ENIGMA — niemiecka maszyna szyfrująca
ENIGMATYZACJE w erystyce: celowe używanie niezrozumiałych pojęć, aby przeciwnik nie potrafił się do nich odnieść.; Jednym z warunków racjonalnej dyskusji jest posługiwanie się językiem zrozumiałym zarówno dla stron sporu jak i audytorium
„Czym ty jesteś, ja byłem,
czym ja jestem, ty będziesz”
Isaac Marion
Bajka I. Wichajster
Nr 1. Bliżej nieznanego
Pewnego razu, nieważnie gdzie, był sobie raz, kiedyś tam dawniej. Pewien ktoś taki, o którym mówi się w legendach. I choć znów zabrzmi to, jak bajka zmyślona, przez tego kogoś, kim ten ktoś tam był. Choć nie wiadomo gdzie był i kim. Skąd przybył, ani skąd się wziął. I czy w ogóle był, oraz, jak się zwał. Lecz to pewnie właśnie on był tym kimś, o kim mówi ta przypowieść, a jeśli nie, to na pewno, albo przy tym był, albo to widział lub usłyszał od tego, co na pewno wie, nawet, jeśli nie, to i tak mit ten, by nie przetrwał, gdyby spisany i zapamiętany przez tego, co pewnie jako ostatni pozostał w pamięci, o tym wiedząc i pamiętając.
Dawno, dawno temu. W odległym kraju, za pięcioma rzekami, za szóstą wyspą, za siódmą górą. Stało sobie potężne, stare zamczysko na wzgórzu, otoczone przeklętym lasem, po którym od lat końca wojny największej. Błąkały się, tam i wtedy, niezliczone potwory, porzucone przez stwórcę swojego. Prekursorkę skrywając, technik aborcyjnych, protoplastę hybrydyzacji i klonowania.
Na cmentarnej ziemi, co najstarszą w kraju była. Pewna osoba wyjątkowa, właśnie powracała do życia. Nie ona jednak jedyna, ale jedna z pierwszych. W nowy magiczny, rytuał opowieści najniezwyklejsze w swej skrytości, ujawnić chciała swe powstanie przypowieści, na której skończyło się wszystko, a zarazem i zaczęła ostateczna. Bo ten, co powstał, był pierwszym, co to rozpoczął. I choć wiadomo, że taki ktoś tam był. To nie wiadomo, kim był, i skąd się wziął, i gdzie się podział. A jeśli nie, to pewnie to zmyślił, czyż nie? I niby każdy to wie, lecz nie o mnie nie, bo podmiotem zwą mnie. Bo oprócz mnie, o tym nikt nie wie nic. A skąd ja to wiem, ja wiem to, co wiem, lecz wszystkiego powiedzieć nie mogę nie. Bo nie wszystko wiem. Ty o tym wiesz, i ja o tym wiem, że tyle co jesz, dasz radę znieść.
Czy jakoś tak…
Pewnego dnia, słońce nie wschodzi. Elektryczność, telefony i Internet przestają działać. Epidemia zaraźliwej choroby umysłowej, doprowadza ludzi do obłędu. Sprawia, że większość umiera, a reszta zostaje nieśmiertelna, i nie może mieć dzieci. Jeden z samobójców, nie mogąc umrzeć, postanawia znaleźć najstarszą osobę na świecie, w międzyczasie zabijając innych. Stworzone zostaje urządzenie, mogące tworzyć w nim rzeczywistość. Z nich przybywają istoty, mogące zmieniać rzeczywistość siłą woli. Następuje ewolucja zwierząt i owadów w myślące formy. Pasożyty przejmują kontrolę nad ciałem i umysłem, pożerając go jednocześnie. To zamienia je w nowe istoty zmiennokształtne, reprodukujące się z jaj. Coś próbuje się wydostać z wielopoziomowych kondygnacji wnętrza ziemi. Spełniona zostaje w ostatniej woli, ekspedycja eksploracji kosmosu, lotem w jedna stronę. Pacjenci kolonii klinik psychiatrycznych, opowiadają o tym swoje Chore bajki.
Nr 2. Zadupie
Wszystko rozgrywało się w miejscu niezwykłym, leżącym za totalnym krańcu świata, co za siedmioma górami, rzekami, wyspami i tak dalej, bla, bla, bla. Leżało w takim punkcie, do którego nie dojeżdżał żaden autobus, nie prowadziła żadna ścieżka, nie opisywała żadna mapa, ani nie wykrywała satelita Google. Krążyło tylko wiele plotek oraz bzdur, w które nie wierzył nikt, że takie miejsce może w ogóle istnieć. Niestety, było inaczej, a poświadczyć najlepiej mogą ci pechowcy, jacy znaleźli się w nim, niedowierzając w to w ogóle. Będąc w nim, jedyne, czego pragnęli, to tego, że było inaczej. Nazywało się po prostu Zadupiem.
Słuchaj uważnie. To nie tak, że godzę się na to wszystko, i bezkrytycznie akceptuję twoją obecność. Zawsze, rzecz jasna mogę cię zignorować, i powiedzieć moje ulubione przysłowie, którym jest stare, dobre „wypierdalaj”. Niestety, ale sama realna myśl o jakiejś określonej osobie, już zmienia wystarczająco wiele. Byśmy mogli się wzajemnie znosić bez przeszkód, powiem ci o trzech rzeczach, które stosowane wzajemnie, pozwolą na zniesienie tego wszystkiego, do stopnia akceptowalnego.
Po pierwsze, nie zadawaj mi pytań, a przynajmniej nie więcej niż dwa, jedno po drugim. Gdy odpowiedź na drugie będzie skłaniała do zadania trzeciego, znaczyć to dla mnie tyle, że nie jesteś w temacie, albo będzie to musiało trwać, zanim stanie się inaczej. Na to natomiast ja nie mam na to czasu, a osobiście to uważam, że i tak będzie to temat z rodzaju tych, których nie da się wytłumaczyć tak, by ktoś to zrozumiał.
Po drugie, jeśli o czymś powiem, będzie to przemyślana decyzja, mająca poprowadzić do celu w sposób, jak najbardziej pewny, co do przemierzenia tej drogi. Nie znaczy to oczywiście, że będzie ona spokojna i łatwa, ale będzie i tak najlepsza, bowiem na niej ukażą się dodatkowe możliwości, spośród których, będzie można skorzystać, gdyby coś poszło nie tak. Idzie nie tak, jak trzeba już od teraz, i na pewno będzie dużo gorzej. To i tak lepsze to, niż nie mieć jakichkolwiek możliwości, co do czegokolwiek, bo to daje jakieś rozwiązanie, a przynajmniej jakąś okazję, by rozważyć dalszy plan. Na teraz jedynym planem jest brak planu, bo w sytuacji takiej jak ta, gdy tkwimy w przysłowiowej dupie, nie mamy żadnych możliwości, co do czegokolwiek.
I tak, wiem, że dużo gadam, bo staram się sprecyzować wszystko wyraźnie i w sposób prosty, uniwersalny i jednoznaczny. Dzięki temu nie będę musiał później gadać w ogóle. Zostawiam ostatecznie w ten sposób ciebie, kimkolwiek jesteś, i nie mów lepiej jak, bo i tak mnie to gówno obchodzi, jak również to, co myślisz.
Po trzecie, to absolutnie nie interesuje mnie, nie zgadzam się, oraz zakazuje, niezależnie od stanu rzeczy, czy tego, co się dzieje, lub może się stać. Przerywać mi lub przeszkadzać tak, jak teraz widzę po tobie, jak usilnie chcesz się mi wpieprzyć w słowo, w momencie, kiedy gram na instrumencie, albo skrobię piórem w notatniku. To jeden jedyny zakaz. Świętość. Nie będę uprzedzał, ani oznajmiał przed taką chwilą, bo po to właśnie o tym mówię. Nie ma mnie. Zakaz jest wtedy. Przerwa. Nieczynne. Gdy skończę, to oznajmię to wyraźnie. Nie biorę pod uwagę żadnych okoliczności łagodzących, ani wyjątkowych. Jeśli ma nastąpić strzał, to niech ten ktoś strzela, i lepiej żeby celnie. A już w szczególności nie do zaakceptowania przez mnie jest pytanie, co robię, o czym, po co i dlaczego. Gwoździem tego, jest osobista skromnego zdania opinia jakakolwiek. To wszystko. Chyba. Skończyłem.
Jeśli masz o coś zapytać, coś powiedzieć, czy zrobić cokolwiek, to masz właśnie jedyną, niepowtarzalną i jedyną okazję. Teraz.
„Przez tę muzykę aż srać mi się odechciało.” — Tymi słowami, moja dziewczyna podsumowało moje ostatnie dzieła artystyczne.
Nr 3. Morderca w deszczu
Zdegustowany i rozczarowany życiem Harry Krishna, pracownik nocnej zmiany jako wartownik największej firmy na świecie produkującej prezerwatywy, postanowił się zabić. Po kolejnej próbie samobójczej, po raz wtóry obudził się w szpitalu, podłączony do systemu podtrzymywania życia. Za pierwszym razem nażarł się tabletek, chcąc przedawkować i trafił na pogotowie, gdzie przez dwa dni płukali żołądek. Dopiero po czasie dowiedział się, że powinien wziąć tabletki przeciwwymiotne. Niepowodzenie. Nie próbował tego samego dwa razy, więc za drugim razem wziął gorącą kąpiel, wraz z pół litrową butelką wódki, i rozpruł sobie żyłę lewej ręki żyletką. I zamiast odpłynąć, powoli zabarwiając wodę w wannie krwią, stracił przytomność. W porę znalazł go sąsiad, z gatunku tych nachalnych, co to, co chwilę wpadają by coś pożyczyć, ale tym razem po kilkukrotnym pukaniu wieczorną porą, po prostu wszedł do otwartego mieszkania. Z dwoma czteropakami piwa, w podzięce za ostatnie sprawy. Przedostatnim razem obudził się w bandażach, cały pokiereszowany, w kołnierzu na karku i gipsie na nogach. Rzucił się pod pociąg, ale ze względu na swoją wagę, odbił się od niego kilka razy a podmuch wyrzucił go na pole. Pech, to mało powiedziane. Ostatnim razem posunął się ciut dalej, i postanowił rzucić z wieżowca mającego dwanaście pięter. I runął na dach namiotu targowego, amortyzującego jego upadek.
Tym razem cały był w gipsie, i przytomny. Nie mógł się poruszyć ani mówić, mając unieruchomioną całą szczękę, pozbawioną wszystkich zębów. Doktor opowiadał pacjentowi wszystko ze szczegółami, nie mogąc się nagadać, bo i tak pacjent, choć przytomny, nie mógł zareagować, i lekarz sam odpowiadał za niego, na końcu dodając, że obawia się, że ubezpieczenie tego nie pokryje, bo w dzień jego ostatniej próby, wysłano z urzędu pracy zawiadomienie o zawieszeniu go na trzy miesiące, z powodu kolejnego niestawienia się go w wyznaczonym terminie. Na końcu uśmiechnął się, jak za każdym, kolejnym razem, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Tym razem jednak, gdy kolejny raz leżał na oddziale, leczony przez niego, obyło się bez jego tyrad i wywodów na temat jego samobójstwa, bólu i cierpienia, jaki daje bliskim, których nie miał. Że życie jest święte, i że powinien zacząć myśleć o sobie, celach i o tym, jaki świat jest piękny. Kolejnego razu nie próbował go umoralniać. Kolejnym razem sugerował ewentualną pomoc psychiatryczną, a ostatnio nawet sam załatwił mu skierowanie na obserwacje do szpitala psychiatrycznego. Tym razem nie powiedział nic więcej. Poinformował go, że nawet, jeśli by sam mógł, to by mu pomógł, tyle, że eutanazja jest nielegalna, a on nie będzie ryzykował. Za to zaproponował mu, że jeśli chce, by kolejnym razem, jeśli będzie, a on potwierdził, że tak. Może przygotować mu dokumenty o przekazaniu swoich organów do przeszczepu lub innego celu. Wówczas, gdy ktoś taki ma ciężki wypadek, wówczas decyduje się o próbie jego ratunku, bądź nie, kiedy jest nikła szansa. Wówczas organy zdatne do użytku mogą przyczynić się do uratowania nawet kilkudziesięciu osób, a samo ciało może zostać przekazane w celu edukacji studentów medycyny.
Gdy tylko stanął na nogi, pierwsze, co zrobił, to podpisał papiery. Zaraz po tym, jak lekarz powiedział, że to wszystko i jest w porządku, zaraz po jego wyjściu podszedł do okna, i nie patrząc, na którym jest piętrze, rzucił się na podjazd karetek pogotowia, odbijając od jednej z impetem, i lądując na szybie drugiej. Tym razem stwierdzono zgon. Opróżniono go z wszelkich organów. I pochowano w trumnie.
Pogrzeb odbył się pod koniec października. I wydawało się, że w końcu Harry osiągnął upragniony spokój. Minął tydzień. W zaduszki, ostatniego dnia października, Harry obudził się w ciemności, próbując rozepchać klaustrofobiczne, ciemne wnętrze, panicznymi ciosami. Dopiero sypiąca mu się na twarz ziemia, jej smak, nadał mu chwilowe uspokojenie. Próbował sobie przypomnieć, jak się oddycha, ale na próżno. Szybko się zorientował, że nie potrzebował tlenu. Nie czuł zimna, pomimo tego, że czuł chłód i wilgoć własnego ciała. Ból odczuwał nadal, ale był on przytępiony. Próbował krzyczeć, ale po kilku minutach wiedział, że skoro nie udało mu się sprowokować do działania kogokolwiek, to nawet więcej nie próbował. Uderzał i próbował podnieść wieko, i wydobyć się spod ziemi. Trwało to kilka godzin, zanim udało mu się cokolwiek. Ręce miał poranione, kości połamane, ale nie przejmował się tym. Rany nie krwawiły. Musiał jedynie zważać na uszkodzenia podstawowych narządów zmysłu, jak oczy i słuch, jaki działał bez zarzutu. Węch i smak były przytępione. Dotyk był najmniej odczuwalny. Dawał mu jedynie pojęcie tego, co trzyma i dotyka tylko w chwili, gdy miał kontakt wzrokowy.
Przebrnął w garniturze przez cmentarną ziemię, i stanął pośrodku swojego grobu, nad płytą nagrobną w samym środku nocy, w samym środku nowego cmentarza, położonego na obrzeżach miasta. Nie zbyt wiedział, co zrobić. Mógł wrócić do swojego domu, ale te prawdopodobnie zostało już przejęte i oczyszczone dla nowego lokatora. Mógł pojawić się w rodzinnym domu, albo odwiedzić kogoś znajomego, ale odrzucił ten pomysł od razu, zakładając, że skoro już się jego najbliżsi pożegnali z nim, to nie warto zmieniać ich pojęcie odnośnie jego stanu spoczynku. Zwłaszcza, że całe życie chciał ich mieć, jak najdalej od siebie, więc teraz, nawet po spotkaniu, będzie chciał tego znacznie bardziej. Potrzebował jednak kogoś, kogokolwiek kompetentnego, kto wyjaśni mu jego stan, albo go potwierdzi, i spróbuje razem z nim wymyślić jakieś, jakiekolwiek rozwiązanie, choćby chwilowe. Nie mógł w tym stanie chodzić po mieście. Od razu zwróciłby uwagę wszystkich wokół.
Szedł chodnikiem prosto do miasta, choć wiedział, że niebawem je opuści, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Nie miał schronienia, ani pieniędzy. Nie wiedział, czy jego obecny stan jest chwilowy, czy też nie. Czy jego ciało w dalszym ciągu będzie ulegać procesowi gnicia. Czy będzie potrzebował jakiegoś substytutu energii. I czy można ten stan bardziej ożywić, bądź bardziej uśmiercić. Mimowolnie deptał w kierunku miasta, będącego tak przyzwoicie rządzone przez uczciwych, katolickich społeczniaków, że wszystko wokół niego, wydawało się być intensywniej oświetlone, niż ono samo. Zazwyczaj to miasta roztaczają blask na niebie, widziany z oddali, tutaj jednak było odwrotnie. To był jeden z kolejnych powodów, dla którego musiał je opuścić. Przybrać nowe imię. I zacząć rozmyślać, poczynając od zupełnie nowego miejsca. Jakiegokolwiek, byleby nie tego, w którym mieszkał całe życie. Nieroztropnie byłoby zostawiać ślady od miejsca bezpośrednio powiązanego z nim samym. Wkraczał na puste i ciche ulice, ostatni raz prawdopodobnie przechodząc przez nie całe, mając nadzieję, że jeśli ma jeszcze coś w nim zrobić, cokolwiek, lub coś ma się jeszcze w związku z nim wydarzyć, to lepiej, by stało się teraz. Poza tym bardziej pragnął zapalić papierosa, i to było fundamentem jego wędrówki przez nie.
Pustą nocą, mokrymi uliczkami, od których odbijały się neony i latarnie, wszystko wydawało się nierealne. Mroczne i pełne trwogi. Klimat dreszczowca rozpoczął deszcz, a on stał w uliczkach przewalających się nagłymi zrywami wiatru uliczkach, po których biegały bezpańskie psy, warczące, ale nie atakujące, będące zbyt głodny na próbę walki. Przerażone, charczące koty hukiem, jaki robiły, przeskakując ze śmietników na okna lub schody, trącały kubły, budzące śpiących w rynsztoku meneli, lub płoszących narkomanów, chcących przeżyć nadzwyczajną fazę pod osłoną mroku. Po ulicach jedynie puste autobusy sunęły po drodze, zahaczając o ostatnie przystanki, by powrócić do zajezdni. Tylko sporadycznie mknęły taksówki, jako jedyne, aktywne, odstawiające tych, co zalani w trupa, lub z innego powodu nie potrafiąc znaleźć właściwej ulicy osoby, zbyt zmęczone by błądzić.
Stojąc na przystanku, zauważył siebie w odbiciu sklepowej witryny, pośród plastikowych modelek. Gdyby nie był cały uwalony błotem, mogłyby wyglądać na całkiem przyzwoitego dżentelmena. By nie zostać rozpoznawany przez tych, co kiedyś, choć raz go spotkali, ani nie zapamiętali jego zgniłej, charakterystycznej twarzy, kolejni. Owinął twarz bandażem, a na oczy założył czarne okulary. Miał ten frak, typowy żałobny garnitur, jaki nawet jemu się podobał w swym eleganckim stylu i pomimo fasonu, był zadziwiająco lekki i wygodny. Poprawił koszulę, kołnierz, dopiął rękawy, zaciągnął spodnie, wsadził do niej koszulę i dopiął guzik pod szyją, pod którą brakowało krawata. Miał muszkę, ale z niej zrezygnowałem, by nie wyglądać jak kelner z restauracji.
— Lubię krawaty.
Nie wiedząc nic o zabijaniu, poza wiedzą, jaką dał mi najgenialniejszy ludzki wynalazek, telewizja. Przed pierwszym zleconym morderstwem, postanowiłem zasięgnąć opinii legalnych morderców, jakich powszechnie zwie się rzeźnikami. Nie sądzę, by była jakaś szczególna różnica między zabijaniem kurczaka a człowieka. Raczej niewielu pasjonatów seryjnych morderstw, lub zabójców na międzynarodowe zlecenia, łaskawi opowie mi o podstawach zabijania. Raczej ględzić będą o swoich chorych upodobaniach, i innych zboczonych fantazjach.
Zanim cokolwiek zrobiłem, postanowiłem wpierw zebrać właściwą broń. Choć ta jest w kraju nielegalna, są oczywiście myśliwskie pukawki i inne falsyfikaty do obrony. Czarny rynek był tu raczej czymś w rodzaju miejskiej legendy, o której wspominać, jak o przeklętym temacie tabu, nie należało, by nie zwrócić na siebie uwagi, lub nie zostać uznanym za kogoś, komu wypisać się powinno żółte papiery. W dodatku prawdziwa broń, prędzej czy później, stanie się gwoździem do trumny, a ja nie zamierzałem do niej wracać. Nie miałem zamiaru także obracać się w środowisku przestępców, recydywy, i innych szmuglerów, z których każdy był niewiarygodny.
Postanowiłem złożyć kolekcję wszystkiego, co mogłoby posłużyć za broń śmiertelną, służącą do samoobrony, lub ewentualnie do zadawania cierpień i tortur. Więc zacząłem od tego wszystkiego, co w pierwszej kolejności udało mi się skompletować: Siekiera, tłuczek do mięsa, tasak, nóż sprężynowy, brzytwa, nożyczki, młotek, nóż kuchenny, kij metalowy (zwany rurą) i drewniany (przezwany maczugą), skalpele, piła oraz łańcuch. Dodatkowo kolekcję tą uzupełniłem w ołówki, widelce, pilnik, wapno, butelki i gwoździe. Nie zabrakło oczywiście pistoletu na śrut, gaz pieprzowy i petardy. Za każdym razem mogę zabijać innym narzędziem. Dla urozmaicenia.
Zanim się namyśliłem, co powinienem zrobić ze swoją atrapą życia, jakie w swym cynizmie wywinęło mi najgorszy z możliwych żartów, obdarowując mnie losem nieumarłego, może nawet nieśmiertelnego. Kogoś, kto przez całe życie miał myśli samobójcze, i dziesiątki razy porywał się na swoje życie, by w końcu się okazało, że jako jeden z nielicznych, z nieznanych mi powodów, nie mogę umrzeć. Pomimo rozpaczy, była to pierwsza rzecz, jaka zmotywowała mnie do prawdziwego czerpania z całej okazałości życia. Postanowiłem, że skoro ja nie mogę umrzeć, zatem umierać będą wszyscy wokół mnie, a ja im w tym szczerze pomogę. Może któregoś dnia uda mi się dzięki temu zginąć. Nie zamierzałem od razu też zostać postrzelony, zamknięty w pudle, czy poćwiartowany. Nie mogłem wyjść na ulice z karabinem maszynowym i zacząć strzelać do wszystkich wokół ludzi tak długo, aż mnie zdejmą snajperzy. Było to bez sensu, pomysłu i polotu. Poza tym wolałem się nie męczyć. W swej tułaczce, będę zabijał tylko tych, na których dostanę zlecenie, od kogoś, kto zaproponuje mi, albo zapyta, chociaż, czy nie zechciałbym, lub mógłbym to zrobić. Wówczas będę wiedział, że taka osoba, znienawidzona, chociaż przez jedną osobę, do tego stopnia, że rozważa się morderstwo, szczerze zasługuje z jakiegoś powodu na śmierć. Obiecałem sobie sam nie proponować tego nikomu. Może ewentualnie za pierwszym razem, pierwszemu zleceniodawcy, by rozruszać machinę. Nienawidziłem ludzi, i gdyby los całej populacji zależał ode mnie, to rozjebałbym wszystkich. Bez wyjątku. Jednak nie za darmo, ale też nie za jakieś miliony. Forsa w tym stanie niespecjalnie jest mi potrzebna. Na stabilizacje, mieszkanie, ciuchy, jedzenie i tak dalej, raczej było już za późno. Nie wiem na jak długi czas podejmę się tego wyzwania, i czy w ogóle coś z tego wyniknie. Za każdym razem będę zabierał trofea, w postaci jakiegoś gadżetu. Na przykład krawaty. Będę zbierał krawaty. Będę zabijał za symboliczną kwotę, jaką zbierać będę do skarbonki. Będę zabijał za pięć złotych. Na pytanie, dlaczego, odpowiadać będę cały czas w ten sam sposób. — Bo ludzkie życie nie jest warte więcej niż pięć złotych.
Nr 4. Odpady produkcji
To miała być szybka, prosta i łatwa robota.
Majster otworzył bramy magazynu egzemy. One rozwiązłe w sposobności swojej, na swego swój sposób, jak na każdego trzeba mieć. Nacisnął coś i wpisał kod, lecz brama zacinała się automatycznie z góry do dołu w miejscu, nie ruszając się powyżej wysokości kolana. Nie ważne, że była nowa, i zaraz miała pochłonąć ciężarówkę, koparkę i betoniarkę. Trzeba było obejść budynek, a było ciemno i padał deszcz, i była piąta rano. Pantomimo tego, że ciepły, w wilgoć wtapiał lepkie ciało chłodne z przebudzenia. Przeto ścinały je zimnym tchnieniem ostrza świtu.
Horyzont wschodu słońca przesłaniał potężny blok białego firmamentu, malując kontury czarnego prostokąta, na sinym z zimna niebie. Zejście pod wał, przez wysokie, zaszronione rosą chaszcze. By być bliżej rzeki strumienia wylotu kanalizacji prowadzącej ze studni, niedawno, co wykopanej własnymi rękami. Pomiędzy gęste, zawiniętymi korzeniami drzewa życia, porosłym mchem. I w górę, na szczeble życia, w błocie pełnym suchych liści. Na coś, co niby domek na drzewie, a co nim nie było w ogóle, miało mi na miejscu dać pojęcie o czymś, czego miałem się domyśleć. Niestety, nie domyśliłem się, ani nie zrozumiałem niczego, gdy to zobaczyłem.
Gałęzie krzewów deszczu w gęstym lesie liści drzew, co wzniesionym zmierzchem dawnych czasów. Pomimo miejsca, hamowały niebo, próbującym deszczem nasączać ciemne, płynące w kołysaniu wierzby o tej milczącej porze. Wokół był inny pejzaż niewyraźny, pomimo swej odmienności, mógł poprowadzić inną drogą, niż przez las. Nie było jednak w tym zbyt wielkiej różnicy, bo do wyjścia stąd prowadził czas, co mogła trwać do niego droga, zarówno kwadrans, tak i pięć lat. W tej chwili wówczas, czułem się jakbym tkwił tam lat już ze trzy.
Wichajster sporządzał sporadyczne notatki w postaci graficznej, na każdym możliwym skrawku czegokolwiek, co określono mianem odpadu. Bazgrolił ołówkiem w chwili wytchnienia, nie zrażając się zgryźliwymi uwagami od innych. Na jednym z pierwszych, rozrysował ich wszystkich, w sposób znajomy jego dowcipnej złośliwości. Ołówkiem stolarskim na kawałku, kwadratowego, zielonego regipsu, z wyszczerbionym prawym dolnym rogiem, za który nieświadomie łapał każdy, co podniósł go, kciukiem trzymając całość. Każdy patrzył na postaci kilka, gdzieś między budowaną halą a leśnym łonem natury. Odpad produkcji był oznaczony datą 27 lipca.
Kosmiczny spodek na niebie, wydobywała się donośna odpowiedź, „że aż, że aż zapomniałem.” I cudem wyminął starą wronę krzyczącą „kretyn!” Widząca to stojąca, plecami do wszystkich, łysa osoba, wskazywała na owy widok na niebie, zaobserwowany tylko przez niego, pomimo tłumu, co nie patrzył, więc ten ktoś też się nie przejmował tym, że mówi na głos, bo i tak wszyscy zajęci byli sobą. — „Oby znaleźli czarną skrzynkę!” — Mijający go zgarbiony, kurduplowaty, stary wredny hycel, co w złości mówił na głos pod nosem do siebie „jak ja nie cierpię smerfów!” — Głupia bajka, pomyślał Wichajster, który też jej nie cierpiał. Podobnie jak „Sąsiadów.” A tych, których miał też średnio lubił, bo albo to poprawczak, albo recydywa. Równolegle z nim szedł Belzebub Kutasiński, próbujący odpalić ostatniego papierosa zjebaną zapalniczką, i w ogóle nie patrząc, co wokół i kto, i po co to, do woli. Na jedno, a głuchy na drugie ucho, nawet nie patrzył gdzie idzie, tylko wrzeszcząc spośród wszystkich zawsze wkurwiony to, co zwykle w swej wiążącej wiązance: „Chuj by to strzelił. To przecież krew człowieka zalewa. No, kto tak robi?” — Minąwszy go wysoki i wielki koleś w wieku średnim, spokojnym krokiem, bo zmęczony życiem, wzdychał mówiąc do siebie „byle do piątku.” — A ulepiony, stojący za nim, w cieniu drzewa, taki ze śniegu prawdziwy Bałwan, trzymając miotłę, przystanął na chwilę, by dopić piwko, słysząc to, co tamten skamlał, i powiedział z uśmiechem „byle do wiosny.” — Za nim rosły już drzewa w oddal biegnąc, aż po horyzont. Pod jednym z nich, na widoku, wszystkich, a zarazem przez wszystkich ignorowany. Siedział Wichajster, oparty o drzewo, z ramionami za głową, i patrzył w niebo marząc oddalony. Z bananem na twarzy, w swym uśmiechu nie banana trzymał, ile gibona i na jazgot tych wszystkich, co wokół gaworzą, powiedział tylko „ble, ble, ble, ble.”
— Miała to być prosta, łatwa robota! I co?
— Ale za to, jaki widok!
— I jak ja to zrobię?
— Czy ja coś muszę wyjaśniać?
— Co jest grane?
— Zależy, co włączysz?
— Nic, bo nie ma prądu.
— Gdzie jest ten wichajster?!
— Który?
— Hycel dosyć, że zjebał robotę, to w dodatku zgubił narzędzia.
Czuł się jak zmutowany robak, co zapieprza jak traktor, co części ma zużyte, i wielką ma głowę, nieogoloną na twarzy, ogromne oczy, jak mucha, lecz tylko jedną źrenicę, oplecionymi nerwami licznymi, co białko siecią pajęczą, zapieprzał na każde zawołanie dla każdego, będąc w kilku miejscach jednocześnie w ciągu pół godziny. Bo nikt nie mógł ogarnąć spraw trochę wcześniej, gdy miał dużo czasu, i się opierdalał. Z wywieszonym jęzorem, pomimo zaciśniętych w szczękościsku zgryzie, cedził przez zęby słowa do siebie, olewając fakt, że każdy to słyszy, bo każdy to słyszał codziennie od ponad pół roku.
— Zawsze wszystko na ostatnią chwilę.
Nr 5. Eject
Jak na ironię, z radiostacji dobiegał, albo jakiś quiz, albo jakiś wywiad. Głos kobiety nadawał bezustannie. Nic dziwnego, że pracowała w radiu. Nie można było zrobić i dać jej Stop. Taki to był z jej woli oszukańczy szacher-macher, bo z jej miejsca w radiu, nie mogła dać ona stop. Bo stopa to tylko po drugiej stronie moszna było zrobić. Ale to i tak na nic, bo stóp to tylko przy płycie, albo kasecie działało, a na radio to inny przycisk, który był niepotrzebny. Bo włączało się go integrując źródło zasilania, i w ten sam sposób, wyłączało wyciągając wtyczkę z gniazdka. Te z kolei samo decydowało o tym, kiedy miał mieć prąd. Bo w zasadzie, to nikt nic nie wyłączał sam. A nie wyłączał także, bo od tego byli inni, jak ten wielki Markt, co tysiące idiotów w kraju, przynajmniej pisowni i wymowy po latach nauczył wielu. Jak i tego, że to od nich zależne są ceny, jakie wpierw muszą włączyć. Wiele wtedy chciałem dać, by wymusić na niej stop.
W radiomagnetofonie kasety nie można było otworzyć, a płyty zamknąć najtrudniejszy myśli spowiedzi leciało, co dzień cykl audycji ekspresyjnej.
— Prut lot lód let old lord plump.
— Peppa po papa papa pu pi tu petopepapu?
— Plum plum babalum, pluma pluma babaluma.
— Aha. — Potem radio telewizor nie działał, bo wybuch znowu, tym razem z przodu szum rozgrywał się harmoniczną dynamiką nieoczekiwanych zdarzeń systemu strumieniowego stereo anty antenowego a anty, dlaczego? Dlatego, bo anteny nie było.
I tak wydawać by się mogło, że tak będzie już zawsze i pytanie te same ciągle nerwowe dręczyć mnie przez lata tym sensem właściwym, co dotrzeć powinien precyzyjną precyzją zdaniem zdania zadanego zadania.
Bo kolor malowanych ścian, zmatowiał i wysypał bez smaku i kurzu i tylko pytanie dla siebie samego na głos zostało zadane w oczekiwaniu odpowiedzi wyjaśnienia bezgłośnie wyciszonego, co zostało w sposób taki sam wykonany. I co, i jak Hycel Kociniak, będę po latach miał wypłowiały intelekt, co działania na najprostsze problemy, nie sposób powiedzieć było, co dalej się stało, bo radio pykało półgłosem, jak licznik Geigera mierzące promieniowanie radioaktywności swoistości zanikającej wolności. Od tego się zastanowić, co do ucieczki od uległego mu instynktowi nakazującemu jemu samemu, bo czemu musi on mieć pięciu pomocników wywiadowczych. By uciec od tej racji radiacji wibrującego bólu migrenowego. A chodziło tylko jedynie i to, by przynieść przedłużacz, bo on nienawidzi kabli.
Radio nie zagrało już nigdy więcej. I chodź cisza odezwała się natarczywie, w swoim stoicyzmie stanowczej bezwzględności. Nikt nic nie mówił o niej, ani o radiu, ani też o tym, że już go nie było, i że zniknęło. Ciekawe, kto to był, co wziął zjebane radio i w jakim celu, lecz dobrze było jedynie to, że teraz problem się rozwiązał sam.
I pomimo tego, że wytykany przez innych, w pisowni błąd. Jak specjalnie stawiałem przy podpisie. Nie rozumiałem jedynie, dlaczego oni wszyscy, nie rozumieją, że to wszystko, to żart.
Nr 6. Chistoria horoby
Dzień dobry państwu, radio Pojebanizm RTV, ja nazywam się Lucyna Ha, i w dzisiejszym programie, z cyklu „Spotkania z obcymi” gościć będziemy osobliwe indywiduum, prezentujące swój aktualny projekt z pogranicza muzyki i dźwięku, realizowany jako „Żółty Papierek.” — Której frazą rzeczownika, potocznie określa się dokumenty, zaświadczające o czyjejś chorobie psychicznej. W niniejszym wydaniu, najlepiej zaprezentuje się on samodzielnie.
Witajcie! Nazywają mnie Żółty Papierek. I z tego miejsca mam czelność przedstawić, dzieło poczęte id dźwięku, od którego powstał wszechświat, czyli OM! Po uprzednim utworze, który rozpoczął całą niniejszą stronę płyty, o niesamowicie wymownym tytule: UPS! Co zapewnie nie przypadł nikomu do smaku i słuchu. Zwłaszcza już na samym początku, zapowiedzieć mogę jedynie, że od teraz będzie tylko gorzej. Bowiem teraz, przed państwem, ciąg dalszy tejże opowieści, i kolejne jej części. Teraz nastąpi wspaniała, nowoczesna suita, o wdzięcznym tytule. „Kocia muzyka” — Dzieło, które zaraz usłyszycie, zawiera w sobie cztery, niezwykłe części, jakie połączone ze sobą, tworzą wspólne dzieło, z gatunku eksperymentalnej muzyki współczesnej. Jej część druga to „Aria na skrzypiące drzwi”. Część trzecia. „Brudna kuweta”. Oraz ostatnia, część czwarta. „To, co usłyszał podglądacz.”
Po zakończeniu, jeśli nie nastanie ono szybciej z decyzji słuchacza, prawdopodobnie nastąpią reklamy lub coś podobnego, a wtedy, gdy kolejny utwór nie nastąpi, będzie to znaczyć, że mnie zdjęli z anteny, prawdopodobnie snajperzy. Tymczasem…
Przenieśmy się do czasów współczesnych. Do wnętrza studia.
Rozmawiają na żywo Żółty Papierek i Lucynka Ha!
— Czy będę mógł pisać nie używając rąk? Dyktować głosem teksty i zamieniam je w słowa pisane. Nie wiem, jak długo wytrzymam nerwowo bez dotyku, próbując złapać w ten sposób świat.
— To masz być trochę, jak Szymon on jedzie już do Kuby, bo on jest mówię, że za pół godziny jazdy nieogarnięte, a przecież coś, co chcesz.
— Kurwa, co tu pisze, nie mogę się rozczytać. Kto to pisał, dyslektyk jakiś. Alfabeta ze średniowiecza, jak tak można?
— To ten tuman, co zapisuje to, co ja mówię, w ten stan przeskoczenia w nasze materialne życie.
— Co pan sądzi na temat łapówek?
— Jak da mi pani kopertę, to powiem wszystko, co pani zechce
— A gdybym powiedziała, że został pan wybrany na zarządcę firmy telemarketingu?
— Wybrali mnie znowu, królem Telemark eting! Wygrałem znów konkurs?
— Właśnie, też z tego powodu, tutaj na żywo, dla telewizji, musi pan wymyślić jakiś krótki tekst na reklamę.
— UPS! Na żywca?
— Zgadza się, teraz coś z głowy. O czymś, co byś musiał sprzedać, choćby owoce.
— Mam sprzedawać warzywa? I wymyślać, co?
— No nie wiem, piosenkę, wierszyk, cokolwiek?
— Ale tego nie trzeba reklamować, bo kartofle wszyscy jedzą. Mam powiedzieć rymowankę o uśmiechniętej sałacie?
— No nie wiem, to pan jest przecież królem telemarketingu.
— W marketingu mnie wybrali na zarządcę firmy? I będę sprzedawał kartofle?
— Mogą być groszki, mogą kartofle. Są większe i je łatwiej zliczyć. Byleby naturalne było, a nie pełnych chemii, której wszyscy są teraz ofiarami.
— Jeden ziemniak, drugi, trzeci, obiad. Czwarty ziemniak, piąty, szósty, siódmy, bimber. Ósmy ziemniak, dziewiąty, e? Co to ja mówiłem? Aha, dziesiąty, widzę podłogę.
— To jest właśnie talent show biznesu, niezwykły los lub karma skrzyżowały nasze drogi, niczym nogi w jodze, w pozycji rodem z Kamasutra! Zła karma właśnie minęła.
— Karma-Sutra? Raczej dobrze się odżywiam. Odżywkami. Mój organizm jest taki zajebisty, że mogę jeść absolutnie wszystko. I nigdy nie będę narzekać, że nie będę miał, co jeść. A ty, co byś zjadła?
— Ja nie muszę jeść. Nawet na głodzie nie mogę umrzeć. Czyli możesz jeść wszystko?
— Trucizny, metale, rolników, kamienie? Tak? Serio?
— No to, co robimy? Chodź się ruchać. To chyba działa, nie?
— Działa, ale zostawiłem jaja w innych spodniach.
— Tyle widać ile można dostrzec w ciemności.
— No właśnie, możesz włączyć światło.
— Chyba zapalić.
— Tak, świeczkę.
— Nie, gibona, albo papierosa.
— Właśnie tak drodzy słuchacze, specjalnie dla was w formie a cappella zaśpiewa piosenkę pop polarną, co w radiu leci jakaś, nie?
— Na pewno nie. Co jeszcze? Może w dwugłosie sam w kanonie zaśpiewam? Myślisz, że ja wszystko mam w głowie, albo z głowy magicznie wytrzepuję, na zawołanie?
— To było zapytanie tylko.
— Więcej informacji znajdziesz u swojego psychiatry. Tylko oni są najbliżej zrozumienia tego, co to ci mają w głowie. Co w głowie mają wariaci, a co naukowcy? Jakim urojeniom ulega każdy z nas, i jak to wpływa na innych? Czy sny mówią prawdę o nas? Jak bardzo nowoczesne wynalazki wpłynąć mogą na naszą zdolność postrzegania? Czy siłą woli i wyobraźnią można zmieniać świat? Jaki koniec czeka Ziemię? Czy na drugim końcu wszechświata nie rozpoczął się koniec czasu? Czy w tej chwili nie słyszysz w swojej głowie głosów zadanych, przez kogoś innego, pytań? Chcesz odpowiedzi? Możesz je znaleźć w mrocznych bajkach pisanych przez chorych, by leczyć zdrowych.
— Takich jak Ty.
— Mi powiedział, że jestem zdrowy.
— Więc to przez to, że pewnie ćpasz.
— Już nie.
— No tak, to przez to masz żółte papiery.
— Pożółkły tylko trochę.
— Rozumiem, więc taki pojebany to ty jesteś, na co dzień, tak?
— Po dragach byłem spokojny. Zanim to nastąpi to zaśpiewam. Ach śpij. Kolęda taka.
— Nie wierzę. A jednak.
Niestety. Twój czas antenowy skończył się już.
Nr 7. Nerv Vkurv
Po jakimś czasie, wszystkiego się żałuje. A z biegiem lat, coraz to więcej żalu przybywa. Po dekadach długich, wszystko staje się coraz bardziej obojętne. Teraz, nie toleruję jedynie ludzi, którzy za wszelką cenę, robią coraz to więcej pieniędzy. Tych, którzy czerpią przyjemność z utrudniania innym życia. I hipokrytów. Oni są najgorsi. Sam nim jestem. Mam nadzieję, że nigdy nie zawładnie mną, ani żadnej bliskiej osoby, osobliwość taka, jak on, Nerv Vkurv.
Chociaż posiadał resztki sumienia, niezatraconego do końca po dziesięcioleciach obcowania z niewłaściwymi ludźmi, jeśli faktycznie je miał, a nie doskonale je udawał. Każdy, kto znał, albo chociaż kojarzył Nerv Vkurva, mógł śmiało i bez skrępowania powiedzieć, że jest to modelowy przykład kogoś, kto urodził się bez znajomości zasad moralnych, prawnych, religijnych, czy jakichkolwiek innych. Wszelkimi swoimi działaniami czynnej, fizycznej ingerencji w materię czegokolwiek, wywoływał wypadki lub zniszczenie. Samą obecnością, przywoływał pecha, czy niefart. Stojąc pomiędzy dwojgiem rozmawiających, wykopywał kość niezgody. W rozmowie zaczętej w częstym milczeniu przez kogoś, kto chciał ją przerwać, po kilku minutach kończyła się ona awanturą. Wydawało się, że gdyby wokół Nerva Vkurva, nikt się by nie odezwał, to on sam nigdy by nie przerwał swojego milczenia, sam z siebie. Cisza zawsze jest, albo krępująca, albo napięta, albo depresyjna, niczym w czuwaniu nad zwłokami. Przez to milczenie, wszyscy obawiali się go. Każdy coś pomrukuje pod nosem, ględzi, gwiżdże, przeklina, cokolwiek, by wydobyć głos ze swojej krtani. Mieli go za psychopatę. Nie za spokojnego gościa, bo jego naturalny wyraz twarzy, pusty, wredny, zniesmaczony, ponury i beznamiętny, dodatkowo udekorowany zimnym, przenikliwym spojrzeniem, jakim wszystkich obdarzał, jakby patrzył na gówno. Jeśli zaś przyszłoby mu mówić, wówczas z psychopaty, określany był socjopatą.
Nigdy nikt się tego już nie dowie, bo on sam, nie ma zamiaru mówić o sobie, zwłaszcza o prehistorycznych dziejach młodości, tak odległej, że oprócz niego, wszyscy ci, co go od dawna znali, umarli dawno temu. Lekkomyślnym szaleńcem, plecącym androny bez ładu i składu, cały czas spędzający na hulankach, zabawach, imprezach, nie wróżyły nigdy niczego dobrego. Ani dla niego, opinii o nim, ani dla całej reszty, imprezującej wraz z nim, lub po niej, użerającej się w narastającym braku cierpliwości, jakiej test oblali wszyscy niejednokrotnie. Towarzystwo było zazwyczaj niebezpieczne, ale też opinia na chwilę obecną, jak i w przepowiadaniu przyszłości, jaką znali wszyscy, do takiego stopnia, że często wykrzykiwali, że mogą się o nie założyć. O przyszłości Nerv Vkurv nie lubił myśleć, bo gdzieś w niej, czają się problemy, porażki, prośby, protesty, prowokacje, propagandy, prostytucji, prohibicji, profesji, pracy, promieniowania, prochów pewnych w procedurze postępowania prokuratora na procesie o pobicie po popiciu.
Woląc, więc tego uniknąć, nie zważał na to, co będzie z nim, czy kimkolwiek innym. Zwyczajnie wyrobił sobie zwyczaj taki, przeginając granice akceptowalnych norm postępowania. Ci, co nie mogli nic na to poradzić, użyli różnych środków zapobiegawczych. Reszta odeszła bez słowa. Ci, co zostali, przegrani, albo przypadkiem, albo prowadząc porachunki między sobą, w ostatnich spazmach psychicznej granicy, tracąc panowanie nad sobą, życiem i psychiką. Ta w wieloletnim procesie wyniszczania, zatraciła panowanie o kilka razów za dużo, podcinając gardła cudze albo swoje, prowadząc kolejnych załamań i dalej, do chorób psychicznych, prowadzących tylko i wyłącznie na sam dół. Nieważne, w jakim kontekście sensu ma być on interpretowany.
I nikogo nie zdziwił fakt, że ten nagle zniknął. Mieli tylko w duchu każdy nadzieję, że nie powróci już nigdy, gdziekolwiek jest. Wszyscy w pewności byli, iż ten zszedł w końcu ze świata tego. To się po prostu wie, gdy umiera człowiek.
Wszystko było zależne od punktu widzenia. Ten zaś musiał przejrzeć na oczy i nad wszystkim nadążyć. Zapomnieć o opuszczeniu deski przed posiedzeniem. To nic w porównaniu do zapomnienia, by ściągnąć majtki. Wszystko OK, ale to wyjątek. Zły dzień i paląca potrzeba. Bez tego nie uwierzę, że Współcześnie żyje taka osoba.
Każdy myśli, że jest ich mniej. Ukrywają się i starają przetrwać. Żyją, co więcej, jest ich wielu, ale nikt nie zbiera, ani nie przekazuje tego typu informacji. Wiedza o ty, ilu ich jest. Takich, co to w mózgu mają gówno, niezbyt dobrze świadczy o samym gatunku. Właśnie niespecjalnie trudno jest szukać psychola z siekierą na ulicy, ale co wtedy, gdy już się go odnajdzie.
Dobrze wiecie, że nie jestem osobą, która prosi o pomoc, ani nawet o cokolwiek, co jeszcze mocniej świadczy o wadze priorytetowej dla całej sprawy.
Nr 8. Spotkania z Obcymi
Drapieżne instynkty. Mordercze zamiłowanie rozbudziła kontuzja kolana. Zatwierdziła skojarzenia, co rozdziały synkopowały kroki mierzone miarą nieistotną gleby, żeby tylko dojść do celu. I jeszcze pięć minut temu palił on fajku na przerwie w pracy, a teraz gonił przed siebie by doścignąć czas, co zadecydować miał o wszystkim, co istotne dla niego, jak też i nie. Przy kilku osobach stojących, palących, nadleciał czarny wielki kruk, co zatrzymał się w locie powietrza, na pół metra przed jego twarzą. Zaskrzeczał na jednego z młodych, zbliżających się palących, chcąc mu jakby coś zrobić, ale on bardziej musi, coś powiedzieć lub zaatakować. Młody spojrzał na niego gniewnie, wydmuchał papierosowy dym, i powiedział do niego, przy wszystkich, nie bacząc na konsekwencje i skutki jego zachowania dziwnego.
— Jeśli Szatan coś ode mnie chce to niech przyjdzie osobiście.
Na jego słowa, kruk otworzył dziób, zamknął bezgłośnie i przysiadł mu na ramieniu, skrzecząc mu do ucha.
— Jestem posłańcem wiadomości.
— Jakiej? Streszczaj się. — I ptak powiedział, co wiedział, nawijając natarczywie, w sobie znanej mowie, lecz tak by było wyjaśnione posłańcowi wszystko, by ten mógł zrozumieć. Gdy powiedział, co wiedział, nie czekając na jego reakcję, odleciał w górę, a on zaraz po nic, wyrwał się przed siebie. Wiedział, że ptak pochodzi nie z tej ziemi.
Żeby zatoczyć się wkoło koła pętli kłosów czasu kołowrotku metronomu dokładnego położenia równowagi. Pragnąłem pograć póki chciałem, bo zniechęcę się z chęci do czadu obcasa czasu. Nie mając bliższej i osobistej oczywistej przyjemności oleistej, wyklinając syntezator, nagrywałem, bo grałem.
Miałem zwój spiralnego smoka Oroburosa, co w nieskończoności, zjadają własny ogon. Tkwił w pentaklu kręgu, w którym złożony został w ofierze ze słońca i księżyca, wysiadując kosmiczne jajo.
Jako zaklinacz fortepianów, odprowadzałem szatańskie rytuały, czarne msze i sabaty, komponując w oparciu o trytony, którymi wprowadzałem w lament Belzebuba, co był albinosem i mieszkał w igloo na biegunie. Tam dokonałem interpretacji „Symfonii chórów złowieszczych,” w adaptacji wizualizacji interakcji będącej pomysłem realizatora. Adaptacja adaptacji teatru radia słuchowiska, adaptowała się na adapterze ataku adaptowanym audiofoniczną adaptacją adepta, co w adopcji awizacji przestrzennej akustyki, mierzwiła impotentów inkwizycji, swoim transcendencji estetyzmu tekstem.
Tkwiłem wówczas w kołysce czarownic, przy krwawym księżycu, na wieży czarownic, w klubie wody i ognia, w okręgu z punktem w środku. Słuchając chóru opętanych czarownic.
Atrofia technologicznej fascynacji. Aktywnie trwając fundamentem. Afirmacją toczy futurologię. Automobilnie techniczną fasadą. Analogią trącając frekwencję. Anihilując trwałość fotela. Astmatycznym tonem falsetu. Abstynencji tyradą fatalną. Absolut tonącego firmamentu. Abstrakcyjnie tamował funkcjonalność. Adaptowanej fantazji totalnej. Apokaliptycznym finału tchnieniem.
— I w ten sposób trafiłem tutaj. I co?
— Fajny tekst
— Nie o to chodzi.
— A o co?
— Moje pytanie brzmi. Uwaga. Jak ja się mam, kurwa, stąd wydostać?
— A gdzie jesteś?
— Pracuję Właśnie nad tym żeby to ustalić.
— A konkretniej? Kiedy będziesz wracał?
— Z miejsca, w którym jestem, już się nie wraca.
Wyobraź sobie, że w miejscu takim, jak to, nie powinno nikogo być. Myślisz, że jesteś sama, ale właśnie nie jesteś sama, bo wymyślasz sobie bohaterów i zaczynasz pisać historię, a potem oni sami się zaczynają z tobą rozmawiać, bo ty tego chcesz, i to ty ich tworzysz, ale to oni, ci mówią, co masz napisać.
To, co mnie ryje najbardziej najgorszego, to nie jakieś odgłosy, czy cienie, lecz światła, małe lampki, jakieś w oddali wibrujące, rozmywające się w ciemnościach, co po szczepionce, w oddali od wszystkiego się odbijające. Najbardziej, jednak się cieszę z tego, że pomimo tego, jakie to miejsce jest. Nie ma tutaj luster, bo wtedy świateł byłoby jeszcze więcej, a większość byłaby fałszywa. Jak te wszystkie postacie, co już nie tylko by mówiły w twojej głowie, ale dzięki lustrom świateł faktycznie byś z nimi rozmawiała? I mogliby oni przez lustra przejść tutaj, na chwilę powiedzieć coś, po to by kazać ci zabić i nie można byłoby im się oprzeć, ani się sprzeciwić. Bo wtedy mogliby cię zabrać ze sobą.
Mogliby niezauważalnie zostać w twojej głowie tak, byś o tym nie wiedziała, i w momentach, kiedy nie zwracasz uwagi, oni przejmowaliby tą konsolę, na parę minut wystarczyłoby. Wtedy mogliby nawet coś zrobić istotnego, a ty nawet o tym byś nie dowiedziała się i mogłabyś już nie wrócić do samej siebie. Mogliby przeprowadzić cię na drugą stronę, zamienić albo mogłabyś wrócić inna. Zamieniona lub zmodyfikowana. W takiej sytuacji na każdego jestem przygotowany, ale nie na samego siebie. Na sobowtóra, będącego totalnym przeciwieństwem ciebie.
— Mnie nie mogą zabrać, bo nie wiedzą, kim jestem, a ja sam tego nie wiem, bo mogę być każdym. Ja jestem tobą, ty jesteś mną. — I udowodnij mi, że jest inaczej. Udowodnij to, że jesteś sobą.
— Będzie trudno.
Nr 9. Ofiary chemii
Byłem znów po latach, w swoim rodzinnym mieście, w domu mojego dzieciństwa, na osiedlowym krańcu miasteczkowego spokoju, do pokoju. Lecz to już nie był mój dom, bo sami obcy byli. W szatni wystrój wnętrz się zmienił, choć układ pomieszczeń był taki sam, to także z okna widok poczynił zmianę nieznaczną, lecz stanowią, z pejzażu niezmiennym ze wszystkiego. Nie wiem, jak się znalazłem tu znowu, choć pewne nie byłem pewny, że był to mój dom, czy znajomego, z osiedla na którym mieściło się ponad osiemset lokali w swej identyczności budowniczego planu.
— Teraz już niczego nie ma, ani dla ciała, ani dla duszy, dla mózgu, dla siebie a nie dla pióra, ani do jedzenia, do picia, i bez rozrywek czy obowiązku, wakacji podróży lotu, czy nawet odlotu muzyki jak też słowa, co też wrogości oraz miłości l nie ma, porządku czy chaosu nie chęci, co w ciszy przerywanym bełkotem o tym, że niczego nie wiem. — Nie mogę zasnąć, a jeśli mi się udaje, to potem nie mogę się obudzić.
— Mnie też to, wnerwia już. — I jak leżała, tak wstała i wyszła.
Ja natomiast, jak siedziałem na łóżku, tak się położyłem. Nie spałem, bo też nikt nie spał już więcej w całym tym mieście przeklętym. Ludzie chodzili między blokami w pojedynkę, w nieokreślonym celu i kierunku. Trwała pandemia, i by nie trafić na kwarantannę, wszyscy siedzieli w domach.
Ponad wzgórzem wieżowców, fala rzeki zastygła w bezruchu, zasłaniając niebo, w ochronnym geście. Każdy omijał każdego, by tylko nie wejść w możliwie jak najmniejszy kontakt z kimkolwiek. Wydawało mi się, że coś uderzyło w okno. Coś błyskawicznie niezauważalnego. Podszedłem skradając się, by zakamuflować w zasłonie w próbie ptaków na niebie, co zbyt wiele nie pozostało
Ludzie wchodzili po ścianach, przeskakując drzewa, biegając z dachu na dach. Uderzenia i skrobanie, przykuwające moją uwagę, rozlegało się tuż za moim oknem, w mieszkaniu na drugim piętrze bloku. Ktoś przeszedł po parapecie z okna w kuchni na parapet w pokoju, próbując zajrzeć do wnętrza mojego domu.
Ukryty w bezruchu, zanim następne nieokreślone płci niewłaściwej osoby obcej poszukiwali, próbując dostrzec obecność kogokolwiek. Rozciągali się po ścianie, systemem, przede mną, czy ze mną przez szybę zagadać, i dojrzewając do tego by zapukać do wewnątrz. — Bo nam się nie mieści klamka, zamknięta firanka, estetyczna moja postaci bezużyteczna. Zaczął ten ktoś, jak robak pełzać wyżej, pozbawiony praw grawitacji, pnąc się wyżej by ustąpić miejsca komuś następnemu, próbującemu zajrzeć zapukać czy tam ktoś machinalnie był, będąc prawie pewien, że mnie dojrzał albo usłyszał.
— Hej ty tam w środku, możesz na chwilę otworzyć?
— Nie wpuszczę Cię.
— Rozumiem, spokojnie, nie chcemy wchodzić, oczywiście przecież nie wiesz, czy jesteśmy zagrożeniem, bo i także my mało, co wiemy. Chcę tylko, w imieniu całej mojej grupy, o coś zapytać. Tylko pogadać. Możesz przez szybę gadać, to nam nie szkodzi.
— Słuchaj, czy jeśli wewnątrz, ziemia ostygnie, to czy ona zmieni swoją masę, a tym samym zastygnie, pokryta lodem skorupa, i przestanie się obracać, mogąc zostać wybita z orbity i odlecieć w przestrzeń, i czy jest to możliwe?
— Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że od 4,5 tygodnia trwa dzień, bo słońce jest cały czas w tym samym miejscu i świeci tylko raz mocniej a raz słabiej.
— Czy to znaczy, że po tej stronie świeci cały czas księżyc, i ci mają po drugiej stronie noc? Czy myślisz, że to się zmieni?
— Prawdopodobnie teraz wszystko jest możliwe. Ziemia mogła się zatrzymać, ale bardziej martwi mnie to byśmy nie odlecieli w kosmiczną przestrzeń.
— Wszystko się zmieniło ostatnio, i to nie my tylko wszyscy ludzie, ale mówię, że inne rzeczy także, i wewnątrz i na zewnątrz.
— Nieważne jak długo to potrwa, bo czasu to raczej nie będziemy mieli, albo lepiej go nie mierzyć, bo nie wiadomo, co się stanie, do czego to zmierza i gdzie zaprowadzi dalej.
— Dzięki stary, lecę już dalej. — I odszedł zastygając, z parą niezamówionego oddechu ma szybie, co jedynymi chmurami były jakąkolwiek iluzją sentymentalną, o jakiej nie śniło się widzieć komukolwiek w tym tygodniu, w przypadku pejzażu na niebie, co przyszło komuś oglądać.
— Przynajmniej byliśmy pewni tego, że możemy jeszcze oddychać i że mamy czym.
— A ja tymczasem rozpędzę ducha światłości.
— No, możesz zgasić światło.
Jeśli mogłabyś i chciałabyś coś naprawdę dla mnie zrobić, to przyjdź tu i zajeb tego pierdolonego psa, bo morda się mu nie zamyka od godziny czasu. Naprawdę nienawidzę psów. A jeśli chce się ktoś do kogoś przyczepić, to do właściciela tego pojebanego psa. Ale naprawdę, jeśli celem niektórych ludzi jest kupno psa, by ten cały dzień, od rana do wieczora szczekał, a jego właściciel robiąc to samo, i od rana do wieczora przechodził z jednego na drugi koniec, po trawnik swojej wsiowej posesji, by całymi dniami wydzierać się na psa, żeby ten się zamknął. Może ostatecznie będzie tak, jak w tym fragmencie, ci przed chwilą przepisałem, o bohaterze, który został ostatnim człowiekiem na świecie, na którym pisze ostatnie słowa w swoim życiu. Co dziwniejsze, tekst podpisałem datą odległą 7 lat od dziś, a miejsce, w którym było napisane był NY.
Nr 10. Pasażerowie
W wieku 50 lat, czyli połowy wieku, czyli z chwilą, gdy człowiek z rozwagą rozmyśla o swoim całym życiu i zbliżającym się końcu. W pewnym sensie pod samą podsumowuje z samego siebie oraz to, co zrobił, jaki to może jeszcze z siebie dać i co pozostawić.
Wiele razy żartowałem sobie z tego, ale nie do końca żartem mówiłem, bo nie chciałem nigdy by moje ciało rozpoczęło i rozłożyło się w ziemi mówiłem żeby moje ciało wszystko, co w nim posłużyło jakimś celą eksperymentom medycznym komuś, kto będzie jej potrzebował w celu rozwinięcia czegoś, co posłuży później ludzkości a co zazwyczaj jest związane z prawem lub religiom, które często nie pozwalają na rozwój pomimo moralności w swojej ułomności.
Zwłaszcza mózg mój chciałbym by oddany dół celom eksperymentalnym i posłużył on przynajmniej po mojej śmierci i jeśli zdarzyć a nie był nikomu potrzebny to przynajmniej wtedy przysłużyć się by się mógł do rozwinięcia, kolejnych przyszłych praktyk rozwoju technologii medycyny ewolucji czegokolwiek innego.
Ku przyszłości chciałbym oddać swoje ciało swój umysł swoje doświadczenia zgadzam się na wszelkie możliwe eksperymenty, jakie wraz z moją śmiercią przy służyłyby się nieznanej nam ludzkiej przyszłości. By zbrodnie nie musiały być w przyszłości dokonywane, by można było zdziałać gdzieś w terenie praktycznym, będącym poza wszelkimi teoriami.
W zasadzie na pół żartem napisałem tekst o tym opisując, że jeśli jakiegoś rodzaju organizacja naukowa miałaby w swoich planach misji eksploracji kosmosu gdzieś gdziekolwiek w jedną stronę bez możliwości powrotu szukając pokutnika odpowiedniego takiego, co zgodziłby się podjąć takie wyzwanie będąc w średnim wieku w pełni rozwoju umysłowego trzeźwych zdrowy na umyśle a ponadto umiałby pomimo braku wiedzy opisać wszystko dokładnie to, co się dzieje wokół przed nim wewnątrz statku wewnątrz siebie opisując wszystko w sposób precyzyjny i czytelny dla wszystkich uniwersalny.
Zgodziłbym się i miałbym jedynie, gdybym miał taką okazję pisząc raporty tak długo aż nie stwierdzono, by mojego zgonu w przestrzeni kosmicznej, albo nie zapłacono, gdy na stałe na okres czasu, jaki dana organizacja by określiła pisać raporty obszerne raz w tygodniu lub codzienne do określonego końca. A wszystko, co miałbym do przekazania, do zaobserwowania odkrycia sfotografowania czegokolwiek podejmowania z różnych grup eksperymentalnych jedynie celem rozwoju Poznania wszystkiego, co poza strefą widzialnego teleskopu Hubble’a mogłoby zostać poznane.
Chętnie podpisałbym klauzulę dotyczącą tego, że nie wrócę już na uroczystą planetę do domu nigdy, a będąc w wieku średnim wieku emerytalnym, chcąc dokonać przed śmiercią jeszcze czegoś wielkiego chciałbym to zrobić, jednak pragnąłbym to tylko, jednym możliwym realnym warunku zgodzić się na to.
Chciałbym żeby wszystkie moje raporty, w całości opisane, aż do pewnego momentu, albo do samej śmierci, stwierdzonej przez daną organizację naukową, po określonym czasie zostały zebrane i upublicznione w formie książki nawet takiej, która miałaby plakietkę już jest to fikcja literacka i by te wszystkie raporty, wraz z ewentualnymi odnośnikami wszystko, co napiszę w nich były zebrane w moją ostatnią książkę. By wszystko to, co pisze w raportach stało się moją ostatnią ciężką opisaną złożoną i skończoną, w takiej samej formie opisaną i ewentualnie o patrzą posłowie przez kogoś, kto wyjaśniłby, dlaczego kontakt ze mną został utracony. Mając nadzieję wszystko to, co w mojej podróży jednoosobowej, jako jeden jedyny pasażer lecący w nieznanym kierunku z biletem, tylko w jedną stronę, dał jak najwięcej informacji, odnośnie, co jest poza naszą widzialną strefą pojmowania w ostatecznej świadomości postrzegania rozwiązłości swej znikomej rozpiętości owej nieuchronności.
Ten powyższy opis, mojej ostatniej woli, jak i testamentu, w którym wszystko to, co należy do mnie cały mój majątek i wszelkie własności intelektualnej, zostały przekazane organizacji, która udostępni wszystko to bezpłatnie do użytku publicznego. Moja ostatnia wola i testament zostały spełnione i wykonane za życia spełniając w tym samym jego największe marzenie. Odlot na starość lotem w kosmos, w jedną stronę, pisanie raportów.
Wszystkie spokojne lampki rozgłośni zgasły aparatura drążków przycisków zaczęła wystukiwać nieregularny rytm uderzeń metronomu. Na nowo każda z lampek sygnalizowała cicho alarm włączający syreny świetlne, a te migoczące dźwięki, rozświetlały całą kabinę, sygnalizacją, podrywającą pilota ze snu, do maksymalnego skupienia. Brzmiące dźwięki niczym sygnały karetki pogotowia, przyśpieszonej w imieniu swoim, narastały wyraz z kolejnymi dźwiękami policyjnych radiowozów, co w innej skali skupienia do maksimum, zagłuszyć miały syreny straży pożarnej. W odmiennej innym niższej tonacji, kolejno nałożonych na siebie. Te dopiero obrazowały faktycznie zagrożenie i niebezpieczeństwo.
Pilot, kapitan dowódca statku, jednoosobowa załoga w jednym, chwycił za główny cel zwolnił blokadę, i przywrócił kurs, orientując się gdzie jest, czemu wszczęto alarm, gdy monitory zaczęły wyjaśniać, każdy na swój sposób, powiedzieć. Chwilę zajęła mu w myślach kompilacja tego, co powinien zrozumieć jak najszybciej. Wrzucił wajchę odpowiedzialną za główną zasłonę statku, pochłaniającą przedni panel widoku za szybą swojego statku. Nie mógł w to uwierzyć, ale w jakiś sposób dotarł.
Był w miejscu, którego nie było w chwili, gdy teleskop Hubble’a zrobił ostatnie zdjęcie, po którym zadecydowano o jego locie, decyzja była tylko zależna ostatecznie od niego. Przemierzył niewyobrażalną odległość a zdjęcie, które o wszystkim zadecydowało. Zrobione niewyobrażalny czas temu, a obecnie w miejscu, w którym był, było coś więcej niż to, co przypuszczali. Nie tyle układ planetarny czy nowe gwiazdy, lecz życie bardziej rozwinięte niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Według licznych teorii, planeta ziemia i wszystko, co na niej mieszka, istnieje tylko dlatego, że ta narodziła się bardzo dawno temu, jako jedna z pierwszych, co ocalało i deklarowało się niej życie. I choć przypuszcza się, że oprócz nas z całą pewnością, jest jakieś inne życie, to nikt nie przypuszczałby, że mogło być one bardziej ewolucyjnie rozwinięte, niż współczesny człowiek homo sapiens, oprócz tego uważa się, że nasza planeta z całą pewnością najbardziej zróżnicowany w gatunkach istot na niej żyjących gatunkowo rodzajów form życia.
Oczywiście zarówno jak i odlot z planety Ziemia w nieznanym kierunku kosmosu na poszukiwanie nowych form życia, jakie oczekiwanie na planecie Ziemia tego, aż przybędą w propozycji, co mają dla nas do zaoferowania byłoby to na pewno niesamowicie ciekawe doświadczenia, dałoby o wiele zmian postrzegania nie tyle na jakieś fundamentalne życiowe problemy, ale jestem dla ciebie dla człowieka jednak ostatecznie i wolałbym odlecieć nikogo nie napotkać czekając oni przybędą, a jeśli nawet, to lepiej takie informacje pozyskiwać na odległość A jeśli za mną by polecieli, to wolałbym nie wiedzieć, dlaczego, i z jakiego powodu.
Była to planeta Ziemia. Jego planeta. Tylko 7 lat po czasie, z którego wyleciał.
Bajka II. Czarny Kryształ
Nr 1. Czarne Charaktery
W tej bajce nie ma tylko jednego czarnego charakteru. Każdy tu nim jest.
Czarna skrzynka, mieściła rejestrator danych. Na niej były opowieści dla czarnych dziur, pisane w czarnym okresie ciemnych czasów, opisujące czarne dni czarnych ludzi.
Czarny dzień dla czarnej owcy. W czarny piątek, czarny człowiek o czarnych oczach i kruczoczarnych włosach. Szedł ją sprzedać, na czarnym rynku. Chciał popłynąć nad Czarny Staw, co przy Czarnym Lesie stał, a za którą jest wieś Czarnoleś. Później pragnął, marzenie swoje spełnić, i przez morze czarne, na Czarny Ląd popłynąć.
Bocian czarny, jest tak na prawdę biało-czarny. — Powiedział czarny od słońca Belzebub Kutasiński. Więcej porad miał tylko, trzymany przez Eblisę Cerber, przepychacz do klozeta. Dając głośniej radio, by usłyszeć najważniejsze. — A teraz nieoczekiwany zwycięzca tego wyścigu, to zwierzę niezwykłym imieniem Czarny Koń.
— To, co dla nas niezrozumiałe. Inni zrozumieć mogą to, co powinno być zrozumiałe dla wszystkich, jest zrozumiałe dla nielicznych. To, co rozumiem ja, powinni zrozumieć inni. Że są w naszym wszechświecie, niezrozumiałe rzeczy, jakich nie zrozumie nikt. Będzie to dla wszystkich, także i dla mnie, że to wszystko, to jakaś nowa czarna magia.
Metafizyka i metamorfozy metafor były niczym w malignie odbioru być rzeczą niezrozumiałą dla owej zakały rodzin, w której każdy, co należał do niej, był czarną owcą całego świata. Od kiedy dała mu czarną polewkę, i odmówiła ręki, wszystko czarno wróżyło koniec najczarniejszy. W tym samym czasie, dano mu przestarzałą czarną polewkę, czyli czerniną przykrytą, czarną kopertę, jakby szantażysty, z informacjami od neurologia, psychiatry i onkologa. Neuroprzekaźnik przesyłając informacje odkrył, że choroba wywołuje zanik istoty czarnej w mózgu. Dane o tym, że znamię na jego czarnej skórze, to nowotwór, czerniak. Przez, który to fakt, zmroził jego duszę, i stopił jego serce, zamieniając je w zionące czernią martwe elementy.
Żółto-czarne stroje korpusu najemników i piechoty osłony dymnej, autentyczne trupy niosła teatralna trupa Szerszenie. Płynące czarne i białe ptaki, na czerwonym niebie, na powietrznych prądach wzgórz obłoków, siadały na białym wzgórzem szczycie. Przyjedzie czarną karetą, trąbiąc z oddali, przez błoto, chlapiąc, warcząc, że dziś nie ma czasu.
To był właśnie on, urodzony pod najczarniejszą gwiazdą. Całe życie w ukryciu i w biegu przez ciemne uliczki, pełne czarnych interesów z ciemnymi typami, lub typowymi ciemniakami. W czarnej skórze, w kapeluszu i czarnych okularach. Przybył najgorszy z czarnych charakterów, imieniem Johann Schwarz. Co to swoim czarnym humorem w wisielczy wprawiał nastrój każdego.
Przybył na rozmowę do starego przyjaciela. Był nim nie, kto inny, jak właśnie Belzebub Kutasiński, mówiący od razu, o swojej ważnej decyzji, co dużo go kosztowała, i ewentualnie pomocy maleńkiej, od niego oczekując. Zaparzył gościom, a także i sobie, kubek czarnej kawy. Włączony czarno-biały obraz telewizora, przyciszył do zera, by w końcu wyłączyć go całkiem. Nastawił czarną płytę winylową i usiadł. Johannes poczęstował gospodarza czarnymi borówkami, i czarnymi jagodami, a ten mu powiedział, o co mu chodzi, a chodziło o to, że Belzebub chciał wybrać się w rejs z nim, by zobaczyć na żywo Czarny Kontynent. Dwaj czarni ludzie, murzyni obaj, musieli się dogadać, co do czarnego scenariusza. Gdyby musiał zostać wdrożony, w tej czarnej chwili, lepiej by było zjeść wilczą jagodę.
To, co tam znajdziesz to czarne złoto, które odbiorą czarne koszule, a pewne jest tylko to, że zachorujesz od nich na dżumę, co czarną śmierć ci przyniesie, i pochłonie cię, i pogrzebie w ciemnościach, a żałobników wprawi w najczarniejszą rozpacz.
Był cały czarniusieńki. Czarniutki, czarnolicy czarnoskóry. Brudny z węgla i dymu. Był to najstraszniejszy, najczarniejszy okres w jego życiu. Trwała czarna noc, pozbawiona obecności księżyca, na bezgwiezdnym, zachmurzonym niebem burzy, w której siedział sam w ciemnym pokoju, gdzie brzmiał kawałek „czarna noc” zespołu Głęboka Purpura. Nachodziły go czarne myśli pełnych wizji pesymistycznej przyszłości.
Czarny kamień, co zwą go hadżar, z świątyni Al-Kaba w Mekce. Na jeden dzień w roku zamienia się w czarny diament, znany też będąc jako Czarny Kryształ, mogący dać wieczne życie lub je odebrać.
Nr 2. Czerwona sukienka
Czerwony kapturek w czerwonej sukience, czerwcową porą, zbierała czerwone kwiaty, co były czerwieńsze niż krew. I czekała, aż będzie gotowy zupa, barszcz czerwony. Szła przez Czerwony Bór, w którym mieścił się stary Czerwony Klasztor. Tam w czasach wojny działał Czerwony Krzyż. Była w połowie drogi na Czerwony Dwór, z czerwonym dywanem przy wejściu, i czerwonymi zasłonami. Przed domem stały czerwone latarnie, a na parkingu czerwone Porsche. Do domu wracając, Czerwony Kapturek spotkała wilka. Czerwone ciałka krwi, krwinek czerwonych, wzburzyły się gotując nagle, by ściąć ją nieoczekiwanie, zachowując zimną krew. Zrzuciła czerwoną jałówkę ukazując swoją twarz i rude włosy. Czerwony ze wstydu wilk zaraz zaczął mówić o swoich lewicowych poglądach, coraz bardziej zaczerwieniony ze złości. Bez przekonania i pokraśniały, jak czerwony kur, spojrzał do koszyka pełnego borówki czerwonej.
Czerwony orzeł przeleciał nad Wielkim wodzem czerwonych Indianin. Leciał daleko, gdzie Rzeka Czerwona. Nad Morze Czerwone, przez Czerwone Wierchy. I leciał dalej, gdzie swój ostatni mecz grała reprezentacja czerwono-białych socjalistów przeciwko czerwono-czarnym komunistom.
Interesuje mnie cienka czerwona linia. — Powiedział, obserwując jego nagminne przelewanie czary z używanej na kształt kropli, przepełnionego kielicha. W ostatnim bastionie przy ostatniej barykadzie, co stawia zaciekle opór, zawiązaną ambicją, dumą i heroizmem obronnym, skutecznego trwania na posterunku. Trwało to do chwili, gdy podpalona brama wjazdowa, zajęła się ogniem, co objął cały obszar wszystkiego, i cały palił się, aż wszyscy uciekli. Przez ten czas płonął, do czasu aż spłonął, spalając wszystko, spopielając na węglowy wiór.
Nr 3. Biały Kruk
By uzyskać w doraźny sposób rodzaj lśniąco białych zębów, jaki definiował lśniącą odmianę bieli. Należało zerwać białe lilie. No, więc poszła. Biała krowa nie wróciła wieczorem do wioski. Porzuciła stado i poszła swoją drogą. Spała w wigwamach, razem ze zbiegłymi niewolnikami. Wzięła ślub w białej sukni, która biała i czysta, nieskalana dziewica, wyszła za zdeprawowanego przedstawiciela białej rasy krów, nazywanymi krowami polarnymi. Była piękna niczym pegaz, lecz wady też miała, jak hazard choćby, i też była podatna na wiatry, jak biały żagiel. Nie chciała ona białego małżeństwa. Ruszyła, więc dalej, jako rozwódka. Przemierzyła rzekę zwaną Biały Dunajec, odwiedziła koleżankę w Białymstoku, podłożyła głos do animacji w Bielsku-Białej. I następnie przepłynąć zachciała, przez Morze Białe. Przeleciała w klasie turystycznej Jezioro Białe, i dotarła do Puszczy Białej, gdzie osiadła na Przylądku Białym. Las Biały Bór należał do klasztoru Białego Boru, na wsi, w Białym Borze. Zwiedziła okoliczne bary, gdzie pierwszy raz, wypiła Biały Drink i połknęła białą mewę zagryzając białą czekoladą, do tego wciągając biały proszek, zwaną kokainą. I w ten sposób, w biały dzień, wkroczyła do białego domu.
Nie minęło wiele czasu, by znaleźć się w białej sali. Biały personel medyczny próbowała uratować czarną owcę życia, jaką była biała krowa, konającą i na granicy zapaści po koksie. Na granicy białej śmierci, w stanie delirium tremens, chorowała trawiona białą gorączką.
Wielki człowiek rasy białej, bielszy od innych, lecz nie był siwy, w sensie stary, lecz był albinosem. Handlował oczyszczającym ogniem i wodą święconą. Chętnie kupowanymi przez majętnych i świątobliwych. Tych, co mniej świeci i majątku w ogóle nie posiadali, kupować woleli, biały cukier, rafinowany biały ryż, białą sól, barszcz biały, jaja, mleko i białą bieliznę. Wszystko dla białych krwinek pełne białka. Przez pejzaże zimowe miast pokrytych białym puchem, będący bielutkim śniegiem. Panowało w nich białe szaleństwo, czyli otwarty sezon i skoki narciarskie. Poszukiwał on dla siebie białych kruków.
Czerwony Indianin, co wraz z czerwonym orłem na Orlen przybył, spojrzał i rzekł do handlarza, co bladym świtem go zaczepiał.
— Ty, blada twarz, białym diabłem musisz być, skoro bardziej biały od innych jesteś. — Zaczął wściekać się, wpadać w furię, i dostawać białej gorączki, na widok pewnej i jasnej sprawy, spisanej i przypieczętowaną, na papierze, było wszystko, spisane czarno na białym.
Białe plamy na ubraniach zostały przemilczane. Plamy przez zanieczyszczenia, najczęściej bywają czarne, biały kolor kojarzy się z czystością.
Wszystko by znaleźć Cymelium, białego kruka. Owa rzadkość, najczęściej rzadka, jak książka, w której napisano, że „kruk jest ptakiem złowróżbnym także z racji swojej czerni, jest zresztą czerni uosobieniem”. Dla niego przemierzył cały Biały Kontynent zwany Antarktydą, wkraczając w nieznane, niezbadane miejsca, gdzie rozgrywały się legendarne, niewyjaśnione zdarzenia, z ciemnych kart historii.
Na szpitalnej sali pooperacyjnej lat, nieprzytomna, leżała w niej biała krowa, będącą dla kupca albinosa zwieńczeniem poszukiwania ostatniego białego kruka, jaki chciał odnaleźć.
Można ową krainę baśni, czarów i fantazji, ulepszać i zmieniać w nieskończoność woli. Może być nudna, przykra i smutna, lecz wedle woli, dla każdego odmienna. Za każdym razem inna, bądź wciąż taka sama. Zmienne w istotach zamieszkujących, lub prawie fizyki i porządku praw mu nadanych. Budowana przez każdego, albo przez nikogo. Istniejąca bądź nie. Stała lub płynna. Obrazy miasta utrwalone w obrazkach fotograficznych, lub piśmiennych relacjach, urozmaicone i uzupełnionymi ilustracjami osobistymi. Co żyć własną wolą pragnęły najbardziej? — Snując nowe baśnie starym światom.
…A zdarzyło się to, pewnego razu temu, co zwał się Belzebub Kutasiński, który to zgubił się w odległej krainie, chcąc być bliżej nieznanego…
Nr 4. Exploratorium
Wszystko zaczęło się, gdy do miasta na dzień przed świętem zmarłych, przybył osobliwy cyrk. Bez zapowiedzi, czy też zezwolenia, rozbili się w polu za miastem, na którym nic nie rosło od dawna. Choć nielegalność od razu wzbudziła zainteresowanie, miasto nieoficjalnie zgodziło się na bezpłatną zabawę, jakiej ludziom brakowało. Radni między sobą dyskutowali o szczęściu, jakie ich spotkało, bowiem budżet biednego miasteczka, w dodatku pechowego, bo dni miasta obchodziło w święto zmarłych, nie pozwalał na jakiekolwiek atrakcje.
Część pola została odgrodzona licznymi ciężarówkami, straganami, światłami, przyczepami i innymi pojazdami. Pośrodku wzniesiono cyrkowy namiot, typowy dla każdej współczesnej trupy utalentowanej grupy włóczęgów, niepotrafiących robić nic poza tym. Po oficjalnej zgodzie burmistrza, który osobiście zjawił się u dyrektora całego przedsięwzięcia, zasugerował, iż pomimo tego, że to święto zmarłych, dając, tym samym, pozwolenie, na pełną zabawę, dla rodzin i ich pociech.
Nim zapadł zmierzch, a ten nadchodził o tej porze roku wcześnie. Przez miasto, w ramach jedynej reklamy i zapowiedzi, ruszyła Pompa Circensis, swoista parada zwierząt, okrążających miasto, za którą pracownicy cyrku namawiali do udziału w paradzie, której marsz miał zakończyć się w miejscu, w jakim rozstawili namiot. Czoło parady, bajecznie kolorowe, w marszu kolejnych zwierząt idących w szeregu, aż po ludzi, bledli w kolorach, aż do pogrzebowych barw cyrkowców, ubranych w stroje typowych potworów, aż do dziecięcych żałobników, zakańczających paradę, niechcących urazić nikogo z tych, co z szacunkiem odnoszą się do zmarłych. Za nimi szli kolejno mieszkańcy miasta. Wszyscy czekali na dalszy ciąg, i na faktyczną główną atrakcję, jaką miał być pojedynek nieśmiertelnych.
Wejście za ogrodzenie było płatne. W dwóch budkach sprzedawano bilety w rozsądnych cenach, nie bawiąc się w podział na ulgowe i normalne, lecz kasując jednakową cenę, upoważniającą do korzystania z wszelkich atrakcji wewnątrz, bezpłatnego korzystania za wszystko, włącznie ze straganami ze słodyczami, jedzeniem i napojami. Alkoholu nie sprzedawano.
Wokół namiotu, można było skorzystać z typowych, ale uproszczonych wersji typowego lunaparku, gdzie znajdowały się oryginalne wersje znane każdemu, kto był, choć raz w wesołym miasteczku, rollercoasteru, diabelskiego młyna, tunelu miłości, sali strachu, czy gabinetu luster.
Ogłoszono, że wszelkie zabawy trwać będą do godziny osiemnastej, w której to przerwane i zakończone, rozpocząć miały widowisko niezwykłe i unikalne.
Na środek cyrkowej areny, pojawił się klaun, momentalnie rozrastający się w swej tuszy, do niewyobrażalnych rozmiarów. Typowy prostak, gamoń, komik, bufon, błazen i pajac. Przedstawił się jako Jan Kiełbasa, choć nie był tak sprośny i wulgarny, jak jego niemiecki odpowiednik, co nie zjawił się tego wieczoru. Mając, nie tylko odgrywać nieokrzesanego łakomczucha, pijaka i rozpustnika, ile w rzeczywistości będącego nim w istocie. Zagrać miał rolę kluczową dla przedstawienia, i dla niego najistotniejszą. Rolę Kozła Ofiarnego, na którą czekał całe życie.
Zaraz przy Janie stanął w białym stroju z dużymi, czerwonymi guzikami, i zbyt wielkim kapeluszu, łatwowierny, ociężały na umyśle i swej tuszy, naiwny pajac Pierrot, naśladujący i wyśmiewający klauna, ku jego niezadowoleniu. Wygłupiali się tak przez chwilę przy salwach śmiechu publiczności, i ganiali jeden za drugim, rzucając w siebie tortami, i podstawiając pod nogi sobie kłody lub skórki od banana. Na scenę między nich wkroczył wysoki mężczyzna w garniturze i cylindrze, nerwowo próbując rozdzielić walczących między sobą, co w pewnej niepewności chwili, nie wiadomo było, czy to wciąż ich wygłupy, czy bić się zaczęli naprawdę. Na samym środku stojący mężczyzna, gwizdkiem przywołał obu do porządku, przerywając ku swemu i ich niezadowoleniu owy pokaz. Wstali i ruszyli do jednego z wejść prowadzących pod trybuny tłumu, w którym przygotowywali się kolejni.
Wysoki mężczyzna natomiast, wyciągnął mikrofon i zaczął mówić, po wprowadzeniu przez werble i talerz.
— Witajcie wszyscy szanowni państwo w tą noc niezwykłych fantasmagorii magicznych. Jesteśmy dumni i szczęśliwi, że w noc tak magiczną jak ta, możemy gościć was, i dać radość, trwogę, zdumienie i magię wam wszystkim. Nazywamy się objazdowym cyrkiem, Andronem Absurdu, i poza atrakcjami, z jakich, mam nadzieję, już skorzystaliście, zapraszamy na cyrk magiczny, w swej krasie niezwykłej. W unikalnym przedstawieniu, jakie odgrywamy tylko i wyłącznie o tej porze, raz w roku, na święto zmarłych. Jest ono jedne, jedyne, niepowtarzalne, i trwać będzie aż do minuty po północy. I choć wydawać się to może, że długo, i że pora już późna, spójrzcie, na swoje zegarki. Wszyscy, którzy je macie, i sami powiedzcie, czy kłamię. Bo gdy weszliście, była godzina szósta wieczorem, a teraz już jest godzina ósma. I nim się nie zorientujecie, koniec będzie pokazu tego osobliwego, a gdy wyjdziecie, by do domu zajść i zasnąć spróbujecie. I w dzień jutrzejszy, nawet o świcie chcąc nas zobaczyć raz jeszcze, lub się pożegnać, nas już nie będzie, bo w dalszej podróży, w nieznanym świecie, nie wiadomo gdzie i kiedy zagramy następnie. Zatem się bawcie moi kochani, i pamiętajcie, że przedstawienie dzisiejsze jest jedyne na świecie, i obiecać mogę wam w pewności wszelkiej, że zapamiętacie je do końca swego życia. Możecie kręcić i nagrywać, ile chcecie, ale to na nic, bo tylko w pamięci zostanie utrwalone wspomnienie jedyne. Tutaj na naszym, magicznym terenie, działają prawa napisane przez nas. I będzie tak jak my chcemy by być było. A teraz podziwiajcie, bo z chwili na chwilę, coraz to dziwniejsze dziwy zobaczycie niezwykłe.
I mężczyzna ukłonił się w narastający rytm werbli, co dźwiękiem talerza, w pełnym świetle, zniknął bez żadnych sztuczek ze sceny.
Słuchowisko muzyczne bez tekstu rozpoczęło się dźwięcznie na deskach sceny teatru. Pojedyncze dronowe dźwięki rozbrzmiewały zewsząd, a w ciemnościach zaczęła się muzyka fortepianowa grana z kąta sali przez nieznanego pianistę. Po wybrzmieniu mrocznej, pogrzebowej pieśni instrumentalnej, i subtelny, basowy rytm. I zaczął mówić syntetyczny żeński głos, czytający wcześniej napisaną jej do przeczytania narrację. Narastającą, głosem coraz donośniejszym, adekwatnie do zanikającej w ciszę muzykę, a głos powiedział.
— Witajcie w fabryce snów. Mieści się ona tutaj, podczas jarmarku technomancji. A jesteśmy, wykorzystującymi eksperymentalne naukowe technologie w próbach przed wami testów różnorakich, próbujących poznać ich działanie i możliwości. Przed wami Circus Plasticos. Wszystko ustaje i zostaje tylko w ciszy stukanie zegara, przerywający dźwięk rozbijanej szyby, dobiegającej z głośników z filmu na ekranie, muzyka zanika, i trwa sam film bez dźwięku.
I nikły blask ekranu na scenie, zaczął oświetlać scenę krótkiego metrażu, i z bieli wydobyła się postać, która z ekranu w stronę widzów nadchodziła. W odpowiednim dystansie stanęła przed nimi. Witając wszystkich uśmiechniętym spojrzeniem, jakim całą salę objęła, i przystanęła, w pewnym momencie, do aktora muzyka, wkraczającego z czerni sali, w snop światła czerwonego jupitera. I aktor na ekranie zaczął mówić do niego, a ten mu odpowiadając nawiązał z nim dialog, niby z początku zupełnie bez sensu. Postać na filmie włącza telewizor i dv, co wjechał na wózku za nim. Został on włączony, a na ekranie telewizora widać, że ktoś wrzuca kasetę vis, a na niej zaraz potem rozpoczyna się film. Zaczynający się od postaci mówiącej do widza, o tym, że to wszystko jest na faktach. Gdy postać próbuje wyłączyć TV, to ten na ekranie mówi, by tego nie robił. Ten odpowiada, że nie będzie mu nikt mówił, co ma robić, ani słuchał głosów z telewizji, co ostatnim razem kazały mu zabić prezydenta, i że w ogóle to nie jest możliwe. Odwraca się do muzyka na scenie i pyta, czy to jest możliwe. On na to rzekł słowami takimi:
— Jeśli umysł uwierzy w to, co widzi, to wszystko jest możliwe. — Na ekranie obydwoje mówią, ze to niemożliwe, że to się dzieje tylko na filmach, i że się nie zna.
— Nie zamierzam się ani kłócić, ani was oglądać. — Tymczasem ten na ekranie podchodzi do ekranu i mówi, że nic nie może, bo to ten na ekranie ma pilota, którego szukał. — I nie tyle, że nie mogę wyłączyć, ile to oni wyłączają mnie, a raczej siebie. Swój obraz, po którym obraz zmienia się w nowy krótki film. — I postać na scenie wyciąga lustro. — Dzięki temu, mogę się znaleźć, również jak wy, w świecie po tamtej to stronie. Jedynie ja, przejść mogę przez zwierciadło srebrnego ekranu, i odejść gdzieś, gdzie tylko ja mam wstęp, a to też, dlatego, że tylko ja mam do tego prawo, bo sam je nadałem w znaczeniu kompletnym. Z myśli w słowo mówione, a potem spisane, i nadane w ciało materialnego obrazu fikcyjnego. Lecz dla was to fikcja, a dla mnie nie. — I zaczął iść aktor w stronę ekranu, i przeszedł przez granicę, dostępną tylko jemu. I odchodził w dal, wraz z postaciami fikcyjnymi, co, pomimo iż to aktorzy prawdziwi w nim grali, to nie byli już nimi. I ekran się ściemnił, a scena rozbłysła i koniec nastał.
Lecz nie na długo, bo scena jak pusta była przed sekundą, w następnej bez przerwy, w pełnym świetle, oczy widzów, co mrugać nie chciały, niedowierzały cudowi, jakiego mózg próbował się wykpić, niedowierzając swym zmysłom. Przed nimi jarmark, bazar rzeczy magicznych, odpustowy pchli targ, na którym dziwów było, co niemiara, niczym świąteczny jarmark kuglarskich sztuczek, pełnych cudów, co niewiary oczom się ukazały, błyskał fatamorganami, wyobrażeń niezwykłych, ze snów wyjętych lub tutaj przypominanych, ucieleśnianych, nie w iluzji technice, lecz magii zaszczycie, mogli podziwiać, lecz nie dotykać.
I choć bacznie tłum wokół się przyglądał, niektórzy już chcieli zejść na arenę, ale z góry, na każdego, kto ruszył się z miejsca, zeskakiwał akrobata, czy inny linoskoczek, tarasujący wejście na teren, co zakazanego spektrum uwagi wszelakiej, bronili po dobroci, lub ciosem tych, co wtargnąć siłą chcieli. I z góry na scenę, pomiędzy pstrokate budy, pojawiali się tancerze w maskach, co twarze ludzkie skrywały. Tancerki bez masek, co licznych fantazji bajek i koszmarów twarze miały prawdziwe. I inne istoty, co odmienne, zwierzętom powszechnym były, za to bez twarzy, co elementów żadnych nie posiadały w ogóle.
W chaotycznym dniu targowym, co grali teraz spektakl, pojawiali się kolejni sprzedawcy i oglądający kupcy i żebracy. A mężczyzna wysoki, w cylindrze i fraku, który winien na scenie być w centrum, niezauważony był, choć głos jego narracji się niósł wysoko i wyraźnie, jakby ponad stan targowego tłumu, jazgotów i harców, mówił otwarcie, o rzeczach nieistotnych w istotnym swym punkcie, nieważnym w swej wadze ważności waluty, jaką informacjami uraczył tłum ten, co nie słuchał, lecz zapamiętywał, podświadomości otwartością nie słuchając, lecz zapamiętując.
— Tylko pomyślcie, o żonglerce tej niezwykłej, której regularność ćwiczeń, polegających na zauważaniu w skupieniu obiektów, i przewidywaniu ich ruchów potencjalnych. Rozwija mózg tego, co ćwiczy od dziecka, redukuje stres w koncentracji relaksie. Powodując przyrost tkanki mózgowej, przy samej korze, w obszarze, co u każdej istoty, odpowiedzialny jest za magazynowanie i przetwarzanie danych. I podobnie, jak oni, czy dziwolągów armia, co tylko w takich miejscach, jak w cyrku mogli znaleźć miejsce do życia i pracy jedyną nadzieją było. Podobnie magowie, druidzi i wiedźmy, dziś jako lekarze, aptekarze czy zielarze. Alchemicy, dziś chemicy. Czy też iluzjoniści wszelacy na świecie, tępieni byli i zabijani przez duchową inkwizycję ciemnoty rozumu, brakiem wyjaśnienia logiki rozumu. Później nawet inni, co fotografię lub film tworzyli, byli w czasach, gdy nieznano tejże formy sztuki, technologii elektryczności wynalazków osobliwości, traktowani jako szarlatani i wyznawcy diabła, co fałsz i nieprawdę propagandą wywoływali i nakręcali wojny wielkie, największe.
Co rusz pojawiali się niezwykli sztukmistrzowie, których fachowo zwano Ventilatores. W profesjach rzadkich, nieznanych i trudnych do nazwania, lub w nazwach niezapamiętanych. Jedni żonglowali rękami innymi, na nich chodząc nogami robili to w lustrzanym odbiciu krzywego zwierciadła. Podrzucali noże do góry w żonglerce, w jakiś cudowny sposób nigdy się nie mylili, i łapali za każdym razem za rękojeść noża. Lub nimi rzucali wkoło, na którym z opaską na oczach była młoda dziewczyna, o czterech ramionach i czterech nogach. Nad nimi linoskoczkowie chodzili po linie, jedli i pili, parzyli herbatę, w opaskach na oczach, na trampolinie skakali i się wymieniali, miejscami w rzędzie, co jak ptaki na elektrycznych słupach napięcia wysokiego siedziały i obserwowały ten zamęt niezmącony porządku racjonalnością. Był i połykacz miecz, co jedną stroną wsadzał, a drugą wyciągał. Połykacz ognia, plujący nim w powietrze, co w górę płomieniem ogromnym, na wichurę lodu natrafiał, z ust, wydobyty przez przeciwnika swojego. Na koniach związane kobiety nagie mknęły, jedynie sznurami obwiązane były do siodła, a konie ślepe, ze związanymi ślepiami, okrążały arenę wokół z płonącym ogonem. Akrobata na czworokątnym trapezie wysoko zawieszony, huśtał się na drążku, bujając się swobodnie, przeskakiwał z jednego na drugi, w swobodnych saltach figuracji potrójnych, dając złudzenie, że choć on tylko jeden, dubluje się lub klonuje w trzy postacie różne, a lustra oscylujące nad nim, jak i nad samą areną, wydaje się nie odbijać dokładnie tego samego, co widzi tłum gapiów, nienadążający za coraz szybszymi wariacjami podniebnego tańca, co w pewnym stopniu wirowania niezwykłego, osiąga akrobata prędkość maksymalną do około 90km/h.
Owa arena, co stała się miejscem spektaklów wszelakich, na którym z osobna się skupić trzeba osobno. Zaczęła się łączyć w ciągłą historię, co z wielu w jedną właściwą podążać wątku drogą, zmieszana w uliczki targowych sklepów z zabawkami i słodyczami, mknęła jak kolejka górska, której wagony z luster pokrzywionych, zamiast odbijać, połykały w swe wnętrze, kolejne stragany, postacie, co rusz to dziwniejsze. Kobietę z brodą, co wraz człowiekiem wężem szła owiniętym wokół jej szyi. Za nią bliźniaki, dwa albinosy złączone ramionami, szły na czworakach, niby pająk ludzki o dwóch głowach identycznych. Był i karzeł i olbrzym i człowiek ośmiornica, co palącymi mackami, obmacywał dziewczęta, napalony symbolizował seksualną nadpobudliwość. Był też i ślepy kaznodzieja, co pod ramię ze swoją półnagą striptizerką szedł głosząc apokalipsę. Z diabła i jego sług, czerpiąc źródło swej mocy, jako żywy trup, człowiek bez twarzy.
I był też na końcu, ostatni z nich. Władca marionetek, manekinów i lalek, co jego dziećmi były. Lalki voodoo żywe, z porcelany dziewczynki, arlekin i duszki dziecięcych nieszczęśników. A każda z lalek dusze dzieci zaklęte w klątwach skrywały żywe. Bo gdyby nie były, w lalkach zaklętych, błąkałyby się w wieczności otchłani samotni. Lalki wcześniej żywe, ale bez duszy, stworzone, takie dzieci szukały, by przejąć ich dusze. By błąkać się nie musiały ich duchy, co nie wiedzą o tym, że martwe są i przez to odejść w spoczynku nie mogą. Z czasem te lalki, prawdziwą skórą zostają okryte, ich sztuczne wnętrza wyrastają w ciała żywe. I ożywają po czasie, z żywych lalek w dzieci, co jak lalki były martwe, ożywają magią plemion, nie skrywając siebie pod maską fałszywą, lecz twarzą obrastającą, żywa się stając, w śmiertelnym ciele zamykając swój żywot.
Dziwolągi inne, bajkowe stwory, pluszowe misie, co ożywione były. Odpalały sztuczne ognie, i dzieci z tłumu częstowały nimi w podzięce. Teatr groteski, kabaretowa rewia, cyrkową maskaradą, wieńczyła pochód. Wszyscy i wszystko, co na scenie było, przekraczało próg drzwi, co stały wolno na środku. I wchodzili przez nie wszyscy kolejno, i znikali z oczu, w świat niepojęty w swej chwale, baśniowej fikcji, absurdalnej wyobraźni. Pozostawiając jedynie, po zamknięciu drzwi, upuszczony cylinder, co przetoczył się odbity od drzwi. Przystanął samotnie, w ciszy i spokoju, tłumu i areny, skupieniu zdziwieniu. I poruszył się znowu, i z niego w białej rękawiczce skórzanej, i druga kolejno na krawędzi wsparta, wyciągnęła całą postać narracji dyrektora, co stanął i ukłonił się, podnosząc cylinder, założył go na głowę, i różdżką, co dotknął drzwi zamkniętych na scenie, sprawił, że znikły one, zostawiając go samego, w snopie białego reflektora i na stojąco owacji oklasków kawalkadzie.
— Byście mieli pojęcie całkowite, powinienem w tym, najbardziej ze stosownych momentów, ukazać wam świat, w jakim niejako przez przypadek znaleźliście się w swej liczebnej społeczności tego dnia niezwykłego, w którym będziecie świadkami najprawdziwszej magii.
Nr 5. Androny absurdu
Po nieskończony horyzont, rozpływało się pogrążone w ciemnościach pustkowie. Rozległa równina wydawała się tlić niewidzialnym oddechu życiem, jaki cały pejzaż wydawał się być żyjącym organizmem. Na horyzoncie aura tęczowych rozbłysków światła, nasilała się w zamglonej strukturze, zbliżając do widzów. Miasto surrealistyczne, jak każdy koszmar, wykorzystuje elementy życia dla każdego znajome. Jawiło się miasto złożone z przedmiotów, o nadnaturalnych kształtach, olbrzymie i żywe. Miasto na pustyni, ze zlepionych ze sobą rzeczy, zdawało się zadawać pytania każdego, „co to u licha jest?” Zlepione ze sobą przypadkowe rzeczy. Jak bałagan chaotycznego sabotażu porządku. Zmiksowane przedmioty, niby tak zwykłe, mogąc przypadkiem leżeć porozrzucane, na dywanie przez dziecko, co bawi się w grę znaną tylko sobie. Ułożone klocki wzniesione w nierzeczywiste konstrukcje, drapacze chmur, wzniesione pluszowymi częściami starych przytulanek. Budynki z powbijanych kolejno przy sobie, ołówka, kości do gry, tabliczki domina, stopione w mur pancerny. Cmentarz z plastikowych kubków. Po którym przemieszczały się zmutowane lalki, dziwolągi i hybrydy połączone z figurkami zwierząt. Samochodziki załadowane nieforemnym towarem z plasteliny roztapiającej się przez upał letniego lenistwa. Wszystko stapiające się, mutujące, przelewające w nieznaną konsystencji formę. Toczącą się w kulę, toczoną nieznaną siłą. Pełną pozlepianych rzeczy, ciągniętą przez zabawkowy fortepian, po placu z szachownicy, na której owa, zdeformowana masa, wydawała się kopulować gotowa do zastygnięcia, gotując się po rozżarzonych wydmach piaskownicy. Niby jak post apokaliptyczna pustynia, z powbijanymi drogowskazami, co będąc bez znaczenia, nie znaczyły niczego. Powiązana strumieniami poplątanych kabli. Pełna porozrzucanych radio-magnetofonów, telewizorów, telefonów i komputerów, których nikt nie będzie mógł ani uruchomić, ani używać, ani poznać sensu ich przeznaczenia magicznego. Po której wędrowało dziwne miasto. Eksperymentalna działka budowlana skażona narkotycznym obłędem krainy śnienia. Pełnych miraży i fatamorgan realnych a nie złudnych. Negatywny ląd pejzaży baśniowej krainy czarów. Nibylandia psychotycznego miasta neurotyczną pajęczyną swobodnego działania wolnej myśli niezmąconą logiką. I miasto to zlepione, toczyło się przez dzikie pustkowie. Aż będąc zbyt blisko, dopiero wówczas, gdy odejść bądź uciec w przeciwnym do szaleństwa kierunku, oplata każdego swoimi mackami niewidzialnymi.
I nim się, kto spostrzeże, już wewnątrz niego jest każdy i próbuje nadać temu wszystkiemu jakiś sens. I każdy może samemu zadecydować, czy jest widzem w odległości, w której obraz nie może go dotknąć. Czy widzem, co doświadczać może w bezpośrednim kontakcie tego, co widzi. Jak i tego, czy chce by go to wszystko zaskakiwało odmiennie, czy też formowało się w kształty, jakich znaczenie możne sprecyzować w słownej formie. I czy ta forma, zaklinanym słowem i myślą, będzie kreowana sama z siebie, czy przez oglądającego widza. Czy będzie wejście i wyjście, czy też świat ten ich pozbawiony. Podobnie jak w logice podstawowej świata, co podziela na dwie przeciwne strony monety, będzie całym światem, czy tylko ukrytym miejscem. Wystarczy tylko dotrzeć do trzonu, do centralnego punktu, z którego przejąć można kontrolę. Niech będzie ustalone, indywidualnością ona sama.
I każdy rozmyśla o azylu. Zbudowany, jak więzienie zwane Panoptikon, z którego centrum, można obserwować każdego i wszystko jednocześnie. Pomimo swej konstrukcji niby tesseraktu, kilkunastu pomieszczeń, z których, z każdego, do każdego można trafić, pomimo iż każde z nich, powinno prowadzić na zewnątrz. Sześciany kolejnych pomieszczeń, prowadzą labiryntem na kolejne poziomy, platformy i piętra. Mega budynki, hiper konstrukcji, megalomanii nieskończonych w swej liczebności, za zamkniętymi kolejnymi drzwiami, za którymi może być pejzaż niezwykły, osobliwych miejsc, przestrzeni ze snów, wyobrażonych krain, czasów, co jak w pamięci wspomnień, odległych w tysiącletnich poznawczych wyobrażeniach, jak co do przyszłości, nieznanej i niezbadanej. W niektórych innych, fizyką uformowaną, mogącą być fizycznym stanem psychicznym.
Plan miasta, więc był gotowy ostatecznie. Makieta z papieru, stała zbudowana z trójwymiarowego modelu świata zamkniętego. Tak, jak domek dla lalek. Makieta zbudowana dla teatru, filmu czy animacji na ekranie. Sztuczne miasto, lecz prawdziwe w swej całej krasie. Ulica psychozy, dzielnica schizofrenii, osiedle neurozy, obwodnica absencji, miasto nieobecne, nieobecnością istot żywych opuszczone lub niedopuszczone do użytku bez pozwolenia. Sztuczna makieta, jak projekt na papierze technicznej instrukcji. Metro podziemne, ale będące portem statków płynących w przestrzeni kosmicznych tuneli. Miasto myślące, które jest, widzi się w swej prawdziwości materialnej, ale fizycznej ułomności nachalnej. Istniejące, a jednocześnie nie. Prawdziwe, lecz fałszywe w swej równomiernej jakości. Każda ulica, niby stworzona, inną techniką plastyczną. Będąca kolażem, a druga fotomontażem, trzecia rysunkiem, a czwarta tekstem, piąte muzyką, szóste rzeźbą, siódme animacją, i tak dalej do granic, gdzie wyobraźni kraniec nie pozwala sięgnąć poza jej krawędź. Miasto surrealizmu i halucynacji.
I gdzieś tam jest budynek ZOO, co skrywa jedyne istoty żyjące. Wszystkie zamknięte są w swoich klatkach. Każda ukrywa jednego przedstawiciela, jednego gatunku, ostatnich i jedynych. Mieści się oni ono, pomiędzy dzielnicą, co z płynów ciekłych formują się budynki, kolorowych likłidów. Rozpływająca się, gdy źle zostanie przez użytkownika, nadaną jakością postrzeganego znaczenia zmiennego. Pomiędzy drugą, gdzie wszystko, co jest na niej, zrobione jest z gumy, twardszej lub miękkiej. Z plasteliny lub modeliny, w niekontrolowanych spazmach licznych wariacji odkształceń, nadać może znaczenia przez fizyczny kontakt. Można ulepić to, co chce się wedle swojego uznania. Kolorami wszystkimi wykorzystanymi, otaczają owe ZOO, będące pośrodku, jako jedyne w odcieniach szarości, czerni i bieli, z szachownicy, kości do gry, domina, krzyżówek klawiszy fortepianowymi schodami, prowadziły przez owy ogród zoologiczny, z zamkniętymi fantastycznymi istotami, co tylko one w całym tym miejscu, w kostkach do gry sześcianach za kratami, skrywały ostatnie kolory blednące. Za tym to miejscem, prowadziła droga, prosto na święty szczyt wzgórza trucizny.
Nr 6. Atman Królobójca i Wielki Inkantator
Ekscentryczny skryba, będący jednym z najstarszych żyjących uczonych mieszkający w królestwie, nieraz wprawiał króla Atmana w zdumienie swoimi wynalazkami i umiejętnościami. Będąc animatorem urbanistą, inicjatorem obronnych murów fortecy królewskiej, był najznamienitszym architektem urbanistą, jakiego widział kontynent. Inspirował swoimi umiejętnościami, jak i niezwykłym talentem, każdego mieszkańca królestwa króla Atmana. Na wszystko zdawał się mieć odpowiedź, na każdy ból lekarstwo, i na każdy problem rozwiązanie. Pomimo tego, iż przez wielu zwany szarlatanem i fantastą, jego osoba była ceniona i poważana. Jako pierwszy wizjoner starego świata, był niedościgniony w swej wiedzy, jaką wykorzystywał w praktyce, ponad przeciętnie inteligencją i rozumem zwalczając ciemnotę i niewiedzę. Jawnie i pewnie wykorzystywał zdobytą wiedzę, jaką alchemią nazywano, dziś chemią, jak i wieloma innymi dziedzinami, po latach służby koronie, odznaczono go tytułem królewskiego namiestnika, i najwyższego czarnoksiężnika, którego magii arkana tajemnic zawiłości subtelne tajniki w sekrecie trzymał, w księgach spisywanych przez samego siebie, nie bał się, że wiedza zostanie mu wykradziona, i przeciw niemu wymierzona. Nie było innego równie mądrego sztukmistrza nauk niezwykłych, co swoimi sztuczkami wprawnego iluzjonisty, był w stanie skupić uwagę innych, i hipnotyzować wprawną paplaniną, co głupszych mieszkańców królestwa. Nazwano go po latach wielkim Inkantatorem.
Wszystko trwało w spokojności do czasu, gdy do królestwa zawitał niezwykły gość.
— Podróżuję od miasta do miasta, samotnie i w biegu. Ukrywając się w miejscach magicznych, do których ci, co nadciągają, nie mogli mi przeszkodzić, w głoszeniu mojej nowiny przerażającej, jaka zetnie wam krew w żyłach. Ostatkiem sił, próbuję wyprzedzić ich, i zdążyć powiadomić kolejnych, by za wszelką cenę byli gotowi na nadejście wędrującego zła, co śmierć niesie wszystkiemu, a jeśli nie obłędem zarażając wszystkich, co na ich drodze się pojawią, a zowią ich Szwadronem Strachu.
By dać wiarę w pełni słowom nieznajomego, rzecz jasna poproszono wielkiego Inkantatora, udowadniając prawdziwość słów włóczęgi, rozwiązał ową historię niesamowitą.
— Jak mamy zawierzyć słowom nieznajomego włóczęgi, którego nawet imienia nie poznaliśmy.
Jestem kozłem ofiarnym mój panie. Nie mam imienia. Ja już narodzony i wydany na świat zostałem w celu ochronnej ofiary poświęcenia, jakiego celem mojego życia nietrwałości jest klątwą.
Zatem kto cię wysłał w świat, byś głosił podobne niedorzeczności?
— Szaman z pustkowi.
— Szymon z pustyni? Chyba nie. Który to, mów, że konkretniej, wielu ich szwędało się w majaczącym amoku szaleństwa.
— Najstarszy człowiek na świecie, co w swojej jaskini samotnie, co nazwał Vacuum, inkaustu kroplami w ciemności i ślepy, spisuje na kartach księgi swej ogromnej, wszystkie objawienia, jakich na jawie doświadczał. Zwą go najczęściej Wielkim Inkantatorem.
— Na wszystkie świętości! Samego sługę diablego króla, w gościny przyjęliśmy lekkomyślnie. Przeklęty się stanie nasz los i królestwo!
— Panie zlituj się. Co ty wygadujesz? Sam diabeł mnie przysłał, by przestrzec was przed złem potężniejszym od niego. Może i macie go za zło wcielone, lecz to nie znaczy wcale, że ludzi i życie wszelakie ma za nic, i jest mu obojętne. Sam żywot pełni na ziemi w samotni. Nie ma on żadnego interesu, by do zagłady poprowadzić ludzkość całego globu.
— Zatem jaki ma pan twój interes?
— No przecież, jeśli zła ucieleśnieniem jest mój pan, to ucieleśnieniem otchłani pustki i nicości jest ten, co na czele szwadronu stoi. Co będzie robił mój pan, gdy ten pochłonie wszystko i wszystkich wokoło? Nudzić się będzie okropnie wiekami. Poza tym mój królu Atmanie, jak i przeszłość cała twoja, skażona jest niechlubnym szeregiem uczynków, prowadzącą cię przez drogą do chwili tej teraz, gdy na głowie koronę dzierżysz dumnie. Nie możesz zaprzeczyć, pomimo śmierci tych wszystkich, co potwierdzić słowa moje by mogły w swej prawdziwości. Tyle, co ty królu Atmanie, uczynków masz na sumieniu odrażających i wstrętnych, nie tyle gdyby wyszłyby na jaw skandalem prawdy niedowierzaniem, strąciłyby cię na kopach z tronu, ale trwałyby nadal i zakopały, by cię pod ziemię i głębiej. A tam już czeka na ciebie nowe, drewniane krzesło, pomalowane na czerwono, przez Inkantatora osobiście. W mozolnej pracy i po długim czasie, w końcu nastał czas, że nikt nie pamięta, jeśli są tacy, co przeżyli te czasy. I nawet, to się nie odważy, powiedzieć choćby szeptem twojego przydomku dawnego. Atman Królobójca. Pamiętasz być może? Ciężko było zadbać o to, by na kartach historii nie zapisano cię tak. Lecz miej świadomość, że na kartach księgi przeklętej, co pisze mój mistrz, jest już spisana o tobie, cała długa pieśń. I nie zaprzeczaj i nie mścij się za prawdę konkretną na mnie. O takich rzeczach wiedzieć może grono nie większe niźli triada.
Cała forteca dworu króla Atmana, skażone zostało obłędem i trwogą zagrożenia, któremu stawić czoła w wojnie, nie potrafili. Szwadron w postaci mgły gęstej pożerał pola hodowcy winyli. Pożywiając się na plantacji planktonu. Protoplastką transplantatora otchłanią inkaustu kroplami zraszanymi, wyżartą chemią bezlistny las. Urbanistyczny tułów odciętego deformatora leczącego z delirium insekty, próbował znaleźć drogę dalszą, choć wciąż powtarzał wszystkim, iż tylko on ją zna. Synestezją syntetyzował syntezatory mowy sekwencyjnie testując swoją kolekcję elektrycznych młotków. Plan lekcji wykupił za markę trzeciej rzeszy, wymieniając ją później na starodruki bezwartościowe. Lecz tylko, gdy uwagę się mu zwracało, to krzyczał jedynie „opuść ten lokal” bez końca gaworząc i jęcząc piskliwie. By ostatecznie w czerwonej sukni ćwiczyć podniebne tańce na szarfach. Celem zaś jego największym ze wszystkim, było zbudowanie galery, co ruszy z nim w podróż, ażeby odnaleźć skarb najrzadszej rangi, jakimi są owe czarne kryształy. I gdy nastały czasy czarnymi nocami nazwane, on sączył drinki zwane krwawym księżycem. W oczekiwaniu na drugie przyjście, na powrót władcy chaosu. Powiązanym kwestiami wiązał kwestie. Mówić, że to kwestia powiązana, bo liczą się głównie, kwestie powiązań. Dodając złowieszczo „oni przybędą, już idą po nas.”
By nie zostać zasymilowani, uciekaliśmy. I chodź pędziliśmy, ze wszystkich sił. To krajobraz pasożytujący był szybszy. Każdy miał nadzieję, że jego ekspansja ustanie. Bo kończyły się drogi ucieczki, jak i ilość miejsca była ograniczona.
Wielki Inkantator w każdej wolnej chwili, spisywał własnym głosem wszystko, co dziać się zaczęło. W każdej chwili mógł odbyć się atak. Mogliby się nie spostrzec nawet, że już zostali pokonani. Życie wszystkich mieszkańców dworu, wraz z nim także mogło się skończyć w najmniej odpowiedniej chwili. Chciał, jak najwięcej opisać zdarzeń by, chociaż one pozostały po dworze.
Ostatni oddech zamarł Atmanowi w rozciętej krtani. Atak był nagły, ale nie z zaskoczenia cienia morderczych sztyletem zwieńczone. Morderca chciałby król, co mu przed śmiercią w końcu korona z głowy spadła wraz z nim i jego życiem, wiedział, kto go zamordował. Atman nie znał mordercy, tak jak i on nigdy nie poznał jego. Lecz morderca niezwykły to był dla niego. Nosił on koronę jak on. Atman, co dawniej zwany był królobójcą, został zabity przez innego królobójcę. I taki to los, i taka to zemsta spłynęła, na Atmana, za grzechy przeszłości. Za jego nikczemność w spiskowaniu okrutnym.
Morderca uniósł koronę we krwi skąpaną, martwego króla Atmana ostatniego. I krzyknął, jak kiedyś krzyczano na dworze zamku: „Umarł król! Niech żyje król!”
Nr 7. Masakrator i Szwadron Strachu
Nadnaturalna istota, znana jako Blietzkrieg niezwyciężona, dotarła na krawędź czasu, gdzie u bram oddzielający świat baśniowych marzeń będących bezpiecznym schronieniem dla fantastycznych istot, czystych i inspirujących. Po wkroczeniu na teren Animatorium, od razu zorientowała się, że cudowny świat, skalany został czymś obrzydliwym. Wszystkie niewinne istoty leżały we krwi zatopione, a wszelkie wyimaginowane, bajkowe miejsca i budowle, obrócone zostały w perzynę. Pośrodku stała wysoka, zamaskowana w krzyż ułożonymi pasami postać, o księżycowej twarzy. Nieruchomo spoglądała beznamiętnie, odziana czarnym habitem z lateksowej skóry. Z rąk o podwójnych łokciach, wyrastały ostrza mieczy spływających krwią. W krainie baśni, fantazji, czarów i snów, nie ustało się żadne miejsce, a wszelkie zamieszkujące owe lądy magiczne, niezwykłe istoty, zdziesiątkowane zostały, co do ostatniej. Nie wiadomo było, czy którejś uciec się udało w światy rzeczywiste, oddalone bliżej bądź dalej. Na kraniec czasu, u brzegu wszechświata. Mogły niektóre mieć szczęście, będąc uwięzione w czyichś wyobrażenia fantasmagoriach, halucynacjach i snach, lecz to jedynie nikła ułuda nadziei bezpodstawnej, kiełkowała w umyśle wojowniczki Blietzkrieg. Mogła tylko wierzyć, że ktoś lub coś, zabrał jak najwięcej ze sobą i odtworzy świat od nowa, odbudowując nieskalany złem świat. Lecz teraz, nie było tu nikogo. Świat umierał i gnił. Bladł ze wszystkich kolorów, ciepła i miłości.
Istota przed nią była potworem najstraszliwszym, imieniem Masakrator beznamiętny. Pałał on mocą zwaną eutanazolem. Jeśli tylko by mogła, to uniknęłaby konfrontacji, choć pragnęła zemścić się za cenę wszelką na nim, co najpotworniejszych zbrodni dokonuje od początku życia w całym kosmosie. Odbierał nadzieję, niszczył to, co najpiękniejsze stworzone zostało przypadkiem. Nie było siły, ani sposobu, by uśmiercić go kompletnie. Choć teraz, w tym miejscu, tutaj, mogła wygrać bitwę, wiedziała, że następny atak ze strony Masakratora, uderzy w najczulszy jej punkt, i odbierze on w sposób bezwzględny, wszystko, co czyni ją samą. Odbierze wszystko, nadzieję, wiarę i wolę. A gdy odebrać już nie będzie, czego, odbierze jej rozum, i świadomość siebie.
Nie był to potwór z mrocznych bajek dla niegrzecznych dzieci, co potworniejsze wydają się być nie raz zwykle. Był prawdziwie okrutny, niczym najgorsza osoba, jaką poznać można w swoim życiu. Potężny był monstrualnie w swej sile i wielki na ponad dwa metry. Dla istot tu żyjących, był gigantem, co najgroźniejszy problem sprawiał. Bestialsko bez uczuć niczym wściekły zwierz nieokrzesane bydle bez serca, prawdziwą bestią może być tylko określony. Nieboskie i nie diabelskie monstrum to było. Stwór ten szkaradny mógł być jeszcze paskudniejszy. W straszydło przebrzydłe mógł się zamienić. Choć mógł przybrać postać niewinnego smoczka, w smoka maszkarę pokraczną maszkarę dziwolągiem, jakim był, zamienić się mógł w jeszcze bardzie obrzydliwy dziwotwór najstraszniejszy. Poczwara ta była wściekła i nikczemna bardziej niż cała armia złych ludzi, demonów wraz z samym diabłem, którego nawet on, nie wpuścił do piekła. Jest on jednym jedynym w swoim gatunku. Był nieobliczalny i mógł zrobić wszystko. Podobno przyleciał z najodleglejszej przestrzeni kosmicznej, w martwej materii nie uformowanej, zrodził się w otchłaniach z ciemnej energii.
Teraz chciał czegoś ponad, niż miał dotąd. Oświeciło go wówczas, gdy dojrzał Blietzkrieg. Ona dostrzegła owe natchnienie, co spłynęło na niego. I się wycofała, i uciec chciała. Bowiem wiedziała, że to ona właśnie, stała się nowym obiektem, jaki za cel obrał potwór, w swych poczynaniach następnych. Docierała do niej świadomość, że jego wola musiała wyniknąć z nowego doznania, jaki ona ma mu nadać. Coś, czego nie czuł nigdy wcześniej. Czego nie mógł dokonać w żaden inny sposób, a już z pewnością, nie jako on, przedstawiciel jedyny swojego gatunku. Potrzebował jej cielesnego ciała i duszy. Chciał ją opętać, zawładnąć i nadać sobie samemu nowy cel i świeżość nowego istnienia.
Lecz Masakrator wiedział, że Blietzkrieg, nie podda się bez walki.
Nr 8. Zimne serce Blietzkrieg
Pewnego razu, obiecałam ci, że nadejdzie taki dzień, w którym odbiorę ci jedną z najcenniejszych rzeczy. Ciesz się, że tylko jedną. Bo też ci obiecałam, że nigdy nie zabiję ciebie, jak błagałaś mnie wtedy. Przeciwnie sprawię, że nie umrzesz nigdy. Ja natomiast umrę z uśmiechem w duszy swojej, na myśl o rozpaczy w sercu twoim, co bije w klatce, w piersi, w tobie. I ustaje w rytm wieczności odebranej ci boskości i duszy martwej w żywym ciele, zionącym pustką w zimnym sercu. Co bardziej niż moje, jak mówią o mnie, że mam serce z lodu, co zimniejsze jest bardziej, niż piekielna otchłań samotności. Owej nieśmiertelności.
Nr 9. Pojedynek nieśmiertelnych
— Drodzy goście. Wybiła godzina, której czas goniąc nas, zwiastuje ostatni punkt naszego widowiska. Nie możecie, choćbyście usilnie chcieli lub próbowali, opuścić namiotu cyrkowego w tym momencie. Sami sprawdźcie. W tejże chwili znajdujemy się pomiędzy światami. Możecie nie wierzyć mi w ogóle, ale zapewniam każdego z was, że jeśli opuścicie teren naszego Circus Plasticos, nie wrócicie nigdy do swoich domów, starego życia, ani miasta, tkwiąc tu, pomiędzy światami. Tkwiąc tutaj, pomiędzy waszym a naszym światem, z którego przybywamy. Tylko w tej chwili, w ten dzień w ciągu roku niezwykły, znajdujemy się w tym miejscu, w którym zdarzyć się może rzecz niesłychana. Mianowicie miejsce owe, magiczne, jest placem, na którym pojedynkować się mogą dwaj nieśmiertelni. Tylko w dziś, można zabić wybranego przez nas nieśmiertelnego w ringu, pod warunkiem, iż znajdziemy takich, co bić się zechcą o rzecz dla nich istotną.
I namiot okrywający arenę i trybuny uniósł się aż do nieba, ukazując arenę, na której mogliby walczyć gladiatorzy. Nie oni zaś walczyć będą, lecz dwaj nieśmiertelni.
Obydwoje swoją nieśmiertelność zdobyli w najdziwniejszy sposób. Ostatecznie, kim się stali, zawdzięczają śmiertelnikom.
Zanim Masakrator, został powołany do życia, przez kogoś nieznanego mu. W pragnieniu wiedzy postanowił znaleźć tą osobę. Wiedział, że nie był najlepszym człowiekiem, lecz ostatecznie chciał wiedzieć nie, dlaczego, lecz, przez kogo. Wiedza o tym, że był to jego najlepszy przyjaciel, o którym tak naprawdę nic nie wiedział, zmieniła go w to, czym się stał.
Zanim Blietzkrieg stała się tym, kim jest, przez siostrę, którą zamknęła w szpitalu psychiatrycznym, pozbawiając jej wiedzy o tym, kim jest, wymazując wszelkie ślady w pamięci po niej samej. I o tym, co jej zrobiła, lecz nie o samej historii, której nie wie, kogo dotyczy, i czy jest prawdziwa.
Teraz obydwoje, niezwyciężeni Blietzkrieg i Masakrator, walczyli pośród zgliszcz baśniowego świata, co wypłowiał, wypalając się z kolorów. Będąc taki już, gdy się zaczął i trwał. I walczyć mieli w nieskończoność, w umierającej krainie, z której nie mogli się wydostać. Mogli stamtąd wysłać jedynie własnego im potomka, mogącego się wydostać ze świata, który od samego początku, był już skończony.
Jedynym sposobem na to, była Galera Czarnego Kryształu. Przedostał się dzięki niemu do innego świata i czasu. I niczym legendarny Androgeniczny Smok wykluł się z kosmicznego jaja, w Pentaklu, było wpisane w pentagram koło i kwadrat. Słońce i Księżyc, spotykały się w jednej chwili, podczas zaćmienia totalnego. Dzięki temu, że posiadał Galerę, a także dzięki rytuałowi nieznanego szamana. I jego grona zaklętego kręgu spiralnego, obwodami zwojów oplecionymi cyklami cyrkulacji obracano cyrklem obwód pierścienia trójokiego smoka Uroborosa, będącego symbolem fraktalnego paradoksu nieskończoności. Ożywającego w cielesnej, materialnej formie.
Był pozbawiony wiedzy, doświadczeń i pamięci. Frustracja trwała przez prawie trzy dekady. I choć pomimo tego, że nie za wiele pamiętał. Przynajmniej nauczył się stosować Czarny Kryształ. I choć nie było to zadowalające, udało mu się stworzyć swój cyrk Imaginatorium. Dopiero wtedy zaczął sobie przypominać i domyślać się. I przede wszystkim pragnąć jednej rzeczy. Zemścić się na swoich rodzicach. Gdziekolwiek byli, bez względu czy żyli, czy nie, a jeśli tak, to nawet, jeśli będą nieśmiertelni, to będzie wiedział, jak ich ukarać. I ukarał. Za to, że się narodził, w ograniczonym, mało utalentowanym i ciekawym świecie, jako nieśmiertelny, pozbawiony, możliwości wyboru. Bez właściwości, prymitywny człowiek, niemogący wpłynąć na świat wokół, własną wolą, choćby po to, by urozmaicić własne życie i samego siebie.
Ostatecznie, niezdającą sobie sprawy, z tego wszystkiego. Niemającą z tym bezpośrednio nic wspólnego. Najbardziej poszkodowaną, najgorszą spośród wszystkich ofiar, jest niewinne dziecko.
Nr 10. Szare miraże jałowych ziemi
Oblicze w teatralnej zmowie nieznanej manifestacji stał rząd nieprzebytych krain, co ponad normę wyżyny, stał na skraju cyfrowego snu. Otoczony dziwacznymi sklepieniami firmamentu utopieniami, co też utrapieniem był powszechnym ludu cieniem, co poza wzrok poznany zaznaczał sensu pejzaż horyzontu, bez linii zbieżnego oddalenia dystansu, nieraz okna i nieba, od ziemi, a wschód z zachodem, co odbity lustrzanym echem powracał w mieszkańców odmienności amplitudzie, równoległego spektrum, zwiększania i zmniejszania, widoczności.
Pomiędzy tym, jedynie obraz oblicza nieznanego, oscylował dla wirując, pomiędzy tych widoków, nie wbity w stałej zmienności swojej, niewykrywalności. Dominując powstanie stałej nieważkości. I choć spoglądał na wszystko wokół, z każdej strony, nie wiadomo było, czy to twórca był tej krainy, czy jedynie posiadającym ją, obserwowatorem ułomności złudzeń faktycznych zawiłości. Choć z każdej strony, jakby nie patrzył, gdzie by się było, czy przystanęło. Z każdej strony widać było tylko przód, a tyłu nigdy, co niemożliwością dostrzeżenia drugiej strony, choćby pod kątem jakimś, czy odbicia zamyślenia, odbywały się bez jego miary.
Nigdy żaden sens poznawczy, co w obliczu tkwił ukryty nieświadome, i swojej jednostki nieznanej, ukrytej, tłumił w swojej istocie szklany krąg nieskończonych ról, z których żadna nie była ciekawa. Spowite były odblaskiem metodycznej złożoności fraktalnej nieskończoności. Obserwował wokół świat, co oni go dowodem natury martwej, niezmiennej oznaczyli, i chodź one niezmienne były w swoim wyglądzie, niczym stare płótno wiekowe, to światłość miała ona w przebiegłe zwinnych zmianach ekspansji mocy, jaka niewyczerpalna była energia, wydobyta z samego jądra integracji własnej pojemności pojednania. Dniem danych pojęć rozumnych szkaradnej umowności wystawiła swoje płody na blask światła dnia nowego, ukazując swoje nowe oblicze.
Czy słowa będą reagować, gdy będę odcięty od świata? Jednak nie wiele w wyjaśnieniach prawd poznania zrozumienia obadano. Brak mi słów, aż do tego stopnia, że opadły mi ręce. To, co najcenniejsze zazwyczaj trzymamy bardzo blisko siebie. Gdy to stracimy, bardzo trudno to było odzyskać.
Oto oblicze smutne. Szare miraże jałowych ziem. Dziedzictwo świata. I ono, zamieszkujące w świątyni świtu świadomego śnienia, śnieżnym śrutem okryte. Średniowieczne światło mroku, nie każdemu niosące zagrożenia śmierci, nacierało szwadronem strachu antycznej istoty.