Prolog: Ostatni Strażnik
Las Szumiących Cieni nie był miejscem dla żywych. Drzewa, stare jak sam czas, wyciągały swoje poskręcane gałęzie ku niebu, jakby chciały chwycić gwiazdy i ściągnąć je na ziemię. Powietrze było ciężkie, przesycone zapachem wilgotnej ziemi i czegoś jeszcze — czegoś, co nie miało nazwy, ale budziło niepokój w sercu każdego, kto odważył się przekroczyć granicę lasu. Nawet wiatr, który w innych miejscach śpiewał wesołe melodie, tutaj szeptał słowa, których nikt nie chciał zrozumieć.
Tamtej nocy księżyc był w pełni, a jego blade światło rzucało długie, rozmyte cienie na leśną ściółkę. W sercu lasu, na polanie otoczonej pierścieniem pruskich kamieni, stał mężczyzna. Jego szata, kiedyś biała, teraz pokryta była plamami błota i krwi. W dłoniach ściskał amulet — prosty, metalowy dysk z wyrytym spiralnym symbolem, który zdawał się pulsować słabym, niebieskim światłem. To był Klucz Przeznaczenia, ostatni z trzech, które miały utrzymać świat w równowadze.
— Nie możesz tego zrobić, Arionie — rozległ się głos, niski i chropowaty, jakby wydobywał się z głębin ziemi.
Arion, ostatni Strażnik, uniósł wzrok. Przed nim, w cieniu największego z kamieni, stała postać. Nie miała wyraźnych kształtów — jej kontury falowały, jakby była utkana z dymu. Tylko oczy, błyszczące jak dwa węgle, zdradzały, że nie należy do tego świata.
— Nie mam wyboru — odparł Arion, a jego głos drżał, choć nie z lęku, lecz z wyczerpania. — Przejście musi zostać zamknięte. Na zawsze.
Cień zaśmiał się, a dźwięk ten przypominał szelest suchych liści. — Zamkniesz jedno, otworzy się inne. Równowaga, Arionie. Zawsze jest cena.
Arion zacisnął zęby. Wiedział o cenie. Wiedział o niej od chwili, gdy jako dziecko usłyszał opowieści o Strażnikach — tych, którzy strzegli granicy między światem ludzi a Cienistym Wymiarem. Wiedział, że każdy rytuał, każda pieczęć, wymagała ofiary. Ale nie mógł pozwolić, by cienie przeszły. Nie po tym, co widział w wioskach na południu — spalonych domach, pustych oczach tych, którzy przeżyli, i szaleństwie tych, którzy spojrzeli w oczy cieni.
— Jeśli cena to moje życie, zapłacę ją — powiedział, unosząc amulet. Symbol na jego powierzchni rozbłysnął jaśniej, a kamienie wokół polany zaczęły wibrować, wydając niski, dudniący dźwięk.
Cień zbliżył się, a jego obecność sprawiła, że powietrze stało się zimniejsze. — Nie chodzi o twoje życie, Strażniku. Cena jest większa. Twoje dziedzictwo, twoja krew, ci, którzy przyjdą po tobie… oni zapłacą.
Arion zawahał się. Myśl o jego nienarodzonym jeszcze synu, o rodzinie, którą zostawił w Brzasku, ścisnęła mu serce. Ale nie było czasu na wahanie. Cienie już się zbliżały — czuł ich obecność, jak fale zimna napływające z głębi lasu. Jeśli przejście nie zostanie zamknięte tej nocy, świat ludzi przestanie istnieć.
— Niech tak będzie — szepnął, a jego głos brzmiał jak wyrok.
Uniósł amulet wysoko nad głowę i zaczął recytować słowa rytuału, stare jak same kamienie. Język, którym mówiono, zanim ludzie nauczyli się pisać, płynął z jego ust, a każdy dźwięk zdawał się rozrywać tkaninę rzeczywistości. Kamienie rozbłysły, a między nimi pojawiły się nici światła, splatające się w portal — wirujące przejście do Cienistego Wymiaru.
Cień ryknął, a jego kształt rozmył się, jakby chciał rzucić się na Ariona. Ale było za późno. Amulet zapłonął oślepiającym blaskiem, a portal zaczął się kurczyć. Arion poczuł, jak życie odpływa z jego ciała, jak jego oddech staje się płytszy. W ostatniej chwili spojrzał na amulet, który teraz leżał na ziemi, wciąż pulsując słabym światłem.
— Strzeżcie go — szepnął, choć nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. — Strzeżcie Klucza… bo cienie powrócą.
Gdy jego ciało osunęło się na ziemię, las zamilkł. Kamienie przestały wibrować, a portal zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ciszę. Amulet leżał wśród liści, czekając na kogoś, kto odważy się go odnaleźć.
W oddali, w mroku, cienie szeptały. Czekały.
Rozdział 1: Cień w lesie
Poranki w Brzasku nigdy nie były łaskawe dla Eliana. Słońce, które ledwo wychylało się znad wzgórz, rzucało blade promienie na drewniane chaty, a chłód poranka wdzierał się pod wełnianą tunikę, którą nosił od lat, choć rękawy były już za krótkie. Każdego dnia budził go ten sam dźwięk — drewniana łyżka babki Mirki uderzająca w dno miedzianego garnka. „Wstawaj, chłopcze, świat nie czeka na maruderów!” — krzyczała, a jej głos, choć ochrypły od lat, miał w sobie siłę, która mogłaby obudzić nawet kamienie.
Tego ranka Elian siedział na skraju swojego posłania, wpatrując się w pęknięcia na glinianej podłodze. Chata, którą dzielił z babką, była mała, ale ciepła — palenisko w rogu wciąż żarzyło się od wczorajszego ognia, a na ścianach wisiały suszone zioła, które Mirka zbierała w okolicznych polach. Zapach szałwii i rumianku mieszał się z wonią mokrego drewna, które Elian przyniósł poprzedniego dnia. Spojrzał na łuk oparty o ścianę — prosty, zrobiony z cisowego drewna, z cięciwą, którą sam spleciał. To była jego duma, choć w Brzasku nikt nie chwalił takich rzeczy. Wioska ceniła praktyczność, nie marzenia.
— Elian! — Głos Mirki przeciął ciszę. — Jeśli zaraz nie wstaniesz, to przysięgam, że sama pójdę na polowanie, a ciebie zostawię do garów!
— Idę, babko! — odkrzyknął, choć jego głos brzmiał bardziej jak westchnienie. Wstał, przeciągnął się i zarzucił na ramię kołczan ze strzałami. W lustrze — małym, popękanym kawałku szkła, które Mirka trzymała nad skrzynią — zobaczył swoje odbicie. Siedemnaście lat, ciemne włosy opadające na czoło, oczy szare jak burzowe chmury i piegi, których nienawidził, bo sprawiały, że wyglądał młodziej, niż chciał. „Nie nadajesz się na bohatera” — pomyślał, ale szybko odegnał tę myśl. Bohaterowie istnieli w opowieściach dziadka, a dziadek odszedł dawno temu.
Na zewnątrz wioska budziła się powoli. Brzask nie był duży — kilkanaście chat rozrzuconych wokół placu, na którym stał kamienny krąg, pozostałość po dawnych czasach, kiedy ludzie wierzyli w duchy i bogów. Teraz krąg służył głównie jako miejsce schadzek dzieci i targu, który odbywał się raz w miesiącu, gdy kupcy z Cienistego Portu przywozili sól, tkaniny i opowieści o świecie poza wzgórzami. Elian minął kowala Jona, który już rozpalał palenisko, i starą Lenę, która zamiatała przed swoją chatą, mamrocząc coś o leniwych młokosach.
— Polujesz? — zapytał Jon, unosząc głowę znad miecha. Jego broda, poplamiona sadzą, drgała, gdy się uśmiechał.
— Jak zwykle — odparł Elian, wzruszając ramionami. — Sarny nie same się znajdą.
— Trzymaj się z dala od lasu, chłopcze — rzucił kowal, a jego ton stracił wesołość. — Wiesz, co mówią.
Elian przewrócił oczami. — Tak, tak. Las Szumiących Cieni, cienie, duchy, zagłada. Słyszałem to tysiąc razy.
Jon zmrużył oczy, ale nic więcej nie powiedział. Elian ruszył dalej, mijając pole, na którym pasły się kozy, i ścieżkę prowadzącą do strumienia. Las był blisko — jego ciemna linia rysowała się na horyzoncie, jakby oddzielała Brzask od reszty świata. Mirka zawsze powtarzała, żeby trzymał się otwartych pól, ale pola były puste. Sarny i jelenie wolały cień drzew, a Elian nie zamierzał wracać z niczym. Nie znowu.
Ścieżka do lasu była wąska, porośnięta mchem i korzeniami, które zdawały się chwytać za kostki. Gdy Elian przekroczył granicę drzew, poczuł, jak powietrze zmienia się — stało się cięższe, jakby nasiąknięte wilgocią i tajemnicą. Las Szumiących Cieni nie był zwykłym lasem. Drzewa, wysokie jak wieże, splatały swoje gałęzie w dach, przez który ledwo przenikało światło. Mech pod stopami tłumił kroki, a wiatr szeptał słowa, których Elian wolał nie rozumieć. Opowieści o lesie krążyły w Brzasku od pokoleń — o wędrowcach, którzy znikali bez śladu, o cieniach, które poruszały się bez źródła, o głosach, które kusiły wędrowców, by zeszli ze ścieżki. Elian nie wierzył w te historie. A przynajmniej nie chciał wierzyć.
Szedł powoli, z łukiem w pogotowiu, wypatrując śladów. Zwykle znajdował tropy saren w okolicach starego dębu, który stał w głębi lasu. To drzewo było inne — grubsze niż reszta, z korą pokrytą mchem i dziwnymi, wyblakłymi znakami. Mówiono, że dąb pamięta czasy, gdy Strażnicy chodzili po ziemi. Elian nie wiedział, kim byli Strażnicy, ale opowieści dziadka o nich zawsze brzmiały jak bajki — pełne magii, bohaterów i bitew, których nikt w Brzasku nie widział na własne oczy.
Dotarł do dębu po godzinie marszu. Słońce, które powinno być wysoko, zniknęło za niewidzialną chmurą, a las stał się ciemniejszy, jakby noc przyszła wcześniej. Elian zatrzymał się, czując dreszcz na karku. Coś było nie tak. Powietrze stało się gęstsze, a cisza… cisza była zbyt głęboka. Nawet ptaki umilkły. Jego dłonie zacisnęły się na łuku, a serce zabiło szybciej.
— To tylko wiatr — mruknął, choć wiedział, że wiatr nie brzmi jak kroki.
Ruszył dalej, starając się ignorować uczucie, że ktoś go obserwuje. Przy dębie nie było śladów saren, ale coś innego przykuło jego uwagę — wyryty w korze symbol. Spirala, głęboka i nierówna, jakby ktoś wydrapał ją nożem w pośpiechu. Elian zmarszczył brwi i dotknął znaku palcami. Kora była ciepła, niemal gorąca, a gdy jego palce przesunęły się po spirali, poczuł lekkie mrowienie, jakby przez jego dłoń przepłynął prąd.
— Co to jest? — szepnął, rozglądając się. Las wydawał się teraz inny, jakby drzewa przyglądały mu się uważniej.
Ziemia pod jego stopami zadrżała, delikatnie, jakby las westchnął. Elian cofnął się, a jego wzrok padł na coś błyszczącego wśród korzeni dębu. Schylił się, odgarnął liście i znalazł metalowy dysk, wielkości jego dłoni. Amulet. Wyglądał dokładnie jak ten, o którym opowiadał dziadek — prosty, z tą samą spiralą, która teraz pulsowała słabym, niebieskim światłem. Elian podniósł go, czując, jak metal jest ciepły, jakby ktoś dopiero co go trzymał.
— To nie może być… — zaczął, ale urwał, gdy las ożył.
Gałęzie zatrzeszczały, a z oddali dobiegł dźwięk, który zmroził mu krew w żyłach — niski, gardłowy śmiech, jakby należący do kogoś, kto wiedział o nim więcej, niż Elian wiedział o sobie. Chłopak obrócił się, napinając strzałę na łuku. Cień poruszył się między drzewami, zbyt szybki, by go dostrzec, zbyt cichy, by być człowiekiem.
— Pokaż się! — krzyknął, choć jego głos załamał się na końcu.
Śmiech rozległ się znowu, bliżej. Elian cofnął się, potykając o korzeń. Amulet wypadł mu z ręki i potoczył się po ziemi, a spirala na jego powierzchni rozbłysła jaśniej. W tym świetle zobaczył to wyraźnie — postać, wysoką i bezkształtną, jakby utkaną z dymu. Jej oczy, błyszczące jak dwa węgle, wpatrywały się w niego z czymś, co mogło być ciekawością albo głodem.
— Ty… — wyszeptał cień, a jego głos brzmiał jak szelest liści. — Ty jesteś kluczem.
Elian nie czekał na dalsze słowa. Wystrzelił strzałę, ale ta przeleciała przez cień, jakby był mgłą, i wbiła się w drzewo. Postać zniknęła, a las znów zamilkł. Amulet leżał na ziemi, pulsując coraz słabiej. Elian podniósł go, czując, jak serce wali mu w piersi. Nie wiedział, co to było, ale wiedział jedno — musiał wracać do wioski. I to szybko.
Droga powrotna była jak sen. Las wydawał się inny, jakby drzewa przesuwały się, gdy nie patrzył. Gdy dotarł do Brzasku, słońce stało wysoko, choć Elian mógłby przysiąc, że spędził w lesie zaledwie godzinę. Wioska wyglądała jak zwykle — dzieci biegały po placu, kowal Jon walił młotem w kowadło, a stara Lena wciąż zamiatała przed chatą. Ale ludzie spoglądali na niego dziwnie, jakby widzieli ducha.
— Elian! — zawołała babka Mirka, wychodząc z chaty. Jej oczy rozszerzyły się, gdy zobaczyła amulet w jego dłoni. — Gdzie to znalazłeś?
— W lesie — odpowiedział, starając się brzmieć spokojnie. — Przy starym dębie. Babko, coś tam było… coś, co nie powinno istnieć.
Mirka zbladła. — W lesie? Głupcze! Mówiłam, żebyś się trzymał z dala! — Chwyciła go za ramię i wciągnęła do chaty, zamykając drzwi na zasuwę. — Pokaż mi to.
Elian podał jej amulet. Mirka obróciła go w dłoniach, a jej palce drżały. — To Klucz Przeznaczenia — szepnęła. — Myślałam, że to tylko bajka… że twój dziadek zmyślał.
— Klucz? Jaki klucz? — Elian zmarszczył brwi. — Babko, co się dzieje?
Mirka spojrzała na niego, a w jej oczach było coś, czego nigdy wcześniej nie widział — strach. — To nie bajka, chłopcze. To początek. I obyś był gotów, bo cienie już cię znalazły.
W chacie zapanowała cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia w palenisku. Elian czuł, jak amulet w jego kieszeni ciąży mu, jakby chciał przypomnieć o swojej obecności. Spojrzał na babkę, szukając odpowiedzi, ale jej twarz była nieprzenikniona.
— Opowiedz mi wszystko — powiedział w końcu, siadając przy stole. — O Strażnikach, o cieniach, o tym… — wskazał na amulet. — Muszę wiedzieć.
Mirka westchnęła, odkładając amulet na stół. — Nie chciałam, żebyś kiedykolwiek musiał to wiedzieć — zaczęła. — Ale wygląda na to, że los postanowił inaczej.
Przez resztę popołudnia Mirka opowiadała. O Strażnikach, którzy strzegli świata przed Cienistym Wymiarem. O Kluczach Przeznaczenia, które zamykały przejścia między światami. O cieniach, które czekały na szansę, by wrócić. I o jego dziadku, który wiedział więcej, niż kiedykolwiek ujawnił. Gdy słońce zaszło, Elian czuł, że jego świat już nigdy nie będzie taki sam.
Rozdział 2: Przybysz z mgły
Chaos w karczmie „Pod Złamanym Rogiem” rozlał się jak piwo z przewróconego kufla. Stoły leżały na boku, ławy przewrócone, a kupcy, którzy jeszcze chwilę temu śmiali się przy gulaszach, teraz kulili się pod ścianami lub uciekali w stronę drzwi. Elian stał z amuletem w dłoni, czując, jak jego ciepło pulsuje w rytm jego serca. Naprzeciwko niego, w progu karczmy, stał mężczyzna w kapturze, którego oczy błyszczały jak rozżarzone węgle. Jego dłonie, blade i pokryte czarnymi żyłkami, unosiły się, a powietrze wokół nich falowało, jakby rzeczywistość sama się wyginała.
— Oddaj Klucz — powtórzył mężczyzna, a jego głos brzmiał jak zgrzyt kamieni. — Nie masz pojęcia, co trzymasz.
Elian ścisnął amulet mocniej, choć jego dłonie drżały. Nie wiedział, kim jest ten człowiek ani czego chce, ale wspomnienie cienia w lesie — tego samego, który nazwał go „kluczem” — sprawiło, że jego żołądek skręcił się w supeł. Obok niego stała Mira, z sztyletem w ręku i uśmiechem, który mówił: „To nie moja walka, ale i tak się w nią wpakuję”.
— Słuchaj, kolego w kapturze — rzuciła Mira, obracając sztylet w palcach. — Jeśli chcesz coś od mojego nowego przyjaciela, to najpierw musisz przejść przez mnie. A ja nie lubię, jak ktoś mi grozi.
— Przyjaciela? — warknął Elian, rzucając jej spojrzenie. — Próbowałaś mnie okraść pięć minut temu!
— Szczegóły — odparła Mira, wzruszając ramionami. — Teraz mamy większy problem, łuczniku.
Mężczyzna w kapturze nie zareagował na ich wymianę zdań. Zamiast tego zrobił krok do przodu, a podłoga pod jego stopami zaskrzypiała, jakby coś w niej pękło. Elian zauważył, że cień, który rzucał, nie pasował do jego sylwetki — był zbyt długi, zbyt rozmyty, jakby należał do czegoś większego. Karczmarz Tobin, wciąż stojący za ladą, krzyknął coś o niszczeniu jego lokalu, ale jego głos utonął w hałasie, gdy mężczyzna uniósł rękę. Powietrze zgęstniało, a lampy oliwne na ścianach zamigotały, jakby miały zgasnąć.
— Ostatnia szansa — powiedział mężczyzna. — Oddaj Klucz, a może pozwolę wam żyć.
Elian przełknął ślinę, czując, jak amulet robi się coraz cieplejszy. Nie wiedział, co to za rzecz, ale słowa Mirki wciąż dźwięczały mu w głowie: „Cienie już cię znalazły”. Jeśli ten człowiek — czy cokolwiek to było — chciał amuletu, to nie mógł być po jego stronie.
— Nie — powiedział, a jego głos brzmiał pewniej, niż się czuł. — Nie dostaniesz go.
Mira parsknęła śmiechem, choć było w nim więcej nerwowości niż wesołości. — No, to mi się podoba. Ale jak zginiemy, to twoja wina.
Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, drzwi karczmy otworzyły się z hukiem po raz drugi. Tym razem w progu stanął ktoś inny — wysoka postać w ciemnym płaszczu, z kapturem zsuniętym na ramiona. Mężczyzna, może trzydziestoletni, z twarzą pooraną drobnymi bliznami i oczami, które zdawały się widzieć więcej, niż powinny. W jego dłoni błysnęła laska z ciemnego drewna, zakończona kryształem, który pulsował słabym, zielonym światłem.
— Dość tego — powiedział przybysz, a jego głos był spokojny, ale miał w sobie siłę, która sprawiła, że wszyscy w karczmie zamilkli. — Odejdź, cieniu. Nie należysz do tego miejsca.
Mężczyzna w kapturze odwrócił się powoli, a jego oczy zwęziły się. — Kaelan — warknął, jakby imię było przekleństwem. — Myślałem, że już dawno zrezygnowałeś.
— Nie zrezygnowałem — odparł Kaelan, unosząc laskę. Kryształ rozbłysnął jaśniej, a powietrze wokół niego zadrgało. — A teraz odejdź, zanim zrobię to, czego będziesz żałował.
Elian i Mira wymienili spojrzenia. Kim był ten Kaelan? I dlaczego mężczyzna w kapturze wyglądał, jakby bał się go, choć tylko przez chwilę? Zanim Elian zdążył zapytać, cień ryknął — dźwięk, który bardziej przypominał wycie wiatru niż ludzki głos — i rzucił się do przodu. Ale nie na Eliana, tylko na Kaelana. Powietrze wokół cienia zgęstniało, tworząc smugi czerni, które wyglądały jak macki.
Kaelan nie cofnął się. Uderzył laską o podłogę, a kryształ eksplodował światłem. Fala energii rozeszła się po karczmie, przewracając krzesła i gasząc lampy. Cień zawył, a jego sylwetka rozmyła się, jakby rozpuszczała się w powietrzu. W ciągu kilku sekund zniknął, zostawiając po sobie tylko zapach spalonej ziemi i ciszę, która była niemal bolesna.
Elian stał jak sparaliżowany, ściskając amulet. Mira, wciąż z sztyletem w ręku, gwizdnęła cicho. — No, to było… coś — mruknęła. — Kim jesteś, czarodzieju?
Kaelan spojrzał na nią, a potem na Eliana. Jego oczy zatrzymały się na amulecie, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. — Kaelan, kiedyś Strażnik, teraz… powiedzmy, że wędrowiec. A ty, chłopcze, trzymasz coś, co nie powinno być w twoich rękach.
— Strażnik? — Elian zmarszczył brwi. Słowo to brzmiało jak echo opowieści Mirki. — Wiesz, czym jest ten amulet?
— Wiem więcej, niż chciałbym — odparł Kaelan, podchodząc bliżej. — Ale nie rozmawiajmy o tym tutaj. Ściany mają uszy, a cienie mają oczy.
Mira prychnęła. — Poetyckie. Ale jeśli ten cały cień wróci, to ja nie zamierzam tu stać i czekać. — Spojrzała na Eliana. — Idziesz, łuczniku? Czy wolisz zostać i robić za przynętę?
Elian chciał zaprotestować, ale wiedział, że Mira ma rację. Karczma nie była już bezpieczna, a Brzask… Brzask nigdy nie był gotowy na coś takiego. Spojrzał na Kaelana, który skinął głową, jakby potwierdzał jego myśli.
— Idę — powiedział Elian, chowając amulet do sakwy. — Ale chcę odpowiedzi.
— Dostaniesz je — obiecał Kaelan. — Ale najpierw musimy opuścić to miejsce. Cienie nie działają same. Jeśli jeden tu był, inni już idą.
Wyszli z karczmy, mijając tłum gapiów, którzy wciąż szeptali o tym, co widzieli. Noc była zimna, a mgła spowiła Brzask, jakby wioska tonęła w szarym morzu. Kaelan prowadził ich wąską ścieżką za wioską, w stronę wzgórz, gdzie las graniczył z polami. Mira szła obok Eliana, co chwilę zerkając na niego z uśmieszkiem.
— Wiesz, nieźle sobie radzisz jak na wieśniaka — rzuciła. — Ale serio, co to za błyskotka? I dlaczego wszyscy chcą ją mieć?
— Nie jestem wieśniakiem — warknął Elian, choć wiedział, że to słaba riposta. — A amulet… to Klucz Przeznaczenia. Tak mówiła moja babka.
Mira uniosła brew. — Klucz Przeznaczenia? Brzmi jak coś, co sprzedałabym za ładny grosz w Cienistym Porcie. Ale skoro cienie go chcą, to może lepiej go nie sprzedawać.
— Nie sprzedasz go — powiedział Kaelan, nie odwracając się. — Ten Klucz to nie zabawka. To jedna z trzech pieczęci, które trzymają Cienisty Wymiar z dala od naszego świata. Jeśli wpadnie w złe ręce, wszystko, co znacie, przestanie istnieć.
Elian zatrzymał się. — Wszystko? — powtórzył. — Mówisz o końcu świata?
Kaelan spojrzał na niego, a jego oczy były poważne. — Mówię o czymś gorszym. Cienie nie niszczą. One pochłaniają. Dusze, wspomnienia, samą esencję życia. Jeśli przejście się otworzy, Brzask będzie pierwszym miejscem, które zniknie.
Mira gwizdnęła. — No, to brzmi jak problem. Ale dlaczego on? — Wskazała na Eliana. — Wygląda, jakby ledwo wiedział, jak trzymać łuk.
— Ej! — zaprotestował Elian.
Kaelan uśmiechnął się, ale nie odpowiedział od razu. Zamiast tego zatrzymał się na skraju wzgórza, gdzie mgła była tak gęsta, że ledwo widzieli własne stopy. — Krew Strażników płynie w jego żyłach — powiedział w końcu. — Nie wiem, jak ani dlaczego, ale amulet wybrał ciebie, Elian. To nie przypadek.
— Krew Strażników? — Elian poczuł, jak żołądek mu się skręca. — Moja babka mówiła coś podobnego, ale… to tylko opowieści. Mój dziadek opowiadał bajki, nie historię.
— Twoje bajki właśnie próbowały cię zabić — zauważyła Mira, opierając się o drzewo. — Może czas zacząć słuchać.
Kaelan wyciągnął rękę. — Pokaż mi amulet.
Elian zawahał się, ale w końcu wyjął Klucz z sakwy i podał go magowi. Kaelan obrócił go w dłoniach, a kryształ w jego lasce rozbłysnął, jakby odpowiadał na pulsowanie amuletu. — To prawdziwy Klucz — mruknął. — Pierwszy z trzech. Jeśli cienie go szukają, to znaczy, że pieczęć Ariona słabnie. Musimy znaleźć pozostałe dwa, zanim one to zrobią.
— My? — Mira uniosła brew. — Słuchaj, czarodzieju, ja tu tylko przechodziłam. Nie podpisuję się na ratowanie świata.
— Nie masz wyboru — odparł Kaelan, zwracając amulet Elianowi. — Widziałaś cień. Wiedzą, że jesteś z nim. Jeśli zostaniesz, znajdą cię.
Mira przewróciła oczami. — Świetnie. Po prostu świetnie. — Spojrzała na Eliana. — To wszystko twoja wina, łuczniku.
Elian chciał zaprotestować, ale zanim zdążył, mgła wokół nich zgęstniała. Z lasu dobiegł szelest, a potem niski, gardłowy śmiech — ten sam, który słyszał w Lesie Szumiących Cieni. Kaelan uniósł laskę, a Mira chwyciła sztylet. Elian wyciągnął łuk, choć wiedział, że strzały nie pomogą przeciwko cieniom.
— Biegnijcie — powiedział Kaelan, a jego głos był napięty. — Do ruin klasztoru Strażników. Tam będziecie bezpieczni.
— Gdzie to jest? — zapytał Elian, czując, jak panika ściska mu gardło.
— Na wschód, przez las. Znajdziecie ruiny przy rzece. Idźcie! — Kaelan uderzył laską o ziemię, a fala zielonego światła rozeszła się wokół niego, odpychając mgłę.
Elian i Mira rzucili się do biegu, pędząc w stronę lasu. Gałęzie smagały ich twarze, a śmiech cieni rozbrzmiewał coraz bliżej. Amulet w sakwie Eliana pulsował, jakby chciał ich prowadzić — albo przyciągać coś, co czaiło się w mroku.
Rozdział 3: Złodziejka w karczmie
Elian nie spał tej nocy. Chata babki Mirki, zwykle ciepła i przytulna, wydawała się teraz ciasna, jakby ściany chciały go przydusić. Amulet leżał na stole, otulony szmatką, którą Mirka owinęła go, jakby bała się, że samo dotknięcie metalu może sprowadzić nieszczęście. Jego niebieskie pulsowanie, choć słabe, rzucało cienie na glinianą podłogę, a każdy błysk przypominał Elianowi o tym, co widział w lesie — o cieniu, który mówił jego imieniem, o głosie, który brzmiał jak szelest liści.
Mirka siedziała przy palenisku, wpatrując się w ogień. Jej dłonie, poorane zmarszczkami od lat pracy, ściskały kubek z ziołową herbatą, ale nie piła. Od ich rozmowy minęły godziny, a ona wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania Eliana. „Strażnicy”, „Klucze Przeznaczenia”, „Cienisty Wymiar” — te słowa brzmiały jak fragmenty bajki, którą dziadek opowiadał mu, gdy był dzieckiem. Ale bajki nie sprawiały, że serce biło szybciej, a ręce drżały. Bajki nie patrzyły na ciebie oczami jak rozżarzone węgle.
— Powiedz mi jeszcze raz — powiedział Elian, przerywając ciszę. Jego głos brzmiał ostrzej, niż chciał. — Co to jest ten Klucz? Dlaczego to ja go znalazłem?
Mirka westchnęła, odstawiając kubek. — Nie wiem, dlaczego to ty, chłopcze. Może los, może przekleństwo. Twój dziadek zawsze mówił, że krew Strażników płynie w naszej rodzinie, ale myślałam, że to tylko jego fantazje. — Spojrzała na amulet, a jej oczy zwęziły się. — Ten Klucz… to jeden z trzech. Zamykały przejścia do Cienistego Wymiaru, miejsca, gdzie żyją rzeczy, które nie powinny istnieć w naszym świecie. Ostatni Strażnik, Arion, użył ich, by zapieczętować przejście. Ale jeśli znalazłeś Klucz, to znaczy, że pieczęć słabnie.
— Arion? — Elian zmarszczył brwi. — To imię z opowieści dziadka. Mówił, że był bohaterem.
— Może i był — mruknęła Mirka. — Ale bohaterowie płacą wysoką cenę. Arion zginął, zamykając przejście. I jeśli cienie wróciły… — Urwała, a jej dłonie zacisnęły się w pięści. — Musisz być ostrożny, Elian. Nie pokazuj tego nikomu. Ani Jonowi, ani Lenie, ani tym głupim dzieciakom na placu.
Elian chciał zapytać więcej, ale w jej oczach było coś, co kazało mu milczeć. Strach. Nie ten, który widywał, gdy groziła mu drewnianą łyżką, ale prawdziwy, głęboki strach, który sprawiał, że wyglądała na starszą, niż była. Wstał, podszedł do stołu i spojrzał na amulet. Chciał go dotknąć, ale coś go powstrzymało — jakby wiedział, że gdy to zrobi, nie będzie już odwrotu.
— Idę do karczmy — powiedział w końcu. — Może ktoś wie coś o… tym wszystkim.
Mirka uniosła brew. — Do karczmy? Ty? Przecież nie cierpisz tego miejsca.
— Muszę się przewietrzyć — mruknął, zarzucając płaszcz na ramiona. — I może ktoś z kupców słyszał o Strażnikach.
— Uważaj na siebie — rzuciła Mirka, gdy otwierał drzwi. — I trzymaj ten amulet przy sobie. Jeśli cienie cię znalazły, nie jesteś bezpieczny. Nawet w Brzasku.
Słońce stało wysoko, gdy Elian wyszedł na plac. Wioska tętniła życiem — dzieci biegały między chatami, kowal Jon walił młotem w kowadło, a zapach świeżo pieczonego chleba unosił się z chaty piekarza. Ale dla Eliana wszystko wydawało się inne. Każdy cień pod drzewem, każdy szelest liści sprawiał, że jego dłoń wędrowała do sakwy, gdzie schował amulet. Czuł jego ciepło nawet przez materiał, jakby chciał przypomnieć o swojej obecności.
Karczma „Pod Złamanym Rogiem” stała na drugim końcu placu, wciśnięta między kowala a spichlerz. Była to niska, przysadzista budowla z bali, z dachem pokrytym strzechą, która wyglądała, jakby miała się zawalić przy pierwszym silniejszym wietrze. W środku było głośno — kupcy z Cienistego Portu, którzy przyjechali na targ, śmiali się przy stołach, popijając piwo i opowiadając historie, które brzmiały bardziej jak przechwałki. Elian nie lubił karczmy. Zbyt wiele oczu, zbyt wiele głosów. Ale jeśli ktoś w Brzasku wiedział coś o świecie poza wioską, to byli to kupcy.
Gdy wszedł, zapach piwa, potu i smażonego mięsa uderzył go w nozdrza. Karczmarz, gruby Tobin, polerował kufel za ladą, a jego córka, Lila, roznosiła talerze z gulaszem. Elian zajął miejsce w rogu, przy stole, który wyglądał, jakby nikt go nie czyścił od lat. Rozejrzał się, szukając kogoś, kto mógłby wyglądać na wędrowca z wiedzą. Większość ludzi to byli miejscowi — rolnicy, pasterze, kilku młodych chłopaków, którzy gapili się na Lilę, jakby była ósmym cudem świata. Ale przy jednym ze stołów siedział ktoś inny — dziewczyna, może dziewiętnastoletnia, z ciemnymi włosami splecionymi w warkocz i oczami, które zdawały się zauważać wszystko. Miała na sobie wytarty płaszcz, a na stole przed nią leżał sztylet, którym bawiła się, obracając go w palcach.
Elian nie wiedział, dlaczego przyciągnęła jego uwagę. Może to przez sposób, w jaki jej spojrzenie przeskakiwało z jednego gościa na drugiego, jakby szukała czegoś — lub kogoś. Zanim zdążył odwrócić wzrok, ich oczy się spotkały. Uśmiechnęła się, ale nie był to ciepły uśmiech. Bardziej przypominał grymas wilka, który zobaczył łatwą zdobycz.
— Patrzysz, jakbyś chciał coś ukraść — rzuciła, a jej głos przeciął hałas karczmy. — Albo jakbyś się bał, że ktoś ukradnie coś tobie.
Elian poczuł, jak ciepło napływa mu do twarzy. — Nie patrzę — mruknął, odwracając wzrok.
— Jasne. — Dziewczyna wstała, podeszła do jego stołu i usiadła naprzeciwko, nie pytając o pozwolenie. — Jestem Mira. A ty jesteś…?
— Elian — odpowiedział, choć nie był pewien, dlaczego to zrobił. Coś w jej tonie sprawiało, że czuł się, jakby przegrywał w grze, której zasad nie znał.
— Elian — powtórzyła, przeciągając sylaby. — Masz coś ciekawego w tej sakwie? — Wskazała na jego pas, a jej oczy błysnęły. — Wyglądasz, jakbyś nosił coś, czego nie chcesz pokazywać.
Elian zesztywniał. Amulet. Czy ona mogła wiedzieć? Nie, to niemożliwe. Schował go głęboko w sakwie, pod kawałkiem skóry. — Nic, co by cię interesowało — odparł, starając się brzmieć obojętnie.
Mira uśmiechnęła się szerzej. — Wiesz, jestem dobra w znajdowaniu rzeczy, które ludzie chcą ukryć. — Pochyliła się bliżej, a jej sztylet błysnął w świetle lampy. — Może powinienam rzucić okiem?
Zanim Elian zdążył odpowiedzieć, usłyszał krzyk. Lila, córka karczmarza, upuściła tacę z kuflami, a szkło rozprysło się na podłodze. Wszyscy odwrócili się w jej stronę, ale Elian zauważył coś innego — dłoń Miry, szybka jak błyskawica, sięgnęła do jego sakwy. Zareagował instynktownie, chwytając ją za nadgarstek.
— Nie radzę — warknął, zaskoczony własną odwagą.
Mira uniosła brwi, ale nie cofnęła ręki. — Szybki jesteś — mruknęła. — Ale nie dość szybki.
W tej samej chwili Elian poczuł, jak sakwa staje się lżejsza. Spojrzał w dół i zobaczył, że Mira trzyma amulet w drugiej ręce, triumfalnie unosząc go w świetle. Spirala na jego powierzchni rozbłysła, a karczma nagle ucichła, jakby wszyscy poczuli to samo co Elian — chłód, który rozszedł się po pomieszczeniu, jakby ktoś otworzył drzwi w środku zimy.
— Co to jest? — zapytała Mira, ale jej głos stracił pewność. Spojrzała na amulet, jakby zobaczyła coś, czego nie rozumiała.
— Oddaj to — powiedział Elian, wstając. Jego ręka powędrowała do noża przy pasie, choć nigdy wcześniej nie użył go przeciwko komuś.
Mira cofnęła się, ale nie oddała amuletu. — Nie tak szybko, łuczniku. To wygląda na coś wartego więcej niż cała ta wioska. — Jej oczy błyszczały, ale teraz było w nich coś więcej — ciekawość, może nawet strach.
Zanim Elian zdążył odpowiedzieć, drzwi karczmy otworzyły się z hukiem. W progu stał mężczyzna, wysoki i chudy, w płaszczu pokrytym kurzem. Jego twarz skrywał kaptur, ale oczy, błyszczące w cieniu, przypominały Elianowi coś, co widział w lesie. Karczma zamilkła, a nawet kupcy przestali się śmiać.
— Klucz — powiedział mężczyzna, a jego głos brzmiał jak zgrzyt kamieni. — Oddaj go.
Elian poczuł, jak serce zamiera mu w piersi. Mira, wciąż trzymając amulet, spojrzała na niego, potem na nieznajomego. — Oho — mruknęła. — Wygląda na to, że wpakowałeś się w kłopoty, łuczniku.
— To nie moje kłopoty — warknął Elian, choć wiedział, że to kłamstwo. — Oddaj mi to, Mira, teraz!
Mira zawahała się, ale gdy mężczyzna w kapturze ruszył w ich stronę, rzuciła amulet Elianowi i wyciągnęła sztylet. — Nie wiem, co to za cyrk, ale nie lubię, jak ktoś mi grozi — rzuciła, stając obok Eliana.
Mężczyzna zatrzymał się kilka kroków od nich. Jego dłonie, blade i pokryte dziwnymi, czarnymi żyłkami, uniosły się, a powietrze wokół niego zafalowało, jakby było wodą. — Klucz należy do nas — powiedział. — Oddaj go, a może pozwolimy ci żyć.
Elian ścisnął amulet w dłoni, czując, jak jego ciepło przenika przez skórę. Nie wiedział, kim jest ten człowiek ani czego chce, ale jedno było pewne — nie odda amuletu. Nie po tym, co widział w lesie. Nie po tym, co powiedziała Mirka.
— Jeśli chcesz to wziąć, to spróbuj — powiedział, a jego głos brzmiał pewniej, niż się czuł.
Mira parsknęła śmiechem, choć było w nim więcej nerwowości niż wesołości. — No, to mi się podoba. Ale jak zginiemy, to twoja wina, łuczniku.
Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, karczma eksplodowała chaosem. Stoły przewróciły się, kupcy zaczęli krzyczeć, a Lila schowała się za ladą. Elian i Mira stanęli ramię w ramię, gotowi na to, co miało nadejść — choć żaden z nich nie wiedział, co to będzie.
Rozdział 4: Ruiny w cieniu
Las Szumiących Cieni zdawał się żyć własnym życiem. Gałęzie drzew, splecione w gęsty baldachim, przepuszczały tylko strzępy księżycowego światła, które tańczyły na mchu jak duchy. Elian biegł, czując, jak serce wali mu w piersi, a oddech pali płuca. Mira pędziła obok niego, jej warkocz podskakiwał przy każdym kroku, a sztylet w jej dłoni błyszczał, jakby gotów przeciąć samą ciemność. Za nimi rozbrzmiewał śmiech cieni — niski, gardłowy, jakby las sam się z nich naśmiewał. Amulet w sakwie Eliana pulsował ciepłem, które przenikało przez materiał, jakby chciał go ostrzec — albo przyciągnąć coś, co czaiło się w mroku.
— Powiedz mi, że masz plan, łuczniku! — wysapała Mira, przeskakując nad korzeniem. — Bo bieganie w kółko po lesie to nie moja wizja dobrej zabawy!
— Kaelan powiedział, żeby biec do ruin! — odkrzyknął Elian, choć sam nie był pewien, gdzie dokładnie są. — Przy rzece, na wschód!
— Świetnie! — parsknęła Mira. — A gdzie jest wschód, geniuszu? Ten las wygląda, jakby ktoś go zaprojektował, żeby się zgubić!
Elian nie odpowiedział. Nie miał czasu. Śmiech cieni był coraz bliżej, a mgła, która spowiła las, gęstniała z każdym krokiem. Drzewa zdawały się przesuwać, gdy nie patrzył, a ścieżka, którą biegli, wydawała się kręta, jakby prowadziła donikąd. Amulet w jego sakwie pulsował coraz szybciej, a wraz z każdym pulsem Elian czuł dziwne mrowienie w głowie — jakby obrazy, których nie rozumiał, próbowały wedrzeć się do jego umysłu. Obraz płonącego kręgu kamieni. Głos, który szeptał jego imię. Oczy, błyszczące w ciemności.
— Tam! — krzyknął, wskazując na prześwit między drzewami. W oddali usłyszał szum wody — rzeka. — To musi być to!
Mira rzuciła mu spojrzenie, które mówiło: „Lepsze to niż nic”, i przyspieszyła. Gdy wybiegli z lasu, ich oczom ukazała się rzeka — szeroka, leniwie płynąca, z powierzchnią połyskującą w świetle księżyca. Na jej brzegu, wśród zarośli i omszałych kamieni, wznosiły się ruiny. Wysokie, popękane mury, porośnięte bluszczem, otaczały coś, co kiedyś mogło być dziedzińcem. W centrum stał posąg — postać w szacie, z wyciągniętą ręką, jakby wskazywała na niebo. Jego twarz była zatarta przez czas, ale w oczach Eliana wyglądał, jakby wciąż coś strzegł.
— To musi być klasztor Strażników — powiedział, zatrzymując się, by złapać oddech. — Kaelan mówił, że tu będziemy bezpieczni.
Mira oparła się o drzewo, dysząc ciężko. — Bezpieczni? W tym miejscu? Wygląda, jakby zaraz miało nas pożreć! — Wskazała na ruiny, gdzie cienie zdawały się gęstsze, jakby nie pochodziły tylko od księżyca. — I gdzie jest ten twój czarodziej? Zostawił nas na pastwę tych… czegokolwiek to było!
— Nie zostawił nas — warknął Elian, choć sam nie był pewien. Kaelan zniknął w karczmie, odpychając cień falą zielonego światła. Czy wciąż tam był? Czy w ogóle żył? Elian poczuł, jak żołądek mu się skręca. Nie znał tego człowieka, ale coś w jego oczach — pewność, zmieszana z bólem — sprawiało, że chciał mu ufać.
— Jasne, bo czarodzieje zawsze są tacy wiarygodni — mruknęła Mira, wyciągając sztylet i ruszając w stronę ruin. — Chodź, łuczniku. Jeśli mamy zginąć, to przynajmniej w jakimś historycznym miejscu.
Elian ruszył za nią, ściskając łuk. Ruiny były większe, niż się spodziewał. Mury, choć popękane, wciąż wyglądały na solidne, a w niektórych miejscach widać było ślady rzeźb — symbole spiral, takie same jak na amulecie, wyryte w kamieniu. Powietrze było ciężkie, jakby nasiąknięte historią, a każdy krok odbijał się echem w pustych korytarzach. Gdy weszli na dziedziniec, Elian zauważył, że posąg w centrum nie jest sam — wokół niego leżały porozrzucane kamienie, które kiedyś mogły być ołtarzem. Na jednym z nich dostrzegł wyblakły napis, w języku, którego nie rozumiał, ale który wydawał się dziwnie znajomy.
— To miejsce daje mi ciarki — szepnęła Mira, rozglądając się. — I nie w dobry sposób.
— Myślisz, że cienie nas tu znajdą? — zapytał Elian, choć bał się odpowiedzi.
— Och, na pewno — odparła Mira, siadając na jednym z kamieni. — Ale może najpierw znajdziemy coś do jedzenia. Umieram z głodu.
Elian przewrócił oczami, ale zanim zdążył odpowiedzieć, usłyszał kroki. Nie szelest cieni, nie śmiech — prawdziwe kroki, ciężkie i rytmiczne. Odwrócił się, napinając strzałę na łuku. Mira zerwała się na równe nogi, unosząc sztylet. Z mgły, która wciąż spowijała ruiny, wyłonił się Kaelan. Jego płaszcz był poszarpany, a na twarzy miał nową ranę, cienką smugę krwi nad brwią. Laska w jego dłoni wciąż pulsowała zielonym światłem, choć słabiej niż wcześniej.
— Żyjecie — powiedział, a w jego głosie było coś, co brzmiało jak ulga. — Dobrze.
— Ty też — odparł Elian, opuszczając łuk. — Co to było w karczmie? I gdzie byłeś?
— Walczyłem — odparł Kaelan, ocierając krew z twarzy. — Cienie nie odpuszczają łatwo. Ale to miejsce… — Rozejrzał się po ruinach, a jego oczy zatrzymały się na posągu. — To miejsce jest bezpieczne. Na razie.
Mira skrzyżowała ramiona. — Na razie? To nie brzmi zachęcająco, czarodzieju. Może powiesz nam, o co chodzi? Bo ja nie podpisywałam się na bieganie po lesie i walkę z duchami.