Rozdział 1. Dies Irae
Druciany płot biegł naokoło zakładu karnego. Jeden z posterunków strażnika był pusty, opuszczony przez swego lokatora.
Uśmiech, przemknął przez twarz chudego osobnika, ubranego w jakieś stare szmaty. Związany i zakneblowany strażnik pogrążony w strachu, myślał, co potwór zechce z nim zrobić. W jakim celu utrzymuje go przy życiu. Po krawędziach pamięci odbijały się sceny z niegdyś oglądanych horrorów. Półnaga, przeraźliwe wychudzona postać rozpościerała się na tle budynków. Obraz wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiegoś nierealnego snu szaleńca. Widok ten paraliżował ochroniarza. Sprawiał, że jego rozbiegane oczy skupiały się w jednym punkcie. Widok fałszywego, szerokiego uśmiechu, długich, ostrych i żółtych zębów, nie mógł się równać z niczym innym. Strażnikowi przez myśl przeszło, że szaleniec chce uwolnić jakiegoś innego degenerata. Ale w takim razie, czemu nie zabierze mu kluczyków i nie wejdzie do środka?
Uśmiech dziwaka spoważniał. Zmierzwione, długie włosy odsłoniły duże, przekrwione oczy. Szmata opadła mu z ramion odsłaniając klatkę piersiową, wyglądającą jakby się rozkładała żywcem. Cały był oblepiony brudem, zeschniętą krwią, a po jego ciele ściekała bursztynowa ropa. Otaczała go wierna chmara much. Podszedł do siedzącego, związanego strażnika. Pochylił się nad nim i rozwarł usta, szczerząc przy tym zęby. Odrażający smród buchnął strażnikowi w twarz. Nagłym i całkowicie bezdźwięcznym ruchem, wyciągnął strażnikowi nóż, pistolet i pałkę. Trzymał wszystkie trzy przedmioty przed jego oczyma. Machał nimi dając znak, że całkowicie go obezwładnił i panuje nad sytuacją. Strażnik patrzył w niego, jak zahipnotyzowany. Przedmioty stanowiły jedyny, cudowny artefakt; jedyną nadzieję, jaka właśnie została ofierze odebrana. Strażnika zaatakowała fala potu i drgawek. Po ciele przebiegło ciepło, otulające go przed chłodem późnego wieczoru.
- Nastaje Dies Irae. – Powiedział.
Nie spuszczając wzroku z potencjalnej ofiary, chudzielec odłożył pałkę i pistolet nieopodal swojej nadgnitej nogi. W jego dłoni pozostał nóż. Zdjął plastikową pokrywkę, błyskając po oczach czystością metalu. Zamachnął nożem przecinając powietrze i czubek ostrza zatrzymał przed oczami coraz mocniej pocącego się strażnika. Zdecydowanym ruchem rozciął mu knebel w ustach, zrobiony ze starej, brudnej szmaty. Skaleczył go nieznacznie, ale na tyle, by smak jego własnej krwi wypełnił go i przeraził bardziej. Oczy szaleńca zdawały się płonąć. Strażnik postanowił coś powiedzieć. Bał się, ale wiedział, że musi coś zrobić.
- Chcesz kluczyki? To bierz! Mam je w kieszeni!
Szaleniec patrzył przez chwilę na strażnika w całkowitym skupieniu. Panikował.
- Nie interesuje mnie więzienie, żałośni mordercy i złodzieje. Ich czas jest już policzony. Oni są już oświeceni. Interesujesz mnie ty, prosty człowieku.
- Czego ode mnie chcesz? Kim jesteś?!
- Jestem zbawicielem naszych czasów. A ty? Kim jesteś? – Głos szaleńca był szorstki i nienaturalny. - Powiem ci. Jesteś więźniem.. Musisz pracować, płacić podatki, wychowywać dzieci, pieprzyć żonę, jeść i srać, a w dodatku myślisz, że wszystkie te rzeczy robisz z własnej woli. Myślisz, że jesteś wolny. A teraz spójrz na mnie. Żyję tak, jak mi się podoba, bez ludzkich nakazów i zakazów, ludzkiej miernoty, przywar i luksusów. Bez emocji. – Jestem istotą, która poznała człowieka na wskroś. Znam jego cele i pragnienia, funkcje i cel całego życia. Jestem zbawicielem ludzkości. Uwalniam ludzi od systemu, religii i samego siebie, jak i ciałem, tak i duszą. Odpowiadam na fundamentalne pytania, oświecam ich a potem zbawiam. Tak jak ciebie teraz.
Głos obłąkańca rozmywał się w zimnym powietrzu. Głos zgrzytliwy, wręcz piskliwy wznosił się mimo tego, ponad wszystko. Jakby jego struny głosowe były rozstrojone. Strażnik czuł bezradność i zrezygnowanie. Znajdował się obecnie w momencie, kiedy wszystko osiągnął i żył w spokoju, nie spodziewając się żadnych niespodzianek od życia. Ale przybył on. Zbawiciel.
- Co zamierzasz ze mną zrobić?
- Uwolnić cię od systemu, nudy, ludzi, życia. Pokazać ci cel. Zbawić twoją duszę.
- Ale mi się podoba obecne życie. Nie chcę umierać.
- Spójrz na siebie. Nawet teraz jesteś więziony, obawiasz się, że umrzesz. Spójrz na mnie. Przeniknij mnie swym wzrokiem. Dojrzyj piękno w brzydocie, czystość w brudzie…
Chudzielec rozłożył ramiona na boki. Wyszczerzył zęby i obserwował strażnika. Wywyższał się nad nim samą obserwacją. Strażnik patrzył się z obrzydzeniem na przeraźliwie wychudzone nogi, całe pokryte żółcią oraz zeschniętą czarną krwią.
- Przeniknij przez te szmaty! Wiedz, że piękno nie zawsze widać na pierwszy rzut oka. - Zbawiciel zerwał szczątkowe ubranie z siebie, które dosłownie butwiało na nim. I stanął przed ofiarą zupełnie nagi. Strażnik wzdrygnął się od nadmiaru ohydy. Nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób można doprowadzić się do takiego stanu. W okolicach krocza miał wyżartą, czarną dziurę, całą połyskującą od ruszających się w szale larw.
- Jesteś najbardziej odrażającą bestią, jaką kiedykolwiek widziałem w życiu!
- Odrażająca bestia? To tylko ciało. Namiastka niczego. Ważna część istotna tylko dla ludzi. Lecz teraz, będąc oświeconym, znając wszystkie odpowiedzi, stałem się czymś więcej niż zwykłe homo sapiens. Zabijam tych, którzy doprowadzili do mojego jestestwa. Sprawili, że jestem tym, czym jestem. Zabijałem dla zemsty tych, co torturowali mnie i przeprowadzali na mnie eksperymenty w obozach. Zabijałem z największą rozkoszą, nie martwiąc się, że ktoś mnie odnajdzie, bo właściwie nie ma jak mnie znaleźć. Jestem nikim. Nie ma mnie. Od czasu eksperymentów minęło już parę ładnych lat. Nikt nawet nie wie, że istnieję. Nikomu nie darowałem, znajduję wszystkich, zabierając ze sobą jako trofea, różne części ciała. Wiedzą tylko ci, z którymi dobiłem targu.
- Nic nie rozumiem! Przecież ja nie mam z tobą niczego wspólnego!
Popapranie spojrzał na strażnika takim wzrokiem, jakby miał zaraz się wybuchnąć histerycznym śmiechem. Strażnik zlany potem oddychał ciężko.
- No tak, ciebie jako jednego z nielicznych szczęśliwców zbawię od tego świata. Jesteś jednym z wybranych. Dlatego tobie właśnie opowiadam moją historię.
Obłąkaniec przysunął się do strażnika, uderzając go swoim połamanym, cuchnącym nosem prosto w jego. Strażnik upadł na plecy. Zbawiciel rozpiął mu marynarkę i rozciął nożem podkoszulek. Mężczyzna próbował wszelkich manewrów by się obronić, zrobić cokolwiek, kopnąć, uderzyć, ugryźć. Ale był zbyt unieruchomiony.
- Chryste, co ty chcesz zrobić?!!
- Tych zwyrodnialców, których znajdywałem, kazałem się wyspowiadać ze wszystkiego, za co byli odpowiedzialni i o czym wiedzieli. Nagrywałem ich historię na taśmy. Zabierałem trofea, jak wspominałem i zjadałem. Smakowałem ich na tysiące różnych sposobów. Każdy inaczej smakuje. Każdy jest kimś innym i potem staje się mną.
- Masz zamiar mnie zjeść?!!
- Nie. Ludzkiego mięsa mam pod dostatkiem, trzymam je w zamrażarkach, gdzie starczą mi na naprawdę długo...
- Więc czego ode mnie chcesz?!
- Z biegiem lat, zacząłem się akceptować, a wiedz, że to nie jest łatwe, zważywszy na to jak wyglądam. Ale kilka dni temu podczas degustacji mięsa, zacząłem mu się przyglądać. To było jak nagłe oświecenie. Pojąłem, że nie tylko ludzie są piękni na zewnątrz, ale i wewnątrz. To takie oczywiste. Chcę ci uświadomić. Piękno w brzydocie, czyli mnie. Twoje piękno wewnętrzne oraz zbawić cię od tego świata.
Strażnik zaczął się wierzgać, sapiąc przy tym głośno. Próbował się uwolnić wkładając to wszelką siłę, na jaką tylko mógł się zdobyć. Zbawiciel przystawił mu ostrze do jabłka Adama. Strażnik momentalnie znieruchomiał. Obrzydliwiec przejechał lekko ostrzem rozcinając naskórek i zaczął ciągnąć tak wzdłuż ciała, coraz niżej, w dół klatki piersiowej. Zjeżdżając dociskał ostrze coraz mocniej, coraz bardziej zagłębiając je w ciało. Strażnik sapał i pojękiwał. Pieczenie. Ból. Panika na widok krwi nasiliła strach. Strażnik wydarł się na cały głos, ale wokół była tylko wolna przestrzeń. Ostrze zatrzymało się na brzuchu. Zbawiciel powoli wsadzał je głębiej, rozcinając mięso. Na boki wypływał szkarłat. Strażnik dostawał drgawek. Chciał przekląć, ale krew wypływająca z ust uniemożliwiała mu to. Szaleniec wyciągnął nóż. Odsunął się i stanął przed ofiarą, jakby oceniał swój surrealistyczny obraz. Strażnik przechylił głowę do niego i wydusił z siebie kilka słów, przerywając.
- Jesteś... gorszy… niż oni... – I zemdlał nie mogąc znieść bólu i widoku krwi.
- Nawet przez myśl ci nie przejdzie, co można zrobić z człowiekiem. Myślisz, że nic cię już gorszego nie spotka, niż siedzenie za biurkiem i przewalanie papierów do późnej nocy? Albo praca w jakimś zapyziałym zakładzie jako robol? Pomyśl! Rusz szare komórki, doprowadź je do wrzenia, niech się trochę pogotują. Wojna, miłość i choroby, to jedne z nielicznych rzeczy, jakie przytrafiają się prostemu człowiekowi. Ale jest jedna finalizacja tego wszystkiego. Jedna okropna rzecz, której nikt się nie spodziewa, nawet w najobrzydliwszych snach. Ta rzecz, to JA!
- Kim ty…jesteś?
- Jestem bogiem.
Psychopata nachylił się nad brzuchem swego pacjenta i rozchylił na boki ranę, dając jego wnętrzu możliwość, by zaczerpnęło trochę świeżego powietrza. Strażnika szarpnął spazm przenikliwego i najgorszego bólu, który go przebudził z omdlenia. Zaczął krzyczeć w niebo, zdzierając sobie przy tym gardło. Krzyczał niemal całym ciałem. Targał spazmami człowieczeństwa. Odlatywał, przepełniony najwykwintniejszą odmianą strachu. Głos z sekundy na sekundę zostawał obdzierany z wszelkich złudzeń i wątpliwości. Słowa błagalne sięgały gwiazd. Krew wylewała się z niego, zdawało się, że jej ilość w ciele jest niezmierzona. Wsiąkała w ziemię pod nim. Czuł niemal ogień rosnący mu w ciele. – Zbawiciel wsadził palce w jego ranę, coraz głębiej dotykając opuszkami jego wnętrzności. Dotknął jakiegoś organu i zatoczył na nim swój uścisk, delikatnie wbrew pozorom. Zaczął je wyciągać. Jelita. I pokazał je swojemu właścicielowi.
- Popatrz na te swoje piękności.
Starannie ułożył na jego brzuchu wnętrzności, wyglądające jak mięsne węże. Wypływająca z nich posoka, ściekała na ziemię. Nieprzerwany okrzyk, rozbiegł się po całej okolicy. Szaleniec zdawał sobie sprawę, że nikt ich nie usłyszy. Zaczął cichutko się śmiać. Po chwili cichy szmer, zamienił się w chichot. Chichot nasilał się, tworząc głośny śmiech przypominający przeraźliwy skowyt. Zachwianie i transformacja w pełen histerycznego śmiechu wrzask, przepełniony nienazwaną mieszanką paranoi i obłąkania. Dwa krzyki przeplatały się ze sobą tworząc jeden spójny ryk. Strażnik popuścił.
- Oj! - Przerwał momentalnie śmiech i spojrzał na strażnika z zastanowieniem. – Ktoś zrobił siku.
Zbawiciel zarechotał i dalej obserwował reakcje strażnika. Ten cały się trząsł, aż w końcu zwymiotował. Wymiociny rozprysły się nad nim i wypełniły mu usta. Ledwo widział na oczy. Nie dawał za wygraną. Wiedział, że nie ma ratunku, ale mimo tego, nie chciał odpłynąć. Zaczął się krztusić. Nie miał nawet siły by odwrócić na bok głowę. Szaleniec podszedł do niego i otwartą dłonią uderzył go w klatkę piersiową. Wymiociny wytrysnęły w powietrze i rozprysły się na ziemię wokół. Jego głowa opadła na bok. Wrócił do życia, choć tego nie chciał. Nie mógł pojąć, czemu mają służyć te jego tortury. Strażnik zaciągnął się powietrzem.
- Obrzydliwe piękno. - Powiedział Zbawiciel. – Piękno straszliwe.
Strażnik tracił przytomność, ale ból trzymał go przy zmysłach. Największą przyjemnością byłoby teraz zasnąć. Obraz przed oczami rozmywał się. W ustach czuł gorzki i mdły smak. Zbawiciel podszedł do niego, pocałował w sam środek czoła i zaczął nucić do ucha.
- Ach śpij, kochanie. Jeśli gwiazdkę z nieba chcesz dostaniesz. – Przerwał raptownie, i zastanawiał się nad czymś. - Wiesz, co? Mam świetny pomysł. Chcesz posłuchać? - Odsunął się od niego i dostrzegł, że strażnik jeszcze jest przytomny. Zbawiciel podniósł pistolet i pokazał go jemu. Potem wsadził go do ręki strażnika, zaciskając wokół niego jego palce. Zbawiciel stanął przy jego nogach.
- Wiesz, co masz zrobić, strażniku? – Spytał gestykulując i naśladując jakby postać z filmu, niewinną ofiarę, która jest na muszce złego bandytę. - Gdy będziesz chciał strzelić, nie ruszę się. Masz moje słowo.
Głos Zbawiciela rozmywał się w głowie strażnika i stawał echem dobiegającym z oddali. Z nieludzkim wysiłkiem, ostatnią wolą i siłą, jaka w nim tkwiła podniósł broń i wycelował w klatkę piersiową, w sam środek ciała szaleńca. Czuł, że zabicie go to jego ludzki obowiązek, umrze, prawda, ale będzie miał pewność, że ten potwór już nikogo nie zabije. Umrze usatysfakcjonowany. Ręka trzęsła mu się. Celował w środek wychudzonego ciała, z przebijającymi się przez skórę żebrami. Nie miał siły podnieść ręki. Wzrok mu się rozdwajał. Robiło się czarno. Oczy strażnika napełniły się łzami zwycięstwa. Zabicie tego czegoś, było najlepszą nagrodą, jaka go w życiu spotkała. Strażnik zamknął oczy i pociągnął za spust. Rozległ się głośny huk. Po kilku chwilach ciszy, strażnik otworzył oczy. Rozmyte barwy zaczęły się wyostrzać. Przed nim nie było nikogo. Przechylił lekko głowę do przodu, choć był narażony na niesamowity ból, musiał być pewien. Zbawiciel leżał nieruchomo przed nim. Głowa strażnika opadła na powrót.
- Wygrałem.
Czuł się zmęczony. Myślał o tym, co powinien teraz zrobić. Wiedział, że nie dożyje do rana. Wiedział, że nie dosięgnie krótkofalówki. Wiedział, że jest nie do odratowania. Strażnik zacisnął palce na rękojeści pistoletu. Wziął głęboki oddech i pociągnął za spust. Ponowny huk rozległ się w głuchej przestrzeni. Dłoń opadła. Przez chwilę słychać było ciche mlaskanie opadającego mięsa na trawę. Strażnik odpoczywał.
Kilka sekund ciszy później. Szelest wśród liści. Na tle świecących budynków wyrosły kontury chudej postaci. Rozczochrane włosy falowały na wietrze. Chwycił się za bolące ramię, wymacał ranę i wydłubał z niej pocisk.
- Zaprawdę powiadam ci, byłeś blisko.
Szaleniec zebrał wszystkie przedmioty, mogące potwierdzić jego pochodzenie. Zatarł wszystkie możliwe ślady, zostając ponownie bezkarny. Choć nawet, jeśli znaleźliby jego odciski palców, czy cokolwiek innego, nikt nawet nie znajdzie go w jakimkolwiek rejestrze. Powinien być od ponad sześćdziesięciu lat martwy. Pochylił się nad strażnikiem, wsadził mu nóż w lewą rękę, zagiął i wsadził w rozcięcie na brzuchu.
Obłąkaniec schodził w dół wzgórza śmiejąc się. Lecz im bardziej się oddalał, tym śmiech był głośniejszy.
Rozdział 2. Klaustrofob
Inez nigdy nie czytała gazet, bo według niej pisali tam wyłącznie o polityce i sporcie i nigdy o niczym ciekawym. Jednak tego ranka, na pierwszej stronie gazety miejskiej, zobaczyła porażające zdjęcie martwego człowieka, tak zmasakrowanego, że dziwiła się, jak takie zdjęcie w ogóle trafiło do druku. Zdjęcie pochłaniało ją w całości. Widziała w horrorach nie jedną taką scenę, jednak na żywo, w rzeczywistym świecie, było to zupełnie coś innego.
Inez zawsze interesowały sprawy związane ze śmiercią i horrorem. Były niemal jej hobby, pewnego rodzaju odreagowaniem od wszystkiego wokół. W filmach działo się to, o czym ona tylko marzyła - o tym by dać nauczkę chociażby swojemu własnemu ojcu, gliniarzu, który nieustannie bił ją za najmniejsze przewinienie, wciąż powtarzając tylko, jak zdarta płyta „Ja jestem prawem” żenująco naśladując pierwowzór. Myślała o tym cały czas, składając obietnicę, że jeśli ojciec znów przyjdzie pijany i zrobi to, co ostatnio, ucieknie z domu.
Zaczął się okres wakacyjny i Inez mogła zająć się rzeczami, sprawiającymi jej frajdę bardziej niż nauka, która szła jej mozolnie. Z samego ranka, co drugi tydzień, gdy o szóstej rano jej rodzice wychodzili do pracy, włączała sobie film, którego nie mogła oglądać w ich towarzystwie, zważywszy na niesamowitą brutalność tych produkcji. Na niektórych z nich widniały naklejki z ostrzeżenie „od 21 lat”. Uważała, żeby jej rodzice nie dowiedzieli się o tym hobby i korzystała z jedynego w domu wideo pod ich nieobecność.
Po filmie i śniadaniu, brała swój akordeon i wychodziła na rynek, również wbrew rodzicom, zarobkując z grania na ulicy. Rodzice nie chcieli jej dawać pieniędzy, myśląc, że pieniądze przetrwoni na pierdoły lub na narkotyki. Dziewczyna sama musiała zarobić na swoje potrzeby, jak książki i filmy. Grała dziennie około trzech godzin zarabiając przy tym średnio stówę dziennie. Po tym wracała do domu, gdzie oglądała kolejny film, a gdy kończyła, rodzice wracali z pracy. Wówczas szła do swojego pokoju, gdzie się zamykała z książkami i muzyką, aż do samego końca dnia. Tak mniej więcej prezentował się cały dzień Inez.
Tego dnia, gdy przeczytała artykuł o zabitym strażniku więziennym, coś się w niej zmieniło. Zostawiła sobie gazetę, dołączając artykuł do kolekcji podobnych. Przestudiowała go w ciągu dnia ze cztery razy, a wieczorem nie mogła zasnąć. Nie mogła uwierzyć, że coś takiego zdarzyło się w jej mieście. Policja nie wiedziała, kim jest morderca, mieli parę śladów, ale wszystkie były do niczego. Wiedzieli jednak, że ofiara nie zrobiła sobie tego sama. Inez czuła pociąg i ciekawość w stronę mordercy. Pragnęła go poznać. Żaden typ ludzi nie interesował jej tak jak psychopaci i mordercy. Byli totalnie nieprzewidywalni. Chciała rozmawiać z nimi, uczyć się od nich i poznawać ich tok myślenia. Nie bała się, była niesamowicie rozbudzona. Próbowała odegnać swoje myśli i spróbować zasnąć, jednak to zdawało się trudniejsze niż dotychczas.
Noc była dla niej pewnego rodzaju wytchnieniem. Bardzo często nie spała przez nie całe, odsypiając w dzień wtedy, gdy rodzice zostawali w domu. Jednak ta noc była inna od pozostałych. Czuła zdenerwowanie, ale tym razem nie wynikało ono z napiętej sytuacji w domu. Wyczuwała coś za oknem. Coś się działo poza domem. Nie potrafiła tego zlokalizować, ale wprawiało ją to w niepokój. Może jednak faktycznie wariuję od oglądania takich filmów.
Obserwowała konary drzew, z ledwo widocznymi koronami w tle, oświetlone przez żółte rozszczepione światło latarni, dające złudny efekt żarzenia się ognia. Ogłuszający szum jadącego pociągu, padający na niego księżyc, blado oświetlał go, zmieniając jego strukturę i barwę. Chmury wyciskały z siebie deszcz. Drzewa uchylały się przed wiatrem. Krople łagodnie stukały o szybę. Deszcz zagłuszał muzykę z radia; Inez siedziała pod ścianą na łóżku. Mały pokoik, stanowczo zbyt mały, zawsze ją niepokoił. Z całego sześcianu tego miejsca, trzy ściany i sufit były zrobione ze szkła, to niby miało jej pomóc w pozbyciu się strachu przed małymi, zamkniętymi pomieszczeniami. Rodzice wiedzieli, że Inez cierpi na klaustrofobię, i to jedyne, co mogli zrobić, gdy już jako mała dziewczynka przejawiała głęboki strach do takich miejsc.
Siedziała w ciemnościach sądząc, że światło niewiele by tu wniosło. Czuła jak ściany przybliżają się w jej stronę, chcąc się posklejać, jedna z drugą. Powietrze wydawało się być zbyt gęste, bardziej wilgotne i duszne. Inez zaatakowała kolejna fala paniki, którą ledwo zwalczyła. Zamiast wyjść, albo przynajmniej otworzyć okno, czuła lęk, i nawet nie potrafiła kiwnąć palcem. Strach ją paraliżował. Zastanawiała się gdzie położyła klucze, i czy udałoby się jej znaleźć je w tych ciemnościach. Zamknięte drzwi, jeszcze bardziej dawały złudzenie totalnej, klaustrofobicznej izolacji.
Głuchy grzmot i błysk momentalnie rozjaśnił przestrzeń. W kąciku okna Inez zauważyła czyjś wzrok. Nie wiedziała czy to złudzenie, czy jakiś odblask. Wpatrywała się coraz bardziej drżąc na całym ciele. Widziała starczą głowę z tępym, przenikliwym wzrokiem, działającym hipnotycznie. Po kolejnym błysku i grzmocie nieba, głowa zniknęła. Zaczęła skrzypieć podłoga. Lecz nic, ani nikt po niej nie przechodził. Przez chwilę zdawało jej się, że to pod nią, pod piętrem niżej. Po kolejnym nierównomiernym skrzypnięciu, wiedziała już, że to coś czyhało za jej drzwiami, i nie byli to jej rodzice. Spojrzała na drzwi. Głos zamilkł ustępując kolejnym niepokojącym dźwiękom. Turkot, coraz głośniejszy, napierający galop rozpędzonego konia mknął w stronę jej drzwi. Cztery zwierzęce nogi, jedna biegnąca przed drugą. Dźwięk zaczął się oddalać w drugą stronę, do całkowitego wyciszenia. Jednym dźwiękiem słyszalnym, było brzęczenie latarni za szklaną szybą. W normalnych warunkach, nie było możliwości by ją słyszeć. Znów zawył wiatr, deszcz przestawał padać. Spojrzała w sufit, czując jak się do niej przybliża się szklana płaszczyzna. Opuściła głowę by odegnać kolejną halucynację. Czerniało jej przed oczyma. Spojrzała przed siebie gdzie miejsce przestało na chwilę emitować światło. Inez spojrzała w okno by się przekonać, czy nie jest to kolejne złudzenie. Za oknem zawsze coś było widać. Gdy spojrzała na mokrą od deszczu szybę, strach zaczął ją paraliżować. Miliony oczu obserwowały ją. Nie było to złudzenie. Inez zaczęła głośno dyszeć, czując, ze się dusi. Powietrze zdawało się być rozrzedzone do granic możliwości. Zasłoniła rękami twarz błagając na głos boga, by ten ją ocalił.
- Boga nie ma. Nie żyje. Zabiłem go. – Powiedział męski głos, szeptał, jakby bezpośrednio do jej ucha. Była tak przerażona, że bała się poruszyć. – Jest tylko Zbawiciel.
Dziewczyna powtarzała na głos „… to tylko złudzenie, halucynacja, jestem chora. Chora... To się nie dzieję...” Gwiżdżący wiatr odbija echem i przenika przez wentylację z intensywnym łoskotem, trafiając w nią. Odbija się od ścian i uderza w szybę, jak wąż. Słyszy kogoś za drzwiami. Ktoś stoi na korytarzu. Biegnie chwiejnym, nierytmicznym krokiem. Łoskot niesie po przestrzeni. Małe uchylone okienko obija się o futrynę. Kropelki deszczówki, zawieruszone na górze, skapują jej na kołnierz, obmywają kark, nasączają go, a skóra wpija ją jak gleba. Próbuję się, choć na chwile uspokoić. Zamyka oczy. Marzy. Wycisza się. W oddali słyszy paranoiczny nienaturalny śmiech. Warkot przejeżdżającego samochodu. Czyjś powolny oddech, którego smród jest nie do zniesienia. Szelest worków foliowych, dudniący grzmot i energetyczny rozbłysk. Światło znika zaraz po huku. Znów szykuje się kolejny atak deszczu.
Rozlega się pukanie do drzwi wejściowych do mieszkania. Wolne pukanie. Trzykrotne. Kto to o tej porze?! Jest pierwsza! – Przebiegło jej przez myśl. Znowu pukanie. Tak samo wolne, o tym samym natężeniu głośności. Ktoś za drzwiami chwycił klamkę i nacisnął. Słyszała to nazbyt wyraźnie. Drzwi zaczęły dygotać, lekko i cicho, aż podskoczyły z takim hukiem, że zdawało się, że coś wybuchło. Myślała, że zaraz, ten ktoś za nimi, wyrwie je wraz z zawiasami. Chyba, że ten ktoś już to właśnie zrobił. Ktoś za drzwiami zaczął raptownie pociągać za klamkę.
Odwróciła głowę w stronę lustra. Odbicie uśmiechało się do niej, a ona sama nie. Jej odbite oczy, przewracały się po orbicie i znikały. Postać w lustrze wstała, podczas gdy Inez siedziała patrząc na swoje odbicie, które rozprostowało się i zaczęło wywijać akrobacje, których nigdy w życiu by nie zrobiła, a już na pewno nie po ciemku. W pewnym momencie, postać przystanęła w bardzo niewygodnej pozycji i nie ruszała się przez bardzo długą chwilę. Za oknami w odbiciu stali ludzie, oglądali ją. Postać opadła na łóżko bardzo powoli. Wyciągając jakby z przestrzeni wyjętej zza cegły. Z kolejnych wyciągała kolejne, budując wokół siebie mur. Odbicie Inez robiło to wolno, ale po zakryciu nóg po kolana, przyśpieszała chcąc jak najszybciej zamknąć się w tej fortecy. Oderwała wzrok od tafli lustra i cała spocona spojrzała w stronę okna. Panowała cisza. Za oknami stali ludzie. Inez przypatrywała się każdej kolejno, dochodząc do okropnego wniosku, że one to jedna i ta sama osoba w kilkudziesięciu replikach. Były identyczne, wychudzone, ohydne, ze zmierzwionymi oczami i ubrane w stare szmaty.
Zamknęła oczy i ścisnęła mocno powieki, aż do bólu. Zobaczyła fraktale, a gdy zniknęły otworzyła je. Za oknem nie było nikogo. Rozległo się trzykrotne pukanie, tym razem w szybę. Próbowała wzrokiem i słuchem określić miejsce. Pukanie ustało. Po kilku sekundach napiętej ciszy, znów trzykrotne, głuche pukanie w szybę. Zaciśniętą pięścią. Żadnego sprecyzowanego miejsca, ruchu, szelestu, instynktu. Ręka pojawiała się bezgłośnie, i tak samo znikała. Spojrzała w sufit, coś się przeturlało z jednego końca na drugi. Zniknęło. Głowa, spadała na sufit, wypadała z nieba, z nicości, jedna za drugą. Bulgot w murze, jakby ściana, była wypełniona wrzącą wodą. Znów trzykrotne pukanie. Inez przerażona, próbowała znaleźć miejsce, dłoń, które puka w szybę. Maksymalnie skupiona, na prawo, za jej plecami, znalazła ją, siną, purpurową damską rękę z długimi połamanymi i brudnymi paznokciami. Obrzydliwa ręka, nienaturalnie rozciągnięta, zniszczona, z czarnymi żyłami gotującymi ropę, cofała się w nieokreślone miejsce. Inez nie mogła tego znieść, chciała krzyczeć, by cały świat usłyszał jej strach. A krzyku jej można byłoby się samemu przerazić.
Znienacka niebo rozświetlił błysk, jednak ktoś ją usłyszał. Ten grzmot, mógłby samym brzmieniem rozwalić mur. Z nieba znów wylewała się woda. Hektolitry deszczówki, jak z prysznica. Puls podskoczył. Czuła jak ściany zaczynają się przybliżać, zwężać i oplątywać ją. Głowy próbowały wejść do środka, przebić się przez szklaną powłokę. Spadały ze wszystkich stron na szyby wokół. Inez dusiła się. Nie mogła otworzyć ani okien, ani drzwi. Skrzypienie, gdzieś. Ktoś odrapuję szybę tępym narzędziem. Odwróciła się. Ohydna sina, kobieca ręka, zacisnęła palce na kluczu i próbuje się przebić do środka. Dlaczego tak wam zależy żeby tu wejść?! – Pytała samą siebie. - Zaraz, przecież to klucz do mojego mieszkania, co on robi w jej dłoni. – Krzycząc spostrzegła postać idącą w jej kierunku. Szyby pękały, jakby były pod naporem wysokiego ciśnienia. Paznokcie kilkunastu rąk drapały przeraźliwie, chcąc przebić szklaną osłonę. Spojrzała w lustro, pokój był pusty, w tafli był dzień. Fala strachu zalewała ją. Nieustanne kołatanie serca i drgawki przeszkadzały jej w milczeniu, doprowadzając do ostatecznego rozłamu szyb, co było osiągnięciem apogeum jej strachu.
Brzdęk opadających monet. Wszystkie szyby, jakby pod wpływem eksplozji, jednocześnie rozprysły się, do wnętrza pokoju. Była pod szklanym deszczem, wtaczających się głów jak piłki. Wlewały się jedna za drugą. Wypełniały pokój. Przykrywały ją, tłumiły jej krzyk, opadały jedna na drugiej. Próbowała wierzgać, ale byłem jak sparaliżowana. Zaczęła krzyczeć, drżeć się jak najgłośniej pozwalało jej gardło. Wykrzykiwała wszystko, co jej przyszło do głowy. Zakryła się pościelą i krzyczała w poduszkę przez kilka minut z rzędu, aż zmęczona i otumaniona zdała sobie sprawę, że wszystko na chwilę ustało.
Położyła się, by ojciec nie pomyślał przypadkiem, że to ona stwarza te wszystkie hałasy. Zwłaszcza ojciec zawsze uważał, że jak coś nie szło po myśli, jak coś było nie tak, to na pewno była to jej wina. Nienawidziła go z całego serca. Zaczęła drżeć na całym ciele, nie z zimna czy ze strachu, lecz z nerwów. Co noc było to samo. Wyobrażała sobie okropności, jakie chciała popełnić sama, własnymi rękami. Ściany mieszkania były cienkie i słyszała niemal wszystko. Słyszała jak pijany ojciec namawia żonę do tego by poszła z nim do łóżka. Jak to robią. A następnie ojciec zamyka jej usta by nie słychać było krzyków i bije ją. Inez słyszy tylko głuche uderzenia. Czasami urywany krzyk czy wrzask. Cała dygotała, jakby miała atak padaczki. Adrenalina ją przepełniała. Nie mogła nic zrobić, nie miała siły, gdyby się wtrąciła, zrobiłby to samo z nią. Już tak było. Ojciec chwycił ją za włosy i popchnął na ścianę z całej siły, aż się od niej odbiła. Złamała wtedy nos. Upadła a ojciec podszedł do niej i zaczął ją kopać w pijackiej malignie. Gdy matka wstała w jej obronie, on rozbił na jej twarzy butelkę i noc się skończyła.
Teraz mogła tylko krzyczeć w myślach. Wymyślać i spisywać niezliczone zbrodnie, jakich mogła dokonać, gdyby tylko mogła. Myślała o nich, cały czas widziała obrazy tego, co mu zrobi. Błagała czasami, by ktoś jej pomógł. Ktokolwiek. Nawet demony. Do nich modliła się, co noc.
Na granicy snu i jawy, widziała kafelkową podłogę, sądząc po jej powierzchni dosyć starą. Przed nią zawsze rozpościerała się czarna, zamglona przestrzeń. Czuła czyjś wzrok. Zawsze miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje, i bada, jakby decydował za nią, co ma zrobić. Jakby podejmował dalsze decyzji, co do rozwoju jej snu. Czasami widziała trzy identyczne białe sylwetki przedzierające się przez czarną mgłę. Gdy badała przestrzeń chcąc im się przyjrzeć, rozmywały się i jedyne, co mogła wyłowić w przestrzeni to palisady i kolumny.
„Bądź mądra, obierz kierunek. Kierunek, którą stronę pójdziesz mądralo? Idź w mroczny bezsens, doprowadzi cię do tego, czego dążyłaś przez całe swe życie. Wszechobecna pustka. Wartość życia dostrzega się dopiero po śmierci. Odpowiedz na pytanie, czego chcesz. Czy tego chcesz? Poświęcenia i pomocy? Uwolnienia od nich, swobody i wolności? Całkowitej wolności i poznania czegoś więcej niż tego, co widzisz wokół? Jednym słowem, nieistnienia?”
Zęby Inez zazgrzytały. Dźwięk niesiony przez echo, odbijał się od głębin pustki. Gdzieś było miejsce przelotowe, tunel, z którego można było wyjść. Jednocześnie prowadzący w głąb czeluści, nieznanego niebytu. Zlepiony cegłami, razem z buchającym powietrzem, wpadał płaczący krzyk niemowlaka. Wykrzykiwało swe gardło. Niemowlęcy skowyt, rozdzierał swoje małe usteczka. Z małego, starego wózka dobiegało zawodzenie. Inez podeszła bliżej, z czystej ciekawości zobaczyć je. Przepełnione krwią oczy dziecka spojrzały na nią. Zrozumiała, że to ona sama. Dotknęła rączki dziecka i wtedy zobaczyła swojego ojca. I ponownie rozległ się męski głos zadający pytanie – „ Czy chcesz bym przyszedł i to skończył?”
- Tak – odpowiedziała we śnie i przez sen, nieświadoma tego.
- Czy gdy to zrobię, zostaniesz moją uczennicą? Mam ci wiele do pokazania...
Dziecko, z niewinnego i świeżego, co więcej, będące nią samą, zmieniło się w najohydniejsze dziecko, jakie w życiu widziała. Najbardziej posunięty przejaw trędowatości i obrzydliwości, dostrzeżone u istoty żywej. To coś mówiło do niej. Głos mówiący do niej, wychodził bezpośrednio ze zmiażdżonej grdyki niemowlaka. Inez zacisnęła zęby po raz kolejny. W umyśle znowu zobaczyła swojego ojca.
- Powiedz to po raz kolejny. Powiedz, czego chcesz.
Ojciec w jej umyśle nachylał się nad nią i mówił do niej „jeszcze jedno takie przewinienie a rozpierdolę twój pierdolony łeb o ścianę i spuszczę w kiblu” – mówiąc to uśmiechał się do niej. Inez przez łzy przepełnione goryczą i agresją była w stanie poświęcić wszystko, by tylko jej ojciec zdechł.
- Popieprzony sukinsyn, za te słowa, co wypowiedziałeś w swoim zeszmaciałym umyśle, zabiję cię. Rozerwę na strzępy i rozsmaruje twym ludzkim ścierwem całe pole tego piekielnego przybytku. Twą czarną duszę sprzedam diabelskim psom do zabawy. Twoje ciało przeciągnę po całej dolinie piekielnej. Twój krzyk wypełni wszystkie zaułki piekła, jeśli owo istnieje. Każdy jego zakątek. Głową będą się bawić bezgłowe cyklopi. Twój członek znajdzie miejsce na szyi każdej ladacznicy i wiedźmy, zamieszkujące tą krainę piekielną. Serce będzie paliło się wiecznie i nigdy nie zgaśnie, powieszone gdzieś w korytarzu, będzie oświetlać drogę niewolnikom. Wszystko przed chórem śpiewającym przez zdeformowane dzieci. Resztę będziemy obdzierać płatami, drążyć, rozdzierać. Spuścimy krew jak ze świni. Poćwiartowany będziesz się wić i czekać aż ci wybaczę. A nie wybaczę nigdy.
Inez poczuła uderzenie w bark, następnie obraz się zamglił, i bezwładnie, lekko opadła na ziemię. Zorientowała się, że śniła i spadła z łóżka. Była cała spocona. Nie tak przerażona jak przedtem. Wstając, wpakowała dłoń do jakiejś kleistej cieczy woląc nie wiedzieć, czym jest. Spojrzała w stronę okna. Za nim pojawił się tunel ciągnący się w nieskończoność. Za ścianą słyszała trzepot skrzydeł. Krew zaczęła jej szumieć w uszach. Zza drzwi dobiegało wycie wilków.
- Pamiętaj, co mi obiecałaś. – Rozległ się głos. Odwróciła się skąd dobiega. Było zbyt ciemno, by się zorientować, czy ktoś jest w pokoju, czy nie.
- Kim jesteś?
- Kimś, kto usłyszał twoje modlitwy. Kimś, kto zbawi twojego ojca. Kimś, kogo wezwałaś. Ale muszę mieć pewność, czy tego chcesz. Nie tylko w snach i marzeniach.
- Czy jesteś demonem?
- Jestem Zbawicielem.
- Chcesz zabić mojego ojca, prawda?
- Nie ja, ty, moimi rękami.
- Tak. – Odpowiedziała Inez – Chcę tego. Ale co ze mną?
- Ja się tobą zaopiekuję przez rok. Pokażę ci niezwykłe rzeczy, bo wiem, że chcesz je poznać. Będziesz moją uczennicą, asystentką i pomocą. Odejdziesz dopiero po roku spędzonym ze mną. Taka jest umowa. Śmierć ojca, ale w zamian chce rok z twojego życia.
Inez zamilkła zastanawiając się nad propozycją. Była przerażona, nie potrafiła na tą chwilę racjonalnie myśleć. Czuła, że oszalała. Że to, nie było realne.
- Tak czy nie? – Spytała jeszcze raz nieokreślona postać skrywająca się w ciemnościach.
- Nie wiem... – Głos jej już nie odpowiedział. Inez usiadła. Zastanawiała się nad snem. W nim też złożyła obietnicę. Nie mogła się skupić.
- Ale co będzie ze mną? Złapią mnie i zamkną do końca życia.
- Sprawię, że nie zamkną. Nikt nawet nie będzie podejrzewał ciebie.
Jej myśli zostały przerwane rozdzierającym krzykiem jej matki. Inez popuściła w majtki. Znowu. Wybiegła z pokoju, zapaliła światło pomieszczenia jej rodziców i zobaczyła nagiego ojca z nożem skierowanym nad matką siedzącą w rogu pokoju. Inez wydarła się na całe gardło, krzycząc „nie”, ale słowo rozmyło się gdzieś w zdartym wrzasku. Ojciec przechylił się do tyłu spoglądając na nią.
- Na ciebie ty mała suko też przyjdzie czas. – Powiedział w uśmiechu i zamachnął się nożem. Ostrze drasnęło lewą rękę matki Inez, rozcinając ją. Krew zalewała ją po całości. Ojciec Inez wykonał kolejne ruchy tnąc ją jak popadnie.
- Tak. – Powiedziała półgłosem Inez. – Chcę tego. – Krzyknęła teraz na cały głos – Tak. Zrób to! Rok czasu. Nie tak wiele w zamian za największe pragnienie mojego życia. To lepsze niż więzienie. – Inez krzyczała na całe gardło wzywając tego, który złożył jej propozycję. – Chcę tego! Słyszysz?! Kimkolwiek jesteś, zgadzam się!
Nóż przedarł się, przez gardło matki. Całe jej ciało zaczęło konwulsyjnie dygotać a krew tryskała potężnym strumieniem na ścianę. Było za późno na jakąkolwiek pomoc. Ojciec odsunął się na czworakach parę metrów do tyłu. Był tak upity alkoholem, że nie mógł ustać na nogach. Usiadł na chwilę patrząc na swoje dzieło. Nagle zrobiło się niesamowicie cicho. Trwało to wieki. Inez wiedziała, że tego widoku, do końca życia nie wyprze z pamięci. Będzie ją prześladował, do końca jej dni. Mogła zgodzić się wcześniej. Miała taką niezwykłą szansę, i ją zmarnowała!
Z pierwszą jej uronioną łzą rozległ się potężny łomot do drzwi. Jakby kilka osób na raz. Przerażona stanęła z boku, ustępując miejsca ojcu, który podbiegł nagi do drzwi. Spojrzał przez wizjer, ale niczego nie dostrzegł. W ręce dalej trzymał zakrwawiony nóż. Za drzwiami słychać szuranie. W żaden sposób nie można było określić, co za nimi stało.
Ochrypły gwizd bez melodyjnego sensu odpływał, stawał się coraz cichszy. Im dalej odchodził w niebyt, tym bardziej nasilał się szum w rurach. Głośniejszy przepływ wody w kanałach i kaloryferach. Dźwięk przywodził na myśl, jakby przebiegały przez nie miliony, stada, mgławice małych myszy. Z tego uczucia wyrwał ich potężny łomot, jakby ktoś, kto mieszkał nieopodal upuszczał jakiś ciężki przedmiot. Zdawało się, że dźwięki wydobywały się spod podłogi. Stukanie było rytmiczne, jak uderzanie młotkiem, po kilku sekundach monotonnych uderzeń zaczęły dołączać się inne lżejsze przedmioty, których większości nie można było określić. Brzmienie nasilało się do pewnego niebezpiecznego poziomu słyszalności, aż zachwiało się i zaczęło przygasać jak jakaś maszyna.
Pokój zaczął się wypełniać kłębami czarnej mgły. Gęste mleko, które można kroić nożem. Jej ciało w nadmiarze zaczęło produkować zimny pot. Zobaczyła głowę, całe ciało, jak pasożyt, wychudłej obrzydliwej postaci, która kończynami trzymała się sufitu. Postać, wyglądająca na połamaną i zdeformowaną, poruszała się wolno jak pająk, idąc po suficie wbrew jakimkolwiek regułą fizyki i grawitacji. Głowa odwracała się wokół własnej osi, badając sytuację.
Twarz postaci zdradzała samą nienawiść i szaleństwo. Inez była przerażona, chwiała się jakby miała zaraz upaść. Nie wiedziała już, czy to wszystko sobie wyobrażała, czy jest zupełnie inaczej. Nie potrafiła, na tą chwilę zdefiniować, czym jest prawda. Postać zniknęła równie nieoczekiwanie jak się pojawiła, zostawiając tylko ślady stóp i dłoni na suficie. Głęboka, przenikliwa cisza, spowodowała bzyczenie w uszach. Inez skuliła się w kącie, chcąc zapomnieć gdzie jest i może nawet zasnąć. Poczekać na ranek, wyjść na powietrze, poza pomieszczenie. Żeby to wszystko okazało się tylko snem. Tylko tego chciała. Zasnąć.
Rozdział 3. Pasowanie na trupa
Inez obudził chłód. Leżała na ulicy. Znalazła się w kompletnie opustoszałym miasteczku w samym środku nocy. Nie wiedziała jak się tu w ogóle znalazła. Próbowała zajrzeć gdzieś poza horyzont, ale niczego nie mogła dostrzec. Było zbyt ciemno. Miasteczko w dodatku, w niczym nie przypominało jej jakiegokolwiek znajomego miejsca. Było całkowicie opuszczone. Martwe. Chodząc po ciemnych uliczkach skąpanych w żółtych światłach lamp gazowych, doświadczała niemego przerażenia. Gdyby nie lampy, osada zginęłaby rozmyta przez mrok. Czarne chmury drążyły niebo, jakby zaraz miały spaść z hukiem na ziemię.
Inez weszła do jednego z przydrożnych sklepów. Ten był z antykami. Drzwi otworzyły się z oporem, szurając po drewnianej podłodze, zostawiając smugę. Próchniejące drewno przestało w pewnym momencie stawiać opór. Pomieszczenie pachniało kurzem, stęchlizną i starymi książkami. Było nostalgiczne i równie martwe jak zawartość. Głębiej, w powietrzu czuć było parafinę i mieszaninę nieokreślonych ziół. Całkowita martwota i półmrok, zakrywał bezcielesne pomieszczenie.
Na półkach antycznych mebli, stały stare metalowe figury, zegary i słoiki. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. W niektórych zakamarkach, paliły się niedopałki świec i lamp naftowych. Inez nie była sama. Cofała się w stronę drzwi. Wyczuła za sobą ruch. Na niezbyt wysokich szafkach kuchennych, w najdalszym zakątku pomieszczenia, zarysowywały się kontury postaci małej dziewczynki. Za nią wisiała na ścianie półka z dość sporymi słoikami, zbyt zakurzonymi, by można było zajrzeć do ich środka. Dziewczynka skąpana była w czerni. Nie widziała jej twarzy, ale jej głos skierowany był bezpośrednio do gościa.
- Wiesz, jakie to uczucie nie móc mówić? - Jej głos płynął jakby z daleka. Był stary i ochrypły, w niczym nieprzypominający głos małej dziewczynki.
- Właściwie to nie, skąd nasunęło ci się takie pytanie, przecież mówisz.
- Przez całe swe życie nie mówiłam, musiałam umrzeć, by odzyskać głos.
Pojedyncze krople wody wpadały w toń czarnej wody, wypełniającej kuchenny zlew.
- A Ty? Jesteś żywa czy martwa?
- Ej wiedziałabym o tym, że nie żyję, nie?
- Spójrz na swe dłonie.
Inez z czystej ciekawości spojrzała na nie. Niemy krzyk, przerażenie tak wielkie, że aż znieruchomiała, widząc powolnie schodzące warstwy skóry. Dłonie, już po chwili, były obdarte ze skóry. Gnijące mięso, zapadające się w sobie, oblepione przez robaki, wiły się i wgryzały w mięso jak oszalałe. Otworzyła szeroko usta, chcąc wchłonąć jak najwięcej powietrza do płuc i krzyknąć. Była zmęczona, dusiło ją jak po długim biegu. Dziewczynka wyszła z cienia i nieznacznie zbliżyła się do Inez. Jej sukienka była cała pokryta świeżą krwią. Obserwowała Inez ciekawskim wzrokiem małego dziecka. Inez próbowała dostrzec twarz kryjącą się w cieniu. Dziewczynka szła wolno w jej kierunku, jakby z wielką ostrożnością. Po policzkach dziewczynki, spływały krwawe łzy. Ciągnęły się równo po całej twarzy i ginęły pod podbródkiem. Inez próbowała wpatrzeć się w jej oczy, mających zaraz pojawić się w pełnym świetle. Kolejna fala przerażenia wstrząsnęła całym jej ciałem. Miliony mrówek przebiegło przez wnętrze, zostawiając po sobie paraliżującą falę zimna.
Oczodoły dziewczynki były puste. Przyglądała się Inez jednak tak, jakby ją doskonale widziała swymi pustymi dziurami. Wystrzępione dołki, wyglądały jak wyżarte przez kruki.
- Twoje oczy! – Krzyknęła Inez
- Nie chciałam patrzeć, oglądać, chciałam wypowiadać słowa, chciałam mówić.
Dziewczynka skończyła myśl, wpatrywała się w Inez pustymi oczodołami. Próbowała przewidzieć jej reakcję. Inez spojrzała znowu na swoje ręce. Tym razem były zwyczajne.
- Nie odpowiedziałaś mi wciąż na moje pytanie. – Przerwała ciszę dziewczynka – Jesteś tu, bo umarłaś czy na coś czekasz?
- Chyba żyję, skoro oddycham, poruszam się, mówię i czuję. Nie wiem jak się tu znalazłam.
Dziecko wskoczyło na szafkę i ze ściennej półki ściągnęła jeden ze słoików. Podeszła do Inez i odkręciła nakrętkę słoika, nienaturalnie silnie napinając mięśnie. Podała go Inez, która chwyciła go obiema rękami, czując ciężar nieadekwatny do objętości słoja. Spojrzała w jego wnętrze, wypełnionej nieskazitelną i najczystszą odmianą czerni, jaką można sobie tylko wyobrazić. Bezkres niebytu uchwyconego w słoiku.
Inez włożyła rękę do środka, nie spuszczając wzroku z dziewczynki. Śledziła jej zachowanie, próbując wybadać podstęp lub pułapkę. Mała była spokojna a zarazem podekscytowana, tylko czekając aż ona tylko to zrobi. Chwyciła coś miękkiego, ciepłego i wilgotnego zarazem. Mozolnie próbowała wyciągnąć to z wnętrza. Rzecz była niewiarygodnie długa, i o wiele większa niż wskazywałaby na to objętość słoika. Zaczęła przyglądać się owemu wyciąganemu przedmiotowi. Był on ciepły, ale z każdą chwilą, ciepło ulatywało. Jeszcze zanim to wyciągnęła upuściła słoik krzycząc.
- Przecież to pieprzona ręka!
Słoik poturlał się kawałek i zatrzymał się zamortyzowany przez nogę stołu. Odruchowo spojrzała na swoją lewą rękę. Chwiejąc się, oddychała spazmatycznie. Jej ręki nie było na swym miejscu. Leżała przed nią, wyrastając ze słoika.
Inez oparła się o jeden ze stołów. Tracę rozum, jego resztki. – Mówiła sama do siebie. Jednocześnie nie mogła się powstrzymać od sięgnięcia ponownie w głąb słoja. Ponownie zanurzyła w niego swoją rękę.
- Tak. Ciekawe, co teraz wyciągniesz. – Spytała dziewczynka i mówiła dalej, ale słowa rozmywały się gdzieś w przestrzeni. Słyszała je wyraźnie, ale żaden sens kolejnego, poszczególnego słowa, nie trafiał do niej. Jakby mówiła w obcym języku.
Inez wpatrywała się na małą, chcąc zrozumieć, choć jedno słowo. Dziewczyna próbowała naśladować sztukę obserwacji. Inez czuła czyjś wzrok, ale nie jej. Ręka Inez natrafiła na coś małego, delikatnego, miękkiego, śliskiego i lepkiego. Wyciągając, dławiła krzyk, ale drżenia nie mogła pohamować. Zamknęła oczy bojąc się, że straci coś jeszcze. Gdy je otworzyła, do jej mózgu trafił obraz jej samej, widzianej drugim okiem, leżącym na jej dłoni. Widziała strach wymalowany na swojej twarzy. Zaczęło jej się kręcić w głowie. Poczuła paraliżujące odrętwienie. To sen, to musiał być sen. Ale ilekroć w horrorach, ktoś mówi „to tylko sen”, zazwyczaj było na odwrót. Ostatnim tchnieniem podniosła głowę ogarniając wzrokiem całą armię spasionych, dzikich, sparszywiałych szczurów, rozbieganym po całym pomieszczeniu, okrywających jej ciało. Zatapiała się pod nimi przestając cokolwiek czuć. Wszystko ulatywało w przestrzeń, wszystko zamierało, było jak sen, w którym nic się nie śni. Ukradkiem zerkała jak każdy fragment swojego ciała oddziela się i sunie w kierunku słoika, wciągany przez czarną dziurę. Słoik był przeznaczony dla niej. Kondensował jej ciało, budując je na nowo. W ostatniej chwili zobaczyła przed sobą ohydną postać, której złożyła obietnicę.
- Twoje ciało potrzebuje regeneracji i wzmocnienia. Tak jak twoja dusza, której wzmocnienie nadejdzie, gdy zamknę słoik. – Powiedział Zbawiciel – Muszę to zrobić, ulepszyć cię, byś mogła widzieć i doznawać rzeczy, co nie należą do tego świata. Jest to pewnego rodzaju pasowanie na trupa. Zupełnie jak w szkole. Musisz w pewnym sensie umrzeć, by żyć dalej, przy mnie, by widzieć wszystko nowymi oczami i doświadczać rzeczy niepoznawalnych dla reszty gatunku ludzkiego. Inaczej, nie przeżyjesz przy mnie nawet jednego dnia.
Głos Zbawiciela był wyraźny do samego końca, ale dobiegał jakby ze studni. Inez czuła jakby zasypiała. Przez kilka chwil tkwiła w zawieszeniu między światami. W totalnej nieważkości odpływała w sen we śnie swojej własnej śmierci.
Porzucone liście, niezdolne do ruchu, martwe, leżały w cieniu skrzypiących huśtawek popychanych przez wiatr. Mały placyk zabaw z porzuconymi zabawkami. Bardzo późna pora, ale nie dla trzech chłopców, którzy postanowili zrobić sobie pod domem piknik.
Siedzą na starym wytartym kocu patrząc na siebie w zupełnym milczeniu. Czekają aż wszystkie światła w budynkach naokoło ich, zostaną zgaszone. Mali uciekinierzy, zaczęli kopać do siebie puszkę. Roześmiane twarze przy każdym trafieniu w stary pordzewiały metal kaleczył skórę. Dzieci nie przejmowały się bólem, krwią, były wolne, mogły robić to, co chciały, bez zgody kogokolwiek.
Niedaleko piknikowego miejsca obok dużego kontenera na śmieci, stało oparte o nie stare, duże, wysokie i zdobione zwierciadło. W jego wnętrzu na płaskiej powierzchni, kłębiła się mgła. Zwierciadło falowało, jakby jego tafla stworzona była nie ze szkła, lecz z wody. Inez wypłynęła z niego. Stanęła na chodniku próbując zorientować się gdzie jest. Wiedziała, że to kolejna próba, kolejne szkolenie tym razem jej duszy. Nie wiedziała, dlaczego Zbawiciel to robił, ale obiecała. Nawet nie próbowała zgadywać, co się stanie, gdy zerwie umowę. Zbawiciel wydawał się władać mocą nieograniczoną żadnym prawem. Kimkolwiek był, Inez wiedziała, że nie jest człowiekiem.
Zimna woda zaczęła wylewać się z pobliskiej rzeki za wałem. Czarna ciecz zaczęła przelewać się, zapełniając chodnik. Puszka upadła z chlupotem do wody. Trzech chłopców stało po kolana w wodzie. Woda zalewała piwnice najbliższych domów, pośród których stał plac zabaw, dryfujący, niczym statek widmo. Dzieci podeszły rozpryskując wodę na boki, do miejsca, z którego wyłowiły swój koc i rzeczy. Kierowały się w stronę domku zabaw. Weszły na płaski dach i z powrotem się rozłożyły, całe mokre, zdawały się nie odczuwać w ogóle zimna. Zaczęły opróżniać zawartość toreb. Jeden z chłopców zaczął wyciągać zdewastowane zabawki, lalki bez niektórych części. Drugi z nich wyciągał duże słoje wypełnione czernią. Trzeci pokaleczonymi rękami układał zabawki w równym rzędzie. W słojach spoczywały zakonserwowane zarodki nienarodzonych dzieci.
- Te są martwe, czekające na uwolnienie. – Wskazała na wypełnione czernią – a te, jeszcze nienarodzone, są odzwierciedleniem płodu we wnętrzu matki. Wystarczy, że wyciągnę je ze słoja, a umrą w łonie. Natomiast te czekają wieczność, tułając się po niebycie, chcąc zaznać spokoju. Śpiące maleństwa, mające nadzieję dorosnąć, przebudzić się. Na razie puste, wyschnięte ze wszystkich czułości. Nieznające uczuć w ogóle.
Dzieci pokazały kolejną zabawkę, którym był zestaw kuchenny do przyrządzania mięsa. Martwe karaluchy pozamykane w pudełkach od zapałek, upchane na siłę jak w beczkach koncentracyjnych. W butelkach po winie, pozamykane były bizantyjskie królestwa.
Inez wyczuwała napięcie pomiędzy trzema dziećmi. Nie widziała w ogóle ich twarzy, ale czuła, że to bracia. Jeden z chłopców chwycił pędem za nóż kuchenny i zamachnęło się w stronę jednego ze swoich. Szybkim gestem trzeci wykręcił mu rękę i wbił nóż w kark. Nóż został, a on próbował zatamować krwotok po wyjęciu go. Chłopak padł, wciągając w płuca łapczywie powietrze. Woda zaczęła bulgotać naokoło placu zabaw, bąble wzlatywały w powietrze i pękając opróżniały swą zawartość. Ulatywał się z nich dym, niosący ze sobą jego zawodzący skowyt. Trzepot olbrzymich skrzydeł zagrzmiał nad Inez.
- Pora na powrót. – Powiedziały chórkiem dzieci.
- Przedstawiłem cię wszystkim, teraz nie powinno być w niczym problemów. – Zbawiciel mówił jakby do samego siebie a nie do kogokolwiek. – Inez poczuła na karku ciepłe krople wody. Otworzyła oczy. Wokół niej wciąż była pustka, ciasnota, ciemność, wilgoć i upał. Jednak tym razem wiedziała, że jest w swoim starym mieszkaniu, w pokoju rodziców.
Inez nie podnosiła się jeszcze. Nie chciała wstawać. Znikąd rozległ się głos.
- Pamiętasz o obietnicy, prawda? Wiesz, że złamanie obietnicy może być tragiczne w skutku.
- Co masz na myśli? Że będę musiała umrzeć?
- Będę musiał zawrócić ci wszystko. Stanie się to wszystko tak, jakbym w ogóle nie ingerował w jego śmierć. Jakby mnie w ogóle nie było.
- Jak masz na imię? – Spytała go.
- Nie mam imienia gówniaro, jestem bezimienny. Ale zwracaj się do mnie, Zbawiciel.
- W takim razie, ty do mnie się zwracaj Gówniara.
Zbawiciel przyglądał się jej niezbyt zadowolony. Ostatecznie się roześmiał, lecz nie był to zdrowy śmiech.
- Chodź. Mam ci wiele do pokazania i wiele do opowiedzenia. Odkrycie wszystkich myśli przed osobą, która będzie mnie słuchać, wydaje mi się niezwykle intrygująca.
- Wezmę tylko akordeon. – Zbawiciel spojrzał zaskoczony jak odchodzi. Miała długie włosy barwy buraka. Była zgrabna i ładna. Gówniara popatrzyła na nienaturalnie uśmiechniętego kaznodzieję, zastanawiając się, czy ten fałszywy uśmieszek, chociaż czasami znika mu z twarzy. Wstała, zarzuciła akordeon na plecy i oblizała popękane usta.
- Od czego zaczynamy? – Spytała Inez
- Od odpoczynku. – Zbawiciel opadł na ziemię.
Inez nie odrywała od niego wzroku. Bała się go. Światło było zgaszone. Dopiero teraz to spostrzegła. Przestało zupełnie padać. Zamknęła oczy próbując po raz kolejny, oddać się w ręce Morfeusza. Uspokoiła się, jej oddech się wyrównał i spowolnił. Usnęła. Zbawiciel stał przez chwilę nad nią, by być pewny tego, że śni, podczas gdy on sam ruszył w noc. Był Zbawicielem, nie spał, musiał zbawiać ludzi.
Rozdział 4. Męczennik
Głucha noc. Głucha, pusta noc. Miasto pogrążone we śnie. Ptaki odfrunęły, przyleciały nietoperze. Nic się nie liczy. Kompletna cisza. Jedynie blade światła latarni oświetlają swoje otoczenie. W niektórych budynkach palą się pojedyncze światła. Nastał okres godowy kotów. Wysokie brzozy. Ich gałęzie przesłaniają niebo. Między nimi kontenery pełne odpadów. Wiatr popycha puszkę, nie ma, co robić, ani wiatr, ani puszka. Bawią się. Odbijają się od asfaltu i uderzają w ścianę, jednego z plastikowych budynków.
Koty zaczynają nawoływania. Małe, wredne i parszywe, pragnące tylko kopulować. Uciekają. Gonią się. Przeskakują z kosz na kosz. Pojedyncze miauczenie dobiega z oddali. Skowyt rozhisteryzowanego dachowca. Cisza. Potem mlaskanie. Zaraz potem, następny się odzywa, a inny z drugiej strony ulicy mu odpowiada. Zlizują brud ze zmierzwionych łap. Napięcie rośnie. Dźwięki stają się głośniejsze. Coś przemyka między kubłami. Coś się czai, czyha. Głosy nakładały się na siebie jak w chórze. Jeden spójny jazgot. Nikt nie ustąpi. Czekają, kiedy nastąpi kulminacja.
Z oddali niesie się chichot. Staje się coraz głośniejszy. Dziko przeplata się z miauczeniem kotów. Śmieci rozprysły się, kubły poprzewracały. Wszystkie koty zaczęły uciekać przestraszone. Chuda obdarta ze wszystkiego postać wyłoniła się na tle księżyca w pełni. Tak zwany człowiek, otrzepał się ze śmieci. Zachichotał i miauknął przeciągle, naśladując koty. Zamilkł. By po chwili wybuchnąć paranoicznym śmiechem, który doprowadził go do łez.
Parę metrów dalej, spod jednego z kontenerów, wypełzła pijacka istota, wydarta siłą ze snu. Stary śmierdziel chwiejnie stanął na dwóch nogach. Cały mokry i w butwiejącym ubraniu, z kilkumiesięcznym bezbarwnym zarostem. Podniósł niezdarnie dwie butelki. Jedną dopił do końca i rzucił w stronę kotów. Coś jęknęło. Chwycił drugą butelkę, jeszcze nie otwartą. Menel burknął coś do siebie w geście samozadowolenia. Przetarł rękawem twarz, która najwyraźniej mocno go swędziała.
Naokoło panowała dudniąca cisza. Stary pierdziel szedł wilgotną, asfaltową drogą. Co chwila przystawał i skrobał się w miejsca gdzie popadnie. Ktoś zacharczał stojąc za nim. Pijus
Odwrócił się. Przed nim stała niska, chuda postać. Chore, obrzmiałe, przekrwione oczy z źrenicami jak główki od szpilki, przeszywały na wskroś duszę bezdomnego. Krzywy uśmiech od ucha do ucha, niezwykle szalony i nienaturalny. Wargi wykrzywione w nic nieznaczący grymas. Skrzeczący śmiech, buchnął pijaczkowi prosto w twarz. Zbawiciel popchnął palcami lumpa. Menel opadł na ziemię i zaczął się miotać w konwulsjach strachu. Oczy mu się zapadły, a z ust wypływała ślina. Ochlapus widział przed sobą nogi samozwańczego Zbawiciela, te zaraz skojarzyły mu się z przypalonym serem.
- Wstawaj łajzo. Mówię tylko raz. Jeśli nie posłuchasz, to zrobię ci coś naprawdę paskudnego.
Pijak niezgrabnie zaczął się podnosić.
- Świetnie. Mamy całą wieczność przed sobą. No dalej. Jedna noga. Teraz druga. Genialnie, a teraz spójrz na mnie.
Zbawiciel poczuł, że już jest w jego sidłach. Obsunął sparszywiałą szmatę z ramienia. Skóra była tłusta, pokrytymi strupami i trądem, z licznymi poparzeniami i obtarciami.
- Widzisz to, prosty człowieku? To cholerne odparzenie. Mam je na całym ciele. Piecze, a potem boli. Wiesz, od czego je mam? Powiem ci. To przez te brudne, zatęchłe, i wiecznie wilgotne szmaty, służące mi za ubranie. Przylepiają się do ciała. Ocierają skórę.
Menel cofnął się o krok do tyłu. Poczuł bulgotanie w żołądku. Zwymiotował całe wypite piwsko i całe to śmietnikowe żarcie, jakim się karmił. Gdy skończył, zorientował się, że obrzygał stopy Zbawiciela. Jego twarz zdradzała, że nie jest zbytnio zadowolony. Zbawiciel wycofał obie stopy z wymiocin. Pijak odwrócił się i zaczął biec przed siebie, jak najszybciej tylko potrafił, podczas, gdy jego przeciwnik zrobił krok do przodu i wyprostował plecy. Zaczął iść za nim szybkim, miarowym krokiem, wąchając powietrze, wyczuwając strach. Zbawiciel biegł. Lump nie był zbyt daleko, cały czas potykał się i odwracał za siebie. Zbawiciel doganiał go bez większego wysiłku. Jednocześnie czuł rozchodzący się po plecach, przyjemny dreszcz podniecenia. Był niezwykle gibki i szybki. Ponad naturę zwykłego człowieka.
Pijak wgramolił się na kontener przegradzający przejście. Zbawiciel dał mu trochę czasu na dokonanie tej czynności, wiedząc, że i tak nie pozostawi go w tyle. Strach opóźniał jakiekolwiek czynności człowieka. Po czym, gdy ten przeszedł, sam z rozbiegu, przeskoczył go niczym żaba.
Doszli w okolice nocnych klubów, knajp, sklepów muzycznych i orientalnych restauracji. Pijak przemknął ulicą, i biegł do dobrze mu znanego miejsca. Do opuszczonej miejskiej toalety. Z rozbiegu wyważył zaryglowane drzwi i potykając się wbiegł do ciemnego, wilgotnego pomieszczenia. W środku, nad kranami migotała tylko jedna żarówka, i to dosyć słabo. Przyciągała ona ćmy. Pijak wszedł i zaryglował się w jednym z nieczynnych kibli. Kabina była pełna napisów, nabazgranych na popękanych kafelkach. Zaschnięte gówno na podłodze nieopodal kibla. Fermentujący mocz, stający się czymś innym. Twarde skorupy na desce sedesowej.
Pijak zamilkł zupełnie. Najmniejszy szmer rozlegał się echem po całym korytarzu. Jak na razie, moczymorda słyszał jedynie własny oddech. Pijak zastanawiał się czy szaleniec go zgubił. Nieuchronnie jednak siedział i czuwał. Bał się. Oczekiwał. Coś zaskrzypiało. Otwierana klapa metalowych drzwi. Dalej panowała nieprzejednana cisza.
- Jak z tandetnego horroru, co? - Rozległ się głuchy, skrzekliwy głos. - Niewinna ofiara uciekająca przed szaleńcem. Widownia się zastanawia, czy tym razem też doczeka szczęśliwego zakończenia. – Przez krótki czas panowała pustka. – Nie musisz się chować przede mną, i tak wiem gdzie jesteś.
Pijak popuścił. Mocz ściekający wzdłuż nogawki zmieszał się z tym pozasychanym na podłodze. Jęknął. Spojrzał na szparę pod drzwiami i zobaczył bose stopy, na których w dalszym stopniu tkwiły pozostałości jego wymiocin. Dreptały po syfiastej posadzce.
- Dzięki ci panie, za baranów beczenie, za wszystkie historie spisane w księdze. Dzięki ci panie za moje zbawienie, ale czy myślisz o sobie, gdy kłamiesz sam siebie, że świat prawy stworzyłeś, więc powiedz mi proszę, co ja w nim robię.
Po chwili stopy zniknęły. Pijak odruchowo spojrzał w górę. Nic tam nie było. Nie było po Zbawicielu najmniejszego śladu. Menel myślał, że odszedł. Pijacki umysł nakazał mu otworzyć drzwi. Otworzył i wyjrzał na zewnątrz. Zrobił pierwsze kroki rozglądając się bacznie. Drzwi kabiny, z której wyszedł zatrzasnęły się z hukiem, strasząc go. Odwrócił się na pięcie. Zbawiciel był za nimi. Kurczowo przyczepiony, jak robak, do obdrapanych drzwi.
- Potrzeba matką wynalazków. Miałeś potrzebę zwymiotowania. Nie jestem zły. Jestem naturalistą. Choć z drugiej strony, mogłeś, chociaż przeprosić.
Pijak stał jak wryty. Żałował, że policja nie przytrzymała go dłużej w areszcie, tak jak planowali. Żałował, że jego ostatni pies zdechł mu na kolanach z głodu. Żałował, że go zjadł.
- Przepraszam pana najmocniej, naprawdę bardzo mi przykro, to był odruch. Ze strachu.
- Ale z ciebie tępak..
Zbawiciel zsunął się z drzwi jak jakaś ohydna, człekokształtna glizda. Stanął naprzeciw pijaczka i sięgnął dłonią do szmaty zwisającej na brzuchu. Bezpośrednio w sam głąb czarnej jak smoła, dziurze w klatce piersiowej. Pijak krzyknął i zaczął ciężko i szybko oddychać, gdy Zbawiciel wyciągnął narzędzie szatana. Pistolet.
- Zamknij mordę. To tylko cholerny pistolet. Zabrałem go jednemu ochroniarzowi wczorajszego wieczoru. Trzymaj. – Zbawiciel podał broń pijakowi, trzymając ją za lufę. Pijak wziął go, choć niechętnie. Pistolet był cały wymazany tłustą wydzieliną, i ślizgał się w ręce.
- W bębenku są dwa naboje. Pustych komór, cztery. Wystrzel pięć razy, celując we mnie. Trafisz, to uciekniesz. I jeśli mnie nie zabijesz, to przynajmniej obezwładnisz.
- Nie.
- No spróbuj, chociaż.
- Nie jestem zabójcą.
- No daj spokój, to tylko zabawa.
- Powiedziałem nie. A jak przegram?
- Nie ma takiej fizycznej możliwości.
- Nie wierzę ci. To jakiś podstęp.
Zbawiciel w przypływie nagłej złości, wyrwał mu z ręki pistolet i przystawił mu do czoła. Strzelił. Po chwili drugi raz. I trzeci. Czwarty i piąty. Nastąpiło szybkie dyszenie. Pijak nadal żył. Zbawiciel strzelił szósty raz. Ciche strzyknięcie w pistolecie.
- Widzisz, jaki jesteś durny? Wszystkie komory były puste. Lubisz fraszki? Zaraz coś wymyślę, specjalnie dla ciebie. – Zbawiciel trzymał w dalszym ciągu lufę przy jego czole. Chyba po to, by go przestraszyć, i wysłuchał to, co ma do powiedzenia. Przełknął śluz, który zastępował mu ślinę i zaczął mówić. – Leżysz przy rowie, smaku nie czujesz, żywy byłeś, zdrętwiały zostałeś. Pamiętaj o bójce, w jaką się wdałeś, i wpierdol dostałeś, a teraz tu leżysz, trzęsiesz się z zimna i nie wiesz, kim jesteś.
Zbawiciel odsunął broń od czoła pijaka i uśmiechnął się szeroko, widząc, że pijaczek zrozumiał aluzję. Zbawiciel odsunął się od niego i oparł o drzwi kabiny.
- I co myślisz? – Spytał Zbawiciel
- Ładne. – Odpowiedział niepewnie.
Zbawiciel uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Wiesz, dlaczego ludzie kłamią ochlapusie?
- Nie.
- Dlatego, żeby nie dostać za dużo razy po gębie. Czasami lepiej jest kłamać. Bo kłamstwo jest formą przeczekania. Jest z drugiej strony inną formą prawdy.
- Co to ma wspólnego…
- Morda w kubeł.
- Ty popieprzony szantażysto! Mam tego dość!
Szaleniec wykrzywił usta w grymasie zdziwienia. Po policzkach pijaka ściekały łzy.
- Na tobie przynajmniej hitlerowcy nie przeprowadzali eksperymentów. – Zbawiciel usiadł na podłodze po turecku. – Powiem ci teraz, kim jestem. Jestem Zbawicielem. Zbawiam ludzi od szarej rzeczywistości. Pokazuję im też ich własne wnętrze.
- Chcesz mnie zbawić? Kim jesteś? Kaznodzieją? Księdzem?
- Jestem Zbawicielem. Bogiem Nowoczesnych czasów. Szaleństwem.– Pijak zamilkł. Badał szaleńca wzrokiem. Zastanawiał się.
- Chciałbym go zobaczyć.
- Dobrze. Podejdź do mnie.
- Będzie bolało jednoczenie się z nim?
- A myślisz, że poprzedniego Zbawiciela bolało ukrzyżowanie?
- Jak cholera.
- Dobrze myślisz.
- A co było potem?
- Zbawienie wieczne. Zmartwychwstanie. Wszystko, o czym mówią w biblii.
- A ciebie ukrzyżowali?
- Niejednokrotnie.
Pijak podszedł do obłąkańca. Ten zachowywał minę najwyższej powagi. Pijaczek oparł się o drzwi toalety.
- Najpierw chcę go zobaczyć. Boga.
Zbawiciel kiwnął głową.
- Zamknij oczy.
Szaleniec podniósł młotek leżący pod parującymi kaloryferami, a z pudełka stojącego obok wyciągnął kilka długich gwoździ. Wszystkie opuszczone miejsca w mieście, wszystko, co gnijące, należało do niego.
Zbawiciel przystawił ostrze gwoździa do skroni i zamachnął się młotkiem. Skroń pękła i trysnęła stróżka krwi. Pijak wydarł się w niebogłosy. Gwóźdź został w jego głowie. Otworzył oczy, ale nic nie widział, bo krew mu je zalewała. O mało się nie przewrócił. Zbawiciel złapał go i przycisnął do drzwi. Ból był niewyobrażalny. Wziął gwóźdź w usta, podniósł jego rękę ponad głowę i oparł o drzwi. Do otwartej dłoni przyłożył gwoździa. Młotkiem przebił jego dłoń na wylot. Zaczął stukać w niego, by przebił się na całą długość i wbił w drewniane drzwi. Krew zaczęła ściekać, ciemna, wzdłuż jego rękawa, i wzdłuż drzwi. Pijak jęczał okropnie. Ślinił się. Zbawiciel wziął kolejny gwóźdź i przybił nim drugą rękę. Pijak zaczął się cały trząść. Opętaniec patrzył na niego, mając nadzieję, że jego stopy nie zostaną przygwożdżone do podłoża. Podniósł jego głowę i uderzył o drzwi kibla, by go otumanić. By nie myślał. Głowa odchyliła się do tyłu, napinając przybite dłonie. Oczy były przekręcone na drugą stronę, i widać było tylko białka. Zbawiciel rozwarł jedną z powiek i nakłuł końcówką gwoździa jego rogówkę oka, wbijając ją coraz głębiej. Oko pękało niczym jajko sadzone, i zaraz potem, zaczęła wylewać się, i ściekać po policzku. Opuścił głowę, zostawiając gwóźdź w jego oku i zaraz zabrał się za drugie.
Zbawiciel stanął naprzeciwko niego i wpatrywał się przez dłuższą chwilę. Uśmiechnął się. Pijak wisiał ukrzyżowany. Powoli konał. Był zadowolony. Gdy pijak skonał, Zbawiciel wyszedł z miejskiej toalety i poszedł dalej w mrok.
Gdy będzie mu szło tak dobrze, zdoła zbawić niemal cały świat.
Wszakże, ma on całą wieczność przed sobą.
Rozdział 5. Wirus
Doszedł do głównej ulicy, opustoszałej o tej porze. Rozejrzał się wokół. Powąchał powietrze, niczym pies, szukający ofiary. Krążył jeszcze przez chwilę, rozglądając się. Wyczuwał coś, co go niepokoiło. Zapach tego był intensywny. Zbawiciel był lekko zdekoncentrowany, czując coś, co pachniało podobnie do niego. Stanął nad pokrywą prowadzącą do ścieków, będącej na samym środku martwej jezdni. Odsunął ją i wskoczył do wewnątrz.
Zapadłszy się w czeluść ścieków, odstraszył szczury pluskiem, które rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Ale gdy tylko zrobiło się spokojniej, szczury powyłaziły z nor poznając swego pana.
Zbawiciel szurał pleśniowymi nogami po toksycznych odpadach miasta. Zanurzał się w większą ciemność. Zapach był wyraźniejszy. Słyszał bulgot wokół siebie. I nie były to rury kanalizacyjne. Wyprostował rękę próbując dotknąć nieznanego. I wyczuł zimną kolumnę, pulsującą pod palcami. W środku bulgotało. Gdy wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności, z chwili na chwilę docierało do niego gdzie jest. Dawno go tu nie było. Naokoło niego stały szklane kolumny, a w środku mózgi zakonserwowane w formalinie. Mózgi największych szubrawców wojennych; teraz przegniłych eksperymentatorów pozbawionych tożsamości.
Ruszył wolno do przodu. Wszędzie widoczna była swoista kompilacja kabli podłączonych do komputerów. Doszedł do wylotu tunelu. Był niski. I nie zachodził daleko. Zbawiciel uchylił głowę i zajrzał do środka. Panowała tam wilgoć. Słychać było skraplające się bajoro, ściekające z sufitu. Pośrodku coś leżało. Widać było tylko powolny ruch oddychania. Na tle widoczne były kontury kabli i ludzkiego ciała. Powąchał lekko powietrze. I wyczuł znajomy zapach. Postać zbliżał się do niego, aż wychyliła się.
Zbawiciel odsunął się do tyłu. Pośrodku leżała dziewczynka. Z różnych otworów, wyglądających jak kontakty i porty, wyglądających jak powszczepianych w jej ciało, lub może faktycznie tak było. Z nich wyrastały pnącza kabli podłączanych do całego pomieszczenia, które bezpośrednio łączyło się z kolumnami. Czerpała energię, dzięki której mogła sztucznie być podtrzymywana przy życiu.
Dziewczynka była ogolona na całym ciele. Jej oczy patrzyły bez emocji, jak szklane oczy lalki. Dopiero po chwili zorientował się, że mała ma odcięte powieki, a na czole wyrasta jej coś na formę nosa, odwróconego do góry nogami.
- Kim jesteś? - Zapytał nieswojo Zbawiciel. – Umiesz mówić?
- Jestem twoim dzieckiem. Jesteś moim ojcem.
- Wcale nie.
- Nie poznajesz swojego zapachu?
- Z dobroci czystego serca…
- Twoje serce wcale nie jest czyste.
- Jestem…
- Wiem, kim jesteś. Nie musisz mi opowiadać.
- Ale nie wierzę ci. Jak?
- Żyjesz tu długo. Wystarczająco długo, by wiedzieć, co w tych kanałach się znajduję. Ludzie do kibla spuszczają różne rzeczy. Kobiety tampony, a ty... No cóż, sam powinieneś się domyśleć. Jestem zrodzona z twojego nasienia. Wyklułam się tutaj, z martwej komórki jajowej z tamponu i martwych plemników twojego pochodzenia.
- To niemożliwe.
- I kto to mówi?
- Czego chcesz?
- Chciałabym byś zajął się mną do śmierci. Nie pożyję długo, nie obawiaj się. Ale nie będziesz też moją niańką. Będziesz tylko mnie doglądał. Jestem stracona. Trawią mnie wszystkie wirusy świata zakorzenione w szyszynce. Wypełzają stamtąd. Wszystko zatłaczające się na siebie, krzyżujące choroby. Trawią mnie one jednocześnie.
- Zabiorę cię stąd.
Mała odchyliła głowę do tyłu, i targnął jej ciałem elektroniczny spazm. Jej oczy wywróciły się na drugą stronę. Przeleciały przez całą orbitę, po czym wróciły.
- Chodźmy.
Wyciągnął do niej dłoń. Ze wszystkich otworów z jej ciała, buchnęła naraz para. Kable, czy czymkolwiek to było, zaczęły się odłączać od jej ciała, kurczyć i wycofywać w stronę ściany. Zbawiciel uniósł ją, uznając przy tym, że jest niezwykle lekka. Zarzucił ją na plecy i zaczął szurać bosymi stopami po błotnistej cieczy, wypełnionymi chemikaliami i brudem. Po którymś kroku dalej, coraz bardziej czuł, że nie jest przytwierdzony do podłoża. Zwolnił, by zobaczyć ten dotkliwy cud. Unosił się nad taflą wody, widział swoje poharatane stopy, oblepione strupami.
Zbawiciel wyszedł spomiędzy kolumn, zdające się go obserwować, za każdym razem, gdy na nie, nie patrzył. Skręcił i szedł w stronę wyjścia. Rozlegał się przed nimi ciemny, wilgotny tunel, w którym bardziej niż gdzie indziej śmierdziało rozkładem. Pośród dźwięków skapującej wody, plusków, szczurów i przewracanych przez nie puszek. Kolejny skręt w lewo. Cała ściana była oświetlona małymi lampkami otulonymi drutami. Tliły się mętnym, żółtym kolorem. Oświetlały bramę. Mocno chwycił i obrócił wokół osi klamkę.
Przed nimi rozpłynął się czerwony dywan. Ściany były pozasłaniane czerwonymi, aksamitnymi płachtami. Zbawiciel doszedł na koniec korytarza, gdzie stały olbrzymie, drewniane drzwi. Wyglądały, jak wejście do sali koncertowej w filharmonii. Zbawiciel uchylił je i wszedł do środka. W środku nie było nic prócz fragmentarycznego dywanu w różne dziwne wzorki i przestronności, przytłaczającej wręcz.
Po kątach rozstawione były najróżniejsze rzeczy, niezdolne do zinterpretowania i zidentyfikowania. Pod sufitem coś pulsowało. Jakieś małe kokony, może nawet nietoperze.
Psychopata położył małą po środku sali. Przez chwilę wpatrywał się w nią. I powiedział.
- Jak mam ci pomóc?
- Nie możesz mi pomóc.
- Wciąż nie wierzę, że jesteś moją córką. Powiedz mi prawdę.
- Mój proces rozwoju fizycznego uległ zakończeniu. Gdyby nie wirusy, byłabym nieśmiertelna. - Urwała na chwilę. - Twoje nasienie zrodziło się w sposób niemożliwy. Niestety nie wiem, kim mogłaby być matka. Rozwijając się, zaczęło przypominać głowę, w której zamiast mózgu rośnie płód przez dziewięć miesięcy. Ja się z tego wyklułam i pożywiłam tym, co mnie narodziło. Przez lata natknęłam się na wszystkie choroby świata, i zarażona choruję na nie wszystkie jednocześnie. Nie można ich wyleczyć. Mam nawet AIDS i raka. Nie męczą mnie jednak. Lecz czasami dają o sobie znać tak silnie, że nawet ja to czuję.
Zbawiciel pamiętał jednego ze swoich najgorszych oprawców, których zaciągnął w tamto miejsce. Pamiętał. Zrobił mu dziurę w karku i wyciągnął mózg. Bez znieczulenia.
- Podczas gdy ty szukałeś swoich oprawców, ja szukałam ciebie. Chciałam byś wiedział, co spłodziłeś.
- To nie moja wina. Nie wiedziałem. Teraz widzę ciebie. Przysięgam, że będę się tobą opiekował.
- Ten przeklęty wirus, nigdy nie wiesz, kiedy zaatakuje i z jakim skutkiem. Najgorsza jest niewiedza. – Zamilkła na chwilę i zamknęła oczy. Zbawiciel chciał już wstać, gdy ponownie otworzyła oczy. - Chyba się zbliża kolejny atak. - Zamilkła na dłuższą chwilę.
Zbawiciel patrzył się na swoją domniemaną córkę, która patrzyła się w podłogę.
- Jak często masz ataki?
- Raz na miesiąc. Przynajmniej tak było przez ostatni rok.
- Jak długo tu jesteś?
- Od urodzenia – odpowiedziała. – 13 lat.
Zbawiciel usiadł oparłszy się o drzwi i przytaknął lekko głową. Dziewczynka leżała przez chwilę nieruchomo wpatrując się w róg sufitu, którego forma pulsowała jak żyła. Zaczęły się wykluwać zwierzątka jego własnej produkcji. Zrodzone dzięki jego mocy, czasami pomagały mu, ale tylko w podziemiach miasta.
- Spójrz - powiedział Zbawiciel wskazując róg sufitu. - Oto, jakie ja kocham zwierzęta. Mała odwróciła się i spojrzała w sufit. - Nie przestrasz się ich, są niegroźne, ale nie bądź wobec nich obojętna. Są to zwierzęta z charakterem, małe, w miarę niegroźne hybrydy. Wyciągnięte z powierzchni piekła jajka, rozkwitają tutaj. Będą się tobą opiekować, gdy mnie nie będzie. Jeśli będziesz kogoś potrzebować, to wyślij któregoś do mnie. One mnie znajdą.
Z ciemnego jaja wykluła się ręka kameleona, ciągnąca za sobą nietoperze skrzydło. Wychyliła się spomiędzy nich mała karaluchowata główka. Wzniosło się to w powietrze, wymachując ogonem, wyglądającym jak końcówka węgorza. Obleciał kawałek przestrzeni pod sufitem i opadł na ziemię, pod ścianę. Wyglądał jak wywrócony, ale taki nie był. Zaczął długim, cienkim języczkiem lizać swoje skrzydła. Rozejrzał się w obie strony, i ostatecznie poszedł w prawo.
- Mały spryciarz. - Powiedziała dziewczynka.
- Podoba ci się?
- Doświadczyłam gorszych rzeczy.
- Nie wątpię.
Dziewczynka zasypiała. Zbawiciel odsunął się od niej, chcąc chwilę poczekać, aż zapadnie w głęboki sen. Wtedy zaczęła lekko drżeć. Zbawiciel wyczuł, że zaczyna się atak. Dreszcze były nazbyt widoczne. Jej węzły chłonne powiększały się w oczach. Całe ciałko zaczęło puchnąć. Z jej oczu wypływały łzy. Przebudziła się półprzytomna i złapała za skronie wbijając je palcami. Silne bóle głowy narastały. Opuchlizna zniekształciła całkowicie jej strukturę ciała. Zaczęła się krztusić. Dusiła się. Zasysała powietrze łapczywie i głęboko w płuca, by chwilę tam pozostało. Z nosa wypłynęła jej strużka krwi. Była słaba. Obficie się pociła. Miała niezwykle wysoką gorączkę. Była cała rozpalona. Jej skóra była czerwona. Zaczęły wyrastać na całym jej ciele, w mgnieniu oka, małe pęcherzyki, zasychające po kilku sekundach, na skórze. Dziewczyna stała się mocno pobudzona, coś mamrotała przez chwilę. Miała spore trudności w oddychaniu. Pęcherzyki na skórze, zmieniały się w czarne strupy. Złapała się rękę w okolicy wątroby, i jęknęła z bólu przeciągle. Z całej siły przy tym zamykając oczy. Przewróciła się na bok i zwymiotowała czarną mazią. Powróciły dreszcze, stające się coraz silniejsze. W pewnym momencie zamieniając się w atak padaczki. Z ust wypłynęła jej piana. Na chwile w końcu się uspokoiła. Jednak dalej obficie się śliniła. Z pewnością była nieprzytomna.
Jej skóra zaczęła się zmieniać. Pulsowała przez chwilę tak mocno, że wzrokiem można było wypatrzeć wszystkie żyły. Były czarne. Jakby zainfekowane. Zaczęła się drapać po całym ciele. Swędzenie ją przebudziło. Z jednego miejsca na drugie przeskakiwały niewidzialne wszy. Tak to wyglądało. Na skórze pojawiły się owłosione znamiona. Ohydne pieprzyki. Skóra pokryła się grudami przypominające kamienie. W okolicach brzucha wyrastały jej liczne wypukłości. Wyglądały jakby zaraz któryś miał pęknąć. Jej kończyny rozchylały się nienaturalnie w różne strony. Palce jej rąk zaczęły się zlepiać w jedno, wyglądając jak ręka żaby. Jej źrenice zmalały. Zrobiła się niezwykle blada. Ale z chwilą nabierała kolorków, stając się coraz bardziej podniecona. Ostatkiem sił ściągnęła spodnie i rozchyliła koślawe nogi. Jej majtki zaczęły moknąć. Opuściła je. Jej pochwa rozchyliła się i spomiędzy niej zaczęły coś wychodzić. Macica. Wypływała jej z pochwy. Wypełzała jak oślizgły robak, powoli. Wydawało się, że rodziła. Po chwili bólu, leżała między jej nogami, na podłodze. Cała w śluzie i kałuży krwi.
Przydałby się sen. Ale nie mogła zasnąć. Konała z bólu. Dopadały ją omamy. Rozglądała się wokół siebie, czując się obserwowana. Uspokoiła się i zaczęła drzemać. Gdy uznał, że zasnęła, wstał i cicho podreptał do niej.
Choroby wycofały się. Opuchlizna zaczęła schodzić. Oddech zwolnił, uspokoił się, i był teraz głęboki. Zbawiciel stał i zastanawiał się jak będą wyglądać kolejne ataki. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to jego córka. I chcąc nie chcąc będzie trwał przy niej. Chciał jej pomóc, ale nie mógł. Jego boskość uległa zniszczeniu. Podszedł do niej i nachylił się nad jej wycieńczoną, śniącą niemal twarzą. Zbawiciel nachylił się nad nią i pocałował w czoło.
- Tato. - Po chwili wymówiła pół głosem, a następnie wymówiła jego prawdziwe imię. Tylko ona mogła je znać. Zbawiciel przytaknął. Mocno ścisnął usta. Przez umysł przeleciało mu milion niemożliwych do uchwycenia obrazów. Wyleciały mu z głowy równie szybko, jak się w niej pojawiły. Pierwszy raz od bardzo dawna nie próbował hamować swoich łez. Pierwszy raz od ponad stu lat uronił łzy.
- Wychodzę na jakiś czas. Wrócę z kimś. Niedługo się rozjaśni.
Zbawiciel nachylił się nieznacznie nad jej głową i wyszeptał.
- Kocham cię moja Natalio.
Zbawiciel ochrzcił słowem swoją własną córkę, wstał i wyszedł powracając do mieszkania, po Inez. Odsypiała ostatnie wydarzenia. Przed nimi był cały dzień ciężkiej pracy.
Rozdział 6. Bluźniercy
Zbawiciel przeszedł do swojego małego królestwa. Otworzył szafę z kradzionymi ubraniami, które służyły mu tylko w aktorskim celu. Rzadko do nich zaglądał, ponieważ zawsze był sobą i nie potrzebował udawać kogoś innego. Jednak tutaj będzie musiał zagrać pomiędzy dużą zgrają ludzi, którzy nie mogą go zobaczyć w jego zwyczajnym stroju. Szybko go obezwładnią, i bóg jeden wie, co z nim zrobią. Inez spała. Niech się wyśpi – pomyślał – czeka nią parę godzin wytężonej pracy.
Po niecałej godzinie, Zbawiciel nie przypominał już samego siebie. Miał na sobie spodnie wyprasowane na kant, koszulę, i kamizelkę. Ubrał nawet buty. I w tym stanie, dzierżąc dodatkowo teczkę biznesmena, wyszedł przez tunel na powierzchnię miasta. Idąc wolno, szukał właściwego adresu. Pamiętał nazwę, ale nie mógł sobie przypomnieć numeru. Wszakże wbiły mu się w pamięć liczby 12 i 4. Dwanaście od dwunastu miesięcy, a cztery od czterech jeźdźców apokalipsy. Drążenie uliczek w pełnym dniu, dzisiaj akurat dawało mu pewną satysfakcję i radość, której od bardzo dawna nie zaznał. Był kryty dzięki swojemu kostiumowi. Po jakiejś godzinie, dotarł na miejsce.
Szóste piętro. Mijał na klatce schodowej obojętnych ludzi. Szedł, nie omijając żadnego stopnia. Stanął przed drzwiami obskubanymi z brązowej farby, ukazującą poprzednią, jaśniejszą warstwę. Wszedł do środka. Otoczony antycznymi meblami. Pomarańczowe światło słoneczne wlatywało do pokoju, poprzecinane przez żaluzję, i ciemniejsze przez zabrudzone szyby. Zbawiciel ściągnął kamizelkę, a następnie koszulę, i obie te rzeczy rzucił na obszerny fotel. Otworzył balkonowe drzwi. Huk otwieranych okiennic, przestraszył stado gołębi siedzących naokoło jego okien. Na parapecie w mieszkaniu, były najróżniejsze ziarna, rozsypane na niemal całej długości, dosłownie wszędzie. Do pokoju wpłynął odór śmierdzących parapetów zafajdanych przez wiecznie spoczywających tam gołębie. Zebrał trochę ziaren z parapetu do garści i nasypał do przytwierdzonego do ściany, drewnianego karmnika, będącego połączeniem klatki i pułapki na myszy. Zbawiciel odszedł od okna, wycofując się w stronę kuchni. Przeszedł przez nią, zapalając po drodze bojler, i ostatecznie wszedł do toalety.
Zamknął się w niej szczelnie, zakorkował wannę i zaczął się rozbierać. Woda bulgotała wypełniając ją całą. Gdy się tylko rozebrał, zanurzył się w ciepłej wodzie i zamknął oczy. Nasłuchiwał jak gołębie kolejno lądują na jego parapecie. Słuch został jeszcze bardziej wyostrzony. Odprężył się. Usłyszał trzask i pisk. Domek - pułapka spełniła swoją powinność. Teraz mógł się odprężyć jeszcze bardziej.
Cisza, burzy go ze snu. Zdezorientowany, przysnął w kąpieli. Ciemno. Skądś gra muzyka, dające wrażenie, że oprócz siebie samego, jest tu ktoś jeszcze. Zbawiciel wstaje, wyciera się i obwiązuje ręcznikiem. Wchodzi do ciemnego i chłodnego pokoju. Rozlega się gruchanie, stukanie pazurami o blachę. Zasiadają jak na widowni. Opiera o ścianę i patrzy na to jak patrzą na niego. Rozległ się mętny odgłos w martwej pustce. Rozłupał ciszę, a po niej nie było już nic. Zaszedł za ścianę i wstawił wodę do gotowania. Co rusz zaglądał za nimi, czy tam jeszcze są. Wyciągnął z szuflady jeden z noży i położył na stole. Wyszedł z kuchni, podniósł swojego kapcia i rzucił go w stronę gołębi. Przestraszone zaczęły wrzeszczeć i rozlatywać się we wszystkie strony, fajtając na parapet jeszcze bardziej. Zbawiciel chwycił nóż i z furią rzucił się na okrążające jego okna ptaki. Zaczął wymachiwać nożem i z całych sił, ciął przypadkowo napotkane ptaki. Słyszał jak padają na beton w dole. Gdy wszystkie już odleciały, wrócił do kuchni. Umył ręce, a nóż polał wrzącą wodą.
Wrócił do pokoju, podszedł do okna. Nie było już żadnego. Wszystkie uciekły. Zamknął balkonowe drzwi. Schylił się i zabrał przepołowionego gołębia, który zdążył mu zapaskudzić krwią posadzkę. Podniósł go, położył na parapecie, zamknął balkon i zabrał go do kuchni. Był cały oblepiony ziarnem. Walnął martwym ptakiem na stół, chwycił nóż, i rozciął go na pół. Ciemne mięso zaczęło się wylewać na stół. Odciął głowę, i usunął większość pierza. Spod szafki wyciągnął powyginaną i porysowaną patelnię. Rozlał na niej ogień, rozbił dwa jajka. Następnie ułożył obok siebie dwie połówki ptaka. Podpalił gaz. Smażył.
Zbawiciel szedł prażoną uliczką. Nie uznawał żadnych środków lokomocji. Był w pełni naturalistą. Była to forma odreagowania stresu i złości, jaka w nim tkwiła od początku lat dziecięcych. Nigdy nie mógł, przez etykę, powiedzieć tego, co chciał. Nigdy nie mógł dogadać się, ani zemścić na ludziach, którzy go denerwowali. Zaczął zabijać zwierzęta. Największą frajdę miał z polowania na gołębie, zabijaniu ich, a potem jedzeniu. Gdyby żył normalnym życiem, chciałby zostać hyclem gołębi.
Zbawiciel postanowił spełnić swoje marzenie w tej chwili.
Szedł rynkiem, miał w ręku laskę, a na rękach skórzane, robocze rękawiczki. Szedł wolno. Widząc za każdym razem nowego gołębia, rozdeptywał go nogą, albo wgniatał w ziemię laską, przebijając go na wskroś. Jak napotkał na swej drodze jakiegoś młodego, łapał go w ręce przez skórzane rękawiczki i trzymając go za kark, wierzgającego, wrzucał do worka.
Kiedy poczuł się zmęczony, przysiadł na ławce. Opierał laskę obok siebie i patrzył na ruszający się worek. Wsadził do niego dłoń i wyciągnął jednego, trzymając go za chudą szyję. Gdy ptak zmęczył się wierceniem, pewnie uznając, że ucieczka jest praktycznie niemożliwa. Zbawiciel zapatrzył się w słodkie oczy gołębia, a po kilku sekundach wgryzał się swoimi zębami w niego. Krew tryskała na boki i do jego ust, ciepłem. Gołąb wierzgał jeszcze trochę, by po chwili przestać. Pociągnął mocno zębami mięsne włókna i żyły.
Próbował zignorować swędzenie głowy najlepiej jak tylko potrafił. Jego głowa była wylęgarnią lamblii. Zdawało mu się jednak, że coś przykleiło mu się do głowy, próbował to oderwać. Lecz sprawiało mu to ból. Palcami wyczuł formę, którą bardzo dobrze znał. Z jego głowy zaczęły wyrastać skrzydła, a potem gołębia głowa. Z tyłu jego głowy wyleciał gołąb, poszybował w górę, i odbity od sufitu upadł na ziemię. Zbawiciel rozdeptał go. W tym samym momencie poczuł w tyle głowy straszliwy ból, który niemal go sparaliżował. Upadł na ziemię. Słyszał tylko szelest skrzydeł. Przy uderzeniu, w tym miejscu zaczęły wylatywać kolejne ptaki, jeden za drugim. Latały nad nim. Przybywając. Wypełniały całą przestrzeń nad nim, okrążając go, aż zgodnie zaatakowały, zadziobując go.
Drzwi do sali operacyjnej łupnęły i rozchyliły się na boki, dając upust chaosowi i zamętowi. Od razu podłączono pod niego kroplówkę, i nałożono mu maskę na usta, by mógł swobodnie oddychać. Puls zaczął gwałtownie spadać. Lekarze zaczęli panikować. Ktoś krzyknął żeby przywieźć respirator i jakieś leki pobudzające. Serce Zbawiciela stanęło. Narastały krzyki. Słychać było elektroniczne brzęczenie. Elektryczna fala przeszła swobodnie przez jego ciało, ale bez żadnych skutków. Zbawiciel zapadał się w nieznane.
Stał ukrzyżowany na środku bezkresnego, czerwonego pola, którego trawę wydziobywały kruki i sępy. Był przywiązany. Przebudzał się wolno. Jego wzrok zawiesił się na małej blondynce stojącej przed nim. Na czarnej, skórzanej kurtce, miała wyszyte czerwone swastyki. Twarz miała podkreśloną ciemnymi barwami. Całe jej ciało było w kolczykach. Podeszła bliżej. Na policzku miała wytatuowane czerwone serce.
- Kim jesteś? - Zapytał Zbawiciel
- Jestem Bogiem.
- Co mam powiedzieć? Strój nie wystarczył?
- Umierasz. Ale zaraz cię odłączę.
- Chcę wrócić. Nic mi nie możesz zrobić. Ja od dawna jestem martwy. Chroni mnie immunitet. Powinieneś o tym wiedzieć, zwłaszcza, że zaatakowałeś mnie na moim terenie.
- Wolałbym patrzyć, jak bezwładnie, bez świadomości leżysz w trumnie, pożerany przez robactwo.
- Może innym razem.
- Masz niesamowitą wolę przetrwania, jak na kogoś, kto przez całe życie igrał ze śmiercią, która tak naprawdę, nie mogła cię dopaść. A kiedy już może, to ty nie chcesz.
Mam coś do zrobienia. – Dziewczyna uśmiechnęła się. Przez jego ciało przeszedł elektryczny impuls. Zbawiciel powrócił. Znowu.
Rozdział 7. Odwszawianie
Zmierzch pełen szczurów. Rzępolącej akordeonistki rozbrzmiewał gdzieś w kącie rynsztoka. Krzywe dźwięki wypełniają całą ulicę. Nieistotna jest melodia, ale sama istota dźwięków. Ludzie przechodząc patrzą na biedną dziewczynę, która próbuje sobie coś zarobić. Nie kraść, nie żebrać. Przed nią stoi mały koszyk wiklinowy. Dźwięki mknęły płynące na wietrze.
Ostatnie larwy zamykały swoje biznesy. Uliczny kaznodzieja wykrzykiwał swoje urojone przepowiednie. Przechodnie wiją się w cieniu sklepów, kawiarni, barów, aptek. Kończyły się uliczne roszady samochodów. W poszczególnych oknach pojawiały się dziewicze światła.
Wędrowny kaznodzieja wygadywał bluźnierstwa, w które wierzyli tylko równi jemu. Na głowie miał cylinder, a na szyi zawieszoną klatkę zapchaną gołębiami, które wlatywały na siebie nawzajem, trzepocząc skrzydłami w panice. Szedł ubrany w sutannę. W jednej ręce trzymał czarną księgę, a w drugiej rzeźnicki nóż. Niemal śmiejąc się, opowiadał swoje niestworzone historie. Własne interpretacje poszczególnych ksiąg. Ludzie patrzyli na dziwoląga z niesmakiem. Wszystkim zdawało się, że jeśli go dotkną, dostaną na skórze nieuleczalnego trądu, który rozprzestrzeni się po całym ciele. Kaznodzieja nie zbierał pieniędzy. Miał wszystko czego pragnął. Cudowne, boskie ciało i nieśmiertelność.
- Dziś nim zaczęło świtać, objawił mi się bóg. Kazał mi iść do supermarketu i kupić surowe mięso. Następnie zjeść je w celu oddania się jemu. - Z jednej z kieszeni wyciągnął zafoliowane mięso i położył je na pokrywie klatki. Uniósł duży nóż i rozdarł folię. Wyciągnął płat krwistej, drobiowej wątróbki. Włożył ją sobie do ust. Zaczął się uśmiechać. Wszyscy wokół niego patrzyli z obrzydzeniem. Po brodzie kaznodziei spływała czerwona ślina. W tłumie oscylowały bezwiedne zdania.
- Jeśli bóg istnieje i stwarza coś takiego, to nie istnieje.
Akordeonistka przestała grać, i tylko przyglądała się osobnikowi z uwagą. Uśmiechała się. Zbawiciel widział ją. Inez śledziła z zafascynowaniem każdy kolejny ruch.
Kaznodzieja ponownie zaczął nawoływać.
- Jestem Zbawicielem! Przybywajcie do mnie, a was ocalę, pokażę wam, że życie wcale nie musi być nudne! Pozwólcie mi działać! Idźcie za mną, a poprowadzę was do ocalenia! Jestem mistycznym aniołem, polującym na zbłąkane duszyczki! Mogę ukazać wam, jak piękni jesteście od wewnątrz! Mogę zbawić każdego z was!
Wokół kaznodziei zrobiło się niemałe zbiegowisko wędrownych gapiów, obrzucających go wulgarnymi przezwiskami. Nikt jednak nie miał odwagi dotknąć szaleńca. Zbawiciel wszedł pomiędzy nich, zaśmiewając się ostentacyjnie. Jawnie drwił z nich, co jeszcze bardziej denerwowało wszystkich. Byli bezsilni. Nikt nie chciał się zbliżyć do niego nawet na dwa metry.
Kaznodzieja zatrzymał się i uniósł do góry klatkę, w której poupychane były gołębie. Zbawiciel otworzył klatkę, a ptaki zaczęły z niej wylatywać pośpiesznie, jeden przez drugiego, rozlatując się we wszystkie strony. Otaczały go. Ludzie uciekali przestraszeni, a Zbawiciel stał i obserwował całe zdarzenie. Wszystkie ptaki odleciały. Zbawiciel ściągnął z szyi ciężar i położył klatkę na kostce brukowej. Z wolna podszedł do uśmiechającej się dziewczyny.
- Co robimy? – Spytała.
- Znam pewną bombową zabawę. Chodź za mną.
- Skąd pochodzą twoje gołębie?
- Są moje. Sam je wyhodowałem.
- Wypuściłeś je przecież.
- One wracają.
- Dokąd wracają?
- Do domu, gdzieżby indziej. Pokażę ci.
Szli w głąb zaułka, po pokrętnych ścieżkach, znanych tylko wybrańcowi. Weszli do jednego ze starych, opuszczonych budynków. Miał dwanaście pięter. Zbawiciel zdjął blokadę w drzwiach. W środku spało kilku dzikich lokatorów na pleśniejących materacach, zatopionych w alkoholowych snach. Na prawo od wejścia stały ciemne, drewniane drzwi windy. Zbawiciel nacisnął guzik. Ku zdziwieniu dziewczyny, jakiś mechanizm wewnątrz ruszył się. Jeden z bezdomnych wstał i podpierając się ściany, szedł w ich kierunku. Zbawiciel posłał mu gniewne spojrzenie.
- Nie dam! Moja winda! Won!
- Posłuchaj ty wszarzu, miałem dzisiaj problem z jednym twojego pokroju. Ukrzyżowałem go w miejskim kiblu, idź i sprawdź, powinien tam jeszcze być. Poza tym, to mój budynek ty zachlany obrzydliwcze. Powiem ci wierszyk, a ty wyciągniesz z niego morał. Słuchaj:
Co sobie myślisz, podła gadzino, ja stąd wychodzę i żegnam cię srodze, byś w drogę nie wchodził, i trzymał się z dala, bo mocno dostaniesz i już nie wstaniesz…
- Jesteś nim, Zbawicielem.
- Dokładnie mój dobry przyjacielu.
Pijak odszedł. Zbawiciel ręcznie otworzył drzwi i oboje weszli do windy. Ruszyli
- Chodzisz do kościoła?
- Przestałam dawno temu.
- Ale w boga to wierzysz?
Dziewczyna obserwowała postęp grymasów na twarzy kaznodziei i zastanawiała się, czy powiedzieć prawdę, czy skłamać.
Skłamała.
- Wierzę.
- To niedobrze moja mała.
- Co?
- Tylko ludzie, którzy wychowali się na wsi, ludzie bojący się śmierci wierzą w boga. Jak można wierzyć w coś, i przyjmować wyższość istoty, którą stworzył człowiek?
- Chcą w coś wierzyć. Myślałam, że jesteś wierzący, sądząc po tym, co zrobiłeś tam, na ulicy.
- Ach – zaśmiał się Zbawiciel – to tylko żałosna prowokacja. Mój osobisty żart. Pewnego rodzaju rozrywka, jakiej się oddaję, gdy nie mam jak inaczej poprawić sobie humoru. Zbawiciel to nic innego jak pseudonim artystyczny. Zresztą musiałem komuś zrobić na złość, a mogłem tylko o tej porze.
Dziewczyna uśmiechnęła się, nie wiedząc do końca, o co chodzi obłąkanemu.
- Historia świata jest może skomplikowana, ale nie wymyślił jej żaden bóg. Boga wymyślili pierwotni ludzie, którzy wychodząc z jaskiń wszędzie widzieli wielkie niebezpieczeństwa. Wtedy ktoś z nich wymyślił sobie na każdą rzecz boga, który człowieczka ochraniał. Potem z biegiem lat, ktoś wpadł na pomysł, że zamiast stu można wymyślić jednego. No i nastała rewolucja. Ludzie kochali boga i zabili jego syna. Wspaniałe. Wiara oparta na cierpieniu. I to w sensie dosłownym. Ostatecznie, jeśli mam postawić się w ich sytuacji, nie chcę myśleć, co by było, gdyby wszyscy ludzie wiedzieli, że po śmierci nic nie ma.
- Nic...
- Właśnie.
Wnętrze windy było obdarte ze wszystkiego. Śmierdziało rozkładem i stęchlizną. Nad nimi migotała żaróweczka w szklanej osłonce. Zbawiciel nacisnął przycisk z największą liczbą. Drzwi windy były pokryte jakimś rdzawym tłuszczem. Skrzypiało przeraźliwie. Dziewczyna zastanawiała się czy winda się nie zerwie. Bezustanny turkot. Winda zmierzała w górę po szynach, mijając kolejne opuszczone piętra.
- Jak to możliwe, że ta winda ciągle działa?
- Sam ją naprawiłem. To mój budynek. Mam go całego tylko dla siebie. Wykupiłem go, chcieli go zburzyć, bo cały czas miał jakieś wady, i ludzie tyko się z niego wyprowadzali. Zrobiłem dobry interes.
Winda dobiła do ostatniego piętra.
- Co będziemy robić?
- Spokojnie. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Wszystko w swoim czasie.
- Piekło jest w odwrotną stronę.
- Nie bądź taka mądra. Chcesz je odwiedzić?
- Chyba każdy by chciał. W niebie są sami nudziarze.
- Zobaczymy, co da się zrobić. A teraz chodźmy się przygotować do tej bombowej zabawy.
Oboje przeszli przez gruzowisko na korytarzu. Drzwi poszczególnych mieszkań były otwarte, a w niektórych stały nawet meble. Niektóre z nich były niemal uporządkowane. Zeszli schodami na półpiętro, weszli do małego pokoiku z ubikacją i z dużym, metalowym koszem, z którego wypadały śmieci, rozsiane po całej podłodze. Zbawiciel stąpał po nich nieposkromiony rozdeptując stare warzywa i kartony gnijące, od kiedy ostatni mieszkaniec się stąd wyprowadził. Było to pół wieku temu.
Zbawiciel drążył dalej przez pobojowisko ze śmieci. W samym rogu mieścił się zlew, nad którym wisiała rozklekotana półka, pełna zakurzonych kubków, fermentujących kremów i past do zębów. Ręce boskiego drążyły każdy zakamarek bezdroży poszczególnych półek. Znalazł to, czego szukał. Worki na śmieci. Oderwał z tasiemki jeden z nich, odkręcił kran i zaczął go napełniać wodą. Odwrócił się za swoją nową towarzyszką, uśmiechnął się znacząco, jak to ma w zwyczaju i skinąłby do niego podeszła.
- To jak widzisz moje kochanie, są to worki na śmieci. By zaoszczędzić trochę czasu, gdy skończę napełniać, ty będziesz je wiązać.
Dziewczyna skinęła głową, i zaraz po chwili zaczęła zawiązywać pierwszy z nich. Wiedziała, o co chodzi. Znała tą zabawę. Skończyła, upewniła się czy nic nie przecieka i postawiła worek pod ścianą, umiarkowanie stabilnie tak, by się nie przewrócił. Nim zdążyła odsapnął chwilę, Zbawiciel wszechrzeczy, już dawał jej następny. I kolejno następowały po sobie te same czynności, przypominające pracę przy taśmie produkcyjnej. Gdy worków było już sześć, Zbawiciel zakręcił kran, odszedł i poklepał dziewczynę po twarzy przyjacielsko. Złapał cztery worki i zaczął iść w górę schodów. Gówniara wzięła pozostałe dwa i zaczęła drążyć za nim.
Weszli do jednego z mieszkań. Obydwoje podeszli do okna, które Boski otworzył. Wychylił się niebezpiecznie daleko i rozejrzał w obydwie strony. W dole krążyło, po chodniku kilku ludzi.
- Podejdź moja śliczna. Weź jeden z worków.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Jak mówiłem, to bardzo bombowa zabawa. - Chwycił worek i zważył go w ręce. – Oto jest bomba. – Zbawiciel zważył go w ręce. Zbawiciel zrzucił na nich, z dwunastego piętra, wodną bombę. Zaczęła lecieć i rozległ się głośny wybuch i szelest wody rozpryskującej się na chodniku. Ktoś z dołu krzyknął. Zbawiciel spojrzał. Nikogo nie trafił.
- Teraz twoja kolej.
- Co?!
- No weź jedną i zrzuć na któregoś z przechodniów. To bombowa zabawa.
- Ale to przecież ich zabije z takiej wysokości.
- Odwszaw społeczeństwo.
- No, ale mimo to morderstwo.
Zbawiciel wziął kolejną bombę wodną i w przypływie złości wyrzucił ją z impetem na dół, jednocześnie nie spuszczając wzroku z gówniary. Tym razem trafił. Słyszał.
- My oboje nie zabijamy, zapamiętaj, ja nie zabijam, jestem Zbawicielem, ja zbawiam ludzi, i ty też możesz, jesteś, bowiem moją uczennicą, i masz moje przywileje oraz bezkarność.
Zbawiciel podał jej jeden worek. Chwyciła go i podeszła do okna.
- Twoje dwie kolejki.
Uniosła worek i zastanawiała się czy go rzucić.
- Radziłbym ci się pośpieszyć, zanim ktoś nas zobaczy.
Dziewczyna rzuciła. Worek opadał i w końcu trafił jakiegoś starego po pięćdziesiątce.
- Brawo, trafiłaś go za pierwszym razem.
- Ja zabiłam…
- To ich wersja wydarzeń.
Dziewczyna odsunęła się od okna, wyraźnie zaszokowana tym, co właśnie zrobiła.
- Ruszyło cię to? - Spytał.
- Idą tu. Widzieli mnie.
- Jesteś ze mną, nic ci nie grozi.
W dole słychać było krzyki rozhisteryzowanych ludzi.
- Chodźmy do windy.
- Gdzie chcesz iść, na dół? Zwariowałeś?!
- Nie na dół, głupia, jedźmy, ten budynek ma boczne wyjścia, pokażę ci je.
Dziewczyna patrzyła przez chwilę w oczy szaleńca. Miała nadzieję, że to nie jest żadna metafora.
- Szybciej, zanim oni pierwsi spuszczą windę.
Gówniara wyrwała się i pobiegła do otwartych drzwi windy. Weszła do nich, a za nią Zbawiciel. Zamknął drzwi i przycisnął guzik z napisem „-1”. Zaczęli mknąć po szynach w dół. Omijali piętra. Na którymś z nich zobaczyli wbiegających po schodach ludzi i policjantów. Jeden z nich zobaczył windę, i całym stadem rzucili się na nią. Ale jak można byłoby się domyślić, na niewiele się to zdało. Jechali coraz niżej.
- To była naprawdę bombowa zabawa. Nie uważasz?
- Jesteś obłąkany. - Powiedziała z wyrzutem i po chwili zaczęła się śmiać, a szaleniec wraz z nią. Minęli parter i zjeżdżali wciąż coraz niżej.
Zbawiciel i Gówniara dojechali na pierwsze piętro pod ziemią. Winda się zatrzymała. Za okienkiem panowała ciemność. Dziewczyna wyglądała zza niego, ale niezbyt miała ochotę otworzyć drzwi. Wyczuwała, że coś tam jest i porusza się. Winda spowolniła i zaczęła m sunąć coraz niżej. Zbawiciel znał nazbyt dobrze to miejsce, przypominało mu przeszłość, tym, kim był i kim się stał. Więziony. Znał każdy korytarz, każdy loch, z każdym najmniejszym kamieniem wiązała się jakaś część jego utraconego człowieczeństwa.
Coś mlaskało pod podłogą. Winda zwalniała. Zatrzymała się między piętrami. Drzwi nadal pozostawały zamknięte. Było ciemno, nie licząc tej ledwo świecącej się żarówki nad nimi, zamkniętej w szklanym kloszu. Zwierzę uderzyło w szybę za dziewczyną. Inez krzyknęła i odskoczyła do tyłu. Zobaczyła małego o potwora, wyglądającego jak mała włochata kulka. Niemal okrągły szczur z długim ogonem i skrzydłami nietoperza. Drapał szkło, a jego paszcza, przypominającą przyssawkę, próbowała się wgryźć w szybę. Gówniara patrzyła z obrzydzeniem, i zastanowieniem czy mutant zrodzony ze spermy Zbawiciela, zdoła wejść do środka. Zbawiciel uderzył pięścią w rząd przycisków, i machina ruszyła. Potworek skrzyknął przeraźliwie, a następnie jego krew zaczęła ściekać po szybie.
- Co to u licha było?
- Jedno z dzieci dzisiejszych czasów.
Winda zjeżdżała coraz niżej na kolejne piętra. Na każdym kolejnym, niewyobrażalne i niewiadome było w przypuszczeniach, co mogło się na nich mieścić lub, co zapoznać. Każde kolejne piętro było ciemniejsze od poprzedniego. Ciemność się poruszała, na każdym piętrze w oddali, coś wydawało nieartykułowane dźwięki. Wydawało się, że to sama ciemność się porusza.
- Gdzie ja jestem? – Dziewczyna zapytała milczącego kaznodzieję.
- To siedmio-poziomowiec. Na każdym poziomie spotyka cię coś innego, na każdym poziomie mieszka inna rasa. Rasa morderców, złodziei, kalek, narkomanów, kłamców, bogaczy i szaleńców. Możesz odwiedzić każdego. Jak będziesz na samym dole, w najniższym podziemiu, spotkasz Złego. A on powie ci, do którego poziomu piekła cię przydzieli.
Gówniara zastanawiała się czy Boski przypadkiem nie robi sobie z niej żartów.
- Kim jest Zły?
- Zobaczysz?
- Czy to winda do piekła? Czy jadę do piekła?
- To, co widzisz, to swoiste interludium do prawdziwego piekielnego królestwa, to jednak należy do mnie, i co więcej znajduje się ono na ziemi.
- Co tutaj kiedyś było?
- Obóz koncentracyjny. Byłem tu więziony.
Winda zatrzymała się na szóstym podziemnym piętrze. Obydwoje wyszli w mrok. Przeszli kawałek wilgotnym korytarzem, cuchnącym tynkiem. Przed nimi wyrosły oszklone kolorowym szkłem, drzwi. W środku paliło się światło.
- Święta się zbliżają. Przygotowałem się już zawczasu.
Dziewczyna widziała w ciemności tylko jego ostre zęby zdające się mienić w ciemności. Zbawiciel otworzył drzwi. Pomieszczenie było wypadkową schludnego pokoju przystrojonego na wigilię, jednocześnie makabrycznego snu rzeźnika. Dziewczyna nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Nie potrafiła przekroczyć progu. Kolana jej drżały.
- Oto mój pokój. – Powiedział Zbawiciel. - Jeśli ktoś zaśmieje się na sali, to nieznaczny, że, dureń, ale że mu nerwy puściły. – Dodał bez związku.
Kolorowe światełka choinki mieniły się różnymi barwami. Ich kolor oświetlał łańcuch z ludzkich jelit, i bombki z męskich jąder. Skrzepnięta krew na gałęziach, niczym brokat. Na szpicu, gdzie powinna zwyczajowo być gwiazda, była wbita ludzka dłoń. Był to niewątpliwy szczyt makabryczności. Turpistyczne piękno, które rozumie tylko on.
- O! Jakie to piękne. Jelita są wszędzie. – Powiedział Zbawiciel.
Dziewczyna osunęła się na podłogę i oparła o ścianę. Oddychała ciężko. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego ludzie robią takie rzeczy. Tym bardziej trudniej było zrozumieć, co działo się w głowie Zbawiciela. Ten usiadł wygodnie na obszernym fotelu oblepionym sztywnymi od zaschniętej krwi włosami. Wszędzie leżały strzępy ludzkiego mięsa, na których żerowały, wgryzające się w nie larwy, wielkie jak pięść. Deski podłogi były pokryte zakrzepłą krwią. Z blatu stołu zwisał większy kawał odciętej skóry. Z niektórych części ciała wyciekały wnętrzności. Po nich spacerowały pijawki niemające już czego odsączać, a wraz z nimi małe, żerujące na ścierwie, wije.
Zbawiciel wstał widząc, że jego nowa dziewczyna zaraz zemdleje, i zanim to zrobi, chciał jej pokazać coś jeszcze. Pomógł jej się podnieść, i rzekł, że idą na ostatnie piętro. Weszli z powrotem do windy, w której w rogu siedziała zmutowana krzyżówka kraba i gołębia z metalową szczęką. Dziewczyna trzymała się od niego z daleka, mocno ściskając usta, obserwowała go. On swoimi oczami ślimaka, patrzył na nią z uwagą. Winda ruszyła. Zbawiciel stał tuż za nią.
Dojechali na dno piekła.
- Mówiłeś, że więzili cię w obozach trzeciej rzeszy. Ile masz lat?
- Urodziłem się w 1920 roku, żyję tak długo, bo tak jak ty ze mną, wszedłem w pakt z pewnymi istotami. Oni utrzymują mnie przy życiu tak długo, aż znajdę każdego, kto przyczynił się do zepsucia mojego życia. W zamian mam spełniać pewne ich zachcianki, za jakiś czas ci o nich powiem. Gdy zginie ostatnia bestia, wtedy umrę. Sądzę, że będzie to niebawem, dlatego chciałem przekazać wszystko komuś takiemu jak ty. Również wtedy będziesz wolna.
- Kim są ci, z którymi wszedłeś w pakt?
- Spotkałaś ich we śnie. Trzech braci i małą dziewczynkę. Nie potrafię ci wyjaśnić, kim są, bo sam do końca tego nie wiem. Wiem, że nie należą do tego świata. Mam do niego dostęp, więc za jakiś czas też ci go pokażę. Będę musiał.
Drzwi otworzyły się ukazując czysty, zadbany korytarz, niemal teatralny. Cały pokryty szkarłatnymi pasmami tapety i wyłożony długim zielonym, i miękkim dywanem. Obydwoje stąpali wzdłuż niego, kierując się w stronę wielkich drzwi, jakby od sali widowiskowej.
Zbawiciel nacisnął zdobioną ciemno srebrną klamkę i uchylił przestrzeń nieznacznie. Pomieszczenie było duże i puste, odnowione. Na samym środku drewnianej podłogi niezwykle błyszczącej i pachnącą pastą do butów, leżała wysoka, niezwykle wychudzona dziewczyna. Na widok Zbawiciela otworzyła oczy. Jej skóra wyglądała jak zeschnięta, i pokryta nieznanym trądem pełnych pęknięć i pryszczy, a z nich wychodziły małe, krwawe czerwie. Zbawiciel ściągnął ze ściany coś przypominające gaśnice, tylko z innym ładunkiem w środku, i skierował rozdziawioną końcówkę w stronę leżącej dziewczyny. Z gaśnicy buchnęła biała piana, okrywająca jej ciało. Ta nie miała siły krzyczeć ani się ruszać. Powtarzała tylko, że jest jej zimno, i że już wystarczy. Gówniara nie mogąc patrzyć na te zmyślne tortury zareagowała krzykiem.
- Co ty robisz porąbało cię już zupełnie?
- To moja córka. Nazywa się Nikola. I chcę żeby była zdrowa, nikt, żaden lekarz jej nie wyleczy.
Gówniara patrzyła z uwagą na kaleką dziewczynę, niezdolną do jakiegokolwiek ruchu. Zauważyła mimowolne kiwnięcie głową. Dziewczyna wyciągnęła do niego rękę całą pokrytymi kurzajkami i ropą. Zbawiciel pomógł jej nieznacznie wstać i dopiero, gdy usiadła, Gówniara zauważyła, że ma ona wstawioną w szczęce, metalową szynę. Deformowała ona całą jej twarz. Zniekształcała ją tak, że przypominała odrażający uśmiech.
Jednak szyna przytrzymywała głowę w całości i sprawiała, że się nie rozlatywała. Zbawiciel okrył ją ramieniem. Z różnych ciemnych kątów w pokoju zaczęły wypełzać kolejne, odrażające mutanty. Syjamskie psy z ciałami kobiety. Czołgające się niczym wąż, lisie futro. Pająk z głową ryby. Głowa ptaka z żabim ciałem. Wszystkie zmierzały w kierunku nowej uczennicy kaznodziei, jednak nie zbliżyły się one bliżej niż na dwa metry.
- One mają chronić moją małą. Nie zrobią ci krzywdy, słuchają się mnie. Ciebie też niedługo zaczną. – Gówniara przełknęła ślinę i wpatrywała się w ten obraz.
Myślisz, że jestem okropny? A o ile teraz jesteś ode mnie gorsza? Czego tak nagle zamilkłaś? Obraziłaś się? Czy widzisz we mnie samo zło? Zero zrozumienia dla potępionego. Patrzycie się tylko jak wyglądam, ale nie zadajecie pytania, dlaczego? Myślisz, że robię to wszystko dla zabawy? Zbawiłem też degeneratów, najgorsze szumowiny, co żerują w rynsztoku. Myślisz, że ten pijak, którego ukrzyżowałem był niewinny? Albo tamten strażnik? Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz. Nie znasz, i nie poznasz cierpienia tak wielkiego, jak moje. Mógłbym być kolejnym męczennikiem. Może jestem mesjaszem? Może napiszę nową biblię? Ale tym razem opiszę prawdę. Biblia potępionego dziwoląga. Ciekawe ile wyznawców bym sobie zjednoczył? A teraz nie bój się, i podejdź. Nastał czas, byśmy zbawili cały ten cholerny świat!!!
Rozdział 8. Beznamiętni
Gówniara próbowała ogarnąć wszystko, co mówił Zbawiciel. Trwało to parę dni. Pierwszą rzeczą, jaką musiała się nauczyć, było jedzenie ludzkiego mięsa z lodówki Zbawiciela. By przeżyć. Jak on. Przez trzy dni Inez nie mogła się przekonać do jedzenia, ale gdy dotarło do niej, że Zbawiciel nie jest typem ojca, ani nikim podobnym, a mięso się psuje szybciej, niż myśli, zmusiła się. W momentach, kiedy słabła z głodu, musiała się przemóc i odsunąć od siebie całkowite uprzedzenia, nie tyle, co do ludzkiego mięsa, ile, że mięso należy do starych zbrodniarzy wojennych. Ścieki przepełnione wszechobecnymi szczurami oraz gnijącymi ciałami, nie pomagały jej w trawieniu. Konając z głodu wiedziała, że ma tylko jedno wyjście. Złożyła wszakże obietnicę.
Cały tydzień nie wychodzili ze ścieków. Zbawiciel wyjaśnił jej, że musi ograniczać swój pobyt na świetle słonecznym. Zachowywał się jak wampir, ale nim nie był. Podłoże jego człowieczeństwa było bardziej skomplikowane. Zbawiciel mógł żyć przeważnie w nocy. W porze, która skrywa tajemnice, strach i nierealność. Nie bał się światła, lecz zbyt duża jego doza światła jak i rzeczywistych, realnych rzeczy, mogła go rozerwać na strzępy i wysłać z powrotem w świat, z którego przybył. Nie miał jakiegokolwiek prawa egzystować na tym świecie. Był przeniesieniem złego snu do rzeczywistości. Jego fizycznym ucieleśnieniem. Snem szaleńca.
Dalej wydawało jej się to abstrakcyjne, jednak wierzyła swojemu wybawicielowi, że to, co mówi jest prawdą. Ciekawiło ją ilu jeszcze pozostało przy życiu.
Wiedziała, że jeśli ucieknie, w jakiś sposób, wszystko powróci do pierwotnego punktu, gdzie Zbawiciel nie ingerował w jej życie. Zbawiciel był czymś więcej niż człowiekiem. Był nienaturalną istotą, która powinna już dawno nie żyć. Istotą, która zahaczyła o drugi świat. Świat śmierci. Jednak on sam go tak nie nazywał. Był to po prostu inny wymiar. Zupełnie inny świat. Alternatywny do tego, totalnie odwrotny i irracjonalny. Anty-rzeczywistość. Był nim zachwycony. Jednak On nie mówił jej wszystkiego. Było jeszcze mnóstwo spraw, które trzymał tylko dla siebie, i pewnie nawet te istoty z drugiego świata o tym nie wiedziały.
- To fakt, że nie jesteśmy sami we wszechświecie, to, że to wszystko to przypadek, że człowiek powstał, to, że nie ma żadnego sensu życia. – Tłumaczył dalej niczym wykładowca Zbawiciel, mówiąc wolno i z sensem do młodej Inez. - Sensem życia jest śmierć. Jesteśmy tak małym gównem dla wszechświata, że praktycznie nas nie ma… jesteśmy częścią łańcucha pokarmowego. Całe życie ludzie pytali się samych siebie, jaki mają sens, skąd są. Uczłowieczali się i udoskonalali, po to, by się dowiedzieć, że życie nie ma sensu, ze wszystko jest bzdurą i iluzją. Że nie ma żadnego boskiego porządku tylko chaos. Prawdopodobieństwo. Można by przyjąć boga, w momencie gdyby wszyscy ludzie rodzili się ze świadomością, że ten istnieje. Ale tak nie jest, to jedynie nauka, jak czytanie i pisanie.
- Jest nadpobudliwy nieco nasz ptaszek, w niekończącym się wodewilu. Fakt. Są też takie rzeczy, które osobnicy rasy ludzkiej pierdolą z większym wyczuciem. – Odpowiedziała mu Inez z przekąsem. – Wyjdźmy gdzieś, mam dość siedzenia w jednym miejscu.
Zbawiciel spojrzał na nią i chyba uznał to za dobry pomysł.
Leżał między zaułkami, ulegał marzeniom, którym nie chciał dzielić się z kimkolwiek. Tonął czasami godzinami w rozmyślaniach, nie wykonując przy tym żadnego ruchu. Nic mu nie przeszkadzało. Zdawało się, że gdyby nieopodal wywaliła się ciężarówka, on by nawet nie zareagował. Obok niego leżała Inez. Zastanawiała się nad wszystkim i próbowała zaakceptować ten cały surrealistyczny świat, który musiała przyjąć za swoją nową rzeczywistość.
Zbawiciel jednak pewną częścią siebie czuwał. Naprzeciwko siebie miał ściemniający się zaułek. Kolejno z dala, zapalały się lampy, a światło przybliżało się kolejno do niego. Samochodów prawie nie było. Leżał oparłszy się o ścianę, pogrążonym prawie we śnie. Usłyszał dzwonek od roweru. Rozchylił nieco powieki. Wypatrując słuchem, namierzając węchem, od której strony to coś nadejdzie. Szuranie koła po chodniku. Lekki pisk opon, i wyhamowanie przed samym kroczem Zbawiciela. Ten nawet nie zadawał sobie trudu by na niego patrzyć. Wiedział, co będzie, ale jednak, takiemu należałoby dać nauczkę. Te cholerne gówniarskie żarty, nieudolność i tępota zaczęły już działały mu na nerwy od dekad. Tym razem jednak chciał kogoś czegoś nauczyć.
Zbawiciel zastanawiał się jak to by było, gdyby był normalnym człowiekiem, a on by nie wyhamował. Teraz w żyłach narasta podświadoma nienawiść i powolna chęć zbawienia. Zbawiciel podniósł wzrok. Ten patrzył się w przestrachu widząc zdeformowanego dziwoląga. Zaczął odpychać się wolno nogą do tyłu. Tutaj nie wystarczyła zwykła perswazja i nastraszenie. Człowiek był zadufanym w sobie cwaniaczkiem, z gatunku tych, co myślą, że są najlepsi i im wszystko wolno. I ujdzie im płazem. Ale miał szczęście. Zbawiciel go zbawi od takiego myślenia. Tak, zdecydowanie potrzebna mu była nauczka.
Zbawiciel szybkim i zdecydowanym ruchem kopnął młodocianego cwaniaczka w koło z taką siłą, że młody po sekundzie leżał już na chodniku. Koło miał zgięte a nadgarstek zwichnięty. Taka siła daje do myślenia. Próbował wyczołgać się spod roweru, ale rosnąca w nim złość i pewność siebie, nie pozwalała mu zachować spokoju. Zanim wredny cwaniaczek zrobił jakikolwiek ruch, z impetem Zbawiciel wyciągnął w jego stronę nogę, zatapiając ją w jego podbrzuszu. Pochylił się do przodu, a gdy złapał oddech, zaczął mówić.
- Odbiło ci? Po co żeś to zrobił?!
Wyraźnie zauważył, że zaczął trącić kontrolę nad sytuacją. Zbawiciel posłał mu nienawistny uśmiech od ucha do ucha i zaczął mówić, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Co to kurwa miało znaczyć? Ten wjazd między moje nogi?
- Myślałem, że to ktoś inny i chciałem go wystraszyć. Tak na żarty.
- Zaraz wsadzę ci ten rower w dupę i to dla mnie też będzie żart.
Cwaniaczek zaczął się rozprostowywać. Gdy podniósł lekko ramiona, zasyczał z bólu.
- To cholerny dupku, chyba mam złamaną rękę.
- Zaraz możesz mieć złamaną drugą rękę, jak tak bardzo chcesz.
- Zaraz, jak tylko mi przejdzie, spuszczę ci taki wpierdol, jakiego nigdy nie zaznałeś.
Zbawiciel wyczuł z jego słów poważną groźbę, więc poważnie zareagował. Wyczuwając zagrożenie, wiedział, że ktoś chce się przeciwstawić najznamienitszemu kaznodziei i mesjaszowi wszechświata. Zbawiciel zaczął wstawać, co rusz zaglądając za Gówniarą, ale mimo tego, wciąż śniła. Lub udawała. W najmniej spodziewanym momencie Zbawiciel walnął go z całej siły pięścią w twarz. Jego głowa przechyliła się, a słowa zamarły mu jeszcze w strunach głosowych. Następny potężny cios wymierzył w klatkę piersiową. I drugą rękę. I na zmianę. I znowu. Coraz szybciej, jak maszyna uderzająca w mięsisty worek treningowy. Grad ciosów zalewał go jeden za drugim, nie ustępując przyspieszającemu rytmowi. Aż zaczął zwalniać w momencie, gdy ten zaczął osuwać się na ziemię.
Opadł bezwładnie na ziemi. Jego głowa odbiła się od ziemi. Zastygł w bezruchu. Przechylił głowę tylko po to, by spojrzeć na swojego oprawcę. Opadł z powrotem i zaczął się podnosić. Oparł się o ścianę. Twarz mu spurpurowiała, a na czole wyskoczyły kropelki potu mieszającego się z krwią. Zbawiciel wyciągnął z kieszeni zardzewiały nóż sprężynowy, którego dość dawno nie używał i podszedł do niego. I podstawił mu ostrze pod gałkę oczną.
- I co teraz befsztyczku? Wyłupić ci oko? - Zbawiciel zaczął naciskać ostrze do powieki. - A może sprawdzimy czy jesteś pedałem. Jesteś?
- Nie jestem! - Wykrzyknął dysząc przez cały czas.
Zbawiciel odsunął nóż i podstawił mu między nogi.
- I co teraz? Boisz się, że cię zatnę? Kurczy ci się fiut, a jaja chowają ze strachu w miednicę? No odpowiedz, dupku? - Zbawiciel zaczął dotykać ostrzem przez spodnie, jego genitalia.
- Jak tylko wstanę spuszczę ci taki wpierdol, że wywiozą cię od razu na cmentarz.
Zbawiciel wyraźnie rozbawiony groźbą, jak przez ledwo ściskające łzy pod powiekami, mógł mu powiedzieć coś takiego.
- Spuścisz mi? Naprawdę? Jednak dobrze cię wyczułem. A może wsadzę ci go w mordę pierdolcu i spuszczę tak, że ci moja sperma wypłynie oczami.
Cwaniaczek chylił się w swych ponętnych słowach tylko na wątłe „spierdalaj!”.
Zbawiciel zacisnął ostrze pod jego kroczem. Musiało go zaboleć, bo syknął przeciągle.
- Boisz się, że ci go odetnę? - Zbawiciel masował go dalej. - Staje ci? - Dotykał go kantem nadgarstka, aż poczuł, że zaczyna mu stawać, mimowolnie. Gdy był już całkowicie pewny, Zbawiciel zabrał rękę, odsunął się i kopnął go ponownie w brzuch. Cwaniaczek przewrócił się na bok, i targał lekko po chodniku.
- Wstawaj mężczyzno! Ściągnij spodnie pedale!
- Ty chory pojebie!
- To nie mi stanął na widok faceta. – Małoletni zaczął się podnosić.
- Leż suko! - Zbawiciel wbił go z góry w ziemię. Osunął się i zaczął je ściągać. Miał je po chwili przy kostkach.
- Świetnie, teraz powiedz żebym ci go wsadził.
- Wypierdalaj! Nie jestem pedałem.
- A ja myślę, że jesteś. Mów.
- Nie!
Zbawiciel kopnął go w kość ogonową zdzierając fragment skóry z niego. Wrzask wypełnił ulicę jeszcze większą pustką i chłodem.
- Dobra! Przestań! Zrób co musisz i puść mnie!
- Chyba żartujesz, chcesz ze mnie zrobić pedała?
- Przecież kazałeś mi!
- Myślałem, że masz więcej rozumu. Teraz muszę ci wymierzyć karę.
Zbawiciel pogładził nóż. Podszedł, położył mu dłoń na plecach i zamachnął się.
- Ciekawe czy trafię.
Z całej siły wbił ostrze noża w jego odbyt. Chłopak krzyknął przeraźliwie. Zbawiciel dla większej frajdy zaczął obracać ostrzem wewnątrz. Krew zaczynała ściekać mu po udach. Aż do momentu, kiedy cwaniaczek zwymiotował. Zbawiciel wyciągnął nóż. Obszedł go i zobaczył jego zaślinioną twarz w kałuży wymiocin. Wyglądał naprawdę żałośnie.
- Przynajmniej przestałeś już dowcipkować.
- Pójdziesz do pierdla i do końca życia będą cię ruchać w dupę.
- Wiesz misiu, nie chcę cię zajebać, mimo, iż tak ładnie mnie o to prosisz. Wiesz, jakie masz szczęście? Trafiłeś na ostatniego potomka pierwszego demona. Oto ja.
- Błagam, wypuść mnie, nikomu nie powiem. Przysięgam.
- Z tym „nikomu nie powiem” to bym się spierał. Jeden nie wartym kawałkiem gówna, które powinno być potępione, a nie, zbawione. Pozostawię cię przy życiu, jednak nie mogę pozwolić, bo moja tak długo skrywana tożsamość wyszła na jaw.
Zbawiciel odwrócił się do tyłu by zerknął na Gówniarę. Oglądała scenę z uwagą.
- Błagam…
Zbawiciel patrzył jeszcze chwilę na cwaniaczka.
- Nie mogę cię zabić. Nie zasługujesz na śmierć. Nie zasługujesz też, by żyć. Chyba, że mógłbyś pędzić żywot potępionego. Muszę też jak już wspomniałem, dbać o własny interes. Więc, co mógłbym dla ciebie zrobić, i dla siebie jednocześnie, byś nie stwarzał mi problemów. Będziesz potępiony, nie będziesz mógł umrzeć, mimo, że będziesz chciał. Staniesz się beznamiętny, ale żyć będziesz nadal. Masz moje słowo. – Zbawiciel podniósł go i oparł o ścianę. Chwiał się. Jego usta były oblepione wymiocinami.
- Zacznijmy od początku. Wystaw język. Potrzebujesz go, by o mnie opowiedzieć.
- Chuj ci w dupę. - Splunął mu w twarz i się lekko zaśmiał. Miał zamknięte oczy.
- Chyba już przerabialiśmy to, że nie jestem pedałem.
Zbawiciel strzelił męczennika w pysk z prawej strony, a potem poprawił. Uderzał tak długo, aż jego głowa stała prosto. Język degenerata wychylił się samowolnie, zmęczony przebywaniem w jamie ustnej. Zbawiciel owinął go koszulą cwaniaczka, przytrzymał i zaczął ciąć. Jakby kucharka cięła mały kawałek mięsa na gulasz. Było dużo tryskającej na ścianę i ziemię krwi, a także wiele krzyku. Język zaczął się odrywać żyłkami, jak guma. Przestał się już wierzgać. Gałki oczne przewróciły mu się na drugą stronę. Dostał ataku, zaczął cały drżeć jak epileptyk. Rozwinął poły koszuli i spojrzał na coś, co wyglądało jak wypadkowa węgorza i glizdy. Cała twarz bledła, a z ust wydobywała się wyrazista, czarna krew. Wydobywało się tylko z niego, ciche rzężenie. Po chwili podszedł znowu i ponownie złapał jego twarz.
- Potrzebujesz oczu, by mnie rozpoznać, ale umysł będzie pamiętać.
Podkroił mu scyzorykiem dolną powiekę, wsadził ostrze pod gałkę oczną i podnosił ostrze, i przebił ją, nie wahając się wcale. Jego świat zaczął się rozpływać i po chwili przestał istnieć kompletnie. Z drugim okiem postąpił identycznie. Oczy ściekały mu po twarzy, jak dwa świeżo rozbite jajka, ciągnące za sobą śliską galaretowatą maź.
- Gdybyś mógł to byś sobie popłakał nad swoim zasranym losem, co? Teraz mam do wyboru, co pierwsze, słuch czy palce. Będę miły i zacznę od pozbawienia cię słuchu. Wiem, że nie każdy trawi dźwięk strzelających palców. – Szaleniec zaczął się śmiać. Młody mężczyzna ostatkiem sił próbował coś zrobić. Cokolwiek. Lecz jedynie trochę podrygiwał i przestał. Z ust wciąż wypływała mu krew. Jego ciało zaczynało lodowacieć i tężeć.
Degenerat poczuł w głowie ostry ból, potem falę ciepła wypełniającą mu ucho. A na samym końcu okropne pieczenie. Przez chwilę piszczało mu w uchu, a kiedy przestało, uświadomił sobie, że nie słyszy. Szok był tak wielki, że nawet nie poczuł, kiedy przebił mu drugie. Przez chwile dudniło mu w głowie, jakby był zanurzony w wodzie. Przerażenie doświadczane, nie mogło równać się z czymkolwiek. Próbował oddychać. Czuł tylko ból.
Zbawiciel powstał, obejrzał jego ręce leżące na ziemi, uznając, że to będzie najłatwiejsze. Zaczął po nich deptać, z całej siły. Rozgniatając i wdeptują w ziemię. Palce zaczęły się rozłamywać. Zbawiciel kompletnie je zmasakrował. Kikuty sterczały mu, każdy w inną stronę. Nawet nie drgnął, gdy to robił. Po chwili było już po wszystkim. Zbawiciel dobrodusznie zostawił mu członka, myśląc, że jak go będzie miał, to będzie miał też w życiu cel. Tylko, kto będzie chciał go dotknąć? To jest najsurowsza ze wszystkich kar.
Inez dygotała.
- Nie mam pleśniowego pojęcia, kto płodzi takich ludzi, bezcelowych, bez wyobraźni i mózgu. Nie sądził wszakże, że jego nowa ofiara komuś coś powie, ale jeśli nawet to, kto mu uwierzy.
Rozdział 9. Koprofilia Inc
Astygmatyczny świat był jedynym, który można było zaakceptować. Flegmatyczna równoległość i rozwiązłość uliczek. Znów nastała noc. Zbawiciel rozebrał się do naga. Grzebał w śmietniku wyciągając, co ciekawsze odpady człowieczeństwa. Rozdarł znaleziony lniany worek po ziemniakach, zdarł wszelkie napisy pozostawiając tylko znaczące duże "Z" i zaczął krążyć po uliczkach napawając się chłodnymi dźwiękami. Za nim, w cieniu obserwowała go Gówniara, krążyła za nim niczym uczący się być kimś innym, cień.