E-book
15.75
drukowana A5
64.38
drukowana A5
Kolorowa
95.97
Bad trip

Bezpłatny fragment - Bad trip


1
Objętość:
406 str.
ISBN:
978-83-8189-115-8
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 64.38
drukowana A5
Kolorowa
za 95.97

„…więzień, który stoi przed tobą, został złapany na okazywaniu uczuć właściwych naturze ludzkiej, powinien się wstydzić, tak nie może być.” — Roger Waters


Gust jest zaletą fundamentalną, która streszcza wszystkie inne zalety. Jest to nec ultra inteligencji. Tylko dzięki niemu geniusz cieszy się doskonałym zdrowiem i równowagą wszystkich władz” — Izydor Ducasse, znany lepiej jako Comte de Lautréamont


Nie należy mylić prawdy z opinią większości” — Jean Cocteau


Granice poznania są w nas” — Immanuel Kant


Załaduj wszechświat do działa. Wyceluj w mózg. Strzelaj” — dr. Alan Watts


Zadedykować w podziękowaniach pragnę następującym doktorom:

dr Caligari,

dr Frankenstein,

dr Hyde,

dr Faust

Akt I. Horror Show

Uwertura: Hipnoza

Set & setting — pojęcie obejmujące nastawienie psychiczne, okoliczności i otoczenie podczas doświadczenia psychodelicznego. Set w tym przypadku oznacza stan psychiczny, nastrój, myśli i oczekiwania, setting to zestaw bodźców dostarczanych przez otoczenie — pochodzących zarówno od ludzi jak i miejsca. Termin ten po raz pierwszy został użyty przez Timothy Leary’ego.

(Wikipedia.pl)

Repertuar Sztuki Teatru Iluzji Ćpuna Mroku w trzech aktach opatrzonych muzyką, filmem, obrazem i słowem, odbywających się w miejscu, które nie istnieje


Po ulicach rozwieszone były plakaty reklamujące widowisko, które przedstawiał zamaskowany artysta podpisujący się pseudonimem Ćpun Mroku. Nikt nie znał ani jego, ani nikt nie kojarzył jakiejkolwiek jego twórczości, a sam plakat niewiele wyjaśniał. Nie można było określić, czy to plakat filmu, koncertu, teatru, wystawy czy czegokolwiek podobnego. Jednak nazwa „Horror Show” fascynowała sprawiając, że ludzie kupowali tanie bilety z ciekawości, chcąc zobaczyć coś interesującego, co ten miał do zaprezentowania. Będący incognito, debiutujący autor.

Zdeformowana striptizerka w masce gazowej, ubrana w skórzany, obcisły czarny strój, pod którym nie miała niczego, spoglądała na trzy rodzaje plakatu, zastanawiając się, jaki sens ma reklamowanie poszczególnych aktów, a nie całości.

Striptizerka, nieprzepadająca za sztuką, ani w ogóle się na niej nie znająca, kupiła bilet zaraz po wypatrzeniu wielkiej reklamy ponad dwa tygodnie temu. Nie wiedziała, czemu to zrobiła. Pamiętała uczucie dreszczu i niepokoju narastającego w niej do teraz. Po dwóch dniach miała oddać bilet sugerując sobie samej, że postąpiła pochopnie. Niepokój był tylko chwilowy i na pewno było to tylko pierwsze wrażenie. Nie umiała się pozbyć tego rodzaju fascynacji zwłaszcza, kiedy plakaty prześladowały ją w drodze do domu. Czaiły się na nią, lecz nie ukrywały. Były jak ekshibicjonista próbujący zakryć to, co zamierza odkryć. Niepokój powrócił podczas pracy, wstrząsając jej lepkim ciałem i podobnie duszą. Klient zażartował pytając, kto komu usługuje i czy to przypadkiem jemu nie powinna płacić.

Cały tydzień szukała wymówki, by nie iść na owe widowisko. Gdy nastał upragniony dzień, niemal o nim zapomniała i jedynie czystym przypadkiem, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć, znalazła się pod starym, prawie stuletnim kinem, przerobionym na teatr, w którym odbywały się także koncerty i wykłady. Od pochmurnego rana nie miała nic do roboty. Zupełnie, jakby problemy i obowiązki odpuściły ją z niewiadomego przypadku w ten właśnie dzień. 23 marca. Premiera „Horror Show”. Plakaty wisiały wystarczająco długo, by przez cały czas, dzielący ludzi od spektaklu, udało się artyście zapełnić całą widownię. Była jeszcze godzina do „widowiska”, czy czym „to” miało być, a sala już była wypełniona publicznością, cierpliwie wyczekujących i gotowych.

Przed teatrem stała młoda, nad wyraz gruba dziewczyna stylizująca się w punkowej modzie, zjadająca hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Na plecach miała napis „Punk’s not dead”.

Nie chciała się pchać na swoje zarezerwowane miejsce w sali, ani cisnąć się i nudzić, ani tym bardziej przeprowadzać konwersacje z kimkolwiek. Chociaż myślała, że może czegoś się dowie o artyście. Ostatecznie porzuciła tą myśl, bo, po co dowiadywać się, kim jest autor, skoro to, czym chce się podzielić, może najlepszą cząstką siebie, zawiera on w swojej sztuce.

Ulica była statyczna, jak na czarno-białej fotografii. Była brudna i odpychająca. To właśnie ją do niej przyciągało. Było w tym coś niematerialnego. Nieokreślony klimat malował pejzaże wokół. Po wejściu okazała bilet i zawahała się. Mroczny tunel w podziemiach był tak samo brudny jak ulica. Teatr idealnie odzwierciedlał ulicę. Teatr był częścią ulicy. Ulica, z której przyszła, niebawem miała stać się fikcją.

Krzesło numer 2332. Niecały kwadrans pozostał do rozpoczęcia się spektaklu o 23ej. Zbyt późno by to, co miała zobaczyć miało być skierowane dla kochający racjonalną jasność. Obserwowała ludzi wokół, przebierańców i degeneratów. Nic do nikogo nie pasowało. Publika wydawała się być obdarta z uczuć. Czyżby byli tu oni z tego samego, co ona, powodu? Bez powodu?

Na dziesięć minut przed podniesieniem ciężkiej, krwistoczerwonej kurtyny, rozlegały się zewsząd dźwięki, nie do końca określone i płynące nie wiadomo skąd, bowiem nie dostrzegła żadnych głośników.

Z ciszy wypływały radiowe szumy, na które nałożone były zakłócenia starej płyty winylowej. Na nie nakładały się kolejno dźwięki syren karetek i płaczu dziecka. Dźwięki towarzyszące przy odprawianiu stosunku seksualnego rozlegały się rozszczepione pomiędzy dysharmonią cyrków i kakofonii lunaparków. Dźwięki „Willkomen” wydawały się dobiegać z jej podświadomości. Zamknęła oczy. Czarno-białe obrazy burdeli, wojen, obozów, obrazów rzeczywistości, zbyt przerażające by patrzeć, zbyt olśniewające by otworzyć oczy. Setki obrazów morderstw, przemocy, gwałtów, eksperymentów medycznych i dewiacji nie robiły ani na niej, ani na nikim już wrażenia. Tysiące scen, które widziała, na co dzień, niekoniecznie w TV. Miliony zdjęć, od których chciała się uwolnić, przychodząc tutaj. Chciała, by było to jak strzykawka z heroiną na zdjęciu powielonym dziewięć razy, każda w innym kolorze, zanikająca wraz z jej opróżnieniem.

Otworzyła oczy. Białe światła przygasały wraz z dźwiękową tyradą syren przeciwlotniczych. Gdy zgasło światło, oświetlając niemrawo jedynie czerwoną kurtynę. Wszystkie dźwięki, zostały przerwane przez ogłuszające zatrzaśnięcie drzwi, które rozbrzmiewało jeszcze przez pół sekundy, zanim wygasło. Wraz z tym dźwiękiem, wszystkie inne skapitulowały jednocześnie, jak podczas masowego samobójstwa dla zabawy. Drzwi zamknęły wszystkie rozmowy i myśli własne. Wszyscy w skupieniu patrzyli na scenę, na której pojawił się niezbyt wysoki mężczyzna ubrany w czerwono-czarny sweter.

Przedstawienie niewątpliwie się zaczęło. Ćpun Mroku stanął na środku sceny. W tle stroiła się orkiestra. Po sekundzie zamilkła. By skupić uwagę wszystkich, wyciągnął z kieszeni małe wahadełko w kształcie oka, którym możliwe, że widział wszystko. Nie miał on na swej twarzy ani jednego dla niej charakterystycznego elementu. Czerwień i czerń, którą pokryta była jego twarz nie wydawała się być maską, ale faktyczną jego twarzą. Wahadełko roztaczało w powietrzu niewidzialne psychodeliczne wiry, zamieniające się w twarz Ćpuna Mroku, który nic nie mówiąc, skupiał na sobie uwagę obecnych, wprowadzając w początkowy stan hipnozy. Już w tym stanie, nie tracąc czasu, artysta wydawał się być inaczej postrzegany przez widownię. Jakby zmienił wymiar, ukazując się na nowo poprzez teatr makabry, magii i mistycyzmu, który przedstawiał a jednocześnie nie.

Kolejny raz, pod inną formą, jego dzieło „Horror Show”, będące poprzednio abstrakcyjną formą pozbawioną treści i słów, tylko muzyką i obrazem, stała się jego powtórzeniem, remakiem a jednocześnie adaptacją, za pomocą nowej formy przekazu dzieła artystycznego. Artysta pragnął przedstawić to nie za pomocą ogólnych form sztuki, lecz za pomocą telepatii. Dzieło było tak intensywne, wieloznaczne i wielopłaszczyznowe, że nawet przedstawienie go używając jednocześnie wszystkich rodzajów sztuki, nie dałoby tego efektu. Nie byłoby to zresztą możliwe, gdyż widz, nie wiedziałby, na czym ma się skupić, a każdą jedną formę musiałby poznawać kolejno, osobno, a tego artysta nie chciał. Chciałby wszystko działo się jednocześnie, i wszystko się wzajemnie uzupełniało. Jak w życiu.

Była to premiera najdoskonalszej formy sztuki. Ostatecznie skończone, najdoskonalsze i najbardziej dopracowane dzieło jego życia, które udało mu się po latach wydobyć z siebie dosłownie i w pełni spełniając oraz prezentując swoje arcydzieło w sposób dosłowny, i jak najbardziej wierne pierwotnemu zamysłowi, której jego wyobraźnia osiągnąć miała szczyt. Niesamowicie realna iluzja, sen, której śniąca publiczność w zbiorowej podświadomości doświadcza, łączy ich umysły bezpośrednio z umysłem artysty.

Swoje dzieło, które dojrzewało w nim przez całą dekadę, mógł ukazać wszystkim tak, jak miał w zamyśle. Skrajne rodzaje sztuki nie zwracają na siebie uwagi, odwracając ją od innych dzieł, lecz uzupełniają inne współgrając jak doskonale nastrojona orkiestra bądź koegzystują one ze sobą w harmonii, niczym nieskrępowani kochankowie oddający się wzajemnie w objęcia ekstazy. Wszystkie rodzaje sztuki, tworzyły jedność, tak jak zmysły tworzą całokształt doznać człowieka.

Publika wydawała się być martwa. Sam Ćpun Mroku, z artysty natomiast zmienił się narzędzie odbierane przez zahipnotyzowanych ludzi. Hipnoza była kluczowym elementem nie do podrobienia przez nikogo. Nie chciał by jego wspaniała forma najwyższej sztuki stała się skomercjalizowanym produktem, którego będzie mógł używać każdy. Nie było mowy o żadnych błędach i wypadkach. Nikt także nie mógł się przebudzić, aż „widowisko” nie osiągnie punktu kulminacyjnego.

Niczym wielki iluzjonista, trzymał w dłoni jedynie tekst, który zamierzał wyrecytować. Słowa były jak zaklęcia. Wyobrażał sobie całość, mając w głowie pełną, dopracowaną fabułę, wraz z uwzględnionymi natężeniami uczuć, klimatem, zapachami i smakiem każdego poszczególnego elementu historii, którą pragnie przedstawić za pomocą zdobytych nadprzyrodzonych zdolności, ukazując historię, bezpośrednio w umyśle widzów. Jak projekcja filmu, w zbiorowej wizji po psychodelicznym narkotyku szamanów, zostanie przekazana cała historii. Autor nie narkotyzował się mrokiem. To mrok narkotyzował się artystą.

Z jego ust padły pierwsze słowa hipnotyzujące w głębsze sfery publiczność: - Nastała Uwertura wprowadzając Was w pierwszą scenę, pierwszego aktu. Jestem Ćpunem Mroku i od teraz będę waszym narratorem”. – Cała wizja i rzeczywistość, zaczęła się konstruować tak, jakby oglądając pracę w przyśpieszonym tempie rysownika, pokrywającego tuszem i kolorem obraz, nadając mu formę idealnie odwzorowanego zdjęcia, zaczynającego się poruszać i żyć jak uliczny teatr odzwierciedlający dosłowność życia. Bezpośrednio tekst stając się treścią, uwolnił obraz, który oplótł umysły każdego, siedzącego przed nim. Nastała chwila, by dać upust ciekawości i chaosu.

Ćpun Mroku mówił do swojej publiki, nie ustami, lecz bezpośrednio do ich głów. Głos miał ich odstresować i ostatecznie zahamować instynktowną chęć wyrwania się z hipnozy. Artysta zaczął deklamować tekst, z początku a cappella, który przeradzał się w poetycką pełną muzyki anty–piosenkę, dzięki której zostawali wprowadzeni w trans:

„Nawiązuję z wami kontakt, po raz pierwszy bezpośrednio, wylewając z siebie wypadkową cyfr i liter. Obrazami schwytanymi pokonuję czas. – Żyłem w was przez stulecia. Wasze życia, są dla mnie jak otwarta książka. Żywiłem się waszymi słabościami, strachem i zwierzęcością. Teraz stoję tu przed wami nagi, robiąc to, czego nie możecie wy. – Nastrajam was hipnozą by historia, którą chcę wam przedstawić, rozegrała bezpośrednio się w waszej wyobraźni, jakbyście naprawdę przy tym byli, poczuli zmysłami ową pieśń, muzykę oraz obraz końca świata. Teraz skoro tu jesteście, zamierzam wam pokazać obłęd i mrok tak gęsty, że przyciągnąć może tylko skrzywionych psychicznie bogów. – Przed wami ludzki cyrk wszechogarniający natchnienie. Fundamenty na kościach pierwotnych gatunków. Arcybiskupi ciemnej materii, astralne ucieczki, sprzedawcy martwych uczuć, kolosalne degradacje, maszyneria z ludzkich szczątków oraz nicość wypijana, wstrzykiwana, wypalana, za młodu ukryta w waszych snach. Patrzcie w moją twarz. Jestem, bowiem mimem. Jestem artystycznym zwyrodnialcem, który zahipnotyzował was. Jestem każdym z was. Ty jesteś mną, a ja jestem tobą. Nazywają mnie Ćpun Mroku. Czy moja twarz już wiruje i wciąga was? Spokojnie, to tylko teatr jednego aktora. Tylko mnie. Rozbudzam w was myślenie i wspomnienia z dziecięcych lat. Otwieram trzecie oko u każdego z was. Podążajcie za mną jeszcze głębiej. Stańcie przed wejściem ciemności a ja wasz mózg i ciało natchnę otchłanią.

Zamknięte są wrota racjonalności i realizmu. Wszystko pokryła czerwień i czerń. — Uwertury nadszedł kres. Przedstawiam państwu scenę…”

Scena 1. Martwa strefa

Wzbudzając strach maniakalnym wprowadzaniem psychicznego terroru w ludziach, mających zdefragmentalizowane i rozcząsteczkowane retrospektorialnie umysły. Otacza ich aura nudy i umysłowego zniewolenia z powodu jakiegokolwiek braku pomysłu, co można zrobić z czasem oraz jak go wykorzystać. Bawię się strukturalnym chaosem egzystencjonalnego piękna, myśląc o stosunku bliższym niż kontakt cielesny. Czyżby to już było? Nieświadomy plagiat, czy może przypadkowy remake?

Myślę strategicznie będąc w stanach emocjonalnego szoku nagłym odcięciem najpotrzebniejszego odczynnika żądzy życia. Endorfiny. To wszystko bzdury. Mam w dupie, że ludzie widzę mnie w stanach przejściowej kopii mnie samego w samym psychopatycznym zapędzie. Gdy ludzie mówią „nie patrz na mnie jakbyś chciał mnie zabić” albo „nie patrz na mnie w ten sposób” – jak? – pytam – „jak na gówno”. Pomimo, że myślami doprawionymi muzycznymi ekstraktami pociętych kolaży nowoczesności i afotycznych kształtów wulgarnego piękna hałasu i rozszczepienia umysłu, gdzie zachodzi podział na wielowymiarowe role wcielenia się, jak aktor, w różne postacie. W umyśle, jak film, tworzę cała historię. Mam gdzieś, że ludzie przechodzą, myślą – naćpał się i teraz pisze książkę, pojebaniec, – ale ja, słyszę ich myśli.

Tkwię w bezlitosnym stanie analizowania rzeczywistości, nie uwzględniając i nie kierując się żadnymi uczuciami. Zakręciły się gdzieś między marazmem, sarkazmem a podłością człowieka do ostatecznej bariery zatracenia samego siebie. Nie stanie się on, bowiem zwierzęciem, lecz człowiekiem, który piętnuje swoje wszelkie wady.

Wróciłem do punktu wyjścia w swoim życiu, od którego się to zaczęło. Przeklętą cyfrą pięciu lat. Tyle trwała tułaczka rozdartego strzępu człowieka, ćwiczącego swoje poczucie wstydu. Był czas, kiedy patrzyło się z dziesiątego piętra w dół i widziało inną rzeczywistość. Teraz nie. Myślenie o tym jest obce. Jak zwykle jestem przygotowany na każdą ewentualność.

Rozpacz rozpływa się po istnieniu nie widocznego dla osób postronnych. Nie okazuję tego. Ból jest zbyt intensywny. Rozdarłoby mnie. Nie okazuję niczego. Olewam. Staram się nie dopuścić do umysłu żadnej racjonalnej myśli w tematach trawiących mnie. Nie chcę w ogóle myśleć. Chcę się zająć czymś konstruktywnym, aspirującym i nadrzeczywistym. Zająć myśli. Same przeczucia i zmiany nadchodzą. Wszystko legło w gruzach, upadło jak starożytne obozy koncentracyjne, dzisiaj zapomniane, ale co kilka stuleci odradzające się w innej postaci. Nie mogę zaakceptować faktów. Są jak złe sny, które zbyt mocno osiadają na powiekach i mają wpływ na cały dzień. Jest to zbyt wielki szok, chociaż byłem na to wszystko przygotowany. Nie mogę oswoić myśli.

Zawsze wolę zakładać najczarniejszy scenariusz, bo można się nastawić na jakąś opcję i najwyżej nie być zdziwiony i nie mieć nadziei na rzecz racjonalnej tezy. Gdy podąża to w przeciwnym kierunku, wtedy nastaje miłe rozczarowanie, ale niestety nie tym razem.

Sztywne osadzone reguły zaczynają kierować moje spontaniczne życie. Podłość rodzi nienawiść, a ona by nie została zmieniona w psychopatyczną żądzę zabijania, musi być przetransportowana gdzie indziej. Nic nie daje takiego zagubienia, gdy nie można wypowiedzieć uczuć pozytywnych lub w tym przypadku negatywnych w znaczeniu ilości.

Jakiś czas temu, gdy na moich zasypiających powiekach pojawiło się nieustannie to samo pytanie zrodzone z zagubienia i niepewności, miałem intensywny sen. Byłem w mieście na niby znajomym osiedlu. Tak jakby to było przepełnione uczuciem deja vu. Czułem podobna chwilę, widziałem obce osiedle, drogę, a przede mną wykopaną potężną dziurę, która blokuje mi wejście w miejsce, w którym chciałem się znaleźć. Wycofując się, musiałem znaleźć inną drogę, lecz ona była długa i czasochłonna. Jak w źle pociętym filmie obrazy zmieniały się w stroboskopowym montażu.

Dużo później. Szpital. Nie wiem jak. Budynek był duży, stary i zbudowany z czerwonej cegły. Chodziłem po nim, ale nigdzie nie było wyjścia i nikt nie chciał mnie ani wypuścić ani wskazać wyjścia. Uciekłem idiotycznym sposobem, przez okno, robiąc sznur z prześcieradeł.

Dawniej było moim marzeniem to, by się na parę dni znaleźć w szpitalu psychiatrycznym, lecz teraz wyczuwam myślowy dyskomfort i paranoiczną niemal fobię. Obce miejsce. Pogoda pochmurna. Była pora, której wielu nie lubi, zazwyczaj. Depresyjny klimat otoczenia niby przed apokalipsą. Osiedle było puste a osoba, płeć nie istotna lub nieokreślona. Podejrzewam, że był to mężczyzna, którego kiedyś znałem. Jednak w odniesieniu do rzeczywistości, była to kobieta. Osoba ta traktowała mnie jakby była poirytowana i niemal odczuć można, że nie chcę, mimo zaproszenia, ze mną rozmawiać i jestem nie mile widziany.

Znów było zamknięcie w izolatce, z której widać było tylko nocne niebo i księżyc. Nie można było stamtąd uciec. Coś krążyło po mieście bezkształtnego. Gdy się było, chociaż wyglądało przez otwarte okno, macki będące lateksowymi sznurkami napiętymi i twardymi jak kije, plątały i krępowały istotnie, chcąc zrobić niepojętą krzywdę nie fizyczną, lecz psychiczną. Trzeba było czekać aż do rana, gdy odejdzie. Taka była cena, za życie na darmo.

Teraz na granicy snu, przemawia przeze mnie fikcyjny bohater, którego kreuję w mojej wyobraźni. Swoistość naturalnej chemii drążącą umysł, został przyhamowany. Próbuję umierać, ale nie daję mi coś spokoju. Wprowadziłem terror psychiczny pisząc dwa proste słowa, które nabrały znaczenia i doprowadzają do czegoś. Złego lub dobrego, nieistotne. Dwa słowa, rozdzielne, dopełniające się, do jednej tylko osoby. Przez pół roku. Takie przynajmniej jest założenie. Do ukończenia wszelkich zgromadzonych znaczeń, symboli, znaków, skojarzeń, splotów wydarzeń, powtarzaniem, zataczaniem koła, podobieństwa, które zanikają wraz ze znaczeniowymi słowami, w których nie chcę poznawać, co będzie dalej, bo cel, jaki sobie wyznaczyłem jest może i głupi, gówniarski z postawą ostatniego tchórza, przed którym jednak czuje się respekt, bo odważył się urwać film widząc i znajdując się już w innej sali. Cel ten jednaj jest przemyślany, ale odważę się na to w totalnej ostateczności, gdy skończę te wszystkie herezje i spróbuję raz jeszcze z czymkolwiek, ale jedna rzecz jest najistotniejsza. Powrót do uzależnienia od endorfiny. Muszę podjąć wszelkie próby ku jej odzyskaniu i nabyciu za wszelką cenę.

Przeżycie i doznawanie niektórych doświadczeń nie da się inaczej opisać jak w pierwszej osobie. Można przedstawić własne wnioski i myśli. Gdy nastaje chwila nieświadomego myślenia, braku zrozumienia na akceptację tego pojmowania, człowiek czuję się jakby jego życie było opisywane w trzeciej osobie.

Nie mogłem wytłumaczyć sobie fenomenu deja vu, którego jestem nieustannie świadkiem, czy bądź, co rusz mi się przytrafia. Efekty deja vu pojawiają się nagle, jak flashback trwający kilka sekund. Nie tyle zalicza się to do obrazu, ale w umyśle pojawia się myśl będąca jakby wspomnieniem, ale jak się otrząsnę i zacznę wspominać ową fałszywą reminiscencję, to nie przypomina mi się takie zdarzenie, myśl lub obraz przedstawiające to miejsce.

Czasami doświadczam w rzeczywistości zdarzeń, które wiem, że przyśniły mi się, jako pojedyncza sekwencja snu bez związku. Czasami widzę to samo zdarzenie, obraz lub słowo wypowiedziane, ale nie jestem wtedy pewny, czy było to faktem realnym. Gdy deja vu ze snu nadchodzi, zastanawiam się czy też przypadkiem nie śnie. Zdarza mi się, bowiem na jawie, w chwilach totalnej utraty kontroli nad nią, doznawać uczucia mrowienia i słyszenia dzwoniącego budzika.

Fałszywych wspomnień doświadczam podczas snów, których w ostatnim czasie nie pamiętam. Lecz ilekroć mam w nich owo uczucie, otrząsam się i budzę spocony. Nie są to jednak momenty, gdy czuję, że zdarzenie miało miejsce na jawie, ani też, że przyśniło mi się kiedyś, choć taka opcja czasami jest dopuszczalna. Epizody te niepokoją mnie najbardziej. Nie treścią, lecz nieuchwytnością incydentów, których nie potrafię rozszyfrować ani w świecie jawy, ani we śnie. Obrazy kotłują się w moim mózgu nawet parę dni, czasami bez związku przypominają mi się, co parę lat, gdzie nie wiem wówczas, czy było to skrzywione poczucie prawdziwego wspomnienia, źle zapamiętanego, czy też jest to odłamek snu. Czasami tylko wydaję mi się, że potrafię znaleźć odnośnik, ale nawet, gdy już go mam, trąci on swoją metaforycznością, zmiennością z biegiem lat, gdzie po czasie niczego już nie jestem pewny.

Po kilku dniach, czasami latach, najbardziej przerażającymi chwilami są te, które rozgrywają się na jawie. Wtedy wiem i widzę obraz ze snu w swej identycznej sferze, która się rozwija. Czasami są to chwile zupełnie nieistotne, takie, które mają dać mi tylko poczucie wrażenia, że coś wiem, że coś przeczuwam, zupełnie jakbym stał się jasnowidzem. Po takiej nieistotnej chwili, zazwyczaj dzieje się coś, co odmienia mnie samego, jak i moje życie.

Nie wiem czy faktycznie powinienem przejmować się tym wszystkim i próbować na siłę wyciągać jakieś wnioski z urojonych znaków, doszukując się głębszej symboliki. To wszystko nie daje mi spokoju z niewiadomych powodów. Chociaż gdy porównuję różnego rodzaju horoskopy, znajduję podobieństwa, które sprowadzam do swojego życia i są one niezwykle celne. Również zgadza się samo znaczenie mojego imienia, Samael oraz znaku zodiaku.

Staram się nie zwracać na to uwagi, olewać to, ale to wszystko dzieje się przypadkiem, jakby jakaś siła, choć daję sobie odciąć przyrodzenie, że na pewno nie jest nią bóg, przynajmniej nie w ogólnym, komercyjnym znaczeniu tego słowa. Wrażenia te znajdują własne ścieżki by we mnie trafić i stanąć mi przed oczami. Słowa kogoś przypadkowego, jakaś rzecz na chodniku, napis na ścianie w szalecie miejskim. Narracja z telewizora, wiadomości z radia, czyjaś opinia wyrażona nie na mój temat w przypadkiem zasłyszanej rozmowie, lub dająca mi odpowiedź na pytanie, które dręczy mnie od kilku dni.

Im bardziej próbowałem o tym nie myśleć, tym więcej przypadków się pojawiało. Doświadczałem tego nie tyle nieustannie, co w ostatnich dniach coraz częściej. Kumulacją tego, choć nie wiem, w jaki sposób mam to rozważać; w przeciągu kwadransa, doświadczyłem ośmiu takich zdarzeń, jedno po drugim. Jedno wypływające z drugiego lub nachodzące się na siebie, syntezujących i wywracających moje poczucie mentalnej równowagi.

Nie mogłem tego znieść. Myślałem czy nie udać się do specjalisty, ale dziwnym trafem przypomniał mi się sen o szpitalu z czerwonej cegły. Mogą mnie zamknąć. Nie boję się tego. Nawet do czasowego ubezwłasnowolnienia, jak i opinii ludzi, które niezupełnie biorę sobie do serca, poza istotnymi rzeczami, które pomagają mi pracować nad sobą i udoskonalać siebie, swoją osobowość, kształtując wyobraźnie i szlifując inteligencję. Obawiam się zatracenia wszystkiego. Dawniej miałem poczucie siły swojej psychiki, lecz teraz nie wiem czy jest naprawdę taka silna. Może z wiekiem i z doświadczeniem staję się silniejszy. Poprzez mój cynizm jednak, buduję wokół swojej osoby coraz silniejszy mur, którego nikt nie będzie w stanie przebić. Na razie czyni mnie to najgorszego typu, przeintelektualizowanego skurwysyna doświadczającego psychotyczno-delirycznych destruktywnych halucynacji na jawie i na trzeźwo.

Zaczynało mi się zdawać, że istnieje jakaś logika i chaotyczny porządek między wszystkimi zdarzeniami, które nie dawały mi spokoju. Zacząłem je wszystkie opisywać, prowadząc dziennik, który po tygodniu czytałem i analizowałem doszukując się jakiś związków pomiędzy poszczególnymi myślami. Nie mogłem się powstrzymać od zadawania sobie pytań z gatunku, „co by było gdyby...”

Czułem niesamowite przyciąganie. Zacząłem czytać filozofię, książki o psychologii, chorobach umysłowych, nawet książki o buddyzmie i obozach koncentracyjnych. Szukałem jak zwykle racjonalnego rozwiązania. Porównywałem deja vu, sny a nawet jawę sprawdzając odniesienia w senniku. Wszystko poplątane i niejasne, potem było tylko jeszcze więcej pytań. Jakoś próbowałem dotrzeć do tego miejsca między słowami, których nie mogłem rozszyfrować.

Potrzebowałem pomocy lub, chociaż z kimś porozmawiać innym niż samym sobą. Bałem się jednak, że wezmą mnie za czuba i zaczną na mnie krzywo patrzeć, ostatecznie biorąc mnie na dystans. Z drugiej strony, co miałem do stracenia? Czułem się bezradny jak kawałek metalu przyciągany oszałamiająco ogromnym magnezem nieokreślonego bytu zmieniającego płaszczyznowość formy tak intensywnie splatającej się z bohaterem, niczym czarna dziura potykająca go i przedstawiająca w umyśle formę abstrakcyjną jak muzyka. Coś, co jest, istnieje, ale tylko wtedy, gdy ma się słuch. Brakowało mi jakiegoś zmysłu pomagającego odebrać to wszystko.

Studiowałem przez dwa miesiące swoje życie, uwzględniając najbardziej nieistotne rzeczy jak wrażenie, że kubek, którego szukam, a nie ma go na swoim miejscu, przemieścił się gdzieś, a ja wiem, w jaki sposób to się stało, znajdując odpowiedź we śnie.

Wziąłem na dystans siebie samego. Zdziwiło mnie to jak mało sobie wiedziałem. Traktowałem siebie jak dzieło sztuki, które chciałem poznać i zrozumieć. Mam dwadzieścia siedem lat i jest to najbardziej przerażający wiek, w jakim się znalazłem, pod względem symboliki, była to kulminacja. Inne liczby, 13, 16, 18, 21, 23 i 25 nie miały tego czegoś, poza liczbą 23, które było największym rozłamem mojego życia, po którym nieodwracalnie zmieniłem się tak bardzo, że nikt, nawet rodzina nie potrafiła mnie zrozumieć. Dla wszystkich stałem się obcy. To samo działo się teraz. Czuję strach. Zupełnie jakbym bał się tego, że któregoś dnia wstanę i będę świadkiem spalenia się słońca i utworzenia czarnej dziury, otchłanią swą pożerającą mnie swoją bezosobową potęgą miażdżącą cały porządek i racjonalizm budowany przez ostatnie lata. Rekonstruując swoje istnienie po rozłamie liczby 23. We wszystkim doszukiwałem się tylko sensu, mając poczucie tego, że wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Nie dopuszczając myśli, że może być coś przeciwnego, a jeśli nawet, to mimo tego znajdzie się jakieś proste wytłumaczenie. Chociaż i tak nie można być pewnym odpowiedzi, bo mózg człowieka jest zawodny a możliwości interpretacji i rozważań mogą być przeróżne. Gdy odpowiedzi są już podane, umysł i tak je zacznie wypierać albo nie będzie w stanie zrozumieć, co i dlaczego tak jest.

Myślałem nad tym, co się działo wokół mojego wieku dwadzieścia trzy. Złamała mnie dziewczyna, która była ze mną a ja będąc ze zbyt wieloma wcześniej, podjąłem ryzyko i mimo zaufania, oszalałem na punkcje Sara. Prawdopodobnie przez niesamowite podobieństwo w każdym aspekcie do mojej osoby. W każdej dziedzinie była ideałem, o którym nigdy nawet nie marzyłem. Była tą osobą, na którą czeka się całe życie. Gdy mnie zostawiła, próbowałem dalej egzystować, próbując być człowiekiem, chociaż wątpiłem w samo określenie tego słowa jak i w to czy mogę się określać tym mianem. Odnalazłem własne ja i cel życia. Chciałem być odpowiedzialnym i myślącym zwierzęciem, mającą swoje zdanie. Wszystko to brało się z samoistnej chęci rozwoju i samodoskonalenia otwartego umysłu analizującego i tolerancyjnego, bym mógł powiedzieć w pewnym momencie, z pełną rozwagą i świadomością, że „nic, co ludzkie, nie jest mi obce”, znając samego siebie. Chociaż tak naprawdę jestem materialistą, lecz przekłada się to jedynie na chęć posiadania artystycznych dzieł innych.

Identyczny gust, odczucia były w nas podobne. Przeżywaliśmy nawet pokrewne wyobrażenia czy też myśleliśmy o tym samym, czuliśmy. Podejrzewałem, że jak się poznamy bliżej, jak spędzimy ze sobą dłuższy czas, będąc niemal ze sobą na okrągło, nie będziemy musieli się porozumiewać za pomocą słów. Byliśmy jak uzupełniające się wzajemnie baterie, które swoją mocą pozwolą na powstanie czegoś albo, dzięki czemu owo coś będzie funkcjonować. Nie chodziło o dziecko, co pewnie przychodzi w pierwszej kolejności na myśl, lecz coś bardziej złożonego, mającego miejsce w sferze mistycznej enklawy umysłowego piękna. Czułem z nią niewypowiedzianą bliskość aż do ostateczności. Chciałem się z nią związać poprzez ślubowanie, lecz tylko po to by odsunąć od siebie innych, by wiedzieli, że jesteśmy nierozerwalni. Mieliśmy podobne kompleksy. Współgraliśmy. Jedyne uprzedzenia, jakie mieliśmy, były skierowane do nas samych, a nie do przeciwnej osoby. Nieporozumienia, wynikały z bezradności przeciwstawienia się problematyczności z wyniku odległości, jej matki, braku pieniędzy. Byliśmy różni, a jednak tacy sami.

Jednak, jedyne, co zostało to poczucie okłamania i największe rozczarowanie mojego życia. Szok był potężny. Zabijałem myśli. Fundamenty mojego życia zostały zniszczone. Teraz jestem bardziej niż pewny, że nie znajdę nikogo. I nie znalazłem. Minęły wszakże cztery lata. Teraz ona ma tyle lat ile ja, gdy odeszła ode mnie. Jedyne, co mi pozostało, to czekać. Nie chciałem być z nikim. Żyłem ze świadomością, że mogę się nigdy nie doczekać. Gdy odeszła, nie utrzymywałem z nią żadnego kontaktu. Zbyt mnie to rozdzierało. Odizolowałem się od ludzi. Przestałem bać się samotności. Znienawidziłem ludzi. Wolałem myśleć, że umarła. Było na odwrót. Umarłem ja.

Były tylko proste założenia: Arcydzieło rozgrywające się w głowie czytelnika lub widza, widziane oczyma duszy i odbierane mimo trudności, intensywności i metaforyczności, przez wszystkich tak samo, może napisać tylko artysta, który pisze uzewnętrzniając siebie opisując sprawy dotykające wszystkich. Wszystko jest zamknięte w formie przenoszenia za pomocą jakiegokolwiek narzędzia rzeczywistości a nawet przeciwności jej określenia, sprowadzane są jednak tylko do istoty ludzkiej. Nie można tego przeskoczyć. Człowiek myśli, rozumuje, interpretuje, ocenia i wyraża opinie. Nie ma sztuki, która mogłaby nie przedstawiać jakiejkolwiek strony życia człowieka, czy życia ogólnie na świecie. Jedynie natura, najwspanialsze dzieło sztuki, jest arcydziełem pozbawionym bohatera głównego, człowieka. Nawet tworzenie czy próba zrozumienia mechanizmu działania innego świata czy nawet samego kosmosu jest nie do pojęcia i przeanalizowania, przez inną formę. Nie możemy, jako ludzie, wniknąć i przejąć rozumowania innych istot, a szkoda. Posunęłoby to wszystko do przodu.

Podjąłem radykalne środki siejące spustoszenie deformujące moją osobowość. Zapragnąłem czegoś więcej. Wytworzyłem martwą strefę w swej wyobraźni, tworząc ją w pokoju imaginacji, w którym stała się realnym miejscem. Izolatką, w której wszystko, co zmyślone, stawało się rzeczywistością. W ten sam sposób, jak z nierealności do świata materii, przekształcone są sny i wizje, do stanu namacalnego, w postaci skończonego produktu artystycznego, zwanego dziełem sztuki. W niej wprawiany w rytualny trans, mogłem wytworzyć stan odmiennego postrzegania, stający się namacalną rzeczywistością, jaka uchwycona w za pomocą symbolów, liter, nut, licz czy czegokolwiek innego, mogła zostać przeniesiona do tego świata.

Scena 2. Dziewięć żyć

Obraz się rozmywał epileptycznymi cięciami granitowych skał utworzonych za pomocą chmur. Skały jak dym przepływały między budynkami trafiając w najczarniejszy asfalt absorbujący go. Bloki rozrywały się atomową szkaradnością. Przerywane elektrycznymi wstrząsami, szarpiącymi nie fizyczność struktury, lecz psychiczność własnej egzystencji sferycznych dźwięków. Nie są one nieprzyjemnie dla ucha, lecz wywołują podczas odbierania słuchem ich przejściowe napady obłąkańczych zapytań. Czy kamień lub drzewo zdaje sobie sprawę z tego, że nim jest? Jeśli tak, to czy by to coś zmieniło lub nadałoby jakąś odmienną osobowość naturze martwej pomimo swej życiodajnej ekstrawagancji?

Na początku Samael Salomon oczekiwał nieruchomy, próbując całkowicie się skupić. Siedząc w początkowych założeniach i sferach transu opróżniając umysł. Rozmyślał nad swoim położeniem. Skupiał się do granic swej potęgi analizując wszystko. Po magicznej liczbie 23, osoby, z którymi przebywał do tego wieku, stały się cieniami kopiującymi samych siebie.

Ludzie są podobni. Wszystko już było. Można na swej drodze życiowej poznać wielu podobnych do innych.

Po czasie Samael przestał w ogóle zwracać uwagę na ludzi. W pewnym momencie znał osoby tylko z przezwiska, mimo obcowania z nimi długi czas, nic tak naprawdę o nich nie wiedział. Nie znał, nie chciał poznać, nawet ich imienia, kogokolwiek. To tylko statyści – mówił – bohaterowie drugoplanowi. Po co nimi sobie zawracać głowę, jak ten film – życie – obejrzy tylko jeden jedyny raz. Nie ma czasu skupiać się nad tym. Kiedy ludzie coraz bardziej się nim interesowali i chcieli poznać bliżej, przebywać w jego towarzystwie, unikał ich. Przestał odpisywać i oddzwaniać.

Problem fałszywych wspomnień zdawał się pogłębiać w nowym miejscu, z dala od ludzi, na uboczu dwieście kilometrów od domu, dziesięć do najbliższego sklepu i domu, sam z pozamykanymi drzwiami i zaryglowanymi oknami. Bez telefonu, Internetu i skrzynki pocztowej. Przez pierwszy tydzień obecna była tylko muzyka. Myśląc i pracując nad swoimi obrazami, rzeźbami, instalacjami i filmami video-art, które gdy skończy, tym razem muszą mu przynieść, choć minimalne uznanie. Za długo już robił to, co robił, bez żadnego efektu. Marazm i niespełniony cel dobijał go. Raz nie wytrzymał i wpadł w depresyjną rozpacz przeradzającą się w agresję poza wszelką miarę.

Trzy miesiące ostrej pracy na dwa etaty pozwoliły mu w końcu uwolnić się i odizolować, mając pierwszy raz od kilku lat prawdziwy spokój. Przez najbliższy rok nie miał zamiaru nigdzie wychodzić. W lodówkach, piwnicy i zamrażarkach miał jedzenia i picia na cały czas izolacji. Podobnie opłacone z góry były na ten czas wszystkie rachunki. Spłacone długi, kredyty, pooddawane rzeczy i przysługi. Uzgodnione fakty, kompromisy i znajomości. Nawet śmierć ojca, którego nienawidził, pozostawiła jedynie gorzki niesmak. Miał tu wszystko, czego potrzebował. Swoją całą bibliotekę płyt, książek, filmów, animacji, koncertów, oper, teatrów, magazynów, komiksów, wszystkiego w niesamowitych ilościach, zebranych przez całe życie, pozwalające mu nie nudzić się przez cały rok, a nawet dłużej, pozwalając sobie na nadrobienie zaległości.

Oprócz tego miał wszystkie niezbędne narzędzia, dzięki którym mógł zacząć pracę nad czymś, co w nim siedziało całe wieki, a nigdy nie zostało uwolnione z jego wnętrza, nie mając okazji i czasu. Bo praca, bo dziewczyna, bo znajomi, bo obowiązki. Chciał się uwolnić, zrelaksować i po prostu tworzyć intensywnie pracując cały czas bez ustanku. Nastał okres na przekształcenie tego wszystkiego w prawdziwą sztukę, gdzie ona dałaby mu wszelkie poczucie, nie tyle bezpieczeństwa umysłu, lecz tego, że by wiedział, że jest na dobrej drodze i się na niej nie zgubi, docierając na krawędź załamania, dzięki któremu stworzy arcydzieło.

Ludzie w zasadzie całe życie mieli go za tumana. Za osobę, której się nie lubi. Bez wykształcenia, nieroba i nieudacznika. Traktowali go z góry. Jednak on pracował cały czas, a tracenie czasu było dla niego najgorsze. Jeśli chodzi o czas poświęcony tworzeniu, to można było uznać, że był pracoholikiem i pracował do takiego stopnia, że gdyby ktoś go zobaczył, poznał i wiedział, że tworzy odkąd zaczął mówić, nie uwierzyłby. Teraz jednak było to nieistotne. Chciał zapomnieć. Dopiął swego ciesząc się samotnością, której całe życie się bał.

Jednym z powodów, dla którego tu był, była wolność i rozprawienie się z efektami deja vu, mogące by przynieść jakieś korzyści dla jego sztuki. Nowej ery jego życia. Wykrystalizowanie się miało się rozpocząć właśnie teraz, za pomocą eksperymentów z własnym mózgiem. Cieszył się, że będzie mógł je w miarę szybko skończyć. Nienawidził długo trwającej pracy, ani też niedokończonych projektów, blokujących jego psychikę przed rozpoczęciem następnego. Mógł tworzyć światy, ludzi, uczucia i zdarzenia wiązać je za pomocą znaków i symboli. To mu najbardziej odpowiadało i spośród wszystkich rodzajów sztuk, jakie uprawiał, pisanie wydało mu się najbardziej precyzyjne. Otwierał się wtedy najszerzej mogąc intensywnie pisać i błyskawicznie i dobitnie przelać swoją wyobraźnię na papier, nie tracąc czasu nad pracą, nad jedną tylko rzeczą przez bardzo długi czas, którego sens byłby nieprecyzyjny a widzowie mogli zinterpretować jego dzieło w zupełnie innym aspekcie niż on chciał uzyskać. Choć tak naprawdę pragnął czegoś więcej, dawno już zrozumiał, że za pomocą jakiejkolwiek formy sztuki nie przekaże tego, co tak naprawdę w nim tkwi.

Oczywiście każdy rodzaj sztuki rządzi się innymi prawami i na inny aspekt zwraca swoją uwagę. Niespecjalnie lubił fotografię. Zbyt wiernie odwzorowywała rzeczywistość. Choć w pewnych momentach była mu przydatna, jednak nie wykorzystywał jej w warstwie artystycznej. Nie chciał kopiować rzeczywistości, lecz ją zakrzywiać, łamać i tworzyć nową. Chciał znajdować ścieżki do innych wymiarów, tych fizycznych i mistycznych. Sama sztuka zastępowała mu przyjaciół i prawdziwą miłość. Była celem jego życia i jedyną rzeczą, dla której jeszcze żył. Ostatni czas był okresem najgorszego zastoju, który przyprawiał go o trwogę, myśląc, że nie będzie już w stanie w życiu niczego stworzyć. Pierwszy raz trwał on też tak długo, prawie dwa lata. Rozpacz minęła. Okres hibernacji się zakończył. Teraz czuł się jak natarczywy Jehowy, który w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że jego religia opiera się na błędzie w tłumaczeniu.

Dzięki skupieniu, nieograniczonej ilości czasu bez jakiejkolwiek jego miary, pozbył się wszystkich zegarków, wiedząc, przynajmniej na razie, kiedy jest nic a kiedy dzień. Za parę dni lub tygodni, gdy wpadnie w ciąg pracy pochłaniającej go bez reszty zatraci poczucie kalendarzowego i czasowego poczucia rzeczywistości. W pewnym momencie wyzwalał strumienie świadomości jak po amfetaminie, gdzie umysł jest skupiony, jasny i precyzyjnie wyraża myśli analizując je błyskawicznie, rozdzierając psychikę, dokształcając inteligencję. Miał dyktafony i kamery, dzięki którym będzie mógł nagrywać poszczególne podróże i napady zatracenia rzeczywistości. Musiał tylko uważać podczas wpadania w ciągi, określając się by się nie wykończyć i nie spowodować wypadku ze skutkiem zejścia śmiertelnego. Przynajmniej nie chciał tego, póki nie skończy nowego dzieła.

Obrał określony system brania wszelkich używek. Najpierw psychodeliki i temu podobne, by rozbudzić wyobraźnie, potem pobudzacze i kawa, czarna parzona z cukrem, rozbudzające inteligencje i pozwalające na sprecyzowanie i doszlifowanie tripów, by utrzymać z nich coś istotnego i pozwalającego wykorzystać halucynacje w zrozumiałą treść. Gdy treści było za dużo, postanowił odpocząć, wyspać się, kończąc w międzyczasie najprędzej wszystko, by móc pozyskiwać inspiracje ku dalszej, niemal niewolniczej pracy.

Praca przebiegała różnie, zawsze przy muzyce, o ile sam jej w owym momencie nie tworzył. Grała ona na przemian z trzech rodzajów sprzętu dwadzieścia cztery na dobę. Spośród trzech tysięcy płyt, jakie posiadał, miał, w czym wybierać. Muzyka go stymulowała i nadawała odpowiedni klimat, określające nastrój jego dzieła. Inne formy sztuki, w wolnych chwilach, lub w potrzebie zmiany, odbierał po narkotykach. Wrażenia za każdym razem było odmienne. Sny były intensywniejsze i coraz bardziej nieokreślone. Deja vu, nawet, jeśli było gdzieś ukryte, przestawało być takie irytująco natarczywe i przejmujące myśli. Zaczynał różne pracę, jednocześnie, wiele z nich. Nie segregował tego. Trzymał się chronologii dat. Jedną z pierwszą prac, była jego własna toaleta przemalowana na biało wraz z całą jej zawartością, a następnie po wyschnięciu, oblana chaotycznie ściekami krwistej czerwieni.

Skupienie przed podjęciem pracy było najtrudniejsze. Opróżnienie trwało najdłużej. Po kilku dniach, okresy te stawały się coraz krótsze. Siedział nago i nieruchomo słuchając muzyki w przeplataniu z trzech telewizorów, wprawiając się w trans tak głęboki, by nic go nie mogło zdekoncentrować i obudzić. Podczas trwającej burzy wychodził z domu i siadał na deszczu, również nagi. Deszcz po czasie stawał się monotonny i wprawiał w trans. W dźwiękach deszczu i grzmotu zaczynał słyszeć muzykę, której nigdzie nie było, jednocześnie wszystko, co dało się uchwycić słuchem, było nią.

Podczas rytualnych transów w domu, stymulował umysł, co było z początku trudne do wyćwiczenia. Tak samo, jak kawalkady myśli i robienia kilkunastu rzeczy na raz. Wyłączał zmysły. Miał wrażenie odrywania się od własnego ciała. Doznawał myśli i widział obrazy, których nie kontrolował. Wyzwalały się same, jakby śnił na jawie. Po czasie halucynacje były coraz bardziej intensywne, do tego stopnia, że stwarzały one poczucie rzeczywistości, które widział przed otwartymi oczyma, będąc świadomy a nie zamroczony. Nie tyle widział ile słyszał, czuł węchem, dotykiem, myślał o niczym, ale owo nic było intensywne i wytwarzało w nim irracjonalny strach, którego oczekiwał. Zakrzywił jaźń, oderwał się, muzyka grała dalej, ale jej nie odbierał słuchem. Słyszał ją, ale nie w sensie dosłownym. Stawała się częścią niego i wylewała się z niego. Stopniowo zatracał wszelkie zmysły. Odizolowany od ciała. Zachowywał zdrowe zmysły tylko swej psychiki, ale wiedział, że ich zatracenie było tylko kwestią czasu. Coraz lepiej podchwytywał wszystkie wizje, zapamiętywał je i coraz precyzyjniej opisywał. Nie wiedział, czy to tylko siła sugestii jego umysłu, narkotyków, snów czy też nie. Opisywane w swym chaosie obrazy wypełniały jego byt trawiąc go od wewnątrz.

Umysł przeczuwał, by tego nie robić. By nie posuwać się dalej, lecz on go nie słuchał. Zaczynał mieć wrażenie, jakby coś lub ktoś nie chciałoby się posunął dalej. Za bardzo się wzbraniał przed nowymi doświadczeniami przez całe życie. To one nie pozwalały mu ruszyć na przód. Może była to jego wewnętrzna samokontrola ciała przeczuwająca jakieś nadchodzące niebezpieczeństwo. Coś go zaczynało blokować. Był tak rozbity, że nie był pewien czy owy stan nie jest częścią fazy, której doświadczał. Mimo wewnętrznego opanowania, umysł zaczął się buntować i przeczyć przeciw czemuś, co było osobiste i proste.

Odloty były absurdalne i surrealistyczne. Rozchwiane i pozbawione logiki. Gdy Samael oglądał na komputerze całe nagrane zdarzenie, spisując słowa i zdania, porównując je z notatkami, które popełniał podczas owej fazy, próbował odnaleźć chwilę zejścia. Końca tej intensywnej halucynacji, największej, jakiej do tej pory doświadczył.

Podczas przesłuchiwania taśm wychwytywał pewną logikę, pewnego rodzaju powiązania, nawet dialogi, lecz nie przypominał sobie, żeby mówił cokolwiek z tego, co odsłuchiwał. Nie rozumiał sensu zdań, lecz wydawały mu się logiczne. Podążając krokiem analizowania wszystkiego, doliczył się dziewięciu inaczej intonowanych głosów, z których każdy należał do niego. Miał wrażenie, że przemawia przez niego dziewięć różnych osób zamkniętych w nim samym, próbujących się ze sobą porozumieć. Sens tego, po co, dlaczego i w jakim celu był jednak nie do odgadnięcia.

Mimo racjonalnego tłumaczenia sobie, że to tylko wpływ narkotyków, umysł temu zaprzeczał jakoby było inaczej dając mu wyraźnie do zrozumienia, że okłamuje siebie samego. Przy samym końcu nagrania słów i zdań było więcej i stawały się one bardziej sensowne. Nie miał wątpliwości, że pod koniec pojawiły się strzępki rozmowy kilku z dziewięciu głosów, próbujących się dogadać między sobą. Każdy w innej intonacji, należący do jednej z dziewięciu fikcyjnych postaci. Zupełnie jak bohaterowie powieści. Moment absolutnego skupienia przerwało okno, które pod wpływem nagłej wichury burzy, otworzyło się na oścież, które w połączeniu z muzyką zagłuszyło najbardziej istotne słowa mogące wyjaśnić wszystko. Po tym zemdlał z wycieńczenia po trzech dobach, na prawie całą kolejną.

Po czasie uznał, że dobrze, że tak się to skończyło a nie gorzej. Mógł dostać ataku padaczki albo podczas zemdlenia nie obudzić się wcale, albo przy uderzeniu mógł nabawić się urazu mózgu lub dostać zapaści. Nawet nie zauważył tego, że spełnił swoje marzenie o podczas halucynacji, nie zdając sobie z tego sprawy. Po kilku godzinach analizowania słów i całego zdarzenia, w którym było coś urzekającego i fascynującego, dał sobie spokój. Postanowił wykorzystać to w swojej dziewiczej formie, do stworzenia całego tekstu. Umysł podpowiadał mu, żeby potraktował to tylko, jako halucynację, lecz coś mówiło mu, że może połączył się z jakimiś innymi ludźmi, którzy w tym samym momencie ćpali, chociaż kto wie jak było naprawdę. On na pewno już się tego nie dowie. Coś jednak ciągnęło go dalej, sprzeciwiając się myśleniu o poszukiwaniu racjonalnych wytłumaczeniach.

Obudził się w środku nocy cały zlany potem, po owym zdarzeniu, trzęsąc się cały. Po chwili zorientował się, że pierwszy raz w życiu obudził się z krzykiem na ustach. Fakt ten najbardziej go zaskoczył i przeraził jednocześnie. Nigdy nie miewał koszmarów. Zawsze odnosił się do nich, nie ze strachem, ale, fascynacją i chęcią poznania ich lub znalezieniu się w nich. Celowo wprowadzał się w mroczne i destruktywne fazy wypełnione oniryzmem, horrorem i surrealizmem. Tego właśnie pragnął. Nierealności.

Nie chciał pozytywnych faz hawajskiego ćpuna. Żądał mroku i popierdolenia. To on go inspirował. –Pierwszy jego koszmar nawiedził go, gdy miał możliwe, że sześć lat. Pamiętał go bardzo wyraźnie. Gdy zaczął opisywać swoje sny pisząc pierwszą swoją dziecinną książeczkę, koszmary przestawały go nawiedzać. Już wtedy specjalnie oglądał późną nocą horrory, by doświadczać upragnionej dawki strachu. Nic do tej aż pory nie przeraziło go jak owa niema, krzycząca postać, budująca własnymi rękami ścianę, za którą się skrywała, a im bliżej była końca swej pracy, tym bardziej nienaturalnie przyśpieszała. Przez ten czas, gdy nic takiego nie było, sam chciał tworzyć własne koszmary i przedstawiać je innym, czerpiąc przyjemność z tego, że może kogoś straszyć. Miał, co prawda, swoje lęki, ale potrafił je opanować i walczyć z nimi, aż do uwolnienia się z nich kompletnie. Koszmary jednak zdawały się powracać. Czuł on, że tym razem opisywanie ich nic mu nie da.

W kolejnym rytualnym transie postu przez dobę z powodu środków pobudzających płynącej w jego organizmie, jedzenie powodowało obrzydzenie. Teraz wszystko odchodziło, a on sam rozpływał się w bezwładzie nowoczesnych syntetycznych dźwięków. Przez ostatnie dwanaście godzin konserwował swoje myśli i spostrzeżenia, stukając bez opamiętania w klawiaturę uwalniając strumienie świadomości i niekontrolowanego słowa, więżąc je i krępując, by nie uciekły. Na granicy ostatecznego skupienia, gdzie raz wypowiedziana myśl powtarzana w mózgu kilkakrotnie, defragmentowała się dając odczucie odrealnionej warstwy schodzącej płatami obdzieranego sensu, jak pomarańcza, pozostawiając poczucie niedosytu i nadpisania nieprecyzyjności rozchwianych znaczeń na granicy geniuszu i obłędu. Słowa zaczynają się topić w jedną masę pozbawioną kropek i przecinków. Zdania trwają przez kilkadziesiąt stron tworząc bełkot antyracjonalizmu, gdzie same zdania przestają być rozumiane mimo swej prostoty. Również przez nie same. Niby ożywione przez władcę słowa nierozumiejącego faktury języka, jakim się posługuje.

Samael opróżnia wszelkie myślenie, nie myśląc o niczym, owo nic obierając za temat myślenia. Mając zamknięte oczy, nie docierała do niego żadna zmysłowa materia. Były tylko granice zjedzonych zmysłów, gdzie wielcy sułtani wyższych wymiarów trzymają w garści wszystko to, czego nie rozumie. Tej nędznej gorzkiej materii, której poszukuje. Jego umysł się oczyszcza. Rytuał trwa dalej. Jest ciemno. Otaczają go świece ociekające z resztek swych rozkoszy. W nieokreślonym mimowolnym momencie dopuszcza swoją opróżnioną wyobraźnie, wyglądającą jak ta podczas sennych majaków. W nieprzerwanych retrospekcjach fałszywych wspomnień. Podczas projekcji filmu animowanego pozbawionego fabuły, klimatu, świata oraz ścieżek. Stan jego umysły wytyczał klimat drogi słuchanej muzyki mu drogiej i kosztownej w wielu znaczeniach.

Chmury zniknęły. Nadszedł deszcz okrywający czas jak całun spleciony z nietoperzych skrzydeł. Wszystko okryła czerń. Nie było nic oprócz przestrzeni nieskończonej otchłani. Było to jak pomieszczenie rozpływającej się materii, której nie można było rozpoznać, nakreślić i opisać, będąc zaślepiony idyllicznością skojarzeń reasumujących swoistość materii ulegającej ciągłej regresji.

Gdy rozbłysło światło, jego tęczówki stały się czarne jak źrenica. Białko oka natomiast porażone rozświetleniem, zbyt długo przebywające w mrocznej próżni, nie wytrzymało nerwowo. Żyłki nie popękały, lecz wybuchły zalewając krwią pod niesamowitym ciśnieniem, całą warstwę białka oka. Po kilku sekundach białe stało się czerwone, a czerwone-czarne.

Nowymi oczami Samael zaczął spoglądać na otaczającą go przestrzeń. Dawniej chciałby podzielić się nowymi spostrzeżeniami z kimś bliskim. Ewentualnie z kimkolwiek. Jednak teraz, gdy wspominał ludzi, stawali się oni tylko grą cieni nieistotnych znaczeń. Nic słuchali, lecz udawali, albo nie rozumieli, albo nie chcieli zrozumieć lub posiąść wiedzy, która rozszarpywała ich nozdrza powodując krwawienie ich dziąseł jak i ich samych.

Doznawał szczękościsku, nie pozwalając by słowa wypowiedziane uleciały. Nie miał gum do żucia, które mu pomagały. Nigdy nie używał. Nie wiedział. Teraz żałował, że o nich nawet nie pomyślał. Skąd miał wiedzieć? Zapętlał czas. Zatracał jej rachubę. Nie odróżniał niczego. Nie mógł uświadomić i zrozumieć czegokolwiek. Tracił fakty. Co nim było? To, że żyje? Nawet tego nie był pewny. Jak łatwo jest zapomnieć o całym świecie zewnętrznym, gdzie bez skrępowania można zająć się pochłanianiem, pożeraniem innych światów ciemnej strefy nieokreślonej antymaterii. Czuł zmiany. Zmieniał się. Czuł nieokrzesane lądy parabolicznych funkcji konstrukcji kosmosu. Sułtani nie byli wymysłem, lecz faktem. Była tylko chwila tu i teraz, przejmująca kontrolę nad wszystkim, nad absolutem. Nawet nie przejmował się kolejnymi dylematami. Czy będzie potrafił wrócić do świata na zewnątrz, na powrót próbując całe życie zrozumieć? Jego działania i ograniczone założenia? Co by on zrobił i tak ma zaburzenia adaptacyjne, lecz teraz przeradzały się w coś więcej. Nie wiedział, jakie będą tego wszystkiego konsekwencje.

W obecnej egzystencji, w której próbował się odnaleźć i robić to jak najlepiej przez całe życie, będąc egocentrycznym egoistą, nazywanym różnorako. Teraz był tylko widzem trawionym poczuciem zwierzęcej radości. Jest coś, co dobrze znał. Powrót może stać się niemożliwy. Lecz gdzie próbował wrócić? I do czego? Próbował przemówić do swojego rozsądku, lub czegokolwiek, co jeszcze w nim pozostało. Odbierała automatyczna sekretarka. Był tylko widzem, co pomimo swej bierności, ulega natarczywości prędkości owej ułomności i pragnie być częścią swojego własnego przedstawienia. Uczestniczy w wydarzeniach. Ma do odegrania jakąś rolę, która została specjalnie dla niego napisana. Najważniejsza w życiu. Był tu by potraktować swoje życie jak film. Dostał już scenariusz. Jedyne, co musiał zrobić to nauczyć się go na pamięć. Kto robi ścieżkę dźwiękową? Ktoś, kogo słucha? Sułtani? Dobra nazwa kapeli. Może nie, czerwie. Też dobre. Najważniejsze jednak było to, żeby samemu napisać dobry scenariusz o poszczególne kwestie dialogowe.

Czuł się jakby czytał książkę o sobie samym napisaną w trzeciej osobie, lecz tej treści nie znał. Osaczony i bezradny mnogością myśli i zdarzeń bez sensu. Mowa i język przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Słowa znikały ze stron, wbijając się w jego mózg niczym młotek, pragnący w niej zostać. Litery go zawodziły. Potrzebował większej liczby narzędzi. Nie różnych form sztuki by opisać, oddać całą ideologię tego, czego doświadczał. Chciałby wszystko działo się jednocześnie. Tak jak teraz. Wszystko razem, albo w dowolnych kombinacjach, bez znaczenia, od jakiego momentu się zaczyna a gdzie kończy. Miksując ze sobą skrajne polecanie. Wielogatunkowość całego spektrum możliwości wielowymiarowej sztuki, miała się ziścić przypadkowa, jak przepowiednia obłąkanego dziecka.

Nie rozumiał świata rzeczywistego wymiaru swojego umysłu. Zwodził go. Jednocześnie rozumiał antyformę czarnej materii, lepiej niż cokolwiek innego. Świat, jak każdy inny uważający, że jawa racjonalności i realizmu krył się za fasadą cieni, gdzie cały wymiar wydawał się krzyczeć z bólu konającego chorego śmiertelnika. Spoglądając na absolut, jej prawdziwą ograniczoną i domyślną rzeczywistość, wydawała się ona żywa. Nadinterpretował, nadpisywał ją. Odczuwał bliskość z antyrzeczą. Rzeczywistość natomiast jawiła mu się, jako zimna trawiąca rakiem pusta przestrzeń, tylko prowizorycznie będąca czymś wypełniona. Świat obserwowany oddalał się, zatracał, wypalał, wybielał, matowiał, słabł. Stawał się tylko odblaskiem prawdziwego istnienia. W nim zaś nic nie cieszyło, nie sprawiało przyjemności, nie miało sensu, znaczenia i celu. Było nijakie. Bez wartości. Formy, koloru, znaczenia, uczuć czy czegokolwiek. Będąc obojętne. Bez znaczenia. Oddawał pokłony i uległość światowi, który wyrastał wprost z jego psychiki. To on był nowym bogiem lub czymś w tym rodzaju. Tryskał czymś, co przez ogół było nazywane brudem. Ciężkim mrokiem porażającym swą destruktywnością i śmiercią pejzaży elektrycznych krzeseł zawieszonych pod niebem z czystego ognia, rozpływającego się taflami wody. Obraz przed nim gęstniał smolistością twardniejącą, do przypadku fizycznej stalowej masywności.

Dotarł do jakiegoś sedna czegoś, co szukał, ale odpowiedź go nie zaskoczyła. Zupełnie, jakby była bez znaczenia, albo ją znał i nie była czymś nowym. Jednak owe sedno miało drugie dno, lecz nie było ono jeszcze ukształtowane. Fascynował go jego rozwój. Dojrzewająca martwa materia śmierci lawirująca pod postacią wielkiej czarnej kuli. Niewidzialną, jednak wyczuwalną zmysłami uśpionymi w jego poprzedniej antymaterii. Czuł się, jakby naprawdę umarł. Że stracił swoje życie, po którym nastąpiło następne. Czyżby przedawkował albo uległ wypadkowi? Możliwe, jednak, dlaczego o tym pamiętał?

Gorzka materia przyciągała go i zakrzywiała jego istnienie jak horyzont zdarzeń rozciągający czas zapętlając wymiary jak dobry DJ przyciągający tłumy swoim nowym sprzętem. Czuł się, jakby stał przed publiką. Doświadczał fatamorgany urojeń stwarzającej pozory wyrazistości. Pragnął jej. Już nie było jego samego. Był i wstał, wyszedł z siebie i spojrzał na siebie z kilku miejsc jednocześnie, z boku, z dołu i z góry, nie tylko w sensie dosłownym. Nie zdawał sobie z tego sprawy, mimo iż funkcjonował doskonale, lepiej.

Czy był to dalej trans czy umarł faktycznie, wychodząc poza ciało przed zgonem, przeto zatrzymując własne istnienie? Nie było to istotne. Wiedział, że nawet, jeśli uda mu się wrócić, wszystko będzie inne, a po czasie stanie się coś jeszcze. Coś, co było drugim dnem sedna sprawy. Teraz miał inny problem. Nie wiedział, czym był. Wiedział jednak gdzie się znajduje. Czekał jednak na odpowiedź, czemu miałby się przysłużyć, choć nie rozumiał samego pojęcia i istoty pytania. Pytanie? Co to jest pytanie? Wyrzucił myśl a raczej zwitek chaosu i kłębek anarchistycznego pejzażu zniszczenia nieokreślonego i nieistotnego doświadczenia. Doznawał metapsychicznych rozkoszy, podobnych orgazmowi. Stawał się czymś, deformatorem? Nowotworem? Ordynatorem? Może wszystkim jednocześnie? Czymś, czego precyzyjne porównanie do czegokolwiek spełzłoby na niczym, a każda próba odwzorowania tego z użyciem nawet wszystkich sztuk, okazałaby się nieprecyzyjna i niezrozumiała przez kogokolwiek oprócz niego, a o to właśnie chodziło!

Dla bezpieczeństwa, by uniknąć ośmieszenia przez kogokolwiek, musiał to spłycić, nadać treść, akcję i bohatera. I tak odrzucą go lub nazwą naćpanym, nic nie wartym gniotem, który nawet nie jest jego, lecz jego narkotyków. Jednak tu nie chodziło o narkotyki, lecz o to, co się działo w jego mózgu, a to, co się działo, nie było wizją. Było rzeczywistością, lecz nie w wymiarze, w którym określał się, jako „oto człowiek”, lecz w wymiarze nieosiągalnym dla niego. Przerost formy nad treścią. Nie ma czegoś takiego. Bezsensowność pracy. Zmarnowany czas. Chyba tylko dla tych, którzy nie chcą doświadczyć czegoś więcej. Liczył się sens i prostota, którą można wymienić na te śmieszne papierki nazywane pieniędzmi. To przez nie nikt nie chce się z ludźmi skontaktować.

Za pomocą nauki, sztuki, filozofii i techniki jego dzieło, próba oddania tego, co chce przedstawić byłaby tylko poniżającą jej namiastką. W tym wymiarze był skończony. Tego był pewny. Dlatego ludzie się zatrzymali. Nie potrafią zaakceptować czegoś nowego. Nie warto mieć nadziei, że z czasem zrozumieją. Prędzej czas zacznie umierać.

Sterylność i prostota rozumianej rzeczywistości była odbierana przez Samaela, jako atak na jego byt zawieszony pośród próżni pozbawionej grawitacji. Nienawidził uczucia nieważkości. W dodatku w stanie gdzie nie odczuwał czy jest zawieszony w próżni, czy spada w dół czy w górę. Widział świat, w którym się narodził, jednak był on mu obcy i niezrozumiały. Jakby widział go po raz pierwszy, nie potrafiąc pojąć i zrozumieć jego prawideł nim rządzących przez Nikogo i Nic. Była to tylko imitacja i naśladownictwo jak filmowy remake próbujący przebić oryginał, pozostawiając jedynie jego alternatywną i unowocześnioną, zaktualizowaną obróbką. Przetworzenie oryginału można było odnaleźć we wszystkich aspektach jakiejkolwiek dziedziny czy to namacalnej czy abstrakcyjnej. Teraz zrozumiał, że światy równoległe mogły być takim swoistym remake’m odnoszącym się do życia i do rzeczywistości. Samael zatracał wartość swojego istnienia. Przechodził z pomieszczeń do innych o odmiennej strukturze materii, a pomieszczeń było dziewięć. W wykrzywiającej się fakturze odbijania się kształtów i przebijania się ich, dążyły do wyklarowania nowych. Podczas których przechodzenia sam defragmentował siebie niezauważalnie. Stawał się wykrzywionym odbiciem samego siebie.

Siedział w pomieszczeniu. Było puste i miało określoną przestrzeń. Było ciemno. Nic nie widział. Jednak czuł przestrzeń wokół. Wiedział, że była zamknięta i ograniczona. Nie widział nawet siebie. Nic też nie czuł. Zwłaszcza siebie. Jakby nie istniał. Czekał. Był pusty jak pomieszczenie, w którym był. Nie określał czasu. Nie potrafił. Dochodził do siebie w sensie erotycznym, w samego siebie. Ostatecznie zdefragmentował swój umysł. Widział w sobie fragmenty życia, które oglądał w urywanych retrospekcjach. Oglądał swoje życie. Wiedział już, że umarł i miał się narodzić na nowo. Nie potrafił ich rozdzielić, obrazów rzecz jasna, owych wspomnień, na które patrzył. Traktował jak halucynacje. Nie rozpoznawał swoich własnych wspomnień. Traktował je jako sny albo fragmenty filmów. Lub fałszywe wspomnienia. Deja vu.

Jego umysł ulegał zapaści. Zatracał poczucie tego, kim jest, w zasadzie, kim był. Był. W trakcie opowiadania historii bezpośrednio będąc jej uczestnikiem. Sam pisał scenariusz następnego życia. Pisząc zatracał świadomość tego, że on go pisze. W pewnym momencie zapomniał o tym zupełnie. Sam stał się bohaterem własnej historii, pisanej przez nikogo, w trzeciej osobie. Nowe obrazy, na które patrzył, nie dotyczyły go, jednak on był przekonany, że to jego własne wspomnienia z życia, którego nigdy nie doświadczył. Wsiadł w pociąg, który miał go zawieść daleko do innego świata. Siedząc sam w przedziale, widział urywkami niekończące się sceny, z których wychwytywał i łączył ze sobą porozcinane sceny. Był montażystą własnej jaźni. Chciał zmontować własną osobowość, lecz było ich za dużo. Podzielił je, zatem na dziewięć filmów. Każdy o tym samym. Każdy był remake’m. Chciał skończyć pracę. Umysł krzyczał chcąc to zakończyć jeszcze przed rozpoczęciem.

Ciemność trwała swą nieskończonością. Odetchnął. W ścieżkach pustego i ciemnego pokoju słyszał skrzeczenia i szepty w ścianach. Urywane głosy i krzyki. Ciężkie dyszenie. Brzmiało jak odgłosy zmarłych. Ostatnie brzmienie, ostatnie tchnienie życia, przed zgonem. W chwili umierania, poszczególnych dziewięciu różnych głosów. Cały czas takich samych. Samael przyporządkował każdemu moment śmierci. Jeden był bardziej przerażający od poprzedniego. Wyobraźnia robiła resztę. Najbardziej słyszalny był ten podczas orgazmu. Inny, jako krzyk bólu i rozpaczy. Rozerwany krzyk. Stłumiony wdech. Niektórych nie dawało się rozszyfrować. W pewnym momencie usłyszał wypowiedziane przed śmiercią słowa. – „Wolę umrzeć popełniając samobójstwo niż zmierzyć się z bólem psychicznym i fizycznym, będąc w sytuacji bez wyjścia. Wszystko, byle tylko nie znaleźć się ponownie na tym świecie.” – Jego szczękościsk po tych słowach został rozluźniony.

Scena 3. Galeria Zatrucia

Próba zaadoptowania się między ludźmi po ponad roku izolacji zajęła Samaelowi trzy miesiące. Dopiero po tym czasie przypomniał sobie jak się rozmawia z ludźmi. Chociaż i tak jego wszelkie kontakty z kimkolwiek ograniczyły się jedynie do rozmów z tymi, którzy pomogliby mu zorganizować to, o co walczył i czego w zasadzie dopiął dopiero w wieku dwudziestu dziewięciu lat.

Galeria była potężna a w niej Samael Salomon miał swoją własną salę, w której przed otwarciem muzeum, z okazji międzynarodowego konkursu sztuki nowoczesnej młodych twórców, na który się załapał, przesiedział bite dwa miesiące.

Po wyjściu z izolacji i skończeniu wszystkich dzieł, a w zasadzie jednego dzieła, dopiero po niespełna pół roku nieustannej walki, której jego niezmordowany upór i boska cierpliwość oraz chęć „po trupach do celu” udało mu się zakończyć całą wojnę. Przez ten czas musiał tylko czekać z założonymi rękami i przyjmować negatywne odpowiedzi i krytykę. Czuł, że jest na dobrej drodze i mimo, iż oczekuje porażki, nie miał zamiaru się poddać, nawet gdyby jej miał doświadczyć. Nie nastawiał się na wiele. W zasadzie nie nastawiał się na nic. Gdyby rzucił tworzenie, pozostałoby mu tylko palnąć sobie w łeb. Podjął niekończącą się walkę do momentu aż nie umrze naturalnie, albo coś lub ktoś go nie zabije. W zasadzie nie była to już sama walka ile niebezpieczna igraszka z życiem, któremu nie chciał się przyporządkować ani zmanipulować.

To, co skończył, po całym roku z hakiem, tkwiło w galerii. Jego najdoskonalsze, jak do tej pory dzieło, którego nie pokazywał nikomu, ani też nikomu o nim nie mówił, chyba, że musiał. Wolał siedzieć w milczeniu i spoglądać na reakcję ludzi, którzy właśnie oni powinni powiedzieć coś o jego dziele. Przechodzili i snuli się po jego galerii w niemal totalnych ciemnościach przerywanymi czerwonymi lub białymi światłami. Wyczekiwał kogoś z krytyków. Nie rozmawiał z nikim. Nikt nie wiedział, że to on jest twórcą tego całego bajzlu. Zbieraniny wszelkiego typu rodzajów odmiennych form sztuki, tworzące spójną jedność.

Obserwował stojące w kącie maszynopisy swoich książek, które są obecnie rozpatrywane przez wydawcę, który ma się dzisiaj pojawić. Nad maszynopisami były rysunki tuszem i cienkopisem, a nieopodal nich równoległe czarno białe zdjęcia pornograficzne w czerwonych ramkach, przedstawiające akty w nierealnych kontekstach. Były na nich striptizerka jakby połamana i złożona całość, tańczący obok niej psychopatyczny klaun z rzeźnickim nożem. Inne przedstawiały kobiety w maskach gazowych wzajemnie się masturbujące rurami wychodzącymi z maski, zakończone dildo. Warstwa erotyczna fotografii mogła jednak podziałać jedynie na zwyrodnialca.

Obok książek stał laptop z połączeniem do Internetu. Witryna jego strony, w zasadzie bloga, rozświetlała twarze ciekawskich. Było tam wszystko o nim, ogólnie i konkretnie. Ludzi otoczeni byli muzyką, która jak wszystko inne wypływało bezpośrednio z osobowości jego najgłębszych głębin. Wszystko ze sobą współgrało. Stworzył klimat, a to było najważniejsze.

Gdy się wchodziło do „Galerii Zatrucia”, można było błyskawicznie rozróżnić poszczególne formy i prace, kwalifikując je jako teksty, grafikę, muzykę fotografię, film, videoart, graffiti, malarstwo, rzeźba, architektura, instalacja i collage. Po czasie przebywania w tym miejscu, sprawa wydawała się bardziej zagmatwana, dająca efekt rozbicia i zdezorientowania jak podczas Tamary, gdzie na jednej scenie rozlega się wykład naukowy o tematyce psychologiczno-filozoficznej. Na drugiej koncert rockowy, a na trzeciej teatr. Jednakże dziedziny sztuki przyprawiały ludzi o istny zawrót głowy i ową dezorientacje. Próbowali oni pojąć i zrozumieć to, co się działo wokół. Jednak już po godzinie obserwacji zauważał chwilowe zatracanie się ich w jego dziełach. W zawieszeniu, odpowiadali „cholera, zamyśliłem się” albo „zapatrzyłem” lub „czekaj, próbuję to zrozumieć, to jest dobre” patrząc na jeden z obrazów, na którym namalowane było mieszkanie. Typowe i schludne, za drzwiami na nich. Przebijała się zniekształcona, zbita masa kobiet próbująca się przez nie przecisnąć.

Ludzie, którzy spędzili w galerii już którąś z rzędu godzinę odnajdywali chronologię oraz właściwy sens i kolejność ogółu, z którego jednego wypełzało drugie. Dostrzegali analogię i przemieszczające się wątki w kolejnych dziełach wykonanych innym rodzajem sztuki. Publika zastanawiała się, kim musi być artysta, że działa w taki sposób, jak długo pracował nad tym wszystkim, i co roi mu się w głowie. Zaskoczenie było wielkie, gdy ludzie rozumieli, że nie mają przed sobą kilkanaście dzieł, lecz jedno wspólnie koegzystujące ze sobą, gdzie każdy element jest przemyślany, dopracowany i posiada własną filozofię i przekaz będąc przekaźnikiem wyzwalających w nich fragmentaryczne uczucia, które nie były widoczne i odbierane na pierwszy rzut oka. Nie każdy je też rozumiał. Nieświadomie autor w ten sposób demaskował ukrytych pseudo artystów i pseudo znawców.

Po dwóch godzinach wciąż przybywających nowych, ludzi wpadali w stany totalnego wyłączenia się na chwilę pojmowania działa. Wyglądali w tych momentach, jakby byli w transie, a sama sztuka ich hipnotyzowała wywierając wpływ na ich psychikę. Deformowała ją. Niektórzy nigdy czegoś takiego nie czuli.

Samael obserwował zachowania siedząc w ciemnym kącie. Raz czy dwa razy, będąc uznany za dzieło sztuki. Większość, gdy już weszła do jego galerii, nie wychodziła z niej, nie chcąc oglądać, co muzeum ma innego do zaoferowania. Niektórzy wychodzili, lecz wracali. Niektórzy wychodzili w pewnym stopniu za bardzo poruszeni lub nawet przerażeni treścią. Chcieli poznać wszystkie prace drobiazgowo. Zrozumieć je i połączyć w całość. Były jak łamigłówka, jak puzzle, albo labirynt po którym się poruszali jak w przyćpanym amoku. Większość czekała na właściwy pokaz, który miał odbyć się o godzinie dwudziestej trzeciej, o której miał gościć owych krytyków konkursowych stawiających się oficjalnie.

Nikt nie myślał o tym by gdzieś wychodzić. W galerii Salomona była wszakże toaleta będąca kolejnym dziełem sztuki nazwana „mrocznym kiblem autodestrukcji”, pomieszczeniem pomalowanym na biało i zalanym strugami krwistej czerwieni, jak gdyby wewnątrz rozległa się jakaś przerażająca masakra rodem z filmowego slashera. Muzyka wprowadzała niepokój. Przy drzwiach stały płyty z ową muzyką, do kupienia, zatytułowane po prostu „czerwie”. Wprowadzała ona niepokój i zdezorientowanie oraz niemal stany depresyjne. Po czwartej godzinie, w ostatniej chwili przed pokazem, ludzie błądzili jak w malignie. Ich oczy były podkrążone a mowa stawała się bełkotliwa. On zaś dalej siedział nie zwracając uwagi na kogokolwiek, cieszył się z tego, bo nie musiał rozmawiać z kimkolwiek. I dobrze, nie chciał dziś wysłuchiwać, że jest nieodpowiedzialnym, chorym psychicznie ćpunem. Liczyła się tylko jego sztuka. To ona była kwintesencją autora i tego, co najwartościowszego w nim tkwiło i czym chciał się podzielić. Otaczał się w ten sposób tajemnicą, nie zdradzając, kim naprawdę jest. Jego podpisane prace budziły wątpliwości, co do prawdziwości imienia i nazwiska. Większość uważała, że to pseudonim artystyczny.

Sam Samael był ubrany w białe jeansy, czarną koszulę i czerwony krawat. Na nogach miał skórzane czarne glany z czerwonymi sznurówkami. Miał długie włosy i okulary, przez które obserwował ukradkiem spojrzenia ludzi, którzy po czasie zachowywali się tak, jakby go rozpoznawali. Jego wrodzona wredność bijąca z jego spojrzenia trzymała na dystans wszystkich. Pomimo chwili, na którą czekał całe życie jak i tego, że znów jest pośród tak zwanych ludzi, zachowywał spokój. Jak zwykle drżały mu tylko ręce. W tłumie rozpoznawał przelotnie twarze niektórych obecnych, jednak, gdy podchwytywał spojrzenia, odwracał głowę w innym kierunku, specjalnie, dając do zrozumienia, że nie chce być ani rozpoznany, ani nie chce z nikim rozmawiać. Nawet, jeśli miałoby to zrazić kogoś i zostać uznane za przejaw chamstwa. Nie chciał rozmawiać najlepiej z nikim. Przez jego życie przewinęło się tyle osób, że większości nie pamiętał nawet imion, ani nie wiedziałby nawet, co miałby im powiedzieć. Po nie tyle izolacji, co totalnym wyparciu ich wszystkich, jako coś nieistotnego, wolał mieć z nimi kontakt jedynie poprzez sztukę. Wypatrywał jedynie jednej jedynej osoby, którą miał nadzieję ujrzeć tego wieczoru, jednak i z nią nie miał zamiaru zamienić ani słowa.

Jak zwykle, czuł coś, co było nie tak. Wyciągnął z kieszeni wielofunkcyjnego pilota, na który zaprogramowany nacisk kontrolował kilka elementów na sali. Coraz bardziej się niecierpliwił i nie tyle nużył go widok ludzi, co zaczynał się ich bać. Nie dawał jednak komukolwiek tego po sobie poznać. Czuł się ponad nimi, dumny egocentryk spełniający swoje marzenie. Udało mu się utworzyć formę syntezującą wszelkie rodzaje sztuki w jedno dzieło w jednym miejscu. Będąc w tym punkcie zapragnął czegoś więcej. Przebywał blisko ludzi, jednak z dala od nich. Zmieniał środowisko średnio, co trzy lata. Jedyne, co chciał przez ten cały czas widzieć to widok ich zdziwionych i zazdrosnych min, które przez lata szydziły i nabijały się z niego. To było osiągnięcie pełnej satysfakcji. Pewnie teraz chcieliby się z nim skontaktować, ale nie będzie już osiągalny dla nikogo oprócz swoich osobistych dilerów; w równym stopniu, co sztuka nie była osiągalna dla niego, tak on nie będzie osiągalny dla nikogo. Pewnie i tak dla nich wszystkich, znajomych, bo tak wolał ich określać, byłby teraz zupełnie nowym człowiekiem, którego nowej osobowości by nie zaakceptowali i samego go nie poznali. Czuł się dobrze pośród obcych mu ludzi podziwiających pracę jego życia. Nie wiedząc o nim nic, czuł przewagą mając w sobie sekrety, które przez nich nigdy nie zostaną poznane, zawierając w dziełach jedynie cząstkę samego siebie, z których nawet nie potrafiliby rozróżnić, co jest prawdą, a co fikcją. Teraz jedynie, co chciał w ludziach wzbudzać to fascynację, niepokój i rozpacz, rozsiewając jak zarazki powodujące w obserwatorach jego dzieł nieuleczalne, zakaźne choroby psychiczne.

Obserwował ludzi patrzących na „brud” jego pierwsze malarskie dzieło będące kwintesencją jego młodzieńczego buntu, przedstawiające czarno czerwone smugi, z których tylko naćpany mógł wypatrzeć jakieś kształty. Ludzie zaczynali być, im bliżej godziny dwudziestej trzeciej, bardziej wyobcowani i milczący. Na krótko przed chwilą pokazu, wszyscy oglądali jego dzieła w milczeniu. Wydawali się być wyobcowani i zaniepokojeni. Patrzyli na obraz przedstawiający wystawę sklepową, na której zamiast manekina był wbity tors kobiety pozbawionej nóg, rąk i głowy z podartym na niej ubraniem. Patrzyli na mieniące się instalacje pulsujących mózgów w szklankach wody i videoarty. Na nich zarejestrowany był mężczyzna puszczający bańki z zamkniętymi wewnątrz ludzkimi mózgami. Przed pokazem cała galeria mimo ponad setki ludzi w niej przebywającej, była tak cicha, że jedynie słychać było pojedyncze szepty. Gdy się zamknęło oczy, wydawało się, że nikogo w niej nie ma. Sprawy wymykały się spod kontroli, mimo iż tak naprawdę nic się nie działo. Ludzi stali przy dziełach i płakali. Nie raz mu osoby mówiły, że jego sztuka jest niebezpieczna. Wywierała na widzów silne emocje poprzez psychiczny kontakt, ładunek myśli filozoficznych i psychologicznego podejścia, z którym musieli wyłapywać uniwersalne metafory i kierować je do samego siebie.

Do galerii wchodziło coraz więcej osób. Samael zorientował się, że to krytycy i dyrektorzy muzeum, wyraźnie zaniepokojeni tym, co się działo w ich obiekcie. Prawdopodobnie chcieli wiedzieć, gdzie się znalazła większa część odwiedzających. Wyraźnie skonsternowani tym, że nikt nie zwrócił na nich uwagi, sami zaczęli w skupieniu oglądać kolejne obrazy, próbując rozszyfrować ich sens.

Patrzyli na kolejne dzieła. Raczej delektowali się nimi wyraźnie zszokowani. Z zachwytem patrząc na architektoniczne szkice miasta industrialnego gotyku, miasta Czerwi. Obraz ukrzyżowanego Hitlera podłączonego kablami do krzyża oraz galerii skonstruowanej jak labirynt. Dostrzegali wolność umysłu w jego rzeźbach zatytułowanych „prześladowcy”, gdzie nie jeden odnalazł odbicie jego własnych dziecięcych lęków. Próbowali zinterpretować czarny żart przejechanego psa złamanego w pół z kręgosłupem przebijającym jego plecy, przybitego do płótna. Patrzyli z wyrazem szoku i konsternacji na instalację stojących na stole mikserskim słoików z martwymi płodami, pod którymi były przyciski, jak je się włączyło, słoiki rozświetlały się kolorowymi barwami a na małym ekranie ukazywały się żarty typu, „czym się różni martwy płód od jajecznicy?” I po chwili odpowiedź sugerująca „kolorem?”. Był jeszcze obraz przedstawiający pistolet mający zamiast lufy strzykawkę; zatytułowany „narkoza”.

Wciąż ci sami ludzie podchodzili, co jakiś czas do tych samych dzieł, na okrągło. Za każdym razem odbierali i widzieli coś innego. Wydawali się, jakby potrzebowali tych dzieł do normalnego funkcjonowania, jak ćpun pokrzepiający się z igły. Obserwowali trzy rozciągnięte twarze, jakby z gumy, i z nimi się utożsamiali oraz na kolejne. U jednej ze złamanej szczęki, z ust wydobywały się budynki, u innej do czaszki poprzybijane były kurki, z których wypływał mózg, a do jeszcze innej, twarz przebita była kolcami przechodzącymi przez całą czaszkę. Szczyt perwersji – głosił tytuł. Był jeszcze jeden zatytułowany „guz mózgu” przedstawiający zmutowanego mężczyznę, z którego głowy wyrastały dwie następne, jedna z nich miała tylko usta rozciągnięte na całą szerokość twarzy. Obok niej wisiał podobny obraz pod tytułem „remake guza mózgu”. Następne rzeźby na ścianach, jakby trofea zdobyczy. Owe nie przedstawiały głów zwierząt, ile różnego rodzaju kobiece piersi. Wzbudzało one wątpliwości, co do swego hiperrealizmu, mogącym być (będącym) prawdziwymi piersiami. Na ścianie namalowane było graffiti przedstawiające popękaną ścianę a w jego otworze jawił się fragment zupełnie innego świata, którego fragment hipnotyzował, ale wzbudzał jednocześnie złość widza, że autor nie uraczył go większym fragmentem.

Ci, którzy pragnęli więcej, czytali komiks lub książkę, oglądali w specjalnej kabinie film pełnometrażowy. Dzieła traktowały o upadku rzeczywistości lub rozdartej psychice, poprzedzonymi halucynacjami. Wszystko pochłaniało ich do tego stopnia, że wydawało się, że nie wyjdą oni z galerii już nigdy. Chcieli więcej, ale nie nowej sztuki, lecz tego, co miała do zaoferowania ta, którą poznawali. Wkraczali w kolejny etap, kolejny fragment większej całości. Każdy przebywający w galerii poznawał dzieło w innym miejscu, poznając, analizując, rozumiejąc integralność i złożoność.

Równo o dwudziestej trzeciej, tłum ludzi stanął nieruchomo w i w milczeniu, oczekując tego, co nadejdzie. Nie wiedzieli, co to będzie. Scena, na którą patrzyli była biała, podzielona na trzy pomieszczenia. Dwa z nich na razie były zgaszone. Pierwsze z nich przedstawiało pokój, w którym wszystko, nawet widok za oknem zakryty był starymi gazetami. Gdy wkroczył artysta, zaczął się performance.

Telewizory pod sceną przedstawiały zmutowane części ciała trawiące rakiem miesiącami, przedstawione w kilku minutach, przyśpieszone w swym procesie. Z głośników wydobył się ciężki dudniący rytm tytułowej „galerii zatrucia”. Średnio, co minutę, zmieniał on pomieszczenia. W pierwszym autor wstrzykiwał sobie w żyłę narkotyk. W drugim, znajdując się w podobnym, tym razem wypełnionym testami Rorschacka, stukał w atonalnym rytmie w starą maszynę do pisania. Białe światło zostało zastąpione czerwony, jednak nie pojawiło się, ile wydawało się ściekać po ścianach wypełniając cały pokój Po skończonym pisaniu czołgał się on w kolejne, ostatnie, będące izolatką w szpitalu psychiatrycznym, w którym przetaczał się z boku na bok, nie szukając wyjścia, lecz zachowując się jak zwierzę, prymitywny, owad, czerw, poznający pokój, nie mając zamiaru z niego wyjść.

Światło zgasło kompletnie. Pojawiły się w ciemności tylko jego przekrwione, czerwone usta, na które otwarcie wszyscy w milczeniu i z niepokojem oczekiwali. Publika była przerażona, jednak nikt nawet nie pomyślał, żeby wyjść z galerii. Wszyscy czuli niedosyt i fascynację. Nikt z nich nie doświadczał tego, co rozgrywało się teraz. Wszystko się przeplatało. Autor ukazywał im nie kulminacje, nie puentę, lecz kolejne elementy, dopełniające resztę jego dzieł, przez które te, które już znali nabierały odmiennych znaczeń. Wszyscy oczekiwali tego, aż się odezwie. Pragnęli poznać barwę jego głosu.

Nastał kolejny utwór, kolejny ciężki rytm, zgrzyty kluczy i łańcuchów. Gitara basowa i gitara elektryczna, żaden z instrumentów nie był ani w tonacji, ani w rytmie, jednak wszystko pasował do siebie. Rozległ się głos powielony efektem echa, puszczony od tyłu. Scena pogrążona w ciemnościach wypełniła się czerwonym światłem. Głosy z nagrania rozlewały się jak po nieskończonych korytarzach. Przed publiką rozległ się obraz nałożony na postać autora. Muzyczny videoklip obrazujący cały obraz. Gdy się odezwał, głos jego jakby dobiegał z innego świata. Pełny bólu i obłąkania.

Ekran pokazywał fragmenty pociętej twarz. Elementy na niej przemieszczały się zmieniając ułożenie i kombinacje, dwojąc się i trwoniąc swe niewyczerpalne zapasy chaotycznego wigoru. Jego głowa zamieniła się czaszkę, a ona zaś w księżyc zalewający się krwią. Na ręce miał narośl wyglądającą jak małe zwierzęce, może ptasie łapki z niej wyrastające. Rak? Odkrajał je nożem i smażył na patelni. Następnie zjadał. Potem się czesał. Z włosów kręcił papierosa, którego wypalał.

Urwany dźwięk cofniętej od tyłu gitary zakończył spektakl, klip na żywo, koncert, performance, czy czymkolwiek było. Gdy światło znów rozbłysło czerwienią okrywając scenę, artysty już nie było.

Galeria Zatrucia nie miała sobie równych. Publika nie chciała wyjść z sali a komisja ogłosiła artystę jak i jego dzieło, za najlepszy debiut. Samael zaproszony na scenę, stanął niepewnie przed publiką. Po tylu latach prób nie miał ochoty mówić do nich. Nie tworzył dla nich. Już nie. Nie musiał się mścić swoją sztuką, ani się nią wywyższać, dziękować czy opowiadać, po co, i dlaczego to zrobił. Patrzył jedynie na setkę głów próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Za nim pojawił się telebim, który niczym trailer filmu przedstawił muzykę i scenę z teatru. Słowa rozpłynęły się po ekranie (czyżby nadchodziło nowe dzieło?) Zwiastując napis „Wścieklizna” spływał jak śluz wzdłuż rynsztoka.

Po skończonym pokazie, głowa artysty przekrzywiła się nienaturalnie na bok a z jego gardła wydobyły się dwa głosy, atonalne krzyki narastające skrzypiącą formą. Na scenie pojawił się wielki malarski obraz, który wydawało się, że zaszedł artystę od tyłu, próbując zrobić mu nieokreśloną krzywdę. – „Oto Wścieklizna” – powiedział artysta. Obraz czarno biały z elementami czerwieni, przedstawiał zdeformowanego człowieka, podobnego do tego jak na oby dwóch „guzach mózgu”. Ta postać wydawała się być w ostatnim stadium swych mutacji. Nie leczono już jej. Ona sama była dla siebie lekarstwem. Liczne igły i strzykawki wyrastały z jej ciała.

Publika zamilkła w przerażeniu. Samael nie przejmował się w tym momencie niczym. Czuł się, jak podczas jednego z rytualnych seansów, których dokonywał jeszcze kilka miesięcy temu. Wciąż świeżych. Wszystko przestało w tym momencie mieć jakiekolwiek znaczenie. Stał się artystą, który sam jest dziełem sztuki. Dla niego, nie było już jego ja. Pozbył się go stając się nieśmiertelnym dziełem. Postanowił się poświęcić sztuce, w całości i bez granic tak, jak zawsze pragnął poświęcić się dziewczynie. Wiedział, że ta partnerka nie opuści go nigdy. Nic nie miało dlań większej wartości. Chciał teraz jedynie zapaść się w sobie i przestać kontrolować, używając własnego życia, duszy i serca, za dosłowne narzędzie wykonywanych kolejnych dzieł. Patrząc w publikę, czuł ich myśli, rozumiał je. Zbierał informacje. Wszyscy mieli przed nim otwarte umysły. Czuł się jakby dostał mocy telepatycznych, które narkotyki, sztuka i on sam, umożliwiły mu odbiór myśli.

Odnalazł czyjeś bolesne wspomnienie zmarłej w wieku dwudziestu trzech lat dziewczyny, którą znał, a o której ktoś właśnie myślał, że by się jej to spodobało. Nie chciał patrzeć na osobę, w której umyśle błądził, widząc ogromne Nekropolis obrazu pogrzebu w sepii rozpływających się pełnym boleści i rozpaczy przejmujących go i zżerających. Teraz, gdy osiągnął to, czego pragnął, ona nie mogła tego widzieć. Znał ją. To przez nią tutaj był. Umarła i już nigdy się nie dowie, że jej zwątpienie w jego słabość i nieudolność oraz wszelkie próby w dziedzinie sztuki, w końcu udało mu się osiągnąć. Odłączył się, nie chcąc drążyć dalej czyichś wspomnień bojąc się, że się w nich zagłębi i nie będzie potrafił wyjść albo, że ta osoba go wyczuje. Nie chciał wpadać w złość i znów sobie jej przypominać czegokolwiek. Chciał zapomnieć. Umarła. Tak było najlepiej. Został wyzwolony. Nie trzymało go już nic i nikt, tak samo nic i nikt na niego więcej nie wpłynie. Pragnął przejść w martwą strefę. Osiągnąć coś więcej. Wznieść się i pławić w tym wszystkim bez opamiętania.

Twarze publiki przedstawiały radykalnie różne stany umysłu. Przechodziły one przez całe spektrum ludzkich uczuć. Wyrywały się salwy śmiechu, głosy złości i zażenowania, rozpaczy, dumy, żalu bądź smutku. Jednak najważniejszy był zachwyt. Sprawy posuwały się zbyt szybko i zbyt paranoicznie. Odbierali dzieła w zmiennych i dosłownych znaczeniach. Przejmowały nad nimi kontrolę tak sugestywnie, że wydawało się, że dzieła, które sobie upatrzyli zaczęły ich zmieniać. Wtedy zaczęło się.

Kilku ludzi rozmawiało. Nikt jednak nikogo nie słuchał. Jedna osoba poderżnęła sobie gardło zawieszając się na jednej z rzeźb, plując krwią na jeden z obrazów. Ktoś popełnił gwałt na mężczyźnie, kobieta. Mord mężczyzny na mężczyźnie. Jeden z tłumu, obłąkany, postradał zmysły z zazdrości nad jednym z dzieł. Rzucił się na artystę ze zdobionym nożem, jednak w ostatniej chwili, przed zadanym ciosem, zmienił kurs w rozpaczy, targany wyrzutami sumienia, kierują ostrze w swoją stronę, przebijając się na wylot. Artysta zauważył pojedyncze osoby, które jak w narkotycznym amoku siedziały i próbował tworzyć, rysowały lub pisały, wtedy on wrócił resztkami swojej osoby do pozycji wyjściowej, gdzie jego wnętrze rozsadziła myśl, że tworzą oni zainspirowani jego dziełem, próbując stworzyć na podstawie jego, swoje własne, plagiatując je nieświadomie.

Samael siedział pod niezwykle drobiazgową „Wścieklizną” kumulując resztki swojej osobowości, załamywał się traktując uczucie jako materiał, którego pozbywał się latami, pozostając wrednym, cynicznym egoistycznym egocentrykiem, osiągając wszystko, mógł wyrzucić z siebie drzemiącą moc destruktywnej siły naginającej i dezintegrującej rzeczywistość i życie. Przypomniały mu się słowa zasłyszane od wielu osób „nie bierzesz życia” tkwiąc w nierealności. Słysząc to alienował się coraz bardziej. Dlatego z nikim nie chciał rozmawiać i poznawać. Wolał pozostać w samotności czerpiąc z niej rozkosz, która poprowadziła go w ten obłęd. Nie bał się niczego. Uwalniał wyobraźnię tak, by w rzeczywistości i w głowach swojej publiki odtworzyć projekcje wieloznacznych nielinearnych fabularnie filmów, atakując halucynacjami odkryte umysły. Przestrzeń jego jaźni załamywała się. Tracił jakąś część materii, jednocześni czuł, jakby przejmował nad nią kontrolę. Czuł się jak kot, chociaż nigdy nim nie będąc potrafił wczuć się i zrozumieć jego istnienie. Jego umysł działał jak w technice poklatkowej. Nie potrafił nad tym zapanować. Ukazywał prawdziwy show horroru. Piętnował moc swoich wygłodzonych dzieci, nieświadomych swojego bytowania.

Rzeźby zaczęły się poruszać. Ożywały. Nie było to złudzenie, ani żadna halucynacja. Bąbelki naprawdę pękały, a mózgi opadały na ziemię z obrzydliwym mlaśnięciem, by pełznąć i szukać pustej czaszki mogące się, jak pasożyt, zakorzenić. Obrazy porozumiewały się w martwych językach. Sceny filmowe przeniosły się między tłum, a ich proste i głupie kwestie były odbierane przez publikę, jako bełkotliwy żargon, którego nie potrafią zrozumieć.

Samael stał na skraju, zaglądając w czerwoną dziurę nieskończoności, jego jeden z obrazów. W samym środku czerwonego, krwistego okręgu był mały czarny rozprysk, wielki wybuch, jak go nazywał. Otchłań wydawała się go pożerać słowami, których nie znał jednak je rozumiał. Publika wyglądała, jak w powolnych retrospekcjach spowolnionej taśmy, na której obraz był rozmazany i nieostry. Ktoś do niego mówił. Słyszał szept pośród jazgotu. Odwrócił się i spojrzał na zdeformowaną głowę, z której wyrastały dwie następne, a z nich wyrastały strzykawki. Głowa poruszała się jak animacja. Mówiła niemym głosem. Krzyczała, tak samo, jak krzyczała postać z jego sennych majaków z dzieciństwa. To była ta postać, nieświadomie ją namalował. Stał sparaliżowany strachem. Stracił kontrolę nad rzeczywistością. Nie potrafił jej opanować. Ich zachowanie było nieodgadnione. Przyczyny i celu nie można było określić. W jego stronę, z obrazu wychodziła cała postać ukazując elementy, których on sam nie zamieścił na płótnie. Jego „Wścieklizna” ożyła i zbliżała się do niego, sama dopowiadając sobie resztę swojego istnienia, tworząc samą siebie.

Umysł zdrętwiał. Ponownie, lecz w odmiennym znaczeniu, jego dzieło pochłaniało go bez reszty. Postać z obrazu wyciągała do niego powykręcane dłonie pozbawione kości i ogólnej schematyczności. Wyciągające do niego wyrastające z całego ciała strzykawki zarażały go schizofrenicznymi napadami epileptycznych sennych fobii. Mało brakowało a próbując się skupić nad odzyskaniem świadomości, o mało nie zatracił poczucia własnej osobowości, która dekoncentrowała go do tego stopnia, by po kilku sekundach zapomniał on, co ma zrobić. Nie była to kwestia strachu, lecz upadku obecności własnej we własnym ciele, stając się kimś innym.

Jedna ze strzykawek wbiła mu się w udo inna w skroń, jeszcze inna w żyłę na ręce i w klatkę piersiową. Pompowały do jego wnętrza płyny, roztwory, w których widać było roztopione i rozlane kształty nierealnych materii uwiecznionych w kroplach niby rtęci. Jego dzieło, jego obraz chciał się upodobnić do swojego stwórcy. Chciało zmienić i stworzyć na nowo swojego autora. Będąc jak on, dokładny, drobiazgowy. Postanowił zmienić go od podstaw, kreując go. Dzieło zapanowało nad nim w bezmiarze swojej obfitości powodując konwulsje, kładące go na łopatki. Jego cała galeria żyła i chciała mu pokazać to, czego nie mógł przełamać barierą swojego narkotycznego wyobcowania. Złamanie czuł od podstaw najprymitywniejszych warstw, które odchodziły płatami z jego wyobraźni. Chciała mu pokazać, czym naprawdę jest, i co tak naprawdę stworzył. Nie mogła mu jednak tego ukazać dobitniej bez nieodwracalnego załamania jego osobowości i psychiki.

Samael myślał, że gdy dokonał tego, co go otaczało, stracił swoje życie zaczynając na nowo, jednak zmiana prawdziwa dokonywała się dopiero teraz. Dopiero teraz poczuł, że umiera, nie wiedział jednak czy psychicznie czy materialnie, jednak nie miało to żadnego znaczenia dla czegokolwiek. Zatrucie naginało jego mózg pobudzając DMT w szyszynce, by zaczęło pracować, kierując go na nieznane tory doświadczalnych aplikacji za pomocą iniekcji.

Wtedy Samael Salomon stawał się coraz bardziej oddalony od samego siebie. Umierał i rodził się w tej samej formie, rozpoczynając prawdziwy drugi żywot, w tym samym miejscu, lecz w innym wymiarze i przestrzeni. Stał się czymś, czym pragnął być. Fikcją. Jednym ze swoich dzieł. Przeniknął sferę materialności i realności stając się przeciwieństwami. Porzucając swoją powłokę cielesną, zapragnął poczuć boski zachwyt, będąc martwy, a jednocześnie żywy ponad wszelką miarę określoności i pozornej złożoności. Gdyby tylko mógł mieć świadomość tego, że w ciągu jednej sekundy zmieniał się bardziej niż przez całe życie, wiedział tylko, że dopiął swego. Jego otwarta pustka rozlegająca się w głowie, absolut, wypełniło się ciemną materią, fundamentem, na którym oparta jest struktura budowy całego wszechświata pożerająca wszystko, łącznie z nim samym. Mógł sobie jedynie próbować wyobrazić, co się dzieje z materią namacalną, gdy wpada ona do wnętrza czarnej dziury. Jej sensualność wzmagała się i gromadziła setkami nieznanych zmysłów go pożerając. Lecz gdy psychika została rozciągnięta, podobnie jak umysł i wyobraźnia, jego cała struktura obecności swojej własnej, wydała mu się obca, podobnie jak cała materia, z którą oswajał się całe życie. Przeniknięta została pętla w czasie sprężynując w sekundę i został rozerwany i rozciągnięty po całej powierzchni wszechświata wszerz i wzdłuż, napotykając w jednym miejscu początek jak i kres czasu.

Jego pierwotna postać uległa zmianie. Stwarzał już poczucie nie tylko samego siebie ile całego swojego życia, jak i całej materii, która go otaczała. Był wszystkim. Całe istnienie ulegało deformacjom, jakby zalane mutagennym transformacjom po toksycznych, radioaktywnych środkach. Psychika ulegała przeobrażeniom stając się czymś, jak kameleon zmieniający nie tylko swój wygląd, ale także strukturę swojego dna. Porzucał swoją powłokę człowieka, jak wąż porzuca swoją skórę.

Wścieklizna atakowała go intensywnie. Nie była to wścieklizna, której ulegają psy, szalejąc i pieniąc się, lecz wścieklizna umysłu i osobowości. W pierwotnej chwili czuł i tracił, w następnej nie wiedział, czym są uczucia, zapominając o nich jak o kluczach przypadkiem gdzieś pozostawionych. Ataki rozprzestrzeniały się falami złego samopoczucia spowodowane bezsennością, której źródłem było silne podniecenie mózgu. Wszędzie, gdzie został ugryziony przez strzykawki zarażające go nienazwaną chorobą, ową wścieklizną, czuł ukłucia, które dawały mu nowe poczucie bólu, rozsadzając jego ciało metaforycznym przeobrażeniom fizyczności całego ciała i umysłu. Upodabniał się do swoich dzieł tak bardzo, że pozostało mu jedynie obarczyć się nazwą traktującą go i określającą jego byt. Gorączka była tak intensywna, że woda ściekała po nim, jakby wpadł do morza. Dusił się nie mogąc złapać powietrza. Mając w gardle coś, co uniemożliwiało mu połykanie i oddychanie. Jego ostatnią racjonalną myślą było zachować spokój. Nie panikować. Przecież, jak zawsze mawiał, z każdej sytuacji można wyjść i ją racjonalnie wyjaśnić.

Woda ściekająca po nim była krystalicznie czysta. Była podstawą tego, co go otaczało. Być może, dlatego czuł wodowstręt, do końca nie rozumiejąc znaczeń słów w momentach, gdy jego strukturalna warstwa zmieniała się w inny rodzaj materii. Z ust ciekła mu ślina wyprowadzając z jego wnętrza skupione warstwy słów, które rozpływały się pod nim. Ślinotok rozprzestrzeniał się jak wysypka. Samo słowo ślinotok było zbyt nikłym słowem by go można było użyć do tej chwili. Słyszał i widział niezrównoważenie własnej egzystencji. Próbował sobie wmówić, że to tylko halucynacje, ale jednocześnie pragnął, by tak nie było. Z kolokwialnych powodów ulegał im widząc urywki rzeczywistości. To właśnie rzeczywistość traktował w tym momencie jak psychodeliczne wizje.

Z ciała wyrastały mu zaostrzone metalowe pręty, bez opamiętania przebijając jego ciało w każdym możliwym miejscu i pod każdym możliwym kątem. Z ran, z jego dosłownie białego ciała, z krwawiących fragmentów, wylewała się prawdziwa czerwień. Rodziły się w nim hiperłącza z innych wymiarów. Z niej wypływała soczysta, smolista czerń niebędąca materią ani niczym innym. Kształtowała się w wyraźne formy, jak w testach Rorschacka. Z każdego otworu zalewanego krwią wyrastały kurki i krany. Odkręcały się same i wypuszczały z niego całą czerwień w nim zawartą łączą się z jego obrazem, tak jakby był farbą wylaną z naczynia, które opróżniło go doszczętnie. Stał się inspirującą każdego artystę prawdziwą nową, białą powierzchnią, która jego samego pociągała go swą pustką, początkiem, przestrzenią do zapełnienia innymi wyrazami znaczeń nierzeczywistości, tworząc nowe dzieło, którego on sam jest narzędziem.

Ciało totalnie wypróżnione, czarniało i zasychało na płótnie. Bezwładne wysuszone i nieruchome skręcało się i zwijało bez jakiejkolwiek ingerencji czegokolwiek. Stał się bezwładny. Zdeformowane bryły jego artystycznych dzieł były nieprzystosowane do tego wymiaru. Przenikały przez siebie łącząc się, zlepiając z innymi głowami jednocześnie syntezując się z całym otoczeniem. Jego ja ulegało zdefragmentalizowaniu. Teraz leżał pół martwy, trawiony, co najwyżej rakiem, który z niewiadomych powodów utrzymywał swojego żywiciela jak pasożyt. Jednak to nie rak czuł się pasożytem, lecz on, człowiek.

Ktoś lub coś do niego podeszło. Nie było znaczenia, co, a i tak opisać tego nie można było. Obserwowało go. Samael przestał być już sobą dawno temu. Jego przemiana kameleona kota dobiegła kresu. Jego nowe istnienie nie bało się. Czuło, że nadejdzie coś jeszcze i nie będzie to wkraczanie w martwą strefę. Ona byłaby zbawieniem, a i tak nie można było osądzać czy już w niej nie był lub z niej wyszedł. Mogła był mitem, przejściem lub metaforą czegoś podobnego. Leżał, nie oddychał. Jednak żył. Obserwował. Próbował pojąć sens i cel wszystkiego. Być czymś innym niż tylko sobą.

Czuł się jak związany. Tkwiący w szklanym słoju. Jego ręce trzęsły się w delirce. Twarz mu odpływała z czaszki jak roztopiona plastelina, ukazują nie czaszkę, lecz księżyc, który był czerwony jak krew. Czuł strach, miał dreszcze. Coś mówiło, szeptało do niego spod skóry nie żeby się nie bał, lecz że nie ma, na co czekać. Nastała cisza. Głucha i dudniąca. Nasłuchiwał bicia własnego tętna, lecz jedyne co czuł, to mrowiący niby dotyk. Jakby coś pełzało pod jego skórą. Chciał ją rozedrzeć i do stać się do środka badając źródło nawołujących go głosów. Gdy się w nie wsłuchiwał, zaczął się uspokajać. Nie wiedział, dlaczego. Umierał. Umierał? Tego nie był pewny. Oczekiwał. Tracił kontakt z własnym ciałem nie czując go już prawie wcale. Jednak był w nim cały czas.

Galeria Zatrucia była opuszczona. Cała publika stała się częścią lub samoistnymi dziełami sztuki. Wydawało się, że nikogo w niej nie ma, jednak czuć było obecność. Zresztą skąd można było wiedzieć, czy kiedykolwiek ktoś tu był. W zasadzie, w co można wierzyć? W którą formę lub warstwę rzeczywistości. Co tak naprawdę można było nazwać sztuką?

Scena 4. Wścieklizna

Coś kumulowało mu się w najwyższych częściach ciała. Czuł swoją głowę. Próbował coś powiedzieć, ale słowa nigdy nie są precyzyjne. I tak pytanie o cokolwiek byłoby w tym momencie bez sensu, pomijając fakt, że nawet nie wiedział, o co mógłby zapytać. I nie wiedział, w sensie, nie posiadał już zdolności racjonalnego rozumowania i logicznego lub jakiegokolwiek już myślenia. Wścieklizna opatulała wszech–życie.

Otworzył oczy. Wokół było normalnie. Żadna biel jak zazwyczaj nie poraziła go. Jego umysł, wyobraźnia, osobowość i wszelkie myśli zanikały rozrywając nie czarną, lecz nieistotnością porównywalną do pozbawionego emocjonalnych uczuć w postrzeganiu jednomyślnie jednego punktu, na którym zapatrzony był jego wzrok. Punkt ten był nieistotny. Był tylko elementem, na którym mógł zawiesić zmęczony wzrok. Punktu, który obserwował mogło w ogóle nie być.

Jedna ze zdeformowanych postaci z jego filmu, mająca żyletki, igły i skalpele zamiast palców, których liczba była nieparzysta i zwielokrotniona, rozcięły mu twarz, której nie zdobił żaden z charakterystycznych dlań elementów i narządów zmysłów. Była to tylko skóra naciągnięta na czaszkę, którą on pośrodku, z góry na dół rozcinał, a ona sama się rozwierała ukazując czerwone wnętrze. Nie było to mięso i wnętrzności ile czerwień krwistości powierzchni nieskończonej, z której wypływał czarny śluz a czaszka sama się rozpieczętowując, wypchana była czarnymi, żylastymi jajkami wypadającymi i toczącymi się po ciele, jak po równinie pochyłej, co je zrodziło. Ciało Nowotworu umarło, lecz nie te, co je zrodziło. Kolejne stadium dążyło do kolejnego. Drugie życie się kończyło zaczynało się następne. Kolejna przemiana kociego węża kameleona zrzucającego wraz ze skórą powłokę poprzedniego życia, nieodwołalnie utraconego w swej fizyczności i pamięci. Stawał się odmienną istotą w odmiennym świecie.

Jego twory obserwowały jajko będące kolejnym dziełem autora. Jednak w tym momencie wykraczało to poza sferę postrzegania jako dzieło. Bardziej wyraźnie zarysowywała się forma, którą można byłoby określić dzieckiem, potomkiem, będący nim samym przeniesionym z jednego ciała w nowo narodzone przez niego samego. Zainkubowany w jajku, które sam spłodził, dorasta on sam w samym sobie. Oddał swoje życie swojemu potomstwu, gdzie ono jest nim samym, lecz zawarte w nowym, świeżym ciele. Jest on nowym życiem i bytem, które odziedziczyło pamięć i coś jeszcze, głębszego, cel istnienia, dla którego chciało mu się egzystować.

Jego działa wycofywały się stopniowo, chcąc by dziecko, które pomogli stworzyć, już od pierwszych chwil niewychowane przez nic i nikogo poznawało świat, w jakim się znalazło. Świat złudnej realności i namacalności nie mającego żadnego podobieństwa do świata, o którym i tak zapomniał. Świat wokół niego, dziecka z jaja, embrionu w nim zawartego, znalazło się w samym jądrze nierozbudzonej wyobraźni swojego ojca. Pozorność jednak była tylko pozorna.

Trzecia forma. Trzecie życie inkubowało w spokoju w czasie będącym bez znaczenia i określenia. Nie podejrzewało nawet, czym się stanie. Reinkarnowane wcielenie dojrzewało w jajku oczekując na odpowiedni moment w czasie i miejscu.

Na nowo stworzony artysta przez swoje własne, ożywione dzieła inkubował w ciemnościach i wilgoci. Rozwijała się jego trzecia deformacja w nowym ciele, które sam począł przenosząc swoje istnienie pozbawione człowieczeństwa w płód rozwijający się w jaju. Nieokreślony był czas rozwoju embrionu. Jajo leżało bezpiecznie. Z dala od jakiejkolwiek formy żywej lub czegokolwiek innego, mogącego przeszkodzić w jego dojrzewaniu.

Na przestrzeni godzin lub lat, w krainie gdzie czas nie ma żadnego znaczenia, jajo zaczęło zasychać i pękać. Poły jego skorupki, odginały się jak łono ssaka. Embrion wiedział, że musi być cierpliwy nim rozwarta skorupka stwardnieje, a on będzie na tyle silny, że zdoła ją wyłamać i wypełznąć z niej. Wewnątrz słyszał dźwięki nocy. Odległą muzykę nieznanych istoty lub maszyn albo samego powietrza, które jęczało rozciągniętymi dźwiękami niosącymi z daleka, będąc spokojne i zaniepokojone jak ocean przed burzą.

Pragnął już wyleźć i zobaczyć na własne oczy świat, w którym granice bólu zacierają się, będąc wygięte i odwrócone na drugą stronę. Noc ustępowała świtowi. Czuł niepokój, jak każde nowo narodzona istota wyrwana z bezpiecznego ciepła, mając w sobie zakodowany jedynie instynkt. Czekała go jednak długa droga ciągłych metamorfoz, które jego ciało doznawało uczuć nieznanych innym istotom. Słyszał, co mówi ciemność. Co mówiły ściany budynków? Słyszał szepty wokół, bez znaczenia, pozbawione źródła, którego nie mógł namierzyć, rozpływając się i rozbijając w jego mózgu echem schizofrenicznych znaczeń. Noc i miasto stroiło się jak fale radiowe, wyraźnie słyszalne, o tyle, o ile nastroi i nie zmienia się znalezionej stacji.

Całymi dniami i nocami padało i było ciemno. Panował chłód i wilgoć wyganiając przy tym inne istoty z całego, nieokreślonego terenu prowizorycznego miasta. Było ono puste i natchnione. Pełne industrialnego piękna gotyckich fabryk i ogromnych budynków z cegły pozbawionych okien, nadające industrialny charakter otoczeniu. Leżąc, embrion pochłaniał i pożywiał się samą kwintesencją nocy, której nie klimat, a coś w atmosferze, może coś ponad nią, albo poniżej, zepsucie, dawało im pożywkę.

Embrion, w dalszym ciągu słaby i nagi. Pozbawiony kości, przypominający dojrzałego człowieka owiniętego czarnym smolistym kokonem, próbował wypełznąć ze swojej skorupy. Śluz oplatający go, jak ślimak bez skorupy, ułatwiał mu na tym etapie pracę. Przylepiał się jak larwa, w której istnienie się zamienił po wyjściu ze swojego łona. Pełzał po ścianie wbrew jakimkolwiek regułą, znajdując się w świecie, gdzie żadnych nie było tak, jak i nikogo, kto by je tworzył. Jego ciało było przystosowane genetycznie właśnie do tego celu. Kokon, którym był owinięty, za kilka godzin miał pęknąć. Larwa wytwarzała podczas oczekiwania, rozluźniona, wewnątrz siebie układ kostny i nerwowy, wykształcając najistotniejsze organy.

Obudził się leżąc nagi na ziemi. Wsparł się na dwóch parach ludzkich rąk. Od pasa w dół był czymś imitującym ludzką formę, jednak dalej był larwą. Jego odwłok ciągnął się na parę metrów, wyglądając jak wąż, a jednocześnie jak czarna, oślizgła larwa. Odwłok był oślizgły, lepki i mięsisty. Po krótkim czasie nauczył się posługiwać tym ciałem. Odpychał się dwiema parami rąk. Ogarniał wszystko wzrokiem, dwudziestoma parami ludzkich oczu, rozciągniętych na twarzy, bez ust i nosa, pełzł, z czymś w rodzaju maski gazowej na twarzy, która była dostosowana do życia w tym miejscu. Pełzł kilometrowymi tunelami przechodzącymi między budynkami, które wszystkie ze sobą było pozaszczepiane, prowadząc go w podziemny ląd. Tunele były jednakowe. Półkola zbudowane z cegły, ciągnęły się w nieskończoność. Słychać w nich było odgłosy dobiegające z budynków, w którym pozamykane były inne miejsca i światy. Mogło mu się też tylko wydawać. Mogło to być złudzenie. Lampy pod sufitami rozstawione, co kilka metrów rzucały niewiele światła, ale na tyle by przeciągnąć owady i wszelkie inne formy życia, będące jedynymi żywymi stworzeniami w tym wymiarze. Jedynie w tunelach była jakakolwiek namiastka światła.

Istota utożsamiała się ze swoim własnym robaczywym ja. Z kilometra na kilometr, z dosłownego czerwia stawał się człowiekiem, który czerwiem jednak przestawał być, będąc jak pasożyt, szkodzący innym (miastu nad nim?) Uprzykrzającym, niszczącym i zabierającym dla swoich własnych korzyści to, co świat chciał przed nim ukryć, w świecie, gdzie tak naprawdę nie było żadnego celu, ani żadnych marzeń. Chodziło tylko o przetrwanie. O podstawową prymitywną żądzę życia za wszelką cenę. Jedzenie, wydalanie, reprodukcja. Narodził się w świecie, gdzie ludzi głodzą i zostawiają w owej pustce mechaniczne embriony i płody. W świecie, gdzie poronienia, aborcje oraz liczne porzucone martwe płody dostawały drugą szansę. Przenoszone po śmieci z niższego wymiaru do wyższego. Gdzieś, tutaj, gdzie mogą się odrodzić jako czerwie i jeśli chcą, albo ktoś chce, mogą spróbować stać się człowiekiem i przenieść się z powrotem w strefę materialną. Niekoniecznie do świata, który ich nie chciał.

Pełznąc przez korytarze i tunele, gdzie jego mózg i ciało w ciągu kilkunastu godzin przeobraziło się w młodzieńca około lat piętnastu. Odwłok zniknął, porzucony przez sferę wykształconej formy dojrzewającej. W wiek, który uważany za granicę ostateczną pełnoletniości. Gdzie nowe narodziny czerwi z martwych płodów posiadają już całą psychiczną sferę rozwiniętej na miarę człowieka w średnim wieku. W człowieka zgorzkniałego, cynicznego i wrednego, żyjącego po to, by utrudniać i denerwować innych. Czerw posuwał się dalej, ponad średni wiek śmierci człowieka. Był w momencie. Gdzie musiał wybrać, czy posunąć dalej ową strefę, czy też zahamować ją i przekształcić w swoją odwrotność.

Wiedza o tym wszystkim, z czasem otwierała mu się w mózgu, tak jakby ktoś ładował mu dane bezpośrednio pompując w umysł lub cierpiąc na amnezję, zaczął sobie wszystko przypominać. To, czego był w tym momencie pewny, to fakt, że nie był tutaj pierwszy raz. Przynajmniej tak mu się zdawało. Nie było to jednak pełne złudzenie, ani też deja vu, o którym przypomnieniu sobie określenia, poczuł się dziwnie nieswojo, jakby zyskał posmak dawno utraconego wspomnienia. Sam fakt, że był tutaj, czując się kontrolowany przez kogoś, na miarę Sułtanów wyższych wymiarów, przekraczających granicę zjedzonych zmysłów tkwiących w zapomnianej martwej strefie, jako nieznajome byty przeżywające stan siódmego piekła, oddawali się zapewne anorektycznym przyjemnością i astralnym ucieczkom.

Czerw nie widział ich, ani nie słyszał. Jednak czuł ich obecność, instynktownie, nowo nabytym zmysłem. Nie chcąc się z nimi spotkać, wyczuwał paraliżującą dozę strachu. Przeczuwał, że mogą mu zrobić coś, co zaburzyłoby koncepcję tego, kim jest, albo mogli zrobić coś jeszcze gorszego, przewyższającego jego wyobraźnię. Po czasie, niemal był pewny, że nie był tu pierwszy raz. Możliwe, że już dostał kiedyś podobną szansę, albo zatracił ją, szansę na egzekucję jego świadomości, będąc za bardzo lub nie bardzo w pełni ludzkim czerwiem. Zamiary dalej jednak pozostawały nieznane.

Kolejny raz w tym miejscu, czerw pełzł donikąd. Odrzucony i zrodzony ponownie, ku uciesze władców brudu, próbował przypomnieć sobie coś, co było przed pojawieniem się go tutaj, w tym świecie. Chciał przeanalizować je i tym razem nie popełnić żadnego błędu, wychodząc z założenia, że skoro się tutaj znalazł, musiał jakiś popełnić. Nie chciał trafić tutaj znowu. Nie chciał nawet myśleć, ile to razy odnajdywał cel i swoje własne ja zanim zdecydował się przedsięwziąć jakieś kroki. Ale czy te, które podejmie teraz, nie będą krokami identycznymi, które podjął poprzednim razem?

Pełzł po ekskrementach, z których brudu przyszedł na świat i z którego świata wokół był zbudowany. Był czerwiem, chcącym stać się człowiekiem. Chciał, by ktoś pojawił się przed nim i odpowiedział mu, co ma zrobić, a on już to zrobi. Będąc tu, nie bał się niczego. Nie bał się przestać nie istnieć, bo był do tego przyzwyczajony. Czuł się bez winy i pozbawiony sumienia, czuł się bezkarnie, mimo iż miał świadomość, że możliwe, że przez takie nastawienie trafił tu po raz kolejny, ale co jeśli nie? Chociaż równie dobrze mógł mieć pecha.

Jego zęby krwawiły. Resztki odwłoku przekształcającego się w zdeformowane ludzkie nogi, przypominające obecnie mięsisty, pokryty śluzem kał, doczepiał się fragmentami. Dzięki temu mógł poruszać się szybciej i zwinniej. Może miasto było fabryką czerwi, które były wysyłane na ziemię? – Myślał dalej. Miał na to cały bezkres czasu. – Czy to z tego czasu przybywał brud, ból i rozpacz? – To miejsce wydawało się być kwintesencją tego, przenikając przez materię. Co innego może spotkać jakąkolwiek istotę posiadającą jakiekolwiek uczucia. Fabryka zła i zepsucia mogła rozsyłać po różnych miejscach jak fale satelity. Owy ból i rozpacz, a oni, ludzkie czerwie, mieli być ich przedstawicielami, pilnującymi, by wszystko poszło dobrze. Tak bowiem się czuł, jak ucieleśnienie najgorszych koszmarów. Jak istota, zmora, okrywającego umysł ludzki najgorszymi myślami. Czuł się jakby był rakiem. Może poza Sułtanami byli jeszcze Alchemicy, którzy nie chcieli go z tego powodu zniszczyć, wręcz przeciwnie. Był cennym nabytkiem, materiałem do obróbki. On jednak instynktownie uciekał, choć jego zakodowany cel wcale taki nie musiał być. Chciał się mimo tego unicestwić, ale nawet, jeśli by mu się to udało, oni znów go przywrócą do życia, o ile jego istnienie można było nazwać życiem.

Był ich jednym z najlepszych czerwi, Sułtani i Alchemicy od razu się na nim poznali. Był takim, który znajdując się między zdrowymi, zaraża ich swoją własną formą nowotworu. Tak potężnym, że już po kilku godzinach pojawiają się u zainfekowanych pierwsze oznaki choroby, po całej dobie, pojawiały się przerzuty. Był jednym z największych niszczycielskich sił, jaką posiadali. Siły tej niestety nie mógł skierować w samego siebie. Gdy już miał znaleźć się w odpowiednim miejscu, przydzielonym przez nich, zapominał wszystko i nawet nie był świadomy tego, że zaraża kogokolwiek w ten sposób, a sposób ten był nie do wykrycia przez cokolwiek i kogokolwiek. Wzbudzał jedynie złe przeczucia. Informacje te, były ukryte nawet przed nim. Sam miał jednak przeczucie, że w pewnym momencie udało mu się znaleźć wyjście.

Był pozbawiony własnej woli. Był bardziej ubezwłasnowolniony niż ktokolwiek inny. Mógł tylko wykonywać polecenia, będąc jednym z wielu w tym mieście. Pustą nasiąkniętą destruktywną wrażliwością wyklutą z jaja. Jego forma przypominała coraz bardziej człowieka, jednak nigdy nie będzie mógł się w pełni przyznać, że nim jest. Mógł być nieznajomym pojawiającym się między ludźmi. Przez charakter i odmienne zachowanie i myślenie zostałby odrzucony i tępiony jak wesz. Będąc najgorszym, tym, kim człowiek nigdy nie chciał zostać, ale nieświadomie do tego dąży. Chociaż tak naprawdę, człowiek czerw, mógł być w błędzie. Co jeśli świat, jak ten służy za zastępstwo przeciwieństwom, tego, o czym myśli? Jeśli tak, to czemu ma to służyć? Jak jest cel i jakie wywoła konsekwencje? Czy to w ogóle coś zmieni, czy jest to jedyna droga ku postępowi ewolucyjnemu człowieka? Równie dobrze, ktoś może chcieć zniszczyć całą ludzką rasę, a sądząc po ilości czerwi, takich jak on, w tym miejscu, mogło to być prawdą. Będąc tutaj martwił się jednak o nich, o te dobre życia. To znaczy, jeszcze się martwił.

Mógł to być czyściec. Miejsce prania i ratowania od autodestrukcji takich jak on. Musiał uporać się ze swoimi problemami sam. Nie miał za wielkiego pola manewru. Sułtani i Alchemicy mogli hodować czerwie i używać ich w formie eksperymentu lub zabawy, rozsiewając je po różnych zamieszkałych światach i wymiarach. Kimkolwiek by nie byli, mieli nad tym kontrolę. Ich cele ostatecznie były niezbadane. Pozostawały jedynie domysły. Koncepcje. Wizje. Proroctwa. Mógł być tresowaną pchła, której ulegał bezwładnie, nawet nie wiedząc tego, co robi. Mogli dawać mu, jak scenarzysta i reżyser, rolę w nowym filmie, nowym życiu, obstawiając go w rolach najbardziej wyrodnych i obłąkanych, których nie wziąłby nikt inny. Kto o tym decydował? Przybierał on rolę tak sugestywną, że nią był, a zadawane cierpienia innym przynosiły mu satysfakcję, rozkosz i ukojenie. Mógł uczestniczyć w eksperymencie, którego sensu nigdy nie pojmie. Był jak glina, z której formę Alchemicy podziemnego kręgu i Sułtani wyższych wymiarów, ulepiali rzeźbę. Nie mógł określić samego siebie. Był jak w stanie amnezji po ataku katatonii.

Stał już na oby dwu nogach. Tylko pozornie przypominał człowieka. Całe ciało było pokryte czerwonymi, ropnymi pryszczami. Gdy je wyciskał, zamiast ropy wydobywały się z jego ciała tłuste czarne larwy komunikujące się z nim za pomocą telepatii. Zechciał wrócić do poprzedniego stadium niewyrobionego, powykręcanego ciała ciągnącego się po ziemi tunelami w nieskończoność. Wolał to, niż być żywą wylęgarnią robactwa, podczas którego czasu gnicia, przynajmniej będzie wiedział ile mu go zostało, aż oni, ci nieznajomi, się za niego nie wezmą. Wszystko wyglądało wokół, jakby za chwilę miało zmienić się lub rozpaść. Grzmiało. Budynki stały sztywne i nieruchome. Wydawało się, że w ogóle nie ma wiatru. Wszedł dalej, w kolejną wnękę między budynkami prowadzącą go w kolejny podziemny ląd.

W oczekiwaniu. Zmierzał w pustkę poza istnieniem, gdzie czas nie ma znaczenia. Nie mając go, kto mierzyć, staje się tylko martwym słowem jak upadły języka, który go określił. Człowiek czerw obserwował grę cieni rozciągających się po wyobraźni, obrywając fragmenty jego człowieczeństwa, paraliżując strachem, wydobywając go z jego wyobcowanego stanu. Uciekał i ukrywał się, wiedząc, że wszędzie go znajdą. Mógł jedynie się łudz0ić, że pośród oceanu pustki go nie znajdą. Była to tylko kwestia czasu. Gdziekolwiek by się nie skrył, jak wiele drzwi by za sobą zamknął, wyrzucając klucz, oni go znajdą i wejdą. Ziemie, na których był, były ich własnością podłączonymi do ich umysłów tak, jak ciało należy do tego, kto posiada mózg nim sterujący. Części miasta, budynki, ulice, niebo, jęczało bólem stworzenia życia naszpikowanego rozpaczą i samotnością, którą coraz silniej odczuwał. Władcy tego wymiaru, nie wysłali jeszcze za nim swoich prześladowców. Cienie natomiast namierzały go i śledziły każde jego posunięcie. Nie ingerowały w nic. Spełzały ze ścian, schodziły z sufitów i podłóg otaczając go rozciągnięte, nienaturalne i nietykalne, zmieniając się w bezkształtne istoty wypełnione smolistą czerwienią niszczącą strukturalną część czarnej materii jego osobowości.

Cienie oblepione były chłodem porażek. Goryczą rozpaczy i żalu dający mu nieme wrażenie utraconych żyć, przeradzające go i toczące wciąż w to samo zimne, szare i deszczowe miejsce przesiąknięte rozpaczą. Widział mury, którymi odgradzał się od innych. Czyżby to były te, roztaczające się wokół niego? Zrozumiał, że wszystkie życia, nie musząc ich pamiętać, dążyły do punktu, w którym się znajduje. Egzystując między ludźmi cierpiał przez krzywdy mu wyrządzone. Czyżby to oni, ludzie doprowadzili go do poziomu czerwia? Pragnął nim być, tak samo, jak pragnął powrócić i niszczyć resztki człowieczeństwa w nich, jakie im pozostały, jak i to, co sami sobą reprezentowali. Tym razem zrozumiał w pełni nienawiść i ciemność, którą obdarzali go Sułtani i Alchemicy. Skoro oni nim, jak i tym miejscem władali, każda wizja jakiegokolwiek mitycznego diabła czy demona zdawała się nie do zaakceptowania, była zależna jedynie od nich.

Z każdą śmiercią, której człowiek czerw, kimkolwiek był wcześniej, po każdym skończonym żywocie wracał tutaj. Udoskonalony swoją nienawiścią i nikczemnością, przechodzącą jakiekolwiek pojęcie wykraczające poza jakiekolwiek granice rozumnego pojmowania, wykraczającego poza słowa. Może od początków czasu był czerwiem. Czuł, że może posunąć się dalej. Gdzie po każdym zakończonym żywocie ulegał transformacją w wyższą istotę. Ile żyć było jeszcze przed nim? Dziewięć? Ta liczba wydaje się dogodna. Może po ich zakończeniu stanie się spełniony w postaci najbardziej podłego i destruktywnego bytu ze wszystkich warstw wszechświata, stając na samym szczycie w hierarchii. Może stanie się jednym z sułtanów? Czy alchemicy byli niżej w tej drabinie? Kto jeszcze zaliczał się do tego panteonu? Chciał wiedzieć. Chciał ich przechytrzyć. Pokazać swoim władcą swoją wyższość nad nimi i przejąć kontrolę nad ich operacjami. Pozbawiony był strachu przed czymkolwiek. Cienie, które go oplatały, jak pająk swoją ofiarę, tylko dawały mu dodatkową moc, używając ich jako kokonu asymilując ciemność zabarwiającą jego serce, uczucie i sumienie. Pragnął się wyrwać, uciec jako cień, który potrafi skryć się przed światłem, istniejąc, jednak będąc nieobecny, ukryty, milczący jak człowiek skrywający swoje myśli i uczucia przed wszystkimi, nie dając po sobie poznać to tak naprawdę o wszystkim sądzi, i co w nim siedzi. Gdyby ktoś go zapytał, skłamałby z taką jadowitością, że słowa pozostawiłyby jedynie pustkę i stan zawieszenia, stając się najbardziej realną z prawd. Wzrok natomiast jego, pozostawał wredny i beznamiętny, sprowadzający człowieka do poziomu fekaliów. Ten, nie mając innego wyboru musiałby tylko spuścić wzrok, przygnieciony miażdżącym spojrzeniem tak absolutnie okrutnym, że mógłby zabić z taką mocą, jak potrafią niszczyć słowa.

W próżni odbijającej echem, można było wychwycić echa dawnych żyć. Ulotne zapachy osób. Smak dawno zapomnianych chwil tak intensywnych, że z ust wyrywają się nazwy, daty bądź imiona osób, z którymi chwilami były powiązane. Nie były to fałszywe wspomnienia, jednak owe deja vu przypominało nie o chwilach, które nigdy się nie zdarzyły, lecz istniały w bardzo odległym czasie, nie mogąc precyzować czegokolwiek bliżej. Najintensywniejszym uczuciem była chorobliwa ambicja, rozpacz po utracie marzeń oraz nienawiść do najbardziej ukochanej osoby, które zawsze odwracały się i porzucały. Najintensywniejsza żądza należała do pragnienia śmieci, której nigdy się nie bał, a owy strach był spowodowany stanami wymienionymi powyżej. To właśnie to sprowadzało go do tego, kim jest. Do poziomu czerwia. Nigdy nie wyciągano do niego pomocnej dłoni. Nigdy nie dawano drugiej szansy. Nigdy. No bo – tłumaczył sobie – jak można brać życie w swoje ręce nie mając niczego, szans, nawet punktu, z którego można zacząć. Bądź nie mając rąk.

Będąc czerwiem, miał przynajmniej cel. Nie pragnął żyć, bo życie było niczym bez czegoś lub kogoś. Celu, dla którego można byłoby żyć i się mu poświęcić. To, co miał, było niewystarczające, stereotypowe i nudne. Pragnął żyć w świecie, gdzie mógł tworzyć życie. Ciekawszą, bardziej inspirującą odmianę rzeczywistości. Samo życie nie miało nic do zaoferowania, poza spełnianiem swoich instynktów. Nie sądził, by ktoś, ludzie, którzy posiadali świadomość, mieli podążać tylko i wyłącznie tą ścieżką. Było niczym, jeśli nie miało się potęgi najwyższej, pieniędzy, stworzonych przez Sułtanów do zachowania pozornego porządku, władzy; będący najlepszym środkiem manipulacji zezwierzęconych istot ludzkich. Tej władzy czerw był pozbawiony zawsze. Gdyby posiadał ową moc, przestałby być czerwiem. Dzięki niej, mając tylko namiastkę swojej podłości, mógłby osiągnąć wszystko, a z czasem owa nikczemność wymierałaby w nim jak choroba ulegająca regresji.

Czy on za to odpowiadał? Za życie, które minęło lub, które nadejdzie? Czy ktoś kierował tym, że każde tak samo wyglądało? Czy naprawdę tak było? Czy powinien się stąd ruszyć? Czy w ogóle powinien cokolwiek robić? Czy każde kolejne narodziny znaczone będą tymi samymi drogami i uczuciami, dzięki którym byłby bardziej martwy niż obecnie? Nawet teraz, oficjalnie nie będąc żywym, nie będąc też martwym, pragnął śmierci bardziej niż czegokolwiek innego. Nie wiedział, czy trafi gdzieś dalej, czy z powrotem ożyje, czy tkwić tu będzie wieczność, goniąc za prawdziwym życiem. Była by to jakaś zmiana, na pewno. Nie ważne, w jaki stan. Jednak wolałby nie było już po tym, żadnego stanu.

Słyszał jedynie pogrzebowe pieśni. Rodziły się i wypływały z jego robaczywego serca, dając mu nadzieję na śmierć, podczas rytuału przemienienia. Mógł być czymkolwiek, przemierzającym ocena torturujący go. Zalewając falami zniszczenia i samobójstw. Dźwięki umarłych światów odbijały się swym naturalistycznym konceptem, dając mu pocieszenie, jednocześnie drwiąc z niego. Cienie minionych lat, śpiewały mu pieśń, nucąc ją wiekami.

Czerw leżał bez ruchu. Wyczuwał cienie, których nie chciał przyciągnąć swoją obecnością. Widział jednego z prześladowców ubranego w czarny prochowiec i kapelusz, jak postać ze starych kryminałów noir. Nie widać było twarz. Czerw jednak nie łudził się, że ją dostrzeże. Mógł równie dobrzy być jej pozbawiony. W jego rękach wokół palców owinięty był cienki drut, może struna od fortepianu. Zakradał się w jego stronę, tkwiąc cały czas w cieniu, na ofiarę, którą był człowiek czerw. Czy powinien się zapytać, co napięta struna robiła w dłoniach prześladowcy? Czy przybył on spełnić jego żądanie, będąc bezimiennym dusicielem? Same pytania i nikogo, kto udzieliłby na nie odpowiedzi, lub czegokolwiek, co dałoby mu pretekst do dalszego myślenia. Coś mu mówiło, że struna nie służy do zabicia go, a szkoda. Mógł oczywiście czegoś nie wiedzieć, a wiedział, że nie wiedział zbyt dużo. Co planowali ci wyżsi władcy? Czuł przyciąganie w stronę prześladowcy. Była to jedyna istota poza owadami i cieniami, przypominająca mu formą człowieka. Może była to pułapka. Było to nieistotne. Bał się tylko tego, że gdy prześladowca naprawdę zechce owinąć mu drut wokół szyi, jego ciało zachowa się, jak ciało dżdżownicy i zamiast zabite pozostanie rozdzielone na dwie części.

Miał nadzieję, że ten go zabije, jak nie, musi znaleźć kogoś innego, kto zechce. To był jego nowy cel. Wiedział, że nie może zabić samego siebie. Oni mu nie pozwolą. Mógł rozwścieczyć przez to Sułtanów, rozczarowując ich. Konsekwencje mogły być nie do opisania.

Prześladowca parę kroków od niego, wygiął strunę i sprawdził jej dźwięk oraz natężenie. Stroił ją. Był stroicielem, ale czego? Przestrzeni? Materii? Czasu? Rzeczywistości? Widział twarz. Równie dobrze mogła to być jego własna, odbita w jego obliczu. Stroiciel wydawał się zachowywać tak, jakby był pewny, że wokół niego nie ma nikogo. Niewykluczone, że była to tylko gra mająca schwytać go w pułapkę. Czerw słyszał dźwięk struny, zamieniając się w dźwięki słyszalne tylko ludziom, a nie czerwiom. Przestrzeń wokół Stroiciela załamywała się pod kątem zakrzywionym. Jak rozbite lustro zdziesiątkowane uderzeniem rozwścieczonego ego. Obraz po rozbiciu był rozmazany. Przecięcie się rozrywało tworząc wyrwę nie dającej się opisać, wylewającej się odmiennej materii. Płynące fale statycznych elementów. Fale radiowe, które można dotknąć. Niebo scaliło się z ziemią. Budynki rozwierały się jak rana, z której wypływała czerń niosąca echa stłoczonych dźwięków nie do wychwycenia. Stroiciela pochłonęła ciemność a nim rana w przestrzeni zaczęła się zasklepiać. Nie mając nic do stracenia, czerw wyszedł z ukrycia, podniecony trwogą, rzucił się w nieznaną mu przestrzeń obcego wymiaru.

W ciemnościach doznawał niewyobrażalnego bólu rozdzierającego jego ciało na strzępy. Smutek, nienawiść i ból wypełniały go spazmami, niby tkwiąc na elektrycznym krześle, które nuciło swoją własną pieśń. W jednej chwili ulegał autystycznym rozważaniom na temat licznych metod gwałtu, drążąc temat piekła i nieba, których myśl powodowała u niego arytmię serca, którego tak naprawdę nie posiadał. Odliczał dwanaście kroków do muru będąc niewinnym dzieckiem karmionym płynem schizofrenicznym podczas pogrzebowej ekstazy zakończonej ucztą. Ktoś dokonywał na nim trepanacji czaszki za pomocą łomu, zamieniając jego ciało w szczątki metafizyczne, po których cofał się w swej ewolucji do punktu, w którym mógł jedynie wymawiać słowa – mama, tata – próbując pojąć znaczenie tych słów. Z radia umarłych leciało „Gymnopedie” Erika Satie, dzięki którym dźwiękom mrużył oczy.

Niewidzialne brzytwy, choć możliwe, że to były struny, zdzierały z niego uderzeniami jak z bata, ciało, nie pozostawiając ani fragmentu skóry na nim. Był dezintegrowany w każdej strukturze swego bytu. Następowała kolejna gadzia przemiana, w kolejne życie. Był już człowiekiem, był artystą, który zarażał nową formą nowotworu swą publikę. Był też czerwiem. Kim miał teraz być, pozbawiony skóry i całego człowieczeństwa wraz z pamięcią o nim samym? Jednak chęć celu, za którym podążył, pozostała ukryta i uśpiona w jego jądrze, będąc zakodowana i nie do wymazania. Cel własnej śmierci. Krzyki autodestrukcji, zabrał wraz ze sobą w kolejne wcielenie. Jeśli nie on sam, nie sułtani, to znajdzie kogoś innego, kto zechcę to za niego zrobić. Na pewno znajdzie się ktoś taki.

Pozbawiony cielesności, skóry, tkwiący w ciemnościach w stanie nieważkości, z licznych stron, przebijany był zaostrzonymi metalowymi prętami. Trafiały wszędzie. W każdy organ i każdą cząstkę, przebijając coś więcej niż tylko ciało. Gdy było ich już za wiele, wycofały się, a na ich miejsce, w jego zawieszony w próżni byt, wystrzeliwały białe elastyczne bandaże obwiązujące jego pozbawione skóry ciało. Oplątywały je szczelnie, mimo tego, że czerwień krwi przebijała się przez biel. Wisiał za ręce i nogi pochylony głową w dół, tracąc panowanie nad grawitacją. Kilkanaście napiętych lin bandaży okrywały go jak sztuczna, syntetyczna skóra. Bandaże były jak żywe węże, opuszczające go na nieznanych grunt. Puściły go w dowolnym, niespodziewanym momencie i cofnęły się, by nie mógł ich pochwycić.

Gdy rozsunął poły bandaży te oplotły mu twarz. Zauważył, że prawie cały zalany był czerwienią i znajdował się w pomieszczeniu z czarnymi ścianami. Za oknami nie było niczego, oprócz krwistej pustki jak kartka papieru. Pośrodku pokoju stało białe krzesło, a na nim, biała koszula, czarna marynarka i czerwony krawat. Ubrał się. Za kolejnymi drzwiami, za krzeseł, o tym samym, co one kolorze, znajdowało się jego czwarte życie.

Scena 5. Sułtani wyższych wymiarów i Alchemicy podziemnego kręgu

Budynki były wielkie i świetliste, odbijające pomarańczowo brązowe światło przejrzystego, jak kryształ, nieba. Miasto mimo pozornego zaludnienia było puste. Po ulicach chodziły zieloni ludzie pozbawieni ubioru i cech charakterystycznych dla człowieka. Ci, którzy zeszli z sygnalizacji świetlnej między oddzielonymi ulicami. W kątach ulic, po drugiej stronie, stali czerwoni ludzie, oczekujący na swój ruch, który nigdy nie nastąpi. Na swoją kolej w reaktywacji własnego istnienia. Ludzkie automaty pozbawieni skrupułów i uczuć, będący jedynie imitacjami bez twarzy, bez wizerunku i osobowości. Żądni życia, którego nie dostąpią. Istoty pragnące, by ktoś napisał im scenariusz o totalnie nieprzewidywalnej fabule.

Jęki rozdzieranego metalu niosły echem połykane przez ptaki dźwięki wyjące zniekształconym odbiciem ich rozumowanej rzeczywistości. Pośród ciszy śniło zabandażowane sumienie nie chcące się obudzić. Zetknięcie się z rzeczywistością przeganiało cudowne sny o miłości, szczęściu i spełnieniu. Rzeczywistość brutalnie wbijała swoje szpony nienawiści prosto w duszę zabandażowanego człowieka, który jak wszystko wokół, został pozbawiony twarzy i własnej osoby. Nie wiedział, kim jest na nowej scenie życia. On natomiast nie dociekał tego, traktując to za nieistotny element jego egzystencji. Lepiej było nie wiedzieć, bo wiedza wprawiała go w jeszcze większą rozpacz i ból. Pragnął tylko istnienia w malignie. Rozkoszować się pustką i nieistnieniem, które dawał mu tylko obraz, który widział. Widząc mógł jedynie czuć i przeżywać bez zastanawiania się i myślenia.

Jego zabandażowane ciało nieustannie krwawiło. Nie chciało przestać. Nie chciał by przestało. Wolałby ból fizyczny przejął nad nim całkowitą kontrolę. By przytępiało jego zmysły i robiło wszystko, by zabić w nim jakiekolwiek oznaki racjonalizmu. By zabić psychikę wyrażającą jedynie prymitywny upadek jego woli, wyrywając z jego wnętrza tylko swobodną chęć tego, by ktoś ukrócił jego męki. Był świadomy swojego istnienia i nadanego mu przez bliżej nieokreśloną moc, wyższego celu. Nie chciał go jednak realizować. Chociażby, dlatego, że istoty te obdarzyły go przekleństwem nieśmiertelności ciała i myśli oraz świadomością siebie bez przeszłości i przyszłości, w której teraźniejszość jest niczym. Pozostawiając uczucie bólu i rozpaczy w nieskończoność, w których nie znał swojej, ani niczyjej innej historii. Nie mógł jej poznać, tak jak nie mógł zabić siebie. Nie przez strach przed bólem, tkwiący w nim wiecznie. Mógł to zrobić tylko ktoś, kto nie jest nim w miejscu, w którym nie było nikogo oprócz niego.

Będąc nieśmiertelny przeżył wszystko, co tylko człowiek może doświadczyć najgorszego w życiu. Choroby i raka. Śmierci najbliższych i przyjaciół. Wojny, kłamstwa, odrodzenie i upadek. Nadzieja, która przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Doświadczył szczęścia, ale ból i rozpacz przeważała. Najgorsza była starość, której on nigdy nie doświadczy. Brak świadomości tego, po co żyje i przez kogo oraz dla kogo. Świadomość tego, że nigdy nie będzie szczęśliwy. Nie spełni swoich marzeń i nie będzie mógł nigdy posiąść tych prostych rzeczy, jakimi były: Spokój, wolność, szczęście i wierna miłość.

Ból rozszarpywał go raz po razie. Widział obraz tego jak umierał. Mogło to być równie dobrze marzenie jak i nieokreślone wspomnienie następnego życia, skończonego, lub jeszcze nierozpoczętego. Mógł się jedynie łudzić, że w którymś momencie umrze. Będąc martwy, mając świadomość życia. Nawet, gdy ktoś zechce go zabić, on i tak narodzi się ponownie i z nową świadomością. Poszukiwać tej drogi będzie wiecznie. Taka to była wieczność pojmowania. Próbował się zabić, jednak wiedział, że jeśli to zrobi, będzie jedynie cierpiał fizycznie czekając, aż jego ciało ulegnie rekonwalescencji. Teraz jedynie czekał. Nie wiedział, na co i po co, ale był już do tego przyzwyczajony. Uczucie oczekiwania było najbardziej intensywne ze wszystkich. Wypełniało jego każdą formę i wymiar, w którym się znajdował. Nienawidził tego. Chciał uciec, ale czekał. Chciał się ruszyć, ale coś go zmuszałoby czekał.

Skoro nie mógł umrzeć, chciał przynajmniej posłuchać historii kogoś, kto mógłby go uraczyć historiami o śmierci i umieraniu. Nic się jednak takiego nie zdarzało. Czuł wibrację i to, nowa gra, znów się zaczynała. Istoty, byty, moc nim rządzące, ustanawiały nową torturę jego umysłu i duszy. Jego istota była jak zielone i czerwone ludziki podążające bez celu po pustych rozświetlonych ulicach. Bezkształtne zachowania postaci człowieka. Mężczyzna bez skóry, cały czas krwawiący, pozbawiony jej. Opatulony bandażami. Był jak gliniana figurka, którą można ulepić znaczeniami i napiętnować wymyślną historią, dowolną podobnie, jak lepi się formy z plasteliny, jego jaźń ulepiała istoty wyższe dając mu tego świadomość, kontrolującą go. Sułtani wyższych wymiarów.

Miasto drżało. Wymuszało na człowieku w bandażach, mumii, wyjście z pokojów budynków. Skrywając się wraz ze swoją samotnością, ukryty tylko przed samym sobą. Wiedział, co nadchodzi. Być może Sułtani i Alchemicy wyczuwali, że coś się działo, że znalazł wyjście, alternatywę. Teraz się nim nie zajmą, on znajdzie w siebie odwagę podążając, będąc bliżej nieznanego, kogoś, kto obdarzy go ukradkowym, prawdziwym ciosem, dzięki któremu nie umrze, lecz narodzi się na nowo. Niczego innego w materii nie pragnął. Wiedział, że szykują dla niego kolejne fale bólu i rozpaczy. Kolejny atak na jego bezbronną i nagą duszę. Nie mógł uciec ani nie miał się gdzie ukryć. Bezbronny jak dziecko mające nad sobą tylko kata w postaci pijanego ojca i tylko jego, nie mającego, kto go ochronić. W potrzasku gdzie on jest prawem jedynym. Jak zwierzę, jak dziewczyna próbująca się oprzeć uderzeniom młotka gwałciciela umysłu. Rozpacz napierała w jego istnienie, gorsza niż jakakolwiek choroba czy psychiczny ból. Umysł zalewał się wspomnieniami fałszywymi, nie będącymi jego ani nikogo innego. Stawały się nimi. Żaden opór, jaki wykazywał nie mógł przeciwstawić się najbardziej radykalnej zmianie osobowości, jaka zalewała jego jaźń, będąc najdoskonalszą odmianą prania mózgu, jaką Władcy wyklarowali przez setki miliardów lat eksperymentowania na duszach rodzących się od początku powstania wszechświata. Istot rozumnych, mających własną jaźń.

Człowiek w bandażach nie pragnął już zapomnieć i umrzeć, bo to nie było wystarczające. Pragnął zatracić się i zostać zdezintegrowanym do poziomu bezrozumnego owada polegającego tylko na instynkcie. Miałby tylko jasny cel i świadomość tego, że go spełni. Pozostać kamieniem. Nic w przyrodzie nie ginie tak naprawdę i to go bolało. Teraz zmieniał właściciela przenosząc główne ośrodki i cele bytu w nowe istnienie.

Na budynkach pojawiały się główki śrubek obracające się, potężne i złowrogie, jak sama niepokojąca myśl o nich. Niebo stało się sine, granatowe, jak o świcie w lecie lub jak ciało nieboszczyka, w którym jednym punkcie skupiała się cała istota rzeczy jego istnienia. Główki śrubek obracały się, wykręcając z przypadkowo obranych miejsc. Na ulicach pozbawionych prądu czerwone i zielone postacie zaczęły się zmieniać. Z otworów gębowych na prowizorycznych twarzach, nie będące ustami, wysuwały się języki będące nożami. Noże kaleczyły wzajemnie przeciwne twarze w pocałunkach, raniąc nie tylko ich fizyczność. Były jak głosy w pokoju pogrążonym mrokiem. Jak nieokreślone szepty i jęki wydobywające się znikąd. Budynki przyciągały, jak magnesy, języki przybijając je do swojej powierzchni i wwiercające się w nie kolejne śrubki, przytwierdzały je do siebie. Długie wijące się jak porażone prądem larwy, poskręcane śrubki wolno wydobywały się z miejsc w budynkach, ukrywające wrażenia swojej nieskończoności. Do każdego budynku z zewnątrz poprzybijani byli ludzie z sygnalizacji. Przybici językami, ostrzami. Śrubki w budynkach, po wysunięciu się prawie do szpicu, zamarły. Człowiek w bandażach leżał w kałuży krwi, pozbawiony prowizorycznego ciała, serca i duszy. Był zwitkiem bandaży nasiąknięty czerwienią, stając się czernią.

Mężczyzna, Samael, lat 23, leżał w szpitalu. Był środek głuchej i zimnej nocy. Konwulsje padaczkowego ataku ustępowały paraliżem całego ciała. Jego zdrętwiały jak kołek język, który przestał być ostrzem noża, zaczął wiotczeć. Nie czuł go już zupełnie. Tkwił w chwilowym szoku zastanawiając się gdzie i dlaczego się tutaj znajduje. Jednak pamięci o swojej historii choroby wolałby nigdy nie poznać. Pamiętał każdy dzień kolejno. Pierwszy jak Sara. Zostawiła go broniąc się banalnym pretekstem bycia jednak samej. Wiedziała jak to się mogło skończyć dla niego, ale nie przez to znalazł się tutaj. Nie bezpośrednio. Ostrzegał ją, jednak ona zimna i wyrachowana, że on da sobie radę i sobie poradzi... Przeczuwał atak na parę dni przed. Pierwszy od ponad dziesięciu lat. Choroba przestała być in amnestia.

Nie śpiąc cały poprzedni dzień, noc spędzając na niewolniczej pracy ośmiogodzinnej, przeczuwał jak w transie dwanaście ton kartonów. Cały następny dzień, nie jedząc, upijał się aż do momentu, gdy dostał przewidywany atak i przyjechała po niego karetka pogotowia. Odespał parę godzin, jednak ból i rozpacz zbudziły go po kilkunastu godzinach. Nie mógł jeść ani spać. Dzwonił po znajomych, osobistych dilerach. Do kogokolwiek, kto mógłby mu załatwić cokolwiek. To, co dostał pozwoliło mu nie spać i nie jeść przez całe kolejne dwa dni. Pod koniec drugiego dnia załatwił palenie, które pomogło mu już nie zasnąć ile stracić przytomność, na co najmniej osiemnaście godzin. Po przebudzeniu wymiotował żółcią i krwią. Prze następne trzy godziny dochodził do siebie. Dopiero wtedy wmusił w siebie coś, co wypełniłoby jego żołądek, który w tym czasie zapomniał już jak się trawi. Jedzenie napawało go obrzydzeniem. Nie przyjęło się. Załatwił następne lekarstwo i wypalił go cały gram, sam. Dopiero ta dawka zaostrzyła jego apetyt. Najadł się do syta i dostał rozwolnienia, po którym usnął przemęczony. Po przebudzeniu wszedł na wagę. W ciągu pięciu dni stracił jedenaście kilo. Jego waga wynosiła czterdzieści dwa kilo. Nie wahając się, załatwiając sobie coś, co spowodowałoby kolejną defragmentalizację rozcząsteczkowania. Póki brał swoje lekarstwa, oddając się swojej terapii, zabijał myśli o niej, było dobrze.

Tego dnia na lekarstwa czekał najdłużej. Denerwował go stan trzeźwości. Nie chciał wychodzić z ciągu. Chciał odgrodzić się murem od rzeczywistości i zabić się. Przedawkować. Wycieńczyć organizm, pracując przy tym, oddając się terapii. Porządkował myśli. Cel został zniszczony. Brak było motywacji. Nie masturbował się wcale. Teraz nie ważne było, że zmieniał się przez ostatnie pół roku, diametralnie, na lepsze, przybliżając się do bycia człowiekiem. Odstawił nawet w pewnym momencie leki i zmienił rodzaj terapii. Teraz nie chciał się pozbierać. Po dwunastu dniach, ważył trzydzieści dziewięć kilogramów. Nie jadł od trzech dni. Funkcjonował póki brał swoje proszki. Ona natomiast pisała do niego, co kilka dni. Zastanawiał się, w jakim celu. Nie chciała by umierał, chciała by żył. Karmiła go kłamstwami i niezdecydowaniem. On jej obiecał natomiast, że umrze. Gdy lekarstwa się skończyły, kupił pół litra czystej, która była bezpośrednią drogą do rozbudzenia in amnestia.

Obudził się w szpitalu i zorientował się, że minęły trzy dni odkąd się upił. Przez cały ten czas leżał nieprzytomny i bezsilny pod licznymi kroplówkami i maszyną, która karmiła go przez słomkę. Lekarze bali się, że wpadnie w śpiączkę. Mógłby się już z niej nie wybudzić. Obudzony miał ochotę tylko wydrzeć się na całe gardło na znak protestu, że dalej żyje. Rozpacz w nim tkwiąca mogła zniszczyć cale królestwa i narody. Dlaczego spośród wyboru, wybrał przebudzenie, nie wiedział. Jego organizm był na krawędzi. Jakakolwiek choroba mogłaby go teraz zabić. Przeczuwał to. Lekarze dawali mu szansę, o ile on sam chciał walczyć. Ale nie chciał, jednak nie odważył się powiedzieć tego na głos. Chciał stracić przytomność i nie budzić się już nigdy.

Po kolejnym przebudzeniu, szesnastego dnia, odsyłał na powrót wiadomości tekstowe, przez nią wysyłane. „Kotek, ja jestem straszna, to ty jesteś idealny”, „kotek nie wiem, moja pizda jest tylko twoja i koniec”, „kotek ja mam tylko jedno marzenie, by cię znowu poczuć w sobie i będę szczęśliwa”, „kotek i tak jestem z ciebie dumna, wiem, jaki jesteś. Nie przejmuj się tym. Kotek, kocham cię”, „jako pierwszy facet podobało mi się jak pachniesz”, „jesteś pierwszy, który tak działa”, „kotek wiem, jeszcze tydzień kochanie i wtedy obiecuję, że dotknę cię wszędzie”, „kotek ja muszę iść spać. Chciałabym byś był tutaj ze mną w łóżku i też poszedł spać”, „widzisz, ale gdybym był to by ci się oddała z największą przyjemnością, „jesteś bardzo ładną dziewczynką”, „i teraz ta piosenka będzie mi krążyć, dzięki kocur, jak mi się uda to obiecuję, wyśnię. Też jestem z tobą szczęśliwa, kocham cię najmocniej na świecie, dobranoc”, „ja ciebie też kocham”.

Było tego o wiele więcej. Potem była tylko kaskada słów wycelowanych przez niego. Tak przy okazji nauki wyciąganych podczas oglądania filmów to ty nauczyłaś się tylko niszczyć i ranić do bólu i okłamywać, nie dotrzymywać obietnic. Ty nie możesz być ze mną, bo to jest wbrew tobie, a ja nie mogę żyć, bo to jest wbrew mi. Gdy tylko się ocknę, myślę o tobie. Nie mogę tak żyć. Ostrzegałem cię, że tak będzie, bo wiedziałem, że dla mnie jesteś tą jedyną. Wszyscy wiedzą, że jestem tu i nie walczę przez ciebie. Ciężko mi się piszę z igłami w ręce. Nie przeżyję, obiecuję ci to, a wiesz, że ja dotrzymuję słowa. Wiem, że po śmierci nic nie ma, tego właśnie chcę, niczego. Teraz muszę nie zasnąć i poczekać aż nikt się nie będzie kręcił, na moje szczęście jestem w izolatce. Mam nadzieję, ze tym razem mi się uda i nikt nie zdąży mnie uratować. Może tego wyboru dokonałem sam, ale ostatecznie dokonałem go dzięki tobie. To ty mnie zabiłaś. Nawet, jeśli mi się znowu nie uda, wyjdę stąd i spróbuję znowu. Zapadam się. Wiem, że dokonuję słusznego wyboru. Zabawiłaś się moim kosztem. Ręce mi kostnieją, sinieją i zaczynają drętwieć. To nie ty leżysz wykrwawiając się. Stałaś się kimś, kim nie chciałaś być, podobnie jak ja, zakłamana nawet przed samym sobą. Szkoda, że nie widzisz tych szkarłatnych potoków wylewających się zatrutych słów. Spodobałyby ci się.

Przed zapadnięciem się, napisał tylko pierwsze słowa kolejnej wiadomości i kilka niezrozumiałych znaków. Rano znajdą to, czego słuchał w ostatnich momentach z karteczką w dłoni „gdyby ktoś pytał dlaczego, zapytajcie Sarę.”.

Bandaże stały się czarne. Krew zastygła i zaschła. Czerń bulgotała stając się substancją nabierającą kształtów. Człowiek obdarty ze skóry i człowieczeństwa, powracał do życia, odradzając się w nie życiu. Nastał kolejny remake wciąż tego samego filmu, ale czy remake remaku jest dalej remake’m?

Gdy mógł już się poruszać, a jego zmysły znów nabrały ostrości, bandaże zdawały się okrywać go szczelniej niż dotychczas. Czuł się jak seryjny samobójca pozbawiony jakichkolwiek innych myśli niż tych o samozniszczeniu. Obsesyjnie, jak szaleniec powtarzał w myślach jak mantrę, tylko jedno zdanie – zabij mnie. Fragmenty przyszłych i przeszłych żyć, o ile naprawdę nimi były, bądź wcieleń, reinkarnacji, zobowiązań, rozgrywały się bez znaczenia jednocześnie w jego jaźni. W jednym momencie bezsensownie wypływając jedno przez drugie, obsypując znaczeniami pozbawionych znaczeń. Jak dla kogoś, dla dziecka widzącego, jednak nierozumiejącego sensu słów, obrazów, dźwięków, przedstawiały wiedzę wpajającą w niego za pomocą iniekcji. Było bez znaczenia czy ta dana chwila nadejdzie, czy już miała miejsce. Cokolwiek nią było. W owej chwili wszystko, co działo się w jego głowie miało miejsce jednocześnie i było rzeczywiste. Było jak skomasowana rozdarta przestrzeń nachodząca na siebie.

Światy, których doświadczał miały miejsce tylko w jego głowie, choć mógł przysiąc, że znajduje się w mieście, gdzie wszystko jest zrobione z czerwonych kostek do gry, z czarnymi liczbami na każdym z boków, od jednego do sześciu. Poszczególne kostki rozrzucone były na białej planszy a z nich zbudowane były budynki. Przed nim stał klaun uśmiechnięty od ucha do ucha, jednak jego uśmiech nie był wcale uśmiechem. Klaun stał przed nim powodując, że wszystko wokół, rozgrywające się w jego głowie, jak pocięte bez ładu sceny z różnych filmów, rozgrywały się w jego życiu będąc dziewięcioma życiami, halucynacjami, które ktoś wprowadził do jego podświadomości za pomocą hipnozy.

Cokolwiek by to jednak nie było, nie mogło stłumić jego pragnienia śmierci. Wpatrywał się w puste oczy klauna chcąc wprawić go w zwątpienie i wywołać w nim uczucie, które nakazałoby mu go zabić. Wydawało się to być maszyną produkcyjną produkującą nieznane produkty. Jej praca, nieustanny ruch, wibracje, wciąż te same niekończące się mechaniczne, rozgrzewające ruchy mogły go fizycznie podniecić przypominając mu stosunek ssaków. Zastanawiał się, dlaczego cały czas jest mężczyzną i czy miało to jakiekolwiek znaczenie. Odrzucił ową myśl za nieistotną.

Ocknął się jak z myślowego zawieszenia. Smutny klaun psychopata powodujący halucynacje za pomocą hipnozy zniknął pozostawiając pytanie czy istniał on naprawdę, czy też nie. Czując się jak pies chory na wściekliznę, pieniący się, leczony na epilepsję, przeżywał narkoleptyczne stany, liczne flesze będącymi krótkimi trailerami remakeów filmów, których projekcje rozgrywały się w jego umyśle w kilku kinowych salach jednocześnie. Włączały mu się bez końca liczne kolaże filmów przebijające się jak frotaże jeden przez drugi, bez sensu, początku i końca, w nieskończoność i od tyłu. Umysł defragmentalizował się rozcząsteczkowanym stanem atakowany myślami, obrazami, dźwiękami o intensywnym natężeniu pozostawiając po sobie smak bezlitosnego chaosu treści bez formy. Nie posiadając żadnych wartości i symboliki metafor, prasowany i kasowany, jak podczas kolejnego prania mózgu. Następowało swoiste reżyserskie cięcie porąbanego filmu dokonywane przez psychopatycznego reżysera, który oszalał i zaczynał ciąć nożem swojego głównego aktora, którym jest on sam, próbując zmontować najdoskonalsze sceny przez poschizofreniczny umysł. Rąbiąc siekierą swój porąbany film w akcie furii, będąc pewny, że film, który stworzy jest w stanie stać się rzeczywistością będąc remake’m prawdziwego, jednego z dziewięciu alternatywnych wersji życia, wypełnionego śmiercią i szaleństwem kręcąc marzenie swojego życia, filmowy snuff, którego dokonuje montaży, kręcąc raz za razem te same sceny.

W zeszycie, w którym pisał nie było marginesu. Nie mógł określić jego położenia. Był nieistotny i dotyczący czegokolwiek, był go pozbawiony. Człowiek w bandażach emocjonalnie rozbity tworzy się i miotał spazmatycznie w konwulsjach spowodowany atakami. Chwycił swoją głowę i uderzał nią podczas tańca świętego Wita, o ścianę, chcąc przebić się przez nią, zmiażdżyć swój spierdolony mózg, tak bardzo mrowiący bólem nieistnienia. Usta mówiły same, będąc przekaźnikiem skondensowanych myśli wypowiadanych bez przemyślenia i jakiejkolwiek kontroli, bez interpretacji mózgu.

Znalazłem się w punkcie, w którym nie może mi pomóc ani rozmowa z nikim ani najwierniejsze podzielenie się swoimi myślami z kartką papieru. Przemilczałem pięć dni pozbawiając realności słów nic nieznaczących i tłumiących własną wolę czystego rozumu. Ponownie uległem rozcząsteczkowaniu defragmentalizacji w strefie daleko idących nadrealnych norm uczuć przeplatających się w strefie odczuwalnej pozornymi zmysłami, a nie jakimikolwiek odczuciami psychicznymi. Teraz to nie klimat i otoczenie oddziaływały na mnie kierując moimi myślami, lecz vice versa na odwrót. Natura, a może źle określona realność, której mimo swej własnej abstrakcyjności nikt nie zaprzecza, nie mając komu, nie wyprowadza mnie z błędu czy ogólnie pojętej strefy namacalności. Nie rozgrywa się to tylko w moim umyśle. Sam fakt, że o tym rozmyślam nie powinien mnie nakłaniać do próby dogłębnego analizowania wszystkiego i uświadamianiu sobie swojej pozycji w podjęciu pewnych i stanowczych kroków.

Bowiem kogo ja oszukuję, jeśli nie siebie samego, zmieniając narrację pozbawionej umiejscowienia w czasie z czystej żądzy zniszczenia wszystkiego, co można objąć rozumem. To tylko kwestia woli, którą mogę naginać dla własnych potrzeb. Czasami nie mając wpływu nad utratą kontroli nad otoczeniem będąc bezsilny i nic nie mogąc na to poradzić. Czasami chcę znowu przejąć kontrolę, choćby dla samej odmiany punktu widzenia lub próby zaradzenia sobie w sytuacjach bez wyjścia lub wyraźnego sensu. Powraca chęć przemyślenia wszystkiego i postawieniu właściwej diagnozy. Lecz każda próba kończy się podobnym, bezsilnym zerwaniem z otoczeniem i odizolowaniem się od własnych problemów egzystencjonalnych i siebie samego. Nieistotnie, bez krępacji nad jakimikolwiek prawami, ograniczeniami, instynktami, porzucić wszelkie racjonalne myśli porzucając człowieczeństwo, to kim się jest, rozumowanie dotyczące czegokolwiek. Odbierać wszystko bez jakiejkolwiek analizy. Stać się bezmyślny.

Lecz to wszystko byłoby możliwe tylko w momencie nadciągającego obumarcia komórek. Po co mamy czekać na moment, gdy wszechświat umrze. To jedynie jeden z czterech elementów podlegającym strefie realności, czyli życiu. Miłość, która poprzedza życie będąc czymś miedzy życiem a nie-życiem, skrajnie popadając w samą siebie. Z życia natomiast jak i podobno z miłości, rodzi się sztuka, która łączy i życie i miłość, jednak nie będąc którymkolwiek z tych pojęć, będąc jej tylko pozorną namiastką lub ich odbiciem, jednocześnie mając cechy nieistnienia i anty-miłości. Chociaż tak samo, sama w sobie sztuka jest i życiem i miłością a zatem góruje nad nimi obydwiema, gdzie sama sztuka w sensie arcydziełem artystycznym, nie będąc ani jednym ani drugim, może stworzyć miłość oraz życie, lecz nigdy go nie niszcząc. Miłość i życie może zniszczyć sztukę, nie na odwrót. Jeśli ktoś uważa, że sztuka niszczyć któreś z dwóch rzeczy, nie rozumie wagi lub celu, jaką ze sobą niesie. W tym przypadku nie ona jest winna, ile samo życie i miłość w ogóle, będąc wbrew pozorom najtrwalszą spośród nich. Chociaż życie i miłość wydawać się by mogły równie trwałe, a nawet trwalsze, bo właśnie przez te dwie rzeczy powstała sztuka, a raczej została ona rozbudzona, określona, nazwana i usidlona, to właśnie ona jest trwalsza niż miłość i życie. One, te dwie rzeczy, kończą się, przemijają, więdną i gniją nie pozostawiając w zasadzie po sobie nic, a przynajmniej nic wartościowego, będąc pożerane przez ostateczność, czyli ich przeciwieństwo w jednej formie nieistnienia. Sztuka natomiast pozostaje żywa do pewnych granic. Najdłużej, bowiem ona opiera się śmierci, nie mogąc być przez nią pożarta, bo sama jest w pewnym znaczeniu nieistnieniem, w którym zakodowana jest pamięć o życiu i miłości. Gdy jednak nie będzie życia i miłości, będąc pożarte przez nieistnienie, sztuka nie umrze, jednak nie będzie ona dalej mogła żyć. Zostanie ona jedynie zahibernowana i będzie czekać, żywa dla samej siebie, pozbawiona świadomości swego istnienia, życia i miłości w niej zawartej, tak samo, jak śmierć jest pozbawiona świadomości, sztuki, życia i miłości. Lecz śmierć może dotknąć i sztukę w skrajnym przypadku nieistnienia totalnego. Sztuka śmierci zrobić nic nie może. Śmierć równie żywa dla samej siebie pozbawiona jest natomiast wszystkich pozostałych trzech cech. Sztuka, gdy wybudzi się z letargu i zacznie na nowo egzystować z pełnią mocą będąc najbardziej radykalną, wpływową i istotną rzeczą, wraz z ponownym pojawieniem się życia i miłości, udoskonalając obydwie rzeczy, precyzując je i wyzwalając, motywując do dalszego postępu. Sztuka w ten sposób nie walczy o samą siebie, lecz o obydwie rzeczy wypowiadając jako coś pokrewnego śmierci, (przy czym dalej pozostając jej przeciwieństwem). Śmierć staje się bardziej obecna, częstsza i przerażająca swoją ogromną niszczycielską, bezrozumną i niesprawiedliwą mocą.

Sztuka ma wspólnego z miłością, życiem i śmiercią więcej niż którakolwiek z nich wzajemnie lub dla samej siebie. Gdyby nie istniała sztuka, miłość nie była by miłością, tylko jej namiastką, życie natomiast byłoby bliższe śmierci. Ona nie mając dosłownego, okiełznanego przekazu jest wszędzie, objawiając się w każdej sferze jakiegokolwiek życia i istnienia. Jest w każdej cząstce narodzin czegokolwiek, będąc synonimem aktu stworzenia. Tak samo, jak przy budowie nowych wynalazków, domów tak samo towarzyszy nowym odkryciom. Objawia się w prostym myśleniu, i przy zadawaniu podstawowych pytań. W kochaniu ciał, jak i w samej naturze, kosmosie, ciele, wypływając z duszy i serca, porozumiewając się językiem i słowem. Rodzi się w sferze życia zrodzonego z miłości na granicy śmierci tworząc własną filozofię, motywującą życie poprzez miłość dążącą do śmierci. Miłości i sztuki nie da się sprecyzować tak dosłownie, jak życia i śmierci. Oby dwie pary znaczeń są synonimami.

Nie oddychał. Wiedział, że mu tego brakuje. Przebudził się jak z letargu. Znikomy i wyobcowany w świecie jak i w samym sobie. Pozbawiony był instynktów. Nie spał, nie jadł, nie pił, nie oddychał, nie defekował, nie kopulował, nie tworzył, nie kochał, nie żył, nie rozkładał się. Wyłączał się i włączał. Ograniczał się tylko do tego, będąc z dala od samego siebie. Nie odczuwał zmysłami otoczenia. Był pozbawiony świadomości w stanie oderwania od własnego ciała. Opróżniał się by będąc w tym osobliwym czyśćcu, zacząć się na nowo uczyć wszystkiego od nowa. Próbował wydobyć z siebie samego sens, główny cel, motorykę tego, co powinien obrać za motywację do dalszej egzystencji. Była nią sztuka. Nie było reguł, zasad i barier. Teorie były nierealne. Przestał zdawać pytania. Pragnął stać się otchłanią.

Jego myśli odbijały się echem po przestrzeni wokół, mknąc i wprawiając w niemą bezkresną, wolną przestrzeń, w której był uwiązany. Nie mógł pozbyć się w sobie jednej rzeczy, która powracała do niego, będąc niemal zakodowana w jego całkowitym, najgłębszym jądrze istnienia. Chęci tworzenia. Tego brakowało miejscu jego obecności. Pustej przestrzeni bez niczego wokół. Tylko grunt. Kryształowy piasek, niebo, powietrze otaczające go. Sztuka — to było to słowo, którego nie mógł sobie przypomnieć, jakby coś chciało wymazać je z jego umysłu, kasując jego znaczenie.

Myślami podążał w coraz bardziej puste, pozbawione znaczeń miejsca. Pustka miejsca wokół próbowała wyssać jego jaźń. Ostatni zalążek jego istnienia, mająca pozostawić jedynie pustką skorupę. Pragnąc tego czegoś, nie wiedział jak ma się uwolnić z owego marazmu. Coś zostało mu odebrane. Coś głębszego. Coś, co określało go dosłownie w materii tego, kim jest dla samego siebie. Musi to odnaleźć i uwolnić. Zaczynał od zera. Musiał oddać swoją chęć tworzenia pustce. Musiał to zrobić dobrowolnie. Żadna siła nie mogła mu tego zabrać. Musiał to tylko określić. Jeśli to zrobi, określi samego siebie jak i swoje położenie. Pragnął uwolnić z siebie moc tak wielką, że stworzyłaby ona coś równie potężnego i istotnego dla jakiegokolwiek istnienia, jak miłość czy sztuka. Sułtani nad nim czuwający w dalszym ciągu. Nie mogli pozwolić na popełnienie błędu. Wiedzieli, ze stworzenie czegoś równie potężnego zadecydowałoby o wszystkim w pojętej materii. Mogli jedynie mieć nadzieję, że porzuci to, wypełniając się pustką.

Raz próbowali wydrzeć miłość ludzką kobiety do mężczyzny używając wszelkich możliwych sposobów. Byt kobiety zapadł się w sobie i utworzył sam z siebie bezkresną otchłań pustki, niebytu i wieczności rozdzierającej każdego rodzaju istnienie czegokolwiek na atomy. Pustka ta, stworzona przez kobietę była po krótkim czasie nie do opanowania i wkrótce zaczęła się mnożyć tworząc w przestrzeni kosmicznej czarne dziury. Pustka zawsze jest zapowiedzią czegoś, co ma się w niej wytworzyć. Jest stanem oczekiwania. Najgorszym momentem. Woleli poczekać, aż on sam odrzuci pojęcie sztuki. Nie chcieli nawet rozważać tego, co by się stało, gdyby ona została przez nich mu wydarta siłą. Czekali aż odda się im dobrowolnie. Artyści zawsze byli najbardziej niebezpiecznymi istotami w jakiejkolwiek strukturze wszechświata. Byli nieobliczalni i nie do opanowania. Napędzali jeden z wielu, jednak jeden z najistotniejszych silników wszechświata, dzięki któremu ma on jakikolwiek pozorny sens.

Oczekiwali na załamanie się człowieka mumii. Czerwia w bandażach. Każde istnienie po wielu milionach lat ma dość własnego istnienia i celu. Problem polegał na tym, że człowiek ten mógł być tak opętany wirusem artyzmu jak jeszcze nikt dotychczas im poznany. Jedynymi, którzy sprawiali podobne kłopoty byli nieuleczalnie chorzy psychicznie.

Oczywiście Sułtani mogliby być bogami, ale nie chcieli tego, nie chcąc być odpowiedzialni za nieodwracalną zapaść wszelkiej materii, którą utworzyliby przez zupełny przypadek. Woleli być jedynie pracownikami. Już jedna zapaść wszechświata miała kiedyś miejsce. Ich obowiązkiem i celem było utrzymać wszystko w harmonii. Gdyby któryś z kluczowych elementów padł tj. życie, śmierć, miłość lub sztuka, jedno pociągnęłoby następne w reakcji łańcuchowej, w postępie szybszym, niż ktokolwiek mógłby się zorientować i mu zaradzić. Znaczącymi elementami służącymi do manipulacji była wiara, nadzieja i pieniądz. Jakakolwiek wiara. To ona pozwalała na opróżnianie dusz już w momencie śmierci. Sztuka, która stworzyła naukę, filozofię, technikę, postęp, w nią jednak coraz więcej ludzi wierzy. Próbowali temu zaradzić, lecz wszystko odwróciło się przeciwko nim ze zdwojoną mocą. Dlatego szukali alternatywnego wyjścia.

Wielcy władcy jądra wszechświata sami będąc artystami, nienawidzili ich jak żadnej innej idei w materii wszechświata. Subiektywne prawo odmienności własnego gustu, myśli, woli, czynu i wszystkiego, co kreuje swą odrealnością tchnąć osobowość, którą stworzyli, jako pierwsi, będąc uczestnikami bądź świadkami wielkiego wybuchu, także popełniali błędy. Zaraz jak tworzyły się pierwsze słońca i galaktyki, nie zarzucili procesu rozszerzania wszechświata. Mieli szczęście, że będąc starsi niż czas i jakikolwiek byt, czy idea. Najważniejszą istotą rzeczy była pogoń istnień rozumnych za władzą i pragnieniem posiadania. Takich można było bez trudu kontrolować, a oni sami nie mieli skrupułów nad niszczeniem takich istnień bytujących bez celu, gdzie zalążki duszy. Posiadane, były martwe i puste, potrzebujące wypełnienia.

Sułtani mając nieograniczoną wiedzę sami byli jej źródłem tworząc fundamenty wszechświata. Wszystko, co się pojawiało, mogło być równie niezauważalne, jak zniknięcie tego. Stanowili bezkształtną strukturę wszechświata, które jak ciało człowieka, na którym pojawia się coś, czego wcześniej nie było, pozostaje zauważone natychmiast, a gdy znika, nie zauważa się tego. Czas nie mający dla nich znaczenia, pozostawał niezmierzony. Obserwowali wszystko popełniając eksperyment, który był niebezpieczny w samym zamierzeniu. Musieli być pewni i ostrożni. Głównym ośrodkiem tego był Samael dokonujący obecnie czwartego z dziewięciu swoich zaplanowanych żywotów w tej warstwie wszechświata, który naginali dla własnych potrzeb. Obserwowali go nieustannie, by nie przegapić istotnych chwil, przez które niewybaczalne i nie do pojęcia w skutkach zaniedbanie, mogło wymknąć się im spod kontroli. Mimo dowolnego naginania czasu, pozostaje jedynie nienaruszalna zasada, co się stanie, to się nie odstanie. By jednak temu zapobiec postanowili nie tyle przyspieszyć w pracy nad badanym obiektem, ile przejąć całkowitą kontrolę, ukierunkowując eksperyment na tory, które ich najbardziej interesowały. Na tory, po których nikt nawet nie myślał jeździć. Gotowi i przygotowani, trzymali pełną odpowiedzialność z pełną świadomością tego, co robią, co chcą zrobić i zdziałać. Gdyby nie byli pewni tego, co robią, nawet by się nie odważyli podjąć jakiegokolwiek głupiego ludzkiego ryzyka, którego skutki i niepowodzenie byłyby nie do opanowania, nawet przez nich. Nie mogli na to pozwolić.

Najgorszy był moment oczekiwania na właściwą chwilę i podjęcie we właściwym momencie decyzji. Nie wiedzieli, – co ich irytowało, – kiedy nadejdzie ta chwila. Nie nad wszystkim mogli zapanować. Nieuwaga mogła być tragiczna w skutkach. Każda chwila, nad którą świadomie nie panowali i nie mogli manipulować, ani na nią wpłynąć, powodowała skurcze w niektórych fragmentach kosmosu, powodując, że wybuchały najstarsze słońca.

Człowiek w bandażach czuł się obserwowany. Zaczęła go piec skóra. To pierwsze uczucie fizyczności, doznawanego od dawna. Mimo nieznośnego pieczenia, w dalszym ciągu wyczuwał czyjąś obecność. Nie spodziewał się tylko takiego rodzaju uczucia. Nie dostrzeżenie czy wyczucia zapachu, samego przeczucia czegoś, co wyraźnie by mu brakowało. Był rozbudzony ponad normalny stan. Zdenerwowany trząsł się. Źrenice, których nie mógł dojrzeć, rozszerzyły się i nabiegły krwią. Czuł się zaniepokojony i zdezorientowany, jakby oczekując zmian. Dekoncentracja powodowała strach. Nawet się nie zorientował, jak mimowolnie przez parę sekund spod bandaży na całym ciele zaczęła wydobywać się para. Zrobiło się nieznośnie gorąco. Kolejne nowe uczucie, które rozpoznawał na zasadzie deja vu.

Nie potrafił sprecyzować czy delikatne szumy, wyłapywane słuchem wśród pustki i ciszy to przesłyszenia, czy też naprawdę ktoś coś mówił. Znowu wydawało mu się, że ktoś go woła, ale było to jak echo. Nigdzie nie mógł namierzyć źródła dźwięku. Nikogo nie było. Wydawało się, że zaszły zmiany, ale tylko pozornie, bo tak naprawdę nic się nie zmieniło wokół niego. To jego umysł się psuł. Zaczynał szaleć. Nawet nie dostrzegł chwili jak stał i paranoicznie śmiał się na cały głos w celu wyrzucenia z siebie gniewu, frustracji i strachu. Usłyszał dźwięk swoich strun głosowych, które zadudniły w nim. Wydawały się mu obce, a w pierwszej chwili przestraszył się barwy własnego głosu. Zastanawiał się. Skoro wydawało mu się, że ktoś go woła, w takim razie musi się skupić i wyciszyć. Jego umysł instynktownie zareagował słysząc znajome trzy sylaby. Tych nie potrafił przywrócić z pamięci i odtworzyć. Próbował mruczeć. Robić cokolwiek. Modulować głosem tak, by wydobyć z siebie owe sylaby, próbując je imitować. Chociaż oswoić się z samym sobą. Wkrótce mu się przypomni. Umysł pracował tak intensywnie, jak nigdy w ostatnim czasie. Może pierwszy raz w tym życiu. Jak to możliwe – zastanawiał się, – że będąc w pełni zdrowych zmysłów – przynajmniej on tak uważał – mógł zapomnieć swojego własnego imienia. Bo owe sylaby tym właśnie były. Wpadł w amnezje? Wykluczone. Nie myślałby tak trzeźwo analizując niełatwe tematy kłębiące się w jego umyśle. Imię wymykało się jakby w ostatniej chwili chwytane przez kogoś lub coś próbujące go od niego uwolnić albo odizolować. Kolejne uczucie deja vu. W myślach stanęła mu postać klauna, którego nie był pewny czy widział naprawdę i gdzie. Wprowadzał on zamęt i halucynacje. Lecz czy obecny stan nią nie był? Nie potrafił uwierzyć by to, co go otaczało okazało się nagle fantasmagorią. Tkwił w tym świecie przecież już od tak dawna. Od zawsze. Jednocześnie chciał, by tak było i by ktoś go uwolnił z tego miejsca. Obraz się rozmywał, kruszył, ale to nie była wizja, ile prawdziwy obraz widziany przez łzy. Pragnął faktów i wyjaśnień.

Przed nim stanął smutny klaun hipnotyzer. Nie odzywał się ile jedynie lustrował go wzrokiem. Człowiek mumia próbował dociec, czy on też nie był halucynacją. Przez cały ten czas, gdy tu siedział, ile? Pięć tysięcy lat? – Nie było w tym miejscu nic innego oprócz niego samego. Momentami zastanawiał się, czy nie jest duszą tego miejsca, skupioną w jednym miejscu. Chciał coś powiedzieć, ale dość, że miał sucho w gardle, to same słowa ugrzęzły mu w nim, jakby dialekt, którym chciał się posłużyć był błędny, a absurdalne słowa pozbawione były jakiegokolwiek sensu. Klaun jednak odezwał się pierwszy, ale słowa nie wydobywały się poprzez jego usta ani przez jakikolwiek inny, widoczny organ. Przemawiał wprost w jego umysł, dzięki czemu obydwoje uniknęliby nieporozumień. Mumia mogłaby czegoś nie zrozumieć po wielu tysiącach lat, zapominając dosłowność przenośni języka w gębie. Myśli i zdania, które dolatywały w jego umysł balansowały chaotycznie, gdzie w jego umyśle tworzyły one poszczególne sprecyzowane wizje pozbawiając jakiegokolwiek tłumaczenia. Mówił wolni i cierpliwie, jak do pięcioletniego dziecka, które pyta się wciąż o to samo, a po udzielonej odpowiedzi, po chwili znów zadaje to samo pytanie. Po skończeniu zdania, widząc ciszę i spokój bijącą od człowieka w bandażach, nie omieszkał zajrzeć w jego umysł czy ten rozumie wszystko, co do niego mówi.

Mumia stała chwiejnie, wyglądając na chorą, co przypomniał sobie i czuł, że od paru wieków nie miał nic w ustach. Głos klauna, stonowany, szorstki, głęboki i ciemny jak u nałogowego palacza opium, tłumaczył mu, że może mu wyjawić prawdę i odpowiedzieć dlaczego, ale w następnym życiu i tak nie będzie miało to żadnego znaczenia, bo o tym zapomni. Nie zapamięta niczego. I tak będzie zawsze. Czwarty żywot służył opróżnianiu duszy, niemal do czysta. To się działo teraz, w materii poza czasem, gdzie on sam musiał się sprecyzować i nadać sobie właściwą formę. Ten nie omieszkał zapytać o swoje imię. Klaun natomiast wyjaśnił, że jest nieistotne, podobnie jak odcisk palca, wzrost czy kolor oczu. Odpowiedział pytaniem, czy chce by on go zabił, czy też woli poznać swoje nic nieznaczące imię. Pozostawił mu wybór, wiedząc, że nie może mu go podać. Musi tak skierować rozmowę, by ten nie zapytał się jeszcze raz o nie dwa razy. Jeśli zapyta, będzie on zmuszony mu je podać i tym samym cały eksperyment legnie w gruzach.

Ku uciesze klauna, mumia spytał się, kim są Sułtani i czy naprawdę istnieją. Odpowiedź była twierdząca – są ciemną materią, strukturą wszechświata, fundamentem, na którym wszystko się opiera i na którym wszystko jest zbudowane, – czym zatem on był w ich grze? Nie chciał o to pytać. Zapytał o swoje imię, ponownie, drugi raz. – Klaun przerwał mu machnięciem ręki i odpowiedział prawdziwym głosem. Jeśli jeszcze raz zapyta się o nie, umrze. Tego właśnie chciał – odpowiedział mu, jednak klaun spytał, czy chce tu siedzieć wieczność, albo przeżyć jeszcze raz swoje poprzednie nieudane, pełne bólu i rozpaczy życia, by popełnić jeszcze raz ten błąd i znaleźć się tutaj po to by pozostać tu dłużej, a może i nawet w nieskończoność. Wyjaśnił mu, że imiona to tylko nazwy robocze, nie miały znaczenia dla nikogo innego. Sułtani posługiwali się własnymi określeniami. Jeśli się nie zapyta o to trzeci raz, ten da mu wybór i szansę wydostać się stąd. – Po tych słowach człowiek w bandażach nie zamierzał zadać pytania po raz trzeci. Przysiadł i powiedział, że nie chce kolejnego życia. Klaun wymijająco odpowiedział, że nie oferuje mu kolejnego życia, lecz śmierć. Nie wspominając, że po nastaniu śmierci, dostanie kolejne życie.

Klaun przedstawiał jego samego w swej groteskowej formie. Był nim, jednak w innej warstwie wszechświata. W innym wymiarze, będąc jego alternatywą. Czego naprawdę chcesz – spytał Klaun. Śmierci – ten mu odpowiedział, dodając po chwili, – lecz to nie śmierć mną kieruję, jednak tak naprawdę nie wiem, co to jest. – Klaun spojrzał na niego. Wiedział, że Sułtani chcieli go odciąć od sztuki, jednak ukrywanie przed nim określenia, nic im nie da. Klaun zaczął opowiadać – Byłem reżyserem. Artystą. Tworzyłem sztukę. Próbowałem, teraz nie mam siły. Walczyłem o miłość, która o mało mnie nie zabiła. Gdy się ogarnąłem zacząłem panować nad życiem, aż w pewnym momencie umarłem. Po śmierci odnalazłem sztukę, która otworzyła się przede mną otchłanią miłości i życia. – Mumia spojrzał na niego w wyczekiwaniu, – zatem powinienem umrzeć. Chcę umrzeć. Zabij mnie, proszę, zrób to. – Tego oczekiwał klaun. Nie wiedział jednak, podobnie jak ci, dla których pracował, że chęć śmierci jest w nim większa, niż chęć posiadania sztuki. Musiał działać, zanim zmieni zdanie.

Nad postacią mumii pojawił się cień siekiery. Ten podniósł wzrok, niemal krzycząc – no dalej skurwysynie, zabij mnie! – Mumia zamknęła oczy, wypowiadając pierwszą sylabę słowa „dziękuję” i w momencie uderzenia w ostatniej chwili przypomniał sobie swoje imię, lecz było już za późno. Rozpłynął się w niebycie, trafiając bezpośrednio w punkt następnego etapu eksperymentu Sułtanów, w piąty żywot.

Klaun pochylił się nad martwym ciałem, mówiąc w myślach do siebie – „źle wybrałeś przyjacielu. Rozczarowałbyś Sułtanów, ale gdybyś wybrał tym razem sztukę, a nie śmierć, dostałbyś prawdziwe życie, jakiego pragnąłeś. Decyzja, którą podjąłeś... Wolałbym nie być w twojej skórze” – wtedy rozległ się głos jednego z Sułtanów – „Muzhe! Do diabła, nie gadaj z nieboszczykiem, tylko przynieś trumnę!”. Wstał i popatrzył raz jeszcze, jak pod nim wylewa się krew i wycieka mu mózg. – „Jesteś dobrym czerwiem. Teraz czas byś stał się wylęgarnią robaków. Tak. Tym razem osiągnąłem apogeum. Szkoda, że nie wziąłem ze sobą kamery. To byłoby mistrzowskie reżyserskie cięcie.

Scena 6. Rytuał martwych płodów

Sułtani będąc istnieniem tak odmiennym od czegokolwiek, istniejący a jednocześnie nie, mogli przybierać zarówno dowolne kształty, jak i postacie, naginając każdy rodzaj materii, tworząc postacie tak doskonałe, że przewyższały one swój pierwowzór. Sułtanom, którym towarzyszył klaun, nie odpowiadało ani trochę przybieranie formy kogoś takiego jak owego psychopatycznego degenerata im towarzyszącemu. Tak samo, jak obecność alternatywnego bytu Samaela, tak samo sama obecność oryginału była nieodzowna i usprawiedliwiała cel, jak i wiedzę, którą mogli zdobyć tylko w ten jedyny sposób. Tak jak porzucenie swojej bezcielesnej materii na rzecz nie tyle określonych kształtów, które można sprecyzować, co więcej bez durnego, nic nieznaczącego imienia, którym zwraca się do niego, zaczęło wyczerpywać cierpliwość jednego z Sułtanów. W tym przypadku naprawdę trzeba być kimś by wywołać takie uczucia bezpośredniemu istnieniu reprezentującemu ciemną materię. Problemem było nie tyle samo określenie swojego istnienia w czymś tak ograniczonym jak ludzkie ciało, ile odczuwanie prymitywnych doznań przez nie doświadczanych. Nawet stan poirytowania, w jakim się znajdował, irytował go jeszcze bardziej. Sam klaun, który kazał się do siebie zwracać swoją ksywką, którego znaczenia sensu nigdy chyba nikt nie zrozumie jak i samej jej istoty, sam nadał imię jednemu z Sułtanów przezywając go idiotycznym imieniem Ted.

Obecnie to, czego pragnął Ted było przyspieszeniem czasu lub utworzeniu w czasoprzestrzeni jakiejś wyrwy, która pochłonęłaby Muzhe w miejsce, z którego nie mógłby się wydostać przez najbliższy milion lat świetlnych. Teraz jednak, jak niczego innego, pragnął się skupić i naprawić błąd, który zaistniał w postaci czwartego wcielenia Samaela, przez które ich cały wysiłek mógł odwrócić się przeciw nim. Przemieszczając się wraz z Muzhe i trumną, w której zamknięte było ciało Samaela inkubujące wewnątrz, nie z potrzeby chowania zmarłych, ile przez wygodny środek transportu, pozwalającą nie pogubić poszczególnych jego cząstek. Poza tym sama trumna mająca wartość symboliczną dla jego gatunku, pozwoli na dalsze, bezproblemowe wykonanie planu. Musieli czekać na metamorfozę, która zakończy się piątymi narodzinami pod postacią najcięższego, najokrutniejszego i najbardziej znaczącego życia, po którym to losy eksperymentu zostaną przesądzone. Zanim miało to nastąpić musieli zerwać blokadę, która nie pozwalała na posunięcie eksperymentu do końca. Chodziło oczywiście o raison d’etre (sens życia) jego duszy, którym rzecz jasna była sztuka, dzięki której stanęli w punkcie uniemożliwiającym dalsze swobodne działanie, jak i stawiał w wątpliwość ich potęgę, nad którą nie mogli ani zapanować, ani przewidzieć jej dalszego działania i ich konsekwencji. – Podążając w miejsce tymczasowego spoczynku Samaela, Sułtan Ted dopracowywał w innej sferze i wymiarze zdarzenia, tworząc w pustej materii odległą przeszłość, z której zniknął już czas, tworząc dla Samaela jego przyszłość i miejsce jego kolejnej egzystencji dopracowując każdy szczegół jego tak zwanego życia. Tymczasem rola Muzhe, w tym miejscu się kończyła, wraz z jego istnieniem. Został odesłany w odległą przeszłość, przybywając wyciągnięty z jednego z alternatywnych wymiarów.

W zatracenie popadła fizyczności i cielesność bezosobowego bytu eksperymentalnego pozostawiając nieskładne zlepki chaotycznych wspomnień rozproszonych w czasie, gdzie każda następowała po kolejnej, w realność będąc rozrzucone na osi czasu. Zlepione zdarzenia istniały, jednak nie należały pozornie do nikogo określonego. Ponadto nie sposób było odgadnąć czy należą do jednej osoby czy istnienie czy wielu. Nie sposób było się rozeznać czy owe fragmentaryczne strzępki było jawnym snem, złudą umysłu, fałszywym wspomnieniem czy alternatywną formą rzeczywistości. Pewne formy i składnie były przystosowane do pewnego stopnia, stwarzając jedynie pozór świadomości kojarzonych faktów, gdzie osoba, której w myślach rozgrywała się cała procesja przechodzących jedno po drugim, przypadkowych, istotnych lub nie, prawdziwych lub wymyślonych zdarzeń. Nabierały złudnego wpływu metaforycznych struktur oznakowanych symbolami, same z siebie próbowały nabrać istotnego sensu.

Rozszarpane życiorysy próbowały nabrać jednoznacznego poczucia własnego ja. Jednak nawet w momencie, gdy widoczne były już wyraźne powiązania między poszczególnymi elementami, burzenie owe zostawały w chwili pojawienia się sensu rozbitego przez złudność i niepewność spośród dziewięciu żywotów, kolejno następujących po sobie. Te zostały przedstawione jednocześnie, a jednak kolejno do następnych w postępie rosnącym, idącym do przodu i malejącym, cofającym się z powrotem do punktu wyjścia, gdzie początek stawał się końcem, a on zaś początkiem. Głównym ośrodkiem był sam ośrodkowy punkt mogący być punktem zero, którego następnie wyznacznikiem były punkty jeden i dziewięć a symbolicznym zerem był środek, czyli liczba pięć.

Dla porządku jednak wszystkie zdarzenia zostały spisane w kolejności od pierwszego do dziewiątego, gdzie pięć stał się głównym ośrodkiem, będąc jednocześnie dziewiątką i jedyną, stającym się wirem przechodzącym swobodnie, nieskończoną spiralą przez wszystkie cyfry skupiające w sobie wszystkie wypadkowe w niezliczonych kombinacjach przechodzących jedna przez kolejną, gdzie sama istota kolejnej cyfry pozostawała nienaruszalna, a zmieniały się jedynie kombinacje kolejnych, przechodzących przez siebie żywotów rozgrywających się nie tyle na samej osi, ile poza nią przechodząc z punktów od malejących w lewą stronę na osi, od punktu zero i w prawą, rosnąco. Jednocześnie mając w sobie zawarte w punktach malejących od nieskończoności do punktu zero ilości rosnących i od tego samego punktu w tą samą stronę, wartości rosnących, co rozgrywało się po ich obu stronach. Jednak spirala będąca chaotycznym wirem miała swój porządek i uporządkowany schemat wykraczający poza oś rozgrywających się życiorysów w strefę powyżej i poniżej danej osi. Całość przedstawiająca symetryczną podzielność, zawsze na dwie, posiadające swoje wielokrotności rozbudowanych części mózgu, miały swoje dwie strony, przeciwieństwa, które dodatkowo po odwróceniu pergaminu na drugą stronę przedstawiały jak w lustrzanym odbiciu tak samo, jednak podobnie jak symetryczna całość przeciwieństw, miała swoją drugą stronę, przedstawiająca przeciwieństwo strony pierwszej.

Jedynym punktem ośrodkowym był niezmienny punkt zero, będący piątym wcieleniem Samaela Salomona. Z początku rozgrywały się wszystkie zdarzenia. Spirala z nieskończoności wirowała wracając od punktu do punktu zero i z którego powstawała. Na tej zasadzie działały każde prawa czegokolwiek we wszechświecie, jak i sam kosmos, który przez wielki wybuch powstał z jednego punktu, tak rozszerzając się w nieskończoność pozorną, w pewnym niezbadanym momencie, zatrzymuje się będąc napięty i rozciągnięty do pewnych granic, w których wszystko z momentem rozszerzenia się czas zwalnia aż do momentu powrotu do punktu, z którego powstał przedstawiając kurczenie się i przyspieszenie istnienia form materii.

Sułtani istniejący od początku, chcieli za pomocą Samaela dowiedzieć się, co się stanie, gdy napięta spirala przestrzeni materii i czasu nie zostanie zatrzymana i zawrócona w pewnym momencie, ile rozciągnięta dalej aż do jej rozerwania. Chcieli wiedzieć i zbadać strukturę rozszczepionego wszechświata, jak i tego, co jest poza nim. Możliwie inny rodzaj materii, jak i tego, co decyduje o zatrzymaniu się go w momencie, gdy czas się zatrzymuje na nieokreślony moment mogący być zarówno sekundą, jak i nieskończonością, w którym momencie przed zawróceniem w odwrotnym procesie, czas i materia odpoczywają regenerując się. Musieli być pewni, że rozerwanie umożliwi im kolejną egzystencję i nowe doznania oraz utworzenie całkiem nowych form materii, których nie potrafili sobie wyobrazić. Musieli oczywiście wiedzieć, że w momencie zatrzymania się wszystkiego moment ten będzie trwał w nieodwracalnym skutku.

Zwalnianie czasu przy rozszerzeniu się było dla wszystkiego zawartego w nie bez znaczenia poza samymi Sułtanami, którzy czuli się jak podstarzałe formy życia u kresu swego bytowania, gdzie ich ruchy, doznania i wszystko inne spowalniały jak na wyłączonym z prądu adapterze, którego muzyka cichnie, zwalnia i się zniekształca aż do ponownego rozruchu na moment przyśpiesza podwójnie by po chwili nabrać właściwego tempa lub w drugiej opcji będąc stanem przeciwnym do wygaśnięcia.

To oczywiście był punkt rozpatrywania z jednej tylko strony, a chcieli oni upewnić się czy druga strona wszystkiego, jej lustrzane odbicie, przeciwieństwo, będące jedynie odbitymi i odwróconymi obrazami materii znanych w tym rodzaju wszechświata, nie uczyni z samych Alchemików i Sułtanów samym wszechświatem, gdzie staliby się oni wszechświatem. Analogicznie oni, jako posiadająca świadomość ciemna materia będąca fundamentem, stanie się elementami, które zostały zbudowane przez nich, na nich, jak szkielet człowieka lub budowli, gdzie budowle i człowiek staną się szkieletem decydującym o prawach istnienia ciemnej materii, mogąc wpływać na nią tak, jak oni.

Podczas gdy Samael cofając się z chaotycznego uporządkowanego wiru, nabierając formę nadchodzącego piątego życia, miało zostać podzielone na dwa byty będące przeciwnościami istniejącymi w jednym czasie, wymiarze i rzeczywistości, jednocześnie, będące jak schizofrenik osadzony w dwóch ciałach, a nie w jednym. W ten sposób Sułtani mieli do czynienia nie tyle z istnieniem, ile z samym wszechświatem, którym Samael przedstawiał, będąc jednocześnie punktem zero rozwijającej się spirali, zamkniętym wszechświatem w określonym ludzkim ciele, stający się jednocześnie absolutem.

Doprowadzenie jak i samo stworzenie takiego rodzaju teorii w skrajnym punkcie jednoczesnego skupienia wszystkiego, istnieli w jednakowym stanie w ostatecznym rozciągnięciu, będąc jednocześnie jednym punktem przeciwieństw i odbić, w których wszystko zostało zatrzymane. W tym momencie zrozumieli, że rozerwanie materii wszechświata równałoby się zmiażdżeniu punktu, z którego powstał wszechświat, a który zahamowałby powstanie czegokolwiek. Moment unicestwienia totalnego nie unicestwiłby ich samych, stających się owym punktem zero, a zarazem samym absolutem, gdzie oni stali by się swoimi własnymi przodkami, tworzący wielki wybuch z pełną świadomością, rozwagą i kontrolą nadając sens wszystkiemu, od nowa, od punktu, w którym skończyli, dezintegrując się do poziomu nieistnienia, stając się faktycznym absolutem pozbawionym schematyczności i wszelkich norm miażdżąc wszystkie strony czegokolwiek.

W ten sposób staliby się absolutyzmem totalnym gdzie jedna i druga strona, będąc tym samym było pozbawiona jakichkolwiek prawideł scalonych w jedno i staliby się jednością pozbawioną symetrii, odbić i przeciwieństw tworząc sami z siebie nowy początek nowego wybuchu kolejnego wszechświata we wszechświecie, pozbawionym dwojakości. Łącząc absolutyzm z materią wszechświata, dążąc do ujednolicenia wszystkiego w nieistniejącej formie istnienia. Będąc, a jednocześnie nie, w owej formie nowego rodzaju materii będącej androgenicznym rodzajem zamkniętego wszechświata we fraktalnej formie jednego przedstawiciela, jednego tylko gatunku i istnienia. W niej zawarty byłby cały absolut wszystkiego, zamkniętego w formie ciała, którego nie dotykałby chaos, mrok i destrukcja będący tym samym, co wolność, pokój i szczęście, czyli bez znaczenia. Stworzyłoby to w pewnym sensie pustkę, która wypełniona byłaby jedynie tworzeniem z miłości jak i miłością do tworzenia. Będąc czymś jednolitym i bezkresnym, pragnęli określenia i zamknięcia tego w jednym znaczeniu, którym był Samael, w swojej wyobraźni tworzący wszystko, wraz z tym, co samego go stworzyło.

W ten sposób eksperymentalny rytuał poznania i tworzenia dobiegł końca. Teraz będąc w samym środku a jednocześnie na końcu i początku całej historii, nie ma w zasadzie, po co opowiadać reszty, gdyż cała istota jest zawarta tutaj. Jednakże by to wszystko mogło się zdarzyć muszą nastąpić przemiany będące najistotniejszymi dla wydarzeń, które zbiegły się w tym właśnie punkcie, a które nastąpią po dokonaniu dziewiątego żywota.

Iluzjon dywizji czterech Sułtanów i trzech Alchemików, trwając nad ciałem w stanie spoczynku przed kolejnym wcieleniem, będące najistotniejszym dla niego punktem, czekali aż ciało osiągnie apogeum swojego cielesnego studium rozkładu. O ile do tej pory mieli jakiekolwiek pojęcie i sprawowali kontrolę nad cielesnością, od tego momentu wszystko, co stworzy badane ciało, jakiekolwiek drogi i do skutków doprowadzi, wiedząc, czym to się skończy, całe dążenie jego do tego punktu jest przez nich nie do przewidzenia. Mieli ostatnią szansę by przerwać eksperyment. Mogli jedynie czekać i podjąć ryzyko. Wszystko od tej pory miało być przesądzone i podążać do punktu, który miał doprowadzić ich do realizacji ich teorii. Pragnęli to poznać i tworząc tym samym swojego własnego pana, stojącego nad nimi. Mogli tego pożałować, ale jednocześnie wiedzieli, że okazja na przeprowadzenie eksperymentu może nie pojawić się nigdy więcej.

Zanim jednak piąty żywot miał nastąpić, musieli usunąć jądro istnienia i główny ośrodek duszy Samaela, którym było tworzenie, nie tylko sztuki. Nie mogli mu tego odebrać wbrew jego woli, ale mogli zmanipulować jego uśpione istnienie, aż ono samo zechce je im oddać dobrowolnie. By uzyskać wyższe, ponad mądrość i inteligencje przekraczającą ich pojęcie, musieli dokonać prymitywnego, prostego rytuału, bez którego nie można było posunąć się dalej. Przez sam fakt takiego postępowania, pusta płaszczyzna, pewnego rodzaju niekończący się grunt rozpływający się w nieskończoność otoczony nieskończoną przestrzenią nad nimi czarnej dziury. Znajdowali się w samym jej centrum, jak w oku cyklonu, gdzie czas nieruchomy pozostał rozciągnięty i zmiażdżony. Całe miejsce wokół pozostało go pozbawione i byli tylko oni, Sułtani, Alchemicy i trumna.

Gdyby nie byli oni ciemną materią, szkieletem kontrolującym jakiekolwiek istnienie, nie mieliby żadnych szans na bytowanie w miejscu, w którym ubrani w swoje cielesne powłoki imitujące człowieka. Nie będąc jednocześnie człowiekiem ich ciała nie przedstawiały ani życia, ani śmierci, a ich wszelkie funkcje życiowe nie działały, balansując na granicy paradoksu.

Jako istoty niewymierne i nieograniczone, będące absurdem, stali w miejscu, w którym nie istnieje żadne prawo mogące im pozwolić na egzystencję. Zaczynali rytuał, a zakończyć miały istoty, które naśladowali. Żywe w swej organicznej strukturze. Nic ich w zasadzie z nimi nie łączyło oprócz rytuału, gdzie oni, ich siódemka, reprezentowała coś, co przez ludzi mogło być nazywane bogami. Zorganizowany przez nich obrzęd, imitujący ludzkie zachowania, wychwycony przez odpowiedni czas i miejsce przygotowane w dwóch materiach czasu przeszłego i przyszłego skupiającego się w jednym punkcie, łączył przez ich moc wszystko w jednym punkcie, którym była trumna z zamkniętym w niej Samaelem.

On zaś będąc w spoczynku tylko z powodu egzystencji wypieranej przez obecny wymiar, co był żywy, pomimo iż nie-życie wypełniało jego materię w swej dosłowności.

Alchemicy pozbawieni twarzy, ubrani w krwisto czerwone lniane habity, pod którymi byli nadzy w swej bezpłciowej osobowości. Otaczali trumnę, każdy z każdej strony. Sułtani zaś, ubrani w kruczoczarne habity z satyny, siedzieli przy ognisku rozpalonym na gruncie płaszczyzny pokrytej pyłem gwiazd i umarłych planet. Na ogniu stał drewniany ozdobny garnek ozdobiony niezrozumiałymi hieroglifami umarłych kultur, tak dawnym, że pamiętały one powstanie pierwszego człowieka. Sami będąc jednocześnie ludźmi, ich byty wypełnione były mocą nazywaną przez ludzi magią i alchemią. Oparta moc była na wierzeniach mających swoje realne odzwierciedlenie w czasach, gdy bogowie istnieli i zamieszkiwali ziemię, będącą wówczas rajem. Obrzęd, który praktykowali, po miliardach lat, a jednocześnie w czasie rzeczywistym, w czasie, gdy się dopiero, co rodził, w grupie prymitywnego plemienia wyznawców najstarszej religii świata voodoo, której pierwotna nazwa została zapomniana, był głównym ośrodkiem całego zdarzenia. Obecnie religia ta pozostała jedynie w swej szczątkowej formie, nie mająca w zasadzie nic wspólnego z jej pierwowzorem. Jej prawdziwa potęga przeminęła pozostawiając jedynie zapomniane mity i legendy, co po wielu tysiącleciach zatraciły swe pierwotne znaczenie i potęgę, błędnie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Religia zatraciła swoje znaczenie stając się martwym określeniem pozbawionym swojego źródła.

Rytuał seksu, krwi i magii praktykowany przez Sułtanów i Alchemików posiadał owa potęgę w pełnej swej krasie. Owa magia była usidloną materią wyższych i skrajnych wymiarów, którymi ludzie manipulowali za porozumieniem z Sułtanami, oddając im krew i nasienie w akcie miłości w stanie odurzenia wywarami sporządzonymi przez prawdziwych szamanów magii na trumnie zmarłego. Odurzenie nie powodowało halucynacji ile realne przeniesienie świadomości w strefę wyższych wymiarów, z których mogli pozyskać wiedzę oraz moc, dzięki której mogli sprowadzić zmarłego z powrotem do życia.

Po tej stronie wszechświata za pomocą tego samego wywaru, Sułtani i Alchemicy łączyli się z pierwotnymi ludźmi zamieszkującymi ziemię, odprawiającymi w czasie teraźniejszym dla nich owy rytuał. Dzięki ofiarom, które w kulcie oddają im, mogą tworzyć kolejne światy. W zamian za nie mogli wyświadczyć im mało znaczącą przysługę w postaci oddania im jednego istnienia. Było to dla nich tak łatwe jak oddychanie dla człowieka. Wystarczyło jedynie obudzić śpiącego w trumnie, by ten przebudził się w ich świecie. Rzecz teraz odbywała się wspak. Rytuał seksualny krwi i spermy był jednym z wielu. Innym było oddanie im krwi i śmierci w postaci zabitego zwierzęcia, niemowlęcia lub dziewicy. Czasem jednak potrzeba było oby dwóch na raz, jak w tym przypadku. Istnienie, które oni im oddawali miało nosić piętno tego świata, a zatem ci, co chcieli wskrzesić człowieka, albo popełniali błąd przez odurzenie, gdzie wizje szamanów zostawały odczytywane dosłownie. Do życia w ich świecie budził się nie człowiek, lecz bestia, zmora bądź demon z innego świata, którego potrzeb nie potrafił zrozumieć, ani zaspokoić nikt, nadając owej istocie określenia i tytuł nie posiadające żadnych znaczeń. W zasadzie tylko raz udało się ludziom wskrzesić człowieka takiego, jakim był, lecz to był przypadek, którego nikt nie potrafił powtórzyć, ani tym samym nikt nie pamiętał, w jaki sposób to się stało.

Rytuał, który przeprowadzali na ciele Samaela, miał dwa etapy. Jeden to ten, o który prosili ludzie, szamani i plemię chcące wskrzesić lub powołać do życia coś, co nie jest człowiekiem. Sprowadzić demona, istotę z innego świata. Drugi etap wymagał przeprowadzenia rytuału w tym samym czasie, łącząc dwa światy tak, jak teraz, transportując duszę, które mieli obok, do ciała, które miało wypełnić się istnieniem w świecie ludzi.

Alchemicy pobierali z ciała Samaela krew, która wyciekająca z niego żywa, rwąca i gorąca, mogąca zdawać by się świadoma, stanowiła uniwersalne i wielofunkcyjne paliwo zasilające cały wszechświat. To dzięki niemu wszystko funkcjonowało tak, jak w ciele człowieka serce mogło bić, a mózg pracować i rozbudzać duszę i świadomość, a ona zaś pobudzona instynktami pompowana była w centralny układ rozrodczy dający życie. Tak samo działo wszystko we wszechświecie. Sułtani nie utrzymywali jednak gatunku ludzkiego by podtrzymywał on w ten sposób sam siebie, ile produkowali w ten sposób więcej krwi zasilającej całą materię, jak i samych Władców Wyższych Wymiarów.

Samael był prawie gotów. Stawał się znaczeniem swojego własnego imienia. Jadem Boga. Bogowie zaś zamieszkiwali tylko i wyłącznie ziemię, będąc pierwowzorem ludzi, na których mieli się wzorować, a po czasie, przez ludzki strach, zostali oni przez nich uśmierceni. W swoim piątym wcieleniu, Samael na powrót miał się stać samym sobą.

Istnieje oczywiście legenda, że bóg żyjący na ziemi, pośród ludzi, został przez nich przegoniony, gdy ten ogłosił, ze to on ich stworzył. Ludzie wyśmiali go znając prawdę, dlaczego i w jaki sposób każdy z nich powstaje i po co. Bóg jednak chciał zawładnąć ludźmi by ci ogłosili go władcą całej planety. Ludzie zaś, gdy poznali jego zamierzenie, spytali jedynie, „po co?” Odpowiedzią, którą im udzieli było, że - zradzając się z ciemności, wkraczając w świetlistość, by móc się narodzić, pragnął jedynie tworzyć nadając sens ich życiu poprzez stworzenie sztuki, nauki, filozofii i wielu innych dziedzin, których istotę pojął w ciemności, by następnie w jasności stworzyć politykę, psychologię i religię. Nienarodzony mówił, że zrodzili go władcy, kierujący wszechświatem. A on stworzył ich i wszystko to, co ich otacza wprowadzając podstawowe prawa dualizmu, równowagi, przyczynowości, losu, przypadku, ewolucji, rozwoju, rozmnażania i ogólnego absolutu wszystkiego, co materialne i nie, a stworzenie tego zajęło mu tylko siedem dni.

Bóg w ramach podziękowań, dostał od ludzi, których stworzył, śmierć, która na powrót wysłała go w łono mroku, gdzie pozostał w rozpaczy nie spełniając swojego największego marzenia i ostatniego dzieła, nad którym pracował najintensywniej przez cały ten czas, czyli „miłość”. Przed śmiercią jednak udało mu się wypróbować owy wynalazek na samym sobie. Pokochał kobietę, która chciała urodzić mu dziecko, pragnąc nazwać go imieniem Lucyfer – gwiazda zaranna. Jednak dziecka nie było. Ona, gdy poroniła, odeszła od niego na dzień przed jego egzekucją, o której nie była poinformowana.

Gdy tłum zebrał się wokół niego, by go zgładzić za swoje głoszone herezje, w umyśle samozwańczego boga kiełkowało mnóstwo nowych dzieł nie mogące być namacalne. Tkwiły w nim zamknięte, przed wszystkimi. Uwolnione zostały zaraz przy pierwszym rozlewie jego krwi, przywołując jego bezcielesnych rodziców, chcący się objawić mordercom ich syna w akcie zemsty. W ostatnich chwilach bóg uśmiechał się widząc rozmawiających swoich rodziców, jako jedyny. Ludzie uznali go za niespełna rozumu, majaczącego w malignie na krótko przed śmiercią. Ukrócili jego cierpienia a z chwilą śmierci wydobył się z jego wnętrza jad, który spotęgowany przez potęgę jego rodziców, bogów ciemności i świetlistości, zakaził on ponad setkę zebranych ludzi infekując ich, by ci zarażali innych za pomocą dotyku, spojrzenia, słowa.

Gdy minęło kilkanaście lat, ludzie dopiero, wolno się ucząc, nie znając pojęcia nauki, sami zaczęli naśladować boga, tworząc i ucząc się kochać. Dopiero po stu latach przyznali się do błędu i zdali sobie sprawę, co tak naprawdę zrobili. Zaczęli czcić go, nazywając po prostu bogiem, zapominając jak naprawdę ten miał na imię. Gdy pojawił się samozwańczy syn, podający się za syna boga, który był ostatnim chodzącym między ludźmi, część tępiła go z równie wielką żarliwością, co poprzednika, a inna część zaczęła go czcić, chcąc wierzyć, nie chcąc popełnić kolejny raz tego samego błędu, by ostatecznie go zabić. Ci, mądrzejsi, władający już doskonale sztuką i nauką, którą posiedli, wyczuli oszustwo, nie dając się nabrać na kłamstwa i tak samo, jak zabili jego ojca, zabili też syna. Lecz ten, naprawdę był jedynie śmiertelnikiem, który chciał być bogiem. – Poprzez rytuał, który nie wiadomo było, kto obrzęd popełnił, człowiek ten ożył. Głupcy stali się jeszcze bardziej głupi, a mądrzy zgłupieli, nie mogąc zaprzeczyć faktom, których nie rozumieli, lecz wyczuwając spisek, nie odezwali się ani słowem. Musieli uwierzyć i okazać skruchę. Nie mogli oni wiedzieć, nie prowadząc żadnych trwałych zapisów historycznych, na których mogli się uczyć, że rytuał ten był znany od pokoleń, lecz przekazywany z pokoleń na pokolenia w ścisłej tajemnicy, a sięgający swoją historią pierwszego człowieka. Rytuał jednak został źle przeprowadzony i rzekomy syn boga zmarł przeżywszy jedynie dobę.

Jad, który w dalszym ciągu trawił i infekował kolejnych ludzi, przez stulecia, trawił ich jak rak, zabijający ich człowieczeństwo, z którym się narodzili. Zamiast rozwijać się i ewoluować, człowiek cofał się. – Dziś ci, którzy pragnęli wznieść się ponad to wszystko, próbując znaleźć lekarstwo na jad, mogli jedynie się starać na powrót stać się prawdziwym człowiekiem, jednak nikt nie wiedział, nie znał sposobu jak tego dokonać. Nawet, jeśli by ktoś się starał, to albo zabraknie mu czasu albo pozostanie pojedyncza jednostką nie mająca w społeczeństwie, w stadzie, żadnego znaczenia, nieliczona przez nikogo, jako istotna, będąc przegłosowana pokaźną ilością głupoty i strachu, będący najbardziej rozwiniętą formą, którą wywołał jad. Pozostali jedynie artyści, naukowcy i filozofowie, tak naprawdę niepotrafiący rozbudzić i wykorzystać tego, co mają. Mogli jedynie naśladować próbując samemu coś stworzyć, jednak nigdy nie będzie to wielkie na miarę samego boga. – Jad boga unicestwiał wszystko to, co on sam stworzył na początku. Miłość, sztuka, płeć, życie, przyjemność, bezpieczeństwo, wolność, pokój, szczęście, wiarę, nadzieję, płodność, ambicję, dumę, honor, odwagę, zatruwając nim umysły, serca, dusze, ciała i zmysły swojego dzieła, wprowadzając koszmary, halucynacje i obłęd, zwiastujący apokalipsę.

Jad zamieniający ludzi w czerwie, dał moc królom zabijającym prawdę, racjonalność i rzeczywistość wprowadzając raka pożywiającego się nimi, żerujące i na stałe zamieszkując w ludziach i samym wnętrzu ziemi, dzięki której gnili i oni. Wraz z nimi psuła się, Rozkładała będąc żywą, dojrzewającą padliną rozszarpującą przez nich samych wzajemnie dążąc do destrukcji i zniszczenia poprzez grzech, przed którym bóg ich ostrzegał za życia. Jedno słowo nic nie znaczyło i nim nie można było wytłumaczyć jakiegokolwiek znaczenia. Pojawiała się rozpusta, nienawiść, zemsta, ból, rozpacz, kłamstwa, głód, fałsz, obłuda, zdrada, rozkosz, pożądanie, seks dla zysku, skąpstwo, chciwość, kradzież, cudzołóstwo pozostawiające tylko smutek i żal, pustkę i chaos, gdzie jedyną ucieczką od tego była sztuka, narkotyki i samobójstwo. Świat opanowali politycy, kłamcy, psychicznie chorzy, psychopaci, mordercy, zbrodniarze, dewianci, egoiści mistrzowie wojny, brudy, nędzy, pieniędzy, okrucieństwa, chorób wenerycznych, fizycznych, plag, której ostateczna forma AIDS, rak, sprezentowana im przez naturę jak i własne DNA, gdzie w większości sami go sobie sprawiają prowadząc swoje ciała i umysły do deformacji i anomalii przestrzeni, wszystkiego, co tylko istniało, pragnęło zniszczyć człowieka, głupiego, ograniczonego, przepełnionego strachem przed samym sobą, samemu chcąc nieświadomie zniszczyć samego siebie dążąc do nieświadomie, lecz z pełnym zaangażowaniem i poświęceniem. Gdy jednak przyjdzie koniec, on, człowiek, nawet tego nie zauważy, a nawet, jeśli, to i tak zinterpretuje to po swojemu, a nie tak, jak w rzeczywistości jest, obarczając winą wszystko, tylko nie samego siebie. Gdy nadejdzie, wtedy będzie już za późno na jakiekolwiek samodzielne myślenie i podejmowanie środków zapobiegawczych. – Lecz to wszystko było oczywiście tylko legendą. Nieistotną przypowieścią opowiadaną bez celu, dla próby zmylenia poczucia upływającego czasu, samej rozrywki płynącej z wymyślania nieistotnych lub nieistniejących zdarzeń.

Samael próbował wstać nie bardzo wiedząc jak to się właściwie robi. Od początku czuł, że coś było nie tak. Wiedział coś, próbował uchwycić myśl, nie bardzo mogąc się skupić. Wstał nagi, chwiejąc się jak ktoś, kto w żyłach miał jeszcze wrzący alkohol. Jednak nie był to alkohol, ani nic innego. Było to jak amnezja wymazująca z jego umysłu wszystko. Nie wiedział, co powinien zrobić, a jeśli już to, po co. Czym jest, gdzie jest, kim jest, co to jest? Nie pytania, ale zdania twierdzące. Usiadł, nie potrafiąc złapać środka ciężkości, jakby brakowało mu jakiegoś narządu, palców u stóp lub ogona. Może miał problem z błędnikiem. Może nie potrafił chodzić, albo jego ciało nie było do tego przyzwyczajone. Gdyby mógł zapłakać z niewiedzy, samotności lub bezradności, to by już to zrobił. Pozbawiony był jednak nawet i tej wiedzy, nie znając pojęcia słów ani ich znaczenia, a już na pewno jak to się robi. Nie wiedział nawet czy się jakoś czuł, cokolwiek to znaczy. Położył się obserwując światło, które ani go nie oślepiało ani nie ogrzewało. Nie czuł zimna. Nie wiedział, czym jest. Nie doświadczył go jeszcze. Nie był głodny ani spragniony. Wokół bezkresnej pustki bezbarwnego piachu nie było niczego. Silne uczucie deja vu. Nie czuł smaku, węchu, nie słyszał. Nie wpadł na pomysł by sam się odezwać. Nie wiedział o istnieniu swego głosu. Reszta zmysłów działała, jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Dotykał i widział, lecz nie było, co dotykać i na co patrzeć. Wszystko było bezkształtne i bez znaczenia, jednakowe, pozbawione kolorów i oznaczoności.

Jego ręce wykonywały samoczynne ruchy, jak pod wpływem niekontrolowanych odruchów bezwarunkowych, szukając, chcąc czegoś, czego nie mógł odgadnąć. Chciał coś zrobić. Jego ciało i dusza wiedziała, czego chce, jednak umysł nie potrafił tego określić i pojąć. Czuł jakby ktoś, coś, chciało by nie mógł sobie tego przypomnieć, lub tego wymyślić. Usnął zmęczony.

Gdy się przebudził, wokół niego nic się nie zmieniło. Jego oczy mimowolnie upuściły łzy a z pojedynczej kropli w ziemi, jak zasiane nasienie – to słowo, wiedział, znał je, miało wiele znaczeń. Jego umysł odblokował się nieznacznie. Patrzył na maleńką plamkę łzy na piasku, jakby w niecierpliwości oczekując na postęp tego, co ma ze sobą przynieść, jakby czekał na efekt przeprowadzanego eksperymentu. Chciał by coś się stało, zmieniło się, myślał o tym, że nie chciał tutaj być, a może jednak chciał. Szukał tego miejsca całe życie, czy też nie chciał się tu nigdy znaleźć? Nie wiedział nawet tego. Tylko wtedy, gdy przestrzeń wokół doprowadzająca jego umysł do myślenia, te skłaniało go do pracy, a ta do czegoś więcej. Do odmian, które same z siebie nie mogły zostać stworzone, lecz samo „stworzenie” musi mieć kogoś lub coś, co zacznie napędzać ten proces. Samo z siebie nie mogło powstać, nie mając celu. Czy wszystko, co powstawało musiało mieć cel? Na pewno nie on w tym miejscu. Nie wiedząc niczego chciał, by zostało to wprawione w działanie, by zaczęło się zmieniać, określać, zaznaczać. Nie tyczyło się to wszystkiego i samego siebie. Zamknął oczy i próbował się skupić. Co przedstawiał owy stan po zamknięciu oczu i jak bardzo był różny od tego, gdy oczy otwierał. Rozluźniał umysł, aby skurczami wprawić w działanie coś więcej w nim ukrytego. Widział coś innego. Coś, co znał, a przynajmniej wydawało mu się, że zna. Jakaś pozostałość po czymś, po czym? Chciał wprawić to w działanie, mając przed sobą pustą przestrzeń, jak kartkę papieru, pragnącego być zapełniona czymś ponad ją samą. Próbował stworzyć, wymyślić cokolwiek, słowo, rysunek; nie myślał o tym, działał spontanicznie. Nie zastanawiał się czy ma sens czy jakiekolwiek znaczenie. Tworzył wizje, odmienny obraz czegoś, co go otaczało, cokolwiek, chociażby szkic. Wprawił myśli w działania nie wiedząc, nie zastanawiając się, spojrzał raz jeszcze na pejzaż wokół.

Na horyzoncie pojawiały się przedmioty, dobrze znane. Wyrastały z ziemi, ogromne jak budynki lub góry, całe miasta, potężne ołówki, szklanki, monitory, imitacje drzew, instrumenty, ciuchy, wrażenia muzyczne rozrastające się ponad wszelką miarę. Ponad wszelkie wyobrażenie. Skupiające się, zmieniające w swej strukturze, scalające się z innymi, tworzące nowe pojęcia, gadżety, podarte kartki, życiorysy, wynalazki. Przestrzeń zaczęła zakrywać się jego wyobraźnią przytłaczając ją. Udało mu się wyrwać z uśpionego umysłu anty-rzeczywistą przestrzeń fragmentarycznych obrazów odbijających od rozbitego lustra fizycznej enklawy dwuwymiarowej dwulicowości obranych form, stając się rzeczywistością, a nie jedynie złudzeniem, fatamorganą własnych myśli, których kreacja w jego głowie tworzyła na horyzoncie realny obraz tego, co miał w głowie. Im większa była jego fascynacja wzburzona widokiem postępujących zdarzeń, tym jego wyobraźnia odblokowywała jego umysł inspirując go. Sama przestrzeń z coraz większym zaangażowaniem inspirowała się nim, istotą, która traktowała go jako narzędzie, lub obiekt, muzę inspirującą całą przestrzeń. To on był jej inspiracją, artystą, który był dziełem samym w sobie, mówiące mu wszystko o nim samym będąc idealnym odzwierciedleniem samego siebie, mógł w ten sposób poznać samego siebie.

Jego kontrola i skupienie były już tak intensywne, że sam stawał się w pewnym momencie widzem oglądającym adaptację własnego dzieła. Przestrzeń pochłaniała jego wyobraźnie stwarzając nową rzeczywistość. Zalewała horyzont nierealnymi kształtami pozlepianych, żyjących martwych przedmiotów, przedstawiając mu coraz liczniejsze i bardziej skomplikowane w swojej budowie formy bez wyraźnego celu syntezujące się przypadkami, z których wyrastały obiekty pozbawione wszelkiej kontroli, racjonalności i oznaczoności, nazwania, zalewając wszystko jednym wielkim dziełem, które tworzył za pomocą wyobraźni elementami – narzędzie i artysta – współdziałają w koegzystencji, uzupełniając się z wylewającego się natchnienia z ciszy i spokoju. Ukazywały szczyt artystycznej wizji osiągającej swoje apogeum, którego w żadnej innej materii, świecie czy wymiarze, nawet w snach, nie mógł utworzyć. Tworzył to używając materii jako płótna będąc artystą malujący swoim ciałem bez opamiętania. Nie dla kogoś, nie dla samej żądnej jego samego przestrzeni, lecz dla samego siebie, gdzie sztuka jest jego jedynym urozmaiceniem, szczęściem, wolnością i pokojem tchnącym w jego życie sens i cel wyzwalający w nim żądze życia i tworzenia, w świecie idealnym dla niego. W świecie, w którym sztuka jest wszystkim.

Obserwował pejzaże ogromnych budynków pokrytych ludzką skóra, na której organiczne przyrządy malowały zmieniające się pod wpływem oświetlenia trzech różnobarwnych słońc, każde w innym kolorze, gdzie każde z każdym kontrastowało i zmieniało barwę, zmiennej w swej ideologii. Malował wzory i pejzaże używając tylko chmur. Otoczenie w pełni nasycone zaczęło samo tworzyć i dokańczać swoją własną istotę, jak pod wpływem strumienia świadomości. Kolejne pejzaże czterech stron świata. Pustynia z okablowanymi antenami tworząca jedną wielką konstrukcję będąca akumulatorem czegoś więcej, niż tylko samej ziemi. Niby instalacja. Po przeciwnej stronie lodowy pejzaż ziemi i nieba skutej lodem o zmiennej strukturze. Szczyty i powierzchnie będące pozlepianymi żyjącymi twarzami. Naprzeciw tworzyło się miasto wyrastające do góry nogami z nieba. Olbrzymie drapacze chmur nabierały sprężystości i giętkości gumy, położonymi za siedmioma zboczami, siedmioma miastami, siedmioma pustyniami w stronę czwartej strony świata, żyjącego lasu zbudowanego fraktalnie jak sieć neuronowa ssaków, myśląca i samo się doskonaląca. Uświadomiona w pojęciu, kim jest i czego oczekuje od siebie samej.

Otoczony tymi nierealnymi, przeczącymi wszelkim regułom i logice, pejzażami usiadł będąc jedynym widzem siedzącym po środku teatru Tamary stwarzającego żywe, myślące światy, wypływające zewsząd w bezkres. Otoczone woalem różno-poziomowych warstw dźwiękowych rozbudzających w jego pamięci pojęcie emocjonalności i wrażliwości, będące tutaj niemal namacalne. Pragnął pozostać tu na zawsze. Wszystko, czego potrzebował mógł stworzyć sam i sam to zniszczyć. Cudowna kraina wyobraźni tryskająca obfitością doznań, uwalniająca zamrożone w nim uczucia. Teraz pragnął zasnąć, by jak najszybciej wypoczęty wstać i móc stworzyć istoty jemu podobne. Rozbudzony umysł, zmęczone pracą ciało. Rwące mięśnie, skurcze żołądka, ból, ale i zadowolenie koiło go. Tracił kontakt z otoczeniem. Jego jad, nasienie, w końcu znalazło ujście.

We śnie słyszał głosy pytające „Jesteś szczęśliwy? Tak? Zatem sprawimy, że przestaniesz być. Rozczarowałeś nas. Myślisz, że te twoje absurdalne konstrukcje i pejzaże są wartościowe lub piękne? To brud! Każdy, nawet pozbawiony talentu i wrażliwości artystycznej stworzyłby lepszy szajs niż to. Taki jesteś ambitny? Zabierz się lepiej za zwykłą fizyczną pracę. Za to, czego nienawidzisz. Inaczej przyjdziemy po ciebie.” – Setki głosów, krzyczące jeden przez drugi, niszczące jego azyl szczęśliwości. Niepozwalające mu się przebudzić z koszmaru. Pozbawiali go godności. Przybyli nieznajomi wyciągający bezosobowego królika z kapelusza. Nieme istoty naśladujące i wyśmiewające jego. Kolorowe błazny z dużymi, czerwonymi nosami podchodzili do niego z nożami, siekierami i pałkami godzącymi go w samo serce własnego istnienia. Wybijali mu je z głowy siłą. Te pomysły, konspekty, szkice, które pragnął zrealizować, o których marzył. Pozbawiali go miejsca, w którym mógł odizolowany tworzyć. Wszyscy byli przeciw niemu. Nie próbowali zrozumieć, dlaczego to robi. Było to dla nich bez celu. Bez znaczenia.

Nie mogąc wytrzymać zaczął krzyczeć, a wraz z nim przestrzeń cierpiała zalewając się obrazami fałszu i ułudy, uniemożliwiające nadać jej własnej historii. Trafili w najczulszy punkt. Załamywali jego wrażliwość i obserwacje, dla których żył. Krzyk wstrząsnął nim samym powodując huragan dezintegrujący wszystko, pozostawiając jedynie strzępki rozerwanego dzieła, niedokończonego bytu, kwintesencji samego siebie. Był bliski stworzenia arcydzieła. Wraz ze zniszczeniem wszystkiego jego istnieniu pozostało jedynie zapaść się w sobie jak słońce, otwierając bramy otchłani czarnej dziury, w którą chciał się zapaść. Wiedział, że gdy wszystko się skończy, powróci do rzeczywistości, czymkolwiek ona była. Nienawidził jej tak samo, jak ona jego. Dostawał od niej tylko ciąg niekończących się rozczarowań. Trafiał w świat, gdzie nic, nawet sztuka nie miała sensu. Stan ten był mu znany od zawsze. Umierał nie pozostawiając w sobie nawet cienia nadziei na poprawę czy rekonstrukcję własnej osobowości.

Dążąc do destrukcji totalnej, w którym stanie nie zależało mu na niczym. Wciąż uciekając, izolując się w myśli bez konkretu, by po czasie nie robić nawet tego, wracając do punktu wyjścia. Siedział bezczynnie, bez ruchu, nie okazując żadnych emocji, będąc z nich totalnie wyprany. Był jak dziecko straszone przez rodziców pożeraczem dzieci, który stwór przychodzi w nocy przez okno wchodząc do pokoju i zjadając rączki, nóżki a na końcu serce i głowę. Tym razem zamknie się dla wszystkich. Nie wpuści nikogo. Będzie dążył do śmierci, w której znajdzie ukojenie.

Śnił o życiu, a w nim, czuł się rozbity. Wokół była cisza, biel i matnia. Przebywał w lesie, na starej strzelnicy panował wiejski spokój. Huśtawki nastrojów próbowały trawić go wątpliwościami, poddając próbom. Czuł się jakby coś w nim było i próbowało się uwolnić, jednak było przyblokowane. W jego głowie rozgrywał się horror ostatnich wydarzeń, dziejących się w dzień cichy i pełny niepokoju. Był jak opętany, ale nie przez demona, lecz anioła blokując uwolnienie się zła, chaosu, destrukcji i mroku, który pragnął przejąć nad nim kontrolę. Chciał tego, ale nie wiedział jak owe zło uwolnić i co by mogło zdziałać w jego życiu i w głowie, w której mózg narażony był na ataki ze zdwojoną siłą, odsłaniając jego duszę. Gdyby wierzył w to, że naprawdę jest opętany, musiałby się poddać zaklinaczowi czasu.

Był młody, dorosły, czuwał w samym centrum swojego życia. Na starość, doświadczony zacznie zabijać dla przyjemności. Jak go zamkną on i tak nie będzie miał za wiele do stracenia. Będzie to miła odmiana. Nie będzie musiał się martwić o cokolwiek. Będzie przebierał się za potwornego pożeracza dzieci robiąc dzieciom to, czym ich i jego straszyli w dzieciństwie. Stanie się żywą legendą, potworem z baśni, fikcją literacką, która znalazła się w rzeczywistości. Stworzy prawdziwą, najdoskonalszą kreację aktorską, który aktor tworzy postać prawdziwą. Życie posłuży mu za miejsce, w którym rozegra się cały teatr makabry i okrucieństwa.

Ciało nowego, szóstego wcielenia, tkwiące w trumnie, dojrzewające, powracające zza światów, rodziło się wraz z nadejściem świtu. Nieznane plemię wyznawców martwych bogów oczekiwało nadejścia demona. Rytuał dobiegał kresu. Z najstarszego, największego cmentarzyska, istnego Nekropolis, wykopali ową trumnę. Sarkofag. Nie wiedzieli, kim było istnienie w nim zamknięte. Miało jednak ponad tysiąc lat. Było tam jeszcze przed pojawieniem się pierwszego człowieka. Co zawierało? Ostatnią istotę ich poprzedników? Leżały w niej popioły w brudzie dojrzewającego martwego płodu. Spróchniałe kości ożywały, zamieniając się w czerwia pożerającego własną matkę. W ten sposób się odradzał. Robactwo opiekowało się nim. Ubierało w skórę i dawało mu oblicze owada. Ochraniały siedlisko radioaktywnej wylęgarni wszelkich chorób i robactwa. Czerwie pokrzepiały go. Dały mu mityczną maskę gazową z charakterystyczną rurą zakończoną szpicem, którym wysysał istnienia.

Był legendą samą w sobie, pojawiającą się w baśniach i mitach wszystkich kultur, pod różnymi imionami. Historie te są pamiętane do dziś, jednak pod mocno ocenzurowaną wersją. Był zmorą wszystkich rodziców całego globu. Ożywał ponownie. Powracał. Przebudził się po raz szósty. Ponownie jako ktoś inny. – Ciemność wypełniała wszystko zalewając chwilą ciszy fragment rzeczywistości będący za krótki by się zorientować w sytuacji. Mrok był napięty a ten, który w niej oczekiwał na ponowny rozbłysk jawy, będzie musiał przedrzeć się przez niego. Wymagało to sporego refleksu i całkowitego skupienia. Bez tego nic nie zauważy.

Scena 7. Baboka, najstraszniejsza bajka dla dzieci

Pojawiła się w nocy podczas pełni, między budynkami grupa dzieci o zdeformowanych ciałach i twarzach. Ciemność powróciła. Po chwili pojawiła się dłoń dziecka, w której trzymanym kijem uderzał o drabinki barierki, biegnąc. Ciemność znów się zamknęła. Kolejny obraz, jeden po drugim, jak w poklatkowych, filmowych sekwencjach. Dostrzec można było kilka postaci wypełnionych agresją. Uderzali brutalnie kijami we wszystko, co podczas ich biegu przez noc, jak małe zwierzątka, napotkało ich kije. Bez namysłu i zastanowienia. Ich ruchy niczym ruchy bestii wypełnione okrucieństwem, a zarazem wypełnieni radością, zachwytem. Wznosili nieme podziękowania księżycowi w pełni, który czuwał i wyzwalał w nich owe prymitywne żądze kierowane instynktem i spontanicznością, dając upust swoim ciałom, pozwalając aby one same reagowały i żyły bez kontrolowania go za pomocą myśli. Księżyc był ich matką, oni zaś byli dziećmi nocy.

Odczłowieczeni prześladowcy. Z początku wydawało się, że piątka dzieci goni za samą nocą. Jednak gonili za realną zwierzyną. Za nagim, łysym, jednak młodym człowiekiem. Odrażające przekrzywione uśmiechy zdeformowanych ust spływały im z twarzy. Krztusili się własnymi uśmiechami. Nienawistne spojrzenia spoglądające spod kapturów mówiły, że go dopadną. Kwestia psychologiczna. Nie będą ani delikatni, ani współczujący. Mężczyzna tracił siły. Resztkami przytomności próbował zorientować się w oszalałym biegu, amoku, gdzie jest, w którym miejscu miasta. Dzieci nocy wyły wielopłaszczyznowymi barwami niemogącymi być wydobyte przez ludzkie struny głosowe. Hałas, krzyki, uderzenie rytmiczne, celowe, wywołujące trwogę, wywracające przypadkowe elementy miasta, by narobić jak największego hałasu. Intensywnie mknący, jak zapowiedź wojny syrenami przeciwlotniczymi, niósł się echem po pustych ulicach.

Mężczyzna wyglądał jak ktoś, kto został oszukany, albo kogoś, za sprawą czegoś, co skazywało go na totalną porażkę. Miał zwierzęcy wzrok i taki sam wyraz twarzy. Był człowiekiem, ale na pewno nie zrodzonym ze współczesności. Wyglądał jak ktoś, kto stracił całą swoją magiczną moc, którą został obdarzony. Dzieci otoczyły go stając w półkolu, ściskały krąg, wymuszały by się poruszył do tyłu, w stronę muru. Nie mógł się skoncentrować. Jeden z kijów uniósł się w górę. Zaraz do niego dołączyły cztery następne. Poderwały się błyskawicznym ruchem zadając kolejne ciosy, przed którymi mocą nie zdołał wyjść nikt. Pierwsze ciosy powalały go na ziemię. Drugie kaleczyły i obijały. Kolejne niosły ból, miażdżyły. Po dwóch minutach zatłukły mężczyznę na śmierć.

Oni, prześladowcy, dzieci, traktowali to jedynie jak zabawę. Była to dla nich frajda. Rano przeczytają o tym w gazecie. Po pięciu minutach mężczyzna leżał martwy, jednak oni bili dalej, aż do utraty sił, chcieli wiedzieć, co się stanie. Kolejne dziesięć minut. Rozpryskiwali jego krew zabarwiając swoje kije. Zwalniali jak maszyna aż ustali zupełnie. Patrzyli w milczeniu na swoje malownicze dzieło. Obdarte, zmasakrowane, zmiażdżone ciało.

Dzieci zaczęły wycofywać się i dezorganizować, gdzie każdy skryty w swoim osobistym cieniu, zaczął podążać samemu w swoim kierunku, każdy w inną stronę.

Tak wyglądało i nie mogło wyglądać inaczej. Czas i miejsce były odmienne, ale mimo tego posiadało jakieś wiążące fluidy, inaczej nie mogłoby go tu być. Podczas przebiegu czasu przeszłego Pożeracz Dzieci w każdym miejscu, w którym się pojawił, w którym pożarł, chociaż jedno dziecko, pozostawił znak w przestrzeni. Wyczuwając go mógł je namierzyć po dekadach i do tego miejsca wrócić.

Teraz i tak wszystko było tylko remake’m prawdziwych wydarzeń. Sułtani już od dawna byli po eksperymencie. Owe chwile były po prostu uwięzione w czasoprzestrzeni. Musiały wybrzmieć jak fala dźwiękowa, której poszczególne elementy przemieszczają się mieszając wydarzenia i czas, pozostawiając go, przestawiając przemiany, które nie nadeszły, stawały się już dokonane i na odwrót. Jednak nie jest to istotne, bo w sferze wielowymiarowości, można tylko prosić o fuks, by treść czytanego tekstu nie wymknęła się spod kontroli. Literki uciekałyby lub tworzyły nowe zdania pozbawione logiki i gramatyki, zamieniając lub kasując te, stające się już integralną, wbudowaną, przyspieszoną częścią treści. Chociaż i tak już zaczęło się postępowanie przebijające zdarzenia alternatywne z innych wymiarów, w których także ich odbicia są w innym etapie metamorfozy po drugiej stronie życia na osi współrzędnych.

Kwadrans po wydarzeniach na ulicy, nie wiadomo, czy przez totalny przypadek czy jest to pewnego rodzaju kosmiczna zależność mająca wewnętrzne znaczenie dla jakiejś innej istoty bądź mocy. Mężczyzna gonił drugiego już od pół godziny nie mogąc go pochwycić ani prześcignąć. Nie tracił dystansu, lecz uciekający wydawał się doskonale wyczuwać kolejny krok swojego prześladowcy. Jedynie, czego goniący chciał to złapać tego, którego gonił i spojrzeć na jego twarz. Tylko tego chciał, a ciekawość zżerała go coraz bardziej, z każdym przebiegłym kilometrem. Wydawało mu się, że w jego życiu i na świecie nie ma nic ważniejszego.

Podczas momentów, w których obydwoje przystawali oddaleni w bezpiecznym dystansie, by odpocząć, każdy z nich był skupiony do swych grani, by móc zareagować w jak najkrótszym czasie, by w nieoczekiwanym momencie rzucić się w pęd, który musiał się kiedyś zakończyć, a co obydwoje czuli, zakończy się w momencie, gdy jeden z nich nie padnie z wycieńczenia lub odpuści. O popełnieniu błędu w tym momencie nie było mowy. Obydwoje tryskali ponad przeciętnym ciałem i błyskotliwością umysłu.

Goniący czuł żar, biegł obserwując i poznając. Widząc wciąż jedynie tył jego osoby, ani razu nie udało mu się spostrzec, choć przez moment jego oblicza. Irytował go jego spokój. Po czasie wydawało mu się, że odczuwa jakąś zmianę, zmęczenie? Może dawał mu szansę lub drażnił się z nim. Był ubrany w strój nieznośnie podobny do tego, który on sam zakupił wczoraj, jednak ten, który on miał na sobie, był wyraźnie znoszony. Przepłacił. Ekspedientka mówiła, że jest jedyny w swoim rodzaju.

Na skupieniu, rozmyślaniu i gonitwie spędzili ponad sześć godzin późnej jesiennej nocy. Spóźniony i rozleniwiony świt ociągał się do późna, prawie po siódmej. Odcienie zmieniały uliczki. Był coraz bliżej, ale im dłużej biegli, tym trasa, którą wybierali, była coraz bardziej niebezpieczna. Przeczesywali biegiem przez otwartą galerię handlową, jeszcze martwą o tej godzinie. Piękny widok. Cudowne miejsce. Wielopoziomowe szkło i ruchome schody. Kwintesencja tego świata. Wyczuwał ją i nasycał się. Księgarnia, chiński bar, sklepy z ciuchami, butami, torebkami, pierdołami. Przebiegali wzdłuż ich wszystkich. Matowy, zimny ranek. Czerwone skórzane fotele przy kinie. Wyjście ewakuacyjne. Schody i winda. Schody wygrały.

Bieganina przeniosła się do starego budynku przeznaczonego do rozbiórki. Budynku po bombardowaniu z okresu drugiej wojny światowej. Sam szkielet bunkra, zwalony komin, rozlany uran, fosforowe brzozy, ciepłe miejsce pośród zimnej pustki. Zakaz wstępu. Obydwoje wiedzieli gdzie są. Obydwoje z lękiem wysokości. Ryzykowali wszystko. Do momentu, gdy cel potknął się z taką mocą, że nie będąc w stanie złapać równowagi, tracąc kontrolę runął bezwładnie w dół schodów bez poręczy, gdzie żaden z nich nie mógł niczego zrobić. Wypełniony adrenaliną pobiegł do przeciwnika i złapał go. Trzymał w zaciśniętych do białości pięściach. Odwrócił twarz do siebie. Widział swoją twarz odbitą w rozbitym lustrze, w masce, która nie była maską, lecz jego twarzą. Szklana skóra naciągnięta na twarz. Jego uścisk zelżał. Postać nie ruszała się. Upewniał się czy to, co trzymał w rękach było, mogło być człowiekiem. Czy stał się ofiarą kpiny, gdyby się okazało, że trzyma jedynie manekina? To niemożliwe! Przecież nie spuszczał go z oczu. Dotknął swojej twarzy. Była gładka i popękana. Rozbita jak porcelana. Spojrzał jeszcze raz na twarz nieprzytomnego, która tym razem była jego własnością.

„Ukradłeś mi twarz skurwysynie” – rzucił w furii – „To dlatego uciekałeś, i ją ukrywałeś. Muszę pozbawić cię życia by ją odzyskać. Słyszysz? Czy ty słyszysz, co do ciebie mówię?!”. – Jednak istota, którą znowu trzymał kurczowo wydawała się być nieprzytomna. Jego uścisk zelżał, ale nie na tyle, by go zupełnie puścić. – „Co jeszcze się stanie, gdy się przebudzisz? Zapragniesz przejąć całe moje ciało? Może zechcesz ukraść moją osobowość? Co w niej jest takiego?! Czego ty kurwa ode mnie chcesz?!”.

Na swoim ramieniu mężczyzna poczuł dłoń. Odwrócił się. Przed nim stał mężczyzna w płaszczu i kapeluszu ze struną przeciągniętą między dwoma dłońmi, owinięta wokół kciuków. Stroiciel. Prześladowca. Władca. Jednak nie przyszedł po niego. Chciał zabrać zwłoki. Ten powstał. Nie miał zamiaru przeszkadzać, pytać, ani się sprzeciwiać. Stanął obok i przyglądał się wszystkiemu. Odwrócił się i złapał się za twarz. Wbił w nie paznokcie i rozorał ją wzdłuż. Palce jak u bestii. Jeszcze raz do złapał się za twarz, wcisnął tym razem palce w otwarte, spływające krwią rany i rozerwał swoją twarz na strzępy.

Najstraszniejsza bajka dla dzieci.

Gdzieś indziej, w innym czasie i miejscu. Dalej. Wcześniej. Bez znaczenia. Jedna z wielu podobnych do innych, rozsianych po kraju wiosek, w samym środku surowej, prawdziwej zimy. Rozpoczynał się prawdziwy terror niosący prawdziwą grozę.

Nieświadomy niczego, dziesięcioletni Samael, nawet nie myślał, co przyniesie mu przyszłość. Nie chciał wiedzieć. Gdyby wiedział, z miejsca popełniłby samobójstwo. Sama wizja mogłaby zmienić go diametralnie. Obecnie nie dylematy przyszłości, lecz chwila obecna, pora, klimat, wieś i legendy nimi wypełnione dręczyły go najbardziej. Niepokój wkraczał w jego duszę swoją nieokreśloną fakturą.

Pusta, pokryta śniegiem uliczka za jego oknem. Wczesny wieczór, lecz ciemny jak w samym środku nocy. Nieustannie padający śnieg roztaczający połyskującą aurą całą wieś. Dymy z kominów, przedświąteczne kreskówki w telewizji, zapachy potraw. Szare domki zamykały ciepło szczęśliwych rodzin. Zapachy wytrawnych alkoholi mknęły przez pokoje rozgrzewając zimną krew tężejącą w żyłach. Tak było, co roku. Lecz z roku na rok, widok za oknem, wciąż tym samym, który Samael widział, wywierał na nim coraz bardziej dziwny wpływ. Jak gdyby podczas upływu dekad płakała pożerając smutkiem pogrążając w żałobie całą wioskę w nieodwracalnym procesie totalnej rozpaczy, skrywaną nawet przed samymi sobą. Działo się to, co roku. Wciąż opowiadane te same historie. Co roku im był starszy, słuchając ich siedząc przy adapterze i kominku, zamiast przyzwyczajać się do nich, uważając je za baśnie, wymysły wieśniaków, stawały się z biegiem lat coraz straszniejsze i bardziej realne. Pewnie tak działała wiara. Ktoś coś opowiada, nieprawdopodobną historię, a z biegiem czasu zaczyna ona wtapiać się w duszę, stając prawdziwa. Zaczyna się w nią wierzyć aż staje się częścią tego, kto ją w sobie nosi.

Jednak nie wszystko opowiada się dosłownie. Pewną część, najbardziej przejmującą i przerażającą przemilcza się i dopowiada samemu sobie, bez obecności dzieci. Staje się mistyczną tajemnicą. Zło zamknięte w ścianach, pochowane w kominach i pod łóżkami, miało w ten sposób swoją ochronę. Pradawne, wszechpotężne i nieposkromione, ukrywało się między wierszami. Oczekiwało. Samael nie chciał, by się przebudziło. Wieś, mimo obecnych czasów, była zakorzeniona w tradycjach i wierze w demony, rzekomo zamieszkujące okoliczne lasy, jak i było ukryte w samej wsi.

Ukryty racjonalista, mimo młodego wieku, próbował twardo stąpać po ziemi, nie pozwalając by wyimaginowane demony zawładnęły jego duszą tak, jak zrobiły to z niemal wszystkimi w tej wsi. Jednak wobec pory zimowej, jego zmysł ateisty padał. Nie mógł pozostać obojętny na opowieści, gdzie każda legenda zawierała ziarno prawdy. Jego umysł podsuwał kolejne ekspertyzy racjonalnych wyjaśnień zaginionych dzieci. Nie mógł uwierzyć w Pożeracza Dzieci wchodzącego przez okno w środku nocy. Wślizgującego się przez szparę w drzwiach albo wychodzącego z ciemnej szafy. Nie chciał, ale kusiło go by poznać podań opowiadanych na długo przed tradycyjną, wigilijną kolacją. Lokalny folklor opowiadały najstarsze kobiety w wiosce. Obłąkane czarownice, którym pozwalano mówić jedynie w tym czasie. Cudem przeżywały sto lat, a najstarsza, w co już nikt nie chciał wierzyć, mimo prawdy, liczyła sobie sto osiemdziesiąt lat. Mówili na nią, że była pierwszą napiętnowaną. Pierwszą, którą w wiosce odwiedził Pożeracz Dzieci. Było to wówczas, gdy ona sama była dzieckiem. To od niej się zaczęło.

Choć kobiet było w tym wieku znacznie więcej, ta jedna zyskała sobie miano najważniejszej. Strach, który zasiewała w kolejnych pokoleniach widząc, jak każde starzeje się i umiera, napawało ją smutkiem tak wielkim, że jej starcza zgorzkniałość nie pozwalała jej umrzeć. Każde słowo, które opuszczało jej ciało, było przesiąknięte obłąkaniem i totalnym zatraceniem zdrowego rozsądku. Niektórzy w wiosce plotkowali, że to dzięki temu demonowi, z którymi wchodziła w liczne zakłady stawiając resztki własnego życia na szale losu. Nie miała ona nic do stracenia. Każda z nich była na krawędzi życia, mogąc zostać pochłonięta przez śmierć w każdym momencie.

Samael czuł się chory. Kończyła się środa i nadchodziła kolejna noc będąca trzecią nieprzespaną z rzędu. Jego organizm odmawiał posłuszeństwa. Umysł wypełniony był irracjonalnymi myślami balansującymi na granicy obłędu, gdzie z jednym z objawów były halucynacja pojawiające się wszędzie wokół niego. Wszędzie widział czerwone dziury, których istotę pragnął zgłębić, czując, że ten rodzaj materii pochłonie jego całkowity czas, którym dysponuje.

Noc dopadła go i pozwalając usnąć dzięki księżycowi w nowiu. Podczas ostatnich pełni doświadczał rozbudzenia ciała i umysłu ukazując mu myśli wprost proporcjonalne do zachowań wszystkich wokół, tchnące abstrakcyjną, zaszyfrowaną logiką, którą jedynie równy mu szaleniec, tkwiący w chorobie od tysiącleci, mógłby go zrozumieć w pełni.

Spał tej nocy osiemnaście godzin. Obudzony czuł się równie wykończony i śpiący, co przed zaśnięciem. Siedział w kuchni. Był chudy i blady jak zawsze. Jak kartka papieru. Rodzice bojąc się, że ma anemie, wysłali go jakiś czas temu do medyka, ale ten odrzekł, że był zdrowy. Taka jego natura – zakomunikowała matce lekarka. Biała skóra, zapadnięte w głąb czaszki i podkrążone oczy. Wieczny katar i sine lub spuchnięte usta. Wyglądał jak trup.

Zamknięty w sobie, nie za często rozmawiający z kimkolwiek Samael, nie z racji wstydu, czy też opóźnienia lub innej blokady psychicznej, nie rozmawiał, bo nie chciał. Każda rozmowa z kimkolwiek, wymiana poglądów i myśli kończyła się kłótnią. Wydawało mu się, że wszyscy wokół tkwią w błędzie, nie myśląc, nie odczuwając, nie posiadając logiki i wrażliwości równej jemu. W każdej kwestii był sprzeczny z każdym. Nie wynikało to z jego uporu by przeciwstawić się komukolwiek. Ilekroć próbując wytłumaczyć swój tok rozumowania i tematykę myśli, nikt go nie rozumiał. Chcieli, ale nie był w stanie. Z tego powodu Samael wolał swoje myśli trzymać tylko dla siebie, spisując je w specjalnie do tego założonych zeszytach, które notatki, co jakiś czas czytał, sprawdzając ich sens, logikę, założenia. Analizując liczne teorie wypierając albo rozwijając niektóre. Spisywał każdego rodzaju myśl nie wiedząc, nie umiejąc jeszcze ocenić, które zdania posiadające istotną wiedzę, a które są błędne.

Rankiem w ciszy i skupieniu siedząc w kuchni obserwował krzątaninę swojej matki, wpatrując się w nią i ucząc jednocześnie zachowań innych. Matka skrępowana jego milczeniem i powagą, spytała, dlaczego w takim skupieniu, jak egzaminator podczas wykonywanego testu, ją obserwuje. Odpowiedział jej.

Istotną, a może nawet najbardziej znaczącą dla niego miała jego wada lub przez innych nazywana chorobą oczu. Były sprawne i widziały jednak tylko na czarno biało. Wiedział tak od stadium niemowlęcia. Nie potrafiąc zrozumieć istoty koloru i barwy. Liczyły się tylko odcienie. Jego źrenice potęgowały efekt choroby będąc śnieżnobiałe, podczas, gdy tęczówki były czarne. Samo to sprawiało, że był inny i jako odmieniec był traktowany przez wszystkich. Brak kolorów utrudniał mu życie, lecz znalazł on sposób na poradzenie sobie z tym w aspekcie życia codziennego. Z wiekiem jednak brak kolorów odbijał się na jego myśleniu, rozumowaniu, ukazywaniu emocji i uczuć, nie będąc bynajmniej z tego faktu ich pozbawiony, lecz miały one całkowicie odmienny charakter, czarno białej wrażliwości i postrzegania. Z Samaela wyzierała anielska niewinność i melancholia samotności izolująca ich od swoich rówieśników, którzy się go bali. Chodził w garniturze, w całości będąc postacią wyciągniętą z czarno białego filmu, którego surowość odbijała się na sposobie jego zachowania i jego nawykach.

Przez kolejne cztery noce śniły mu się martwe płody, żyjące i uwięzione w słoikach. Próbowały się wydostać i uciec, jednak słoiki nie miały wieczek. Nie chciał wiedzieć i panicznie bał się tego, co będzie, gdy martwe płody się uwolnią. Po przebudzeniu z koszmaru, kolejnego, kolejnej nocy, bał się coraz mniej. Do złych snów był przyzwyczajony. Śniły mu się niemal zawsze. Zwiedzał nierealne miejsca i krainy z fascynacją, próbując zrozumieć i poznać jej przeznaczenie, genezę i filozofię. Gdy śnił, nie czuł się, jakby śnił, ale jakby odwiedzał inny świat. Sny były nadzwyczaj realne. Czasami mu się zdawało, że są realniejsze niż prawdziwe życie. Pamiętał je wszystkie w całości, w swej drobiazgowości, i z całą swą dokładnością przywoływał ich wspomnienia podczas jawy.

Po przebudzeniu z kolejnego z koszmarów, które przybrały ostatnio na sile swej przerażającej tematyki, zawsze szedł od ojca, Asmodeusa, ciągle tkwiąca w książkach, pisząca coś niezrozumiałym pismem, była w zasadzie jedyna, z którą mógł porozmawiać. I nawet, jeśli on, co się rzadko zdarzało, go nie rozumiał, zawsze miał dla niego jakąś radę lub myśl, nad którą się głowił tak długo, aż ją rozszyfruje. Matce nie ufał. Nie wiedział, z jakiego powodu. Wydawało mu się, że jest inna. Wyczuwał w niej coś, co mimo pozoru normalności fałszuje jej wizerunek, zupełnie, jakby coś ukrywała przed nim, przed kimkolwiek, maskując się złością lub zażenowaniem. Odkąd od ośmiu miesięcy miała w sobie coś, co żyło i dojrzewało, wydawało mu się, że się zmieniła, a odnośnie tego czegoś w jej łonie miał złe przeczucia.

Po trzech godzinach całkowitego bezruchu, skupiając się w całości na wolności, niczym nie skrępowanego myślenia, próbował znaleźć sensowne rozwiązanie problemu, zastanawiając się, jakie w tym momencie powinien podjąć kroki. Wybrał możliwie najgorszy z możliwych, wiedząc o tym. Nie lekceważył swojej podświadomości, by z uśpionych fragmentów mózg podpowiadał mu właściwie obranie kierunku. Robiąc to od wieków, myśl, że znaki nie pojawiają się bez znaczenia. Rozmyślał nad pogrzebem dziadka, właściwie nie nad samym obrzędem, ile myślą, która drażniła go podczas chowania zmarłego. Widząc go w trumnie, martwego, miał nieodparte uczucie, że chowano nie tyle jego, ile jego ojca, jak i jego samego. Nie potrafił także zrozumieć, może był na to za mały, dlaczego wszyscy wokół niego płakali. Przecież – sami to mówili – znalazł się w lepszym świecie, czy bił od nich smutek, czy też zazdrość pod jego postacią, nie potrafił zrozumieć. On jako jedyny nie płakał. Czując się, jakby przeżywał własną śmierć.

Rozmyślał raczej nad samą istotą śmierci, czując, że jego dotyk wcale nie jest mu obcy. Mimo, iż podczas tych kilku lat swojego życia nie osunął się nawet w pobliże legowiska władcy końca świata wszelakiego życia, muszącego mieć swój koniec dla samego spokoju i równowagi wszechświata.

Wyglądało na to, że nikogo nie było w domu. Spokój, cisza i tykanie zegara przywodziło mu na myśl dźwięki śmierci. Uspokoił się słowami wypowiedzianymi przez siebie na głos, „jeśli w życiu spotka cię wszystko to, czego się boisz, gdy to przeminie, nie masz się czego bać”. Jednak na myśl o spotkaniu z Pożeraczem Dzieci, zwanym powszechnie Baboką, bał się nadal. Był dzień, co prawda, ale według niego nie robiło to różnicy. Był sam, kominek zgasł. Pozamykał okna. Czekał, ale wolał się zamknąć w pokoju i zająć się czymś, co pochłonie jego czas. Gdy to coś nadejdzie i tak nie będzie miał żadnych szans. Wolałby żeby nadeszło wtedy, gdy się nawet nie zorientuje.

Nie bał się być pożartym przez potwora z legend, lecz tego, co się stanie z nim później. Będąc strawiony przez pradawne zło, któremu nie można się było przeciwstawić. Był przynajmniej uświadomiony skąd się bierze niepokój trwający w nim od paru dni. Przeklinał swój los, jak co roku, gdy nie skończył trzynastego roku życia. Wówczas przestałby być uważany za dziecko. Musiał skrywać swoja wewnętrzną niewinność, jeszcze głębiej niż, na co dzień i stawać się wyrachowanym dwunastolatkiem, by przybrać pozór dorosłego. Przestał wychodzić z domu, chociaż nie sądził, by siedzenie w nim było równie bezpieczne. Nie wychodził nawet na własne podwórko ogrodzone murem. Mógł jedynie z napięciem wyczekiwać chwili aż potwór sam z siebie opuści wioskę, a zrobi to najpóźniej na święto wiosny, do którego zostało zbyt dużo czasu. Musiał być wyjątkowo skupiony i czujny. Przede wszystkim nie spać w nocy. Zamykać okna i oświetlać najciemniejsze punkty w pokoju lampkami, latarkami i świecami, nie dając w ten sposób potworowi żadnej możliwości wniknięcia do jego pokoju.

Noc, która nadeszła była pierwszą, w której księżyc był znów w pełni. Zawieszony na bezchmurnym niebie zwiastował mróz kolejnego dnia. Od samego rana wyczuwał, że tej nocy będzie musiał być wyjątkowo ostrożny, choć nie wiedział, tak naprawdę, z jakiego powodu. Niespecjalnie dobrze się czuł tego dnia. Jakby był hipotetycznym bohaterem strasznej bajki dla dzieci, o którym miały opowiadać następne pokolenia, strasząc go historią prawdziwą.

Coś uderzyło w domu z wielką siłą, że budynek cały zadrżał w posadach. Nie chciał wychodzić z pokoju. Zamknął się jeszcze bardziej i przykrył kołdrą. Nasłuchiwał rozmowy rodziców u dołu. Ściany były doskonałym przenośnikiem dźwięków. Słyszał dzięki nim wszystko. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiednie miejsca. Ktoś coś mówił, że chyba coś uderzyło w dach. Gdyby był pozbawiony ostatniego zastrzyku wiedzy, byłby przekonany, że to święty Mikołaj, który pomylił dzień rozwożenia prezentów. Teraz jednak był tak zszokowany sytuacją, że nawet się już nie bał. Stan ten nie trwał długo. Strach powrócił z pełną intensywnością kilka sekund później. W całej wiosce zgasło światło. Jego umysł nie zdążył się jeszcze zorientować, co się właściwie stało. On miał swoje latarki, świece, lampy naftowe. Coś mu podświadomie podpowiadało, że powinien je zgasić, by nie przyciągać światłem zła. Mogła być oczywiście wręcz przeciwnie. Jego ciało drżało jak przy gorączce.

Nastała otumaniająca, głucha cisza, trwająca wieczność, zanim pogrążony w całkowitym skupieniu przy wytężonych zmysłach, wychwytywał minimalne, chociaż dźwięki mówiące o tym, że ktoś jeszcze oprócz niego żyje. Pokój miał zamknięty na klucz tkwiący w drzwiach. Za parę minut ktoś pewnie do niego przyjdzie sprawdzić czy wszystko w porządku. Równie dobrze mogła to być pułapka. Mogli równie dobrze uznać, że śpi, skoro jest u niego tak cicho. Zastanawiał się czy powinien otworzyć, czy też zostawić zamknięte drzwi. Mogły go chronić równie dobrze, jak uniemożliwić ucieczkę.

Rozległ się szept. Nie był pewny czy słyszał swoje imię, ale zakładał, że tak było. W kąciku oczu widział stojące, wyczekujące postacie. Gdy się odwracał, nikogo nie było. Coś uderzyło w szybę. Spojrzał na nią i zobaczył rozpryśniętą śnieżną kulę. Ostrożnie podszedł do okna. Było zamknięte. Jednak nie chciał, by ktoś go spostrzegł. Zapatrzony w przerażeniu próbował dostrzec coś, cokolwiek. Było jednak zbyt ciemno. Światło księżyca nie docierało zza chmur. Ukryte w cieniu, tak jak on. Za oknem nie działo się nic. Statyczny obraz niepodlegający żadnym zmianom, aż do momenty, gdy w uliczkach naprzeciw, wydawało mu się, że widzi jakiś ruch. Niekoniecznie jednak musiało być właśnie to, na co czekał. Obserwował ruch, nie mrugając, bojąc się, że na pół sekundy, to coś ucieknie. Wyjaśnienie tego, czym było to, na co patrzył było dla niego priorytetem, bez którego zaspokojenia ciekawości nie było innej drogi jak oczekiwanie. Bez rozwiązania tego, nie będzie mógł zasnąć aż do świtu, a nawet później. Zimowe słońce wstawało późno, a jego urok był tak samo niszczący, jak sama potęga nocy.

Postać stanęła w świetle księżyca. Była ogromna i włochata, a jego głowa wyglądała jak przypadkowo zlepione cztery głowy wściekłych, obłąkanych i krwiożerczych psów. To był on, potwór, przypominał człowieka tylko dlatego, że jego postać stała na dwóch tylnych łapach. Pożeracz nie był człowiekiem, był tylko jego odbiciem, namiastką. Mógł przetransformować się i żyć między ludźmi, jednak nigdy nim tak naprawdę nie był i nie będzie. Jego ciało było owłosione, twarze pozbawione oczu, przypominały odwłok insekta. Pośrodku głowy wyrastała rura, przez którą wsysał krew swoich ofiar. Głowa wciąż metamorfowała. Zęby w okręgu, zakończone szpicami, mogły bez trudu miażdżyć kości niewinnych niemowląt. Potwór był wielki i szeroki jak niedźwiedź. Jego ciało przypominało worek pełny rozkładającego się mięsa, pozostawiający za sobą małe czerwie i robaki, jak ci, rozsypujący sól na chodniki. Wylęgarnia robactwa i chorób nie poruszała się, ale mimo tego przemieszczała z miejsca na miejsce, rozmywając się z jednego miejsca, ciągnąc smugą w przestrzeni, by zaraz pojawić się w następnym, kilka metrów dalej. Jedzenie dzieci było jedynym sposobem na jego przeżycie. Mógł tu żyć od pokoleń, jeszcze prze osiedleniem się pierwszych władców tych ziem. Jednak postać nie była sama. Za nią w cieniu, po ścianach i dachach przemieszczała się za nim, polując lub ochraniając go, hybryda zwierzęcej kobiety, cierpiącej na anoreksje. Kolejny demon.

Strach odszedł pozostawiając fascynację. Nie wiedział, czy demon jest świadomy tego, że ten go podgląda, więc wolał usunąć się w cień i pogasić wszystkie światła zostawiając włączoną jedynie latarkę, traktując ją jedynie jako broń. Obserwując oby dwa demony nie wiedział, czy powinien coś, cokolwiek zrobić. W jego głowie rozlegały się stłumione wybuchy atakujące bólem. Powinien zejść ze swojego piętra do rodziców i powiedzieć, co widział? A gdyby podeszli i demonów by nie było? Wyszedłby na kłamcę i idiotę. Patrząc na ową parę czuł się, jakby pożeranie dzieci było najmniej istotne. To tylko pożywienie. Coś mało znaczącego w ich życiu. Jedynie wierzchołek zielonej góry. Szykowali coś znacznie gorszego. Wystarczył sam fakt, że było ich dwóch.

Nieopodal, w przyjezdnych krzakach, zaraz przy dwójce demonów, które mimo wszelkiej racjonalności i zdrowego rozsądku, gdzie logika momentalnie skreślała istnienie czegoś tak nierealnego, jak to, na co patrzył, spostrzegł ruch. Był agresywny w błyskawicznym ataku wykonanego z prędkością niemogącą być wyłapana ludzkim okiem. Samael spostrzegł ruch, ale tylko tyle. Druga bestia wzniosła się do niebo, zasłaniając przez chwilkę tarczę księżyca. Gdy spłynęła w dół, księżyc zdawał się zostać przez nią pożarty. Nagie bestie wydawały się nie odczuwać trzydziestostopniowej, na minusie, temperatury. Demony okazywały zachwyt kopulując z nocą, jakby była czymś materialnym. Dawali upust wydobywając ze swoich demonich gardeł krzyki, wprawiające w przerażenie. Nasłuchiwał innych głosów. Po chwili ciszy wydawało mu się, że tylko on je słyszy. Czy zatem polowali na niego?

Obydwa pożeracze stały nieopodal siebie porozumiewając się warczeniem. Demoniczna kobieta pochyliła się w stronę krzaków, z których wyciągnęła dorosłą, nagą i bezwładną kobietę. Martwa – przeszło mu przez myśl. Trzymali ciało kobiety za skórę na karku, tak jak się trzyma kota. Mieli niesamowitą siłę. Pożeracz trzymał ją tylko jedną ręką, specjalnie się przy tym nie wysilając. Pożeracz poczęstował swoją zdobyczą demonicę. Pożeraczkę nocy i zmarłych. Demon nachylił się nad ciałem kobiety, obwąchując je. Na całej powierzchni ciała rozległo się pęknięcie zataczające nierówne koło, z którego sączyła się martwa krew. Czarna i gęsta jak smoła. Demonia kobieta, z niemal ludzką twarzą, jednak pozbawiona wszelkich jej atrybutów podeszła do ciała, a na jej twarzy pojawił się okrąg, jakby usta, stające się potężnym otworem gębowym. Szeroko rozwarta paszcza pochłonęła całą głowę kobiety, która odgryzła ją jednym kęsem tuż przy szyi. Zmiażdżyła jej czaszkę poruszając głową w przód i w tył, aż jej twarz stała się twarzą zjedzonej ofiary. Twarz demona stała się w tym czasie na powrót twarzą insekta z wielką, czarną, pofałdowaną przyssawką.

Pożeraczka ukryła zwłoki przenosząc je z powrotem pod krzaki, by czerpało z ziemi moc i fluidy rozkładu. Oziębiało je i nasiąkało wilgocią, ulegając dalszemu gniciu. Delektowali się im dalszą datą zgonu, tym bardziej wyborną kolacją. Demony odeszły wkraczając w las za wsią, w którym prawdopodobnie obydwoje zamieszkiwali od wieków, jeszcze przed pojawieniem się pierwszego człowieka. Lecz, gdy ten tylko się pojawił, na swoje własne nieszczęście, stał się najlepszym przysmakiem nie tylko ich, ale demonów każdej rangi i gatunku.

Samael mógł odetchnąć w spokoju. Przynajmniej na tą chwilę. Czuł, że bestie oddaliły się i nasyciły w pełni tej nocy. Jednak nie można być niczego pewnym. Właśnie w takich bezpiecznych, z pozoru, momentach, chwile stawały się rozrywane przerażonym krzykiem kobiety, rozlegający się właśnie w tej chwili. Samael podbiegł do drzwi, przekręcił klucz, zawahał się na sekundę czy powinien je otworzyć. Zrobił to. Za nimi nikogo nie było, oprócz pożerającej ciemności. Samael po omacku podszedł do chodów kierujących go w dół, na parter, próbując przyzwyczaić wzrok do mroku. Jakikolwiek cień światła, lub obecność kogokolwiek zasłyszany, mogłaby być dla niego ratunkiem. Demony odeszły. Gdyby coś było nie tak, będzie miał wystarczająco dużo czasu by z powrotem pobiec do pokoju i zabarykadować się w nim.

Na dole spostrzegł ruch. Kilka osób pojawiło się ze świeczkami w dłoniach. Otoczyli kobietę, trzymającą świeżo zaplamione krwią prześcieradło. Samael wycofał się do pokoju. Usłyszał wystarczająco dużo. „Odgryzione ręce”, „wyssane oczy”, „wyrwane serce”. Trzyletnia córeczka sąsiadów, którą on traktował jak własną siostrę, została pożarta. Ale kiedy? Pierwsza pożarta tej zimy. Nic dziwnego, że od zawsze wieś była pełna starców, którzy nie mieli dosłownej ochoty umierać i tego nie robili. Tylko starcy i dzieci widzieli pożeraczy, ale tylko dzieci były narażone. Nie był w stanie zrobić niczego, a nawet, jeśli wiedziałby co, to za nic w świecie nie odważyłby się podjąć takiego rodzaju ryzyka.

Leżąc i pocąc się z nerwów w łóżku, słyszał coraz większą ilość ludzi z wioski, pojawiających się w ich domu, jakby w nim szukali schronienia. Wieś dalej była pozbawiona prądu. Technika, telefony, cokolwiek okazało się zawodne. Wszyscy trzymali się w stadzie, tak, jak trwało to od wieków. Wszyscy wiedzieli, kogo powinni obwiniać za śmierć dzieci. Tych, którzy spółkowali z demonami. Wszyscy tłoczyli się, siedzieli, leżeli lub nawet spali przy schodach, jakby pilnując żeby nic nie przedarło się do pokoju Samaela. Musieli wytrzymać aż do świtu. Pobudzeni kawą i strachem, nie wydawało się to trudne. Najgorszym wrogiem był jak zawsze czas. Padło pytanie ile dzieci jeszcze pozostało we wsi. Dwie siostry po osiem lat, bliźniaczki, trzech chłopców i Samael, na którego brzmienie imienia wszyscy w tym samym momencie spojrzeli w stronę schodów prowadzących do jego pokoju.

Samael w łóżku, słysząc wszystko doskonale udawał, że spał. Nikt nawet nie próbował rozważać, co będzie, gdy w wiosce zabraknie dzieci. Gdy pozostaną w niej tylko długowieczne staruchy, wiedźmy, patrzące nadal, jak wszystkie osoby kładą się w atłasowych wnętrzach trumien. Gdy i ich braknie, starcy i staruchy pozostaną dla Pożeraczy deserem. Będą otwarci, jak na tacy, wykwintny smakołyk, martwa kaczka na stole, sama wsadza w swoje usta jabłko i napełnia swoje wnętrze farszem. Jedna z osób, matka, czująca się w obowiązku chronić własne dziecko, postanowiła sprawdzić, co się dzieje z jej dzieckiem. W połowie drogi zatrzymał ją kolejny krzyk, który rozległ się z oddali, stawiając wszystkich na nogi. Matka zawróciła na parter, na którym trwała szamotanina. Matka wydarła się na cały głos zdzierając gardło w histerii. Była przerażona. Była w ciąży. Jej dziecko w niej nieświadomej topiło się w wodach płodowych. Odpowiedź nadeszła, lecz nie za pomocą słów, lecz obrazu, a i ten nie był w stanie określić czegokolwiek, na co tak w zasadzie patrzyła. Było to jak halucynacja. Jak przerażający koszmar.

Pies, poruszające się ostatkiem sił, wpół martwe zwierzę. Znali je wszyscy. Był jej psem przez solidne osiem lat, aż do momentu, gdy wpadł pod koła ciężarówki zeszłej zimy. Pies rozkładał się. Miał kości na wierzchu i wygryzione przez robale oczy, z których larwy roznosił po podłodze. Padlina z każdym krokiem odpadała z jego ciała zaznaczając teren. Pasożyty i glizdy rozkładające ciało uciekały, jak z tonącego statku. Zwierzę merdało wesoło resztką ogona, próbując szczekać na swoją dawno niewidzianą panią, którą rozpoznał nawet teraz. Matka cofała się do tyłu widząc ścierwo swojego martwego ulubieńca, z którym już dawno się pożegnała, wbrew sobie, z przymusu. Chciała znów dotknąć pyszczka psa, jednak nie mogła się na to odważyć. Zwierzę próbowało na nią warczeć, nie tak, jak zazwyczaj z uporu, lecz z agresji, zdradzające zachowanie wcześniej jej nieznane. Rzucił się na nią błyskając oczami na czerwono. Ktoś stojący z boku przebił psa kijem od miotły. Pies zakwilił, a ten, kto trzymał kij, upuścił go. Zwierzę leżało, żyło, z kijem przebijającym płuca na wylot ciała.

Matka Samaela podniosła się wspomagana przez męża. Objęła go. To nie był koniec. W ciemnościach, z różnych stron rozchodziła się woń zgnilizny i błyski oczu kolejnych martwych zwierząt. Wszyscy w kupie, z prowizoryczną bronią w rękach do obrony, próbowali bronić tych, którzy udzielili im schronienia. Matka spojrzała na dwie leżące obok siebie bliźniaczki. Jedna spała i oddychała a druga, od niej bledsza... – Matka zdarła w panice z jej ciała kocyk, ukazując zjedzone małe ciałko aż do szkieletu. Nogi, brzuch, aż do rąk i głowy, których widok nie wzbudzał podejrzeń. Wszystko pokryte było pełzającym śluzem, po których pełzły małe martwe złote rybki. One nie były już złote ile czarne, granatowe i oślizgłe. Spożyły dziewczynkę, jak piranie, w kilka chwil, nie świadomej niczego we śnie. Nieczującej bólu. Nie dano jej szansy go poczuć. Pozostali sami chłopcy. Najbardziej przerażone i bojaźliwe dzieci w całej wiosce.

Demony ukryte w lesie integrowały się z ciemnością wprowadzając coś, co w ich pojmowaniu było stosunkiem seksualnym, którego aktu demony odczuwają rozkosz wykraczającą poza jakiekolwiek wyobrażenie. To tak, jakby sumę wszystkich doświadczonych orgazmów jednego tylko człowieka skumulować w jednym. W dodatku tak pradawnego i prymitywnego, którego cechy potęgują jeszcze bardziej doznania. Po stosunku, nie traciły, ile zyskiwały siłę, regenerując się jednocześnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 64.38
drukowana A5
Kolorowa
za 95.97