Niezwykłe jest wydawanie, a co ważniejsze, czytanie poezji i nowych tomików poetyckich w tak chamskich i plugawych czasach, jak nasze. Już sam pomysł pisania/wydawania poezji niepatriotyczno/niewyklęto/nienarodowej jest wart uwagi najwyższej… Ale to nie jedyna i nie największa wartość „Czarnych motyli” Joanny Marcinkowskiej.
Jest to kilkadziesiąt (tak!) krótkich form poetyckich nie wykraczających poza kilka wersów. Takie impresje wewnętrzne. Zaglądamy po prostu do Marcinkowskiej raz po raz. Cóż tam w środku jest? Powiedzieć smutek to nic nie powiedzieć. Jest tam cała tradycja kulturowa skupiona wokół głupoty istnienia i niezgody na oczywistą tęsknotę. Podmiot Marcinkowskiej nie jest naiwny ani głupi – on/ona wie, że optymizm jest oszustwem. Brzmi depresyjnie, ale w gruncie rzeczy tak nie jest. Tli się w tej wewnętrznej apokalipsie. Oj tli.
„Wiedzieliśmy wszystko
Nie mając świadomości
Że wiemy” – tak zaczyna Marcinkowska cały tomik – od razu pokazując pewną dojrzałość i perspektywę „dokonanego wewnętrznego”.
„Wszystko jest
takie samo niepodobne
nie ma niczego
jest czas nie ma nas” – sięga autorka nawet do motywu vanitas, mieszając go z Miłoszowym „wszystko minione wszystko zapomniane..”. Taki to katastrofizm psychologiczny. Miłosz pisał „więc pora żebyś Ty wstał…” Czy Marcinkowska znajduje jakąś nadzieję, iskierkę, potrzebę?
Ulice u niej (Kraków jest tu bardzo czytelny!) są pełne bunkrów rozpaczy a tramwaje osób po samobójstwach myślowych. Taki to świat trochę jak z „Drogi” Cormaca McCarthy’ego. Czy jest tam jakiś ojciec, który prowadzi autorkę przez ten martwy świat? No jest. To tęsknota za… kimś. Kto był już? „…a ja się przytulę mówiłeś…”, na kogo się czeka? „..ktoś próbuje mnie ratować…”. Nie wiadomo… Ale chyba nie ma być wiadomo…
„…kiedy wychodzę
rokonstruować sny
neutralizować marzenia” – nie ma rzeczywistości, jaką znamy. Czarne motyle wypierają ją skutecznie, będąc jednocześnie kilkudziesięciostronicowym wołaniem o czułość. Czym wpisują się w słusznie narzucony kulturze przez Tokarczuk kierunek.
No i to słownictwo… „otchłań”, „melancholia”, „okruchy”, „serce”, „matnia”… - kto jeszcze ośmiela się używać tych „rupieci” w poezji?! Marcinkowska! I to z powodzeniem! Ucieka od banału i rzewnego sentymentalizmu „stacją benzynową”, „szpilką”, „wyczesywaniem z włosów krwi”…
Ostatni wiersz to wizja domu. Jest więc jakaś przystań. Podmiot Marcinkowskiej jest jak mityczny Alkioneus. „Wracam tam niezauważalnie”. Owo „tam” to tu - w Kotlinie. Na szczęście…
Świat poza Kotliną, w którym na co dzień zdaje się żyć (albo właściwie „nie żyć”) podmiot, który „za bardzo jest” (świat) - podlega tu permanentnej apokalipsie wewnętrznej. Albo jest już po. Trzeba jednak przyznać, że to „udana apokalipsa”!