E-book
7.2
drukowana A5
22.67
Ci, których nie było

Bezpłatny fragment - Ci, których nie było


5
Objętość:
75 str.
ISBN:
978-83-8245-317-1
E-book
za 7.2
drukowana A5
za 22.67

Burczenie w brzuchu doskwierało mu od samego rana i nic nie zapowiadało, by miał się najeść w ciągu najbliższych kilku godzin. Październikowe wieczory szybko stawały się ciemne, było ledwie po szóstej, a już nie był w stanie dostrzec końca ulicy. Zapiął pasek płaszcza, częściowo by wiatr nie wdzierał się tak bardzo w jego chude ciało, częściowo jednak z wiary, że głuche dźwięki głodu ukryją się pod warstwą materiału. Spotkanie Bandy skończyło się szybciej niż planowali, więc nieśpiesznym krokiem szedł wzdłuż Naruszewicza pchając stary rower. Marzył już tylko o poduszce, ale czekały go jeszcze wieczorne zajęcia na tajnym uniwersytecie. Przewieszona przez tylny bagażnik skórzana torba na ramię zdawała się skrywać całe skarby świata, bo lewe zapięcie nie było w stanie objąć opasłej zawartości skrywanej w środku. Oby wytrzymała jeszcze z rok — pomyślał. Oddalił się może z pięćset metrów od Dziupli, gdy usłyszał krzyki.

Z początku nie zareagował, póki nie usłyszał wołania Józka i Staśka, jednak zesztywniał dopiero, gdy wtórowały temu niemieckie wrzaski.

— Lass! Lass mich sofort!

— Wy niemieckie świnie, pożałujecie, żeście tu przyleźli!

Rower uderzył głucho w krawężnik, wszystko w nim zawrzało, krew dziko pompowana do nóg pozwoliła mu wrócić w mgnieniu oka, z każdym metrem sylwetki stawały się coraz wyraźniejsze. Dwóch Niemców kłębiło się pomiędzy pozostałymi chłopakami z Bandy, to na pewno nie była planowana akcja, widocznie zobaczyli ich wychodzących z piwnicy i zainteresowali się. Starszy z nich próbował wyjąć pistolet, ale Czarek powalił go pięścią w twarz. Świeża krew zaplamiła rękaw, ale na twarzy malował się uśmiech. Tadeuszowi płonęły płuca z wysiłku, ale w końcu dotarł do swoich i próbując rozeznać się w sytuacji, rzucił się na młodszego intruza. Ten jednak zrobił szybki unik, więc kilka sekund później słychać było tylko głośny huk o asfalt. Bark piekł niemiłosiernie, bo siła upadku była dość duża. Nim zdążył się podnieść, wróg uciekał już w popłochu w kierunku alei Puławskiej.

— Żyjecie? — zapytał pozostałych dysząc.

— Nieźle zaryłeś — parsknął Czarek i podał mu rękę, pomagając wstać. — Dalej, skopmy im te szwabskie tyłki!

Pozostali ruszyli za nim pędem w kierunku uciekających Niemców, Tadeusz został nieco z tyłu, nie planował dzisiaj takiego wysiłku i jego organizm po prostu odmawiał posłuszeństwa.

— Biegnij za tamtym, my bierzemy tego! — krzyknął Józek, machając nerwowo ręką w lewo, a samemu znikając we mgle i próbując dogonić Czarka i Staśka, którzy wrzeszczeli groźnie na tamtego Niemca.

Oczy musiały chwilę przyzwyczaić się do mroku nim dostrzegł malejącą sylwetkę młodszego żołnierza. Niczym z procy rzucił się za nim, mijając po chwili zgubioną w biegu wojskową czapkę. Oddech zaczął się kończyć po trzech, może czterech minutach, ale tamten nie dawał za wygraną. Skręcił w Okolską i wydawał się w ogóle nie męczyć. Tadeusz zdążył tylko ujrzeć z zakrętu jak wbiega w opuszczone ruiny za Jaworowską. Zaczynało się polowanie, teraz nie szybkość zdecyduje o zwycięstwie, ale cierpliwość i pomyłka jednego z nich.

Wejście było całkowicie zniszczone, dziura w murze miała dobrych parę metrów, wszędzie resztki cegieł, jakiś gruz, połamane dachowe krokwie. Gdy tylko przekroczył mury, ciemność zdawała się zgęstnieć. Bardziej musiał polegać na słuchu niż wzroku. Starał się skradać tak cicho, jak to tylko możliwe, ale i tak słyszał każdy swój krok. Miał nadzieję, że tamten nie ma broni, jest kawałek od niego i nie jest w stanie niczego dosłyszeć. Nagle serce podskoczyło mu do gardła — w prawym rogu budynku rozległ się przeraźliwy huk i ogromna masa spadła z piętra. Strop nie wytrzymał i spuścił do środka leżące na górze zgliszcza. Jednak dopiero czyjś jęk przyprawił go o dreszcze. Wył jak zarzynane zwierzę.

— Bitte nicht schießen!

Chwilę później murowana nadbudówka dopełniła niszczycielskiego dzieła i zapadając się, wpuściła do środka snop księżycowego światła. Na kupie zwalonego betonu i drewnianych desek leżał Niemiec, wygięty z przeszywającego bólu, jaki obejmował jego ciało po upadku.

Tadeusz nie miał przy sobie broni, ale złapał leżący nieopodal gruby metalowy pręt i wymierzył w kierunku wroga. Ten początkowo próbował trzymać ręce nad głową na znak poddania się, jednak po chwili kurczowo wrócił do trzymania się za prawą nogę, którą wciąż przygniatała ciężka płyta. Krok po kroku zbliżał się w jego stronę, obserwując przypięty do pasa pistolet. Ból widocznie był tak silny, że tamten zupełnie zapomniał, że może zaatakować. Dzieliła ich odległość pięciu, maksymalnie sześciu kroków. Z każdym kolejnym furia w oczach Tadeusza miękła pod wpływem spojrzenia Niemca. Zalewał się łzami i jego wzrok wcale nie próbował zionąć nienawiścią — przeciwnie, jedyne, co robił, to wołał o pomoc, wręcz o nią błagał. Kucnął w końcu jakiś metr od niego i musiał zdecydować — zaatakować czy pomóc.

— Mein Bein … bitte hilf mir… — charczał. — Noga… — powiedział niewyraźnie.

Metal wydał z siebie głuchy brzdęk, gdy upadał na kamienną posadzkę. Teraz, mając dwie wolne ręce wziął się do podnoszenia ciężkiego kawałka betonu, który spoczywał na nodze rannego. Walka zdawała się trwać w nieskończoność, a każdy okrzyk bólu powodował jeszcze jedną próbę przesunięcia płyty. Krzyczeli obaj — tamten z bólu i rozpaczy, Tadeusz z bezsilności i wściekłości. Chrzęst ciągniętego betonu sprawił radość obojgu. Udało mu się ją w końcu ruszyć i zsunąć z przygniecionej nogi.

Pot zalał całe jego ciało — nawet nie wiedział kiedy koszulka wkleiła się koszule, a czoło stało się całe mokre. Wyglądał jakby płakał, taką miał mokrą twarz. Gdy tylko ujrzał stopę powalonego, upuścił betonowy blok i opadł z sił, łapiąc się odruchowo dwiema rękami za głowę. Nie kontrolował się, nie miał na to sił. Ale nie spodziewał się, że w tym momencie poczuje na sobie jeszcze czyjeś dłonie.

— Danke sehr! Danke! Dziękuję… — usłyszał łamiącym się głosem pośród szlochania i zawodzenia. Jego twarz zmoczyły łzy wroga, który przyciągnął go do siebie. Poddał się i sam też pozwolił sobie na płacz.

Trwali tak jakiś czas, dwóch młodych ludzi rzuconych przez bieg historii na szachownicę życia, na której mieli toczyć bitwę o przetrwanie. Zdawało się, że dzieli ich wszystko, jednak w tamtym momencie byli sobie bliżsi, niż ktokolwiek inny. Wypluci przez machinę wojny, odarci z marzeń, pozbawieni złudzeń i samotni — oto co spaja ludzi, wspólne tragedie.

Tamten cały drżał. Ciało dygotało, jakby miało się zaraz rozpaść na kawałki. Ledwo słyszalne „przepraszam” złamało tamę, którą Tadeusz budował w sobie od wybuchu wojny. Czy w obliczu ludzkiego cierpienia miał prawo wymierzyć teraz sprawiedliwość za całe zło, którego oni tu dokonali? Czy miał prawo winić tego człowieka za wszystko, co spotkało jego rodzinę i przyjaciół? Czy pozostając nieczuły na jego ból i rozpacz, nie stałby się gorszy niż ci, których kazano mu nienawidzić?

— Jak ci na imię? — zapytał z wahaniem w głosie. Gdy nie usłyszał reakcji, powtórzył — Wie heißt du?

— Alexander, ich bin Alexander, und du? — próbował spojrzeć mu w twarz odpowiadając, lecz nie starczyło mu odwagi. Od dwóch lat walczył z takimi jak on, a teraz zawdzięczał mu życie.

— Jan, jestem Jan — postanowił skłamać, tamten i tak nie wymówi jego imienia, poza tym nie wiedział z kim ma do czynienia. Tylko w dokumentach miał jeszcze wpisane imię ze chrztu, ale nigdy w zasadzie się nim nie posługiwał. Dla Niemca może być Janem. — Rozumiesz, co mówię? Rozumiesz po polsku? Verstehst du mich? — teraz dziękował w myślach matce za to, że kazała mu się uczyć niemieckiego, jak tylko zajęli Warszawę.

— Ja Tak! — poprawił się szybko. Tadeuszowi wydawało się, że przez chwilę widział lichy uśmiech na jego twarzy, ale jeśli tam kiedykolwiek był, zniknął zaraz po tym, jak z oddali słychać było nawoływania.

— Halooo, jesteś tu? — krzyczał Czarek.

— Załatwiliśmy szkopa! — wrzeszczał dumnie Stasiek.

— O jednego mniej! — wtórował mu Józek, naśladując dźwięk wystrzału. Pewnie od takiego tamten zginął.

— Nie ruszaj się, jasne? — ściszonym głosem dał mu jasny sygnał, że nie zamierzał go wydać. Decyzja zapadła w nim w ułamku sekundy. Odchodząc przyłożył jeszcze palec na usta, by upewnić się, że nie wyda oznak życia. — Wrócę tutaj, czekaj.

— Ciiiiszej — napomniał ich. I schowaj ten pistolet — warknął na obu. To on dowodził Bandą. Cezary Rowiński od samego początku wyróżniał się charyzmą i umiejętnościami, które w naturalny sposób uczyniły z niego ich przywódcę.

— Uciekł mi — wycierając pot z czoła wyszedł z budynku i nie wiedząc, czy się uda, dodał — biegłem za nim, goniłem jeszcze między budynkami, wszedłem na górę, żeby zobaczyć, w którą stronę biegnie i tylko zdążyłem zauważyć jak mi zwiewa Piaseczyńską do torów.

— Niech to szlag! A mogliśmy mieć obu!

— Uspokój się Stasiek, nie ten to inny — przywołał go znowu. — Poza tym nie jesteśmy jak oni, nie zależy nam jedynie na zabijaniu — odparł dumnie.

— Ale jak tamtego dobijałem, to sam się rwałeś, żeby go trzymać — zarechotał Józek.

Stał tak i patrzył, słuchał i nie mógł uwierzyć. Od kiedy dołączył do Bandy, próbował być jak pozostali, ale zawsze odstawał. Wolał pokonać napastnika oporem i uporem niż dywersją i agresją. Chciał przetrwać, podobnie jak marzył o przetrwaniu swojego kraju, swojego języka. Już raz nam to odebrali. Tamci myśleli jednak tylko o wyrównywaniu rachunków, jeden za jednego. Gdyby Alexandra znalazło tych troje, już dawno by nie żył. Może w teczkach decydentów widnieją jako wzajemnie zwalczające się grupy, jednak gdy przychodzi do spotkania twarzą w twarz, wojna to nieszczęśliwa zbieranina nieszczęśliwych ludzi, którzy z ludzi mają stać się mordercami. Tak bardzo pragnął wierzyć, że póki nie zabije po raz pierwszy, nie stanie się jak oni. Wtedy przegra. Jak widać, nie ważne po której jesteś stronie barykady, ważne co chcesz lub czego nie chcesz. Alexander nie chciał go zabić. A może chciał tylko przeżyć.

— Nie przejmuj się, ważne że nic ci nie jest — poklepał go po ramieniu jak młodszego brata. — I dzięki, że do nas wróciłeś, tam przy Dziupli.

— Też byście po mnie wrócili — wzrok miał cały czas wbity w ziemię, bał się, że wyczytają z jego spojrzenia prawdę.

— A co niby właśnie robimy chudzielcu? — Józek uderzył go lekko z łokcia i znów prostacko się zaśmiał. — Fuuuj, wypociłeś chyba cały obiad, którego nie jadłeś!

— Chodźcie już, Szkopy za chwilę mogą tu być, jak tamten dobiegnie do bazy i im wszystko opowie — przerwał im Stasiek.

— Ja jeszcze muszę wrócić po rower, a potem mam zajęcia, więc idźcie beze mnie. Widzimy się pojutrze, tak?

— Jasne, uważaj na siebie, pozdrów Ankę — pożegnał się Czarek, nie mogąc sobie odpuścić kolejnej aluzji do jego młodszej siostry. — Ale nie całuj jej ode mnie, zrobię to sam, jak ją zobaczę, może nie tylko pocałuję…

— Nienawidzę jak taki jesteś! — próbował się odgryźć, choć wiedział, że to tylko żarty. Na skrzyżowaniu udawał, że skręca w lewo, lecz gdy tamci oddalili się wystarczająco daleko, pośpiesznie wrócił do zawalonego budynku.

— Jan? — zduszone pytanie odbiło się echem w gołych murach.

— Nie gadaj tyle, oszczędzaj siły — odpowiedział, zbliżając się do niego. Popatrzył chwilę, po czym się uśmiechnął. — Pora zobaczyć, co z twoją nogą. Zdjął pasek i ścisnął tuż pod kolanem, żeby zatamować krwawienie. — Możesz iść?

Alexander próbował wstać z jego pomocą i o ile udało mu się chwile ustać, o tyle przy pierwszym samodzielnym kroku omal nie upadł. Tadeusz w porę go złapał i pozwolił osunąć się na ziemię. Przysiadł koło niego i drapiąc się w głowę zastanawiał się, co dalej.

— Lass mich nicht hier… — cicha prośba przerwała jego rozmyślania. Poczuł jego dłoń na swojej ręce.

— Nie zostawię cię, ale sam nie pójdziesz. A nie mogę iść z tobą, bo nas obu zabiją… Zaczekasz tu na mnie? Mam pomysł.

Zniknął na piętnaście minut, choć dla Alexandra to była wieczność. Siedział ranny na posadzce czegoś, co kiedyś było pewnie domem. Mieszkali w nim ludzie, Polacy, pewnie podobni do Jana, a jego rodacy wszystko zniszczyli. A teraz jeden z nich pomaga mu w najgorszym momencie jego życia. Wypłakał już chyba wszystkie łzy, nie chciał tu być, ale musiał. Miał na myśli Warszawę, wojnę. Jeden głupi list z wezwaniem zniszczył wszystkie jego plany. Był pusty, odkąd tu trafił. Aż do teraz.

— Jeżdżę nim codziennie, więc jak mi go nie zwrócisz, to następnym razem pozwolę ci moim kumplom cię załatwić, zrozumiano? — pojawił się z rowerem, wyraźnie zadowolony ze swojego pomysłu. — Przypniesz go do drzewa na Rakowieckiej koło sklepu, masz czas do jutra do wieczora.

Nie mógł mu podać adresu, bo to tak, jakby wydał wyrok na swoją rodzinę. Odpadało pozostawienie go przy Dziupli, bo jeśli Stasiek czy Józek zobaczą go tam po raz drugi, rozwalą mu łeb na miejscu. Nie chciał też ujawnić miejsc, gdzie pobiera nauki w ramach tajnego uniwersytetu, wybrał więc miejsce, które dobrze widział z okna, ale nie naraża nikogo na niebezpieczeństwo. Podszedł i doprowadził go do roweru, a upewniwszy się, że poradzi sobie i opierając się o niego, dotrze do swoich, mógł w końcu się zbierać. Odpiął torbę z bagażnika i gdy spojrzał na zegarek, tylko przewrócił oczami — zajęcia trwały już od dobrej godziny.

— Dziękuję — usłyszał na pożegnanie. Mógł już iść, ale jeszcze przez chwilę patrzył w te wypłakane oczy.

— Jutro chcę rower z powrotem — tylko tyle zdołał powiedzieć. Odchodząc, sam nie wiedział dlaczego, ale skarcił się w myślach za te ostatnie, tak chłodne słowa.

***

Gdy dotarł do jednostki, szedł już siłą tylko woli. Pełniący wartę przy szlabanie rozpoznał go dopiero, gdy zapukał w szybę budki wartowniczej.

— Herr Unterscharführer! Was war passiert? — Karl nie grzeszył intelektem, ale w tym momencie potrzebował jedynie krzesła i lekarza.

Jedyne, co pamiętał, zanim trafił do gabinetu doktora Zimmera to prośba, by Karl przechował rower. Musiał dostać silne środki przeciwbólowe, a może nawet znieczulające, bo gdy się przebudził, było dobrze po północy. Noga była już opatrzona, rany pozszywane.

— Co się stało z Hansem? — zapytał tubalny głos. Nie przypuszczał, że ktokolwiek z nim tam jest. Widocznie szelestem pościeli dał znak, że jest przytomny.

— Wracaliśmy z patrolu… Zobaczyliśmy zgraję wychodzącą razem z jakiegoś budynku, Hans chciał ich tylko wylegitymować, a ci się na nas rzucili…

— Co było potem? Gdzie on jest?! — Markus Krauch nie należał do najżyczliwszych przełożonych. Hans był jego ulubieńcem, który jak on kochał zadawać niczym niesprowokowany ból, więc strata jednego z najlepszych naśladowców okazała się być dotkliwa.

— Zaczęli uciekać, więc próbowaliśmy ich gonić, on wbiegł za nimi pierwszy na ten mur, krzyczałem, że nie warto, ale on nie słuchał… Widziałem tylko jak traci równowagę i wpada do rzeki, wtedy poślizgnąłem się i upadłem. Był po drugiej stronie muru, nie miałem jak mu pomóc, nie było szans… — miał szczerą nadzieję, że tamci dobrze ukryli ciało i jego mistyfikacja nigdy nie wyjdzie na jaw. Postanowił wymyślić historię, w której to nie Polacy byli winni śmierci Hansa, w przeciwnym razie jutro zaczęłyby się łapanki i rozstrzelania w odwecie, a nic go tak nie odczłowieczało jak przymus patrzenia na to.

— Halt’s Maul! Verfluchte Scheiße! — ostatnie co usłyszał, to trzaśnięcie drzwiami przez Kraucha.

Ze względu na ranę dostał dwa dni zwolnienia ze służby, jednak wiedział, że prócz odpoczynku ma do zrobienia jeszcze jedną ważną rzecz. Gdy większość opuściła jednostkę i udała się patrolować okolicę, wziął jedną kulę i starając się nie narobić hałasu, udał się w poszukiwaniu Karla. Wiedział, że po wczorajszej warcie na pewno odsypiał u siebie, więc dotarłszy do drzwi, cicho zapukał.

— Gdzie jest mój rower? — zapytał krótko. — Tylko powiedz, poradzę sobie dalej sam.

Był cały spięty, gdy szedł przez miasto o kuli, pchając drugą ręką rower. Bardzo nie chciał natrafić na kolegów na służbie, jeszcze bardziej zostać zapamiętanym przez okolicznych. Co gorsza, stanowił łatwy cel — kulawy i niedołężny, nie byłby w stanie nawet chwycić po broń, gdyby ktoś próbował go zaatakować. Rzadko bywał w tej okolicy i uderzyło go, że mimo wojny życie toczy się tu w swoim tempie. Maluchy próbują ratować resztki dzieciństwa i biegają przed kamienicami, starsza kobieta, której silnie pomarszczona twarz zdradzała wiek nader dobrze, próbowała wciąż cieszyć się życiem, kolejnym dniem, który jeszcze może przeżyć. Smutek w jej oczach mówił jednak, że nie do końca rozumiała, dlaczego tak wielu młodych odeszło przed nią, a ona wciąż chodzi po ziemskim padole.

Z niemałym wysiłkiem znalazł sklep, a koło niego stary klon z pożółkłymi i wilgotnymi od przedpołudniowego deszczu liśćmi. Zdjął z bagażnika kawałek łańcucha, który zabrał ze sobą w nadziei, że za jego pomocą jakoś przymocuje rower do zmurszałego pnia, jednak gdy się nachylał, poczuł za sobą czyjąś obecność.

— Nie musisz go przypinać — usłyszał ten sam głos, co wczorajszego wieczoru.

— Jan! — odwrócił się szybko i szeroko uśmiechnął. Na jego twarzy malowało się zmęczenie po źle przespanej nocy i ból od odniesionych obrażeń, lecz oczy wciąż pozostawały radosne. Przynajmniej kiedy przecinały się ze spojrzeniem Tadeusza. Długa pociągła twarz, starannie zaczesane do tyłu blond włosy i zielonkawe oczy zdradzały równocześnie strach i entuzjazm.

— Dziękuję, że go oddałeś — powiedział z pewną trudnością. — Dziękuję, że przyszedłeś… Nie powinienem tu przychodzić. ty w sumie też. Niepotrzebnie cię naraziłem. Nie w tym stanie! — zaczął sobie wyrzucać.

— Mach dir keine Sorgen! — uspokajał go, próbując wyczytać z wyrazu twarzy, czy zna na tyle niemiecki, by go rozumieć.

— Muszę teraz iść, sam. Masz tu mój płaszcz — w tym momencie zdjął go z siebie i zostając w samej granatowej marynarce i koszuli przeciągnął go pod ramieniem Alexandra. Załóż go, żeby nikt nie widział munduru i przyjdź na trzecie piętro, drugie drzwi od prawej — skinął głową w kierunku kamienicy po przeciwnej stronie ulicy. — Matki nie ma, a siostra i brat wrócą dopiero po lekcjach.

Dotarł do mieszkania podenerwowany, zamknął pospiesznie drzwi, na klamkę jedynie, nie na klucz, bo w głębi duszy liczył, że przyjdzie. Miał nadzieję, że poczeka, by nikt nie powiązał go z nim, by nikt nie skojarzył ich spotkania przy drzewie. Pozostawał jeszcze płaszcz, ale on przecież nie wyróżniał się aż tak bardzo… W domu prawie niczego nie było, ale postanowił chociaż wstawić wodę. Usłyszał hałasujący zawias wejściowych drzwi. Wyjrzał jedynie z kuchni wciąż w niej pozostając, totalnie nie wiedział co powinien teraz zrobić, jak się zachować. Zachodził w głowie, co tak właściwie zrobił i dlaczego.

— Jan… Dziękuję — tylko tyle i aż tyle zdołał powiedzieć na powitanie. Tadeusz stał i patrzył na niego swoimi wielkimi szafirowymi oczami, Alexander po raz pierwszy widział go w okularach. To mądre spojrzenie nie pozwalało się na niczym skupić, nie dostrzegał niczego prócz tego spojrzenia.

Usiedli w milczeniu, podał im obu po szklance herbaty. Matka go zabije, jak tylko doszuka się ubytku w pilnie strzeżonym i w trudach zdobytym rarytasie, ale teraz nie spędzało mu to snu z powiek. Sam nie wiedząc dlaczego, chciał się napić z nim herbaty.

— Autsch! Heiß! — aż podskoczył, gdy oparzył sobie wargi, przestraszając tym Tadeusza. — Przepraszam… — widząc jakiś rodzaj strachu w jego oczach, a nie umiejąc zbyt wiele powiedzieć po polsku, położył dłoń na jego dłoni i podarował mu uśmiech. Ryzykował sporo, nie tylko niedopicie herbaty i nietaktowność, ale i narażenie się na oskarżenie o naruszenie moralności publicznej.

— Nie szkodzi — nie wyczuł w tym geście ani odrobiny fałszu i postanowił mu się poddać. Może właśnie dla tej chwili, dla takiej chwili postanowił go zaprosić? Od wczoraj nie wiedział, co się z nim dzieje. Ale bardziej martwiło go, że nie wiedział co się dzieje z Alexandrem. Pierwszy raz myślał tak o kimś spoza rodziny. Pozwolił mu zatrzymać dłoń na swojej i tak w ciszy dopili resztę herbaty.

— Ich muss zurückkommen — miał nadzieję nie usłyszeć tych słów, miał nadzieję trwać w tej błogiej ciszy jeszcze chwilkę, jeszcze moment. A za moment w głowie poprosić siebie o następny. Ale dobrze, że ktoś trzeźwo myślał w tej sytuacji.

— Masz, weź to — nie mógł wziąć płaszcza Tadeusza, ale ten wciąż martwił się, że obecność niemieckiego żołnierza może się gorzej skończyć dla niego samego niż mieszkańców okolicy, stąd też wyjął z szafy skórzaną kurtkę ojca. Była przetarta na łokciach i za duża na niego samego, ale jako kamuflaż dla Alexandra nadawała się znakomicie. — Tylko się zapnij, co by kołnierza nie było widać! — dodał i podciągnął zamek pod samą jego szyję. Ten tylko złapał jego dłoń i przyłożył sobie na moment do policzka.

— Do widzenia, Jan — wyszedł, zostawiając w pomieszczeniu uśmiech, swój spokój i powodując kołatanie serca. Gdy tu był, Tadeusz nie wiedział, co robić, teraz gdy go nie ma, nie wiedział tym bardziej.

Wracając do jednostki, nie mógł opanować radości. Od wyjazdu z Riedenberg nie miał nikogo — rodziny, przyjaciół, ani jednej osoby, która naprawdę by go znała. Co prawda w jednostce trzymał się z Maxem i Ernstem, ale nigdy nie rozmawiali na tematy prywatne. Nie mieli pojęcia kim jest. Wstępując do wojska musiał się wyzbyć nie tylko marzeń, ale i części siebie. Miał poczucie, że nigdy nie zostanie mu to zwrócone. I nagle, w samym środku wojennego piekła, los rzucił go do okupowanej stolicy wroga, by tam uśmiechnął się po raz pierwszy od dwóch lat.

— Schöne Jacke, Herr Unterscharführer! — usłyszał. Mijając szlaban postanowił ją rozpiąć, bowiem tutaj zakrywanie munduru było równoznaczne niemal z obelgą. Wszak powinien być dumny z tego, że jako Aryjczyk ma prawo i zaszczyt walczyć o swoją ukochaną ojczyznę.

***

Matka wróciła pod wieczór, Anka wciąż była u Baśki, miała wrócić ostatnim tramwajem o ósmej. Andrzej siedział w kuchni, w której panował półmrok i z wrodzonym sobie zapałem opowiadał o minionym dniu, a Helena Siemieńska nie mogła się nadziwić, ile w nim z ojca. Ta sama energia, pewne nieokrzesanie, wybuchowość, żywiołowość, ale i łatwość podejmowania decyzji. Jędrka — choć nie lubił, jak matka wciąż tak do niego mówiła — albo się kochało albo nienawidziło, lecz nie można było obok niego przejść obojętnym. Trzy lata młodszy od Tadeusza, w przyszłym roku miał podchodzić do matury. W nauce zdecydowanie nie mógł mierzyć się ze starszym bratem, który choć pragnął swoje życie związać z polonistyką, równie dobrze radził sobie z przedmiotami ścisłymi. Różnili się niemal wszystkim: usposobieniem, wyglądem — Andrzej miał sportowe zacięcie, wobec czego mimo niemal identycznego wzrostu, posturą daleko prześcigał szczuplejszego i drobniejszego Tadeusza — śmiałością, podejściem do wojny. On dużo lepiej dogadałby się z pozostałymi członkami Bandy i dlatego brat trzymał go od nich z daleka. Wyczuwał kłopoty, jeśli dołączyłby do nich.

— Dzisiaj Czarek był u nas na lekcji i szukał chętnych do dołączenia do Bandy — wystrzelił nagle. Matka aż odłożyła miskę z ziemniakami na podłogę, a Tadeusz do tej pory pochłonięty lekturą przekroczył próg kuchni.

— Najpierw zdaj maturę, a potem wrócimy do tematu — wtrącił — obiecałeś to ojcowi. Po jego śmierci próbował być głową rodziny, ale i tak sąsiedzi i przyjaciele za następcę Włodzimierza uważali młodszego syna.

— Nie będziesz mi mówić co mam robić!

— Jędrek, przeproś natychmiast brata! — matce również nie wychodziła stanowczość, to po niej Tadeusz odziedziczył całą swoją delikatność i łagodność.

— Dwa lata niby walczysz, a nad łóżkiem nadal pusto w tabeli wyrżniętych Szkopów! — syknął.

— Jak ty niczego nie rozumiesz… — westchnął. Odłożył na stół okulary i przetarł zmęczone oczy. — Póki ktoś nie grozi ci śmiercią, jaki z niego wróg? Wpoili ci te dyrdymały jak naszemu ojcu i tak się przejął, że zobacz jak skończył! — wybuchnął płaczem.

— Zaczynam w poniedziałek, może chociaż jeden Siemieński przyniesie dumę rodzinie — odciął się, po czym wstał i wyszedł do drugiego pokoju głośno trzaskając drzwiami.

— Coś przeoczyłam? — Anka weszła do środka, nieświadoma właśnie zakończonego konfliktu. Wyglądała jak wyrwana z jakiegoś filmu, jakby cała szara rzeczywistość w ogóle jej nie dotyczyła. Śliczna, promienna dziewczyna, aż trudno uwierzyć, że Helena urodziła ją mając dwadzieścia cztery lata — teraz przy niej wyglądała jak jej babcia, a nie matka. Zgarbiona, z wiecznie podpuchniętymi oczami, przybita stratą męża i trwogą o swoje dzieci, pracująca na dwie zmiany by wyżywić swoje pociechy. — Poczta była na dole, wuj Ignacy mamusię pozdrawia! I była jeszcze jakaś kartka, ale chyba pomyłka i w ogóle jakaś dziwna wiadomość… — Rzuciła ją na stół, siadając i czytając na głos list od wujka.

Papier był poszarzały, mniej-więcej wielkości pocztówki, jednostronnie zapisany zgrabnym drobnym pismem za pomocą czarnego atramentu. Tadeusz próbując utrzymać kontakt wzrokowy z siostrą i mamą, wciąż potakując na zasłyszane nowinki od stryja palcem prawej ręki przekręcił kartkę w swoją stronę, próbując odczytać jej treść:

J.,

Danke, dass du mich aufgewärmt hast

A.

Jakie to szczęście, że żaden z domowników prócz niego nie rozumiał po niemiecku nic poza „Halt”! Jego twarz momentalnie oblała się rumieńcem, policzki aż piekły i liczył tylko, że ani matka ani Anka tego nie zauważą. Nie do końca wiedział, czy rozgrzał go herbatą, ciepłą kurtką czy… dotykiem dłoni, ale miał teraz jego skrawek tylko dla siebie. Pośpiesznie zwinął kawałek papieru i wsunął sobie do rękawa koszuli, próbując jak naturalniej prowadzić dalszą rozmowę.

Wiadomości od rodziny odmieniły wieczór — zdawało się, że w kuchni toczy się jakieś inne, lepsze życie. Po godzinie dołączył do nich Andrzej, nie mogąc wysiedzieć sam w pokoju i nie słysząc, jak radzi sobie wujostwo. To jedynie łączyło go z Tadeuszem, że wiedząc, ile matka wycierpiała w ostatnim czasie, starał się robić wszystko, by choć na chwilę wywołać uśmiech na jej twarzy, więc postanowił nie karać jej milczeniem za kłótnię z bratem. Ten jednak siedział rozpromieniony nie dlatego, że Ignacy świetnie sobie radzi na wsi z ciotką, ale prawdziwego powodu nie mógł poznać nikt w tym pomieszczeniu.

Sprawdzanie poczty stało się nałogiem. Nie było dnia, żeby nie zaglądał do skrzynki. Zdarzały się dni milczenia, ale gdy tylko znajdował znajomy szary zwitek papieru, słowa Alexandra mu to rekompensowały. Płakał nad nimi i śmiał się równocześnie. Bawiło go, jak przekręca polskie słowa, ale doceniał, że próbuje pisać jak najwięcej w jego języku. Pewnie domyślał się, że niemiecki kojarzy się Tadeuszowi jedynie z okupacją, ten jednak wiedział, że tylko w tym języku uda mu się przekazać najwięcej. Nie rozumiał, dlaczego z takim uporem pisze do niego listy, choć powinni być zaciekłymi wrogami. Nie rozumiał, dlaczego naraża się przy każdym ich dostarczeniu — były tam wrzucane ręcznie, nie wysyłał ich pocztą — wiedząc, że nie otrzyma odpowiedzi. Ale Alexander jakby czytał w jego myślach i z każdą kolejną wiadomością zdawał się rozwiewać wszystkie jego wątpliwości. Tak powstawał powoli ich wspólny świat — choć widzieli się zaledwie dwukrotnie i to w szczególnych okolicznościach, obaj mieli nadzieję na więcej spotkań. Nie wiedzieli jeszcze jak, ale każdy kolejny list podsycał te marzenia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.2
drukowana A5
za 22.67