E-book
11.76
drukowana A5
65.06
Cios w samo serce

Bezpłatny fragment - Cios w samo serce

Objętość:
381 str.
ISBN:
978-83-8126-235-4
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 65.06

Rozdział 1

Jesteśmy na obrzeżu Funden, sielskiego miasteczka na północy Zachodnich Niemiec, leżącego nad Wezerą, której wody lśnią blaskiem lazuru. Oko cieszy soczysta zieleń liściastych drzew i trawników, różnokolorowych klombów kwiatów. W powietrzu unosi się upajająca woń przekwitających już lip i bujnie kwitnących akacji. Na bezchmurnym niebie z rzadka pojawiają się obłoczki. Jest schyłek czerwca. Przyjemne ciepełko pieści rzadkich przechodniów nowoczesnego osiedla czteropiętrowych kamienic z połyskującymi w słońcu czystymi szybami okien, zasłoniętymi śnieżnobiałymi firanami.

Tuż obok dzielnica zadbanych domków jednorodzinnych, otoczonych ogrodami. Po drugiej stronie rzeki luksusowe wille ciągnące się w północnym kierunku. Pośrodku między osiedlem a uroczymi domkami stoi kościół katolicki o nieciekawej architekturze, stanowiący zgrzyt w panującej tu ciszy błękitu przerywanej śpiewem ptaków. Jest to szary, niski bunkier bez witraży i wieży. Tylko na jednej ze ścian znajduje się wyryty w murze krzyż, który trudno zauważyć. Przygodny przechodzień nie domyśliłby się świątyni w tym ponurym obiekcie.

Większość mieszkańców tej dzielnicy to zadomowieni już „wypędzeni” po wojnie z Polski, żyjący w domkach jednorodzinnych, stąd ten katolicki kościół, bo rdzenni Niemcy na północy są protestantami. Przybyli w ostatnich latach, tak zwani „późni przesiedleńcy” mieszkają w osiedlowych mieszkaniach. W tej też dzielnicy znajduje się niepozorny piętrowy budynek komendy policji, której podlega cały powiat z okolicznymi wioskami.

***

Gdy zasapany potężny, łysy jak kolano komisarz Uwe Gruber wszedł do jednego z pokoi na parterze budynku, zadzwonił telefon na jego biurku. Była ósma godzina, a on był jeszcze niezupełnie rozbudzony. Do późnej nocy grał z kolegami w karty, pociągając z butelki, więc wstał za późno. Był starym kawalerem, mieszkał sam. Nie usłyszał budzika.

— Dzień dobry panie komisarzu — odezwał się głos dyżurującej policjantki. — Jakiś mężczyzna zadzwonił na telefon alarmowy. Zdążył powiedzieć drżącym głosem: „Ona już nie żyje” i wypadła mu z ręki słuchawka. Słychać było, jak runął na ziemię. Namierzyliśmy numer. Należy do Danuta Konecka, Vorländerstrasse, numer pięć. To niedaleko, w jednym z osiedlowych domów. Pogotowie ratunkowe jest w drodze.

— Scheiße! Jedziemy! Nie zapomnij zabrać wszystkiego do zabezpieczenia śladów — krzyknął do siedzącego przy drugim biurku podkomisarza Joachima Birknera, przystojnego, młodego bruneta z wąsikiem, w rogowych okularach. Komisarz wściekły był, że nie może spokojnie zjeść śniadania i wypić kawy. Zapalił papierosa.

Natychmiast udali się na miejsce, wspólnie z patologiem Henkiem. Wbiegli na ostatnie piętro czterokondygnacyjnego domu, gdzie według spisu lokatorów mieszkała ofiara. Zastali uchylone drzwi. W przedpokoju leżał młody, jasnowłosy mężczyzna w czerwonej koszulce Polo i dżinsach, a obok niego słuchawka telefonu, która wypadła mu z zakrwawionej ręki. Schylał się nad nim lekarz pogotowia.

— W sypialni leży ofiara — rzekł, wskazując na otwarte drzwi.

Gdy weszli we trzech do pokoju, ujrzeli na łóżku piękną, młodą kobietę z długimi jasnymi włosami o miodowym odcieniu, zwisającymi aż do podłogi. Twarz miała wykrzywioną przerażeniem, wybałuszone sarnie oczy i otwarte w bezdźwięcznym krzyku usta. Leżała we krwi, a na podłodze obok znajdował się zakrwawiony nóż wyjęty z jej piersi.

— Ja widać na załączonym obrazku, zginęła od pchnięcia nożem — zażartował wysoki i chudy jak tyka patolog o dobrodusznym wyrazie twarzy, przyzwyczajony do takiego widoku. — Wykrwawiła się dokumentnie. Musiało to nastąpić w nocy, przed paroma godzinami. Zabieramy ją. Jak już wszystko będę wiedział, dam ci znać, Uwe.

— Zabezpieczysz ślady, mikroślady na folię — zwrócił się Gruber do podkomisarza. — Przeszukasz mieszkanie i zaplombujesz. Wszystko razem z nożem poślesz do laboratorium.

Pot spływał mu po pucołowatej twarzy. Nie dziwota. Było ciepło, a on miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, jeansy opadające poniżej wylewającego się z nich brzucha i ciężkie, wojskowe buty. W jego lewym uchu tkwił złoty kolczyk, a na prawej dłoni zwisał takiż łańcuch. Nikt w jego wieku nie ubierał się i nie ozdabiał w ten sposób, a już z pewnością żaden policjant.

— Zrozumiałe. Wiem, co robić — odburknął Joachim Birkner wyglądający przyzwoicie w sportowej niebieskiej koszuli i szarych spodniach.

Obaj pracowali w wydziale kryminalnym zaledwie od dwu lat, gdyż ich poprzednicy awansowali. Irytowało go obcesowe traktowanie zwierzchnik. Był zdolniejszy, bystrzejszy i sprawniejszy od Grubera. Cieszył się, że wreszcie będzie mógł się wykazać. Była to jego pierwsza praca po ukończeniu szkoły policyjnej, natomiast Gruber został z Hamburga karnie zesłany na prowincję. Podobno z powodu z powiązań z neonazistami, o czym świadczył jego wygląd, chociaż był od tych oszołomów starszy.

— Pan pójdzie z nami — zwrócił się komisarz do ocuconego szlochającego mężczyzny.

— On się zaraz uspokoi — rzekł lekarz, schodząc po schodach razem z nimi. — Zaaplikowałem mu mocny środek. Będziecie go mogli przesłuchać.

Istotnie, w samochodzie mężczyzna siedział cicho ze zwieszoną głową. Był w szoku.


W pokoju komisarza panował papierosowy zaduch. Oszklone ze wszystkich stron pomieszczenie miało zaciągnięte żaluzje, jedynie okno było zasłonięte muślinową, ongiś białą firanką, teraz pożółkłą od dymu. Stały tam trzy biurka. Każde pod inną ścianą.

— Siadać! — rozkazał komisarz, wskazując osowiałemu mężczyźnie krzesło stojące przed jego pustym dębowym biurkiem, najokazalszym w pokoju.

— Nie mógłby pan otworzyć okna? — odezwał się omdlałym głosem zatrzymany. — Strasznie tu duszno.

Siedział ze spuszczoną głową.

— Nie — odpowiedział lakonicznie Gruber. — Jak się pan nazywa? — spytał, zapalając papierosa i dmuchając mu prosto w twarz.

— Daniel Konarski.

— Polak?

— Tak. Jestem lekarzem w szpitalu miejskim. A właściwie byłem. Przenoszę sią do Wiednia.

— Z niemieckim paszportem, jak się domyślam.

— Mam podwójne obywatelstwo, zgodnie z obowiązującym prawem.

— Ty polska świnio! — krzyknął nagle groźnym tonem komisarz. — Co robiłeś u ofiary?

— Przyjechałem po narzeczoną — mówił cichym, łamiącym się głosem. — Miała się w przeddzień spakować, żeby się do mnie przenieść… — urwał i złapał się za głowę. — Zastałem ją w łóżku we krwi z wbitym w pierś nożem. Wyjąłem go… Ona już nie żyła.

— No, dobrze, ale jak wszedłeś do mieszkania?

— Z domu wychodził jakiś mężczyzna, więc nie musiałem naciskać guzika domofonu. Wbiegłem po schodach. Drzwi były otwarte…

— Głośniej! — krzyknął Gruber. — I powycieraj te łzy z policzków. — To ty zadzwoniłeś na alarmowy telefon?

— Tak.

— Co robiłeś dzisiejszej nocy?

— Spałem.

— Czy może to ktoś potwierdzić?

— Mieszkam sam.

— Przyznaj się od razu. Spałeś u kochanki. Kiedy usnęła, wstałeś, wszedłeś do kuchni, skąd zabrałeś duży, ostry nóż i zabiłeś ją. Po czym spokojnie ubrałeś się, wyszedłeś z mieszkania, zostawiając ze zdenerwowania otwarte drzwi. Spieszyłeś się do domu, gdzie spokojnie spałeś do rana. Przed ósmą pojechałeś z powrotem do ofiary, zadzwoniłeś na telefon alarmowy i udałeś omdlenie… Pytam, dlaczego to zrobiłeś?! — krzyknął. — Motyw!

— Jak mogło panu coś takiego przyjść do głowy?! — Lekarz podniósł głowę i spojrzał w oczy komisarzowi ze zdumieniem.

— Jeżeli nie wyjawisz motywu i przebiegu zajścia, to zatrzymam cię na razie w areszcie, bo jak dotąd jesteś jedynym podejrzanym.

Daniel Konarski siedział nieruchomo i milczał, gdyż był w innym świecie. Przed oczami miał moment poznania Danuty. Wtedy wyglądała podobnie. Leżała nieruchomo na noszach, a jej długie zakrwawione włosy zwisały aż do ziemi. Przywieziono ją nieprzytomną po wypadku drogowym. Jej uroda zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Te cudowne jasne włosy ze spływającymi strużkami krwi, subtelne rysy twarzy, usta zaciśnięte w lekkim uśmiechu Giocondy… Czas i przestrzeń przestały dla niego istnieć. Nie docierały do niego pytania komisarza, łzy wciąż spływały mu po policzkach.

W pewnym momencie oderwał go od wspomnień podniesiony głos komisarza:

— Słyszysz?! Jesteś podejrzany o zabójstwo Danuty Koneckiej. Chcesz zadzwonić do adwokata?

Nic nie powiedział. Patrzył przed siebie nieprzytomnym wzrokiem.

— Słucham! — krzyknął komisarz.

Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, podniósł żaluzję zasłaniającą drzwi do pokoju jego dwu podwładnych.

— Storchmann! — zawołał.

W drzwiach ukazał się młody funkcjonariusz.

— Zaprowadź podejrzanego na dołek.

— Tak jest.

Doktor Daniel Konarski wstał z krzesła i bez słowa dał się policjantowi prowadzić. Sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego.

Gruber kazał drugiemu podwładnemu siedzącemu w pokoju obok zaparzyć kawę i przynieść z bufetu dwie bułki z serem.

Spokojnie zjadł śniadanie, przejrzał gazetę i właśnie miał się zabrać do sciągania akt sprawy, gdy wrócił wyraźnie podniecony Birkner. Pod pachą trzymał nieduży karton.

— Szefie, rozmawiałem z jedyną na tym piętrze sąsiadką. To młoda kobieta samotnie wychowująca dwójkę dzieci. Nazywa się Inga Mauer. Zeznała, że podejrzany był kochankiem ofiary, ale sypiali u niego. Wiedziała, że to lekarz i że ma na imię Daniel. Pracował w naszym szpitalu. Słyszała wczoraj około godziny szesnastej, jak wrócili skądś do mieszkania ofiary. Po godzinie doktor wyszedł i odjechał.

— Gówno prawda! — krzyknął komisarz. — Został u niej na noc. Spał z nią.

Birkner spojrzał na niego zdumiony i ciągnął dalej:

— Kobieta ani w nocy, ani rano niczego podejrzanego nie widziała i nie słyszała. Tyle tylko, że jak wychodziła z dziećmi, by odwieźć je do szkoły, zauważyła, że drzwi mieszkania ofiary są otwarte, ale pomyślała, że sąsiadka wyszła wyrzucić śmieci. Po odwiezieniu dzieci udała się na zakupy. Jak wróciła, od razu ją przesłuchałem i…

— A zabezpieczałeś mikroślady na folię?

— Oczywiście. Zabezpieczyłem wszelkie możliwe ślady, a właściwie brak śladów. Mieszkanie było idealnie wysprzątane. Gołym okiem, żadnych nie było widać. Zrobiłem zdjęcia całego mieszkania, sypialni ofiary, salonu i pokoju umeblowanego białymi, nowymi meblami z dużym tapczanem. Rozmawiałem też z pozostałymi lokatorami domu. Mieszkały tam cztery rodziny i cztery samotne osoby. Żadna z nich niczego w nocy nie słyszała, ale dwie kobiety potwierdziły zeznanie jej najbliższej sąsiadki, że lekarz odjechał od niej wczoraj około czwartej godziny. Widziały też przez okno, jak przyjechał przed ósmą dziś rano. W szpitalu dowiedziałem się, że nazywa się Daniel Konarski. Zwolnił się, bo przenosi się do rodziców do Wiednia. Ma doskonałą opinię. Wszyscy go lubili. Dyrektor powiedział, że to nieoceniona strata dla szpitala. Drugiego takiego nie znajdą… Ale pan już pewnie to wszystko wie i wypuścił go do domu.

— Oj, młody, młody! — Gruber pokiwał głową z politowaniem. — Pojęcia nie masz, jakimi perfidnymi zbrodniarzami potrafią być tacy przyzwoici ludzie o doskonałej opinii. Nie jesteś w stanie se wyobrazić. Nie takie sprawy przeżyłem. Mam już do tego nosa.

— Jezus, Maria, pan go zatrzymał! Przecież to niewinny człowiek. Nie dość, że przeżył taką tragedię, to pan go jeszcze zamknął! Musi go pan wypuścić!

— Ty mi śmiesz dyktować, co mam robić?! — zakrztusił się łykiem kawy poczerwieniały ze złości komisarz. — Podejrzany nie ma żadnego alibi. Tej nocy spał u ofiary.

— Ale sąsiedzi wyraźnie słyszeli, jak odjechał po południu. Nigdy u niej nie spał.

— Co ty tam wiesz? — wzruszył lekceważąco ramionami komisarz.

— Dlaczego sąsiedzi mieliby kłamać?

— Widocznie… A zresztą — machnął ręką. — Wszystko się okaże.

— Przyniosłem ważny dowód w sprawie. W pokoju dziennym były spakowane cztery duże walizy z książkami, ciuchami i butami. W przedpokoju stała duża torba, w której znalazłem ten oto maszynopis. — Otworzył kartonową paczuszkę i podał komisarzowi gruby plik kartek. — Przejrzałem go. Ofiara pisała powieść i chciała ją wydać pod pseudonimem. Jestem pewien, że to są jej wspomnienia. Nawet nie zmieniła nazwy naszego miasta, a główna bohaterka też ma na imię Danuta. Wymowny tytuł. Trzeba to przeczytać. Prawdopodobnie będziemy mieli czarne na białym coś o innych podejrzanych… Proszę spojrzeć. Wiele mówiący tytuł.

— Innych podejrzanych nie będzie, rozumiesz?! — krzyknął. — Musimy w tej książce znaleźć coś przeciwko temu lekarzowi.

Gruber rzucił okiem na pierwszą stronę, na której widniało dużymi literami:

Anna Schmidt

W Matni

— Dajże mi z tym spokój! Kiedy ja bym miał to czytać? Sam przeczytaj, a jak wróci z akcji podkomisarz Kurt Baumann, to zajmiemy się ściągnięciem wszystkiego, co wiadomo o ofierze i podejrzanym. Przesłuchamy ewentualnych świadków i przeanalizujemy wyniki z laboratorium. A ty zajmij się powieścią. Zaparz se cały dzbanek kawy i czytaj. Może ona coś napisała o podejrzanym, co się nam przyda przy przesłuchaniu. Do jutra ma być przeczytane i na moim biurku szczegółowa notatka, co tam znalazłeś. We trójkę zabierzemy się do maglowania podejrzanego. Przyciśniemy go do muru. Przyzna się i sprawa zakończona.

— Do jutra nie zdążę, szefie.

— Nic mnie to nie obchodzi. Czytaj cały dzień i całą noc.

Birkner westchnął tylko ciężko, usiadł przy swoim biurku i zabrał się do czytania:

Część pierwsza


Amerykański (zły) sen

Już w samych rysach ich pooranych zmarszczkami twarzy, w wyblakłych, zimnych jak stal oczach zakrzepły całe otchłanie niegodziwości i obłudy.


Siedzieli w samolocie unoszącym ich do Frankfurtu, skąd mieli zostać wyekspediowani do Stanów. Atrakcyjna, długowłosa blondynka Danuta wraz ze ślicznym chłopaczkiem o twarzy aniołka, podobnym jak dwie krople wody do matki. Zajadali lunch, który wydawał się im iście królewskim posiłkiem. Pachnąca, urzekająca wprost czystość i cała gama barw, o które tak trudno było na ich rodzimym czarnym Śląsku, zapowiadały nowe życie w lepszym, piękniejszym świecie. Oboje byli starannie ubrani i nie czuli się gorszymi wśród eleganckich pasażerów Lufthansy.

Musisz tam od razu zrobić furorę, przypomniała sobie Danuta z rozrzewnieniem słowa przyjaciółki Olgi pomagającej jej skompletować garderobę.

Wciąż miała przed oczami jej zapłakaną twarz, gdy żegnały się na Okęciu, dokąd przywiozła ich samochodem. Olga wiecznie marzyła o życiu na Zachodzie, podczas gdy Danuta nigdy nie chciała opuścić Polski. A jednak na Okęciu nie uroniła ani łezki. Nie pamiętając o rozterce związanej z podejmowaniem decyzji o emigracji, cieszyła się, że raz na zawsze uwolniła się od bezpieki. I to było dla niej najważniejsze.

Na lotnisku we Frankfurcie, wśród wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu poczuła się jak aktorka grającą małą rólkę w zachodnim filmie. Tak nierealne było całe to barwne otoczenie w porównaniu z rzeczywistością w kraju. Nigdy dotąd nie przypuszczała, że świat może być tak kolorowy. Nigdy też nie zdawała sobie sprawy, że w Polsce jest tak szaro i ponuro. Nawet jej kolorowe sny w porównaniu z tym, co ją zewsząd otaczało, okazały się smutne i bezbarwne. To co tutaj widziała przekraczało granice jej ubogiej, ukształtowanej w PRL-u wyobraźni wizualnej.

Czekał już tam na nich przedstawiciel niemieckiego oddziału organizacji zajmującej się zwolnionymi z internowania emigrantami z Polski, udającymi się do Stanów. Przywitał ich serdecznie po angielsku. Spiesznie wyprowadził na zewnątrz i wsadził do minibusu Mercedesa. W pomruku bajecznie kolorowych, luksusowych samochodów pomknęli jak po maśle gładką autostradą, wraz z kilkoma innymi zwolnionymi z internowania, przybyłymi tym samym samolotem. Łukasz siedział nieruchomo, całkowicie zszokowany, a Danuta obserwowała przez szybę niezwykły widok. Oboje byli oszołomieni.

Wkrótce znaleźli się w urokliwej uzdrowiskowej miejscowości. Samochód zatrzymał się przed pensjonatem w rustykalnym stylu wynajętym przez organizację dla emigrantów z Polski. Poczuli się jak w raju, tak piękne było to miejsce. Zostali zakwaterowani w apartamencie z dwoma sypialniami, z widokiem na wewnętrzny ogród. Po wejściu do saloniku matka rozsunęła wzorzyste muślinowe zasłony i otworzyła okno. Stali przy nim, podziwiając jesienne kolory drzew mieniących się od żółci poprzez czerwień aż po brąz.

— Jak tu ładnie! — zachwycił się Łukasz.

W radosnym nastroju zaczęli rozpakowywać jedną z waliz i wkładać rzeczy do szafy, po czym odświeżyli się w lśniącej czystością łazience z kolorowymi kafelkami i udali na kolację do przytulnej jadalni, ozdobionej egzotycznymi roślinami w dużych donicach. Niemal wszystkie stoliki były już zajęte. Rozejrzeli się i znaleźli dwa wolne miejsca przy młodej parze. Danuta przedstawiła siebie i syna, wymieniając imiona i nazwisko.

— Elżbieta Chamajda, a to mój mąż Filip — odezwała się brunetka z krótko obciętymi włosami, uśmiechając się uroczo. — On jest plastykiem, ja zaś psychologiem. Nasza córeczka już śpi.

Elżbieta nie była zbyt atrakcyjna, lecz miała jakieś wewnętrzne światło emanujące z jej oczu. Natomiast Filip stanowił okaz „przystojniaka” o południowej urodzie.

Do sali wszedł wysoki blondyn w średnim wieku w nienagannie skrojonym beżowym garniturze i kremowej koszuli z rdzawym krawatem. Przedstawił się jako właściciel pensjonatu i powitał serdecznie zgromadzonych po angielsku. Po czym podał parę organizacyjnych informacji.

Kolacja upłynęła w euforycznym nastroju. Czuli się, jak w innym wspaniałym świecie, pozostawiając za sobą szare, dramatyczne życie. W ogóle nie rozmawiali o „Solidarności”. Był to dla nich zamknięty rozdział, koszmarny sen, z którego obudzili się w beztroskiej rzeczywistości. Po skończeniu smakowitego posiłku, długo jeszcze gawędzili, popijając wino. Dopiero nazajutrz, gdy ochłonęli z wrażenia, zaczęły się dyskusje polityczne.

Danuta zaprzyjaźniła się z Chamajdami, z innym jeszcze młodym małżeństwem — Lidią i Jerzym Kobielskimi oraz z pewną młodą drobniutką czarnulką Zosią, absolwentką anglistyki, która co dzień prowadziła dla nich lekcje angielskiego. Lidia ukończyła właśnie historię, a jej mąż był inżynierem. Straszny oryginał. Chodził z leksykonem angielskich wulgaryzmów i uczył się ich na pamięć. Natomiast jego żona stanowiła okaz subtelnej, wytwornej panny. Danuta nie zawarła bliższej znajomości z nikim więcej, gdyż byli to na ogół prości, prymitywni ludzie. Nie wzięła nawet udziału w imprezie powitalnej, bo nie odpowiadało jej to towarzystwo. Łukasz sprzeciwił się matce, do rana bawił się w tym niezbyt kulturalnym gronie. Czternastoletniemu chłopcu imponowało, że potraktowano go jak dorosłą osobę. Nazajutrz w całym domu słychać było awanturę pewnej pary małżeńskiej. Kobieta zarzucała mężowi zdradę. „A gdzie zostawiłeś slipy?” — krzyczała. „No gdzie spółkowałeś z tą kurwą?”


I oto niespodzianie zjawili się w ich pensjonacie byli teściowie Danuty. Zaskoczyli ją swoim przyjazdem, a także zamiarem pozostania w Niemczech, aczkolwiek ona, rodowita Niemka, zawsze twierdziła, że gdy on przejdzie na emeryturę, to wyjadą z Polski, by przynajmniej na starość „żyć jak ludzie”. Niemniej Danutę zdziwiła ich decyzja, gdyż teść był zagorzałym zwolennikiem komunizmu i nie ukrywał radości z powodu wprowadzenia stanu wojennego.

Zorganizowali to nadzwyczaj sprytnie. Teściowa wyjechała znacznie wcześniej do siostry w Niemczech Zachodnich, by — jak co roku — spędzić tam trzy letnie miesiące. On zaś przyjechał nieco później służbowo, będąc mimo emerytury zatrudnionym na ćwierć etatu. I nie powrócił do kraju. Na podstawie niemiecko-polskiej umowy czekała go tu niezła emerytura, gdyż przez cztery lata był radcą handlowym w polskiej ambasadzie w Wiedniu, a po powrocie do kraju kierownikiem działu w centrali „Węglokoks” i jeździł służbowo po całym zachodnim świecie, gdyż Polska eksportowała znaczne ilości węgla. Wiadomo było, że na placówki dyplomatyczne wysyłano agentów, ale Danucie w ogóle nie przyszło to do głowy. Nigdy też nie zastanawiała się nad tym, jakim cudem teściowej udawało się tak częste przekraczanie żelaznej kurtyny w celu odwiedzania krewnych w Niemczech Zachodnich.

Była to iście niesamowita para, której istnienie przeczyło wyniesionemu z dziecięcej lektury książek Makuszyńskiego przekonaniu Danuty, że wszyscy ludzie są w głębi serca dobrzy, a tylko okoliczności czynią ich złymi. Już w samych rysach ich pooranych zmarszczkami twarzy, w wyblakłych, zimnych jak stal oczach zakrzepły całe otchłanie niegodziwości i obłudy. On czynił wrażenie potępieńca, a ona jego złego ducha, ponieważ podjudzała go do różnych obrzydliwości, które wykonywał niczym zdalnie sterowany robot, po czym obciążała go całą winą. Naładowana była jakąś czarcią energią, gdy tymczasem on już za życia był martwy. Danuta nieraz zastanawiała się, kiedy przestało bić jego serce. Czy już wówczas, gdy wybrał sobie za żonę córkę człowieka, który załatwił mu dyrektorską posadę, starszą od niego, brzydką Niemkę, gardzącą nim i pomiatającą jako Polakiem stanowiącym dla niej przedstawiciela niższej rasy? Jego serce nie biło chyba zbyt mocno, gdy na polecenie żony wyrzucił z domu matkę do domu starców, chociaż błagała go o pozostanie u nich. A z pewnością nie miał już go, kiedy chełpił się, jak to wszyscy się go boją, lub gdy kazał Danucie stukać się w czoło, kiedy starała się go przekonać, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze.

Charakteryzowała tych dwoje jakaś obsesyjna chęć podporządkowywania sobie innych w celu dysponowania nimi dla własnej wygody. Nawet między sobą prowadzili o to nieustanną wojnę. Rozmowa z nimi miała charakter przesłuchania, podczas którego posyłali sobie znaczące spojrzenia. Udawała, że niczego nie zauważa, ale każde takie spotkanie stanowiło dla niej torturę. Gdy teściowa zaczynała podstępnymi wargami jej schlebiać, wiedziała, że knuje kolejną intrygę. Było to jednak przyjemniejsze niż jego poniżające, obelżywe wręcz traktowanie. Ten człowiek nie miał za grosz kultury, na co jego żona nieustanie się uskarżała, twierdząc, że w porównaniu z Niemcami zachowuje się i wygląda jak parobek. Był ponoć absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, jednak Danuta podejrzewała, że jako zagorzały komunista skończył po wojnie jakieś przyśpieszone partyjne studia.

Utrzymywała z nimi kontakt jedynie ze względu na Łukasza, którego obdarowywali prezentami pochodzącymi od niemieckich krewnych teściowej. Niemniej szczęśliwa była, gdy po rozwodzie skończyły się te spotkania. Wzorem ojca jej były mąż Piotr już na studiach wstąpił do partii, co ułatwiło mu uzyskanie etatu w partyjnej gazecie. Jednak niewiele pisał, w związku z czym mało zarabiał. Karierę zapewniła mu kolejna kochanka, która była sekretarką pierwszego sekretarza PZPR w nowo powstałym województwie bielskim. Dzięki niej został naczelnym redaktorem organu komitetu. Zrozumiałe więc, że rozwiódł się i z nią ożenił. Jednak Danuta nie rozpaczała z tego powodu. Wręcz przeciwnie, zadowolona była z pozbycia się agresywnego męża, patologicznie leniwego i monstrualnie egoistycznego. Odziedziczył to po matce. Tak samo jak i przeświadczenie, że jest nadczłowiekiem, któremu wszystko wolno. Po każdej zdradzie powtarzał, że może robić, co mu się żywnie podoba, a ona urodziła się niewolnicą, więc musi wszystko pokornie znosić. Posuwał się do rękoczynów, po czym pytał z kpiną: „A co, może się rozwiedziesz, ty niewolnico?” Ten człowiek był niezdolny do miłości, nie potrafił nawet zrozumieć, że ktoś może kogoś kochać.


Po rozwodzie rozkoszowali się z Łukaszem błogosławieństwem domowego spokoju. Danuta przestała nawet palić, a krnąbrne dziecko stało się nagle grzeczne jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Dziesięć lat męczyła się z człowiekiem, z którym powinna była się rozwieść już po roku małżeństwa, gdy okazało się, że jest w ciąży, a on uderzył ją w twarz i usiłował zmusić do jej usunięcia. Mordowała się z nim tylko dlatego, żeby dziecko miało ojca. Oczywiście, kochała go. Kochała nawet makabrycznych teściów. Prawiła im komplementy, by poprawić ich nieustannie podły nastrój, pocieszała, gdy narzekali, spieszyła z pomocą, kiedy się skarżyli.

Przekonana była, że po rozwodzie niczego nie będzie musiała dziecku wyjaśniać, bo jego ojciec zjawiał się w domu, gdy już spało, więc nawet jeśli dostrzeże jakąś różnicę, to jedynie na korzyść. I tak się też stało. Żyło się im teraz wspaniale. Niestety, pewnego dnia ktoś niespodzianie zadzwonił do drzwi, bez telefonicznego uprzedzenia. Gdy je otworzyła, omal nie padła trupem. Jej oczom ukazały się dwie koszmarne zjawy — olbrzymi kościotrup z łysą czaszką i poczwarna karlica — wystrojona, umalowana i wyperfumowana. Nim zdążyła zatrzasnąć im drzwi przed nosem z przerażenia, rzucili się jej na szyję, odurzając cuchnącym oddechem do tego stopnia, że przyjęła ich serdecznie i gościnnie, kompletnie chyba zamroczona.

Wypłoszyli z mieszkania dobre duchy, zatruwając na nowo swoim jadem. A on, jak zwykle, wytarmosił Łukasza, bawiąc się nim jak przedmiotem, podrzucając w powietrzu jak piłkę. Ona zresztą traktowała dziecko w podobny sposób. Podczas wspólnych weekendowych wycieczek Danuta obserwowała nieraz z niepokojem, jak to koszmarne babsko kładzie sobie chłopca na brzuchu i wykonuje energiczne ruchy, wstrząsające malcem. Twierdziła, że jest to dla niej wspaniała gimnastyka mięśni brzucha. Chyba z tego powodu malec wiecznie trząsł się na siedzeniu w tramwaju czy w autobusie, narażając matkę na przykre uwagi ze strony innych pasażerów. Ona jednak nigdy nie strofowała dziecka, gdyż obawiała się, że zniweczy w nim pewność siebie, ponieważ w dzieciństwie jej matka tak ją zahukała, że wiecznie miała zahamowania. Wystarczyło, że dziadkowie nieustannie go upominali, co go zresztą wcale do nich nie zniechęcało. Wręcz przeciwnie uwielbiał ich.

Znowu zaczęła utrzymywać z nimi kontakty. W weekendy wysyłała do nich chłopca, ponieważ zabierali go na wędrówki po Beskidach i mógł pooddychać świeżym powietrzem, czego ona nie mogła mu zapewnić, bo nie miała samochodu. Martwiło ją tylko, że po każdym pobycie u dziadków malec wykazywał wobec niej wrogość, arogancko się do niej odnosił, mazał czarną kredką po wymalowanych przez nią białych ścianach i po książkach.

Tak samo jak przed rozwodem była wobec nich miła i uczynna, a nawet serdeczna, chociaż przy każdym uścisku na przywitanie i pożegnanie zbierało się jej na wymioty. Zwracała się do nich, tak jak przed rozwodem, per „mamusiu i tatusiu”, zaś Łukasza już we wczesnym dzieciństwie nauczyła mówić: „babciu i dziadziusiu”. Szczerze odpowiadała na pytania zadawane podczas „przesłuchań”. Mimo uszu puszczała złośliwe uwagi i nieustanne podkreślanie przez nich własnej wyższości. Ci ludzie, tak samo zresztą jak ich nieodrodny syn, nie potrafili inaczej się dowartościować, jak tylko poprzez upokarzanie innych. Gdy przebierała się miarka i Danuta próbowała zareagować, zaczynali ordynarnie wrzeszczeć i wychodzili, a jeśli zdarzyło się to u nich, wyrzucali z mieszkania. Wszystkie te tortury znosiła ze względu na syna, gdyż chciała, aby miał rodzinę. Teraz z tego też względu skłonna była pozostać w Niemczech, do czego teściowie gorąco ją namawiali. Odetchnęła z ulgą, gdy po krótkiej wizycie odjechali.


Jednak Danuta i Łukasz spędzili tam przeszło miesiąc, gdyż ich opiekun namawiał ich do pozostania w Niemczech.


Większość czasu spędzali z ich opiekunem. Horst Kamnitz — zażywny jegomość w średnim wieku miał kręcone, kruczoczarne włosy i czarne jak dwa węgielki, małe oczka, którymi świdrował człowieka na wylot. Był niezwykle sympatycznym, bezpośrednim człowiekiem, a przy tym szalenie kulturalnym, przestrzegającym wszelkich zasad savoir vivre’u. Wyglądem i usposobieniem przypominał raczej Włocha niż Niemca. Miał do pomocy pociągającego z butelki Ślązaka jako tłumacza, który nie znał dobrze ani polskiego ani niemieckiego, lecz dla pana Kamnitza nie miało to specjalnego znaczenia, gdyż nie znający obcych języków nie interesowali go zbytnio. Sam płynnie posługiwał się angielskim i francuskim. Z Danutą rozmawiał po francusku, ponieważ dobrze znała ten język. Z Łukaszem zaś po angielsku, którego chłopiec uczył się na prywatnych lekcjach.

W większości przypadków ów luksusowy pobyt w przytulnym pensjonacie trwał zaledwie parę dni. Chodziło tylko o nawiązanie kontaktu ze sponsorem i załatwienie czarterowego lotu do Stanów. Jednak Danuta i Łukasz spędzili tam przeszło miesiąc, gdyż ich opiekun namawiał ich do pozostania w Niemczech. Często zabierał do eleganckich, pustawych restauracji, gdzie kelnerzy stali rzędem pod ścianą, gotowi na każde skinienie gościa, i odbywał z nimi wielogodzinne rozmowy. Danutę obrzucał komplementami, podziwiał jej wiedzę i elokwencję. Zachwycał się inteligencją i dojrzałością Łukasza. Zwiedzał też z nimi okolicę, którą byli oczarowani. Najbardziej spodobało się im średniowieczne miasto Fulda, gdzie największe wrażenie zrobiła na nich romańsko-gotycka katedra, a także historyczny ratusz i renesansowy dawny pałac biskupi. To był zupełnie inny świat. Wytworny, spokojny, urzekający pięknem architektury i natury. Powietrze pachniało upajająco w porównaniu z zadymionym Śląskiem.

Pan Kamnitz miał niezbyt dobre mniemanie o życiu emigrantów w Ameryce. Twierdził, że Danuta będzie tam musiała wykonywać byle jaką pracę i wszystko zdobywać o własnych siłach. W Niemczech natomiast otrzymałaby pomoc od państwa — wysoki zasiłek dla bezrobotnych jako dziennikarka, mieszkanie, bezpłatną naukę języka, a po jego opanowaniu pracę w swoim zawodzie. Przekonywał ją, że cała sprawa polegać będzie wyłącznie na opanowaniu niemieckiego, co przy jej zdolnościach nastąpi szybko. Mówił, że jej wiedza, umiejętności i talent dziennikarski stanowią gwarancję zdobycia pracy w prasie. Wystarczy, żeby pojechała z synem do obozu dla przesiedleńców, i żeby on oświadczył, że po ojcu –czuje się Niemcem. Było to konieczne, bowiem Niemcy nie chcieli przyjmować internowanych, obawiając się zakłócenia stosunków z Polską. Zawsze dobrze żyli z PRL-owskim reżimem. Natomiast „Solidarność” traktowali niechętnie. W stanie wojennym nie przyjmowali internowanych. Rząd zachodnioniemiecki zawsze wspierał, a nawet subwencjonował reżim. Kanclerz Schmidt, postrzegany jako mąż stanu wielce zasłużony dla pokoju oraz rozwoju demokracji w świecie, po ogłoszeniu stanu wojennego wykazał nie tylko zrozumienie dla jego wprowadzenia, lecz wręcz go poparł. W chwili jego wprowadzenia przebywał z oficjalną wizytą w NRD. Pomimo tej hiobowej wieści nie przerwał rozmów z Honeckerem, który po powstaniu “Solidarności” zarządził w swoim kraju zmasowaną antysolidarnościową kampanię oszczerczą i żądał zbrojnego rozprawienia się z tym ruchem. Wiadomość o „czarnej niedzieli“ internowania działaczy Związku zaskoczyła Schmidta, lecz nie oburzyła. W trakcie rozmów z Honeckerem stwierdził, że jest to polska sprawa, do której nie powinno się mieszać. Obiecał nawet wpływać w tym sensie na zachodnich partnerów oraz postarać się, aby EWG nie zastopowała wsparcia finansowego dla PRL-u. Na użytek niemieckiej opinii publicznej mówił coś całkiem innego. Po powrocie z NRD przemawiał w Bundestagu, a tematem debaty był stan wojenny. Swoją mowę zaczął słowami: „Całym sercem stoję po stronie polskich robotników” i zwrócił się do obywateli z apelem o wysyłanie paczek żywnościowych do Polski. Tymczasem okazało się, że gdy udał się do Waszyngtonu, by omówić sytuację międzynarodową po wprowadzeniu stanu wojennego, wyraził wątpliwości co do „zdolności organizacyjnych narodu polskiego, ze względu na jego inklinacje do romantyzmu”. Stwierdził, że Sowieci uważają Polskę za „swoją”, i że nadzieje prezydenta Reagana na zburzenie powojennego porządku, czyli podziału Europy na demokratyczną i komunistyczną, jest śmieszne. Odmówił przyłączenia się do amerykańskich sankcji wobec Związku Radzieckiego oraz reżimu komunistycznego w Polsce. Poparcie kanclerza Niemiec dla komunistów nie wypływało bynajmniej wyłącznie z rozważań geopolitycznych i niewiary w upadek komunizmu. Było rezultatem jego uprzedzeń żywionych wobec Polaków jako narodu. W wielu kręgach w Niemczech krążyła sarkastyczna opinia Schmidta wyrażona dwa miesiące przed wprowadzeniem stanu wojennego podczas rozmowy z prezydentem Francji Mitterrandem: „Ja widzę dla Polski jeszcze tylko dwa rozwiązania. Pierwsze realistyczne: archanioł Michał pomoże i wszystko będzie w porządku. Drugie, które należy zaliczyć do cudów: Polacy zaczną znowu pracować”. Podobne dowcipy były bardzo popularne w Zachodnich Niemczech. Sprowadzenie reakcji niemieckiej na stan wojenny do kwestii wysyłania do Polski paczek żywnościowych było czymś groteskowym. Zaangażowanie w tę akcję społeczeństwa niemieckiego, szlachetne pobudki wysyłających paczki zwykłych Niemców, cynicznie spożytkowano do ukrycia realnego poparcia dla polskich komunistów.

Rozdział 2

Nigdy bym się tego po kanclerzu nie spodziewał, pomyślał Birkner. Nie wiedziałem o tym. Ciekawe, gdzie ta Polka to wyczytała. Pewnie w jakimś „solidarnościowym” wydawnictwie.


Nie potrafiła zrozumieć, jak można przyjaźnić się z kimś jedynie po to, by na niego donosić, by go „rozgryźć” i zniszczyć.


Danuta nie miała uprzedzeń do Niemców, chociaż wciąż jeszcze między nimi i Polakami snuła się smuga cienia. W Bytomiu, do którego jej rodzina została repatriowana ze Wschodu, jako trzyletnie dziecko bawiła się na podwórku z dziećmi, które nie znały polskiego. Nie zdawała sobie sprawy, że istnieją jakieś dwa odrębne języki i dwa odrębne narody. Później, w szkole nie chciała czytać „Medalionów”, nie chciała słuchać o zbrodniach hitlerowskich. Unikała wycieczek do obozu Birkenau-Auschwitz. Z opowieści ojca wiedziała, że jego dziadek ze strony matki był Niemcem urodzonym w niemieckiej kolonii, w pobliżu Stanisławowa, skąd pochodzili jej rodzice. Miała więc nawet niemieckie korzenie, jednak nie mogła tego udokumentować.

— Oszalałaś? — oburzyła się historyczka Lidia Kobielska, gdy Danuta zasięgała jej rady, czy pozostać w Niemczech. — Chcesz żyć wśród nazistów, którzy będą na siłę robić z ciebie i twojego dziecka Niemców?

Niezdecydowana kobieta przeżywała rozterkę. Z jednej strony nie chciała, żeby syn wyparł się ojczyzny, by jej wnuki były Niemcami. Z drugiej jednak urzekł ją ten kraj — natura, architektura, czystość, zewsząd otaczające piękno. A przy tym zawsze podziwiała ów bogaty, prężny naród, wspaniałą tradycję kulturalną, niemieckich filozofów, pisarzy, kompozytorów. Natomiast życia w Stanach obawiała się. Nie miała zbyt dobrego wyobrażenia o amerykańskiej kulturze i stylu życia. Zniechęcał ją też fakt, że będzie musiała tam zaczynać od pracy fizycznej, gdyż zbyt słabo znała język. Jednak decyzję postanowiła pozostawić Łukaszowi. Chodziło przecież o jego przyszłość. Ten zaś stanowczo zaoponował.

— Mowy nie ma! — krzyczał zdenerwowany. — Nie powiem, że czuję się Niemcem! Przecież tatuś jest Ślązakiem, Polakiem, a nie Niemcem. Chcę żyć w Ameryce, bo tam będę mógł pozostać Polakiem.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Danuta zdecydowała się na emigrację do Stanów. Obawiała się, że za mirażem dostatniego życia roztaczanym przed nią przez sympatycznego pana Kamnitza kryje się konieczność współpracy z bezpieką. Wyczuwała to w pełnych niedomówień rozmowach. Facet wyraźnie oczekiwał na jej pytanie, co musiałaby zrobić, by osiągnąć takie wspaniałe życie, bo oczywiste dla niej było, że nie wystarczy deklaracja Łukasza, iż czuje się Niemcem. Ten człowiek z pewnością był pracownikiem służb specjalnych i zamierzał ją zwerbować. Stąd to jego wyjątkowe traktowanie jej i Łukasza. Nikim innym nie zajmował się z takim zaangażowaniem. Wszystkich po paru dniach ekspediował do Stanów.

Przecież w redakcji, w której miałabym pracować, domyślano by się, że nie najlepiej władająca językiem Polka jest donosicielką, myślała zgnębiona. Patrzyliby na mnie z niechęcią.

Było to dla niej nie do pomyślenia. Gardziłaby sama sobą. Przecież tylko dlatego opuściła ojczyznę, by nie mieć z bezpieką nic wspólnego. W redakcji donosicieli nazywano „dwuetatowcami”. Należała do nich siedząca z nią w tym samym pokoju redakcyjnym Zosia, ale wówczas Danuta nie przejmowała się tym zbytnio, gdyż przyzwyczajona była do obcowania z takimi ludźmi, traktując to jako zło konieczne, a ponieważ nie miała niczego „nieprawomyślnego” na sumieniu, nie bała się ich. Jednak gardziła nimi bezgranicznie. Nie potrafiła zrozumieć, jak można przyjaźnić się z kimś jedynie po to, by na niego donosić, by go „rozgryźć” i zniszczyć. Stanowili dla niej jakiś perfidny, przerażający gatunek człowieka. W jej mniemaniu taka działalność równała się sprzedaniem duszy diabłu. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby stać się kimś takim jak Zosia. Wszyscy z niej drwili. Jej artykuły odznaczały się tak nieporadnym językiem i zawierały tak wiele błędów, że adiustatorka musiała je na nowo pisać.


Elżbieta i Filip Chamajdowie też zostali potraktowani wyjątkowo. Nie mieli niemieckiego pochodzenia, więc w zasadzie nie mogli pozostać w Niemczech, lecz mieszkali tam już od pół roku i nie wysyłano ich do Ameryki ze względu na fikcyjne choroby dziecka. Ich opiekun załatwiał ponoć Filipowi jakieś projekty, za które mu nieźle płacono. Jednak Danuta zauważyła, że głównym jego zajęciem było siedzenie w hallu z książką, znad której bacznie obserwował, co się wokół dzieje i niepostrzeżenie przysłuchiwał się rozmowom. Wobec niej dziwnie się zachowywał. Odwiedzał ją często w jej pokoju, siadał na kanapie i… milczał, jakby czekał, co ona ma mu do powiedzenia. Potrafił tak siedzieć przez dłuższy czas, spoglądając jej od czasu do czasu w oczy z pytającym wyrazem twarzy. Zachodziła w głowę, o co mu chodzi i też milczała, zastanawiając się nad tym.

— Tak sobie myślę, że są tu różni ludzie, wśród których polska bezpieka ma pewnie swoich konfidentów, więc z drugiej strony niemiecka czy nawet CIA muszą mieć tutaj swoich — odezwała się kiedyś wreszcie podczas takiej wizyty.

Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy i po chwili wahania rzekł:

— To oczywiste, że gdyby mi coś takiego zaproponowano, zgodziłbym się z czystym sumieniem. Komunistów należy niszczyć wszelkimi sposobami. Najchętniej zająłbym się przygotowywaniem desantu, ale cóż…

— No tak, masz rację. Ja jednak… czułabym się po prostu… donosicielką — powiedziała, ważąc każde słowo. — Nie mogłabym znieść myśli, że ktoś cierpi przeze mnie tak, jak ja przez polską bezpiekę. Mogłabym się pomylić, skrzywdzić kogoś niesłusznym posądzeniem… Po prostu nie urodziłam się Judaszem…

— Co ty powiesz? — Filip spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechając się ironicznie.


Nazajutrz pan Kamnitz oznajmił Danucie, że jeśli nie jest w stanie zdecydować się na pozostanie w Niemczech, to on nie może dłużej zwlekać z wyekspediowaniem jej do Stanów. Był przy tym miły, nie straszył jej już więcej Ameryką. Na koniec wziął ją wraz z Łukaszem na dobrą kolację, mocno zakrapianą winem.

Na lotnisku, przy pożegnaniu wręczył jej upominek — płytę berlińskich Filharmoników pod dyrekcją Karajana z piątą symfonią Beethovena, opatrzoną dedykacją:

Music is the highest expression of human feeling, is faith, love and hope. May Beethovens 5 th symphony give you force and optimism for the future.

With my best wishes Horst Kamnitz.

Rozdział 3

Szefie — zwrócił się Birkner do Grubera — to się dobrze czyta. Bardzo ciekawe. A wie pan już, że ofiara po internowaniu wyemigrowała najpierw do Stanów, ale przez Niemcy i chociaż proponowano jej pozostanie u nas za cenę współpracy ze służbami specjalnymi, wolała polecieć do Arizony.

— Wiem, wiem. A ty myślisz, że czym ja się zajmuję? Ściągnąłem wszystkie akta ofiary i podejrzanego… Kompletna idiotka! Zrezygnować z takiej szansy! Nie chciała zostać w Niemczech, zachciało się jej Ameryki– pokiwał z politowaniem głową. Nie wyobrażasz sobie, ile miałem problemów ze ściągnięciem jej akt. Dopiero naszemu kierownikowi udało się je wydębić, ale też nie wszystkie. Większość jest utajniona… — Nie gadaj, bo nie zdążysz do jutra.


A ja się jej nie dziwię, pomyślał podporucznik. Też bym na to nie poszedł. Co innego tropić przestępców, a co innego uczciwych ludzi o innych poglądach i działających dla idei.

— Tylko… tu się nie da czytać — powiedział głośno. — Pan wciąż odbiera telefony, ciągle ktoś wchodzi. A teraz, jak wrócił Kurt, to już w ogóle… — rozłożył bezradnie ręce. — Może zabrałbym ten maszynopis do domu?

— Mowy nie ma! To należy do akt sprawy. Mówisz, jakbyś nie pracował w policji — zgromił go Gruber. — Skup się i wyłącz z tego, co się tu dzieje. Do jutra ma być przeczytane.

— Tak jest.

Podkomisarz wrócił do maszynopisu.


4. Zdawało się jej, że jakieś komunistyczne biesy porwały samolot do Związku Radzieckiego na zesłanie.


Na lotnisku w Nowym Yorku, stanowiącym pośrednią stację ich exodusu, stłoczeni zostali ich w jakimś małym, obskurnym pomieszczeniu, którego istnienia w tym luksusowym miejscu nikt by się zapewne nie domyślił. Nie było tam ani jednego krzesła, więc najstarsze nawet osoby musiały na stojąco wyczekiwać odbierających ich pracowników organizacji zajmujących się imigrantami. Jakiś człowiek zapowiedział tylko, że mają czekać i znikł. Około godziny milczeli posępnie. Jednak z upływem czasu zaczęli się buntować. Bolały ich nogi od stania w miejscu w tym potwornym tłoku. Łukasz parę razy coś bąknął, zadając retoryczne pytanie:

— Czy można by się tutaj czegoś napić?

Było to tak szokujące w porównaniu z pełnym szacunku potraktowaniem w Niemczech, że poczuli się upokorzeni. Pies jednego z emigrantów zrobił kupę. Sprzątający ją człowiek okazał się Polakiem z pochodzenia. Był jedynym Amerykaninem, który powitał ich rozmową na obcej ziemi. Zajęcie ich rodaka zdawało się symbolicznie wskazywać, na jakie życie mogą tu liczyć.

Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Wreszcie zaczęli pojawiać się jacyś niechlujni, żółto- i czarnoskórzy młodzi ludzie, traktujący imigrantów jak bagaż, który należy nadać w dalszą podróż lub na miejscu przekazać odbiorcy. Najwcześniej zajęto się pozostającymi w Nowym Jorku. Jednak Danutę i Łukasza czekała dalsza podróż na Dziki Zachód.

W końcu i po nich zjawił się młody człowiek o latynoskim wyglądzie. Kalecząc wymowę, wyczytał ich nazwisko. Nie przedstawił się, nie przywitał. A zanim Danuta zdążyła otworzyć usta, by nawiązać rozmowę, wydał komendę: follow me i ruszył tak szybkim krokiem, że ledwo zdołali za nim nadążyć. Wyprowadził ich z ponurego pomieszczenia do hallu, gdzie mogli wreszcie usiąść w eleganckich fotelach. Wtedy warknął: Wait for me, i znikł.

Pocieszała się myślą, że niedługo znowu znajdą się w wytwornym samolocie unoszącym ich do Phoenix. Gdy jednak czekanie przedłużało się, drętwiała ze strachu, że ich cicerone nie zjawi się już więcej. Znała wprawdzie adres swojego sponsora, lecz nie miała pieniędzy na dalszą podróż. W Niemczech wyobrażała sobie, że powita on je na lotnisku w Nowym Yorku, tak jak Horst Kamnitz we Frankfurcie. Był bogatym adwokatem, wujkiem jej przyjaciółki Olgi, która poradziła jej, by spróbowała się z nim w Ameryce skontaktować.

— Mam bogatego wujka w Stanach — powiedziała, podając Danucie jego adres. — Ale on nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Twierdzi, że jestem komunistką. Ciebie przyjmie z otwartymi rękami, bo byłaś w „Solidarności”. A mieszka w San City koło Phoenix w Arizonie — w miasteczku dla starych milionerów. Jesteś taka śliczna. Znajdziesz tam sobie jakiegoś dobrze sytuowanego wdowca i będziesz żyła jak pączek w maśle.

Gdy Danuta załatwiała w amerykańskiej ambasadzie sprawy emigracyjne, konsul spytał ją, czy zna kogoś w Stanach, podała mu wówczas ten adres z zastrzeżeniem, że jest to obca, nieznana jej osoba. I oto w niemieckim pensjonacie okazało się, że człowiek ów zgodził się zostać jej sponsorem, to znaczy pomóc jej stanąć w Ameryce na własnych nogach.


Porównując elegancki hall, w którym teraz siedzieli, z pomieszczeniem, gdzie przyjmowano refugees, i sposób, w jaki ich tam potraktowano, zrozumiała, że wbrew temu, co się mówi w Stanach oficjalnie, refugee jest w tym kraju człowiekiem drugiej kategorii.

To słuszne — pomyślała z goryczą — ktoś kto opuszcza ojczyznę, nie zasługuje na szacunek. Ja nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby nie prześladowania bezpieki.

Na szczęście ich przewodnik zjawił się ponownie, wręczył jej bilety do Phoenix i znów znikł bez pożegnania. Odetchnęła z ulgą. Za pół godziny miał nastąpić odlot.


Samolot był o wiele bardziej luksusowy od tego, którym lecieli z Niemiec. Panował w nim kameralny, relaksowy nastrój. Zapadał zmrok, amerykańska pora obiadowa. Piękne, uśmiechnięte stewardessy roznosiły kolorowe dania. Od razu poprawił się im nastrój. Tym bardziej, że na składającym się z trzech foteli siedzeniu znaleźli się w towarzystwie sympatycznego Amerykanina. Nie był zbyt urodziwy, lecz wytworny i kulturalny, starannie ubrany w pachnące, kolorowe rzeczy. W jego butach można było przejrzeć się jak w lustrze. Czynił na nich wrażenie kogoś z innego świata, tak bardzo różnił się od ich dotychczasowych znajomych. Od razu przedstawił się i dowiedziawszy się, kim jest Danuta, zaoferował jej pomoc w Phoenix. Okazało się, że Amerykanie sporo wiedzą o „Solidarności” i stanie wojennym. Wręczył jej wizytówkę, zachęcając, by się z nim jak najszybciej skontaktowała. Twierdził, że jego żona i syn będą uszczęśliwieni, mogąc ich gościć w swym dużym domu.

Mężczyzna był architektem. Mieszkał w wytwornej dzielnicy Phoenix — Scottsdale, gdzie — jak ją poinformował — spędzali zimowe miesiące w swoich luksusowych domach milionerzy z całej Ameryki, których nazywano tam blue birds, jako że pojawiali się jedynie na dwa, trzy najpiękniejsze miesiące w roku, a gdy nastawały tropikalne upały, znów odlatywali.

Cała podróż upłynęła im na miłej pogawędce przy winie, mimo nie najlepszej znajomości angielskiego przez Danutę. Nieznajomy uspokoił ich, że zabierze ich do siebie, jeżeli na lotnisku w Phoenix nikt się po nich nie zjawi. Twierdził, że zdarzają się takie przypadki. Sponsorzy pochopnie zobowiązują się do opieki nad refugee, a później rozmyślają się. Poinformował ją, że wylądują na starym, małym lotnisku, gdzie łatwo jest się odnaleźć, w odróżnieniu od nowego supernowoczesnego, na którym mogłyby być z tym trudności.


Gdy zniżali się do lądowania, spojrzała przez okienko w dół i oniemiała z wrażenia. Pod nimi, w nieogarniętej przestrzeni, roztaczała się urzekająca feeria kolorowych świateł. Poczuła się jak w kosmosie, jakby za chwilę mieli wylądować gdzieś z dala od szarego, pełnego trosk życia na ziemi, na jakiejś przyjaznej planecie witającej ich barwnymi fajerwerkami. Fala ciepła uderzyła jej do głowy, a po plecach przebiegł dreszczyk wzruszenia. Rozpływała się w zachwycie. Jak tu pięknie, spokojnie i bezpiecznie — pomyślała, przytulając Łukasza.


Na lotnisku podeszła do nich jakaś ładna brunetka w średnim wieku z trzema ślicznymi dziewczynkami. Okazało się, że jest pracownicą Tolstoy Foundation — organizacji będącej drugim sponsorem Danuty, o czym nie miała pojęcia. Kobieta opowiedziała jej, że właściwy sponsor, chociaż wyraził zgodę na sponsorowanie, nie zareagował na dalszą korespondencję organizacji, pomimo trzykrotnego zawiadamiania go o terminie ich przylotu.

Ewa była Polką, co sprzyjało bezpośredniej rozmowie i złagodziło rozczarowanie Danuty do wujka Olgi, z powodu którego znalazła się wraz z synem w tym zapadłym tropikalnym zakątku Ameryki. Inni działacze „Solidarności” lądowali na ogół w dużych skupiskach polonijnych, w Nowym Yorku, Chicago, Los Angeles. A oni znaleźli się tutaj zupełnie sami wśród obcych ludzi.

Gdy wyszli z lotniska, okazało się, że leje jak z cebra, co stanowiło tam, jak twierdziła Ewa, prawdziwy ewenement. Wsiedli do ogromnego w porównaniu z europejskimi samochodu, by udać się do niej, skąd miała je odebrać inna Polka — Natalia, po powrocie z pracy w restauracji. Mieli u niej mieszkać, za co organizacja zobowiązała się jej płacić dwieście dolarów miesięcznie.

Samochód utknął parę razy w ogromnych kałużach, gdyż budowniczowie Phoenix nie przewidzieli deszczu. Spływające po szybach strugi przeszkadzały w oglądaniu egzotycznego krajobrazu. Danuta wolała zresztą nie patrzeć. Uginające się pod smaganiem wiatru potężne palmy wywoływały w niej poczucie zagrożenia. Parterowe, drewniane domki w porównaniu z pięknymi willami w Niemczech czyniły przygnębiające wrażenie.

Ewa mieszkała w jednym z takich domów. Jej mąż pracował jako robotnik w jakiejś fabryce, chociaż był inżynierem, a ona na pół etatu w Tolstoy Foundation. Mówiła dobrze po polsku, lecz dziewczynki tłumaczyły dosłownie z angielskiego i miały śmieszną amerykańską wymowę.


Siedzieli przy dużym, okrągłym stole, popijając herbatę w ogromnych w porównaniu z europejskimi szklankach, stojących na grubych plastikowych serwetkach. Tak samo niewspółmiernie duże wydawały się małe łyżeczki. Pokój był tandetnie umeblowany, światło przyćmione ze względu na oszczędność energii elektrycznej. Danuta piła powoli herbatę, mdłą z powodu nietypowego rozmiaru łyżeczki do cukru. A szczebiotanie dziewczynek i ich miłej mamusi sączyło do jej świadomości zwątpienie i gorycz. Herbata z trudem przeciskała się przez przełyk, zaś słowa do uszu, bowiem zaczęło jej jakoś dziwnie szumieć w głowie. Dziewczynki mówiły na przemian z mamą o konieczności oszczędzania na wszystkim, łącznie z klimatyzacją, ciepłą wodą, elektrycznością, o niemożności znalezienia jakiejkolwiek pracy w związku z recesją, o tym, jakim szczęściem jest dla Ewy te pół etatu i jak bardzo dziękują Bogu, że wysłuchał ich modlitw, by tatuś nie stracił pracy, gdy innych zwalniano.

Danuta nie wiedziała, czy to sen czy jawa. Zdawało się jej, że jakieś komunistyczne biesy porwały samolot do Związku Radzieckiego na zesłanie.

Jedyną perspektywą ukazywaną jej przez Ewę było znalezienie zajęcia pomocy domowej u kogoś, gdzie mogłaby zamieszkać z dzieckiem, gdyż organizacja miała się nimi opiekować tylko przez pół roku.

Wreszcie zjawiła się Natalia — rudowłosa piękność z przylepionym sztucznym uśmiechem i smutnymi podkrążonymi czarnymi oczami, mocno umalowana, w eleganckim futrze, choć było całkiem ciepło. Imigrantom zezwolono na zabranie ze sobą do samolotu zaledwie dwu walizek na osobę, nie mieli więc problemów z załadowaniem ich całego dobytku do ogromnego, nowiutkiego, srebrzysto-błękitnego Chevroleta Natalii.

Wkrótce znaleźli się na nietypowym osiedlu piętrowych murowanych domków, pokrytych szarym tynkiem. Jeden z nich należał do Natalii. Wydawał się Danucie wyjątkowo brzydki i tandetny. Wchodziło się bezpośrednio do living roomu, tak jak u Ewy. Nie było przedpokoju z wieszakiem na okrycia, ponieważ rzadko się je tutaj nosiło. Od razu rzucało się w oczy, że mieszka tu osoba sfrustrowana. Zarówno na stoliku okolicznościowym, jak i na dużym stole, porozrzucane były bezładnie koperty, broszury, reklamy i gazety. Biała, długowłosa wykładzina dywanowa pokryta była plamami, a eleganckie meble kurzem. Na ścianach wisiały kiczowate obrazy w barokowych, złoconych ramach. Zapełnione drogimi książkami półki świadczyły o wyższych aspiracjach nieszczęsnej kelnerki maskującej sztucznym uśmiechem z trudem skrywane zgorzknienie. Z daleka widać było plamy na szklanych drzwiach tarasowych, ciągnących się przez połowę ściany, której druga połowa należała do kuchni czyniącej wrażenie nieużywanej. Jak się później okazało, chowało się tu wszystkie produkty żywnościowe do lodówek, łącznie z cukrem, mąką, makaronami itp, w celu uniknięcia plagi roaches — ogromnych brunatnych karaluchów, które dawały za wygraną jedynie wtedy, gdy nie miały dostępu do żadnego pożywienia.

— Nie martw się — pocieszyła ją Natalia, widząc jej zmartwioną minę — kobieta zawsze może znaleźć miejsce w jakimś domu jako gosposia. A na razie zajmiesz się moim gospodarstwem i moją córeczką. Mama mieszka u siostry, a poza tym pracuje. Codzienne odbieranie dziecka z przedszkola i zajmowanie się nim aż do mojego powrotu było dla niej zbyt męczące. Teraz… ty się tym zajmiesz — zdecydowała bezczelnie.

— Wiesz, twoim sponsorem jest organizacja Tolstoy Foundation — wyjaśniła. — Płacą mi za twoje mieszkanie, ale oczywiście za pół roku to się skończy. Potem będziesz musiała sobie znaleźć inne miejsce. Mnie nie stać na zatrudnianie gosposi. Tolstoy zakwateruje u mnie jakąś inną refugee.

Danuta milczała, poczuła się upokorzona.

Nie proponując im zjedzenia kolacji, Natalia wprowadziła ich do pokoju, w którym mieli mieszkać. Znajdowało się tam tylko jedno małżeńskie łoże, wbudowana w ścianę szafa i… nic więcej. Po ulokowaniu walizek pokazała im tandetnie urządzoną łazienkę, wyłożoną brudnawymi kremowymi kafelkami, uprzedzając, że ciepłą wodę odkręca tylko czasami w celu wzięcia prysznica, ponieważ instalacja jest uszkodzona, a jej nie stać na naprawę.

Po położeniu się do łóżka Danutę ogarnęła rozpacz. Ciałem jej wstrząsnął szloch tłumiony poduszką. Leżący obok niej na małżeńskim łożu Łukasz nie był chyba w stanie zrozumieć, dlaczego matka płacze. Znaleźli się wreszcie w tym wspaniałym, wolnym świecie. W Ameryce, o której wszyscy w Polsce marzyli!

— Z pewnością ci się tutaj spodoba — szepnął i usnął.

Danuta uspokoiła się, przypominając sobie wzruszenie i radość, przeżyte podczas zniżania się do lądowania w Nowym Jorku, gdy pokazywała synowi przez okienko w samolocie znaną z filmów, imponujących rozmiarów Statuę Wolności.

Rozdział 4

Do pokoju wszedł funkcjonariusz, który odprowadził doktora Konarskiego do aresztu.

— Szefie, ten zatrzymany chyba dostał pomieszania zmysłów. Siedzi nieruchomo na krześle ze zwieszoną głową, z zamkniętymi oczami, z rozanieloną miną.

— Przejdzie mu do jutra — machnął ręką komisarz.


Joachim wyjął z teczki przenośny kasetowy odtwarzacz, włożył do uszu słuchawki, cichutko nastawił muzykę i zagłębił się w lekturze. Książka wciągała go coraz bardziej.


Odnosiła wrażenie, że po tej stronie kuli ziemskiej znalazła się poza strefą przyciągania i oto — pozbawiona pola grawitacji — spadała gdzieś w kosmosie z zabójczą prędkością w czarną otchłań.


Danuta leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć. Jak w każdą noc. Z początku miała nadzieję, że w końcu jej organizm przestawi się na nową strefę czasową, lecz minęło już sporo czasu, a szum klimatyzacji wciąż nie pozwalał jej usnąć. Jesienią w Phoenix w dzień panowała dość wysoka temperatura, lecz noce były zimne, więc trzeba było włączać szumiący air conditioning, by ogrzać mieszkanie. Zamierzała poprosić Natalię, żeby zawiozła ją do lekarza po receptę na środek nasenny, lecz ciągle z tym zwlekała. Nie chciała uzależniać się od tabletek.

W Polsce nigdy nie miała problemów z zasypianiem. Przykładała głowę do poduszki i natychmiast usypiała. A tutaj… Jak mogła zasnąć, skoro czuła się jak bezdomny, skopany pies, wyrzucony na bruk? Nocami chciała wyć do księżyca, lecz nigdy go nie widziała przez malutkie okienka, zawsze zasunięte żaluzjami przed oślepiającym słońcem. Nie była już trybikiem w mechanizmie wiary wprawiającym w ruch jej cielesną powłokę. Odnosiła wrażenie, że po tej stronie kuli ziemskiej znalazła się poza strefą przyciągania i oto — pozbawiona pola grawitacji — spadała gdzieś w kosmosie z zabójczą prędkością w czarną otchłań. Jeździła wprawdzie w każdą niedzielę do kościoła, lecz nie potrafiła się modlić. Wiedziała, że Bóg istnieje. Zdawało się jej jednak, że znalazła się poza sferą jego wpływów. Głęboko w pamięci utkwiło jej kazanie pewnego franciszkanina, który przekonywał, że kto nie wierzy w wiekuiste szczęście, nie będzie żył wiecznie z własnej winy, ponieważ nie próbował wysilić się, aby w nie uwierzyć. Niestety, nie potrafiła podjąć żadnego wysiłku w tym względzie.

Do tej pory była osobą religijną, choć nie wyniosła tego z domu. W całej jej rodzinie dorośli chodzili do kościoła tylko w święta. Na niedzielne nabożeństwa, na lekcje religii, do komunii, do bierzmowania posyłano jedynie dzieci. Ojciec jej często powtarzał, że Boga należy mieć w sercu i przestrzegać jego przykazań, natomiast „kto siedzi pod figurą, diabła ma za skórą”.

— To całe straszenie karą za grzechy po śmierci jest potrzebne ciemnym ludziom — pouczał córkę — człowiek inteligentny bez tego wie, jak należy żyć, żeby mieć czyste sumienie. Wie, czym kierować się w życiu.

On zawsze wiedział. Ignorowały na ogół z matką jego rady, zarzucając mu tchórzostwo i czarnowidztwo, lecz później okazywało się, że miał słuszność. Był roztropny, prawdomówny i kryształowo uczciwy.

Jednak Danuta chodziła w niedzielę na mszę, choć przyznawała nieco racji ojcu. Wszak jej rodzice nie chodzili do kościoła, a żyli zgodnie z dekalogiem. Natomiast mąż koleżanki jej matki co dzień przed pójściem do pracy uczestniczył w mszy, a mimo to miał kochankę. Nieraz dochodziło do jej uszu, jak żaliła się, na jakąś Helgę, a kiedyś podsłyszała jej tajemnicze stwierdzenie, którego nie była w stanie zrozumieć:

— Ta co ja ci będę tłumaczyła, Lodziu! Dość, że ona… — przerwała na chwilę kobieta, patrząc w stronę kąta, w którym Danusia czytała książkę. — No, wiesz, nie potrzebuje smoczka. Rozumiesz?

Co więcej, brat jej męża był kościelnym, a mieszkał bez ślubu ze swą konkubiną, gdyż nie miał podstaw do uzyskania rozwodu z żoną. Danuta nabrała wówczas przekonania, że jeśli ktoś jest blisko związany z Kościołem, to księża patrzą przez palce na jego grzeszki. Niezbyt się to jej podobało. Po wyjściu za mąż zaniechała chodzenia do kościoła, ponieważ jej mąż był ateistą. Sądziła, że dla Boga nie ma to większego znaczenia. I dopiero, gdy podrósł Łukasz, poszła z nim na mszę. Najwyraźniej spodobało się tam dziecku. Obserwowało księdza, ołtarz. Wsłuchiwało się w śpiew i grę na organach. Jedynie podczas kazania trochę się wierciło. Gdy wyszli z kościoła, Danuta opowiedziała mu nieco więcej o Bozi, do której modlili się wspólnie przed snem, odkąd chłopiec zaczął mówić.

W następną niedzielę była piękna pogoda, pomyślała więc, że może lepiej pójść z dzieckiem na spacer.

— Zobacz, jak ładnie świeci słoneczko — zwróciła się do synka. — Dokąd wolałbyś pójść, do Zoo pooglądać zwierzątka czy do kościółka?

— Chodźmy do Bozi — zdecydował malec po chwili namysłu.

Od tego czasu miała już Danuta z kim chodzić do kościoła, co czyniła odtąd już przez całe życie. Jednak ostatnio męczyło ją to, stanowiło wręcz przykry obowiązek. Czuła ogromny żal do Boga.


W każdą bezsenną noc snuła takie wspomnienia. Tej nocy przypomniała sobie, jak gorliwie ojciec namawiał ją do pozostania w kraju, w odróżnieniu od matki przewidującej, że jej córka wyjdzie w Stanach za milionera.

Dlaczego go nie posłuchałam? — żałowała po niewczasie.

Przypomniała sobie, że największy autorytet stanowiła dla niego babka, osoba wielce religijna. W każdą niedzielę brała za rękę obu wnuków, to znaczy jego z bratem, i prowadziła do kościoła, a w chwilach wolnych od domowych zajęć przebierała paciorki różańca, modląc się o lekką śmierć. Pewnego ranka stwierdziła, że nie wstanie z łóżka, bo chce się jej spać. Parę godzin później usnęła na zawsze, niepostrzeżenie dla domowników.

Ojciec wspominał babkę w różnych okolicznościach, cytując jej słowa, a zwłaszcza nauki moralne. Stawiał za wzór żonie, którą doprowadzało to do szału. Danuta także wyżej ceniła jej maksymy życiowe od tych matczynych. Szczególnie utkwiła jej w pamięci rada, w jaki sposób postępować ze złym człowiekiem: „Jak chwyci cię za połę płaszcza, odetnij ją i uciekaj”.

Tak powinnam teraz zrobić, pomyślała. Uciec od Natalii — westchnęła ciężko. — Łatwo powiedzieć. Tylko jak? Dokąd?


Nieszczęsna kobieta przewracała się z boku na bok, nie mogąc spokojnie uleżeć, owładnięta poczuciem bezsilności. Nie widziała żadnej możliwości uwolnienia się od Natalii i jej nieznośnej córeczki. Trudno jej było pogodzić się z tym bezgranicznym upokorzeniem. Spadła tu na łeb, na szyję. Z pozycji popularnej dziennikarki i prominentnej działaczki „Solidarności” została zdegradowana do roli pomocy domowej u kelnerki.

To chyba diabeł podsunął mi decyzję o emigracji — myślała zgnębiona. — Trzeba było podpisać współpracę z bezpieką. Powinnam była za wszelką cenę zostać w Polsce.

Chciała to uczynić, gdyż nie mogła znieść internowania w ciężkim więzieniu, a zwłaszcza szykan agentki bezpieki, która zamieniła ich celę w piekło. A przy tym przesłuchujący ją funkcjonariusz groził, że jeśli nie zobowiąże się do współpracy, zgnije w więzieniu, nigdy nie zobaczy syna, a ten nie dostanie się nawet do szkoły średniej, a cóż dopiero na studia. No i oczywiście ona, jeśli nawet wyjdzie z więzienia, nie zostanie już nigdy zatrudniona w żadnej gazecie… Zdawało się jej, że gotowa byłaby podpisać cyrograf, byleby wreszcie wyjść na wolność, byleby zobaczyć Łukasza. A jednak jakaś wewnętrzna siła nie pozwalała jej na to.

Rozdział 5

Teraz to już jej nie rozumiem, pomyślał Birkner. Co jej zależało podpisać? No… po prostu nie mogła. Była bardzo… religijna. Nie wiem, czy wpadnę na jakiś trop zabójcy w tej książce. Przekartkował ją do końca i stwierdził, że jednak w drugiej części opisującej pobyt w Niemczech powinien coś znaleźć. Może nie czytać tego o Stanach?

Zdjął okulary, przetarł oczy, które zaczęły go piec. Zamknął je na jakiś czas, zgłośnił odtwarzacz i słuchał muzyki. Po paru minutach znowu ściszył i z powrotem nałożył okulary. Całkiem możliwe, że w tym Phoenix też wplątała się w jakąś polityczną kabałę. Muszę wszystko dokładnie przeczytać — postanowił i czytał dalej.


Dziwna to była przyjaźń, jako że trudno byłoby znaleźć dwie bardziej odbiegające od siebie osobowości. Już samym wyglądem różniły się diametralnie.


Wtem usłyszała płacz Nicole. — Mama, gdzie mama? — łkała dziewczynka.

Wstała i pobiegła do niej.

— Nie płacz, Nicki. — Pogładziła ją po główce. — Mama zaraz przyjdzie.

— Leżyć koło mnie! — nakazała jej dziewczynka.

— Nie mogę. Mamusia zaraz wróci i będzie zła, że jej miejsce przy tobie jest zajęte.

— Kiedy wróci? — zawodziło dziecko.

— Już niedługo — uspokajała je. — Przecież wiesz, że mama do późna pracuje. Posiedzę przy tobie aż do jej powrotu.

Gdy Nicole usnęła, Danuta wróciła do swojego pokoju. położyła się na wznak i dalej snuła smutne wspomnienia.


Kiedy wróciła z internowania była wycieńczona, zgnębiona i oszołomiona tabletkami uspokajającymi. Weszła do pustego mieszkania. Łukasz był w szkole. Nie rozbierając się, usiadła bezradnie na wersalce. Nie była w stanie cieszyć się z uwolnienia. Z otępienia wyrwał ją dźwięk dzwonka. Zdumiała się, gdyż nikt jeszcze nie wiedział, że ją zwolniono. Jednak bez wahania otworzyła drzwi. Stanął w nich… Bronek. Wyjął z aktówki bukiet różowych goździków. Uradowana rzuciła się w jego ramiona. Zaczęli się całować i zanim zdążyła oprzytomnieć, leżała już z nim w łóżku. Zapamiętale odwzajemniała jego pieszczoty.

Bronek… Na jego wspomnienie żal ściskał jej serce. To była jej wielka platoniczna miłość. Kiedy przedstawiając się, ujął jej dłoń, spojrzał jej w oczy z takim uczuciem, że zrobiło się jej gorąco.

Siedzieli przy sąsiednich biurkach w redakcji. Z wrażenia nie mogła skupić się na pisaniu, on zresztą również. Zwracał się do niej nieustannie. Prowadził swobodną rozmowę, nie siląc się na dowcipy. A mimo to oboje raz po raz wybuchali śmiechem, właściwie bez powodu. Nadawali na tych samych falach. Mieli podobne poczucie humoru. Pożyczali sobie nawzajem książki i prowadzili nieustanne dyskusje o nich. Bronek ukończył historię sztuki, więc wprowadzał ją w arkana tej interesującej ją dziedziny.

Niestety, był żonaty. Danuta wciąż jeszcze pamiętała upokorzenie, jakie przeżywała po każdej zdradzie Janusza. Nie miałaby sumienia, by zadawać taki sam ból innej kobiecie. Więc nie ulegała jego umizgom.

Zastanawiała się nieraz, na czym to polega, że ma on tak szczególną pozycję w redakcji. Wszyscy inni dziennikarze, niezależnie od tego jakimi problemami się zajmowali, musieli brać udział w partyjnych akcjach i pisać wówczas „produkcyjniaki”. On jeden był od tego zwolniony. Pisał wyłącznie recenzje z wystaw i artykuły o sztuce. Nie należał do partii i nie naciskano na niego, by do niej wstąpił, a znęcający się nad innymi szef trzymał się od niego z daleka.

Gdy wybuchł słynny strajk w Hucie Katowice w początkach „Solidarności”, Bronek namówił ją, by po kryjomu podjechała z nim pod hutę. Była to niezbyt bezpieczna eskapada. Jednak nic szczególnego tam nie zauważyli. Na zewnątrz było pusto, a do środka nikogo nie wpuszczano. Prasa ignorowała wówczas strajki, chociaż mnożyły się jeden po drugim, w hutach, kopalniach i innych zakładach pracy. Wręcz przeciwnie, pisano o tych, w których nie przerywano pracy.

Później, gdy powstały komitety założycielskie „Solidarności” i wybrani partyjni dziennikarze zaczęli o nich pisać, Bronek namówił ją, by wystąpiła na zebraniu z inicjatywą przystąpienia do tego Związku. Zapewniał ją, że ją poprze. Niestety wykpiono ją tylko, a jej przyjaciel nie odezwał się ani słowem. Potem tłumaczył się, że wobec negatywnej reakcji innych obleciał go strach.

Ona jednak trwała przy swojej decyzji, przeszła na etat do prasy „Solidarności” już w okresie, gdy Związek działał w podziemiu. Bronek niemal co dzień odwiedzał ją. Relacjonowała mu na bieżąco swą ryzykowną działalność. Miała do niego pełne zaufanie. Gdy jednak poprosił ją, by umożliwiła mu wstęp na konspiracyjne zebrania, odmówiła, ponieważ były one ściśle tajne.

Po rejestracji „Solidarności” również w gmachu prasy powstał jej oddział i dopiero wówczas Bronek wstąpił do niej. Założył pismo niepodlegające cenzurze i piął się po szczeblach związkowej kariery, aż zaszedł na jej szczyt. Był znanym działaczem, członkiem Zarządu Regionu i Krajowej Komisji Porozumiewawczej stanowiącej organ koordynujący działalność struktur regionalnych i zakładowych związku.

Oprzytomniała dopiero, gdy przeszli z sypialni do pokoju dziennego. Chciała go spytać, skąd wiedział, że ją zwolniono, lecz ją zamurowało, gdyż w tym momencie straszliwa myśl poraziła jej szare komórki. Jakim cudem znalazł się tak szybko na wolności? Jej udało się to, dzięki interwencji biskupa jako matce samotnie wychowującej dziecko, które pozostało bez opieki. Poza tym była w głębokiej depresji.

Bronek poprosił, żeby przeszli do kuchni, gdyż był przekonany, że w pokoju zamontowany jest podsłuch. Powiedział, iż dzięki zdolnościom aktorskim uniknął internowania. Podczas przesłuchania udawał ciężko chorego i załamanego.

Dziwne, że tak prominentnego działacza nie internowano — pomyślała, przypominając sobie niektóre starsze, ciężko chore towarzyszki niedoli.

Gdy usiedli w kuchni przy kawie, wyznał mi z wielkim przejęciem, że należy do ścisłego kierownictwa podziemnej organizacji „Solidarności” na Śląsku. Opowiedział tak przekonywujące rzeczy o konspiracji, że w końcu niemal rozwiał jej wątpliwości.

Jak zwykle chciał zasięgnąć mojej opinii w wielu kwestiach. Często odwiedzał ją w tym celu. Dziwiła się nieraz, że on — doradca w najwyższych gremiach „Solidarności” — z nią konsultuje się w różnych sprawach. Nie przyszło jej do głowy, że są to najzwyczajniejsze przesłuchania. Teraz prosił ją o raport o jej ośrodku internowania. Pouczył, żeby pisała przez kalkę i natychmiast niszczyła oryginały, trudniej bowiem będzie wówczas rozpoznać maszynę, na której został napisany.

Wbrew wcześniejszemu brakowi jakichkolwiek podejrzeń, podświadomość jej od początku ich znajomości rejestrowała niektóre jego niewinne uwagi, żarty, wystudiowane uśmiechy, a zwłaszcza oznaki oburzenia, patriotyczną retorykę i groteskowe przewracanie oczami. Teraz bowiem, kiedy tak siedziała naprzeciw niego, słuchając w milczeniu jego niestworzonych opowieści, wszystkie te momenty gwałtownie wciskały się do jej świadomości, jeden za drugim, śpiesznie wydostając się na wolność ze swego więzienia, jakby w obawie, że zostaną znów do niego wciśnięte jakąś sprytną zagrywką inteligentnego hipokryty. On zaś całkiem niespodzianie zadał jej w pewnym momencie zaskakujące pytanie:

— Czy nie chciałabyś czasami zabawić się nabieraniem, nabijaniem w butelkę, ot, żeby się trochę pośmiać?

Zdrętwiała. Jak żywy stanął przed nią przesłuchujący ją w więzieniu porucznik, żądający by podpisała cyrograf. Bronek był o niebo lepszy. Wybałuszyła na niego oczy, nie wierząc własnym uszom, udając czy też faktycznie nie rozumiejąc, o co mu chodzi. A on, jakby nigdy nic, przybrał figlarny wyraz twarzy i zaczął opowiadać, jak to wspólnie z pewnym kolegą, szacownym docentem, weszli na gapę do teatru, spóźniając się na spektakl i w udanym pośpiechu ogłupiając bileterkę do tego stopnia, że nie śmiała zażądać od nich okazania biletów.

Uświadomiła sobie, że bezpieka często działała przy pomocy takiego właśnie ogłupiania oraz innych psychologicznych gierek. Była bezbronna wobec tak niewinnej na pozór, a tak groźnej w skutkach manipulacji.

Boże, jak oni mnie ogłupili — myślała. Jak mogłam go nie podejrzewać, wiedząc o jego przyjaźni z owym docentem, który na jednym z zebrań nawoływał do zbrojnych przygotowań przeciwko ruskiej interwencji? Wszak taki właśnie pretekst był potrzebny władzom do wprowadzenia stanu wojennego… Pewnie przez cały czas mnie donosił… Najpierw w „Gazecie” wyciągał ode mnie informacje o osobach, o których pisałam reportaże, a potem o tym, co działo się w „Solidarności”. I to chyba jemu w pewnej mierze zawdzięczam internowanie.

Ogarnęła ją wściekłość.

— Wyjdź! — krzyknęła rozdzierającym głosem. — Nie chcę cię już więcej widzieć, ty przeklęty donosicielu!

— Ależ Danusiu — żachnął się — o co ty mnie posądzasz? Rozumiem, że masz zszargane nerwy, ale to nie powód, żebyś mnie obrażała…

— Wyjdź! — powtórzyła. — Zejdź mi z oczu!

Później doszła do wniosku, że go skrzywdziła tym posądzeniem, przeprosiła go i zaprosiła na kawę. Ale odmówił. Nie spotkali się już więcej…


Zajmowanie się wytęsknionym synkiem i gospodarstwem domowym miało tak zbawienny wpływ na jej rozregulowany system nerwowy, że zaniechała zamiaru wyemigrowania. Nawiązała kontakt z Olgą, przyjaciółką z redakcji, w której pracowała przed przejściem do prasy „Solidarności”. Zerwała z nią wówczas kontakt, jak zresztą z wszystkimi kolegami i koleżankami potępiającymi ją za ten nieodpowiedzialny postępek. Jednak po powrocie z więzienia powróciła do dawnej przyjaciółki, gdyż jej najbliżsi przyjaciele z „Solidarności” wciąż jeszcze byli internowani. A przy tym Olga mieszkała w pobliżu, tylko parę bloków dalej.

Dziwna to była przyjaźń, jako że trudno byłoby znaleźć dwie bardziej odbiegające od siebie osobowości. Już samym wyglądem różniły się diametralnie. Olga była sekretarzem redakcyjnej komórki partyjnej, najważniejszą osobą w redakcji, nie licząc szefa i jego zastępców. Zajmowała się polityką międzynarodową i z pewnością utrzymywała stosunki z bezpieką, gdyż wszyscy się jej bali. Z wyjątkiem Danuty, której nigdy nie przyszło to do głowy. Nazywano ją koczkodanem, bo nie grzeszyła urodą, ubierała się dziwacznie i krzykliwie, przesadnie malowała, jej ufarbowane na rudo włosy poskręcane były w niemodne loczki, twarz miała pomarszczoną. A przy tym była wyjątkowo niska, mimo noszenia butów na niebotycznie wysokich obcasach. Jednak Danucie imponował jej wyzywający wygląd, choć sama ubierała się i malowała dyskretnie. Podobała się jej pewność siebie i niespożyta energia przyjaciółki, która usilnie poszukiwała męża, nie zrażając się niepowodzeniami i nie przejmując się staropanieństwem. Danuta przyjaźniła się z nią głównie ze względu na jej inteligencję. Traktowała tę przyjaźń jako parasol ochronny. Jako osoba bezpartyjna, chodząca w niedzielę z dzieckiem do kościoła, stanowiła podejrzany element i ta przyjaźń była w stanie uwiarygodnić ją w oczach partii.

Olga lubiła ją niewątpliwe, co stanowiło u niej rzadkość. Twierdziła, że ludzie ją nudzą lub irytują, lecz ją uznawała za interesującą, atrakcyjną i inteligentną.

Mimo wszystko nie była z przyjaciółką zupełnie szczera. W sprawach politycznych nabierała wody w usta. Rychło nauczyła się trzymania języka za zębami, gdy pewni siebie, zaufani partyjni koledzy z szefem na czele krytykowali ustrój i opowiadali polityczne dowcipy. Gryzła się w język, kiedy ją korciło, by coś dorzucić; pomna, że podobnie jak ona bezpartyjny kolega sprowokowany do opowiedzenia zakazanej anegdoty, z tego właśnie powodu został zwolniony z pracy.


Kiedy przyszła do Olgi, ta przyjęła ją serdecznie. Danuta opowiedziała jej wiele o swojej działalności i o przebiegu internowania. Odtąd spotykały się codziennie. Niepotrzebnie zwierzyła się, że Bronek zaproponował jej współpracę z bezpieką.

— Wyrzuciłam go z domu. Wyobraź sobie, że on należy do podziemnej organizacji „Solidarności”. Jestem tym przerażona. Podejrzewam, że oni przewidują odrodzenie Związku, znając doskonale nastroje społeczne — dzieliła się z Olgą myślami. — Chcą w nim mieć swoich ludzi. Prawdopodobnie miałabym do nich należeć. Ani chybi chcą zrobić ze mnie swoją „wtykę”. Z moim uległym charakterem nadawałabym się do tego znakomicie. Tacy ludzie jak Bronek zrobią wodę z mózgu uczciwym działaczom. Chodzi o to, by im włos nie spadł z głowy w przypadku wyborczego zwycięstwa „Solidarności”. — W tym momencie uświadomiła sobie, że przecież Olga też należy do komunistycznego establishmentu i pożałowała tego, co powiedziała.

Wnet musiała wracać do domu, by zdążyć przed powrotem Łukasza ze szkoły.

Trudno byłoby określić powód, ale rozmowa z przyjaciółką napełniła ją niepokojem. Olga była, jak zwykle, współczująca, miła, lecz… zawisł nad nimi jakiś cień, jakby czarna gradowa chmura przesłoniła słońce. Wyrzucała sobie, że była z Olgą zbyt szczera. Jak mogłam jej to wszystko opowiedzieć? Co ja najlepszego zrobiłam? — martwiła się.

Wracała do domu ze spuszczoną głową, posępna, pełna nieokreślonych, mrocznych przeczuć. Jak bańka mydlana prysnęło poczucie bezpieczeństwa, które odzyskała po powrocie z internowania, kiedy to zwiodła ją bliskość ukochanego syna, serdeczność rodziny i innych odwiedzających ją osób, urok domowego ładu, harmonijnego otoczenia ulubionych sprzętów, kojąca jednostajność czynności domowych. Teraz opanował ją lęk. Zaczęła zastanawiać się, czy może w pokoju dziennym zamontowany jest podsłuch, czy niektórzy z jej licznych gości nie są na usługach bezpieki? Może nawet Olga?

Natychmiast odpędziła tę myśl. Miała do przyjaciółki pełne zaufanie. Wiedziała, że nie jest ona przekonaną komunistką. Związała się z partią wyłącznie dla kariery i wyższego standardu życia.

Rozdział 6

Birkner przerwał na chwilę czytanie, żeby przetrzeć okulary. Przeżył szok.

Ależ ona była naiwna, pomyślał. Jak mogła ufać komuś takiemu jak ta Olga. Straszny ustrój ten komunizm, pomyślał. Nikomu nie można ufać. U nas takie rzeczy są nie do pomyślenia. Nie dziwię się, że Gruber wciąż złorzeczy komunistom. Założyłbym się, że to polska bezpieka ją sprzątnęła, ponieważ za dużo wiedziała.

— Achim! — dotarł do niego donośny głos Kurta.

Wyjął z uszu słuchawki i podniósł głowę znad kartek maszynopisu.

— Co się stało?

— Idziemy do stołówki.

— Nie jestem głodny. Nie mam czasu. Idźcie sami.

Znów włożył do uszu słuchawki i czytał dalej.


Pomyślała, że świadomość działa jak kamera rejestrująca za pomocą wszystkich zmysłów absolutnie wszystko, z czym się człowiek styka, jak na filmowej taśmie.


O, już trzecia — pomyślała z ulgą, wracając do amerykańskiej rzeczywistości, usłyszawszy chwiejne kroki Natalii, która niemal co dzień wracała dopiero o tej porze do domu. — Teraz to już jakoś zleci do rana.

Gdy ustały odgłosy dochodzące z łazienki, przewróciła się na drugi bok. Jak w każdą bezsenną noc usiłowała myśleć o czymś przyjemniejszym. Nigdy się jej jednak to nie udawało. Wiecznie prześladowały ją te ponure obrazy. Pomyślała, że świadomość działa jak kamera rejestrująca za pomocą wszystkich zmysłów absolutnie wszystko, z czym się człowiek styka, jak na filmowej taśmie. Zaś o tym, która klatka zostaje w pewnym momencie wyświetlona decyduje poruszenie serca lub… wątroby. I dlatego prześladowały ją te koszmary wyzwalane przez zalewającą ją żółć goryczy.

Powróciła do wspomnień.

Uświadomiła sobie wówczas, że pozostając w kraju nie uniknie kontaktów z bezpieką, a w najlepszym przypadku z dwulicowymi przyjaciółmi. Nie nadawała się do tej „zabawy”, tego była pewna. Podjęła nieodwołalną decyzję o emigracji. Natychmiast rozpoczęła starania o wyjazd. Zamierzała wyjechać do Francji. Uwielbiała śródziemnomorską naturę i kulturę, znane z lektury i lekcji języka francuskiego w szkole średniej oraz lektoratu na studiach. Niestety w konsulacie francuskim powiedziano jej, że będzie musiała dość długo czekać na załatwienie formalności, a ona obawiała się szykan bezpieki. Zdecydowała się zatem na emigrację do Stanów, załatwienie której następowało w błyskawicznym tempie.


Od tych wspomnień oderwał ją bełkot leżącego obok niej Łukasza, który mówił coś przez sen.

Biedne dziecko — pomyślała z czułością. — Nigdy się nie skarży, ale też ma trudności z przystosowaniem się do postawionego na głowie życia w tym egzotycznym zakątku świata.

Wtem zadzwonił budzik.

— Nareszcie — wyszeptała z ulgą.

Strasznie dłużyło się jej to bezsenne leżenie w łóżku. Wstała i po porannej toalecie zajęła się przygotowywaniem śniadania, po czym obudziła Łukasza. Amerykańskim zwyczajem wypili po szklance soku pomarańczowego i zjedli po talerzu cerealu z mlekiem.

— Have a good day — powiedziała, całując syna w czoło, gdy wychodził do szkoły.

— You too — odpowiedział chłopiec. Jemu też się podobał ten grzecznościowy zwrot. W Polsce go nie używano.

Wkrótce po jego wyjściu pojawiła się w kuchni Natalia w przybrudzonym białym szlafroku kąpielowym i jej córeczka w niebieskiej piżamce. Kobieta sypiała z nią w jej łóżku, chociaż miała swoją sypialnię. Był to jedyny czas spędzany z dzieckiem, ponieważ cały dzień przebywała poza domem.

Mała Nicki natychmiast włączyła telewizor i usiadła przed nim bardzo blisko na małym stołeczku z talerzem cerealu. A jej matka zajęła miejsce naprzeciw Danuty przy dużym stole, na którym czekała już na nią zagotowana w ekspresie kawa. Jak zwykle zaczęła dzień od pieczołowitego kręcenia włosów na wałki, które podłączyła do prądu. Podczas gdy fryzura utrwalała się, robiła makijaż, paląc papierosa za papierosem i popijając kawę.

Najpierw nałożyła na twarz różowy make up, długo i dokładnie wklepując go w twarz. Następnie ogromnym pędzlem wprowadziła sporo różu na policzki, o wiele za dużo jak na gust Danuty. Teraz przyszła kolej na jej piękne oczy. Na powiekach namalowała najpierw ciemnobrązowe, a powyżej srebrne cienie, następnie czarne kreski nad i pod oczyma. Po czym zajęła się kilkakrotnym tuszowaniem rzęs, wydłużając je i zagęszczając. W końcu starannie obrysowała kontury warg czarną kredką, a następnie pomalowała je jaskrawą czerwoną szminką. Jej zmęczona, poszarzała twarz nabrała olśniewającego wyglądu gwiazdy filmowej. Danuta przyglądała się ciekawie tym upiększającym zabiegom. W gruncie rzeczy malowała się podobnie, tyle że znacznie dyskretniej i z wyjątkiem ust. Imponował jej tylko ów ogromny pędzel do policzków. W polskich perfumeriach nigdy takiego nie widziała.

— Anyway — powtarzała w co drugim niemal zdaniu Natalia, nadużywając tego słowa zarówno w polskim języku, jak i w angielskim. — Anyway, jedynym wyjściem w twojej sytuacji jest wyjście za mąż.

Powtarzała to niezmiennie na zakończenie ich porannych pogawędek, a raczej jej monologów, po obszernym przedstawieniu braku jakichkolwiek innych szans dla kogoś takiego jak Danuta. Był to jedyny temat ich rozmów połączony z jej zwierzeniami i wybrzydzaniem na Amerykę.

Następnie ubierała dziewczynkę w jakąś kolorową sukieneczkę z falbankami, nie bacząc na to, że mała nie tknęła swego cerealu. Sama zaś wkładała śnieżnobiałą bluzkę, świetnie skrojony czarny garnitur i szpilki. Najpierw odwoziła Nicole do przedszkola, a potem jechała do restauracji.

Danuta wychodziła z nimi przed dom i odprowadzała je wzrokiem do najnowszego modelu Chevroleta, patrząc jak odjeżdżają niczym w reklamie salonu motoryzacyjnego.


Po kilkunastoletnim pobycie w Stanach Natalia wylądowała jako kelnerka we włoskiej restauracji, w tym samym miejscu, w którym stawiała pierwsze kroki w owym obcym wciąż dla niej kraju. Przyjechała po maturze do krewnych w odwiedziny i zamiast wrócić do Polski na studia, postanowiła trochę popracować. W tej właśnie restauracji, przy barze poznała pewnego dealera samochodowego. Po kilku latach nieudanego małżeństwa rozstała się z nim, popijając drinki przy tymże barze. Po czym on ulotnił się w niewiadomym kierunku, by uniknąć płacenia alimentów. Zostawił jej dom, samochód oraz szafy pełne drogich kreacji. zastanawiała się nieraz, dlaczego Natalia, dysponując taką masą wspaniałej garderoby, nosi przez cały czas wyłącznie czarny garnitur i na zmianę dwie białe bluzki, które co dzień prała w wybielaczu.

Kobieta żyła w przedziwny sposób. „Posilała” się kawą, drinkami i papierosami, choć — jak twierdziła — w restauracji mogła jeść za darmo. Od czasu do czasu robiła zakupy żywnościowe. Czyniła to jednak rzadko, więc lodówka pełna była drogich, zepsutych produktów, ponieważ obie z córeczką prawie nic nie jadły. W niedzielę zaś uroczyście wybierała się na inne zakupy. Nabywała wówczas drogie kosmetyki i książki, których nigdy nie czytała.

Wzorując się chyba na matce, Nicole nie chciała jeść, co doprowadzało Danutę do rozpaczy. Być może dziecko jadło coś w przedszkolu? Chociaż trudno było uwierzyć, żeby ktokolwiek w jakikolwiek sposób był w stanie zachęcić je lub zmusić do jedzenia. Było chudziutkie i przewrażliwione. Wiecznie marudziło, złościło się i płakało, trudno było je uspokoić. Nie potrafiło niczym się zająć. Nawet leżąc w łóżku, już po wysłuchaniu bajki na dobranoc, wzywało Danutę, płacząc, że nie może zasnąć, bo „na dworzu jest noisy”, chociaż za oknem panowała idealna cisza.

Po odejściu męża Natalia zaczęła zmuszać córeczkę do mówienia po polsku. Całe rozczarowanie życiowe zwróciła przeciw Ameryce. Wszystko, co amerykańskie, budziło w niej odrazę. Oczywiście z wyjątkiem luksusu, który nazywała „wygodą”, i który był — jak twierdziła — jedyną przyczyną jej pozostawania w tym kraju. Jednakże mimo owej wygody, którą ceniła sobie najwyżej, była wielce sfrustrowana. Nieustannie narzekała, zatruwając tym Danutę do granic wytrzymałości.

— Anyway, człowiek czuje się tutaj jak w więzieniu, jak jakieś zwierzę w klatce — mówiła z goryczą. — Przebywa się zawsze w jakimś pomieszczeniu albo w samochodzie. Szczególnie w lecie, pięciu minut nie wytrzymałabyś na wolnym powietrzu w tym upale… Nie ma tu żadnej możliwości pójścia na spacer, czy chociażby łazikowania po mieście od sklepu do sklepu. Zajeżdżasz na parking i robisz wszystkie zakupy pod jednym dachem. Kino, teatr, koncert… A kogóż na to stać? Dla takich jak my pozostaje tylko siedzenie przed telewizorem. Jedyną rozrywką przeciętnego Amerykanina jest wyjście od czasu do czasu do restauracji… Anyway, Ameryka jest wspaniała, ale tylko dla bogatych. Przeciętni ludzie nie mają żadnego dostępu do tego wspaniałego świata. Prawdę mówiąc, my tych bogaczy nawet nie spotykamy. Oni nas unikają jak zapowietrzonych. Zobaczyłabyś, w jakich mieszkają domach! Mają swoją luksusową dzielnicę — Scottsdale. I tam sobie żyją. A zwykłych ludzi unikają… Anyway, my także nie jeździmy do tych brudnych, obskurnych dzielnic, gdzie mieszkają pobierający welfare, w większości Czarni. Tam byś musiała kiedyś pojechać! Uciekłabyś ze strachu… American dream! Cha, cha, cha — zaśmiała się sarkastycznie. — Te mity o pucybutach, którzy zostają milionerami, są po prostu śmieszne. Te opowieści o demokracji, o wspaniałych szansach dla każdego… Cha, cha, cha, Anyway, wiesz, co tutaj jest najgorsze? To, że w żaden sposób nie jesteś w stanie wydostać się ze środowiska, w które raz wpadłaś jak śliwka w kompot.

Jednak wbrew temu, co mówiła, marzyła o własnym biurze podróży, o wysłaniu córeczki do jakiejś szkoły w Anglii, gdyż — jak twierdziła — w Stanach można się w szkole nauczyć wyłącznie palenia marihuany. Niestety, zamiast jeździć po pracy na kurs komputerowy, za który z góry zapłaciła, lądowała na ogół wieczorami w luksusowym hotelu na dancingu. W weekend przed egzaminami zaczęła nerwowo wertować skrypty, lecz nie na wiele to się zdało.

Na dancingi wyciągał ją stary, bogaty kochanek imieniem Harry. Był to wyjątkowo szkaradny człowiek. Na Danucie robił wrażenie karalucha. Od niego pochodził luksusowy Chevrolet. Samochód pozostawiony przez męża stał na parkingu i czekał na jej brata, który miał niebawem ściągnąć do Stanów. Harry był żonaty, lecz nie mieszkał w swoim domu z rodziną, tylko w najlepszym w Phoenix, wytwornym hotelu, do którego co wieczór wprost z restauracji zabierał Natalię na kolację, a raczej na drinki. Na kolację godziła się tylko od czasu do czasu, co oznaczało, że się z nim prześpi.

— No, będę to miała znów na jakiś czas z głowy — powiedziała pewnego wieczoru z porozumiewawczym uśmiechem.

— Nie rozumiem — zdziwiła się Danuta.

— Tutaj tak jest — odpowiedziała. — Jak dasz się zaprosić na kolację, to po niej musisz się z facetem przespać.


Harry cierpiał na depresję. Dręczyły go stany lękowe, gdy Natalia spędzała wieczór na kursie, a po nim w domu. Na szczęście rzadko się to zdarzało, bo wówczas wydzwaniał raz po raz, sprawdzając, czy już wróciła. Ona jednak nie chciała z nim rozmawiać, zadręczał więc Danutę błaganiem przywołania jej do aparatu. Nieraz przyjeżdżał do niej, a wtedy wyrzucała go za drzwi. Twierdziła, że tak należy mężczyzn traktować, jeśli chce się być kochaną. Danuta nie zazdrościła jej okupionej w taki sposób „wygody”.

Rozdział 7

Joachim spojrzał na zegarek. O Boże, muszę zadzwonić do Elwiry. Przecież umówiłem się z nią na kolację. Po wykonaniu telefonu, z powrotem zabrał się do czytania.


Przywiózł ją z powrotem do domu i korzystając z tego, że byli sami… zgwałcił.


W sobotni wieczór matka Natalii — starsza, otyła, posiwiała kobieta z pooraną zmarszczkami twarzą i zmęczonym spojrzeniem — przyjechała zaopiekować się Nicole, a one pojechały na dancing do hotelu, w którym mieszkał Harry. Do ich stolika dosiadł się jego znajomy, tak samo jak on bogaty, siwy jak gołąb, stary lowelas. Nieco później dołączyły do nich dwie portorykańskie prostytutki. Były to młode, ładne dziewczyny z charakterystycznym wyzywającym wyrazem twarzy, z krzykliwym makijażem, w kolorowych, wydekoltowanych do połowy biustu, kolorowych mini-sukienkach, których w tym czasie jeszcze nie noszono. Danuta niezbyt dobrze czuła się w tym towarzystwie, ale olśniona była luksusowym wystrojem restauracji. Po kilku drinkach poprawił się jej nastrój, tańczyła ze starym lowelasem w rytm dobrze jej znanych amerykańskich hitów. Jednak dreszcz przerażenia wstrząsnął jej ciałem, gdy starzec zaproponował jej kolację, gdyż na podstawie tego, co jej powiedziała Natalia, oznaczało to, że chce się z nią przespać. Powiedziała, iż nie jest głodna, i w następną sobotę, gdy Natalia znów zaproponowała jej dancing, stanowczo odmówiła. Nie zamierzała zostać prostytutką.


W pewną niedzielę wybrały się z dziećmi do kawiarni, w której spotykali się polscy emigranci. Marne to było towarzystwo — ludzie tandetnie i niechlujnie ubrani, nie znający angielskiego, mieszkający kątem u zadomowionych już tutaj Polaków pośredniczących im w znalezieniu pracy, wykorzystujących ich niemiłosiernie. Marzyli tylko o tym, by za parę lat w ten sam sposób odegrać się na jakichś nowo przybyłych rodakach. Zalewali alkoholem tęsknotę za Polską i normalnym życiem. Danuta z przerażeniem słuchała mrożących krew w żyłach opowieści o ich tragicznym życiu. Dowiedziała się, że często zapadają na choroby umysłowe. Jeden z takich delikwentów zabił młotkiem kolegę w pracy. Pewna kobieta zaproponowała jej przyjaźnie sprzątanie w amerykańskich domach. Była to mężatka, która pozostawiła w kraju męża z dwoma córkami, utrzymująca bezrobotnego alkoholika, wożącego ją samochodem do domów, w których sprzątała.


Nazajutrz przed południem, gdy Danuta była sama w domu, odezwał się dzwonek u drzwi. Pomyślała, że to sąsiadka, więc otworzyła je bez zastanowienia. Tymczasem pojawił się w nich potężny świński blondyn w średnim wieku. Miał rozlaną twarz z chytrymi, rozlatanymi oczkami i obleśną miną. Wystrojony był w elegancki płócienny biały garnitur i nowiutkie białe buty.

— Jak się masz, Danusiu — zwrócił się do niej po imieniu, wyciągając owłosioną łapę. — Nazywam się Józef Koniecko. Dowiedziałem się o tobie od kogoś, kto był wczoraj w kawiarni, kiedy Natalia cię tam przyprowadziła. Nie poczęstujesz mnie kawą?

— Oczywiście, proszę usiąść — zaprosiła go zaskoczona i zdeprymowana Danuta.

Mężczyzna rozwalił się na sofie, rozglądając się po salonie.

Postawiła na stoliku okolicznościowym pełny dzbanek z ekspresu kawowego i dwie filiżanki.

— Nie wyglądasz na szczęśliwą — zauważył biznesmen. — Trudno się dziwić. Wiem, że ta dziwka wykorzystuje cię, nie płacąc ci za prowadzenie domu. Musisz się od niej wyprowadzić. My ci pomożemy. Mam tu zakład produkcji metali odpornych na wysokie temperatury. Świetny interes. Ty też się odkujesz. Tutaj można się wzbogacić. No, nie musisz tak jak Natalia. Kto tu w niej nie maczał pióra? — Cha, cha, cha — zaśmiał się rubasznie. — Uczciwie też można. No ja miałem trochę szczęścia, bo ciotka żony dała nam forsę na rozkręcenie interesu. Ale wszystko zdobyłem własną pracą. Skończyłem w Polsce tylko technikum, a tu jestem dyrektorem, właścicielem fabryki…

Danuta w milczeniu słuchała potoku jego wymowy.

— No, co tak nic nie mówisz? Opowiedz coś o sobie — zachęcał ją. — Podobno byłaś w Polsce dziennikarką. Co ci strzeliło do głowy z tą „Solidarnością”? Trzeba było siedzieć na dupie i pisać, co ci każą.

Nagle zerwał się z kanapy.

— Wiesz ty co? Idziemy na zakupy, bo ta kutwa pewnie cię tu głodzi.

Ucieszyła się. Dość już miała codziennego jedzenia przyrządzanych na słodko kurczaków z rodzynkami, które podrzucała im matka Natalii pracująca w stołówce pensjonatu dla emerytowanych Żydów.

Wsiedli do jego krążownika szos i pojechali do supermarketu, gdzie przeżyła coś niesamowitego. Oszołomiła ją niewiarygodna ilość przeróżnych produktów spożywczych, z jakimi nigdy w życiu się nie zetknęła. Facet zakupił ich dla niej całą ogromną torbę. Przywiózł ją z powrotem do domu i korzystając z tego, że byli sami… zgwałcił.

— A co ty sobie myślałaś! — krzyczał, kiedy się desperacko broniła — W Ameryce nic nie ma za darmo.

Dręczące ją poczucie upokorzenia sięgnęło zenitu. Po jego wyjściu natychmiast weszła do wanny, pojękując z bólu i rozpaczy. Bez końca szorowała ciało szczotką, by zmyć z siebie cały ten brud. Wciąż na nowo namydlała gąbkę i obmywała nią intymne miejsca. Po skończeniu ablucji długo wycierała się kąpielowym ręcznikiem.

— Boże drogi, Jezu Chryste — lamentowała, a łzy spływały jej po policzkach wprost do ust. — Tyle już wycierpiałam, że brak mi sił do tej dalszej, podłej egzystencji… Jak ja mam dalej żyć? Gdzie jesteś, Boże? Ty chyba w ogóle nie istniejesz. Bo gdybyś istniał, nie dopuściłbyś do tego, żeby ktoś, kto cię tak kocha, tyle wycierpiał. Nie, nie wierzę już w Ciebie… To było straszne. Z tej gehenny w małżeństwie, z przeżyć w internowaniu mogę wyżalić się przed ludźmi. A z tego… nie mogę. Umieram ze wstydu. Nigdy nikomu tego nie opowiem — postanowiła, połykając łzy. — Zabiorę tę tajemnicę do grobu.

Ponure myśli kłębiły się jej w głowie, żal ściskał serce. Żal do Boga. On chyba po prostu nie wie o moim istnieniu, jeżeli w ogóle istnieje — zwątpiła. Przypomniała sobie cytat z biblii, że „Bóg i we śnie darzy swoich wybranych”. — Z pewnością do nich nie należę — szepnęła rozgoryczona.

Rozdział 8

Dziwna kobieta, myślał Joachim. Po co jej była ta Ameryka? Nie mogła przyjąć propozycji pozostania w Niemczech. Przecież walczyła z komunistami. Współpracując z naszą bezpieką mogłaby to dalej robić. Byłaby dziennikarką. Z niemieckim obywatelstwem jeździłaby do Polski i zbierała interesujące informacje. Co ona widziała w tym złego?… No cóż, po takich przeżyciach brzydziła się agenturą. Miała charakter kobieta.


Łukasz był jedynym dzieckiem w szkole przychodzącym do niej pieszo. Na szczęście mieściła się ona w pobliżu, jak na amerykańskie odległości. Za to ze szkoły przywoziła go opiekująca się nim jako cudzoziemcem młoda, miła nauczycielka. W odróżnieniu od większości Amerykanek nie malowała się, była szara jak myszka, niezbyt urodziwa. Ubierała się niedbale, wiecznie chodziła w dżinsach i T-shirtach. Z Danutą zamieniła tylko parę słów i nigdy więcej już z nią nie rozmawiała. Natomiast z Łukaszem potrafiła godzinami dyskutować. Zabierała go ze sobą do biblioteki, do kina, pokazywała mu miasto, zapoznawała z amerykańskim stylem życia. Chłopiec w ciągu dwóch tygodni mówił płynnie po angielsku, wzbudzając powszechny podziw. Nie miał problemów z nauką. Przyjęto go do ósmej klasy, po ukończeniu siódmej w Polsce.

Po przyjściu ze szkoły przyprowadzał z przedszkola Nicole, szybciutko zjadał obiad i natychmiast wchodził do sypialni, gdzie brał do ręki gazetę. Całymi godzinami czytał mozolnie i wypisywał na kartce niezrozumiałe słowa. Korzystał wyłącznie z amerykańskiego leksykonu Natalii.

Danutę przerażał fakt, że chłopiec nie ma zeszytów i nie odrabia lekcji. W szkole dostawali kartki z komputera, a odpytywanie polegało na rozwiązywaniu testów. Na każde pytanie podane były trzy odpowiedzi. Właściwą należało zakreślić. Łukaszowi zawsze udawało się zgadnąć. Brylował nawet w matematyce, z którą w Polsce miewał kłopoty, ale w tutejszej ósmej klasie przerabiano program polskiej czwartej. Danuta martwiła się, że dziecko zapomni wszystko, czego już się nauczyło, i że w ogóle nie będzie umiało pisać. Zwłaszcza, że amerykańskie gazety alarmowały o analfabetyzmie.

W szkole wszystko odbywało się przy pomocy komputera. Wprawdzie nauczyciele czasami coś wykładali, lecz czynili to jakby „sobie a muzom”, gdyż młodzież zajmowała się w tym czasie innymi sprawami. Łukasz opowiadał o tym z oburzeniem. Denerwowało go marnowanie tak wspaniałego wyposażenia. Szkoła była do tego stopnia skomputeryzowana, że posądzał nawet lunche, iż pochodzą z komputera. Uboższe dzieci, do których należał, dostawały je bezpłatnie. Władze nie żałowały pieniędzy na młodzież w szkołach publicznych, nie były jednak zainteresowane efektami nauczania. Kto siedziałby w kasach supermarketów, usługiwał w sieci Mc Donald’s itp, kto kupowałby owe niewyobrażalne ilości walkmanów i stereo, gdyby młodzież z ostatnich klas szkół publicznych przykładała się do nauki tak samo, jak ta z prywatnych opłacanych przez rodziców, nie musząca sama zarabiać na te rzeczy?

Dzieci bogatych Amerykanów, których Danuta poznała nieco później, chodziły do prywatnej katolickiej szkoły. Odrabiały w domu lekcje, zapisując całe strony w zeszytach, tak samo jak polska młodzież. W klasach oprócz komputerów stały anachroniczne tablice, na których nauczyciele pisali zwyczajnie kredą, a dzieci obowiązywała dyscyplina.

Już ze sposobu poruszania się, podawania ręki, a zwłaszcza z ich oczu emanowały pewność siebie, spokój i zadowolenie z życia.


Pewnego dnia nauczycielka Łukasza zjawiła się z wiadomością, że jej szkolna koleżanka pracująca w jednej z gazet chciałaby napisać artykuł o Danucie i jej działalności w „Solidarności”. Ta ucieszyła się niezmiernie. Jak dotąd jedyny jej kontakt ze światem zewnętrznym stanowiła telewizja i odwiedziny młodej meksykańskiej sąsiadki żalącej się na maltretującego ją amerykańskiego męża. Danuta bała się wyjść na zewnątrz, ponieważ Natalia ostrzegła ją przed pająkiem black widow, którego ukąszenie było śmiertelne.


W oznaczonym dniu, zaraz po wyjściu z domu Natalii, zasiadła na jej miejscu za stołem i zrobiła staranny makijaż. Włożyła najlepszą jedwabną, kwiecistą sukienkę. Na wysokich szpilkach, dziarskim krokiem pomaszerowała wzdłuż sześciopasmowej arterii do szkoły, gdzie miała spotkać się z dziennikarką. Szła tuż przy krawędzi, wzbudzając ciekawość zaskoczonych widokiem pieszej osoby kierowców mijających ją samochodów, dla których było to niecodzienne zjawisko. W oślepiającym słońcu podziwiała wznoszące się dumnie na horyzoncie skaliste szczyty „Camelback”, istotnie przypominające garby ogromnego wielbłąda. Olśniewające zielenią, wyniosłe, potężne palmy nie wywoływały w niej tym razem poczucia zagrożenia, lecz wzbudzały zachwyt i wzruszenie majestatycznym pięknem.

Z daleka ujrzała filigranową sylwetkę w dżinsach i niebieskim T-shircie. Była to nauczycielka Łukasza czekająca na nich przed szkołą, która zrobiła na Danucie wrażenie prowizorycznie wybudowanych baraków. Długo nie mogła przyzwyczaić się do amerykańskiego drewnianego budownictwa. Równocześnie podjechał samochód, z którego wysiedli dziennikarka i fotoreporter. Istotnie, oboje wyglądali jak z innego świata. A przecież daleko im jeszcze było do owych krezusów ze Scottsdale. Już ze sposobu poruszania się, podawania ręki, a zwłaszcza z ich oczu emanowały pewność siebie, spokój i zadowolenie z życia. Dziennikarka przedstawiła się jej imieniem Claire i amerykańskim zwyczajem zaczęła zwracać się do niej też po imieniu. Danuta nie lubiła tego zwyczaju. Nie podobało się jej, że nie jest już „panią Konecką”, tylko „Danutą”, dla wszystkich, także dla nieznajomych. Nawet dzieci zwracały się do obcych, starszych osób per „ty”. Inna sprawa, że w języku angielskim druga osoba liczby mnogiej jest taka sama jak liczby pojedynczej.

Nauczycielka zaprowadziła ich do jednej z wolnych sal lekcyjnych. Danuta z upodobaniem przyglądała się dziennikarce. Miała na sobie długą, batystową, bladoniebieską spódnicę z haftowanymi falbankami, przezroczystą różową bluzkę z fantazyjnymi ryszkami i niebieskie sandały. Mogła mieć najwyżej trzydzieści lat. Dyskretny makijaż podkreślał błękit jej ogromnych oczu i delikatny, różowy kolor warg. Poskręcane, jasne włosy okalały twarz renesansowej madonny. Wyglądała świeżo, jak wyjęta z lodówki, podczas gdy Danuta zlana była potem po owym dziarskim marszu.

Dziennikarka słuchała jej z ogromnym zainteresowaniem, przez cały czas notując, spoglądając raz po raz prosto w oczy. Onieśmielona kobieta dziwnie czuła się na miejscu udzielającej wywiadu. Zdawało się jej, że to ona powinna zadawać pytania i notować. Przyglądała się z podziwem redaktorce i zdawało się jej, że to ona jest taka młoda i ładna, że ma tak wspaniale wypielęgnowane dłonie i długie paznokcie, do czego wiecznie bezskutecznie dążyła.

Zrozumiała, że bez wykonywania swego zawodu jest nikim, więcej — po prostu przestała istnieć. Można by rzec, iż jej życiową dewizą było: „Piszę, więc jestem”. Ale dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Nie pisała już od przeszło roku. Czasami tylko udało się jej spłodzić jakiś wiersz.

— Musisz koniecznie napisać książkę — powiedziała pod koniec rozmowy Claire, jakby czytała w jej myślach. — Powinnaś natychmiast zacząć, bo to wszystko uleci ci z pamięci.

Mój Boże — pomyślała z rezygnacją — a kiedy miałabym to robić przy tym nieznośnym dziecku i domowych obowiązkach.

Po ukazaniu się długiej, wzruszającej story z pięknymi fotografiami w miejscowym dzienniku „Phoenix Gazette” zadzwonił do niej dziennikarz z tygodnika. Nazywał się Andy Wrabletz.

— Zapraszam panią na… lunch — powiedział z wysiłkiem wymawiając polskie wyrazy. — Nie wiem… jak to się mówi po polsku. Chciałbym… przyjechać po panią do domu, bo mielibyśmy kłopoty z … recognize. Mam… trudności z polskim, bo w domu odpowiadałem matce po angielsku, ale ona… zawsze mówiła do mnie po polsku — wyjąkał z trudem, zastanawiając się niemal nad każdym słowem.

Mówi po polsku akurat tak, jak ja po angielsku — pomyślała i zaproponowała, żeby przeszli na angielski. Zaoponował twierdząc, że zamierza odwiedzić rodzinę w Polsce, więc chciałby pogłębić znajomość języka.


No, coś takiego jeszcze mi się nie zdarzyło! — mruknął pod nosem ze złością po angielsku, lecz spojrzawszy na nią uśmiechnął się i dodał łagodnie po polsku: — Przy tobie całkiem straciłem głowę.


Zjawił się punktualnie o umówionej porze. Zdziwił ją jego młodzieńczy wygląd. Spodziewała się starszego mężczyzny. Zarumieniła się, gdy stanął w drzwiach, gdyż zrobił na niej oszałamiające wrażenie. Był typem królewicza z bajki, jakiego wyobrażała sobie jako młoda dziewczyna. A i on wydawał się być nią oczarowany. Promieniowało to z jego ciemnych, ciepłych oczu. Uśmiechał się szeroko, ukazując lśniące bielą zęby. Był wyjątkowo wysoki, szczupły, dobrze zbudowany. Jego czarne bujne włosy sięgały ramion. Miał na sobie dżinsy i wzorzystą koszulę, na nogach zaś białe, nowiutkie i czyściuteńkie, lecz… dziurawe tenisówki. Nie nosił obrączki ani żadnej innej ozdoby. Widać było, że ostentacyjnie odrzuca wszelką formę strojenia się. A dziurawe tenisówki miały dla niej szczególną wymowę, jakby solidaryzował się z tymi, którzy chodzą w dziurawych butach. Nie wiedziała, że to taka moda.

Jedno zrobiło na niej nieprzyjemne wrażenie. Mężczyzna trzymał pod pachą czarną aktówkę, co skojarzyło się jej z Bronkiem i porucznikiem przesłuchującym ją w więzieniu, którzy mieli taką samą.

To chyba jakiś tajniak — przeleciało jej przez głowę, lecz od razu odpędziła tę myśl. Nonsens. Po smutnym doświadczeniu z Bronkiem będę o to podejrzewała wszystkich przystojnych mężczyzn. Przesłuchujący ją w więzieniu porucznik też miał ujmujący wygląd.

Pojechali do meksykańskiej restauracji, gdzie Andy zamówił jakieś pikantne potrawy, gdyż dla niej jadłospis stanowił czarną magię. Nie zwracała zresztą uwagi na jedzenie, wpatrywała się w niego jak urzeczona. Zastanawiała się, czy on nie jest dla niej za młody, gdy powiedział, że jest rozwiedziony. Jak się okazało mimo młodzieńczego wyglądu miał już trzydzieści dwa lata, był więc tylko o cztery lata od niej młodszy. Nie mówił o sobie zbyt wiele, rozmowa toczyła się wokół jej problemów. Wszak miał napisać o niej artykuł.

Wnet musieli jechać do domu ze względu na porę powrotu Łukasza ze szkoły. Andy oświadczył, że ma dużo czasu, więc jeśli ona nie ma nic przeciwko temu, chciałby zostać z nią i jej synem do wieczora. Kiedy wyszli z restauracji okazało się, że nie wyłączył kierunkowskazu i w samochodzie wyczerpał się akumulator.

— No, coś takiego jeszcze mi się nie zdarzyło! — mruknął pod nosem ze złością po angielsku, lecz spojrzawszy na nią uśmiechnął się i dodał łagodnie po polsku: — Przy tobie całkiem straciłem głowę.

Patrzył na nią czułym wzrokiem. Ujął jej dłoń i zaczął szybko mówić drżącym głosem po angielsku:

— Gdy zobaczyłem twoje zdjęcie w gazecie, poczułem się, jakby uderzył we mnie grom. Chyba nigdy jeszcze żadna kobieta nie spodobała mi się tak bardzo. Masz takie cudowne, marzące oczy, taki uroczy uśmiech. Naprawdę, nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknej twarzy… A kiedy stanęłaś w drzwiach, taka smukła, subtelna…

Umilkł, jakby nagle zabrakło mu tchu ze wzruszenia. Jej zaś z wrażenia zrobiło się gorąco. Poczuła szalone bicie serca. Była niewiarygodnie szczęśliwa.

W drodze powrotnej milczeli. Czuła się radośnie i pewnie, jakby od lat należeli nawzajem do siebie, nie mając o tym pojęcia. Jak gdyby już od dawna powinni być razem, a całe dotychczasowe oddzielne życie było nieporozumieniem. Więc wreszcie los zlitował się nad nimi, aranżując to spotkanie. Pierwszy odezwał się Andy:

— Czy chciałabyś wyjść za mąż?

Zaniemówiła.

— Broń Boże! — zaprzeczyła po chwili, zaskoczona, że on czyta w jej myślach.

— Ale za mnie! — zaskoczył ją jeszcze bardziej.

— Jesteś dla mnie za młody — powiedziała, nie wiedząc właściwie dlaczego, bo wcale tak nie sądziła.

— Moja żona była ode mnie dziewięć lat starsza i miała dwoje dzieci — rzekł przekornie.

— Dlatego się z nią rozwiodłeś — stwierdziła z przekonaniem.

— Jeżeli ty w to wierzysz, to tak jest.

Było to dosłownie przetłumaczone z angielskiego i po polsku brzmiało dziwacznie. Należało raczej powiedzieć: „Jeżeli tak sądzisz, to zgadzam się z tobą.” Oczywiste, że nie chodziło mu o wiarę i że odpowiedź ta dotyczyła jedynie jej ostatniego stwierdzenia. A jednak dla niej miało dosłowną wymowę i odczuła je również jako potwierdzenie opinii, że on jest dla niej za młody. Zapadło ono głęboko w jej świadomość. Powtarzał je zresztą dość często, urywając w ten sposób wszelką dyskusję. A wypowiadał je z takim przekonaniem, że ona automatycznie przyjmowała je jako pewnik.

Zadziwiające, jak ciężko zaważyło na ich znajomości jedno niepoprawnie sformułowane zdanie, które zakneblowało jej usta, nie dopuszczając do tego, żeby mu wyjaśniła, że wcale nie jest wrogo nastawiona do małżeństwa, zwłaszcza z nim.


W milczeniu dotarli do domu Natalii, przed którym czekał już na nich Łukasz.

Andy zamęczał Danutę szczegółowymi pytaniami na temat jej działalności oraz internowania. Posmutniała, gdyż były to traumatyczne wspomnienia, zwłaszcza pobyt w więzieniu. Nastrój poprawił się jej dopiero, gdy zaczęli rozmawiać na temat wcześniejszego okresu w jej życiu i oglądać rodzinne zdjęcia. Mężczyzna zafascynowany był jej opowieścią. Wyznał, że nie interesował się dotąd ojczyzną rodziców, którzy zresztą mieli o niej jak najgorsze wyobrażenie. Jednak od czasu powstania „Solidarności”, wydarzenia w tym kraju znalazły się w centrum ich i jego uwagi.

Postanowił pozbyć się wszelkich skrupułów. Być złym człowiekiem, gdyż tylko takich powszechnie szanowano.


Chyba się wygłupiłem — przykra myśl pojawiła się w umyśle Andy’ego, gdy wracał późnym wieczorem do domu. Jak mogłem tak od razu wyskoczyć z małżeństwem… Pewno nie powiedziałbym tego, gdybym nie był pod wpływem marihuany — stwierdził melancholijnie. — Ale byłem tak przejęty tym spotkaniem, że musiałem zapalić jointa.

Dlaczego ona tak nieprzyjemnie zareagowała? — martwił się. — Mój Boże, ja naprawdę szczerze to powiedziałem. Chcę się z nią ożenić. Mam już dość samotności. Dość mam już tych amerykańskich wyrachowanych dziwek… Tych jointów, kokainy, alkoholu. Przy niej odzwyczaiłbym się od tego…

Jej reakcja była zrozumiała — uspokoił się po chwili zastanowienia. Po prostu zatkało ją z wrażenia. Ale przecież wyczułem, że jest mną oczarowana, tak samo jak ja nią. Chociaż… chyba się mylę — dopadły go wątpliwości. Ona jest taka… strasznie smutna, przygnębiona. Nie, chyba się jej nie podobam. Była… zimna, niewzruszona. Ja jej szczerze wyznałem, jak ogromne wrażenie na mnie zrobiła, a ona… nic.


Chciał być dobrym człowiekiem, takim na jakiego wychowali go rodzice, lecz okazało się to zgubne.


Gdy wszedł do swojego skromnego mieszkania zaatakowało go dojmujące poczucie osamotnienia. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do ponurego lokum i nieustannego szumu klimatyzacji. Nie dawno przeniósł się do tego egzotycznego miejsca z rodzinnego Nowego Jorku, gdyż tam nie mógł znaleźć zatrudnienia w żadnej gazecie.

Włączył adapter, zrobił sobie drinka i słuchając muzyki, pogrążył się w rozmyślaniach.

Nie przyznawał się dotąd do polskiego pochodzenia, chociaż matka jego była rodowitą warszawianką a ojciec Ślązakiem, stąd jego zniemczone nazwisko, ale też czuł się Polakiem. Poznali się w Londynie, po czym wyemigrowali do Nowego Jorku, gdzie on przyszedł na świat. Wprawdzie jako dziecko chodził z rodzicami do polskiego kościoła i przebywał w otoczeniu ich polskich przyjaciół, nigdy jednak nie czuł się wśród nich dobrze. Nie chciał nawet mówić po polsku. Wcześnie zetknął się z negatywną opinią o Polakach i postponującymi ich dowcipami. On był Amerykaninem w każdym calu.

A jednak różnił się od innych, wyniósł z domu prostolinijność i otwartość. Odziedziczył po rodzicach takie słowiańskie cechy jak: skromność, łagodność, szczerość i dobre serce. Rychło jednak zmienił się, gdyż przekonał się, że utrudniają one osiągnięcie powodzenia w życiu. Chciał być dobrym człowiekiem, takim na jakiego wychowali go rodzice, lecz okazało się to zgubne. Ukochana żona zdradzała go, interesowały ją tylko jego pieniądze, odeszła, gdy stracił pracę. Wszyscy traktowali go z lekceważącą wyższością, nikt się z nim nie liczył.

Po odejściu żony zaczął brać narkotyki. Bez nich popełniłby chyba samobójstwo. Nie, nie wpadł w nałóg. Po przeboleniu rozwodu narkotyzował się już w sposób kontrolowany, tylko w weekendy i w wyjątkowych okolicznościach. Od tego czasu stały się jego sposobem na satysfakcjonujące życie. Uśmierzały ból istnienia, uwalniały od frustracji, wyzwalały totalną akceptację — wszystkich i wszystkiego. Dzięki nim nabrał pewności siebie, wiary w swą szczęśliwą gwiazdę. Dzięki nim poznał swą bogatą osobowość. A przede wszystkim zmienił się. Postanowił pozbyć się wszelkich zahamowań i skrupułów. Postanowił… być złym człowiekiem, gdyż tylko takich powszechnie szanowano. Analizując otoczenie, doszedł do wniosku, że los sprzyja tylko draniom, że wszyscy dobrzy ludzie niczego w życiu nie osiągają, że spotykają ich same nieszczęścia. Czyż ukrzyżowanie Chrystusa, najlepszego z ludzi, nie stanowiło najdobitniejszego przykładu na to, że nie wolno być dobrym?

Od tego czasu… Oj, miał coś poważnego na sumieniu. Ale przekonany był, że teraz z Danutą potrafi się z tego wyplątać. Gdy zobaczył w gazecie jej zdjęcia i przeczytał o jej patriotycznej przeszłości, serce jego zabiło mocniej. Ta kobieta natychmiast skojarzyła mu się z ukochaną matką, za którą bardzo tęsknił. Poczuł się nagle Polakiem. Spędził z nią dziesięć godzin, od dwunastej w południe do dziesiątej wieczorem, gdyż chciał dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Zdawało mu się, że ją dobrze poznał i był nią oczarowany. Zachwycony był też jej inteligentnym synem. Przejął się koszmarem, jaki przeżyła w więzieniu i upokorzeniem, jakie ją spotkało w Phoenix. Postanowił uszczęśliwić ją i jej dziecko. Miał w gazecie ugruntowaną pozycję, był więc w stanie zapewnić im pomyślną przyszłość. Przy niej mógłby być sobą. Znów byłby dobrym człowiekiem. Skończyłby z narkotykami, a przede wszystkim z… Wolał nawet w myślach nie nazywać tego po imieniu. Obleciał go strach, bo wiedział, że to nie będzie łatwe.

Posmutniał. „To chyba niemożliwe”. Pokręcił głową z rezygnacją. „Straciłbym pracę. Niełatwo byłoby zaczepić się w jakiejś innej gazecie”.

Cha, cha, cha — roześmiał się ni stąd ni zowąd. Kazali mi ją uwieść i porzucić, a tymczasem to ja się w niej zakochałem — pomyślał ubawiony. I ożenię się z nią. Bez względu na to, czy im się to spodoba. Nie mogą mi zabronić. Powinni być zadowoleni, że będą ją mieć pod kontrolą.

Ach, lepiej nie myśleć o tym wszystkim — machnął ręką i udał się na spoczynek. Leżąc w łóżku, marzył o Danucie. Rozpamiętywał jej uroczy sposób bycia, każde jej słowo, każdy uśmiech. Gdy usnął przyśniło mu się, że trzyma ją w ramionach.


Danuta daleka była od entuzjazmu i euforii, z jaką on potraktował ich znajomość, chociaż zrobił na niej ogromne wrażenie. Radość wywołana jego spontanicznymi oświadczynami nie trwała zbyt długo. Trudno było jej uwierzyć, że wreszcie los uśmiechnął się do niej. Po zastanowieniu się, doszła do wniosku, że Andy jest… po prostu nieodpowiedzialny.

No jak on mógł tak od razu zaproponować mi małżeństwo? — zastanawiała się. Śmieszne! Niemożliwe, by mówił to poważnie.

Sądziła, że z jego strony będzie to krótkotrwałe oczarowanie jej urodą i nic więcej. Była zbyt mocno pogrążona w depresji, by uwierzyć, że on zakocha się w niej. Dawno już straciła nadzieję, że spotka ją w życiu jeszcze coś dobrego. Przeżyła zbyt mocno szok spowodowany niespodzianym odejściem ukochanego męża, by uwierzyć, że jeszcze kiedykolwiek uda się jej zatrzymać przy sobie jakiegoś mężczyznę.

Byli ze sobą aż dziesięć godzin i poznała go nieco. Odniosła wrażenie, że jest nieodpowiedzialny, lekkomyślny i powierzchowny. Nie liczyła na poważne zaangażowanie z jego strony. Często powtarzał swe sakramentalne: „Jeżeli ty w to wierzysz, to tak jest”, urywając w ten sposób dyskusję. Przyznając jej na pozór rację, dawał do zrozumienia, że nie zamierza przekonywać o swojej słuszności, zamykając jej zarazem usta, jakby jej wiara wyznaczała obiektywną rzeczywistość. On zaś z powodu braku jakiegokolwiek przekonania pozostawał poza nią, żyjąc w zupełnie innym świecie niż ona. Przykro jej było, że nie starał się jej przekonać o słuszności swej opinii, gdyż oponowała na ogół w tym celu. Chciała, by wprowadził ją w swój świat, który — jak się jej zdawało — był dla niej hermetycznie zamknięty. Odnosiła wrażenie, że ten człowiek nigdy nie wierzy w to, co mówi, że w ogóle w nic nie wierzy, że na niczym mu nie zależy, że w gruncie rzeczy można by z nim zrobić, co się chce. Tylko po co, skoro w każdej chwili ktoś inny będzie mógł z kolei uczynić z nim coś innego?

Sama dość często też stosowała taką taktykę. Przeto wiedziała, że za tą pozorną uległością kryje się jakaś przedziwna niezłomność, ukryta w najgłębszej warstwie świadomości, dochodząca do głosu jedynie w ekstremalnych sytuacjach. Tak jak wtedy, gdy nie mogła podpisać zobowiązania do współpracy z bezpieką. Nie na darmo oboje byli spod zodiakalnego znaku ryby. Wiedziała również, że taką taktykę stosuje się wobec ludzi, z którymi nie można znaleźć wspólnego języka, by nie tracić czasu na bezowocne dyskusje. I to ją przygnębiało.

Przypomniała sobie, jak kiedyś zbierając materiał do artykułu o nagle zmarłym kompozytorze, cieszącym się opinią człowieka nadzwyczaj skromnego, usłyszała z ust jego przyjaciela, że to nieprawda:

— Ja jeden mogę coś o nim powiedzieć, bo go rozgryzłem. To pycha i wyniosłość powodowały, że wysłuchiwał innych z pozornym szacunkiem. W gruncie rzeczy nie dyskutował z nikim, bo uważał, że inni są zbyt prymitywni, żeby go zrozumieć.

Ale to też nie była cała prawda. Dalej sądząc po sobie, wiedziała, że w takiej postawie kryje się również niechęć do sprzeczek, obawa przed zranieniem czyichś uczuć, przyjmowanie czyjegoś punktu widzenia z szacunku dla jego niezrozumiałej osobowości. W ich sytuacji dochodziła dodatkowa trudność, stwarzana przez rozbieżność polskiej i amerykańskiej mentalności, a także przez barierę językową, z powodu jego nikłej znajomości polskiego i jej — angielskiego. Wprawdzie ona znała dość dobrze amerykańską literaturę i wiele wiedziała o Ameryce. Nie była jednak w stanie rozmawiać po angielsku na swoim poziomie intelektualnym. On zaś był polskim analfabetą. Nigdy nie przeczytał, ani nie napisał słowa po polsku. Nie znał ani kraju ani jego historii ani literatury, nie znał polskiej duszy. Jakkolwiek by nie kochał pochodzących z Polski rodziców, była dla niego kimś na niskim poziomie cywilizacyjnym, wychowanym w prymitywnym kraju… Nie, nie wiązała zbyt wielkiej nadziei z tą znajomością.

Prześpi się ze mną parę razy i tyle — myślała z goryczą.

Była jednak pod wrażeniem jego urody i uroku jego osobowości. Gdzieś na dnie duszy wzrastało w niej gorące uczucie do tego pięknego mężczyzny.


Oni są do tego zobowiązani — mówił, robiąc chytrą minę. — Coś się nam chyba tutaj należy za naszą walkę z komuną


Nazajutrz spotkała ją kolejna miła niespodzianka — odwiedziny pewnego działacza „Solidarności” z Wybrzeża, Antoniego Wróbla. Przybył do Phoenix z żoną i dwoma synami, również sponsorowany przez Tolstoy Foundation, gdzie podano mu jej adres.

Był to niewysoki, szczupły mężczyzna z twarzą pooraną zmarszczkami i zniszczonymi fizyczną pracą dłońmi. Miał na sobie stare przybrudzone rzeczy i cuchnął potem. Widocznie oszczędzał, nie włączając klimatyzacji w samochodzie. Wraz z najstarszym synem pracował na budowie, a żona sprzątała w jakimś zamożnym domu. Posiadał już samochód, wynajmował przyzwoite trzypokojowe mieszkanie i w ogóle jak na dwutygodniowy pobyt był już właściwie urządzony. Namawiał ją, by kategorycznie zażądała od Tolstoy Foundation samodzielnego mieszkania, samochodu i znalezienia jej odpowiedniej pracy.

— Oni są do tego zobowiązani — mówił, robiąc chytrą minę. — Coś się nam chyba tutaj należy za naszą walkę z komuną. A ty siedzisz cicho, jak mysz pod miotłą, odcięta od bożego świata. I jeszcze sprzątasz, gotujesz i zajmujesz się dzieckiem, całkiem za darmo. Czy ty wiesz, ile byś zarobiła, gdybyś była gosposią u jakiejś Amerykanki?

Kiedy dowiedział się, że Danuta poznała dziennikarza polskiego pochodzenia, ucieszył się niezmiernie. Natychmiast zaświtał mu nowy pomysł:

— Wiesz ty co? Coś mi się widzi, że my tu wcale nie będziemy musieli pracować. Ten dziennikarz zrobi nam reklamę, założymy biuro „Solidarności”, będziemy organizować pomoc dla Polski, wydawać polską gazetę i z tego będziemy żyli… Tylko ty koniecznie musisz się stąd wyprowadzić!

Słuchała go z mieszanymi uczuciami. Postanowiła raz na zawsze skończyć z polityką, chociażby z tego względu, by wreszcie odczepiła się od niej bezpieka. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak nachalnie inwigilowane są środowiska emigracyjne. Zresztą nie nadawała się do tego. Nie widziała już siebie więcej na zebraniach, lecz raczej w filharmonii, operze, teatrze; tak jak przed zaangażowaniem w ruch „Solidarności”. W Polsce te przybytki kultury były ogólnie dostępne, tutaj w ogóle o nich nie słyszała. Bilety były tak drogie, że odwiedzali je jedynie najbogatsi, a dotkliwie odczuwała ich brak. Andy miał zawsze tylko jedną propozycję: — Co wolisz? Pójść do restauracji na kolację czy do kina. Wybierała kino.

Z drugiej jednak strony pragnęła czynić coś pożytecznego dla ojczyzny, za którą zaczęła już tęsknić. Całymi godzinami ślęczała nad długimi listami do rodziny, nie bacząc na to, że bezpieka szczegółowo je studiuje. Jak zwykle, zdawało się jej, że nie ma nic do ukrycia.

Po wyjściu Antka zadzwoniła do Andy’ego i opowiedziała mu o Wróblach, prosząc, by napisał również o nich. Był ich bardzo ciekaw. Pojechali więc do nich dzień później.

Mieszkali w nieco gorszej dzielnicy niż Danuta, w parterowym długim budynku podzielonym na mieszkania. Ich mieszkanie składało się z trzech pokoi. Jeden z nich przeznaczony był dla synów, którzy właśnie słuchali muzyki, od której mieszkanie drżało w posadach. Żona Antka — mała, kokieteryjna blondyneczka natychmiast zabrała się do lepienia pierogów. On zaś zasiadł z nimi przy piwie i zaczął snuć tak fantastyczną opowieść o sobie i swojej bohaterskiej działalności, wyrażając przy tym tak bzdurne poglądy, że Danuta rumieniła się za niego ze wstydu. Na szczęście Andy niezbyt dobrze go rozumiał. Poprosił więc ją, by mu w tym pomogła. Tłumaczyła tak, by przedstawić Antka w jak najkorzystniejszym świetle, pomijając wiele jego wypowiedzi. Dziennikarz zachwycony był opowieścią o jego bohaterstwie i pierogami, które zostały podane pod koniec rozmowy. Takie same gotowała jego matka w Nowym Jorku. Ten dorosły mężczyzna, w każdym calu Amerykanin, nie przyznający się do polskiego pochodzenia, poczuł się tu jak odkrywające tożsamość dziecko, uczące się wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały…”.


Po jakimś czasie zjawili się w Phoenix dwaj kolejni imigranci z „Solidarności” z rodzinami. Podobnie jak Danuta doznali głębokiego rozczarowania. I wówczas jeden z nich zgłosił się do niej z pretensjami, że „wypisywała w listach takie cuda”. Istotnie, nigdy nie pisała o ujemnych stronach tutejszego życia, gdyż nie chciała martwić bliskich. Przeraziła się tego człowieka. Nie spytała go skąd wie, co pisała w listach do rodziny. Nie chciała o tym wiedzieć. Nie mieli w Polsce wspólnych znajomych, widziała go po raz pierwszy w życiu, jasne więc było, że facet współpracował z bezpieką. Nie utrzymywała z nim kontaktów i z nikim nie podzieliła się tym odkryciem, chociaż nieco później wyciągał pieniądze, a nawet dostał samochód od jej znajomych Amerykanów… Jeden mniej, jeden więcej. Co do Antka też miała niejakie wątpliwości, gdyż był zbyt wielkim „ekstremistą” i zbyt dobrze się orientował, co mu się od kapitalistów „należy”.


Najgorsze było to codzienne poranne sączenie trucizny do jej świadomości przez Natalię. Powróciły dolegliwości odczuwane na widok przesłuchującego ją w więzieniu porucznika bezpieki: bóle żołądka i serca. Natalia zmuszona była zawieźć ją do lekarza. Na szczęście w stanie Arizona refugees mieli ubezpieczenie zdrowotne.

Danuta doznała tam olśnienia luksusowym wystrojem wnętrza. Zarówno poczekalnia jak i gabinet urządzone były z wyszukanym smakiem: eleganckie nowoczesne meble, na ścianach abstrakcyjne obrazy. Wszystko lśniło czystością, w każdym rogu stały donice z ogromnymi, egzotycznymi roślinami. Zrobiło to na niej duże wrażenie. A i zachowanie lekarza było szokujące. Zbadał ją wprawdzie dokładnie, lecz jeszcze więcej czasu poświęcił na rozmowę. Zapisał różne leki, po czym ku jej osłupieniu zadzwonił do Tolstoy Foundation i zażądał natychmiastowego załatwienia jej samodzielnego mieszkania. Ucieszyła się niezmiernie.

Kiedy powiedziała Natalii o poleceniu lekarza, ta nie chciała jej uwierzyć. W końcu zagroziła, że jeśli Danuta komukolwiek opowie o niej coś złego, to tak zepsuje jej opinię, że będzie musiała stamtąd uciekać. Choć ona z nikim nie rozmawiała na jej temat, fama niosła, iż Natalia ją wykorzystuje, nie płacąc za prowadzenie domu i opiekę nad dzieckiem, biorąc jeszcze od jej sponsora pieniądze za wynajmowanie pokoju. Wobec czego ta rozpowiadała na prawo i lewo, że Danuta chce się od niej wyprowadzić, żeby się puszczać.


Przeżywali idyllę. Trzymali się za ręce, czule spoglądali sobie w oczy, a gdy tylko byli sami, całowali się namiętnie.


Nie czekając aż sponsor znajdzie jej jakąś ruderę, nauczycielka Łukasza wyszukała w prasowych ogłoszeniach skromne czterdziestometrowe mieszkanie w pobliżu szkoły, w jednopiętrowym apartamentowcu składającym się z czterech długich drewnianych budynków, ustawionych w kwadrat, w środku którego znajdował się basen otoczony niespotykanymi tutaj liściastymi drzewami. Mieszkanie składało się z living roomu połączonego z kuchnią i z sypialni. Czynsz był wprawdzie dość wysoki, lecz obejmował energię elektryczną, co było o tyle dobre, że nie musiała, jak u Natalii, oszczędzać na klimatyzacji, ciepłej wodzie i gotowaniu. Do pokoi dostała stare meble ze swojej parafii, a kuchnia była już kompletnie wyposażona. Z pokoju dziennego do sypialni prowadził mały przedpokój, z niego zaś wchodziło się na lewo do umywalni z ubikacją, a na prawo do łazienki. Całe mieszkanie wyłożone było długowłosą, seledynową wykładziną. Wszystko to jednak w porównaniu z jej trzypokojowym siedemdziesięciometrowym mieszkaniem w bloku, w Polsce wydało się jej strasznie tandetne. Ściany pomalowane były olejną farbą. Miała wrażenie, że mieszka w jakimś prowizorycznym baraku.

Na kontuarze oddzielającym kuchnię od living roomu stała butelka szampana. Wypili ją z Andy’m, który pomógł jej w przeprowadzce. Przywiózł ze sobą prosto z supermarketu garnki, naczynia, sztućce, toster, ekspres kawowy i wiele innych potrzebnych przedmiotów, jak deska do prasowania, żelazko itp.

Okazało się, że jej sponsor nie zamierza płacić za tak drogie mieszkanie. Danuta wpadła w rozpacz. Gdy powiedziała o tym Andy’emu, uspokoił ją, że będzie regulował jej czynsz.

Przeżywali idyllę. Trzymali się za ręce, czule spoglądali sobie w oczy, a gdy tylko byli sami, całowali się namiętnie. Przyjeżdżał do niej zaraz po wyjściu z redakcji i spędzał z nią całe dnie. Jadał u niej obiady i kolacje. Tak jak zaplanował, radykalnie skończył z narkotykami Nie przychodziło mu nawet do głowy, by zapalić jointa. Wystarczała mu jej obecność, by być szczęśliwym.

Gdy czegokolwiek potrzebowała, mówił, tłumacząc dosłownie z angielskiego, „Dostaniemy to dla ciebie”. I natychmiast jechali na zakupy. Nigdy się z nią nie sprzeczał, choć często wyczuwała, że jest odmiennego zdania. Powtarzał wówczas sakramentalne: „Jeżeli ty w to wierzysz, to tak jest”. Nieraz myślała, że należałoby mu powiedzieć, iż po polsku mówi się: „jeśli tak sądzisz, to zgadzam się z tobą”, jednak obawiała się sprawienia mu przykrości. Była wobec niego onieśmielona i niepewna. Wciąż nie wierzyła, że mógłby ją pokochać, a cóż dopiero ożenić się z nią. Nie próbowała nawet o to zabiegać.

Często żaliła się, że tak mało o nim wie. Rzekł więc kiedyś:

— Make a list, a ja postaram się po kolei odpowiedzieć na twoje pytania.

Jednak niewiele zatem dowiedziała się o nim, a przy tym nie wiedziała, czy mówi prawdę.

Przypadkowo wyszło na jaw, że przez pewien czas pracował jako kierowca, gdyż nie mógł znaleźć pracy w swoim zawodzie. Właśnie dlatego przeniósł się do Phoenix. Kiedyś skarcił Łukasza za niegrzeczne zachowanie wobec matki, a on odgryzł się twierdząc, że jego mamusia wyjdzie za mąż za milionera..

— Milionerzy są bardzo głupi — rzekł Andy. — Wiem coś o tym, bo pracowałem u jednego jako kierowca.

Raz tylko był rozdrażniony i ponuro milczący — kiedy załatwiali w urzędzie emigracyjnym formalności związane z jej pobytem. Tłumaczył się przed urzędnikiem, że ona słabo zna angielski, więc dlatego z nią przyjechał, jakby wstydził się zażyłości z refugee.

Krzywił się także, kiedy Danuta bałwochwalczo podchodziła do kapitalizmu. Raz nawet zaoponował. Zdarzyło się to, gdy wyraziła zdziwienie, że tak wielu wpada w Stanach w depresję i narkomanię.

— To powiedz mi wobec tego, kiedy człowiek ma prawo się załamać? Po odmowie na pięćdziesiąte czy setne podanie o pracę? — spytał z przekąsem.

Pomyślała wówczas, że jednak w tej Ameryce nie jest tak, jak ona dotąd „wierzyła”. Najbardziej poruszył ją problem bezdomności, z którym w Polsce nigdy się nie zetknęła. Wstrząsające wrażenie zrobił na niej telewizyjny film o bezdomnych w Nowym Jorku. Natychmiast po jego obejrzeniu napisała wiersz. Czyniła to czasami, gdy coś wywarło na niej duże wrażenie.

Konsens

Mieszkają pod ziemią razem ze szczurami

cały ich majątek stanowią

cuchnące piernaty i kartony ze skarbami

wygrzebanymi na śmietnikach

razem z żywności odpadami

chodzących nad ich głowami

po wyperfumowanych chodnikach

pachnących i wystrojonych bliźnich

szczycących się bogactwem

i demokracji zdobyczami.


Wystarczy się wyspowiadać

na Kościół pewną sumkę przeznaczyć

psychoterapeucie zaufać

alkoholem i tabletką uraczyć

techno trans seksualne zaspokojenie

to też są sposoby na spokojne sumienie.


Płonące domy lub zalane powodzią

kobiety w czerni zawodzące

bandaże na noszach krwawiące

rachityczne Murzyniątka

z opuchłymi brzuszkami

uciekinierzy osadnicy przesiedleńcy

zawodnicy i odmieńcy

panny młode i wdowy

śluby pogrzeby i rozwody

bez rozpaczy i bez szkód

rynsztok slamsy

szczurzy smród.


Kreacje dywagacje dysertacje

kombinacje i spekulacje

hossa bessa szampan kwiat

piękne damy złudny świat

bez celu bez sensu

najważniejszy jest consensus.

Kiedyś przeczytała w gazecie, że jakiś chory psychicznie stratował nogami niemal na śmierć pewnego bezdomnego, a inny człowiek zaatakował nożem nieszczęśnika śpiącego przed wejściem do jakiegoś supermarketu. Serce kroiło się jej z żalu nad losem tych ludzi. Nie była w stanie zrozumieć, jak to możliwe, by tak bogate społeczeństwo nie potrafi zapewnić tym biedakom godnego życia.

15. Wieczorami panowała przed domem taka cisza, że słychać było jedynie cykady dźwięczące w niej jak dzwoneczki.


Pewnej niedzieli po polskiej mszy świętej, która odbywała się raz w miesiącu, Danuta poznała Marilyn i Jima, amerykańskie małżeństwo mieszkające na wsi w pobliżu indiańskiego rezerwatu. Przyjeżdżali na tę mszę regularnie, gdyż ciągnęły ich tam jego polskie korzenie. Znał parę słów po polsku i czasami usiłował rozmawiać z Danutą w tym języku, co mu się nie udawało. Był to starszy otyły człowiek w kowbojskim kapeluszu. Miał twarz wzbudzającą zaufanie, tak samo zresztą jak i jego miła żona, młodsza od niego o dwadzieścia lat, czterdziestoletnia kobieta, również dość korpulentna. Miała ładną twarz z regularnymi rysami, poczciwym spojrzeniem ciemnych oczu podkreślonych dyskretnym makijażem i przedwcześnie posiwiałe włosy. Oboje byli pedagogami, uczyli w szkole dla indiańskich dzieci. Wprowadzili emigrantów z „Solidarności” w krąg swoich bliskich przyjaciół — konserwatywnych katolików związanych z partią Republikanów, zafascynowanych polskim papieżem i tym ruchem społecznym.

Szczególnie zainteresowały się nimi dwie majętne rodziny dwu braci prawników, których rodzice byli milionerami posiadającymi kopalnie miedzi na północy Arizony. Nosili znane i szanowane w całym stanie nazwisko. Mieli urodziwe żony, stosujące mocny krzykliwy makijaż, noszące jasne eleganckie suknie. Bracia też byli przystojni, wyjątkowo wysocy blondyni.

Ludzie ci otoczyli ich troskliwą opieką. Zaraz na początku znajomości Danuta poznała ich ulubiony dowcip, że jeśli młody człowiek jest konserwatywny, to znaczy, że nie ma serca, natomiast człowiek dojrzały, który nie jest konserwatywny, nie ma głowy. Byli to naprawdę wspaniali ludzie, wykształceni, inteligentni i kulturalni. Traktowali ich wszystkich po przyjacielsku, a nawet z estymą.

Ich domy położone przy tej samej ulicy nie różniły się niczym od innych należących do średniozamożnych ludzi. Było tam spokojnie jak na wsi, chociaż dzielnica znajdowała się w samym niemal centrum metropolii, której ulice w godzinach szczytu zakorkowane były samochodami. Tutaj wąskie, kręte uliczki zawsze świeciły pustką, a egzotyczna roślinność upajała zapachami. Wieczorami panowała przed domem taka cisza, że słychać było jedynie cykady dźwięczące w niej jak dzwoneczki. Ostre, suche powietrze miało specyficzny, przyjemny zapach.

Obaj bracia zatrudnieni byli jako prawnicy w dużych firmach, a ich żony nie pracowały, chociaż miały wyższe wykształcenie. Urodzona w Phoenix Amerykanka, jasna blondynka Lynda miała czteroletniego synka, ale czarnowłosa Włoszka Sandy mogła poszczycić się czworgiem dzieci. Pouczała wiecznie Danutę: You have to be tough, Danuta. You are a journalist.

Obie pary małżeńskie wiodły prawdziwie cnotliwe życie, skąpiąc sobie dostatków i przeznaczając spore sumy na cele charytatywne. Czuła się wśród nich swobodnie, niczym bowiem nie przypominali nieprzystępnych milionerów ze Scottsdale. Na razie zresztą nie byli krezusami. Groziło im to dopiero z chwilą śmierci rodziców. Często zapraszali do siebie imigrantów z „Solidarności”. Całymi godzinami wysłuchiwali ich opowieści o Polsce, o internowaniu, o stanie wojennym itp, co było dla Danuty — jedynej tłumaczki — dość męczące, jako że nie znała aż tak dobrze języka. Na szczęście wykazywali niebywałą cierpliwość, wymawiając powoli każde słowo, by nie miała problemów ze zrozumieniem.

Bardzo ich polubiła i dobrze się wśród nich czuła, w odróżnieniu od Antka Wróbla, który twierdził, że chcą ich ubezwłasnowolnić i wykorzystać do politycznych celów, co było dla niej oczywistą bzdurą. Ale i ją niepokoiło, że znowu wdaje się w politykę.

Andy z trudem ukrywał niechęć do jej nowych przyjaciół, a oni też nie darzyli go sympatią. Był z nią u nich kilkakrotnie, siląc się na grzeczność. Gdy mówili coś, z czym się nie zgadzał, a zdarzało się to dość często, uśmiechał się tylko i z powątpiewaniem pytał: Really? Oni też traktowali go uprzejmie, lecz nie znosili tygodnika, w którym pracował. Było to pismo obrazoburcze, szargające wszelkie amerykańskie i arizońskie świętości. Dostało się nawet Arizona State University i szanowanym przez nich profesorom. Ci konserwatywni ludzie niechętnym okiem patrzyli na znajomość Danuty z tak odległym ideologicznie człowiekiem.

Jim zadzwonił do kilku stacji telewizyjnych, które nakręciły audycje o Danucie i jej udziale w „Solidarności”. Wpadł również na pomysł, by napisała mowę o „Solidarności” i wygłaszała ją w różnych gremiach. Nie miała na to zbyt wielkiej ochoty, lecz doszła do wniosku, że jest to jej obowiązek wobec ojczyzny. Oczywiście nie była w stanie sama tego zrobić, więc poprosiła o pomoc Andy’ego. Dyktowała mu po polsku, a on notował po angielsku, po czym przepisał na komputerze i przyniósł jej gotową mowę. Po raz pierwszy wygłosiła ją na uniwersytecie w Tucson. Prosiła go, by przyszedł na to spotkanie, ale odmówił, tłumacząc się brakiem czasu. A w gruncie rzeczy chodziło o to, że nie znosił tego konserwatywnego środowiska.

Miała ogromną tremę, lecz poszło jej całkiem gładko, poradziła sobie nawet z odpowiedziami na pytania. Jednak kaleczenie języka deprymowało ją, pomniejszając satysfakcję. Gdy wszyscy już się rozeszli i została tylko w gronie przyjaciół, spostrzegła, że podchodzi do niej… anioł w platynowej aureoli. Z bliska zobaczyła, iż jest to przystojny młodzieniec z rozjaśnionymi włosami. Przedstawił się, że jest z dziennika „Arizona Republik” i bardzo ciepło podziękował jej, wręczając kopertę z zawartością trzystu dolarów. Po czym zaproszono ją na kolację do lokalu country, gdzie po raz pierwszy poczuła się jak wśród swoich.


16. W ich namiętności było tak wiele subtelności, w podnieceniu tak wiele wzruszenia, czystego a przenikającego ich do głębi.


Dzień przed wigilią ktoś zadzwonił do drzwi, lecz gdy otworzyła, nie ujrzała nikogo, a jedynie dwie gustownie opakowane paczki z kolorowymi wstążeczkami. Jedna z nich była „Dla Łukasza”, druga „Dla Danuty”. Nie przyszło jej do głowy, że to od Andy’ego, bo przed niespełna godziną pożegnał się z nimi przed odlotem do rodziców na święta, i ofiarował im pięknie wydane książki. Zadzwoniła więc do Natalii z podziękowaniem i dopiero, gdy okazało się, że to nie od niej, domyśliła się, że to od Andy’ego. W końcu zresztą sam się przyznał, iż chciał im zrobić miłą niespodziankę.

— Tak mi przykro, że nie możemy tych świąt spędzić razem — tłumaczył się przed wyjazdem — ale od dawna nie widziałem się z rodzicami, a oni bardzo za mną tęsknią.


To była przygnębiająca Wigilia. Jedynym jasnym punktem okazała się wspaniała wieczorna msza święta, na którą zawiozła ją nauczycielka Łukasza. Danuta nie lubiła nowoczesnych kościołów, ale ten był przepiękny — oryginalna architektura, potężna sylwetka sięgająca wieżowców w down town. Nigdy nie zetknęła się z tak ogromną, imponującą takim rozmachem, tak rzęsiście oświetloną świątynią. Była tak oszołomiona, że nie wiedziała wprost na co patrzeć — na mieniący się barwami i złoceniami ołtarz, czy na nowoczesne obrazy i figury. Kościół pękał w szwach, wypełniony tłumem różnych ras. Egzotyczna dla niej, lecz cudowna muzyka i śpiewy doprowadzały ją do ekstazy.

Po mszy nauczycielka zawiozła je na kolację do swojej matki, która — jak się okazało — miała polskie korzenie. Kobieta usiłowała mówić po polsku, lecz trudno było ją zrozumieć. Jedzenie było obrzydliwe — wszystko słodkie, nawet szynka oblewana syropem. Ani Danuta ani Łukasz nie były w stanie niczego przełknąć.

Po jakiejś godzinie nauczycielka odwiozła ich z powrotem do ich ponurego mieszkania. Brakowało im choinki, wigilijnych potraw, kolęd śpiewanych w gronie rodziny, świątecznej atmosfery. W smutnym nastroju zamierzały od razu udać się na spoczynek, gdy odezwał się dzwonek u drzwi.

Kiedy Danuta je otworzyła, stanęli w nich jacyś obcy ludzie. Powiedzieli, że są niemieckim małżeństwem i zajmują się od niedawna pomocą dla refugees. Wyglądali marnie. Mieli na sobie dżinsy i jakieś nędzne kurtki. Widać było, że są ubodzy. Tak samo marne były przyniesione przez nich prezenty. Wręczyli je Danucie i natychmiast wyszli, mimo że ich zatrzymywała.


W zupełnie innym nastroju spędzili pierwszy dzień świąt, gdyż zostali zaproszeni wraz z Wróblami do Brophy`s. Nie było wprawdzie ani choinki ani śpiewania kolęd, ale panowała odświętna atmosfera i podano znakomite jedzenie — same włoskie potrawy przyrządzone przez matkę Sandy. Na Danucie ogromne wrażenie zrobiły srebra stołowe i porcelana. Jak zwykle u tych sympatycznych ludzi zasypywano ich pytaniami o działalność w „Solidarności”.


17. Nie była w stanie uwierzyć, że z jego strony to jest miłość.


Andy wrócił tuż po świętach. Przywiózł różne polskie smakołyki od swojej matki. Chwalił się, że rodzice byli dumni z polszczyzny zaprezentowanej przez niego znajomym Polakom, gdyż dotychczas wszystkim zwracającym się do niego po polsku odpowiadał po angielsku.

Cieszyli się z ponownego spotkania po trwającej „aż” trzy dni rozłące. Dotąd widywali się co dzień. Gdy tylko Łukasz poszedł spać, Andy zaczął ją łapczywie całować, przejmująco, lecz delikatnie. Mocno, acz ostrożnie ogarniał ją swymi potężnymi ramionami, jakby się bał, by jej nie zgnieść. Serca ich płonęły jak dwie pochodnie. W ich namiętności było tak wiele subtelności, w podnieceniu tak wiele wzruszenia, czystego a przenikającego ich do głębi. Nie zamykali oczu, dzieląc się wysyłanymi przez nie promieniami szczęścia, spajającymi ich w całość. Była to jedna z owych ulotnych chwil szczęścia, których za nic nikt by się nie wyrzekł, za które skłonni jesteśmy zapłacić nieraz gorzki haracz.

— Czy pojechałabyś teraz ze mną do mojego apartment? — spytał ledwo słyszalnym szeptem, tak cicho, że odebrała to pytanie niemal telepatycznie.

Spuściła na moment powieki potakująco.

— Ale tylko jeśli naprawdę tego chcesz — dodał nieco głośniej, patrząc jej badawczo w oczy.

— Nie masz chyba co do tego wątpliwości — wyszeptała mu wprost do ucha, chociaż zrobiło się jej przykro, gdyż odczuła to zastrzeżenie jako danie jej do zrozumienia, że on chce się z nią przespać bez żadnych zobowiązań. Myliła się. On po prostu wciąż nie miał pewności, co do jej uczucia.

Wziął ją na ręce i biegiem zaniósł do swego samochodu, jakby się obawiał, że mogłaby się rozmyślić.

— Moja kochana, moja jedyna — wyszeptał, gdy leżeli w łóżku. — Musisz mnie nauczyć wielu polskich słów.

Lecz ona milczała jak zaklęta, coś zakneblowało jej usta. Bała się, by nie zapeszyć, by nie spłoszyć szczęścia.

Po obudzeniu się machinalnie dotknęła krzyżyka na szyi. Chyba zgrzeszyłam — pomyślała. Kochaj i rób, co chcesz — uspokoiła się natychmiast. Przecież ja go tak bardzo kocham!

Jednak kolejna myśl wprawiła ją w popłoch: „O Boże, co też sobie pomyśli Łukasz, gdy się obudzi, a mnie nie będzie w domu?”.

Była niedziela. Wybierali się zatem do kościoła. Zerwała się na równe nogi.

— Musimy natychmiast jechać, by zdążyć, nim Łukasz wstanie! — rzekła do Andy’ego obudzonego jej nagłym zerwaniem się z łóżka.

— Powinnaś powiedzieć prawdę dziecku — odrzekł spokojnie. — Ależ ty jesteś… passionate — dodał, uśmiechając się do niej. — Jak to będzie po polsku?

— Namiętna — odpowiedziała, ubierając się spiesznie. — To cudownie, że byłeś ze mną tak… po bożemu. Bałam się, że tu w Ameryce, robicie to strasznie perwersyjnie… — umilkła nagle speszona, gdyż jak żywa stanęła przede nią koleżanka rugająca ją nieraz za to, że czasami tak głupio mówi, chociaż tak mądrze pisze.

— Nie wszyscy — odrzekł chłodno, wstając z łóżka. — Są oczywiście również tacy, o których mówisz.

Zrobiło się jej przykro. Czuła, że powinna była przytulić się do niego i odezwać się podobnie jak on, gdy wziął ją w ramiona: „Jedyny, ukochany!” Przecież tak bardzo chciała to powiedzieć… Nie potrafiła. Nie była w stanie uwierzyć, że z jego strony to jest miłość.

Andy zdawał się nie mieć jej tego za złe. Ubrał się szybko i odwiózł ją do domu. Odczuła jednak, iż był to kubeł zimnej wody na jego rozpaloną głowę. Zdziwiła się, kiedy powiedział, że przyjedzie do nich ponownie, gdy wrócą z kościoła.

— Weź sobie to do przeczytania — powiedział przed wyjściem, podając jej książkę leżącą na szafce, obok łóżka.

The Power Tactics of Jesus Christ — odczytała na okładce, z dezaprobatą patrząc na widniejący na niej rysunek zielonego tapczanu, na którym leżał ogromny drewniany krzyż, a obok stało niebieskie krzesło psychoanalityka z kartką papieru i długopisem.

18. Tymczasem Danuta czuła się podobnie jak ci Indianie z rezerwatu, którzy kurczowo trzymali się swej tożsamości.


W Sylwestra, wcześnie z rana przyjechała do Danuty Marylin i zaproponowała wspólne spędzenie wieczoru z nią i jej mężem, najpierw na hucznym przyjęciu u sąsiadujących z nimi farmerów, a następnie wśród Indian, z którymi przyjaźnili się jako nauczyciele ich dzieci. Sądziła, że Andy też się na to zgodzi. Pojawił się zaraz po Marylin. Na jej widok wydłużyła mu się mina. Stanowczo odrzucił zaproszenie. Stwierdził, że wieczorem zajmie się pisaniem reportażu o Danucie i Wróblach. Miał zupełnie inną koncepcję spędzenia tego wieczoru. Był wyraźnie zawiedziony. Pożegnał się tak szybko, że Danuta nie zdołała mu powiedzieć, iż wolałaby z nim pozostać w Phoenix. Chcąc nie chcąc pozwoliła Marylin zabrać się do nich wraz z Łukaszem.


Pani domu, do którego udali się na przyjęcie, mocno podkreślała polskie pochodzenie, choć ani słowa po polsku nie rozumiała. Liczne towarzystwo było już podochocone, kiedy się tam zjawili. W oparach alkoholu i dymu papierosowego jak majaki krążyli panowie w smokingach i panie w wieczorowych toaletach. Nadmiar jedzenia i alkoholu, głośna muzyka zmuszająca do wzajemnego przekrzykiwania się… Danuta znała to z Polski i wiedziała, jak koszmarnym kacem się kończy, na co nie miała najmniejszej ochoty. W Ameryce odzwyczaiła się od tego, przebywając jedynie z Andy’m i nobliwymi przyjaciółmi nie palącymi i nie pijącymi innego alkoholu, jak tylko niewielkie ilości dobrego wina, co odpowiadało jej o wiele bardziej.

Po zjedzeniu kolacji z Jimami i miłą panią domu zabawiającą ich rozmową, po zapoznaniu się z kilkoma kontaktującymi jeszcze osobami poprosiła Marylin, by pojechali do rezerwatu, gdzie spodziewała się indiańskiego folkloru. Ale Jim zbierał już dla niej pieniądze i zmusił ją do opowiedzenia jej „kombatanckiej story”, gdyż był z niej dumny. Ona zaś czuła się jak żebraczka. Trudno wszak byłoby oczekiwać, że są oni w stanie to zrozumieć.

Tymczasem u Indian poczuła się jeszcze gorzej. Bawili się pod gołym niebem, na zewnątrz obskurnej knajpy. Niechlujnie ubrani, na ogół otyli, z wylewającymi się z dżinsów brzuchami, żłopali piwsko i tańczyli w rytm amerykańskich hitów country. Obserwując to zbiorowisko nędzarzy miała ochotę rozdać im uzbierane przez Jima pieniądze. W odróżnieniu od niej Jimowie czuli się tam doskonale i prowadzili ożywione rozmowy z podchmielonymi znajomymi, chociaż sami, jak zwykle, nie pili.

Kiedy wracali do domu, Marylin i Jim ubolewali nad losem tych Indian, którzy nie chcieli przystosować się do amerykańskiego stylu życia, broniąc swojej tożsamości i obyczajów, mieszkając w tradycyjnych lepiankach, walcząc o zachowanie wierzeń i tradycji, zamiast dać się wchłonąć i żyć wśród Amerykanów, osiągając wyższy standard życia, jak to czynili niektórzy z nich. Jednak Danucie bardziej żałosna wydała się owa sylwestrowa zabawa Indian w amerykańskim stylu. Jimowie należeli do ludzi uszczęśliwiających ich na siłę w najczystszych intencjach, w przekonaniu, że nie ma nic wspanialszego w świecie jak american style of life. Tymczasem Danuta czuła się podobnie jak ci Indianie z rezerwatu, którzy kurczowo trzymali się swej tożsamości. Ona również wolałaby dalej mieszkać na osiedlu i pracować w gazecie. Tutaj nie miała niczego swojego, ani w sensie materialnym, ani też w sferze duchowej.


Po powrocie do domu Jimów ogarnął ją głęboki smutek. Nie miała nawet ochoty na kieliszek szampana, wobec czego gospodarze nie otworzyli butelki i wszyscy położyli się spać. Danuta długo nie mogła zasnąć, marzyła o Andy’m. Żałowała, że nie została z nim w Phoenix. Zastanawiała się, dlaczego nie odmówiła zdecydowanie Marylin, skoro on nie chciał do nich pojechać, dlaczego wciąż nie potrafiła się z nim porozumieć. Głównie chyba z powodu rozdwojenia uczuć wobec niego. Z jednej strony bardzo chciałaby wyjść za niego, a z drugiej nie miała do niego zaufania. Związanie się z nim i uzależnienie od niego stanowiłoby dla niej zbyt wielkie ryzyko.


19. Zapalił jointa, by poprawić sobie nastrój. Trudno, nie mogę być egoistą, nie mogę mieć jej tylko dla siebie — pogodził się z losem.


Andy spędził Sylwestra w fatalnym nastroju. Mieszkał w podobnym, jak Danuta, dwupokojowym apartamencie, tylko w lepszej dzielnicy. Mieszkanie było ponure i puste. Sąd przyznał dom jego żonie i w dodatku alimenty na dwoje nie jego dzieci, które adoptował. W pokoju dziennym znajdowały się tylko biurowe segregatory i biurko. Można było przypuścić, że spędza tu czas wyłącznie na pisaniu, a mieszka gdzie indziej.

Zajął się reportażem. Antka Wróbla przedstawił jako bohatera, twardego bojownika. Natomiast Danutę jako wrażliwą, subtelną kobietę, która znalazła się w „Solidarności” z pobudek religijnych i patriotycznych, co skończyło się dla niej tragicznie — pobytem w więzieniu i wyszczuciem z ojczyzny, za którą tęskniła na obczyźnie, gdzie spotkało ją upokorzenie.

Gdy skończył pisać, pogrążył się w zadumie, słuchając muzyki. Bardzo był rozczarowany. Odmówił przyjaciołom, którzy zapraszali go na sylwestrowe przyjęcie, gdyż zamierzał ostatni dzień w roku spędzić z Danutą i z nią powitać nowy rok. Wieczorem chciał pójść z nią do lokalu. Przykro mu było, że wybrała inne towarzystwo. Zły był, że ci ludzie wykorzystują ją do politycznych celów. Zauważył, że Danuta smutnieje, gdy opowiada o „Solidarności”, zdawało mu się, że chciałaby zapomnieć o tej martyrologii, gdy tymczasem oni wiecznie ją o to indagowali. Nie znosił partii Republikanów, z którą byli związani, a zwłaszcza prezydenta Reagana i antykomunistycznej propagandy. Niestety Danuta miała takie samo jak oni nastawienie. Jednak akceptował to i doskonale ją rozumiał. Zdawał sobie sprawę, że ci ludzie są jej ideologicznie bliscy. Ona uwielbiała Reagana, chociażby za to, że wstawił się za internowanymi i wprowadził sankcje gospodarcze wobec komunistycznego reżimu. Poza tym zdawał sobie sprawę, że kontakty z tymi ludźmi odbudowują jej zachwiane poczucie wartości. A najważniejsze było, że dzięki nim pogłębiała znajomość angielskiego. Sam rozmawiał z nią wyłącznie po polsku, gdyż zależało mu na tym, żeby z nim czuła się swobodnie. Zauważył bowiem, jak wiele wysiłku kosztuje ją mówienie po angielsku i jak bardzo deprymuje popełnianie błędów językowych.

Zapalił jointa, by poprawić sobie nastrój. Trudno, nie mogę być egoistą, nie mogę mieć jej tylko dla siebie — pogodził się z losem To dobrze, że pogłębia znajomość angielskiego, bo ten mój prymitywny polski utrudnia nam wzajemne poznanie, zubaża nasze kontakty. W tej chwili to właściwie łączy nas tylko seks, a wszystko inne dzieli. Nie słuchamy nawet tej samej muzyki. Ona lubi tylko klasyczną.

Ogarnęły go wątpliwości.

Czy my w ogóle do siebie pasujemy? — zastanawiał się. No cóż, muszę uzbroić się w cierpliwość i poczekać, aż ona dobrze pozna język, pozbędzie się kompleksów, nabierze pewności siebie — pocieszył się. A wtedy będę mógł wprowadzić ją w swoje środowisko. Na razie ona nie jest w stanie porozumieć się z ludźmi na wyższym poziomie intelektualnym.


Konserwatywni znajomi Danuty oburzeni byli artykułem Andy’ego. „Jak on mógł cię przedstawić jako przegraną, załamaną kobietę, nieznającą angielskiego? Przecież ty dobrze znasz język. Tutaj liczy się tylko twardy charakter, pewność siebie, przebojowość. Słabymi ludźmi wszyscy gardzą.”

Najserdeczniej zaprzyjaźniła się z Lyndą, żoną jednego z braci prawników. Może dlatego, że przypominała jej trochę Olgę, nie tylko z powodu nadużywania kosmetyków, lecz również zaborczym charakterem, co jej odpowiadało. Lubiła, gdy ktoś narzucał jej swoją wolę, oczywiście jeśli nie była sprzeczna z jej zasadami.

— We love you, Danuta. We d’like you to be happy — powtarzała Lynda raz po raz.

Teraz ona jeździła z Danutą na zakupy, regulowała jej rachunki i czynsz. Ofiarowała jej Buicka po swojej zmarłej niedawno gosposi. Nie zatrudniła nowej, tylko sama zajmowała się domem i czteroletnim synkiem. Opłacała instruktora uczącego Danutę jazdy samochodem. Chcąc się odwdzięczyć, ta sprezentowała Lindzie przywiezione z Polski „skarby” — radziecki złoty pierścionek, naszyjnik z bursztynów i kryształowe wazony.

To była istna gehenna ta nauka jazdy. Potężny, ubrany na czarno instruktor pohukiwał na nią i nieustannie straszył. Przez cały czas opowiadał o wypadkach samochodowych, które mogą się jej przydarzyć. A przy mówił tak szybko kowbojskim slangiem, że trudno jej było zrozumieć jego polecenia. Wcale mu nie zależało na tym, by ją nauczyć prowadzenia pojazdu. Wręcz przeciwnie starał się ją zdeprymować i utwierdzić w przekonaniu, że nie potrafi panować nad autem. Chodziło mu tylko o to, by jak najdłużej ją „uczyć” i zgarnąć jak najwięcej pieniędzy. Ponieważ znajomi pozwalali jej od czasu do czasu prowadzić samochód, wiedziała, że poradzi sobie na egzaminie, więc zażądała od niego, by z nią w końcu na ten egzamin pojechał. Wybrał wolną sobotę, dzień, w którym przed budynkiem komisji stała długa kolejka samochodów. Przy wyłączonej klimatyzacji przepociła się do suchej nitki i wykończyła nerwowo, więc oczywiście oblała. Uzyskała prawo jazdy dopiero wówczas, gdy opowiedziała to Lyndzie, i ta pojechała z nią na egzamin.


*


Andy przyjeżdżał coraz rzadziej. Właściwie tylko po to, żeby się z nią przespać. Nie mieli wspólnego języka. Bardziej niż nią zajmował się Łukaszem, z którym rozmawiał po angielsku. Zawoził chłopca na lekcje religii, zabierał do kina i na zakupy.

Kochała go. Bardzo jej na nim zależało. Wszystkie inne znajomości i sprawy toczyły się niezależnie od jej woli, a chyba nawet wbrew. Wciąż jeszcze była zbyt załamana i oszołomiona Ameryką, by panować nad swoim życiem. On zaś z każdym dniem oddalał się od niej. Nigdy więcej nie wspomniał o małżeństwie. Wiedziała, że zmroziła go swoim zachowaniem. Niemniej oczekiwała więcej uporu z jego strony. Tymczasem on nie był już pewien, że ją kocha i że tak bardzo mu na niej zależy, by narażać się swoim mocodawcom, którzy nakazali mu uwiedzenie jej i porzucenie. Zajął się bez reszty pisaniem, a wolny czas spędzał w gronie redakcyjnych przyjaciół.


Danuta wiecznie marzyła o takim mężu, który będzie dla niej całym światem. I tak też traktowała swojego byłego męża. Na początku małżeństwa pracowała tylko dlatego, bo on odbywał aplikacją sądową, zarabiając nie wystarczające na życie grosze. Później, gdy został dziennikarzem, przestała pracować, by kontynuować studia, do czego ją zmusił, gdyż wstydził się, że jego żona nie ma wyższego wykształcenia. Teściowie obiecali, że będą im materialnie pomagać, by mogła sama wychowywać dziecko. Niestety nie dotrzymali obietnicy, a gnuśny mąż pisał niewiele. Zarobek jego uzależniony był od honorariów, więc przymierała głodem. Żywiła się ziemniakami i chlebem. Mięso, wędlinę, warzywa i owoce pozostawiała mężowi i synkowi. Gdy mąż zabierał się do pisania artykułu, chodziła z Łukaszem na paluszkach. Musiała mu pomagać w pisaniu, a w końcu pisać za niego. Był zdolny, lecz patologicznie leniwy. Właściwie lubił tylko seks, który najchętniej uprawiałby od rana do wieczora, czym ją zadręczał, gdyż wiecznie była zapracowana. Musiała w końcu znów podjąć pracę zawodową, bo — wprawdzie dziecko dostawało prezenty od teściów — ale ona dosłownie nie miała co na siebie włożyć, nie wspominając już o innych potrzebach. Nie zależało jej na pracy, tylko na rodzinie. Ale jeśli już musiała pracować, to najbardziej odpowiadałby jej zawód adwokata, współczuła bowiem każdemu przestępcy. Jednak po ukończeniu zaocznych studiów prawniczych nie poszła na aplikację do sądu, lecz do gazety. Wiedziała bowiem z obserwacji pracy męża, że będzie mogła pisać w nocy, w dzień zaś zanieść tylko artykuł do redakcji, od czasu do czasu zebrać materiał i w zasadzie większość dnia poświęcić domowi i dziecku.

Polubiła dziennikarstwo znacznie później. Uwielbiała wprost tę przejmującą samotność podczas nocnych godzin przy maszynie, ów wysiłek umysłowy, owo wewnętrzne skupienie, jakiego wymaga pisanie. Napełniało ją spokojem, oddalało troski i lęki. Teraz bardzo jej tego brakowało.


Chciałaby wyjść za Andy’ego, jednak — nawet gdyby on jej to teraz znów zaproponował — zabrakłoby jej odwagi, by podjąć ryzyko uzależnienia się od niego. Lęków i przeszkód było wiele. Jedną z nich stanowiła obawa, że on zniszczy osobowość Łukasza, ponieważ często ostro strofował go, raniąc jej serce. Chłopiec przeżywał trudny okres i buntował się przeciw matce. Zaczął nią gardzić, denerwowały go popełniane przez nią błędy językowe. W Polsce był z niej dumny, a tutaj wstydził się jej. Czuł się upokorzony, że są uzależnieni od obcych ludzi. Nieustannie zwracał Danucie uwagę, w sposób arogancki poprawiała jej błędy językowe, pomniejszał jej wartość, wręcz poniżał, wpędzając ją w kompleksy i zwątpienie. Coraz bardziej naśladował w tym ojca, całkiem zresztą nieświadomie, gdyż w Danucie tkwiło coś, co prowokowało do takiego traktowania. „Prowokowało” to było ulubione słowo jej byłego męża i jego rodziców, a teraz również Łukasza, który używał go, tłumacząc swoje zachowanie.

Ostre słowa syna smagały Danutę jak bicze. Kuliła się niczym zbity pies, przyjmując razy na głowę. Czuła się zdruzgotana, lecz nie potrafiła się przed tym bronić. Pamiętała, że kiedy był małym dzieckiem, dała mu kiedyś klapsa. Zareagował na to tak przerażonym wzrokiem i tak gorliwym zapewnianiem, że zawsze już będzie grzeczny, iż Danuta poczuła odrazę do siebie za upokorzenie tak małej, bezbronnej istotki. Zaczęła go całować i przepraszać. I oczywiście nigdy więcej już go nie uderzyła. Nie potrafiła go nawet strofować. Rozumiała jego rozdrażnienie i obwiniała siebie za to, że znalazł się w tak nieprzyjemnym miejscu, gdzie nie miał kolegów, z którymi mógłby, tak jak w Polsce, bawić się na podwórku. Tutaj był zamknięty jak w więzieniu, wiecznie w jakimś pomieszczeniu lub w samochodzie. W szkole czuł się fatalnie, gdyż inne dzieci paliły marihuanę, dziewczynki zażywały tabletki antykoncepcyjne. Pewna czarna koleżanka wciąż go nagabywała, że „chce mieć z nim seks.” Religijne dziecko czuło się tam jak w piekle.

Nowi znajomi Danuty pragnęli przyjść jej z pomocą w wychowywaniu dorastającego syna. Zaproponowali, by zamieszkała na wsi u Jimów, gdzie w ich wspaniałym domu, w wiejskiej ciszy i spokoju miała zająć się pisaniem książki i pogłębianiem znajomości angielskiego. Kiedy ich po raz pierwszy odwiedziła, zdziwiła się, jakim cudem skromnych nauczycieli stać było na kupno takiej rezydencji. Choć nie spytała ich o to, Jim wyjaśnił, że kupili dom okazyjnie, ponieważ poprzedni właściciele chcieli się jak najszybciej z niego wyprowadzić, bo w nim straszyło.

— Wiesz, Marylin skończyła katolicki college. Jest bardzo religijna. Swoimi modłami wypędziła z domu złe duchy — stwierdził.

Łukasz miałby zamieszkać u Sandy, przyjaźnić się z jej dziećmi i uczęszczać do drogiej katolickiej szkoły, by nie marnować na wsi zdolności umysłowych.

Danuta nie chciała o tym słyszeć. Syn był jedyną osobą z jej świata. Bez niego nie mogłaby oddychać. Chłopiec też stanowczo zaoponował. Nie chciał pozostawać „na łasce jakichś bogaczy”, jak stwierdził. Oboje czuli się upokorzeni. Postanowiła odzyskać godność, decydując się na podjęcie jakiejkolwiek pracy.

20. Znienawidziła tę pracę od samego początku, głównie z powodu nieustannego poganiania przez Murzynkę, w oczach której Polka stała niżej w hierarchii społecznej niż Czarna.


Dzień po jej zgłoszeniu się w urzędzie zatrudnienia, przyjechała po nią miła pani i zawiozła do cafeterii w YMCA. Po wypełnieniu króciutkiego kwestionariusza z danymi personalnymi i numerem konta bankowego została od zaraz zatrudniona, bez żadnych badań lekarskich, co w Polsce byłoby niezbędne. Zauważyła ze zdziwieniem, że żadna z kobiet nie miała białego fartuszka. Wszystkie nosiły swoje prywatne rzeczy.

Jedynie kierowniczka była Amerykanką. Kucharką była Meksykanka, jej pomocnicą Czarna, Czeszka siedziała przy kasie, do Danuty należało przyrządzanie sałatek, a w porze śniadania i lunchu — wspólne z czarnoskórą pomocnicą kucharki obsługiwanie klientów. Zapewne żadna Amerykanka nie pracowałaby za tak marne pieniądze. Pensja wystarczała Danucie zaledwie na czynsz. Zatem w dalszym ciągu Lynda jeździła z nią na zakupy i regulowała jej rachunki.

Wstawała o piątej rano, by zdążyć na siódmą do pracy w down town, jak się tutaj określało śródmieście. Dojazd zajmował jej godzinę, chociaż samochodem można było pokonać tę odległość w ciągu piętnastu minut. Musiała bowiem jechać dwoma autobusami, dość długo czekając na przesiadkę, ponieważ nie miała jeszcze wówczas samochodu. W autobusach niewielu było pasażerów, sami Czarni i Meksykanie, dlatego tak rzadko kursowały.

Znienawidziła tę pracę od samego początku, głównie z powodu nieustannego poganiania przez Murzynkę, w oczach której Polka stała niżej w hierarchii społecznej niż Czarna. Zarzucała jej, że jest zbyt powolna i dbała o to, by Danuta się nie obijała, każąc jej w wolnych chwilach myć szafki i polerować ladę. Sama nie przemęczała się zbytnio, gdyż kierowniczka obawiała się, by jej nie oskarżono o dyskryminację rasową. Z tego samego względu klienci obchodzili się z nią jak z jajkiem. Ale i tak była wiecznie nieszczęśliwa, nieustannie żaliła się na swój „czarny los”. Zazdrościła Danucie odwiedzających ją znajomych.

— Pewnie, przy takich znajomościach to sobie w Ameryce poradzisz. Tutaj bez znajomości nie ma mowy o lepszej pracy, a jeszcze jak człowiek jest czarny, to już w ogóle nie ma o czym mówić — narzekała, rozczulając się nad swoim losem do łez, co dość często jej się zdarzało.

Mieszkała w dzielnicy, z daleka omijanej przez Natalię. Dręczyła ją jakaś dziwna choroba, powodująca, że chudła w oczach. Wyglądała jak kościotrup. Wciąż zwalniała się do lekarza, który nie potrafił stwierdzić, co jej dolega. Opowiadała, że nikogo nie wpuszcza do mieszkania, bo w domu zawsze chodzi nago. Wtajemniczała współpracownice w intymne życie, uznając siebie za pępek świata. Nie miała żadnych kompleksów, wręcz przeciwnie — uważała siebie za kogoś niezwykłego, obdarzonego wieloma talentami. Chwaliła się, że najlepiej się ubiera, wszystko najlepiej umie robić, ma najwięcej wiadomości, jest najinteligentniejsza i najbardziej pokrzywdzona przez los, z powodu czarnego koloru skóry. Istotnie, była bardzo zdolna, inteligentna, ładna i miała dobry gust.

Danuta rozumiała ją doskonale i współczuła jej. Jednak trudno było jej znosić nieustanną krytykę i poganianie. Wracała z pracy przemęczona, sfrustrowana i głodna. W cafeterii próbowała jeść lunch, lecz nie była w stanie, gdyż amerykańskie jedzenie było obrzydliwe, wszystko słodkie, nawet ziemniaki (sweet potatoes). Po spróbowaniu ulubionej szarlotki wyrzuciła ją do śmieci, bo była tak potwornie słodka. Zrozumiała, dlaczego większość Amerykanów odznacza się otyłością.

Zabierała się do tłumaczenia artykułów z „Ruchu Muzycznego” na temat ariańskich pieśni z okresu reformacji. Robiła to na zlecenie pewnego pastora, który dobrze jej za to płacił. Była to jednak żmudna, mozolna praca przy pomocy specjalistycznego słownika muzycznego. W krótkim czasie musiała z niej zrezygnować, gdyż nie mogła temu podołać.

Wieczorem gotowała obiad, zgodnie z amerykańskim zwyczajem jedzenia głównego posiłku. Zjadała go z Łukaszem i Andy’m, któremu bardzo smakowały potrawy pojawiające się w Phoenix na stołach tylko w dobrych restauracjach.


Jej amerykańscy przyjaciele niestrudzenie dzwonili do różnych stacji telewizyjnych, które kręciły audycje o jej udziale w „Solidarności”. Gdy dziennikarz przygotowujący jedną z nich przyjechał do cafeterii, by sfilmować ją podczas pracy, wziął ją po chwili na stronę i powiedział, że wstydziłby się pokazać w telewizji coś takiego. Stwierdził, że jest to po prostu skandal, iż jej wpływowi znajomi nie znaleźli jej nic lepszego. Nie wiedział, że oni po prostu sądzili, iż na razie, dopóki nie zna ona języka na swoim poziomie umysłowym, nie powinna w ogóle pracować. Twierdzili, że powinna mieć spokój i zająć się pisaniem książki. Ona natomiast przekonana była, że w Ameryce nadaje się tylko do pracy fizycznej. Nie czuła się na siłach, by pisać po angielsku.

W zasadzie wszyscy byli pozytywnie nastawieni do niej i do reprezentowanej przez nią „Solidarności”. Kilkakrotnie jednak spotkała się z przykrymi zarzutami. Po spotkaniu w Arizona State University dziennikarz uniwersyteckiej gazety napisał artykuł zatytułowany złośliwie: „Polska dziennikarka krytykuje swoją ojczyznę”. Młody reporter jednej ze stacji telewizyjnych zadzwonił do niej po programie, przepraszając za niekorzystne dla niej cięcia, których dokonała jego szefowa. Istotnie, wycięła wszystko to, co Danuta mówiła płynnie o „Solidarności”, a czym on był zachwycony. Pozostawiła zaś jedyny fragment, który należałoby wyciąć, gdyż Danuta zastanawiała się nad odpowiedzią i niezbyt składnie ją sformułowała. Jej znajomi zapewniali ją, że wielu dziennikarzy sympatyzuje z komunistami.


Żyjąc w kraju, w którym panuje obłędny wprost kult pracy i nieustanny lęk przed jej utratą, gdzie korzystanie z pomocy socjalnej pozostawia się narkomanom, alkoholikom i innym wyrzutkom społeczeństwa, uległa psychozie, iż najważniejszą sprawą w życiu jest to get a job, co nieustannie wciskało się jej do uszu. W Polsce nie zetknęła się z takim problemem. Tam wszyscy mieli zapewnioną pracę.

Codzienna męka w cafeterii doprowadzała ją do rozpaczy. Doszła do przekonania, że przyczyny narkomanii i chorób psychicznych wywodzą się nie tylko z braku zajęcia, lecz również z konieczności wykonywania pracy poniżej wykształcenia i zdolności tudzież z przebywania w obcym, nieprzyjemnym środowisku. Sama bliska była załamania psychicznego. Znów leżała po całych nocach bezsennie, nie zasypiając ani na chwilę.

Prawdziwą udrękę stanowił dla niej fakt, że Andy co dzień jadał w cafeterii śniadanie, gdyż uprawiał w YMCA jakiś sport. Siedział przy stoliku zawsze z tym samym przystojnym blondynem i udawał, że jej nie widzi. Nigdy do niej nie podchodził, bo obsługiwali się sami. Najwidoczniej wstydził się przed kolegą znajomości z kimś takim jak ona.

Po pewnym czasie nie była w stanie dłużej tego znosić. Miała do niego o to ogromny żal. Gdy ją odwiedził, nie chciała z nim pójść do łóżka. Wyrwało się jej nieopatrznie:

— Chyba będziemy musieli przestać się spotykać.

— Jeżeli ty w to wierzysz, to tak jest — podchwycił natychmiast.

Łzy stanęły jej w oczach, miała bowiem nadzieję, że on zaoponuje, że wytłumaczy się ze swego zachowania. Zaczęła usprawiedliwiać się z rozdrażnienia, lecz on jej przerwał, zbierając się do wyjścia:

— Ja wiem, że ty masz… powody, ale naprawdę lepiej będzie, jeśli nie będziemy się na razie spotykać — rzekł oschle.

On mnie nie kocha, stwierdziła. Tej nocy płakała do poduszki. Trudno — pocieszyła się nad ranem. Czas leczy rany. Może to i lepiej? Nie mogłabym chyba współżyć z tak lewicowo nastawionym człowiekiem. Muszę go sobie wybić z głowy.

Łatwiej jednak postanowić sobie niż uleczyć krwawiącą ranę. Była zdruzgotana. Pisanie książki szło jej jak po grudzie.

Nazajutrz zadzwoniła do cafeterii, że więcej nie przyjdzie. Nie była w stanie patrzeć co dzień, jak ci dwaj siedzą sobie tacy piękni, wytworni i zajadają śniadanie, podczas gdy ona jak jakaś kuchta poleruje ladę. Zresztą i tak nie miała więcej siły dłużej się tam męczyć. Ze łzami w oczach zwierzyła się z tego Lyndzie.

— To było do przewidzenia, że ta praca nie jest dla ciebie — stwierdziła jej przyjaciółka. — Nie martw się — pocieszyła ją, obejmując serdecznie. — Będziemy płacić za ciebie czynsz i w dalszym ciągu regulować twoje rachunki. Dla nas to są grosze. A ty pisz książkę o „Solidarności”. Jesteś taka utalentowana, tak wspaniałą mowę o napisałaś. Przecież to już jest dobry początek. Tak możesz zacząć tę książkę.

Jednak Danuta była niepocieszona. Nie interesowało jej, że dla jej przyjaciół utrzymywanie jej stanowiło przyjemność. Dla niej było to upokarzające. A przy tym czuła się jak oszustka, twierdząc że napisze książkę, gdyż wydawało się jej to niemożliwe.

21. Możesz stać się narkomanem, możesz przedawkować! — krzyknęła Danuta.


Ten przystojny Polak mógłby mi pomóc zapomnieć o Andym ­– pomyślała, oglądając w telewizji program o żyjącym w Phoenix polskim rzeźbiarzu Romanie Kolendzie, płynnie i elokwentnie mówiącym po angielsku z lekkim tylko akcentem.

Nie zastanawiając się wiele zadzwoniła do niego. Opowiedziała mu o sobie i spytała, czy nie zechciałby się z nią spotkać.

— Bardzo chętnie porozmawiam z kimś po polsku. Zapraszam panią do restauracji na szczycie najwyższego wieżowca w down town. Spodoba się tam pani. Mógłbym przyjechać po panią jeszcze dzisiaj wieczorem. Powiedzmy o siódmej.

— Zgoda.


Wysoki, krótko ostrzyżony, wypielęgnowany blondyn o regularnych rysach, chabrowych oczach i ujmującym uśmiechu spodobał się Danucie, wzbudzał jej zaufanie. Miał na sobie elegancki, świetnie skrojony garnitur. Ona też włożyła najlepszą suknię.

— Smutno tu u pani — rzekł, rozglądając się po jej mieszkaniu. Ja mieszkam w pięknym domu w Scottsdale i żyję w luksusowych warunkach. Co z tego, skoro czuję się ubezwłasnowolniony. Tylko marihuana trzyma mnie przy życiu — wyznał, jakby to było coś normalnego.

Łukasz patrzył na niego z dezaprobatą.

— Mamusiu, mam ci coś do powiedzenia. Przepraszam pana na chwilę.

— Zaraz wrócę. Syn jest trochę… nieufny — usprawiedliwiła go.

— Nigdzie nie jedź z tym narkomanem! Proszę cię — wybuchł Łukasz, gdy znaleźli się w jego pokoju.

— Kochanie, przecież wiesz, że tu wszyscy czasami palą marihuanę. Czy ten wytworny mężczyzna wygląda na narkomana? Porozmawiam z nim tylko i wrócę do domu. Nie czekaj na mnie i nie martw się o mnie.

— Proszę bardzo, zrobisz, jak zechcesz, ale ja cię ostrzegałem — rzekł nadąsany.


O tej porze nie było już korków. Szybko znaleźli się w opustoszałym down town. Tylko w godzinach otwarcia eleganckich sklepów było tu tłoczno i w czasie, gdy pracownicy biur w wysokościowcach wychodzili na lunch. Kiedy w luksusowym hallu wsiedli do szybującej jak strzała windy rozjarzonego światłami drapacza chmur, Danuta poczuła zawrót głowy. Nie zauważyła, jak Roman nacisnął guzik zatrzymujący windę.

— Co się dzieje? — spytała przerażona.

— Nie mam pojęcia. Utknęliśmy. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo, bo nacisnąłem alarm. Moglibyśmy uprzyjemnić sobie oczekiwanie — rzekł, patrząc jej w oczy z uwodzicielskim uśmiechem. Miał ochotę ją pocałować.

Spojrzała na niego zaskoczona. „Chce mnie zgwałcić w windzie?” — przemknęło jej przez głowę.

Nie wyczytał w jej spojrzeniu przyzwolenia na pieszczoty, więc znów niepostrzeżenie uruchomił windę. Dojechali do restauracji, gdzie Danuta poczuła się onieśmielona, olśniona luksusowym wnętrzem i wytwornym towarzystwem. Przez oszkloną fasadę roztaczał się widok na rozjarzone światłami wysokościowce i wielokolorowe szyldy.

— Podoba ci się tutaj? — spytał, gdy kelner prowadził ich do stolika.

— Bardzo, ale… — zająknęła się, gdy usiedli.

— Jakie ale?

— No… tu musi być… strasznie drogo — bąknęła.

Przypomniała sobie, co oznacza — według słów Natalii — zjedzenie kolacji na koszt mężczyzny. O Boże, że też o tym zapomniałam, dając się zaprosić — pomyślała zdeprymowana. Wyszłam na dziwkę, która z każdym nowo poznanym facetem od razu idzie do łóżka. Trzeba było umówić się w kawiarni.

— Nie przejmuj się tym, Danusiu. To cię do niczego nie zobowiązuje. Dla mnie taka kolacja to grosze.

— Tak się tu dorobiłeś? Widocznie jesteś utalentowany i pracowity.

— Skądże! Od pięciu lat zajmuję się jedną rzeźbą. A właściwie trudno powiedzieć, że się zajmuję, bo… — machnął ręką. — Zniechęciłabyś się do mnie, gdybym ci powiedział prawdę o sobie.

— To skąd masz pieniądze? — spytała, ale po chwili dodała: — Przepraszam za niedyskrecję. Nie musisz mi mówić.

— Powiem ci. Ożeniłem się z bogatą wdową.

Danucie zrzedła mina, ale spodobała się jej jego szczerość i bezpośredniość.

— Twoje towarzystwo jest dla mnie bardzo cenne. Nie wyobrażasz sobie, jacy nudni są ci Amerykanie, wśród których przebywam. Z Polakami w ogóle nie mam do czynienia.

— Wcale ci się nie dziwię. Są beznadziejni.

— Mylisz się. Ogół jest… nieciekawy, ale są tu też ludzie na poziomie. Niestety, moja żona trzyma mnie w klatce. Na nasze spotkanie zgodziła się tylko pod warunkiem, że cię do nas zaproszę — rzekł, przeglądając kartę. — Powiedz, na co miałabyś ochotę.

— Nie tak dawno jadłam solidny obiad, więc zamów coś lekkiego.

— Okay. Weźmiemy tylko owoce morza, jakieś sałatki, delikatne sery i do tego butelkę białego wina.

— Będziesz jechał po alkoholu?

— To mi nie pierwszyzna. Gdybym się tym przejmował, to w ogóle nie mógłbym jeździć samochodem.

Spojrzała na niego przerażonym wzrokiem.

— Nie martw się. Możesz czuć się bezpieczna.

Skinął na łysawego, wytwornego kelnera w eleganckim smokingu, który natychmiast przyjął zamówienie. Wkrótce zjawił się ponownie. Otworzył butelkę francuskiego wina, wlał nieco Romanowi do spróbowania, i po jego aprobacie napełnił do połowy ich kieliszki. Zaraz po nim inny kelner zastawił stół zamówionymi potrawami.

— Za nasze spotkanie — wzniósł toast mężczyzna.

Gdy zaczęli jeść, rozmawiali przez jakiś czas o obojętnych sprawach. Jednak w pewnym momencie Roman zwrócił się do niej:

— Powiedziałaś mi przez telefon, że byłaś dziennikarką w prasie „Solidarności” i po internowaniu zmuszona zostałaś do emigracji. Opowiedz, jak wyglądało to całe internowanie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego.

— Bo to jest niewyobrażalne, żeby wtargnięto w nocy do twojego mieszkania i siłą uprowadzono do więzienia… — Danuta posmutniała. Do tej pory nie zdołała otrząsnąć się z tego koszmaru.

— Jak to? Do więzienia? Myślałem, że internowani przebywali w jakimś… specjalnym ośrodku.

— Owszem, ale dopiero po trzech miesiącach, gdy Międzynarodowy Czerwony Krzyż zaczął inspekcję.

— Trzy miesiące w więzieniu? Jak to przetrzymałaś?

— To było istne piekło.

— Opowiedz dokładniej, jak to wyglądało.

Danuta łyknęła sporo wina. Patrząc w talerz, zaczęła powoli mówić ponurym tonem:

— Było to stare, zaniedbane więzienie, w którym przed wojną trzymano komunistów. Umieszczono nas w piwnicy, która od lat stała pusta, ponieważ nie nadawała się do użytku. Nie było w niej ogrzewania i panował odstręczający brud. Znalazłam się w czternastoosobowej ciasnej celi z piętrowymi pryczami. W zakratowanym okienku nie było szyby, a miałyśmy do przykrycia jedynie po dwa lepkie od brudu, cuchnące koce. Nie rozstawałyśmy się więc z paltami nawet w nocy. Bez tabletek nasennych, które na szczęście dostałyśmy od więziennego lekarza, nie sposób było usnąć w tym zimnie. Mycie w lodowatej wodzie stanowiło istną torturę. Zastanawiałam się, który to krąg piekła… — przerwała, bo do oczu napłynęły jej łzy. Musiała się uspokoić, by nie rozmazał się tusz na rzęsach.

— Widzę, że wciąż to przeżywasz. Opowiadaj dalej, to ci dobrze zrobi. Musisz to z siebie wyrzucić.

— Na śniadanie i kolację dostawałyśmy chleb ze zjełczałą margaryną, a na obiad stwardniałą kaszę — podjęła opowieść łamiącym się głosem. — Żarówka była tak ciemna, że nie sposób byłoby przy niej czytać. Zresztą, i tak nie miałyśmy niczego do czytania. Jedyny nasz kontakt ze światem zewnętrznym stanowił głośnik włączany na godzinę przed ciszą nocną. Stąd dowiedziałyśmy się o strajkach w kopalniach. Zastanawiałyśmy się, kto je zorganizował. Przecież internowano wszystkich, zdawałoby się, zdolnych do tego ludzi… W kopalni „Wujek” górnicy zabarykadowali się i żądali uwolnienia internowanych oraz przywrócenia do życia „Solidarności”. Do głębi poruszone słuchałyśmy, jak ich żony błagały, by zrezygnowali, bowiem uprzedzono je, że grozi im rozstrzelanie. I tak się też stało. Dziewięciu górników oddało życie. „Błogosławieni, błogosławieni, błogosławieni…” — powtarzałam w myśli, a łzy cisnęły mi się do oczu… — Znów przerwała i skupiła się na jedzeniu, by ochłonąć. Roman cierpliwie czekał na dalszy ciąg.

— Najgorsze chyba było to, że znalazłam się w jednej celi z dwoma konfidentkami, czy też agentkami, licho wie… — przerwała, przełykając kęs. — Ciężko było mi znosić napastliwość tych wrednych dwu bab. Martwiło mnie, że najbliżsi nie wiedzą, co się ze mną dzieje. Niepokoiłam się o syna, który bojowo występowała w szkole przeciw komunistom. Myślałam o nim całymi godzinami i bardzo tęskniłam. Martwiłam się też o rodziców, żeby nie byli z mojego powodu szykanowani. Uświadomiłam sobie po raz pierwszy, że zawsze żyłam dla innych i w odniesieniu do innych, że bez nich straciłam grunt pod nogami, że codzienne kontakty z nimi były dla mnie jak powietrze, z powodu braku którego dusiłam się obecnie… Już od dziecka kierowałam się głównie chęcią sprawienia radości rodzicom i wytwarzania w domu dobrej atmosfery. — Rozgadała się na dobre. — Bardzo cierpiałam, gdy mieli kłopoty, gdy się kłócili. Marzyłam wówczas, że kiedy dorosnę, zapewnię im wspaniały byt. Później w szkole dla nich zbierałam dobre noty, starając się w ramach swych skromnych możliwości dostarczyć im jak najwięcej satysfakcji.

Z niezmienną przyjemnością przyglądałam się matce wybierającej się na wywiadówkę, przewidując w jak dobrym nastroju z niej powróci. Z góry wiedziałam, że znowu inne mamy będą jej zazdrościły urody, godnego zachowania i moich ocen. Zwłaszcza panie inżynierowe, nie mogące ścierpieć, że taka prosta kobieta góruje nad nimi pod każdym względem. Później do grona osób, które za wszelką cenę usiłowałam uszczęśliwić doszedł mąż i syn. A najważniejszy był oczywiście Łukasz. Po jego urodzeniu przestałam istnieć jako autonomiczna jednostka… Teraz w więzieniu myślałam tylko o tym, że przecież oni beze mnie sobie nie poradzą! Byłam bezsilna, moje starania o najbliższych ograniczały się wyłącznie do modlitwy…

— Ale ty nic nie jesz — przerwał jej Roman. — Nie tknęłaś nawet owoców morza.

Danuta nałożyła sobie na talerz i mówiła dalej, przerywając od czasu do czasu, by coś przełknąć.

Kiedy wieczorem kładłam się na pryczy, zaczynało się rozpamiętywanie całego dotychczasowego życia. Grzebałam w przeszłości, by znaleźć winy, za które teraz cierpiałam. Odczuwałam pobyt w więzieniu jako karę za grzechy. Ogarniały mnie bolesne wspomnienia przewinień, których w żaden sposób nie mogłam sobie wybaczyć…

— I po co ci to było? Ta cała „Solidarność” — Roman załamał ręce. — Strasznie mi ciebie żal. Ale mów dalej.

— Najgorsze chyba było to, że znalazłam się w jednej celi z Hanką i jej przyjaciółką, prawniczką Ireną, dwoma konfidentkami, czy też agentkami, licho wie. Hanka wyróżniała się nie tylko potężną posturą lecz również siłą fizyczną, czym popisywała się chętnie. W zasadzie chciała, żebyśmy ją lubiły, najbardziej jednak zależało jej na tym, abyśmy się jej bały. Groziła pobiciem, gdy któraś nie chciała poddać się jej woli. Kilkakrotnie powstrzymała się w ostatniej chwili, by mnie nie uderzyć. Wprowadziła w celi więzienną dyscyplinę, a przecież byłyśmy tylko internowane, nie powinna więc nas ona obowiązywać.

Obie konfidentki były w doskonałych nastrojach. Często się śmiały i żartowały. Trudno było się im dziwić, skoro nazajutrz po internowaniu dostały paczki z żywnością, ciepłą bielizną i odzieżą, kosmetykami, a także z przeróżnymi witaminowymi wzmacniającymi tabletkami. My zaś nie miałyśmy dosłownie niczego, nawet bielizny na zmianę. Tłumaczyły się, że nie wiedzą, w jaki sposób ich rodzinom udało się to wszystko przekazać.

— Niewiarygodne! — wykrzyknął Roman. — Co za bezczelność!

— Z ich dobrym samopoczuciem kontrastowała ponura atmosfera w celi, o którą zresztą usilnie zabiegały — ciągnęła Danuta ponurym tonem. — Dbały jednak o to, byśmy miały czym się odurzać. Zaopatrywały nas w papierosy i tabletki uspakajające. Szczególną uwagą obdarzyły mnie, bo mieszałam im szyki optymizmem, podtrzymując na duchu współtowarzyszki maltretowane przez nie jakimiś psychologicznymi metodami, których celem było doprowadzenie nas do zwątpienia i rozpaczy. Tymczasem ja, ciesząc się w celi większym niż one autorytetem jako popularna dziennikarka, twierdziłam, że cały świat ujmie się za „Solidarnością” i że rychło zostaniemy uwolnione…

Nagle jej twarz wykrzywiła się z bólu, jakby za chwilę miała się rozpłakać i odsunęła talerz. — Prawdziwe piekło zaczęło się, gdy w więzieniu pojawiły się dwa diabły w postaci oficerów bezpieki i zaczęły się przesłuchania…

— Przepraszam — przerwał jej Roman. — Widzę, że te wspomnienia kosztują cię wiele zdrowia. Żałuję, że cię o to indagowałem. Zmieńmy temat. Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. I zjedz jeszcze coś. Może trochę sera?

— Dziękuję, już nie mogę. Opowiedz mi lepiej o sobie. Jak się tu znalazłeś? — spytała Danuta, uspokajając się.

— Przed dziesięciu laty ściągnęli mnie do Phoenix krewni matki. Jednak nie mogli mi w niczym pomóc. Ciotka sprzątała po domach, a wujek był bezrobotny. Musiałem szukać szczęścia na własną rękę.

— I jakie były twoje początki w tym egzotycznym zakątku świata?

— Tego nie będę ci opowiadać, bo byś się zgorszyła.

— Naprawdę? Chyba przesadzasz. Ale jak nie chcesz o tym mówić, to opowiedz, jak poznałeś żonę.

— Tak samo nie mogę, bo to… niezbyt budująca historia.

— No dobrze, ale skoro mam was odwiedzić, to opisz mi, jaka ona jest.

— Jest bardzo dobra. Ma gołębie serce. Bardzo mnie kocha i dba o mnie jak matka.

— Jak matka? — zdziwiła się Danuta. — Jest stara?

— Ma około sześćdziesięciu lat, ale wciąż jest atrakcyjna. Była przed laty Miss Arizony. Wyszła za starego milionera, z czego ja teraz korzystam. Tylko… czuję się ubezwłasnowolniony, bo ona jest zaborcza i zazdrosna. Trzyma mnie przy spódnicy kokainą. Przyznam ci się, że jestem z tego powodu nieszczęśliwy. Czuję się jak ptak zamknięty w złotej klatce…

— Kochasz ją?

— Nie. Ale nie mam najmniejszej możliwości, żeby się od niej uwolnić. Sama się przekonasz, jak ciężko utrzymać się tutaj na powierzchni. Ty też musisz sobie znaleźć bogatego męża, bo inaczej zginiesz.

— Ja jestem ambitna. Chciałabym zostać pisarką. Tylko na razie nie opanowałam jeszcze w dostatecznym stopniu języka.

— Nic z tego nie wyjdzie, jeśli nie znajdziesz sobie sponsora. Moja żona mogłaby ci pomóc, ale musiałabyś z nami sypiać — rzekł, patrząc jej pytająco w oczy.

— Co ty opowiadasz? Oszalałeś? To nie wchodzi w rachubę. Nie zamierzam utrzymywać z wami żadnych kontaktów — oburzyła się Danuta.

— A co nie podobam ci się? Ona też jest… estetyczna.

— Przerażasz mnie. Przecież jesteś artystą. Jak mogłeś tak nisko upaść?

— Przesadzasz. To nie jest nic złego. Ona mnie nie podnieca, więc zgadza się na takie trójkowe układy, bo też chce mieć przyjemność, no i… kontrolę nad moim życiem seksualnym.

— Naprawdę żal mi ciebie.

— Trudno, nie mam innego wyboru. Tak muszę żyć. Najgorsze, że nie mogę ukończyć tej jedynej rzeźby, którą tu zacząłem. Jest to grupa emigrantów. Moja żona zachwyca się nią. Twierdzi, że jestem wielkim artystą i pociesza, że zrobię karierę. — Spuścił smutno głowę. — Wiem, że to nieprawda. Nigdy tej rzeźby nie ukończę. Gdyby nie narkotyki, to popełniłbym samobójstwo.

— Możesz stać się narkomanem, możesz przedawkować! — krzyknęła Danuta. —

— Nie, ona do tego nie dopuści. Dba o mnie.

— Ale nie jesteś w stanie pracować nad swoją rzeźbą. To straszne. Bardzo ci współczuję… Musisz się wziąć w garść, skończyć z odurzaniem się i zabrać się do roboty.

— Ach — westchnął ciężko i machnął ręką z rezygnacją. — Próbowałem. Nie udało się. Trudno. Tak już muszę żyć.

22. Pomarańczowa, ogromnych rozmiarów kula na horyzoncie wyglądała raczej jak zjawisko kosmiczne z filmu science fiction niż znany jej dotąd zachód słońca.


Danuta odkryła w tym czasie nieznane dotąd uczucie. Miało ono z pewnością coś wspólnego z miłością. Z taką, jak ją sobie dotychczas wyobrażała. Lecz było o wiele głębsze, pełniejsze. A właściwie była to zupełnie inna jakość. Trudno byłoby je określić jako „miłość ojczyzny”, czy „patriotyzm”.

Zaczęła zastanawiać się, dlaczego te dwa określenia: „patriotyzm” i „miłość do ojczyzny”, tak piękne i wzruszające w jej rodzinnym domu, a także w szkole podstawowej, gdzie uczyły przedwojenne nauczycielki, w szkole średniej stawały się stopniowo automatycznie powtarzanymi, bezsensownymi i wyświechtanymi zwrotami. Przecież tak wiele czasu upłynęło już po owej tragicznej wojnie, która nieodwracalnie pokiereszowała serca i pomieszała pojmowanie patriotyzmu z nacjonalizmem.

Wzrastanie tego nieznanego jej dotąd uczucia zaczęło się od odkrycia pewnej nieokreślonej nici porozumienia ze starszymi ludźmi, którym — jak twierdziła Natalia — nawet słońce nie dawało radości. Dla Danuty również było tylko żarem bijącym z nieba. Budziła się w jego natrętnym, oślepiającym blasku, nie ustępującym ani na chwilę aż do wieczora. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jakie to wspaniałe, że w Polsce słońce ukazuje swoje radosne oblicze tylko od czasu do czasu. Przypomniała sobie, jak w oczekiwaniu, kiedy się wreszcie pojawi, niecierpliwie obserwowali nieraz chmury, bądź to na kąpielisku, bądź na plaży nad morzem.

Za to tutaj przeżyciem wstrząsająco pięknym i tajemniczym był jego zachód. Podziwiała wówczas nieogarnięty, bezkresny horyzont, niezmierzone przestworza nieba otulone czule różową poświatą. Ogniście pomarańczowa, ogromnych rozmiarów kula na horyzoncie wyglądała raczej jak zjawisko kosmiczne z filmu science fiction niż znany jej dotąd zachód słońca. Kojarzyła się raczej z jakimś tajemnym abstrakcyjnym znakiem prarzeczywistości wspólnej dla miejsca, w którym się znajdowała i dla jej bliskich w Polsce. Wspólnym dla wszystkich pokoleń wszystkich ludzi na całym świecie, przeszłych, obecnych i przyszłych.

Podobne wzruszenie wzbudzały w niej ogromne liliowe kwiaty kwitnących na wiosnę kaktusów-olbrzymów. Gdy jechała samochodem przez taki „las”, wpadała w nieopisany zachwyt pod wpływem tego niewyobrażalnego dla niej dotąd, egzotycznego piękna.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 65.06