E-book
4.41
drukowana A5
40.5
Czas martwych liści

Bezpłatny fragment - Czas martwych liści

Zielona Rewolucja tom 1


3.5
Objętość:
243 str.
ISBN:
978-83-8155-164-9
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 40.5

zielona rewolucja

niezwykle szybki przyrost plonów pszenicy w latach 60. XX w., który w decydującym stopniu ograniczył groźbę głodu na subkontynencie indyjskim oraz w międzyzwrotnikowych i podzwrotnikowych regionach Azji, Afryki i Ameryki Południowej;

Encyklopedia PWN

Niniejsza opowieść nie ma z tym absolutnie nic wspólnego.

PROLOG

Świsnęły cicho strzały wypuszczone z łuków. Po lewej stronie ktoś jęknął i padł, ale Gren nie zdążył zauważyć kto. Myśli w jego głowie biegły z zawrotną szybkością, a on biegł jeszcze szybciej po zdradliwie śliskiej, pocącej się rosą trawie. Daleko za nim, nad wzgórzami, płonęło zachodzące słońce. Daleko przed nim również coś płonęło, zapewne wioska. Obok gnali pozostali, za nimi elfy. Co jakiś czas przystawały, naciągały łuki i trafiały.

Gren pomyślał, że wyglądają jak uciekające króliki, nie jak wycofujące się wojsko. Podobno jakość żołnierzy można poznać po sposobie, w jaki ustępują pola… No cóż. Jaka była Ósma Armia, każdy widział. Nawet kiedy stała w miejscu.

Ktoś z głuchym łomotem zwalił się na ziemię.

Pod stopami zachrzęścił gruz. Z półmroku wyłonił się szczerbaty labirynt niskich murów. Bogowie jedni wiedzą, co tak gęsta zabudowa robiła w szczerym polu i bezpośrednim sąsiedztwie warownej twierdzy, ale skoro już się tu znalazła, mogła okazać się ich ostatnim ratunkiem. Gdyby tak jeszcze ostatnim wysiłkiem zwiększyć nieco dystans, skoczyć za mur i przylgnąć do ziemi w jego cieniu… Może nie zauważą?

Świsnęły strzały. Ktoś upadł.

Gren przyspieszył, choć nie sądził wcześniej, że jest jeszcze do tego zdolny. Wiedział, że jeśli zatrzyma się nawet na moment, nie będzie już mógł podjąć próby ucieczki, i nie potrafił się zdecydować na tak ryzykowny ruch. Z drugiej strony, z każdą sekundą rosło prawdopodobieństwo, że któryś z elfów obierze go na cel. Przeskoczył dwa zauważone w ostatniej chwili schodki i przemknął pod łukiem bramy, gdy czyjeś ręce chwyciły go za ramię i mocno szarpnęły w lewo. Przejechał po mokrej trawie co najmniej dwa metry, odwrócił się na plecy i uniósł na łokciu. Dostrzegł niewyraźny zarys postaci siedzącej obok, opartej o mur. Druga, znacznie lepiej widoczna, przykucnęła przy wyjściu, by wciągnąć biegnącego za Grenem żołnierza. Ściągnęła jeszcze trzeciego, po czym zbliżyła się do swego towarzysza.

Gren usiadł, błądząc dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Dyszał ciężko, szybko, jak zmęczony pies; żebra zdawały się zaciskać na jego płucach niczym wielkie, kościste palce. Obok przebiegło jeszcze kilka osób, by zniknąć raptownie w ciemnych zakamarkach ruin.

Kimkolwiek byli ich wybawcy — było ich sporo.

Zbliżył się do ściany i ledwo, ledwo wychylił głowę ponad krawędź. Elfy zatrzymały się zdezorientowane. Nie lubiły walczyć w ciasnej przestrzeni, w zwarciu. Optymalna odległość prowadzenia działań bojowych to była dla nich odległość strzału z łuku.

— Wyłaźcie, tchórze! — zawołał jeden dość czystym wolantańskim. Okrzyk nie przyniósł żadnego rezultatu, czemu w sumie trudno się dziwić. Jeśli którykolwiek uciekinier poczułby w sobie dość odwagi, by spełnić żądanie, zdecydowanie nie był tchórzem — a więc nie było ono kierowane do niego. Ale tylko ktoś równie roztargniony jak Gren mógł się teraz nad tym zastanawiać.

Usłyszał cichy szmer i poczuł ciepły oddech na karku. Obrócił głowę.

— Myślisz, że nas znajdą? — zapytał słabo. Być może było to tylko łudzenie, ale zdawało mu się, że w ciemności dostrzegł czyjeś zęby, wyszczerzone w bardzo szerokim uśmiechu.

— Znajdą, znajdą — odparł głos; cichy, ale stanowczy. — Już my się o to postaramy…

Coś w jego tonie sprawiło, że Grenowi serce podskoczyło do gardła. Na chwilę zawładnęło nim nie do końca uzasadnione, ale silne i cokolwiek przerażające przekonanie, że właśnie trafił z deszczu pod rynnę.

Któryś z elfów podszedł bliżej i wychylił się przez krawędź. Gren zobaczył nad sobą jego oczy, błyszczące w twarzy ocienionej hełmem. Człowiek obok niego gwałtownie szarpnął rękę w górę, nadziewając elfa na ostrze sztyletu. Chwycił go za kark i przerzucił przez mur. Druga postać nawet nie drgnęła. Spojrzała na ciało i podrapała się po nosie, dziwnie znudzona, zupełnie jakby znała już na pamięć przebieg tej potyczki. Zamienili ze sobą kilka słów, ale tak cicho, że Gren nie zrozumiał ani jednego. Sięgnęli po przyczepione do swych pasów małe, lekkie kusze i naciągnęli je, załadowali pociski i przyczaili się przy dwóch końcach muru. Gren zbliżył oko do swojego punktu obserwacyjnego.

Elfy zbiły się w ciasną grupę i rozpoczęły burzliwą naradę. Być może — te przypuszczenia Gren opierał na ich sugestywnej gestykulacji — planowały strzelać wysoko w górę, tak, by opadające pionowo strzały godziły w ukrywających się ludzi. To zapewne uniemożliwiało jakiekolwiek celowanie, ale miał przeczucie graniczące z pewnością, że elficcy łucznicy potrafią strzelać w ten sposób. I trafiać

Obok Grena szczęknął zwolniony mechanizm kuszy, a najbliższy elf zwalił się na ziemię w pół słowa. W odpowiedzi chmara strzał ze zgrzytem prześliznęła się po kamieniach, wgryzła się w ziemię lub odfrunęła daleko w niebo, ale kusznik, przytulony barkiem do muru, ani drgnął. Drugi bełt wyleciał z prawej strony i rzucił przeciwnika w tył. Kolejnych Gren już nie liczył. Przypadł do ziemi, gdy elfy odpowiedziały rojem strzał, przecinających powietrze nad jego głową. Kiedy odważył się unieść wzrok, mógł oglądać tylko ich plecy.

Nie widział, co zatrzymało ucieczkę. Usłyszał tylko niezrozumiałe krzyki i brzęk stali, a zaraz potem najbliższy strzelec, ten przy bramie, porzucił kuszę i wybiegł z nagim mieczem w dłoni. Z prawej wyskoczył kolejny, a z lewej jeszcze dwóch, włączając się w wir walki. A Gren z szeroko otwartymi oczami i fascynacją na twarzy przyglądał się starciu. Nagle spłynęło na niego opamiętanie. Do cholery, jesteś żołnierzem, czy nie?!

Podciągnął się na murku, przeskoczył na drugą stronę, zacisnął palce na rękojeści miecza i szybkim, płynnym ruchem wysunął ostrze.

Elfy broniły się w kręgu, plecami zwrócone do siebie. Gren zaatakował pierwszego z brzegu, tnąc z rozmachem od góry. Klinga przejechała z chrzęstem po szabli przeciwnika. Spróbował jeszcze zaatakować z boku, a chociaż i to uderzenie zostało zablokowane, jego impet wystarczył, by ugiąć ramię elfa i zadrasnąć bok. Raniony zachwiał się i cofnął o pół kroku, a odzyskawszy równowagę wzniósł ostrze do ciosu, którego już nie zdążył zadać.

Gren wyszarpnął miecz z jego trzewi i zwrócił się do kolejnego elfa, nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, przeciwnik był już martwy. Upadając, odwrócił się na wznak, ukazując lotki bełtu między łopatkami. Gren rozejrzał się za następnym, lecz żadnego już nie było.

Schylił się, wytarł głownię o elfi płaszcz i schował broń. Po polu walki kręciło się sześć osób. „Tylko tyle?”, pomyślał z konsternacją. Podczas ucieczki nie liczył elfów, ale dałby głowę, że było ich co najmniej trzydziestu. Z tego, co widział wcześniej, mógł wywnioskować, że w mroku kryje się jeszcze kilku kuszników — to wciąż niezły wynik. Panowało ciche, niemrawe zamieszanie. Ktoś do kogoś mówił, ktoś kogoś dobił, ktoś odwrócił butem czyjeś ciało. Ktoś stanął przed Grenem, położył mu dłoń na ramieniu i powiedział:

— Miło, że zechciałeś pomóc.

Rozpoznał ten głos. Teraz był bardziej przyjazny, pozbawiony zaciekłości i mściwego zabarwienia. Gren nie był nawet do końca pewny, czy to nie miała być drwina. Niewykluczone, że powinien tam usłyszeć raczej coś w rodzaju: „jak miło, że zechciałeś nam pomóc w ratowaniu ci tyłka”.

— Tak — pomyślał na głos — Elfy znalazły właśnie to, co powinny były znaleźć.

— Poeta? — zaśmiał się tamten. — Ale walczysz nieźle, więc może jeszcze coś z ciebie wyrośnie.

Zdjął rękę z jego ramienia i cofnął się o kilka kroków.

— Wszyscy do mnie! — zawołał, chociaż niezbyt głośno. „Dowódca?”, zastanawiał się Gren, podczas gdy zza murów wyłoniło się jeszcze czterech strzelców, a po nich, powoli i niepewnie, towarzysze broni Grena. Zostało ich siedemnastu. Jego wzrok wyłowił z mroku najbardziej znane mu sylwetki Orta i Milona. Pozostałych przyjaciół nie potrafił rozpoznać. Może nie żyli.

Przygryzł wargę. Szkoda, że miał okazję zabić tylko jednego elfa.

Kobieta z długim, grubym warkoczem podeszła bliżej. Jedną kuszę miała zawieszoną przy pasie, tak jak pozostali strzelcy, drugą podała dowódcy.

— Co z nimi, Rag? — zapytała. — Zostawiamy ich tu?

— Myślę, że musimy zabrać ich ze sobą do kryjówki i pozostać tam przynajmniej przez godzinę. Przebiegli tak blisko wieży, że z pewnością pobudzili wszystkich wartowników. Dopiero zachodzi słońce. Mamy mnóstwo czasu, nie musimy się spieszyć.

— Jak chcesz — zgodziła się kobieta. Pozostali pokiwali głowami.

Nie zachowywali żadnego zwartego szyku, ale dwie osoby oddaliły się na boki, a jedna na tył kolumny. Tajemniczy wybawiciele szli z przodu, za nimi wlókł się oddział wybawionych, wyczerpanych długim biegiem. Gren próbował przebić się na początek pochodu. Nikt mu w tym nie przeszkadzał, nikt nie kazał iść ze swoimi. Szczerze mówiąc, nikt nie zwracał na niego uwagi, nawet nie starali się przyciszyć głosu, gdy on pojawiał się obok. A wypowiadali kwestie, które aż prosiły się o odrobinę konspiracji.

— Mówiłem ci, Rag: przyjdźmy za dwa miesiące, a niewiele nas ominie! — wołał poirytowany wielkolud, z rękojeścią potężnego miecza sterczącą nad prawym barkiem. — Wiedziałem, że to oblężenie będzie tak wyglądać.

— Oblężenia zwykle tak wyglądają — trzeźwo zauważył mężczyzna, którego wcześniej Gren wziął za dowódcę.

— Nie, to jest znacznie gorsze. Podobno król pokłócił się ze swą zacną małżonką i teraz nie chce wracać. Mówię wam, będzie tu siedział aż do zimy.

— O, jeżeli poróżnił się z nią, to właściwie może już zacząć przenosić tu stolicę! — dorzucił ktoś inny.

Grupa zarechotała radośnie, ale Rag skrzywił się tylko.

— Moim zdaniem raczej próbuje nauczyć Gorota dowodzenia wojskiem — stwierdził. — Nie bójcie się, nie będziemy siedzieć na północy do zimy. Za dwa tygodnie zabraknie żołnierzy.

Salwa śmiechu. Tym razem jedynie Grenowi nie było wesoło.

— Chyba nawet wcześniej — dodał ktoś — Dzisiaj wkopali się jak ostatnie osły. Relację kronikarską będą wystawiać w kabarecie.

Gren spuścił głowę. Faktycznie, wkopali się jak osły. Ale jakim osłem trzeba być, by w ten sposób obrażać króla i jego syna?

— Gorot rzeczywiście nie zna się na prowadzeniu wojny, ale nie jest głupi — zaoponował Rag. — Ale już lekcji dowodzenia dla Simusa to Wolantia chyba nie przetrwa…

— No właśnie — wielkolud podjął swój śmiertelnie ważny wątek. — Rezultat wojny zależy od dowódców, a oni w większości są wybierani za nazwisko, nie na podstawie umiejętności. A potem oblężenia tak wyglądają.

Rag poklepał go pocieszająco po plecach.

— Na szczęście ten biedny kraj ma jeszcze nas.

Gren zwolnił trochę, usilnie próbując wymyślić, kim mogą być ci ludzie. Bardziej przypominali bandytów niż żołnierzy. Każdy był inaczej ubrany i uzbrojony. W dodatku było ich tak mało, że nie mogli tworzyć żadnej jednostki wojskowej i wyglądało na to, że obóz mają swój własny, zupełnie gdzie indziej niż reszta wojsk.

Ostatnie przypuszczenie szybko się potwierdziło. „Obóz” był raczej niedużą kryjówką. Znajdował się nadal na terenie ruin, na południowy wschód od miejsca potyczki. Gdyby nie musieli w pogłębiającym się mroku kluczyć wśród rumowisk i gdyby spieszyło się im choć trochę bardziej, mogliby dotrzeć do niego w trzy minuty. Ta część zabudowań była lepiej zachowana i niektóre pomieszczenia miały wszystkie cztery ściany, a nawet część sufitu. Rag i jego podwładni weszli do jednego z nich.

Wnętrze kryjówki mocno zaskoczyło Grena. Przede wszystkim spodziewał się zobaczyć więcej ludzi. Co najmniej tylu, by mogli razem tworzyć samodzielny oddział. Tymczasem było ich dokładnie troje.

Pod przeciwległą ścianą rozstawiono kilka niewielkich namiotów. Na środku klepiska płonęło ognisko. Być może podpalone przez elfy wioski utwierdzały ich w przekonaniu, że źródła tej wątłej smugi dymu nikt nie znajdzie, a może ewentualność, że zostanie dostrzeżona, wcale Raga nie przerażała. Ale noc była stosunkowo ciepła i każdy — nawet, jeśli nie rozgrzała go szaleńcza ucieczka przed oddziałem elfów — mógł się bez ogniska obejść.

W blasku płomieni siedział mały chłopaczek, zajęty, zdaje się, klejeniem lotek do bełtów pod okiem siwego, brodatego mężczyzny. Starzec miał na nosie te szklane, poprawiające wzrok kółka, które Grenowi kojarzyły się z lekarzami oraz wszelkimi innymi rodzajami ludzi mądrych i uczonych. Nie spotkał ich w swoim życiu zbyt wielu.

Trzecia osoba ujawniła się dopiero po chwili. Gren usłyszał u góry jakiś szmer, zadarł głowę, uważnie obejrzał nieciekawy sufit, wzruszył ramionami, a potem odskoczył gwałtownie i upadł na ziemię, gdy tuż obok niego wylądowała młodziutka, drobna dziewczyna.

— Wybacz! — Uśmiechnęła się przepraszająco i wyciągnęła rękę. Przyjął jej pomocną dłoń, chociaż wstał w zasadzie o własnych siłach. A kiedy już był na nogach, dotarła do niego nader oczywista, ale i na swój sposób oszałamiająca myśl, że znajduje się bardzo blisko dziewczyny. Był od niej dużo wyższy, więc musiała mocno zadzierać głowę. Ciepły, aksamitny blask ogniska oświetlał połowę jej twarzy, drugą skrywając w głębokim cieniu. Miała krótkie, czarne włosy, trójkątny podbródek i wielkie oczy, mroczne i głębokie jak górskie jeziora.

— Diana, masz wartę! — głos Raga otrzeźwił żołnierza. Rzeczywistość nagle się wyprostowała. Oczy dziewczyny były po prostu czarne, a blask ogniska mógł być mniej lub bardziej jaskrawy — w ostateczności miękki — ale z pewnością nie aksamitny.

— Romansowanie zostaw na później — dodał.

— Wcale nie romansuję! — oburzyła się dziewczyna. — Pomagam mu wstać!

Dowódca zmierzył Grena uważnym spojrzeniem, od stóp do głowy i z powrotem.

— Już stoi — ocenił. — Wracaj na wartę.

— Dobrze, dobrze! — poddała się ona (Diana? Lub jakoś podobnie…). — Chciałam się tylko dowiedzieć, jak wam poszło, i czy nikomu nic się nie stało. — Wywróciła oczami. — A ty od razu robisz awanturę!

— Gdyby było co opowiadać, to bym się do ciebie pofatygował i opowiedział.

— Ach, szkoda sił waszej wysokości na tak banalne sprawy! — żachnęła się. — Jego wysokość pewnie zmęczony, chciałam mu tylko ulżyć w obowiązkach.

Rag uśmiechnął się krzywo.

— Wredna smarkula.

— Zrzędliwy dziad.

Dziewczyna odwróciła się na pięcie i zręcznie wspięła na dach. A Gren znów się zadumał. Gdyby ktoś go teraz zapytał, o czym myśli, nie potrafiłby odpowiedzieć. Chaotyczne, wyrwane z kontekstu wspomnienia krążyły po jego ociężałej głowie, ledwo muskając świadomość. Powoli układały się w wątłe logicznie konstrukcje, jednakże gotowe zwalić się z hukiem, gdy przyłączy się do nich choćby jeden niepasujący element.

Jak na razie nie doszedł do żadnych wniosków. Jego wybawcy zachowywali się tak, jakby każdy z nich był tu oficerem. To oczywiście nie tłumaczyło, co robi grupa oficerów z dala od obozu i swoich żołnierzy, ani jaką rolę pełnią tu kobieta oraz dwójka nieletnich. Szczerze mówiąc, brodacz też nie wyglądał na wojownika…

— Nieźle cię trafiło, chłopie! — Rag gwizdnął z uznaniem.

— Przepraszam — powiedział Gren dość niepewnie, bo nie wiedział w sumie, za co przeprasza.

— Za co? — zdziwił się mężczyzna. — Mniejsza z tym. Jak się nazywasz?

— Gren Tarnit — zawahał się. — Panie.

— Zostań tu na chwilę. Chcę z tobą porozmawiać. — Zniknął gdzieś wśród swoich ludzi.

Gren rozejrzał się dokoła, by potem zwyczajnie usiąść tam, gdzie stał, na trawie. Po jego karku zaczął pełzać — niby robak — zimny niepokój.

Rag wrócił po chwili, niosąc dwa blaszane kubki, z których jeden podał Grenowi. Żołnierz przyjął ten poczęstunek lekko zdezorientowany, bo zaczął już postrzegać siedzącego naprzeciw mężczyznę jako kogoś wyższego stopniem. Uznał jednak, że — jakiekolwiek by tu nie panowały zwyczaje — zaskoczenia nie należy wyrażać na głos. Z doświadczenia wiedział, że każdy dowódca ma swoje dziwactwa. Na przykład nie toleruje rudych lub bardzo wysokich, albo uwielbia grać w karty i każe chłostą podkomendnych, gdy przyłapie ich na posiadaniu kości. W takich przypadkach szukanie sensu i wytykanie braków w logice podchodzi pod zapędy masochistyczne.

Gren podziękował i zbliżył kubek do twarzy. Zawartość nie przypominała żadnego znanego mu napoju. Była bezbarwna, lecz mętna i jakby matowa. Miała charakterystyczny, mocny zapach alkoholu. Jakby wódka, ale z dodatkiem czegoś dziwnego. Albo z czegoś dziwnego zrobiona.

— Co to? — zapytał i pociągnął pierwszy łyk.

— Woda z arszenikiem.

Zakrztusił się i wypluł wszystko, tworząc w powietrzu malowniczą fontannę.

— No, masz! — Rag ze śmiechem uderzył się otwartą dłonią w udo. — Zupełnie zapomniałem, że ty nie wiesz, co to jest arszenik.

Gren podniósł na niego nierozumiejący, struchlały wzrok.

— Byliśmy kiedyś w Burunii — Rag upił łyk ze swojego kubka. — I tak się złożyło, że uratowaliśmy życie jednemu uczonemu. Tam się o kimś takim mówi „alchemik”. Poczęstował nas wymyślonym przez siebie trunkiem, który nazywał Szarewik, a może Raszenit… No właśnie, okazało się, że żadne z nas nie było w stanie tego poprawnie wymówić, o zapamiętaniu nie wspominając. Po długiej i burzliwej dyskusji zdecydowaliśmy, że dla dobra naszych języków i klarowności przekazu będziemy to nazywać arszenikiem, bo mocne jak cholera.

Gren nie za bardzo wiedział, jak to skomentować, więc spuścił głowę, a kubek podniósł do ust.

— Rzeczywiście mocne — wykrztusił. Czuł się tak, jakby przed chwilą przełknął papier ścierny.

— To wersja rozcieńczona — poinformowała go Diana, pojawiając się nie wiadomo skąd i siadając przy lewym ramieniu dowódcy.

Na dźwięk jej głosu Gren uniósł szybko głowę i napotkał rozbawione spojrzenie dziewczyny. Zaczerwienił się lekko. Nie był pewny, czy to zauważyli, ale na wszelki wypadek znów utopił wzrok w zawartości kubka.

— Co ja ci mówiłem na temat… — zaczął gniewnie Rag.

— Moja warta się skończyła — pospieszyła z wyjaśnieniem Diana — dokładnie dwie minuty temu.

— Aha — mruknął dowódca ponuro, tak jak to robią ludzie, gdy starannie zebrali w sobie całą złość i rozdrażnienie, a okazję sponiewierania drugiej osoby nagle szlag trafił. Zwrócił się do Grena:

— Powiedz, żołnierzu, co was tu do nas przygnało?

— Elfy, panie — rzekł z powagą Gren, nie podnosząc głowy. Był tylko prostym szeregowcem, nikt nie powierzał mu ważnych informacji i tajemnic. Ale i tak miał problemy z oceną, co i komu można zdradzić.

Rag roześmiał się i odłożył na trawę pusty kubek.

— Nie powiesz, co?

— Nie. — Czuł, że jego upór jest śmieszny. Jak nieustępliwość zapomnianego dzieciaka z biednego przedmieścia, który nie pozwala zabrać bochenka chleba, co się przed chwilą stoczył ze straganu. Bo przecież to nieładnie tak kraść.

— A teraz powiesz? — Drobny, ale ciężki przedmiot wylądował na jego kolanach i ześlizgnął się na ziemię. Gren delikatnie ujął w dwa palce szczerozłotą klamrę w kształcie trzech złączonych szeregowo gwiazd — i prawie upuścił ją z powrotem. Popatrzył na Raga, potem na przedmiot, potem znów na Raga, jakby w tym lśniącym chłodno złocie i uśmiechającym się kpiąco wojowniku dostrzegł nagle szokujące podobieństwa.

— Jesteś, panie, generałem? — spytał tępo. Zupełnie mu się to nie mieściło w głowie. Generałów było dziesięciu: czterech z racji tego, że byli królewskimi synami, inni jako przedstawiciele wielkich, wpływowych rodów lub wybrani za szczególne zasługi i biegłość w prowadzeniu wojny. Rag nie wyglądał na żadnego z nich.

Nie był ani wysoki, ani szczególnie niski, gruby ani chudy. O ile oczywiście dało się to ocenić, gdy siedział w pełnym rynsztunku. Miał krótki zarost, twarde rysy, duży orli nos. Proste, ciemne włosy zapewne sięgałyby karku, gdyby nie były związane z tyłu głowy. Grube, nisko osadzone brwi, lekko przymrużone oczy i niewielkie źrenice okolone tęczówkami o intensywnej barwie piwa sprawiały, że jego wzrok chciało się określić jako „przenikliwy”. Być może decydowały o tym też pewne inne cechy: spokojne ruchy gałek ocznych albo układ zmarszczek na czole. A być może ten wzrok naprawdę był przenikliwy i po prostu dało się to zauważyć.

Mężczyzna był ubrany na czarno. Nawet kolcza koszula bez rękawów była ciemna i matowa. Nosił duże buty o zaokrąglonych czubkach, pokryte skorupą błota. Do pasa miał przytwierdzony miecz o prostym, pozbawionym zdobień jelcu.

Wyglądał na osobę, której nie obchodzi, jakie sprawia wrażenie. Ale na generała na pewno nie wyglądał.

— Ciężko uwierzyć, co? — wykrzywił mocniej usta. — Jestem bardzo wyrozumiałym człowiekiem, więc wcale tego od ciebie nie wymagam. Musisz tylko robić to, co ci każę. Masz ku temu kilka całkiem niezłych powodów; wybierz sobie, który chcesz. Jasne?

— Nie. — Gren położył generalską odznakę przed właścicielem. Mało prawdopodobne, by zdołał ją ukraść prawdziwemu generałowi. Najpewniej podrobił.

— Co za idiota! — prychnęła Diana, a on niespodziewanie poczuł się bardzo mały, śmieszny i godny pożałowania. Niezależnie od tego, co ci ludzie zamierzali zrobić, nie mógł im się przeciwstawić. Miał tylko to jedno, krótkie słowo i swój własny, bezsensowny upór.

— Wcale nie idiota — zaprzeczył Rag. — Trochę głupi, bardzo naiwny i niezbyt zorientowany. Ale wcale nie idiota.

Gren wysłuchał tej wnikliwej charakterystyki w milczeniu i zalał zbierającą się w gardle gorycz porządnym łykiem arszeniku. Głupi, naiwny i niezorientowany? O lepszą definicję idioty trochę trudno.

— A może spróbujemy się dogadać, co? — zaproponował samozwańczy generał. — To jest taka szczególna wojna, w której wszyscy ludzie walczą po tej samej stronie. Bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł trzymać z elfami, ani by one chciały współpracować z jakimkolwiek człowiekiem. Zapewne uważasz mnie za bandytę. Nie jestem nim, ale nawet gdybym był, teraz nie czyniłoby mnie to twoim wrogiem. Musisz brać udział w zdobywaniu tego zamku, bo jesteś żołnierzem i tak ci kazano. A my chcemy go zdobyć dla sławy i rozrywki… Może i po to, by coś komuś udowodnić — uśmiechnął się pod nosem. — Mamy ten sam cel. A skoro już ustaliliśmy, że nie jesteś idiotą, pozostawiam ci wybór. Jeśli uznasz, że nie powinieneś robić tego, co ci każę, po prostu się nie zgodzisz. Jeśli wyda ci się to słuszne, posłuchasz moich rozkazów. Zgoda?

Przez chwilę Diana i Rag, a nawet sam Gren, byli pewni, że ten odpowie krótko: „nie”. A jednak…

— Tak, panie. Ja… ja naprawdę przepraszam, że się zachowuję jak dzieciak, ale…

„Ale jestem, psiakrew, dzieciakiem”, dokończył w myślach z rozdrażnieniem. Nie miał jeszcze szesnastu lat. W życiu widział tylko rodzinną wioskę i wojskowe koszary. Perspektywa jakiegoś odpowiedzialnego działania i — o zgrozo! — podejmowania decyzji w oparciu o własne przekonania przerażała go i cieszyła jednocześnie.

— Przedstawiłeś się jako Gren Tarnit — przypomniał Rag. — Tylko Gren Tarnit, więc domyślam się, że oficerem nie jesteś.

— Nie, panie. Nasz porucznik zginął. — Gren zastanowił się, czy wobec tego niezbitego faktu mężczyzna nadal będzie chciał z nim rozmawiać. W jego sercu żyła — jak robak w jabłku — silna i rozpanoszona, żywiąca się pokładami strachu, niepewności własnych sił, na ugruntowanym mocno pragnieniu zajmowania zawsze miejsca w szeregu i dawno przepowiedzianym powołaniu do bycia jednym z wielu: nadzieja, że odstawią go w kąt, by w odpowiedniej chwili powiedzieć: „zrób to i tamto”. Ale Gren nie zawsze słuchał serca. Miał jeszcze swój umysł, trochę wadliwy (niektórzy mówili, że brak mu piątej klepki), a w tym umyśle sterty starych bajek, legend i opowieści, oraz potężną wyobraźnię, która choćby tylko zwietrzywszy coś niezwykłego w zwyczajnym świecie, ciągnęła mu łeb do góry, do marzeń, do gwiazd, do chwały. Czasem ciągnęła tak mocno, że Gren po prostu nie mógł już dłużej kryć się za swoim strachem; tak uporczywie, że musiał działać. Więc choć przed odpowiedzialnością bronił się rękami i nogami, to wbrew samemu sobie zawsze wtykał nos tam, gdzie można było dostać własną, niepowtarzalną rolę.

Mówili mu, że to przejdzie. Mówili, że z tego wyrośnie. Ale chyba się mylili.

— A podporucznik?

Gren zleciał ze swojej chmury i niemal odczuwalnie rąbnął o twardą rzeczywistość.

— Jest. — Przypomniał sobie, że mijał go w drodze do kryjówki. Wówczas nie zwrócił na niego uwagi. Podporucznik był powszechnie uważany za parszywego lizusa i nie cieszył się nawet dziesiątą częścią respektu porucznika. Gdyby wtedy wydał mu choćby najprostszy rozkaz, Gren wytrzeszczyłby ze zdziwienia oczy, a dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że powinien go słuchać. Jakoś nigdy nie wyobrażał sobie, że podporucznik mógłby dowodzić oddziałem. Zawsze był tylko człowieczkiem od powtarzania rozkazów, coby szanowny oficer nie musiał sobie gardła zdzierać.

— Mam go przyprowadzić?

— Za chwilę. Powiedz mi jeszcze, co robiliście, kiedy znalazły was elfy. — Widząc wahanie na twarzy Grena, dodał: — Nie musisz zdradzać szczegółów. Chodzi mi tylko o to, czy macie jeszcze do wykonania jakieś ważne zadanie. Jeśli tak, postaram się wam pomóc.

— Właściwie żadnych szczegółów nie znam. Porucznik dostał pismo z rozkazem dla drugiego pułku. Szliśmy całym oddziałem, bo pojedynczych gońców to elfy, wie pan, w pięć minut.

— A cały oddział w dziesięć — zauważył Rag z krzywym uśmiechem. — No i co z tym rozkazem?

— No nic. Porucznika elfy zestrzeliły, nikt pewnie nie wie, gdzie i kiedy. Nie oglądaliśmy się za siebie — z lekkim wstydem przyznał Gren. — Elfy chyba też się nie oglądały, więc może rozkaz dalej tam leży… — Nagle coś mu przyszło do głowy i podniósł szeroko otwarte oczy na rozmówcę. — Myślisz, panie, że powinienem się po niego wrócić?

— Po co? — Pytanie chyba wyrwało Raga z rozmyślań.

— Po rozkaz, oczywiście. Powinienem trafić po ciałach, bo biegliśmy dość zwartą grupą. I elfów też już chyba w okolicy nie ma, może mnie nie zauważą, jak będę cicho. Tylko boję się, że po ciemku nie rozpoznam porucznika, a pochodnię to jednak strach ze sobą nosić, nie? I ktoś mnie musi zaprowadzić w to miejsce, gdzie rozwaliliście elfy. — Gren coraz bardziej zapalał się do pomysłu. Oczy błyszczały mu podnieceniem, gdy wyobrażał sobie, jak zabiera jednemu z elfich trupów ten charakterystyczny zielony płaszcz i łuk, by wrogowie nie zestrzelili go z daleka; jak skrada się wśród nocy i wszystkich jej niebezpieczeństw; jak losy przynajmniej części działań wojennych zależą od niego. I wreszcie: jak popatrzą na niego koledzy, gdy dowiedzą się, że to właśnie on dokonał tego — może nie bohaterskiego, ale jednak wymagającego krzyny odwagi — czynu.

— Chwila, moment! — ostro przywołał go do porządku Rag. — Ty naprawdę chcesz to zrobić?

— Chcę. — Gren uniósł dumnie czoło. — To może być bardzo ważne. I lepiej, żeby pułkownik się nie dowiedział, że tak bezmyślnie zgubiliśmy jego rozkaz.

— Twoja gotowość do poświęcenia jest bardzo chwalebna i budująca — Uśmiechnął się mężczyzna z wyraźną drwiną — ale zupełnie niepotrzebna.

— Nie?

— Nie. Jeśli rozkaz jest ważny, to zawsze wysyła się kilka kopii. A już szczególnie wtedy, gdy wokoło grasują bandy elfów. O świcie te bandy skryją się w zamku. Jeśli wtedy znajdziecie swój rozkaz, będziecie mieli kilkugodzinne opóźnienie. Rozkazy o tak krótkim terminie wykonania są wydawane tylko w sytuacjach kryzysowych. I z racji takiego właśnie charakteru sytuacji są wydawane w kilku egzemplarzach.

— Mhmm… No tak — przyznał markotnie Gren. Przy okazji pomyślał sobie, że Rag sprawia wrażenie człowieka doświadczonego, mądrego i obeznanego z wojskowymi sprawami. Może naprawdę był generałem? Pozory czasem mylą… Ale nawet jeśli był jakimś niższym oficerem, byłym żołnierzem lub mądrym i obeznanym cywilem, to z pewnością warto było go słuchać.

— Ejże! Czyżbyś był zawiedziony?

— Nie, skąd! — zaprzeczył prędko Gren, czerwieniejąc na twarzy. Koledzy często go wyśmiewali, bo deklarował honor, odwagę i bohaterstwo, a gdy przychodziło co do czego, uciekał jak inni. Tak jak dziś, przed elfami. Nawet mu wtedy przez myśl nie przeszło, by zatrzymać się i walczyć. Zapewne tylko dlatego jeszcze żył, ale zwyczajnie było mu wstyd, że znowu stchórzył w obliczu niebezpieczeństwa. Zawsze obiecywał sobie, że następnym razem będzie inaczej, że stanie na wysokości zadania i zrobi to, co prawdziwy żołnierz zrobić powinien.

— Obiecuję, że będziesz jeszcze miał szansę się wykazać, Gren — powiedział Rag. Już bez drwiny i kpiącego uśmiechu, ale zupełnie poważnie. — A teraz daj mi tu tego podporucznika.


— No, nareszcie! Strasznie się ci ludzie grzebią. Marnują nasz cenny czas! Miło, że nas wsparli w trudnych chwilach, ale naprawdę — już miałem iść do przywódcy tej bandy i ostro przemówić mu do rozsądku!

Taka była reakcja podporucznika na wieść, że przywódca owej bandy chciałby z nim porozmawiać. Cały oddział skupił się w jednym rogu pomieszczenia i wyglądało na to, że poza Grenem nikt nie nawiązał znajomości z podejrzanymi wybawcami. Patrzyli więc na niego z zaciekawieniem i chyba odrobiną zazdrości. Uśmiechnął się do nich ponad ramieniem podporucznika i odpowiednią miną skomentował to „oficerskie gadanie”. Czegoś takiego oczywiście nie godziło się czynić zwykłemu żołnierzowi wobec osoby wyższej stopniem, ale teraz było to stosunkowo bezpieczne. Nawet najgorsi konfidenci nie donoszą byle komu.

Gren zaprowadził przełożonego na miejsce. Rag chyba zapragnął wzmocnić swoją naturalną siłę przekonywania, bo teraz miał na piersi generalskie gwiazdy, a po bokach siedzących w swobodnych pozach wielkoluda i wysokiego rudzielca bawiącego się bezwiednie cięciwą długiego łuku. Gdy zauważył żołnierzy, podniósł wzrok na podporucznika i począł przyglądać mu się z uprzejmym zainteresowaniem. Zapewne czekał, aż mu to cudo przedstawią, by mógł zaspokoić swoją ciekawość. Z kolei podporucznik stanął z założonymi rękami, patrząc na Raga z góry. Zapewne czekał na to samo.

Gren odchrząknął.

— Podporucznik Erwin Grewel — przedstawił oficera. — Czternasty oddział piątego pułku. Ósma Armia — dodał na wszelki wypadek.

— Że ósma, to widać — zakpił rudzielec. Kąciki ust jego towarzyszy drgnęły nieznacznie, ale nikt się nie roześmiał i nikt nie skomentował. Gren uznał, że jego rola dobiegła końca, ale gdy odwrócił się, by odejść, zatrzymał go głos Raga:

— Wracaj, jeszcze z tobą nie skończyłem. Usiądźcie.

Usiedli. Oficer — z godnością, tak jakby Rag powiedział uprzejmie i z szacunkiem: „proszę, niech pan usiądzie”. A żołnierz opadł posłusznie, jakby usłyszał: „siadaj, gówniarzu, a spróbuj się tylko poruszyć!”.

Gren wyczuwał w powietrzu napięcie. Zupełnie nie podobała mu się ta sytuacja. Zauważył, że wokół zrobiło się znacznie ciszej. Było oczywiste, że właśnie miało dojść do konfrontacji przywódców dwóch obozów. Mierzyli się wzrokiem, oceniali wzajemnie, jak rycerze przed pojedynkiem. Wyglądało na to, że Grenowi została przydzielona rola kogoś w rodzaju sekundanta. Absolutnie nie czuł się do niej gotowy.

I nie chodziło wcale o to, że musiał stanąć po stronie dowódcy, którego nie znosił. Największym problemem była niepewność, kim naprawdę jest Rag. Jeśli był tylko cywilem, nawet niekoniecznie wyjętym spod prawa, to Gren mógł go lubić lub nie lubić, słuchać lub nie słuchać, szanować, ignorować, popierać lub nie. Ale jeśli faktycznie był generałem, to miał obowiązek stawiać jego rozkazy o wiele wyżej od rozkazów podporucznika. Zastanawiał się, czy nie dałoby się go jakoś grzecznie zapytać o nazwisko, ale prędko zrezygnował z tego zamiaru. Jeśli ktoś taki powiedział ci, że jest generałem, to równie dobrze mógł nazwać się księciem. I co, uwierzysz? Gren był całkowicie świadom tego, że o wielkim świecie wie bardzo, bardzo mało. Nie rozpoznałby nawet króla, gdyby zobaczył go w lesie, w zwykłym, skromnym stroju. Nie rozpoznałby koronacyjnego miecza ani korony, gdyby ktoś mu je pokazał wśród innych zdobionych insygniów i broni. Nawet niezbyt zdolny fałszerz potrafiłby podrobić królewską pieczęć tak, by Gren uznał ją za prawdziwą.

Wiedział tylko, że władca Wolantii ma około pięćdziesięciu lat. Gdyby nie to, Rag mógłby podawać się choćby i za króla.

Na razie więc postanowił zaczekać i zobaczyć, jak na złote gwiazdki zareaguje oficer. Być może on będzie bardziej obeznany w tym temacie; stopień przecież chyba do czegoś zobowiązuje.

Wyglądało jednak na to, że Erwin nie zamierza reagować wcale. Rzucił im, co prawda, bardzo długie i bardzo uważne spojrzenie, ale nie powiedział nic.

— Generał ra Darawell — przedstawił się z opóźnieniem Rag. Na twarzy podporucznika pojawiło się najpierw zaskoczenie — jakby sądził, że się przesłyszał — a potem oburzenie. Gren musiał przyznać mu rację: dumne nazwisko królewskiego rodu wydawało się tu bardzo nie na miejscu.

Erwin odchrząknął.

— Jesteśmy wam bardzo wdzięczni za udzielenie nam pomocnej dłoni w potrzebie, dobrzy ludzie — powiedział uprzejmie, tak, jak się mówi do osoby, którą ma się ochotę jak najszybciej spławić, ale z pewnych względów nie można jej obrazić. Na przykład dlatego, że ma wokół siebie bandę uzbrojonych po zęby ludzi, którzy już udowodnili swoją skuteczność w walce. — Ale tego rodzaju drwiny to już naprawdę…

— „Dobrzy ludzie”? — Rag wychylił się do przodu; jego oczy błyszczały cokolwiek nieprzyjemnie. — Co ty sobie myślisz? Że myśmy tu na piknik przyjechali?

Podporucznik mocno zbladł, ale zachował godność.

— Nie miałem zamiaru nikogo obrazić. Chodziło mi o to, że… że jest wojna i obowiązki nie pozwalają mi niestety na spędzanie zbyt dużej ilości czasu z cywilami. Nawet jeśli nasze losy splotły się w tak nieoczekiwany sposób…

— No, nareszcie zaczynasz gadać z sensem — pochwalił go Rag. Jego głos stwardniał błyskawicznie, gdy zaatakował pytaniem: — Jakie obowiązki?

Gren wychwycił zmianę na twarzy oficera. Ten moment niechętnego olśnienia, który przypomina natrafienie nogą na dziurę w ziemi. I zastanowił się, dlaczego herszt bandy (generał?) zadaje pytania, na które już zna odpowiedź. Czyżby spodziewał się, że podporucznik wie coś, czego nie wiedział szeregowiec? No cóż, trudno się dziwić, tego podporucznika widział po raz pierwszy.

— Nie mogę udzielać takich informacji osobom postronnym.

— Dobry jest. — Rudy gwizdnął cicho. — Na twoim miejscu bym z nim nie zadzierał, Rag.

Wielkolud zarechotał. Do wtóru z nim zachichotała cienko Diana. Dowódca posłał im ołowiane spojrzenie.

— Rozumiem twoją sytuację — zwrócił się do oficera tonem tak grzecznym i poważnym, że z całą pewnością albo kipiał gniewem, albo robił sobie jaja. — Obowiązek to dla żołnierza rzecz święta, dlatego nie będę was już dłużej zatrzymywał. Możecie wyruszyć natychmiast.

Erwin zamarł z na wpół otwartymi ustami. Gren spuścił głowę, trochę zdziwiony zimnym dreszczem, jaki wywołały w nim te słowa. Dwie godziny temu wydawało mu się to tylko kolejnym, nawet nieco rutynowym zadaniem — ale wtedy jeszcze nie wiedział, jak atakują elfy. Nie dalej jak piętnaście minut temu myślał o tym jak o niezwykłej i ryzykownej przygodzie — ale wtedy miał iść sam i działać na w miarę bezpiecznym terenie. Teraz to pozwolenie brzmiało jak wyrok śmierci. I wiedział już, że wykonanie misji nie jest do niczego potrzebne.

Spojrzał na przełożonego, ale ten chyba nie zamierzał ani ruszać się z miejsca, ani niczego mówić. Przeniósł wzrok na Raga i zdziwił się nieco, gdy mężczyzna puścił do niego oko, a potem z nieco mniej przyjemnym wyrazem twarzy zwrócił się do Erwina.

— Szkoda — rzekł. — Wielka szkoda, że jednak nie masz ochoty wrócić na zewnątrz i dać się zabić elfom. Musimy jednak jakoś to przeboleć i przejść nad tym do konkretów. — I rzeczywiście, jego głos stał się jakby bardziej rzeczowy. — Nie jesteście nam bardzo potrzebni, ale możecie się przydać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wasza rola ograniczy się do stania w miejscu i używania oczu. Nie sądzę, by po nas ktoś jeszcze atakował wieżę, ale — wiadomo — na wojnie różnie bywa. Nierozsądnie byłoby zostawiać ją bez garnizonu, a chyba jeszcze bardziej nierozsądnie — atakować drugą z połową ludzi. Zwłaszcza, że zarówno do zdobywania, jak i do bronienia przydają się dobrzy strzelcy. Dlatego zostawię was w pierwszej.

Gren, pochylony lekko do przodu i rozgorączkowany ciekawością, spijał każde słowo z jego ust, ale sens wypowiedzi i tak mu się gdzieś zawieruszył.

— Sądzisz, że sobie poradzą? — wyraził wątpliwość rudy.

— Na pewno. W przeciwieństwie do kobiety, wieżę łatwiej utrzymać niż zdobyć. Au! — Łęczysko kuszy ugodziło Raga w skroń pół sekundy po tym, jak kobieta z warkoczem pojawiła się w polu widzenia Grena. Dowódca wykręcił się tak, by móc na nią spojrzeć.

— Skoro i tak podsłuchujesz, Szena, to może jednak z nami usiądziesz? — zaproponował, masując sobie czoło. Zaczekał, aż zajmie miejsce, po czym zwrócił się do żołnierzy: — No, to jak?

W umyśle Grena coś nagle zaskoczyło. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się kolejno w twarze zgromadzonych.

— Wy naprawdę chcecie zaatakować wieże? — wykrztusił, gdy tylko odzyskał głos.

— No weź… — Rag z lekkim zażenowaniem wywrócił oczami. — Mówimy o tym od samego początku… Zamierzamy zaatakować wieżę i zostawić w niej was, aby móc w spokoju ruszyć na drugą.

— Ależ… to czyste szaleństwo! Samobójstwo! — obudził się Erwin. — Tak nie można! Tam wszędzie są elfy: w lesie, w zamku… Tak się nie da!

— No, no, tylko się nie popłacz. Nawet się nie zorientują.

— Jak to: nie zorientują?! Jak to? — trajkotał, dławiąc się strachem. — Nie można się nie zorientować, nie można tak atakować, nie można…!

Rag stracił cierpliwość. Błyskawicznie wychylił się do przodu, capnął podporucznika za kołnierz i przyciągnął do siebie. Przydusił go prawym ramieniem, w lewej dłoni zalśnił nóż. Gren kompletnie się tego nie spodziewał, ale i tak wykazał się niezłym refleksem. Zerwał się na równe nogi i szybkim, płynnym ruchem wyciągnął miecz z pochwy.

Rudy klęczał na jednym kolanie, ze strzałą opartą na naciągniętej do połowy cięciwie. Szena opierała załadowaną kuszę o ramię wielkoluda.

— Odłóż broń — powiedziała spokojnie. — Rag nie zamierza go zabić.

Gren pokiwał głową i powoli schował miecz. Gdy tylko jelec stuknął o krawędź pochwy, oni równocześnie złożyli broń i usiedli w poprzednich pozycjach. Jak gdyby nigdy nic.

On nie usiadł. Bezradnie przyglądał się całej scenie. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale zdradzały go dłonie, coraz mocniej i mocniej zaciskające się w pięści.

— Ano tak — mruknął Rag, głaszcząc Erwina po policzku ostrzem noża. — Nie zamierzam cię zabić. Ale jeśli jeszcze raz mi powiesz, że czegoś nie mogę, to wiesz co ci zrobię…? — Wyszeptał mu coś do ucha. Erwin szarpnął się beznadziejnie. Warga drgała mu nerwowo, na czoło wstąpiły krople potu. Gren nadal stał i przyglądał się temu bez słowa. Chyba po raz pierwszy w życiu było mu podporucznika żal.

Rag zaśmiał się, zmierzwił Erwinowi włosy, jak psu czy niesfornemu dziecku, i wypchnął go do przodu. Zgięty wpół oficer postawił z rozpędu trzy koślawe kroki, zachwiał się i zwalił na trawę. Podczołgał się jeszcze kawałek, by na pewno znaleźć się poza zasięgiem prześladowcy. Dopiero potem wstał.

— Jestem oficerem — wycharczał. — Za znieważenie mnie grozi wam śmierć… albo banicja.

Przez chwilę tkwił w miejscu, błądząc od twarzy do twarzy nienawistnym wzrokiem zaszczutego psa. Najwidoczniej spodziewał się jakiejś reakcji.

— Zobaczycie. Niech tylko to… to się skończy. Ja wtedy pójdę do…

— A idź sobie! — przerwał mu Rag. — Idź w cholerę!

Erwin poszedł. Ale zanim to zrobił, obrócił głowę, a ten swój wzrok utkwił w Grenie. I Gren wiedział już, że gdy to wszystko się skończy, będzie miał zdrowo przerąbane.

— Banicja! — prychnął Rag. — Byliśmy już kiedyś banitami.

— Dwa razy — wtrąciła Szena.

— Właśnie. Wcale nie było źle. Kawał świata zwiedziliśmy.

Gren czuł się nieswojo, stojąc pośród nich. Usiadł więc. Nadal czuł się nieswojo.

— Pojedźmy znów do Burunii — ożywił się wielkolud. — Zostawiłem tam ze trzy narzeczone.

— I chcesz tam wracać? — Rudy uniósł brwi.

— Ja chcę wracać do Adanu — stanowczo zażądała Diana. — Tam było najlepiej.

— Ale teraz już nie ma tam wojny — zaprotestował Rag. — Zanudzimy się.

— Jedźmy na Stepy — zaproponowała Szena.

— Co? Żeby znów spędzić miesiąc w siodle?! — oburzyła się młodsza dziewczyna.

— Właściwie to nigdy nie byliśmy za Wielkim Morzem — mężczyzna o długich czarnych włosach przysiadł się do nich i od razu włączył w dyskusję. — Podobno żyją tam włochate słonie, dziesięć razy większe od normalnych, i tygrysy z zębami jak szable.

— Podobno to elfy jeżdżą na jednorożcach — zauważyła kwaśno Szena.

— Hej! Uspokójcie się! — uciszył wszystkich Rag. — Po pierwsze, nie wrzeszczcie tak, bo sprowadzicie wszystkie elfy z okolicy. Po drugie, nikt nas jeszcze nie wygnał. Po trzecie, mamy tej nocy dwie wieże do zdobycia, więc lepiej wróćmy do tematu.

— A jaki był temat? — chciał wiedzieć czarnowłosy.

— Rag zamierza zostawić tych gości w pierwszej wieży — wyjaśnił rudy, zanim dowódca zdążył otworzyć usta.

— Słusznie. Od początku za najsłabszy punkt planu uważałem to, że drugą wieżę będziemy musieli atakować w siedem osób.

Do Grena nagle coś dotarło. Wychylił się do przodu, wytrzeszczając oczy.

— Zamierzacie zdobyć wieżę sami? — spytał, z niedowierzaniem artykułując każde słowo.

Spojrzeli na niego równocześnie.

— No, na pewno nie z tobą — Szena pogardliwie potrząsnęła warkoczem. Pozostali mieli chyba podobne zdanie, bo szybko stracili zainteresowanie jego osobą.

— Więc to dlatego chciałeś, żebyśmy ich ratowali — czarnowłosy poklepał Raga po plecach. — A ja sądziłem, że nagle obudziło się w tobie poczucie generalskiego obowiązku.

Rag milczał, masując w zamyśleniu podbródek. Najprawdopodobniej zastanawiał się, czy lepiej uchodzić za generała sprytnego i nieodpowiedzialnego, czy też obowiązkowego, lecz nieplanującego daleko w przód.

— Żałuję teraz, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Mógłbym zabrać ze sobą kogoś bardziej rozgarniętego.

Gren prawie ich nie słyszał. Wszystko wydawało mu się tak nierzeczywiste… Wychylił się jeszcze bardziej do przodu i powiedział głośno, wyraźnie akcentując liczbę:

— Zamierzacie zdobyć wieżę w trzynaście osób?

Spojrzeli na niego, z mieszaniną znużenia i politowania.

— Taak — przerwał ciszę czarnowłosy. — Ja też żałuję, że nie pomyślałeś.

Rag westchnął.

— W dziesięć — sprecyzował niechętnie. — Trzy zostają tutaj.

I znów zapadła cisza. Grupka osób, które jeszcze tej nocy zamierzały dokonać czegoś absolutnie niemożliwego, przyglądała się twarzy młodego żołnierzyka, przybierającej zielonkawy odcień.

— Wariaci — jęknął Gren. — Wszyscy jesteście wariatami.


Gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, szarpnął się w panice do tyłu, komicznie przebierając rękami i nogami. Nie chciał, naprawdę nie chciał skończyć tak, jak jego przełożony.

A oni tylko się roześmiali.

— Nie martw się! — zawołał wesoło Rag. — Gdy ty wejdziesz do wieży, nie będzie tam już ani jednego elfa. — Zmarszczył brwi. — A przynajmniej ani jednego żywego elfa. Wariaci! — Parsknął niepohamowanym śmiechem. — Ale nas przejrzał!

— Nasza sława dotarła nawet na tę zakichaną prowincję — dodał z dumą rudy.

Gren niczego nie rozumiał, ale jako że był to u niego stan dość częsty, nie przejął się specjalnie. Siedział sobie spokojnie, gapił się w ziemię i nie zwracał uwagi na to, że się z niego śmieją. Czekał, aż jego uwaga będzie komuś do czegoś potrzebna. O dziwo, nie trwało to specjalnie długo.

Rag przysunął się do niego i zamachał mu dłonią przed oczami.

— Hej! Słuchasz, żołnierzu?

— Słucham.

— Rzadko trafia mi się okazja współpracy z normalnymi ludźmi i zdaję sobie sprawę, że mam mocno zawyżone wymagania — powiedział dość łagodnym tonem. — Ale twój przełożony zupełnie się nie nadaje do moich celów. Dlatego na jakiś czas to ty zostaniesz porucznikiem.

— Ja?!

— Tym razem tego nie skomentuję — rzekł zimno Rag przez zaciśnięte zęby — ale na przyszłość przynajmniej postaraj się udawać nieco bardziej błyskotliwego.

— Przepraszam — wymamrotał Gren. — Nie chciałem…

— Jeżeli nie chcesz mnie wkurzyć, to nie zadawaj durnych pytań, nie zmuszaj mnie do powtarzania wszystkiego kilka razy i uwierz, że jeśli postanowiłem coś zrobić, to nie jest to niemożliwe do zrobienia.

— Rozumiem.

— Pójdziecie razem z nami. Zaczekacie w bezpiecznej odległości, aż my sobie zdobędziemy wieżę, a potem do nas dołączycie. My trochę odpoczniemy, a potem pójdziemy zdobyć drugą. A wy zostaniecie. Najważniejsze jest to, żeby nie dać elfom powodów do podejrzeń, że coś się stało. Niech część z was założy elfie płaszcze i udaje wartowników. Nie hałasujcie i nie pokazujcie się w zbyt dużej liczbie.

— Tak jest.

— Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, będziecie mieli bardzo nudną noc. Możesz pozwolić żołnierzom spać, ale pamiętaj, by przynajmniej kilka osób pilnowało klapy.

— Klapy?

— Klapy. — Westchnął z rezygnacją Rag. — Klapy tunelu łączącego wieżę z zamkiem.

— Do wież prowadzą tunele? — spytał Gren, zanim zdążył ugryźć się w język.

— A jak inaczej można by do nich wchodzić, skoro nie mają drzwi?

Gren otworzył usta.

— Nie wkurzaj mnie nawet pytaniem, czy wieże nie mają drzwi.

Gren zamknął usta. Zgromadzeni zaśmiali się lub przynajmniej wyszczerzyli zęby.

— A… możemy ją jakoś zablokować? — spytał, bo koniecznie chciał pokazać, że potrafi zadać pytanie, które nie jest tak do końca głupie.

— Możecie. Pod warunkiem, że potraficie to zrobić cicho, i że jutro będziecie potrafili ją cicho i łatwo otworzyć.

— A jeśli elfy ją spalą lub wysadzą? — spytał znów, choć trzy sekundy temu obiecywał sobie, że już nie zada kolejnego pytania.

— Nigdy nie słyszałem, by elfy cokolwiek wysadzały w powietrze. Za rozwojem nauki to one nie nadążają od dobrych czterystu lat, czyli odkąd przestały być naszymi niewolnikami.

Gren znów otworzył usta, ale Rag położył mu rękę na ramieniu i spojrzał prosto w oczy.

— Poradzisz sobie, Gren — powiedział pewnie, spokojnie i bardzo przekonująco. — Naprawdę wątpię, by ktokolwiek zorientował się o zajęciu wieży przed jutrzejszym popołudniem.

— A co będzie jutro po południu? — zainteresował się żołnierz.

— Jak to co? Zdobywamy zamek. A ty myślałeś, że po co nam te wieże?

Grena, nie po raz pierwszy tego dnia, zatkało. Zamek to nie jest jakaś tam wieża. Zamek ma potężne, podwójne mury, zwodzone mosty, bramy machikuły. I kilkuset obrońców, nie kilkunastu.

Rag wstał, ale jeśli chciał w ten sposób zakończyć rozmowę, to najwyraźniej jeszcze nie znał Grena. Chłopak zerwał się na równe nogi.

— A-a-le nie zamierzacie go zdobywać w dziesięć osób? — spytał niepewnie, nie chcąc zdenerwować Raga.

— W dziesięć?! — zdumiał się mężczyzna. — Zamek to nie jakaś tam wieża! — Spojrzał na niego uważnie i coś sobie przypomniał. — No tak. Przecież jesteśmy wariatami.

„A jednak”, pomyślał Gren, przygryzając wargę. „A jednak chowa do mnie o to urazę”.

— Wiesz, nie każdy by w to uwierzył, ale my naprawdę musimy bardzo dokładnie i rozsądnie planować każdą szaleńczą akcję. Zamek w dziesięć osób? Da się, wszystko się da, ale wymagałoby to wielkich przygotowań, szczegółowych planów i mnóstwa szczęścia. Nie lubię aż tak ryzykować. — Spojrzał na Grena badawczo. — Ale nie będziesz tego rozpowiadać na prawo i lewo, co? Ludzie sądzą, że jak jesteśmy wariatami, to rzeczy niemożliwe załatwiamy tak od ręki. Prawda jest nieco bardziej prozaiczna.

— E? — zdziwił się Gren. I to było naprawdę najmądrzejsze pytanie, jakie potrafił wyartykułować.

— No co tak gały wytrzeszczasz? Niełatwo być wariatem.

Gren wytrzeszczył gały jeszcze bardziej. Co on wygaduje? Jeśli to żarty, to raczej nieśmieszne. A potem coś zaczęło mu świtać…

— Jesteście WARIATAMI? — spytał z niedowierzaniem. — TYMI wariatami?

— Jasne, że tymi. — Rag uśmiechnął się lekko. — Sądziłem, że już się domyśliłeś.

Gren po raz pierwszy w życiu doznał prawdziwego olśnienia. Wszystko nagle się wyjaśniło, uporządkowało, nic go już nie dziwiło. Gren sprzed olśnienia wydał się obecnemu Grenowi nieprawdopodobnie tępy i głupi. To przecież oczywiste, że „Rag” jest zdrobnieniem od imienia „Ragast”. Jest ich trzynaścioro — wszystko się zgadza.

Krążyły o nich pieśni. Więcej: legendy, choć dali się poznać ledwie kilka lat temu. Wariaci księcia Ragasta, zwani często Szaloną Trzynastką, a wcześniej, gdy było ich mniej: Dwunastką, Dziesiątką, Ósemką… Co innym zdawało się szaleństwem, dla nich stanowiło chleb powszedni. Odwagą było dla nich to, co dla innych — szczytem głupoty. Rzeczy niemożliwych dokonywali od ręki, niewyobrażalnych po zastanowieniu.

Gren słyszał o nich wiele, bardzo wiele. W jego wyobrażeniach zajmowali poczesne miejsce jako grupka błędnych rycerzy — może nie zawsze w lśniących zbrojach i purpurowych, obitych futrem płaszczach, ale z niezawodnymi mieczami w dłoniach, z kawaleryjską fantazją, szlachetnymi sercami i wielkimi słowami na ustach, zmiatający wrogów z powierzchni ziemi. Zapewne dlatego tak trudno mu było dostrzec ich w tej bandzie wojaków: odważnych i zgranych w boju, ale kłócących się o głupstwa, kpiących ze wszystkich i wszystkiego, strzelających do wrogów z ukrycia…

Podniósł wzrok. Rag uśmiechał się jak zawsze — krzywo i z lekką drwiną. Grena nagle uderzyła świadomość, że stoi przed księciem, synem króla.

Przed zrzędliwym dziadem. Przed kimś, kogo kobieta bije po głowie kuszą, do wtóru śmiechów towarzyszy. Przed samobójcą. Wariatem.

Przypomniał sobie własne zachowanie oraz własne słowa i poczuł, że robi mu się trochę słabo. Ale to nie z tego powodu osunął się na kolana.

— Wstawaj — warknął książę Ragast. Chwycił go za ubranie na ramionach i dźwignął do pionu. — Bo się tu będą śmiać ze mnie. — Zrobił dwa kroki i obejrzał się. — No co tak stoisz? Chodź.

Gren poszedł za nim do miejsca, w którym zebrał się jego oddział. Żołnierze siedzieli na trawie lub opierali się o ścianę w swobodnych pozach. W środku toczyła się dyskusja, na obrzeżach pojedyncze osoby rozmawiały ciszej i mniej emocjonalnie, chyba o czymś zupełnie innym. Pozostali gapili się zamyśleni w przestrzeń lub po prostu spali. I tylko ci ostatni nie zareagowali na przybycie Grena i Ragasta. Rozmowy ucichły jak ucięte nożem, kilkanaście par oczu skupiło się na tej dwójce.

— Baczność! — ryknął książę niespodziewanie. Śpiący się przebudzili, zamyśleni poderwali odruchowo do góry, dyskutujący wyprostowali nieco i powyjmowali ręce z kieszeni. Ale z całą pewnością nie był to widok, który dowódca spodziewał się ujrzeć po wydaniu rzeczonej komendy. — Ruszać się! Już zapomnieliście, że jesteście w wojsku, gówniarze?!

Te słowa, a może nawet bardziej — ten ton, miały zbawcze działanie na pamięć żołnierzy. Niezwłocznie ustawili się w porządnym dwuszeregu. Gren powiódł wzrokiem po ich twarzach. Erwin stał na samym końcu, z wzrokiem skierowanym prosto przed siebie i wargami zaciśniętymi w wąską kreskę.

— Na czas trwania naszej operacji — Rag przemówił jak rasowy dowódca: spokojnie, rzeczowo i cicho. To oni mieli wytężać słuch, aby go usłyszeć — to znaczy od teraz do, najprawdopodobniej, świtu pojutrze, Gren Tarnit jest waszym porucznikiem. — Nic więcej nie dodał, z niczego się nie tłumaczył. Odwrócił się tylko do Grena i powiedział: — Za godzinę ruszamy. — I odszedł.


Świeżo mianowanego porucznika nagle obleciał strach. Szeregi rozluźniły się nieco, ale nawet nie próbował z tym walczyć. Zdawał sobie sprawę, że nikt tu nie będzie traktował go zbyt poważnie. Cały jego wątły autorytet opierał się na tym, że to właśnie z nim zechciał rozmawiać człowiek, który nosił na piersi generalskie gwiazdy, na pozostałych żołnierzy patrzył z góry, a podporucznika potraktował jak psa. I może jeszcze na tym, że on jako jedyny zmierzył się z elfami w prawdziwej walce… o ile, rzecz jasna, ktokolwiek to zauważył.

Gren został mianowany porucznikiem na trzydzieści sześć godzin. Za wywyższanie się, zadzieranie nosa i załatwianie prywatnych porachunków towarzysze odpłacą się mu z nawiązką. Ale gdyby zdołał czegoś dokonać, poprowadzić ich do zwycięstwa (nawet niewielkiego!), zapewniłby sobie posłuch i uznanie.

Nastąpił czas próby.

— Za godzinę wyruszamy — powtórzył głośno Gren. — Noc spędzimy w wieży. Będziemy mogli tam odpocząć. A raczej będziemy musieli, bo jutro weźmiemy udział w zdobywaniu zamku. Jakieś pytania?

Zdziwiłby się, gdyby żadnych nie było.

— W jakiej niby wieży? — zdziwił się Hub. Zwalisty, ponury drab, na wszystko patrzący spode łba. Gren nic nie powiedział, tylko zmierzył go groźnym spojrzeniem. Zadziałało. Hub wywrócił oczami, ale powiedział posłusznie:

— W jakiej wieży, panie poruczniku?

— Tej bliższej. Lewej, patrząc od strony zamku.

— Aha — mruknął z powątpiewaniem żołnierz. — A ona nie jest przypadkiem zajęta przez elfy?

— Niedługo nie będzie.

— Znaczy… my je mamy stamtąd wykurzyć? — Przez szeregi przemknął głuchy pomruk. Chyba wszyscy podzielali jego obawy.

— Nie. My się będziemy tylko przyglądać z zainteresowaniem. Ci ludzie to zrobią. — Machnął ręką gdzieś za siebie.

— Ci ludzie? A kim oni właściwie są, poruczniku? — odezwał się jakiś głos z tyłu.

— Wariatami.

— Tyle to sami widzimy — prychnął Ort, wzbudzając powszechną wesołość.

— Tamten to książę Ragast ra Darawell. — Gren nadał głosowi obojętny ton, jakby spotkanie z synem samego króla nie zrobiło na nim większego wrażenia.

Żołnierze zareagowali zdziwieniem, objawiającym się dość banalnie — w otwartych ustach, uniesionych brwiach, słowach składających się wyłącznie z samogłosek, kilkoma gwizdnięciami i jednym, rzuconym impulsywnie „chrzanisz!”.

— To tyle — odezwał się Gren, nie czekając, aż podwładni ochłoną i zaczną zadawać kolejne pytania. — Nikt z was nie jest ranny? Wszyscy macie broń? To dobrze.


Słońce już dawno zaszło i, choć na niebie błyszczał całkiem spory kawał księżyca, pierwszy etap wędrówki był bardzo uciążliwy. Gren szczerze się zdumiał, gdy opuścili ruiny dworu i okazało się, że nikt nie skręcił kostki na luźnych kamieniach, nie złamał nogi w jakiejś dziurze ani nie rozwalił głowy przy upadku. Bo luźnych kamieni, dziur i upadków było całe mnóstwo.

Przeszli przez dawne podwórze i zatrzymali się za dość dobrze zachowanym fragmentem muru. Gren zauważył ciemną, masywną bryłę zamku, odcinającą się od granatowego nieba. A przed zamkiem — w ciemności ciężko ocenić odległość, ale będzie ze trzysta metrów stąd — stała wieża.

Niewysoka. Jak pięciopiętrowy budynek. Tego typu wieże, zwane wieżami zewnętrznymi, były dość starym wynalazkiem. Trafić w coś takiego z katapulty czy trebusza można chyba przypadkiem, ale od kiedy wymyślono znacznie celniejsze armaty, wieże straciły na znaczeniu. Budowano je coraz rzadziej. Ich głównym zadaniem była ochrona bramy zamku. Nieprzyjaciel, planujący rozbić ją taranem lub wysadzić, musiał się liczyć z nieustannym ostrzałem nie tylko z przodu, ale i z flanek. Musiał albo szukać innego sposobu, albo najpierw rozwalić wieżę, bo zdobycie jej wydawało się niemal niemożliwe. Do środka można było się dostać tylko przez rząd umieszczonych pod dachem okien, a obrońcy w każdej chwili mogli zatrzasnąć drewniane lub metalowe okiennice. Gren o łukach wiedział tylko tyle, że lepiej nie stać z tej strony, z której wystaje grot strzały, więc nie potrafił ocenić, jaki zasięg mają obrońcy w wieży. Z doświadczeń ostatnich dni mógł tylko wywnioskować, że zasięg jest znacznie większy, gdy obrońcami są elfy.

Rag miał rację. Z całą pewnością wieżę było łatwiej utrzymać niż zdobyć.

Elfy nie spodziewały się ataku. W budynku paliło się światło, rzucając na trawę wielkie, jasne czworokąty, w których poruszały się ciemne sylwetki obrońców.

Gren pozwolił żołnierzom usiąść, a sam zbliżył się do Wariatów, którzy zebrali się w ciasnym kręgu i chyba dogadywali ostatnie szczegóły.

— …nie zastanawiamy się, nie bawimy się w dobijanie, elf, który nie strzela, to martwy elf — pouczał Rag. — Prawdopodobnie większość będzie spać. Musimy zaatakować tak szybko, by nie mieli czasu naciągnąć łuku… — Podniósł głowę i dopiero teraz zauważył żołnierza. — No? Czego chcesz?

Gren otworzył usta, zaczerpnął powietrza, zastanowił się, jak powinien przywódcę Wariatów tytułować, a dopiero gdy ten zaczął zdradzać oznaki zniecierpliwienia, wypalił:

— Mogę iść z wami?

— Chyba żartujesz — prychnął Rag. — To poważna sprawa, nie zabieramy byle kogo. A zresztą — skrzywił się złośliwie — nie powinieneś zostać ze swoimi ludźmi, panie poruczniku?

— To dobrze wyszkoleni ludzie, panie generale — odrzekł poważnie Gren — potrafią nic nie robić nawet bez wyraźnego polecenia.

Wariaci roześmiali się cicho, a chłopak starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest z tego powodu dumny.

— No dobra — zgodził się niechętnie Rag. — Idź. Ale masz trzymać się z tyłu i bezwzględnie słuchać rozkazów.

— Tak jest!

Założyli długie, ciemne płaszcze, a twarze zasłonili chustami. Gren pomyślał sobie, że teraz to już wyglądają na wzorcową bandę rzezimieszków. Jego radosne podniecenie zupełnie nie udzielało się reszcie grupy. Patrzyli na niego właśnie tak, jak wariaci patrzą na normalnych ludzi.

Pierwsi zza muru wypełzli najmłodszy chłopiec i rudy (teraz już wiedział, że ma na imię Haron). Ciemne płaszcze doskonale maskowały ich w mroku. Gren wytrwale wlepiał wzrok w przestrzeń, mimo że przez kilkanaście minut zupełnie nic się nie działo. Domyślał się tylko, że dwaj Wariaci czołgają się ostrożnie w pasie czerni pomiędzy czworokątami światła rzucanymi przez okna. Gdy od podnóża wieży skoczyła w górę nikła iskierka, pomyślał najpierw, że mu się przywidziało. Później skoczyła druga i trzecia. Z czworokątów na trawie zniknęły cienie wartowników.

Wariaci zerwali się do biegu bez żadnego sygnału, więc z początku został w tyle. Na szczęście dogonił ich bez trudu. Zdążył jeszcze zauważyć, jak chłopiec wdrapuje się po ścianie na szczyt wieży i znika w oknie. Zaraz potem z góry spłynęła gruba, mocna lina, rozwijając się w locie. Z innych okien kolejne. Wspinali się szybko i sprawnie. I rzeczywiście: gdy Gren znalazł się w środku, nie było tam ani jednego żywego elfa. Trzech miało poderżnięte gardła, czwarty krwawił obficie z przekłutej piersi. Wyglądali na zabitych we śnie. Pomieszczenie wypełniał rzadki, białawy dym. Sączył się (co Gren odkrył po chwili) z trzech żarzących się lekko, tkwiących w suficie strzał.

To wszystko było tak intrygujące, że zapomniał zupełnie o walce, Wariatach i całej reszcie świata. Zsunął chustkę i pociągnął nosem. Dym miał ostry, nieprzyjemny zapach. Gren poczuł mdłości, lekkie zawroty głowy, wzrok spływał w dół jak gęsta smoła, powieki zaciążyły… I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak durne jest to, co właśnie robi. Potrząsnął głową, wstrzymał oddech i w dwóch skokach dopadł schodów. Jakimś cudem udało mu się z nich nie zlecieć.

Popędził w dół, przeskakując po kilka stopni naraz. Kręcił się na szczycie wieży znacznie krócej, niż sądził. Na środkowej kondygnacji właśnie dobijano ostatniego elfa, na najniższej wciąż trwała potyczka. Wpadł z impetem pomiędzy walczących i rozpłatał łeb pierwszemu przeciwnikowi, który nawinął mu się pod ostrze miecza. Opuścił nieco broń i rozejrzał się dookoła. Starcie było niebywale chaotyczne. Skąpe światło trzech rozbujanych lamp rozrzucało po ścianach chmary krótkotrwałych cieni. Tupot nóg, szczęk stali i krzyki odbijały się od kamieni wielokrotnym echem.

Zobaczył ruch kątem prawego oka i zastawił się mieczem. Trudno uwierzyć, że zareagował właśnie na to, skoro poruszało się wszystko w zasięgu wzroku; tak, jak i w to, że szabla przeciwnika zatrzymała się na tej banalnej, zupełnie bezwiednej zastawie. Ale tak właśnie się stało, a Gren nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Stojący przed nim elf chwycił szablę obiema rękami i machnął skośnie; ostrze zatoczyło szeroki łuk od jego prawej stopy na lewo, na wysokość wyprostowanych ramion. W postawiony niezbyt wprawnie, prawie pionowo, miecz Grena, uderzyło tuż przy końcu, z ogromną siłą. Chłopak poczuł falę odrętwienia w przedramieniu. Broń zachwiała się w jego rozluźnionych palcach. Elf uśmiechnął się drwiąco (to wszystko trwało ułamek sekundy, ale Gren na długo zapamiętał ten paskudny grymas i pozbawione wyrazu, zimne, szare oczy), zahaczył krzywą szabelką o klingę jego miecza i wytrącił mu go z ręki bez najmniejszego trudu krótkim, oszczędnym młynkiem. A potem ciął poziomo, akurat na wysokości szyi. Gren wrzasnął, odskoczył raptownie, poślizgnął się w kałuży czyjejś krwi i rąbnął twardo łbem o podłogę. Na krótką chwilę doznał zaćmienia wzroku i słuchu; w następnym momencie świat zewnętrzny przebił się do niego, jaskrawo i krzykliwie. Gren pomyślał, że chyba zaraz się porzyga, ale nie zdążył, bo w dół pomknęła, niczym srebrny wąż, klinga szabli. Bez namysłu przetoczył się w prawo. Ktoś się na nim potknął, zaś przeciwnik tego kogoś przeskoczył go zwinnie. Nie był w stanie określić, czy zadziałał na korzyść, czy na szkodę swoich. Jego błądzące rozpaczliwe palce namacały rękojeść miecza i zacisnęły się wokół niej. Zerwał się na równe nogi i nim zdążył na nich pewnie stanąć, zderzył się z atakującym elfem.

Zabił go. I przeżył. Chyba po prostu miał więcej szczęścia. Poczuł, jak ostrze jego miecza tępo wchodzi w brzuch przeciwnika, i jednocześnie — jak szabla tamtego wciska się gładko między jego bok i lewą rękę, wywołując ostry, piekący ból. Elf zawisł na nim jak na starym, dobrym przyjacielu i wycharczał mu coś wprost do ucha. Gren zachwiał się pod jego ciężarem. Trup tulił się do niego natrętnie i strząśnięcie go na ziemię wymagało niamało trudu.

Młody porucznik stał na ugiętych ze zmęczenia nogach na środku pomieszczenia, w kałuży elfiej i ludzkiej krwi. Trzymał opuszczony ostrzem w dół, ubabrany aż po jelec lepkim szkarłatem miecz. Lewy rękaw miał w strzępach. Oddychał ciężko przez nos. Z kącika ust ciekła leniwie strużka gęstej śliny. Ciemne od potu i zupełnie mokre włosy przykleiły się gładko do czaszki. Chciało mu się śmiać. I rzygać.


Wszystko to, co do tej pory utrzymywało go na nogach — strach, podniecenie, poczucie obowiązku, ambicja i brawura — wyparowało z niego stopniowo. Wariaci sprawiali wrażenie, jakby tej nocy mogli jeszcze zdobyć co najmniej kilkanaście wież. Wytłukli elfy do ostatniego, zebrali się niespiesznie wokół swojego przywódcy, dogadali ostatnie szczegóły planów, wymienili zwykłą porcję żartów i złośliwości, życzyli Grenowi dobrej nocy i poszli.

Powiódł ponurym wzrokiem po pobojowisku. Szczerze mówiąc, z początku zamierzał osunąć się na ziemię dokładnie tam, gdzie stał, i zasnąć — nie przejmując się niczym i nikim. Osunąć się nawet zdążył, ale nim zasnął, odpowiedzialność wzięła górę nad zmęczeniem. Powlókł się po schodach na szczyt wieży i wyjrzał przez okno. Gdyby jego oddział zamierzał pofatygować się tu sam, już by dotarł. Wyglądało więc na to, że Wariaci nie raczyli wydać żołnierzom odpowiedniego polecenia. Cholera.

Chwycił linę w obie dłonie i spróbował realistycznie ocenić, jak nisko zdoła zejść, zanim spadnie. Wyszło mu, że ma pewne szanse na przeżycie. Podrapał się flegmatycznie po głowie i zaczął schodzić. Gdy tylko zawisł na linie, poczuł silny, rwący ból w lewym boku — tam, gdzie elfia szabla zostawiła długą, płytką szramę. Zdaje się, że znacznie ją teraz pogłębił. Ale ból miał też swoje zalety — każdy powód, by nie zasnąć w nieodpowiednim miejscu i czasie, był mile widziany. Grenowi udało się bezpiecznie postawić chwiejące się stopy na twardym gruncie. Otwartą przestrzeń przeszedł zgięty wpół. Uznał to za złoty środek pomiędzy ostrożnością, której nigdy za wiele, i katowaniem własnego ciała, czego im mniej, tym lepiej.

Jego oddział, zbity w dość ciasną gromadkę, siedział za murem i prowadził ożywioną, aczkolwiek przyciszoną dyskusję. Oczywiście nie przyszło im do głowy wystawić czujki czy choćby rozglądać się dookoła, więc gdyby Gren był — powiedzmy — grupą uzbrojonych po zęby elfów, w dwie minuty zdołałby wszystkich posłać do piachu. Gdy tylko go zauważyli, natychmiast przerwali rozmowę i poderwali się na nogi. Ucieszyłaby go ta reakcja, gdyby tak bardzo mu nie podpadli swoją lekkomyślnością. Nie miał siły ich teraz ochrzaniać, a zresztą nie był tak całkiem pewien, czy nie powinien za to ochrzanić siebie. Powiedział tylko, że mają iść za nim, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wieży. Za jego plecami rozszumiały się — jak kłosy na wietrze — szybkie, rzucane szeptem wyrazy.

— Cisza! — warknął.

Umilkli. Ale nie na długo.


— Poruczniku?

Pod jego dowództwem żołnierze ułożyli trupy elfów w najniższym pomieszczeniu wieży, posprzątali na tyle, na ile się dało, zjedli raczej skromną kolację z tego, co znaleźli w skrzyniach i wystawili warty na szczycie i przy klapie według ustalonej kolejności. Gren stał w środkowej kondygnacji i zastanawiał się, co jeszcze powinien zrobić, kiedy usłyszał za plecami znajomy głos. Odwrócił się i spojrzał pytająco na Huba.

— Krwawisz.

— Wiem — odpowiedział, odruchowo patrząc na swój brzuch. Hub stał przez chwilę w milczeniu, jakby czekał na coś. Najwyraźniej się nie doczekał.

— I, jak rozumiem, zamierzasz sobie radośnie krwawić dalej? — spytał.

— Zamknij się. — Gren usiał na najbliższym sienniku i ściągnął koszulę, jednym szybkim ruchem rozrywając strupy. Rany nie powinny być śmiertelne, ale nie wyglądały najlepiej. Ta na ręce już zalepiła się zakrzepłą krwią i brudem, z tej na boku wciąż jeszcze ciekła krew. Nie za bardzo wiedział, co ma z nimi zrobić.

Hub chwycił go za prawe ramię, podźwignął i bezceremonialnie posadził na skrzyni. Gren dopiero teraz zauważył przyszykowane obok bandaże i miskę z wodą. Starszy żołnierz przemył i opatrzył starannie rany. Nie odezwał się ani słowem, traktując pacjenta jak szmacianą lalkę.

— Dziękuję — powiedział Gren, trochę zaskoczony jego gestem. Hub uśmiechnął się; niewesoło, ale szczerze i przyjaźnie.

— Dużo ich tam ubiłeś?

— Tylko dwa. A wcześniej jednego.

— W zamku będzie ich o wiele więcej.

— No i co? — „Czyżby ktoś tu się bał?” — Ludzi też będzie więcej.

— Taak. A nie ciekawi cię, dlaczego chcą atakować za dnia? W nocy spora część elfów wychodzi, łatwiej też o element zaskoczenia, a zdaje mi się, że właśnie na tym im powinno zależeć, prawda?

Gren bardzo się starał wymyślić dobry, sensowny argument, który w prosty sposób rozwiałby te wątpliwości. Po chwili namysłu musiał przyznać, że nie potrafi.

— Jutro ich o to zapytam — zapewnił. W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek czuł, że jest tylko pionkiem w rękach większych graczy, ani trochę lepszym czy ważniejszym od swoich podkomendnych. Hub wykrzywił się lekko, jakby podzielał jego myśli.

— Moim zdaniem to tylko niepotrzebne bohaterstwo i brawura.

— To z całą pewnością jest niepotrzebne bohaterstwo i brawura — orzekł bez cienia wątpliwości Gren. Właśnie takiego argumentu szukał. — Oni są przecież Wariatami.

— Są. Ty, być może, jesteś lub chcesz być jednym z nich. Ale my nie. Jeśli mogę cię o coś prosić, panie poruczniku — „No, no, jaki się zrobił milutki!” — to proszę, żebyś trzymał się raczej na uboczu. Wiem, że to są Wariaci, a zdobywanie zamku przy pomocy żołnierzy Ósmej Armii jest największym szaleństwem, jakie im przyszło do głowy, ale może jakoś się bez nas obejdą.

Gren nie zdołał powstrzymać uśmiechu, ale gdy się odezwał, jego głos brzmiał hardo.

— A co, jeśli ja mam wysokie ambicje? I nie zamierzam się przejmować tym, że jesteście bandą tchórzy i leni?

— Najprawdopodobniej wszyscy zginiemy. — Hub zmrużył oczy. — Chyba że twoje umiejętności dorównują ambicjom. Wtedy masz przerąbane.

— Grozisz mi?

— Ja? — Zaśmiał się nieco ochryple. — Nie, dla nas wszystkich to byłaby sytuacja idealna, bo nie wyjdziemy na kompletnych nieudaczników i nie podpadniemy dowódcom. Ale ty oberwiesz, i to solidnie.

— Dlaczego? — obruszył się Gren. — Nic złego nie zrobiłem!

— A od kiedy to trzeba zrobić coś złego, żeby oberwać? Jesteś chłopskim synem, smarkaczem bez wiedzy i doświadczenia. Machania mieczem uczył cię stary dziad, który mógłby brać lekcje od pierwszego lepszego giermka, litery ledwie składasz, a na wojnie jesteś po raz pierwszy. Takim ludziom jak ty nie wybacza się sukcesów.

Gren nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Powoli podniósł z podłogi koszulę i założył ją przez głowę. Hub usiadł naprzeciwko niego. Bezlitośnie mówił dalej.

— Już tym, co do tej pory zrobiłeś, zasłużyłeś sobie na kilkanaście kijów. Będziesz miał szczęście, jeśli naszym porucznikiem zostanie ktoś rozsądny i doświadczony, bo tacy potrafią docenić, że nie troszczysz się w życiu tylko o miskę żarcia i miejsce do spania. Sponiewiera cię, ale nie za bardzo; tak tylko, by pokazać tobie i całemu oddziałowi, że nie znaczysz już więcej niż ktokolwiek z nas. — Zastanowił się i splunął na podłogę. — Gorzej, jak trafi się młody paniczyk, a tacy się trafiają najczęściej. Człowiek, który czegoś dokonał, jest lepszy od niego i ma większy posłuch u oddziału, to największe zagrożenie dla jego autorytetu. On cię po prostu zmiażdży i wymiesza z błotem, i możesz mieć pewność, że aż do końca służby…

— Przestań krakać! — warknął Gren. — Od nikogo nie jestem lepszy, nie mam wcale posłuchu i nie stanowię żadnego zagrożenia dla niczyjego autorytetu! — Położył się na sienniku twarzą do ściany i nakrył kocem aż po czubek głowy. — Przecież ja jeszcze niczego nie dokonałem…


Następnego dnia Gren nadal czuł, że nie dokonał niczego. Chociaż dość mgliście znał wojenne realia, zdawał sobie sprawę, że nieco bardziej lub mniej obfite opady deszczu mogą mieć większy wpływ na przebieg wojny niż decyzje generałów. Lecz zawsze zdawało mu się, że w konkretnej bitwie, w jej zamęcie, kiedy w jednym miejscu zbierze się naraz kilka setek lub tysięcy zawodowych morderców, o losach pojedynczego człowieka decydują już tylko dwie rzeczy: szczęście i odwaga.

Szczęścia mu chyba nie brakowało. Przecież ciągle żył.

Ze sporym zadowoleniem zauważył natomiast, że nie brakuje mu odwagi. Zdobywali zamek przez kilka godzin i prawie bez przerwy czuł strach. Czaił się nieustannie, zdaje się, że w żołądku, innym razem ściskał za gardło albo przyspieszał bicie serca, ale Gren nie pozwalał mu podejmować decyzji. Ku swojemu zdumieniu zauważył, że najlepiej działały na niego banalne, absurdalnie logiczne argumenty, coś jak: „elfy zagrażają mojemu życiu, więc im mniej elfów, tym mniejsze zagrożenie”.

Zapewne właśnie dzięki szczęściu i odwadze nie zginął. Mogło to mieć również spory wpływ na życie jego żołnierzy, ale na pewno nie na losy bitwy. Skromny oddział pod jego wodzą nie mógł się równać ze sprytem, umiejętnościami i niezwykłym zgraniem Wariatów, a oni z kolei nie byli nawet w połowie tak skuteczni, jak pół setki zakutych w stal żołnierzy pod wodzą księcia Martina, który dołączył do bitwy, gdy tylko Wariaci otworzyli bramę. Gren przypuszczał, że gdyby cały dzień przesiedział cichutko pod ścianą, nikt nie zauważyłby różnicy. Rag pozostawił mu pełną swobodę działania, z lekceważącym wzruszeniem ramion przyznając, że w pierwszych minutach walki jego brat zmiażdży opór obrońców, a później elfy będą strzelać do wszystkiego, co żyje, i chować się w każdym dostępnym zakamarku.

Miał rację: bitwa bardzo szybko zamieniła się w rzeź. Całe życie elfa to polowanie. Wojna różniła się od szarej codzienności tylko tym, że teraz polował na człowieka. A moment, w którym zwierzyna łowna, zamiast uciekać, rzuca się na prześladowcę z pazurami, nie jest dla myśliwego momentem szczęśliwym.

Gren trzymał się cały czas prostej i piekielnie skutecznej taktyki: namierzyć elfy, podkraść się cichutko i zaatakować znienacka, zanim zdążą choćby naciągnąć łuki. W ciągu tych kilku godzin wykonali wiele podobnych ataków, ale dla niego żaden nie był rutynowy. Wysyłał ludzi na zwiady, kombinował, jak najlepiej wykorzystać sytuację i układ pomieszczeń, czasem dzielił podkomendnych na grupy, by odwrócić uwagę przeciwnika lub zaatakować z kilku stron. Chętnie korzystał z rad Huba (który z jakiegoś powodu niechętnie dzielił się ogromnymi pokładami wiedzy i doświadczenia). Nie przepuszczał żadnej okazji, a kiedy doszło do starcia, rąbał mieczem z taką zaciekłością, że w elfach chęć do walki pryskała jak filiżanka z cienkiej porcelany. Wykonany z raczej kiepskiej stali miecz pękł mniej więcej w połowie bitwy. Właściciel wytrzymał nieco dłużej, ale po kilku godzinach intensywnej pracy, fizycznej i umysłowej, czuł się tak, jakby jakaś wielka, prastara bestia przeżuła go, nadtrawiła i wypluła na ziemię.

Słowem, robił wszystko, co w jego mocy, by bilans pokonanych wrogów i utraconych ludzi przedstawiał się jak najlepiej. Mimo to niczego nie dokonał.

Zmienił się — i to znacznie — stosunek innych ludzi do niego. Wcześniej był tylko smarkaczem. Powszechnie lubianym, sympatycznym, trochę nienormalnym smarkaczem. Teraz w głosach swoich żołnierzy czuł podziw, szacunek i respekt. Wariaci patrzyli na niego tak, jakby to on był wariatem. A gdy po odniesionym zwycięstwie wszyscy zebrali się w wielkiej, biesiadnej sali, książę Martin spojrzał na niego, pokręcił głową z uznaniem i dezaprobatą jednocześnie, a potem powiedział po prostu:

— Nie dożyjesz trzydziestki.

I kiedy Gren siedział na ławie z plecami opartymi o ścianę, zachlapany krwią od stóp do czubka głowy, przeżuty, nadtrawiony i wypluty oraz nieobojętny na działanie zdobycznej wódki — czuł, że jest z siebie cholernie dumny.


Wcześnie rano w zamku zjawił się król, w towarzystwie około dwudziestu ważnych osób, których Gren nie kojarzył, choć zapewne byli tak ważni, że powinien. Zdobywcy zamku, siedzący w mroku pod ścianą, teraz uklękli, pochylając głowy, aż król nie zajął miejsca u szczytu stołu. Wszyscy byli niewyspani, brudni i nieźle poharatani, ale Gren zdał sobie sprawę, jak niewiele takie szczegóły zmieniają w ich wyglądzie. Żołnierze księcia Martina prezentowali się może nieco mniej okazale, ale za to trochę groźniej i tak samo poważnie. Jego oddział — jak zwykle — szaro i przeciętnie. A ludzie Ragasta niezmiennie przypominali bandę wyjętą spod prawa. Z łańcuchami na rękach i szubienicą w tle byłoby im daleko bardziej do twarzy.

Ragast i Martin wyszli na środek sali i usiedli przy ojcu. Podobieństwo ich rysów i budowy ciała bardzo rzucało się w oczy. Martin był trochę wyższy, miał krótsze włosy i gładko ogoloną twarz, przez co wydawał się równy wiekiem Ragastowi, może nawet od niego młodszy. Gren nie mógłby powiedzieć, że któregokolwiek z nich dobrze zna, ale od razu zauważył też podobieństwo ich charakterów. Bracia droczyli się prawie bez przerwy i ewidentnie za sobą przepadali. Kiedy siedzieli w sali po bitwie i odpoczywali, przyszła mu na myśl dziewczyńska bajeczka o kochankach z dwóch zwaśnionych rodów. Wariaci tworzyli swoją hałaśliwą gromadkę po lewej stronie, żołnierze lśniącą i nieco bardziej zdyscyplinowaną grupę po prawej, a ci dwaj siedzieli pośrodku zapatrzeni w siebie i rozmawiali. Zdawało się, że mogą tak rozmawiać bez końca.

— Zdajecie sobie sprawę, jakie to było lekkomyślne? — spytał król, wysoki mężczyzna o szerokich barach i równie szerokim brzuchu. Miał krótką brodę i włosy do ramion, a na głowie masywną koronę z ciemnego złota.

— Nie było — nie zgodził się Ragast. — Było nas osiemdziesięciu, a ich tylko trzystu, więc mieliśmy sporą przewagę.

— Tak. Osiemdziesięciu i trzystu. — Spojrzenie króla było prawie tak ciężkie, jak jego korona.

— Liczby to tylko liczby — wtrącił się Martin. — Na przykład niewiele jest w tym kraju zamków, które zdobywało naraz aż dwóch generałów.

— Właśnie. — Król posiadał zadziwiającą zdolność prowadzenia dyskusji, w której każdą wypowiedź rozpoczynał od zgodzenia się z przedmówcą. — Jesteście generałami. Macie pod sobą tysiące żołnierzy i jesteście, a przynajmniej powinniście być za nich odpowiedzialni.

— To dobrze wyszkoleni ludzie. — Ragast dyskretnie puścił do Grena oko. — Potrafią nic nie robić nawet bez wyraźnego rozkazu.

— Z pewnością potrafią. Bardziej niepokoi mnie to, co wy czynicie bez żadnego rozkazu.

— Nie ufasz nam.

Król nie odpowiedział od razu. Pogładził się po brodzie, wpatrywał przez kilka sekund w oczy każdego z nich, jakby upewniając się ostatni raz, czy dobrze ich ocenił.

— W wojsku najważniejsza jest dyscyplina. Jeżeli tego nie rozumiecie, najwyraźniej nie nadajecie się do wojska.

Ragast nie zareagował na ten wyrok w żaden widoczny sposób, natomiast Martin lekko zbladł i nachylił się nad stołem.

— Jak mam to rozumieć, ojcze?

Król spojrzał na niego poważnie.

— Dokładnie tak, jak usłyszałeś: nie jesteście już żołnierzami.

— Nie możesz tego…

— Mogę. To wbrew tradycji, lecz nic się nie stanie, jeśli któryś królewicz nie będzie generałem.

— Ale…

Król tylko rzucił mu groźne, ponure spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Później wstał i oddalił się tym swoim krokiem, niezależnie od sytuacji zawsze tak samo stanowczym i pełnym godności. Rytmiczne uderzenia stóp o podłogę odbijały się echem od ścian. Jego synowie siedzieli nieruchomo na swoich miejscach, aż do chwili, gdy za królem zamknęły się skrzypiące drzwi.

Martin poderwał się pierwszy. W głowie Ragasta już coś biło na alarm, więc stanął szybko na nogach, lecz zanim zdążył zrobić choć krok, pięść starszego brata ugodziła go w szczękę. Co prawda niezbyt mocno — Martin musiał pochylić się nad stołem, aby go dosięgnąć. Ale to wystarczyło, by poleciał do tyłu i razem z krzesłem upadł na podłogę. Błyskawicznie się pozbierał i skrył za dającym wątłą ochronę oparciem.

— Obiecałeś mi, że nie będzie żadnych konsekwencji — wysyczał starszy brat.

— Yyyhm, Martin… — zaczął ostrożnie — Nie wkurzaj się, co? No, skąd ja miałem wiedzieć?

— Każdy myślący człowiek by to przewidział — warknął Martin, nie spuszczając z niego zmrużonych wściekle oczu. Z całą pewnością obmyślał, jak by tu szybko i łatwo dostać się do ofiary.

— Przecież ja cię do niczego nie zmuszałem. Dlaczego mi nie odmówiłeś?

Martin jakby trochę się rozluźnił, uspokoił. Spojrzenie miał nieco bardziej przytomne, mniej zaślepione żądzą mordu.

— Jestem idiotą — wyjaśnił.

Ragast nie przyznał mu racji, chociaż miał na to wielką ochotę. No, może słowo „idiota” było jednak zbyt mocne, ale zawsze uważał brata za osobę mało błyskotliwą, raczej prostolinijną. Ledwo widocznie odetchnął z ulgą. Martin miał ciężką rękę i w ciągu dwudziestu lat swojego życia Rag znalazł wiele okazji, by się o tym przekonać.

— Nie róbmy z tego tragedii — zaczął, wspomagając się uspokajającym tonem i pokojową gestykulacją. — To tylko kolejny kaprys ojca, chciał cię nieco utemperować. Jest wściekły, że częściej słuchasz mnie niż jego. Nie ma się czym martwić, niedługo mu przejdzie. Przeprosisz go, ukorzysz się trochę, pobłagasz na kolanach…

— Zamorduję cię! — ryknął bez ostrzeżenia Martin. Postawił nogę na krześle, wskoczył na stół i rzucił się na ofiarę. Krzesło trzasnęło z jękiem, a oni potoczyli się po podłodze w stronę siedzących na ławach dzielnych zdobywców zamku. Większość Wariatów zachowała spokój, choć niektórzy wykazywali pewne zainteresowanie walką. Gren i wszyscy jego ludzie byli ciężko zszokowani, a nawet zbulwersowani. Kto by pomyślał, że królewscy synowie mogą prać się jak dzieciaki z ulicy albo podchmieleni goście w karczmie! Natomiast prawie wszyscy żołnierze Martina poderwali się na nogi. Głęboko w ich świadomości tkwiło przekonanie, że muszą zawsze i za wszelką cenę chronić życie, zdrowie i cześć członków królewskiej rodziny, ale teraz nie za bardzo wiedzieli, od którego członka zacząć. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że młodszy obrywa bardziej. Oznaczało to, że trzeba podnieść rękę na kogoś, komu przez ostatnie kilka lat było się posłusznym zawsze i za wszelką cenę. Nawet jeśli ten ktoś przed chwilą przestał być twoim dowódcą, decyzja nie jest łatwa.

Lecz nim ktokolwiek zdążył cokolwiek postanowić i zrobić, szamotanina się skończyła.

Rag leżał na plecach, z krwawiącym nosem i lekko podbitym okiem. Dyszał chrapliwie pod ciężarem Martina siedzącego mu na piersi.

— Nienawidzę cię! — zawołał Martin. — Nie-na-wi-dzę! — Przy każdej sylabie z nieprawdopodobną siłą uderzał prawą pięścią tuż obok jego twarzy.

Gren odnosił wrażenie, że twardy kamień posadzki za chwilę pęknie. Rag miał zamknięte oczy i gdyby nie zaciskał powiek tak kurczowo, można by pomyśleć, że stracił przytomność.

Martin wstał. Przez długą chwilę tylko oddychał ciężko przez nos i przyglądał się bratu, który otworzył oczy i ostrożnie uniósł się na łokciu. Potem wyciągnął do niego rękę i pomógł dźwignąć się na nogi.

— Martin…

— Zamieniam się w słuch. — Założył ręce na piersi.

— Pójdę dziś do ojca i powiem mu, że nie powinien karać mojego kochanego braciszka, bo… — Ragast patrzył na niego niepewnie, starając się wyczytać z twarzy najlżejszą zmianę nastroju — bo wmówiłem mu, że to wszystko odbywa się za ojca przyzwoleniem.

— Oczywiście — zgodził się Martin. — Powiesz mu coś jeszcze?

— Że mój kochany braciszek z pewnością czuje się niedoceniany… — kontynuował ostrożnie Rag.

— Brzmi nieźle.

— I chciałby zasłużyć na uznanie ojca. Poza tym… poza tym, nie warto chyba niszczyć człowiekowi całego życia z powodu drobnego błędu młodości…

— Uwielbiam ten frazes — wtrącił z uśmiechem Martin.

— …bo prawdziwej mądrości ludzie uczą się właśnie na takich błędach.

— Dokładnie. A potem przestaniesz słodzić i…

— …trochę mu pogrożę, wiem. Ojciec nie powinien karać mojego kochanego braciszka, bo… — Ragast nerwowo skubał brodę — …jak ten braciszek się wkurzy, to być może zwieje z domu i przyłączy się do tych świrniętych bandytów. Kto wie?

Martin uniósł w zdziwieniu brwi, a potem się roześmiał.

— O, chyba nie jestem wystarczająco szalony!

— Jesteś, jesteś. Mamy to po ojcu.

— On też jest wariatem? — spytał z rozbawieniem.

— Jeszcze jakim! Tylko wariat mógłby świadomie i dobrowolnie z tobą zadzierać.

— Oj, Rag. — Martin po bratersku poklepał go po ramieniu. — Nigdy się nie zmienisz, co?

— Nigdy.

— To bardzo dobrze.


Dwa dni później czternastemu oddziałowi piątego pułku przydzielono nowego oficera.

Był niewiele starszy od Grena i idealnie wpisywał się w archetyp niespecjalnie zdolnego syna wpływowego szlachcica, którego trzeba było gdzieś umieścić, a jako że dowódca jednego oddziału podrzędnej armii nie mógł wyrządzić zbyt wielkich szkód, umieszczono go właśnie tutaj. Porucznik zaczął od długiej i bogatej w gesty rozmowy z podporucznikiem. Gren obserwował ich, stojąc wraz z innymi w szeregu. Strach jeszcze nie zaczął gryźć, ale już oblazł go jak mrówki.

Gdy usłyszał rozkaz, wystąpił z szeregu na lekko drżących nogach. Zacisnął zęby. Próba zapanowania nad sobą wymagała od niego ogromnego wysiłku, ale opłaciła się: kiedy Erwin uprzejmie recytował listę jego przewinień i zaniedbań, skrzyżowali na moment spojrzenia i Gren zobaczył w jego oczach strach. Później Erwin gapił się już tylko w ziemię.

Pięćdziesiąt kijów. Tak naprawdę wystarczyłoby piętnaście. Gren budował swoją wspaniałą dumę z każdego zwycięstwa, pokonanego wroga, pełnego szacunku spojrzenia i pomruku uznania, ale jej jedynym zadaniem było pysznić się i stroszyć piórka, więc teraz odleciała jak spłoszony ptak. Po piętnastym uderzeniu nie zostało z niej zupełnie nic.

Gren leżał na ziemi z twarzą ukrytą w ramionach. Słyszał, że ludzie powoli się rozchodzą, szepcząc niezrozumiale lub wymownie milcząc. Nie czuł nic — żadnego strachu, wstydu, gniewu czy upokorzenia — tylko ból. Rozchodził się po całym ciele jak krew, drgał pod skórą i pulsował w głowie. Tylko ból.

Ktoś usiadł obok niego. Gren podniósł głowę. Hub uśmiechnął się zupełnie niewesoło i wyciągnął pomocną dłoń.

— Wstawaj.

— Nie chcę.

Żołnierz westchnął i cofnął rękę. Milczał przez dłuższą chwilę.

— Nie przejmuj się — rzekł w końcu. — Początki zawsze są trudne. Jesteś odważny, waleczny, odpowiedzialny, zdolny, a nawet całkiem niegłupi. I ci się chce, a to już naprawdę wyjątkowa cecha. Zobaczysz, jeszcze zajdziesz wysoko.

— A tam, wysoko, to jest jakoś inaczej?

Hub nie odpowiedział od razu.

— Dają lepsze żarcie.

— A. — Gren zanurzył twarz w wilgotnej trawie. — To chyba nie warto.


Wojna zakończyła się wspaniałym i niepodważalnym zwycięstwem cztery lata później, osiemnastego marca.

Gren nie awansował i nie dokonał niczego ani do końca wojny, ani do końca służby wojskowej w osiem lat później.

Książę Martin bardzo szybko zdobył sobie renomę jednego z najlepszych dowódców swoich czasów. Ludzie, którzy chwalili jego umiejętności, jednocześnie cieszyli się w duchu, że jest dopiero trzecim synem swojego ojca.

Książę Ragast dokonał jeszcze wielu niezwykłych i szalonych czynów. Po wojnie postanowił ożenić się z Szeną. Wszyscy uznali to za wielką hańbę i skandal, a on jak zwykle nie przejął się zdaniem wszystkich. Wyjechał z ojczyzny, tym razem już na dobre. Do Wolantii od czasu do czasu docierały niejasne i czasem sprzeczne pogłoski o kolejnych bohaterskich czynach jego Wariatów. Podobno zginął kilka lat później w jakiejś obcej wojnie, gdzieś na końcu świata.

I

20 lat później


Gorgana była księżną Notingam. Kiedyś wszystko wskazywało na to, że zostanie królową — jej mąż był najstarszym synem króla, lecz zmarł wcześniej niż ojciec. Sukcesja powędrowała dalej.

Przygryzła końcówkę pędzla i odchyliła się lekko do tyłu, oceniając efekt prawie godzinnej pracy. Smukłe, młode drzewo niczym baletnica wyginało się pod naporem silnego wiatru. Końców gałęzi czepiały się rozpaczliwie ostatnie liście, szare i postrzępione jak płótno żaglowe po morskiej burzy. Całkiem zadowalająco. Lewą dłonią ujęła kieliszek i wypiła kilka drobnych łyków wina. Później wybrała inny pędzel i nakreśliła na płótnie przekrzywioną sylwetkę stracha na wróble, na lewo od płonącej chaty, za zbutwiałym płotkiem, który na razie składał się tylko z kilku niewyraźnych kresek.

Płonących chat naoglądała się ostatnimi czasy wiele. Wiosną, zwłaszcza wczesną, spod strzech buchały kłęby gęstego dymu, a świat zdawał się w nim tonąć. Latem ogień wzlatywał kilka metrów w górę. Domy przypominały wtedy wielkie, świąteczne ogniska. Wyglądały pięknie; szczególnie w bezksiężycowe noce, gdy czarne niebo skrzyło się od gwiazd. Jesienią pożary wydawały się najbardziej na miejscu, harmonizowały z otoczeniem. We wrześniu pojawiały się szybko i tak samo znikały. Dym był szary jak chmury, a płomienie miały barwę klonowych liści. Później, w porze ulewnych deszczy, pożary robiły się niemrawe i senne, jak wszystko wokoło. Dym sączył się wtedy spod mokrych strzech i snuł po ziemi. Gorgana widziała też kiedyś pożar zimowy. Niecałe trzy lata temu, gdy palono domy w czasie zarazy. Polewano je ropą. Ogień strzelał wysoko i miał trochę inny kolor niż zwykle.

Na ogół jednak nie oglądała pożarów o tej porze roku. Ropę ciężko zdobyć, a dachy zwykle były przysypane śniegiem lub zmrożone. Zimą kosacy kradli i mordowali, ale wiosek nie palili.

Teraz był środek sierpnia. Słońce świeciło jasno. Niebo i chmury miały czyste, intensywne barwy, a trawa wciąż była zielona i soczysta. Z okien wieży rozciągał się wspaniały widok na las Szerwód w setkach odcieni zieleni, szaro-fioletowe wzgórza, lśniące rzeki i barwne prostokąty pól. Gdzieniegdzie dało się też wypatrzyć czarne zgliszcza, jak znamiona wypalone w wielkim cielsku ziemi.

Na swoim obrazie zamieściła jednak pożar późnojesienny. Nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego, choć prawdopodobnie istniał jakiś powód. Raczej nie dało się tego bezpośrednio wyprowadzić z nastroju. Dawno nie czuła się tak zadowolona jak przez kilka ostatnich dni.

Pomieszczenie było zapełnione obrazami. Te najnowsze wisiały na ścianach, starsze leżały w stosach na podłodze. Panujące tu warunki nie były zbyt zdrowe dla malarskich dzieł, ale Gorgana wcale się tym nie przejmowała. Nie zależało jej, by obrazy przetrwały jakoś szczególnie długo. I tak będzie kiedyś musiała część wyrzucić, by zrobić miejsce na nowe. Uwielbiała malować. To ją odprężało, pozwalało skupić myśli. W czasie malowania rozwiązania problemów, nad którymi bezskutecznie głowiła się godzinami, przychodziły same. Była bardzo dumna ze swoich dzieł, choć nie pokazywała ich nikomu. To była jej wieża i tylko ona mogła tu przychodzić.

Na parapecie okna usiadł dobrze jej znany sokół. Miał charakterystyczną, śnieżnobiałą pierś i blade, zaczynające się bardzo nisko prążki. Księżna uśmiechnęła się zadowolona. Tylko jeden człowiek przysyłał jej listy za pomocą sokoła i właśnie na wiadomość od niego czekała. Odłożyła pędzel i wsunęła na lewą dłoń skórzaną rękawicę. Sokoły wymagały większej ostrożności niż gołębie, ale przynajmniej nie istniało ryzyko, że coś skonsumuje je po drodze.

Robin zaczął list tradycyjnie: „Droga Gorgano”. Zawsze stanowiło to miłą odmianę po setkach pism, w których musiała omijać wzrokiem kilka linijek tytułów i zwrotów grzecznościowych. Lubiła jego listy. Były prawie tak naturalne jak rozmowa.


Droga Gorgano!

Wydaje mi się, że zdołamy zrealizować twój plan, być może nawet lepiej niż sądzisz. Znalazłem już odpowiednie miejsce. Jest to dość blisko miasta i nie w tak odludnej okolicy, jak mógłbym sobie wymarzyć, ale myślę, że wystarczy. Nikt nie będzie podważał mocnych i jednoznacznych dowodów tylko dlatego, że coś mu się wyda mało prawdopodobne (w końcu nie takie rzeczy robi się po paru głębszych). Z dziewczyną powinniśmy dać sobie radę, jeśli tylko będzie miała odpowiedni wzrost i z grubsza podobną budowę. Oczu i włosów po prostu się pozbędziemy. Cena pozostaje bez zmian i nie podlega negocjacjom. Umowa stoi?


Podpisano: „Książę Złodziej”. Gorgana wywróciła oczami, po czym uśmiechnęła się pod nosem. Masło maślane. Fakt faktyczny.

Napisała krótką odpowiedź. Twierdzącą. Robinowi mogło się to wydawać dziwne, ale cena bardzo jej odpowiadała. Od dzisiejszego poranka, kiedy widziała ją po raz ostatni, raczej nie uległa zmianie. Z oczywistych przyczyn nie podlegała też negocjacjom. Miała sto sześćdziesiąt sześć centymetrów i z pewnością nie mogła urosnąć ani zmaleć na zawołanie.

Dopisała też, by bardzo uważał i nie zapomniał o żadnym szczególe, ale wykreśliła to zdanie po chwili namysłu. Robinowi zależało na powodzeniu tego planu chyba jeszcze bardziej niż jej. Życzyła mu więc tylko wszystkiego najlepszego — jak to się mówi — na nowej drodze życia. Szkoda, że Marilli nie będzie mogła tego powiedzieć. Po mającej się odbyć dziś wieczorem rozmowie takie słowa zabrzmiałyby jak okrutny żart.


* * *


Droga była wyboista, usiana żwirem i kamieniami, ale przy tej prędkości wydawała się prawie gładka. Wspaniałe amortyzatory dawały nadzieję, że już jutro Karen będzie mogła bezboleśnie siadać. Przyspieszyła, aż z oczu pociekły jej łzy. Chciała zachować rozpęd, kiedy trasa zakręci mocno w górę. Mimo to już w połowie wzniesienia koła zabuksowały w suchej ziemi. Mozolnie wtoczyła się na szczyt przełęczy.

Zgasiła silnik i zsiadła. Zaraz po niej to samo uczynił Almen. Wciąż nie mogła się do niego przyzwyczaić. Zawsze miała ochroniarzy, ale w rodzinnym kraju działali bardziej dyskretnie i nie trzymali się stale pół metra za jej plecami.

Po drugiej stronie drogi, wśród nagich turni, siedziała grupka mężczyzn, nieco dalej stały ich konie. Naliczyła trzynastu ludzi. Dwunastu miało identyczne stroje: wysokie, kawaleryjskie buty, szare spodnie, zielone tuniki pod kolczugami i szarozielone płaszcze. Zapewne robili za eskortę dla trzynastego, który, sądząc po wyglądzie, należał do wolantańskiej wyższej klasy (Oni to nazywają stanami, przypomniała sobie). Szlachcic miał szafirowe buty do jazdy konnej, białe, bufiaste spodnie, bardzo skomplikowane wdzianko koloru złota, a z wycięć pod brodą i na rękawach wylewały się obficie falbany koszuli. Na ramionach nosił krótką, karmazynową pelerynkę. Kapelusz ze wspaniałym piórem trzymał w rękach, bo do głowy musiałby go sobie chyba przybić. Wśród całego bogactwa szczegółów, uwagę Karen przykuły zwłaszcza cieniutkie wąsiki, zabawnie zakręcone na końcach. Przygryzła wargę, by nie zrazić nieznajomego nagłym wybuchem śmiechu.

Wszyscy mężczyźni zwrócili głowy w jej stronę. Gdy zdjęła kask i pobieżnie przeczesała palcami włosy, napotkała spojrzenie szlachcica. Jego twarz wykrzywiła się mimowolnie z niechęcią, może nawet obrzydzeniem; potem szybko odwrócił wzrok. Mniej więcej tak reagują osoby, które przypadkiem zauważą człowieka grzebiącego palcem w nosie.

Karen momentalnie utraciła cały dobry humor, jakim zdołała nasiąknąć w ciągu kilkugodzinnej przejażdżki po górach. Do celu podróży było jednak jeszcze daleko, więc istniały spore szanse, że zdoła to nadrobić. Rozejrzała się dookoła.

Daleko przed nią i daleko za nią piętrzyły się szczyty tworzące grań łańcucha. Po prawej stronie miała góry w Adanie, a po lewej góry w Wolantii. Wyglądały identycznie. O istnieniu granicy informowały dwie flagi powiewające na jednym maszcie. Pierwsza przedstawiała czarnego wilka pod księżycem w pełni, na złotym, nieco już wyblakłym tle. Na drugiej wilk był szary. Węszył z nosem przy ziemi, na ciemnozielonym polu. Karen wiedziała, że ta pierwsza to flaga królestwa, a druga — księstwa Notingam.

Co ciekawe, barw Adanu nie było. Najwidoczniej urzędnicy z jej kraju z właściwym sobie pragmatyzmem uznali, że symbol jednego państwa w zupełności wystarczy do oznaczenia granicy. Na przełęczy mocno wiało, ale to i tak było nic w porównaniu z jazdą na motorze. Wiedziała, że odczuje ten wiatr dopiero za parę minut. A czekać będzie co najmniej kilkanaście.

Przymknęła powieki. Kurtkę miała zapiętą aż po nos, ale pod kołnierzem uśmiechała się leciutko. Lubiła wiatr i lubiła góry. Już przed wyjazdem postanowiła sobie, że jeśli coś pójdzie nie po jej myśli, to ucieknie i zamieszka właśnie w górach. Te były całkiem fajne, ale zbyt ryzykowne, leżące dosłownie pomiędzy młotem a kowadłem. Miała jednak spory wybór. Na północ stąd były góry, w których doliny wpływało morze. Daleko na południu znajdowały się góry zupełnie czerwone, a jeszcze dalej, za cieśniną Kergera — góry wysokie i strome jak wieże. Na zachodzie, niemal pośrodku Adanu były cudowne góry pełne jaskiń i wodospadów. A jeszcze dalej, na morskich wyspach, góry dymiły, mruczały jak wielkie niedźwiedzie, a czasem nawet pluły ogniem niczym bajkowe smoki. W Wolantii też oczywiście były góry, i daleko na wschodzie, i bardzo daleko za Wielkim Morzem — ale Karen nigdy w życiu ich nie widziała. „Gdzie nie pojadę, zawsze znajdę góry”. Ta myśl w jakiś sposób sprawiła, że dziewczyna poczuła się bezpieczniej.

Zgodziła się na ten wyjazd, od początku wiedząc, że propozycji nie przyjmie. Nigdy w życiu się nie zakochała i nie przypuszczała, by teraz miało się coś zmienić. Zdawała sobie sprawę, że nie jest w stanie podejść bez sceptycyzmu i uprzedzeń do człowieka, którego wyznaczono jej na męża. Masakra. To przecież tak, jakby stanąć przed dwójką bawiących się dzieci i powiedzieć jednemu, że za dziesięć lat będzie harować w fabryce drugiego.

Wiedziała już, że powie „nie”. Pytanie tylko, co zrobi z tym faktem ojciec. Obiecał, że wysłucha jej zdania. Że wysłucha, a nie że przyjmie je do wiadomości, ani tym bardziej, że zmieni swoją decyzję. Król codziennie słuchał wielu próśb, ale nikt nie wiedział tak dobrze jak jego córka, jak niewiele z nich przyjmuje do wiadomości i jak znikomą część spełnia.

„Mam motor, mnóstwo pieniędzy i dwa pistolety u pasa. Nie będę musiała prosić”.

Odetchnęła głęboko. Na tyle głęboko, na ile pozwalała jej kurtka. Na razie nie musi martwić się tym wszystkim. Czekają ją dwa miesiące zagranicznych wakacji.

Współpostojowicze ożywili się nieco. Zauważyli dwa należące do Karen wozy, toczące się mozolnie ku przełęczy, i zareagowali tak, jakby na to właśnie czekali. Dziewczynie dopiero teraz przyszło do głowy, że być może ci ludzie mieli powitać ją w Notingam i odprowadzić do stolicy, ale zwyczajnie jej nie rozpoznali. Głupia wpadka. Wypadałoby jakoś ją odkręcić, zanim dotrą tu wozy.

Nie znosiła takich sytuacji. Dużo tłumaczenia, sztucznych uśmiechów i niezręcznych przeprosin, a jeśli jednak się pomyliła — będzie ich znacznie więcej. Westchnęła i przyjrzała się Wolantańczykom. Już wcześniej wytypowała jednego z żołnierzy na dowódcę. Było to zakodowane w jego zachowaniu i relacjach z innymi, ale posiadał również bardziej namacalne tego znamiona. Jego tunika miała nieco jaśniejszy kolor, a gdy się odwrócił, by coś powiedzieć do siedzącego z tyłu żołnierza, Karen zauważyła na jego płaszczu skośny, zielony pas, którego inni nie mieli.

Jej ojciec mnóstwo uwagi poświęcał armii. Miał licznych przyjaciół wśród oficerów, których często gościł w domu. Karen zawsze żywiła do oficjeli wojskowych dużo szacunku i sympatii. Byli to przeważnie bardzo sensowni ludzie: z jednej strony dobrze wykształceni i wychowani, z drugiej zahartowani koszarową dyscypliną. Nawet jeśli na frontach zabijali bez litości, klęli jak szewcy i znęcali się nad podwładnymi, potrafili zachować się odpowiednio wobec damy. Ponieważ do wyelegantowanego szlachcica Karen czuła uzasadnioną niechęć, decyzję podjęła błyskawicznie. Przeszła w poprzek drogi. Ochroniarz podążył za nią jak cień.

Dowódca wstał, gdy tylko zorientował się, że dziewczyna zmierza w jego stronę. Był bardzo wysoki, miał ciemnorudą czuprynę, porządnie poczochraną wiatrem, i błyszczące oczy. Prawdopodobnie miał też bardzo szeroki uśmiech, ale teraz się nie uśmiechał.

— Dzień dobry! — Podała mu rękę. Najpierw ujął jej dłoń z wyraźnym wahaniem, a potem dopiero uścisnął. Karen poniewczasie przypomniała sobie, że w Wolantii mężczyźni witają kobiety pocałunkiem w rękę, więc powinna podać mu ją w inny sposób. Kolejna wpadka. A przecież tyle czasu jej to Gritta tłukła do głowy!

— Karen Asprenger — przedstawiła się. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie dygnąć, ale zrezygnowała. W takim stroju wyglądałoby to zapewne idiotycznie. — Przyjechałam na zaproszenie księżnej Notingam…

Mężczyzna wyraził zdziwienie szerszym otworzeniem oczu. I niczym więcej.

— Witam waszą wysokość — rzekł i ukłonił się lekko. — Jasper ra Moren, kapitan straży polnej w księstwie Notingam. Przykro mi z powodu niezbyt miłego powitania, jakie waszą wysokość spotkało, ale… — dobierał słowa z wyraźnym trudem, siląc się, by wobec jej godności nie brzmiały grubiańsko — …jeśli mi wasza wysokość wybaczy takie stwierdzenie, powiedziałbym, że nie wygląda na królewnę.

Karen uniosła brwi.

— Spodziewał się pan, że będę przeprawiać się przez te góry w wieczorowej sukni i szpilkach?

— Spodziewałem się raczej — sprecyzował nieco chłodniej — że będzie się wasza wysokość przeprawiać przez te góry w sukni, w szpilkach i w tamtym powozie. — Wskazał ręką poza krawędź przełęczy.

Karen zrozumiała, że zraża go do siebie, kłócąc się o głupoty. Ten człowiek przyjechał tu, by ochraniać ważne osobistości. Najwyraźniej nie miał ochoty na ugrzecznione rozmowy z jakąś królewną.

— W takim miejscu wyglądałabym pewnie równie groteskowo, co on — mruknęła, oszczędnym ruchem głowy wskazując wystrojonego szlachcica. Pierwszy kwadrans w obcym kraju i już czuła się parszywie.

— To Leonar ra Naskien, sekretarz księżnej — wyjaśnił Jasper po chwili.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 40.5