Strun muzyka
Szkoła Muzyczna do której chodziłem, to było coś zupełnie wyjątkowego. W jej nazwie tkwiło jak byk „szkoła”, ale dla nas, jej uczniów, to był drugi dom. Dla niektórych nawet pierwszy.
Były to inne czasy. Dzisiaj do szkoły muzycznej posyłane są dzieci lekarzy, biznesmenów, polityków. Oczywiście wyjątki też są. Tymczasem w latach pięćdziesiątych szkoła przy ulicy Mickiewicza 28 była traktowana przez większość mieszkańców Bydgoskiego Przedmieścia jak zwykła szkoła podstawowa. Miała dogodnie położenie, prowadzone w niej były wszystkie przedmioty ogólnokształcące, jakie znajdowały się w innych szkołach. A to, że dodatkowo uczono muzyki? — tym lepiej.
Chętnych do nauki było wielu, około trzech kandydatów na jedno miejsce. Stąd konieczność egzaminów wstępnych, które bazowały (przede wszystkim) na ocenie jakości słuchu i poczucia rytmu dzieci. Po pierwszym roku nauki następował „odsiew” nierokujących w przyszłości kariery muzycznej. Liczebność klas zmniejszała się nawet o połowę, ale zostawali za to naprawdę najlepsi.
Nie sposób opowiedzieć o wszystkich. Zacznę może od swojego nauczyciela w klasie skrzypiec, Władysława Kozłowskiego. Mieszkał tuż obok szkoły razem ze swoją małżonką (chyba Danutą). Nie mieli dzieci. Władysław w czasie wojny przeżył własną śmierć. Zatrzymany wraz z większą grupą Polaków przez Rosjan, stanąwszy przed wykopanym dołem został postrzelony w plecy. Jego oprawcy myśleli, że nie żyje. On obudził się w nocy wśród sterty martwych ciał. Przeżył, ale wspomnienia tego zdarzenia dręczyły go do końca życia. Powiedzieć delikatnie, to tyle, że był znerwicowany.
Pan Władysław stosował specyficzną metodę czytania z nut. Wiedział, że maluchy z pierwszej klasy nie znają liter. Można było im wpajać nazwy kolejnych nut na pięciolinii: ce, de, e… lub do, re, mi, fa, i w końcu dzieciaki by się nauczyły tego co miały się nauczyć. On jednak podszedł do tego zagadnienia inaczej. Każdej nucie przypisał kolor. Do dzisiaj pamiętam to przyporządkowanie. Ce — kolor czerwony, de — niebieski, e — różowy, ef — czarny, gie — zielony, a — granatowy i ha (be) — brązowy. Dopiero będąc już zupełnie dorosłym zrozumiałem, że wykorzystywał on zjawisko synestezji, a dokładniej chromestezji czyli „barwnego słyszenia”. Synestetami było wielu znanych kompozytorów, o czym łatwo przekonać się zaglądając do Wikipedii.
Powiem tak: to działa. Jak słyszę dzisiaj konkretny dźwięk, np. ef (i to niezależnie od instrumentu, z jakiego się wydobywa) zawsze mam wrażenie pewnej chropowatości, bezblaskowości, szorstkości; dlatego że ten ton kojarzy mi się z kolorem czarnym, A ten z kolei z sadzą. Tak to w dzieciństwie sobie ułożyłem. Podobnie jest z innymi tonami.
Zapisywaliśmy więc zeszyty nutowe kolorowymi kropeczkami, które odgrywane na skrzypcach układały się w mózgu i w jakąś melodię i w jakieś barwne obrazy. Szło to sprawnie, o ile poświęciło się trochę czasu na ćwiczenie, a z tym bywało różnie. Nie przypominam sobie dziecka z moich roczników, które chętnie ćwiczyłoby na skrzypcach. To trudny instrument. Grasz na pianinie — obojętnie który klawisz nie naciśniesz — zawsze usłyszysz czysty dźwięk. Grasz na skrzypcach; co byś nie robił, zawsze będzie fałszywie. Oczywiście trochę przesadzam, ale, przynajmniej na początku, jest tak zawsze. To „na początku” może trwać i kilka lat. Cierpią wszyscy — rodzice, opiekunowie, sąsiedzi i nauczyciele słuchając rzępolenia porównywalnego do głosu wydawanego przez zarzynanego tępym nożem kota. Cierpią wszyscy — oprócz grajka — temu zawsze się podoba jego własna twórczość. Moja kuzynka proces ćwiczenia na skrzypeczkach prowadziła w mieszkaniu usytuowanym w klasycznym peerelowskim bloku. Po jakimś czasie każde jej dotknięcie smyczkiem strun instrumentu wywoływało u nadwrażliwego sąsiada niekontrolowaną potrzebę galopady po całym mieszkaniu, połączonej z wzywaniem swojej matki imieniem zaczynającym się na literę ka.
Tuż obok szkoły muzycznej usytuowany był szpital psychiatryczny. Dźwięki instrumentów wydobywające się z otwartych okien szkoły zdawały się tworzyć z wrzaskami dochodzącymi z terenu szpitala nowy wymiar muzyki. Im głośniej krzyczeli pacjenci (a niektóre zabiegi nie były bezbolesne — szczególnie podpinanie do prądu elektrycznego), tym głośniej grali muzycy. Wyróżniała się tutaj Stefa, śpiewaczka mezzosopranowa. Głos miała tak potężny, że gdy doskonaliła swoje arie, reszta uczniów musiała przerywać ćwiczenia. Po prostu nikt się nie słyszał. Zwracając się ku otwartemu oknu i wchodząc na górne ce, jakby nieświadomie pociągała amatorski (bądź co bądź) chór za sobą. Przy pomyślnym wietrze nawet na Rynku Staromiejskim dawało się rozpoznać poszczególne głosy, z których większość pochodziła z zakratowanych okien. Stefania, mimo tak niesprzyjających warunków, w jakich szkoliła swój mezzosopran, zrobiła międzynarodową karierę, trafiając nawet na deski Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
Gdy Stefy nie było, reszta uczniów szlifowała swoje artystyczne umiejętności. Dopowiedzmy — ćwiczyła po godzinie piętnastej. Wcześniej odbywały się normalne lekcje, tak jak w każdej szkole podstawowej. Z tą różnicą, że tutaj dochodziły dodatkowe przedmioty, związane z kształceniem muzycznym. Sumarycznie zajęć było więc znacznie więcej, niż w zwykłych szkołach.
Profesor Kozłowski miał w swojej klasie zaledwie kilku uczniów. Jednym z nich był Leszek. Leszek pochodził z niezbyt majętnej rodziny. Jego mama osierociła go w wieku niemowlęcym. Była rodzoną siostrą dwóch znanych polskich kompozytorów. Leszek, chciał — nie chciał, musiał iść w ślady swoich sławnych stryjów. Mimo że wiolinistyka nie była jego powołaniem, skończył szkoły Ba! Nawet studia wyższe, ale kariery muzycznej nie zrobił. Wróćmy zatem do czasów mocno odległych od tych, gdy Leszek jako listonosz przemierzał ulice Bydgoskiego Przedmieścia.
Jednym z obowiązków uczniów szkoły muzycznej było samokształcenie. Polegało to na uczestnictwie w piątkowych koncertach Filharmonii Pomorskiej. Odbywały się one w Dworze Artusa na Rynku Staromiejskim. Nikt mi nie powie, że wysłuchanie dwugodzinnej kompozycji Richarda Wagnera to coś, czego dziesięciolatek pragnie najbardziej. Chyba, że jest geniuszem, ale w mojej klasie takich nie było. „Stratę czasu” (bo tak traktowaliśmy początkowo nasze obowiązki) musieliśmy sobie jakoś zrekompensować. Przed totalną nudą ratowała nas fantazja.
Wejściówka na koncert kosztowała dla młodzieży dwa złote. Każdy taką sumę, otrzymaną od rodziców, w kieszeni miał. Żaden z nas nie chciał się jej pozbyć tak nieroztropnie, jak wydać na bilet.
Kto chociaż raz był w Dworze Artusa wie, że sala koncertowa mieści się na drugim piętrze. Prowadzą do niej szerokie schody. Pierwszym zadaniem młodych melomanów było dostanie się na koncert, nie kupując wejściówki. Dwaj porządkowi (nazywaliśmy ich cerberami) stali na najniższym stopniu schodów przy zewnętrznych poręczach, a środkiem podążał podekscytowany tłum. Elementy tego tłumu reprezentowane przez osobników żeńskich i męskich mijając cerberów podawały im bilety do skasowania, co realizowane było drogą przedarcia tych ostatnich.
Najprostszą metodą na dostanie się do góry było złapanie wchodzącej samotnie dorosłej osoby za rękę i prośba.
— Proszę pana, proszę mnie zabrać na koncert. Będę udawał pana syna.
Metoda ta opierała się na niepisanej, ale respektowanej przez wszystkich umowie, że dorośli mogą wziąć ze sobą jako „bonus” swoje dzieci. Za własne dzieci nie trzeba było płacić. Wszystko udawało się świetnie przez jakiś czas. Zaczepiani przez nas mężczyźni bez żadnych obaw przyznawali się do posiadania bękarta.
My z kolei wiedzieliśmy, że posiadania syna z nieprawego łoża nie należy proponować panom w towarzystwie małżonek. Tylko raz, na początku naszej kariery taki błąd popełnił Andrzej. Odgłos siarczystego policzka jaki rozległ się w foyer zakończył tłumaczenia skonfundowanego małżonka.
Sposób przestał się sprawdzać, gdy cerbery zorientowały się, iż „te małe szczeniaki” (jak o nas się wyrażali) posiadają po kilkunastu różnych ojców. Od tego momentu metoda uzyskała oficjalny status archiwalnej.
Inny sposób wymagał posiadania skasowanego (a więc przedartego) biletu. Trzeba było zręcznie przykryć palcami rozdarcie i swobodnie podejść do czekających kontrolerów. I teraz następował najważniejszy moment całej akcji. Nadając swojej twarzy wyraz szczery i niewinny, należało z uśmiechem patrzeć prosto w oczy jednego cerbera, jednocześnie wyciągając rękę z biletem w kierunku drugiego.
Ta psychologiczna zagrywka sprawdziła się wielokrotnie. Pierwszy portier myślał, że to drugi skasuje bilet, a drugi widząc, że wzrok widza skierowany jest na pierwszego, nie dokonywał niezbędnej kontroli. Fakt, trzeba było być czujnym, ale w płynącym po schodach w górę tłumie z reguły się to udawało.
Z czasem przechytrzenie cerberów stało się celem samym w sobie. Już nie był ważny sam koncert; ważniejsze stawało się dostanie na drugie piętro. Cerbery też zrozumiały, na czym polega ta zabawa. Doszło do tego, że nikomu już nie sprawdzali biletów, tylko czekali, aby nas złapać. Dopóki staliśmy spokojnie markując całkowity brak zainteresowania muzyką symfoniczną, cerbery tylko nas obserwowały. Ale gdy któryś z nas próbował wejść na schody, bezpardonowo był zawracany i groźbą, i siłą.
Staliśmy przed sobą jak żołnierze w okopach w czasie I Wojny Światowej. Na każdy ruch z naszej strony była przygotowana natychmiastowa odpowiedź. Do naszych uszu dobiegało już strojenie instrumentów; muzycy zajmowali miejsca za sali. Słuchacze mościli się na krzesłach. Panowie strzepywali pyłki łupieżu z marynarek. Czuliśmy, że zbliża się ostatni moment…
Waldek sprężystym susem podskoczył do lewego cerbera wyciągając w jego kierunku rękę trzymającą przedarty bilet. Dokładnie w tym samym momencie Stefek powtórzył ten manewr z prawym cerberem. Obydwaj ochroniarze zaczęli wyszarpywać mocno trzymane bilety i w tym momencie Leszek, pędząc środkiem niczym Wiesław Maniak, smyrgnął do góry.
Cerbery na ułamek sekundy oniemiały i zostawiając nieistotne w tym momencie bilety, pognały za uciekinierem. Drobny moment zastanowienia portierów dał sprinterowi upragnione trzy metry przewagi. Gdyby Leszek cwałował bezpośrednio na drugie piętro — zostałby złapany; gdy malec przeskakiwał jednym susem dwa stopnie, cerbery pokonywały pięć. Sprytny chłopczyna skręcił więc na pierwszym piętrze do damskiej toalety. Tutaj trzeba wyjaśnić, ze rozkład pomieszczeń w Dworze Artusa znaliśmy lepiej niż Miejski Konserwator Zabytków. Wynikało to z prostego faktu, że nie mogąc wysiedzieć na koncercie, włóczyliśmy się wszędzie, gdzie tylko się dało.
Leszek trasę ucieczki znał; po kuchennych schodach na strych, potem w dół, przez jakieś niezamieszkałe mieszkanie na boczny korytarz, znowu do góry… Na końcu tej drogi było pomieszczenie, w którym muzycy przygotowywali się do koncertu. Była to długa, wąska kiszka zastawiona jakimiś połamanymi meblami, fragmentami pradawnych scenografii, zepsutymi reflektorami i tym podobne. Pośrodku tego bajzlu zwyczajowo rozlokowywali się na krzesłach muzycy, strojący swoje instrumenty. Gdzieś w tym wszystkim musiały zmieścić się pulpity z nutami, futerały (w tym do kontrabasów) i wieszaki na ubrania.
Gdy Leszek wpadł do powyższego pomieszczenia — muzyków już w nim nie było. Siedzieli na scenie. Ale Leszek, czując na plecach oddech swoich prześladowców, wcale nie zwalniał. Pędził nawet jeszcze szybciej, bo po płaskim (dotychczas jego ucieczka odbywała się w większości po schodach). Z tego powodu nie był w stanie (i nie chciał) omijać przeszkód pojawiających się na jego drodze. Można by sparafrazować, że trup kładł się gęsto. Trzy metry za nim pędziły cerbery. Drzwi wyjściowe na scenę były tuż, tuż…
W tym czasie całe koleżeństwo naszego uciekiniera spokojnie weszło na salę koncertową; przecież nie było nikogo, kto mógłby je zatrzymać. Dyrygent uniósł batutę. Nastąpiła jakże znana chwila absolutnej ciszy. Maestro, odziany w czarny frak sprężyście przykucnął i już odbijał się, aby wyskoczyć w górę i dać znak pierwszego taktu, gdy drzwi strojalni otworzyły się z hukiem i na scenę wypadł Leszek. Jego z natury jasne jak len włosy, nie wiadomo skąd, utytłane były w pajęczynach. Spocona i zaczerwieniona twarz świadczyła o znacznym stopniu wyczerpania. Całości dopełniał dyszący oddech. Ręce dyrygenta opadły.
Ten znak, tysiące razy przećwiczony na próbach oznaczał jedno. Stop. Przerywamy. Cisza. Przerwa. Dyrygent stał przodem do orkiestry. Jego twarz wyrażała i zdziwienie, i wściekłość, i bezsilność, i rezygnację. Niestety, waltornista siedzący w głębi sceny źle odczytał gest dyrygenta — ruch batuty zrozumiał jako „grać!”. I zagrał. Głośno i donośnie. Aż echo poszło po ścianach.
Leszka jakby ktoś batem smagnął po pęcinach. Galopując w kierunku schodków prowadzących ze sceny na widownię, nie zauważył, że przewraca czwarty pulpit z nutami, przy którym siedzieli dwaj skrzypkowie Józef i Gispert. Pierwszy był stryjem Waldka, drugi ojcem Andrzeja. Przebiegający przez scenę Leszek przypominał rannego w czasie polowania jelenia. Atmosferę łowów podkreślały gromkie surmy; waltornista (który dopiero rano dzisiejszego dnia skończył obchodzenie imienin swojej małżonki) nie słyszał i nie widział nic. Ważne było tylko to, aby dograć (w sumie długą) frazę do końca.
Zdumieli się słuchacze tym widokiem. Otworzyli program koncertu, wydrukowany na kredowym papierze. W środku stało jak byk: „Bedrich Smetana — Wełtawa” i nieco niżej „poemat symfoniczny”. Stan konsternacji nasilił się, gdy w drzwiach bocznego pomieszczenia ukazały się spocone i zarośnięte twarze naszych cerberów. Gościom na sali zdało się wydawać, że to myśliwi wyglądający zza drzewa śledzą uciekającą im zwierzynę. Ktoś rzucił pod nosem „Świetna, nowatorska interpretacja”. Słuchacze podchwycili tę opinię. Na sali rozległy się gromkie brawa.
Leszek uciekł bezpośrednio na dwór. My wymknęliśmy się po cichu w czasie przerwy. Przemykając się skuleni ku wyjściu, kątem oka widzieliśmy cerberów; właśnie przycinali na stosowną długość grube kije od szczotek. Nasze umuzykalnianie zostało na pewien czas wstrzymane.
Upłynęło kilka lat. Do toruńskiej Od Nowy przyjechała z kameralnym recitalem Wanda Warska. W roli akompaniatora wystąpił jej własny mąż — Andrzej Kurylewicz. Zanim jednak artystka wyszła na scenę, jako suport wystąpił klubowy zespół, ze mną w roli pianisty. Pograliśmy z pół godziny i przeszliśmy do pomieszczeń służbowych. Tam, wiedząc że tego dnia nie pojawimy się już na scenie, pozwoliliśmy sobie na małego drinka. Gwoli prawdy należy uzupełnić, iż nawet gdybyśmy mieli grać to i tak drink by był. Polewającym był Wojtek. Już podnosiliśmy puchary do ust, gdy otworzyły się drzwi i do pomieszczenia weszła Wanda. Błyskawicznie oceniła sytuację i rzuciwszy krótkie: „Cześć chłopaki” skierowała się bezpośrednio do Wojtka.
— Nalej mi setkę.
Wojtek sięgnął po kolejną flaszkę; pyknął w denko, odkręcił nakrętkę i usłużnie nalał pół szklanki. Wanda przełknęła życiodajny płyn jednym haustem, gestem ręki podziękowała za zakąskę i wyjaśniła.
— Zawsze przed występem mam tremę — zaczęła. — Jak nie walnę sobie sety to za chu… nie wyjdę na scenę — tłumaczyła. — Wojtuś! Nalej jeszcze na drugą nóżkę — poprosiła grzecznie.
Jej życzenie zostało spełnione i artystka przeszła na salę widowiskową.
Andrzej siedzący przy starym pianinie miał opinię osoby niepijącej. O tremie swojej małżonki musiał już wiedzieć, bo ustawił ją za instrumentem tak, aby w przypadku zachwiania równowagi mogła się czegoś przytrzymać. Wandzia mocno chwyciła wystające z tyłu pianina metalowe bolce i otworzyła usta…
Kto pamięta repertuar śpiewaczki z początku lat siedemdziesiątych, ten wie, że lekko nie było. Gry Andrzeja można było słuchać godzinami, śpiew Wandy to zupełnie inna bajka. Jeżeli ktoś lubił piski Yoko Ono, to mógł być usatysfakcjonowany. Okazało się, że studenci zapełniający na początku koncertu salę zaledwie w połowie, nie lubili. Po pierwszym utworze zaczęli gremialnie przechodzić do drugiego pomieszczenia, w którym czynny był bar.
Brak słuchaczy nie przeszkadzał Wandzi wcale — mogła śpiewać do pustej sali. Zaszyta w cieniu za pianinem, ukryła (świadomie lub bezwiednie) swoją twarz w długich spadających włosach. Dzisiaj powiedziałbym, że Sia Furler chyba na niej wzorowała swoje sceniczne emploi.
Andrzej akompaniował. Wiedział, że dopóki gra, jego małżonka będzie śpiewać. Występ był zakontraktowany na jedną godzinę.
— To za długo — pomyślał.
Coraz bardziej pochylał się nad klawiaturą, jakby chciał się ukryć, stać się niewidzialnym. Jego gimnastyka była jednak całkowicie niepotrzebna. Na sali nie było nikogo, nie licząc muzykalnego suportu. To właśnie my robiliśmy wszystko, aby toruński koncert można było zaliczyć do artystycznych sukcesów. Dopingowaliśmy zatem przyjezdnych muzyków jak tylko potrafiliśmy najlepiej.
— Dajesz Wanda, z grubej! Ciągniesz, ciągniesz w górę! — udowadnialiśmy, że znamy się na muzyce i głęboko ją przeżywamy.
Andrzej słysząc nasze coraz bardziej rozochocone głosy zdecydował się zakończyć imprezę i z głośnym tadam! zamknął klapę klawiatury. Wanda jakby nie słyszała, że muzyki już brak. Pociągnęła jeszcze a capella dwie zwrotki czegoś, czego nikt dziś nie pamięta i dopiero wtedy zorientowała się, że coś jest nie tak. Wyraz osłupienia pojawił się na jej twarzy, co ujrzeliśmy, gdyż po raz pierwszy od rozpoczęcia koncertu odsunęła włosy na bok. Nie byliśmy pewni, czy szok wynika z wewnętrznego rozemocjonowania czy z braku orientacji w czasie i przestrzeni. Uznaliśmy zgodnie, że widok poznanego wcześniej służbowego pomieszczenia pomoże artystce w powrocie do realnego świata. Nasza koniektura zdawała się być tym bardzie sensowna, że w międzyczasie odkryliśmy niezbyt dokładnie ukryty kontener z alkoholem. Skrzynka stojąca w kącie była przykryta czerwoną radziecką szturmówka, a alkohol miał być przeznaczony na „Bal Fizyka” mający się odbyć następnego dnia.
Jedynymi osobami, które pozostały na sali był Andrzej i Wojtek. Ten ostatni widząc, że pianista wymaga wewnętrznego wyciszenia, sobie tylko znanym sposobem przekonał jazzmana do wypicia kieliszka wódki. Tymczasem w służbowym kantorku trwało niczym nieprzerywane pozbywanie się pokoncertowej tremy. Tylko raz uchyliły się drzwi, gdy Wojtek wpadł po kolejną flaszkę; właśnie finalizował swój angaż w Teatrze Narodowym w Warszawie.
Skończyłem studia, ale z muzyką się nie rozstałem. Któregoś dnia zajrzałem do Od Nowy. Ciągle jeszcze mieściła się na Rynku Staromiejskim, chociaż nazywano ją starą Od Nową (nowa wyrosła na ulicy Gagarina). Przy stoliku siedział Rysiek. Rysiek studiował prawo. Razem zaczynaliśmy, ale on, w przeciwieństwie do mnie, zdecydował się trochę przedłużyć sobie młodość; ciągle był na czwartym roku.
Wielką miłością Ryśka była muzyka. Problem był w tym, że przyszły prawnik nie grał na niczym. Rekompensował to sobie bezbłędną wiedzą o wszystkich wydawanych na świecie płytach z gatunku rock&roll i znajomościami z zawodowymi i amatorskimi muzykami. Jakikolwiek artysta, który pojawił się w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od UMK musiał poznać Rysia.
Tego dnia przy stoliku Ryśka siedział jakiś młodzieniec. Rynio zobaczywszy mnie kiwnął zapraszająco ręką.
— Poznaj mojego kolegę. To jest Grzegorz — przywitał nas.
Grześ nie wyglądał na rockmana; krótko przycięte włoski i kusa marynareczka sugerowały, że nowy kolega preferuje inny rodzaj muzyki. To, że jest jakoś związany z muzyką nie podlegało dyskusji — inaczej nie wpadłby w łapy Rycha.
Od słowa do słowa wyjaśniło się, że Grześ studiuje biologię. Nawet mnie to zainteresowało, bo miałem jakieś zajęcia ze studentami pierwszego roku tego kierunku. Już chciałem dodać, że może się spotkamy na ćwiczeniach, gdy odezwał się Rysiek.
— Grześ gra na flecie.
Ktoś, kto wróci pamięcią do połowy lat siedemdziesiątych, ten przypomni sobie, że najpopularniejszym instrumentem był flet prosty podłużny. Po prawdzie, to popularniejsza była gitara, ale na niej trzeba było umieć grać. Na fleciku już niekoniecznie. Często wystarczyło przebierać palcami po wydrążonych w drewnianej rurce dziurkach i dmuchać w inną, płaską dziurkę, aby wzbudzić podziw niedostatecznie wyedukowanych muzycznie słuchaczy.
Spojrzałem na Grzesia. Jego wzrok mówił, że czeka tylko na znak zachęty z mojej strony, aby ujawnić swój talent.
— No, zagraj coś — spełniłem jego marzenie.
Grześ wyjął mały składany flecik z lewej wewnętrznej kieszeni marynarki, pieczołowicie skręcił go i dmuchnął.
To nie była muzyka, jakiej bym oczekiwał. Nie było w tym ani rytmu, ani melodii. Nie sposób było doszukać się jakiejkolwiek harmonii. Krótko mówiąc, z tego grania nie wynikało nic.
— Grzesiu — powiedziałem. — Czy grasz jeszcze na jakimś innym instrumencie?
Grześ, trzymając bezradnie flecik w dłoniach łamiącym się głosem wyjąkał — Na pianinie.
W głębi sali, na małej scenie stało, te samo od lat, pianino.
— Chodź, pogramy trochę — chwyciłem go za ramię i pociągnąłem do instrumentu. — Siadaj i pokaż, co potrafisz — poleciłem.
Grześ personifikując zdyscyplinowanego ucznia słuchającego swojego mistrza usiadł na krześle. Chwilę poprawiał się niczym Artur Rubinstein przed koncertem w paryskim Nouveau–Théâtre, uniósł dłonie nad klawiaturę i zagrał. Stałem obok i uważnie patrzyłem na jego palce. Najpierw akord C–dur, potem F–dur, dalej G–dur i wszystko zdawało się zaczynać od nowa.
— Grzesiu! — przerwałem domorosłą kompozycję.
Sytuacja wymagała, abym skomentował jakoś muzyczne wypociny. Gdybym chciał być krytycznym, powiedziałbym może tak…
— Zacznijmy od flecika… Trzy razy nie: nie noś go ze sobą, nie wyjmuj z kieszeni i nigdy na nim nie graj. Czy to jasne? — udzieliłbym pierwszej rady.
Grześ pokiwałby potulnie głową.
— Pamiętaj — możesz w domu grać na swoim fleciku ile chcesz, ale nie wychodź z tą muzyką do ludzi. To jest warunek sine qua non, jeżeli chcesz coś zdziałać w branży muzycznej. Rozumiesz?
Przyszły muzyk ewidentnie by rozumiał, co potwierdziłby podnosząc do góry dwa złożone palce i wypowiadając krótką deklarację: „Przysięgam, że tak będzie”.
Postanowiłem jednak nie być zbyt surowy (Grześ trząsł się jak galareta) i powiedziałem.
— W grze na fleciku można jeszcze coś poprawić, ale większe możliwości widzę w tobie jako pianiście.
Usiadłem do instrumentu.
— Może coś takiego cię zainspiruje… — palce dotknęły klawiszy.
Rozpocząłem Sonatą Księżycową Ludwiga van Beethovena. Mimo, iż zagrałem tylko pierwsze trzydzieści dwa takty, to spokojny, pełny ciepła ton wyraźnie Grzesia wyciszył. Płynnie przeszedłem do Honeysuckle Rose w interpretacji Fats Wallera, a chwilę potem już wybrzmiały nuty Ain’t Misbehavin’ grane przez Art Tatuma.
Spojrzałem na Grzesia. Jego wzrok ani na moment nie odrywał się od moich palców. Miałem wrażenie, że stara się zapamiętać kolejność akordów i błyskotliwe riffy, którymi urozmaicałem grę, ale widać było, że za tym nie nadąża. Zainicjowałem powolne Imagine Johna Lennona, by już chwilę później, w swobodnej jazzowej interpretacji odtworzyć Taniec z szablami Arama Chaczaturiana.
— Widzisz, Grzesiu. Muzyka nie zna granic. Jak grasz, stajesz się obywatelem świata muzyki — skierowałem słowa do mojego słuchacza. — Tak! tak! — powtórzyłem. — Obywatelem.
Zagrałem jeszcze kilka utworów. Nie zauważyłem, że w tym czasie sala wypełniła się prawie do pełna studentami.
— Zagraj coś polskiego — rzucił ktoś z głębi pomieszczenia.
— Mówisz i masz — pomyślałem i jak perełki rozsypane na marmurowej posadzce posypały się nutki Nokturnu Op. 9, No. 2 Fryderyka Chopina.
Gdyby ktoś określił stan emocjonalny Grzesia słowami „polały się łzy czyste, rzęsiste”, to nie byłby daleki od prawdy. Uznałem, że na pierwszy raz taka lekcja muzyki wystarczy i oddawszy przyszłego artystę w ręce Ryśka udałem się do domu. O całej historii prawie zapomniałem. Dopiero jakiś czas potem dotarła do mnie wiadomość, że Grześ porzucił biologię na rzecz filologii polskiej. Nie porzucił natomiast muzyki. Swoją pierwszą solową płytę nazwał Obywatel G.C.
Któregoś dnia grałem na potańcówce w Dzielnicowym Domu Kultury na Podgórzu. Po imprezie szybki skok w autobus i już byłem w klubie „Imperial” mieszczącym się w DS 7. W Imperialu było więcej niż pełno. Magnesem, który ściągnął tutaj studentów płci obojga był zespół Kombi, przygrywający i do tańca, i do piwka serwowanego w barze. Z muzykami pojawił się dodatkowo Zbigniew Seifert. Zbyszek był skrzypkiem jazzowym. Mówiło się, że jest drugim smyczkiem po Michale Dudziaku.