żona zmarła dawno temu, dzieci z nią nie miał. Żył samotnie i jedynym jego wiernym towarzyszem było ubóstwo, a czasami nawet nędza.

Szewc Szpak martwił się, że samotnie spędzi swoje urodziny i tak intensywnie o tym rozmyślał, że pewnego dnia w końcu coś wymyślił. Postanowił zostać milionerem. Dobrze wiedział, że to trudne, zwłaszcza jak nie ma się grosza przy duszy. Myśl ta go nie opuszczała, zabrał się więc do dzieła, do odegrania największej roli swojego życia: postanowił zostać milionerem. Choć na chwilę, chociaż dla kilku osób, zwłaszcza ze względu na tych, którzy nim pogardzali, którzy go omijali i udawali, że go nie znają.

Poszedł na pocztę i kupił sześć kopert i biały papier listowy oraz znaczki na listy. Usiadł sobie przy stoliku w korytarzu urzędu pocztowego i zabrał się do pisania. Wybrał z książki telefonicznej kilka adresów owych ludzi, którzy go lekceważyli. Napisał do nich krótki list takiej oto treści:

„Moi Drodzy,

wyobraźcie sobie, że po wielu latach życia zostałem milionerem. Tak, wyobraźcie to sobie, a dodatkowo pomyślcie, że chętnie chciałbym o tym z Wami, Drodzy Przyjaciele, porozmawiać, bo mam pewną sprawę do rozważenia. Otóż, nie wiem, co mógłbym zrobić z taką fortuną z powodu posiadania której moglibyście mnie śmiało nazwać milionerem. Przyjdźcie do mnie w piątek o zmierzchu i rozważmy sprawę. Jest dobra okazja, bo mam urodziny.

Pozdrawia Jan Szpakowski,

emerytowany szewc miejski”

Takie oto listy wysłał on do urzędnika miejskiego Kowalcze, do aptekarza Malinowskiego, do właściciela sklepiku z pieczywem, niejakiego pana Butka, do dyrektora gimnazjum Franczuka, do policmajstra Wudtkego oraz do pani Izabeli, znanej wszystkim z różnych ciemnych miłosnych interesów. Wszyscy ci adresaci mieszkali w tym mieście, więc Szpak dobrze wiedział, że listy dojdą szybko.

Po kilku dniach otrzymał kilka odpowiedzi, a było ich nie sześć, lecz siedem. Jeden z listów był od osoby nieznanej szewcowi Szpakowi. Urzędnik miejski Kowalcze gratulował mu sukcesu w życiu i obiecał go odwiedzić w dzień urodzin, a nawet dopisał, że coś mu doradzi. Aptekarz Malinowski podkreślił w liście, że chociaż szewc nie kupował u niego medykamentów, to nie przeszkadza to, aby z okazji urodzin mu pogratulować i jakieś słówko rzec w sprawie jego sukcesu. Pan Butek, handlarz pieczywem, życzył mu wszystkiego dobrego i też chciałby mu gratulować osobiście, więc go odwiedzi. Dyrektor gimnazjum Franczuk wspominał, że uczniów tak szkolił, aby zawsze pamiętali o starszych i kłaniali się im, a do tego dodał, że przyjdzie na urodziny. Policmajster Wudtke napisał tylko trzy zdania, w których gratulował sukcesu i zaznaczył, że zawsze opatrznym okiem spoglądał na jego dom, aby i tu porządek panował. Pani Izabela, miejska miłośnica, narysowała na papierze listowym trzy wielkie serca, a pod spodem napisała, że chociaż on ją miłością nigdy nie zaszczycił, to jednak ona zawsze radośnie na niego spoglądała i czasami głębiej o nim myślała i też przyjdzie na urodziny.

A ten ostatni list nadszedł od siostry Benedykty z klasztoru klarysek przy placu Kościelnym. Napisała w nim, że chociaż szewca w kościele nigdy nie widziano, to nic teraz nie znaczy, gdyż jak widać inną drogą do niego łaska dotarła, więc nie powinien on o siostrach zakonnych zapomnieć. Zaznaczyła, że nie wypada jej na urodziny przyjść, więc z otwartymi ramionami cały klasztor klarysek na niego czekać będzie.

W ten wyznaczony piątkowy wieczór prawie o tej samej porze zjawili się w ubogim domu szewca wszyscy adresaci jego listów. Przynieśli z sobą podarunki: urzędnik Kowalcze czekoladki nadziewane, aptekarz Malinowski jakąś miksturę niby wszystko leczącą, pan Butek słodkie bułki, dyrektor Franczuk tomik poezji o samotności i radości, policmajster Wudtke miodowy trunek, a pani Izabela trzy różane mydełka opakowane w papier z namalowanymi na nim trzema czerwonymi sercami.

Radość ich jednak nie była wielka, bo mieszkanie było szare i smutne, stół niczym nie przykryty, żadnej urodzinowej zastawy i trunków też nie zauważono. Oto pojawił się siwy szewca Szpak, co prawda w czystej białej koszuli i w czarnych, już niemodnych, lecz zgrabnych butach, i tak do nich przemówił:

— Moi drodzy! Wyobraźnia ludzka nie ma granic, a często może płatać figle. Chyba dokładnie przeczytaliście list i jasno napisałem wam, że powinniście sobie wyobrazić, na ten czas moich urodzin, że zostałem milionerem. Wyobrazić coś sobie nie musi oznaczać, że to się zdarzyło i jest prawdą. Resztę pozostawiam wam do przemyślenia — powiedział i uśmiechnął się tajemniczo.

Urzędnik miejski Kowalcze sięgnął do kieszeni i sprawdził, czy ma jeszcze te czekoladki w kieszeni, bo obawiał się, że z roztargnienia je tu zostawił. Aptekarz Malinowski spojrzał żałośnie na swoją miksturę. Pan Butek, handlarz pieczywem, pomyślał sobie, że i tak później sprzeda słodkie bułki. Dyrektor Franczuk zdecydował, że odniesie tomik poezji z powrotem do księgarni. Policmajster Wudtke ucieszył się, że sam spokojnie wypije miodowy trunek i nie musi się z nikim dzielić. Jedynie pani Izabela, miejska miłośnica, cicho zapłakała i pomyślała sobie, że straciła jedyną szansę swojego życia, chociaż takowa nigdy nie zaistniała.

Pięta achillesowa ateisty

Pewnego razu przyjechał z Krakowa do Czorsztyna Maciej Rzepkowski, redaktor gazety, którą wielu ludzi czytało i poważało. Miał on mieć tu prelekcję i z tej okazji wyznaczono na miejsce spotkania Wiejski Dom Kultury. Ogłoszono góralom, że odbędzie się coś ciekawego i dlatego wielu przyszło, a z nimi kilkoro dzieci. W sali stał stół nakryty czerwonym płótnem, takim samym jak te flagi na Święto Pracy. Całe wnętrze wypełniały krzesła, które przyniesiono z miejscowej szkoły. Ludzie zajęli miejsca i czekali na to, co dalej się zdarzy. Po kwadransie pojawił się redaktor Rzepkowski, ubrany w ciemnego koloru marynarkę, taką samą, jaką nosili zwykle aktywiści polityczni. W ręce trzymał stary, duży młynek do kawy. To najbardziej zwróciło uwagę uczestników spotkania, a u niektórych wzbudziło śmiech.

— No bo niby po co taki młynek na spotkaniu z redaktorem? — zapytał któryś z górali.

Gość z Krakowa rozpoczął prelekcję, mówiąc, że światem rządzi tylko ruch, wieczny ruch materii, który jest jej stałą częścią. On ma własną siłę. Dzięki niej przetwarza się i zmienia się postać świata z gorszego na lepszy.

— Zobaczcie! Oto wrzucam do środka młynka sól oraz trochę kawy i zamieszam — powiedział prelegent i wsypał wymienione składniki i zaczął kręcić młynkiem. Po chwili wysypał na stół zmielone składniki.

— Zobaczcie, co powstało dzięki temu mieleniu. Jak widzicie, jest to coś niezbyt dobrego, bo to kawa z solą. To znaczy, że z materii powstają też złe rzeczy — powiedział z lekkim uśmiechem na twarzy.

— A teraz wsypię do młynka tylko kawę i cukier oraz trochę suszonej cykorii — powiedział to, napełniając młynek owymi składnikami i zaczął mleć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.15
drukowana A5
za 14.4