Życie to sztuka udawania
Udaje się nam lub nie.
Justyna Lipińska
Śmierć żyje we mnie pełnią życia
Początek i koniec niewiele dzieli
dzisiaj rano urodziło mnie kwadrans po kwadransie
kawałek po kawałku
przestałam myśleć o ucieczce
kładąc wzrok na oczekiwaniu bez końca
wyrzucana na brzeg
w sitowiu trudno o poruszenie
myśli splątane uczuciami zostawiły ślady
umyłam je
całe godziny po opróżnieniu bagaży
wysiadając na bocznicy
najnowsze notowania wskazują na polepszenie
sytuacji lądującej na barkach
boli wciąż kiedy bezwiednie przesuwam wzrok
w jej kierunku
przecież mogło być wreszcie bez zaćmień
oraz niewiadomych
dlaczego pierwsze słowo budzi a ostatnie zbija
Choć opowiem ci bajeczkę, tyle mogę dać
nie nadajesz się do niczego
śpiewała mama w kołysankach na niedobranoc
zapomniałam melodię
która zasnęła w środku
przybierając odczyn obojętny
skazana na pobyt
w przedziale przeciętnej umieralności na jedno życie
wychylam się za burtę
by chociaż dotknąć tego co patrzy
zdziwione nieobecnością
nie jestem tym
co mogłoby wstrząsnąć resztą świata
jedynie punktem zaczepienia
na drodze donikąd
Wszystko chodzi parami, tylko nie ona
pani nie potrafi latać bez skrzydeł
dziecko zabijają języki
skrzypią oboje wchodząc po drabinie
niewidzialnych lęków
jest jeszcze chłodniej niż zapowiadała prognoza
pani odpina się od przeciążonych obłoków
spada
na łeb na szyję rękę nogę i ciało
dziecko też
przywiązane nieistniejące samo
bezbronnie podąża w wytyczonym kierunku
zamyka je w sobie
ucisza i tuli do snu śpiewnie
a a a były sobie trupy dwa
Na bezdrożach nawet raki nie zimują
wśród tłumu śpiących drzew
trudno znaleźć słowa pokrewne
mają geny nieprzystosowane do zmienności
wewnątrzplanetarnych
osamotnione uderzają o wszystko
co pojawia się na drodze
odbite jak echo powroty do miękkich łóżek
swoich stron świata
zamkniętego dla niewtajemniczonych
zbudzone rześkością świtu
i ciepłem wschodzącego słońca
rozwijają skrzydła
by potem kolejny raz przeżyć lot Ikara
tam w górze panuje zbyt duży ruch
a mylne drogowskazy kierują do miejsc
gdzie nic nie dociera
Trampolina
w dole jest smutno i pusto
krzyczą w nim kończące się pory roku
na przemian z nałogowym zachmurzeniem
które zwykle zagląda w szyby
myślę o odpłynięciu i porzuceniu znajomych zasad
które spotykam przy każdym otwarciu drzwi
na wysokości zadania są ci
których opuściłam
przez światło notorycznie zapalające się w głowie
idą bez związku ze mną i wszystkim
co przypominałoby żywotność
ciekawe czy ktoś mnie szuka
przeczesując trawę ciepłymi dłońmi
w każdym kilometrze kwadratowym nieistnienia
Wołam do ciebie
panie drogi panie
jestem wśród miliardów niezauważanych gwiazd
zbyt nieostrożna i chciwa
łapię wszystko co zdołam sobie wyobrazić
panie drogi panie
rozbieram siebie z samego rana
potem tworzę od nowa
byle tylko cię zadowolić
służę do oblizywania a nawet gryzienia
ze smakiem resztek rozsypanych na podłodze
po której stąpasz
panie drogi panie
byś mógł dalej żyć muszę umrzeć
bo nie mieścimy się razem w sobie
rzuć mnie ptakom na pożarcie
rekinom na lepsze trawienie
i ludziom by zdeptali wszystko
co nie przypomina ciebie
Szopka pijanych serc
tato
przywołuję cie do porządku rodzinnego
tato
zostaw te latające talerze
mamo zrób coś
boże gdzie ja jestem
zjadają mnie nieludzie
bezosoby
ratuj
nie przechodź obok
widząc pokalane poczęcie nieużytków
tato-mamo-boże
spadam z księżyca urwana z choinki
prosto w wypalone twarze
ale patrzą wciąż
wzrokiem surowym
potem usprawiedliwiającym się
na koniec martwym
nie wiem dlaczego weszłam do tego domu
pewnie pomyliły mi się drzwi
w amoku nowonarodzenia
Pogrzebana w sobie
spotykam człowieka
eksplodujemy w zależności
od stosunków wewnątrzcielesnych
czasem nadchodzi ratunek
a czasem śmierć wśród murów
wyrosłych w okowach
żaden koniec świata nie przywraca do życia
jedynie zabiera po kawałku
w niebieską dal
ujmę się za sobą żeby zostało cokolwiek
choć wiem że to niepotrzebne przedłużanie
nauczyłam się odchodzić milcząco
bez zbędnych pożegnań
mimo desperackiej potrzeby trwania
by zostawić ślad imienia w ziemi
Stopklatka
papierowe miasta oświetlane słowami
nigdy nie widać ostatnich
w drodze do nieskończoności
mieszkańcy zamknięci w architekturze dźwięków
nie słyszą tego co brzmi poza
mogłabym mówić ponad wszelkie mury
tworząc nowe odgłosy firmamentu
ale odbijam się tylko od znajomych konstrukcji
które wciąż budują nas niepodobnych
do siebie
W szerszej perspektywie wymykam się z ust
lepią ze swojej gliny żeby przystosować do ludzkości
myślą że uzyskam pożądany kształt
pieszczotą nakazów i zakazów
pod dyktando wysłowionych oczekiwań
żeby tylko się nie potknąć
nie uderzyć w stół z nożycami
które ucinają członki pisane z innej litery
patrzę zdziwiona i stawiam
metaliczne znaki zapytania
które błyszczą jak eony na firmamencie retoryki
trzeba uważać na wygłodniałych żebraków istnienia
by nie popełnić błądu kolejnych narodzin
i na oczach wszystkich
zostać pożartym przez sen
I nic tu po mnie
wyrzuć mnie do reszty
po co ci skrawki obijające się o wiatr
nie chcę już rozpalać się w sobie
mówić ciągle pierwsze słowa
na nowe drogi prowadzące donikąd
rozręczyłam się z niepokojem i odeszłam
w świat pozbawiony niewierzytelności
tam wszystko układa się w całość
ja też
zbieram się i zszywam grubymi nićmi
myślisz że nie przetrwam
ale jesteś w błędzie
za każdym razem gdy rozbijasz o nierealność
mogę żyć nie istniejąc
i nic ci do tego
czy jestem czy tylko udaję
powolne rozpływanie się
bez reszty
Pijawka
zwykle ożywam pod chmielem
tak bardzo przywykła
że nie znajduję szczęścia w niczym
poza
czasem pozwalam sobie na czerwień
gdy krew wysącza się ze mnie
z każdym ruchem w przód
trzymana w tym samym miejscu
za wszelką cenę
wydaję się bezcenna
a nawet bezdenna
przemierzam siebie turystycznie
pochłonięta widokami
których efekty uboczne zabijają
jak co dzień
znam siebie z kadrów zapisanych w pamięci
i żadną miarą nie potrafię wywołać się
z negatywu
Spotkanie nieuniknione