E-book
7.88
drukowana A5
20.87
Autorskie rozważania o postaciach do kolorowania

Bezpłatny fragment - Autorskie rozważania o postaciach do kolorowania


Objętość:
61 str.
ISBN:
978-83-8155-436-7
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 20.87

Bobslej w niedźwiedzim królestwie

Była sobie rodzinka w królestwie niedźwiedzi,

które kiedyś chłopiec ze zdjęciem sanek

odwiedził.

W skład rodzinki wchodzili mama

— królewna, tata — król i malutki uroczy

misiaczek — książę.

Nie wiem, czy na tych kilku stronach

opowiedzieć o nich zdążę,

ale postaram się to zrobić — najlepiej

jak umiem,

kierując się przy tym głównie sercem,

a nie tylko rozumem.


Gdy zobaczył ów książę chłopca z fotografią

sanek,

nie mógł spać, nie mógł jeść, tylko myślał:

jak by tu zapełnić sankami cały zamek?

Głowili się król i królowa niedźwiedzi,

czy chłopiec z obrazkiem sanek ich jeszcze

kiedyś odwiedzi.


Po jakimś czasie postanowili, że będą szukać

sanek.

A sam książę na wieść o tym chodził

podekscytowany cały poranek.

Zebrali więc wszystkich służących przed

ganek,

kazali im znaleźć sanie, nim tydzień odmierzy

zegarek.


Jeśli gdzieś tu w ogóle były sanki, to tylko

w parze z Eskimosami,

a na sam ich widok niedźwiedzie uciekały,

kręcąc ze złości nosami.

Bały się od zawsze Eskimosów srogich,

ale cóż było robić, gdy książę saniami pragnął

przemierzać swe drogi.


Szły więc i szukały.

Książę zaś płakał, a wraz z nim jego rodzice

płakali,

gdyż sanek nigdzie nie było.

A dookoła śniegu aż miło.


Posłańcy przebyli góry lodowe.

Znaleźli łyżwy jakieś nienowe.

Nie wiadomo: skąd i jak znaleźli też rower.

Nie zamierzali iść nawet tym tropem.


Aż wreszcie po wielkich trudach znaleźli

bobslej.

Piękny i lekki, który na płozach miał

posmarowany olej.

Fakt odnalezienia bobsleja nadawał sługom

ogromnej pewności,

że poddani się ucieszą — do królestwa wracali

więc na podwójnej prędkości.


A gdy już dotarli, mówili szczęśliwi:

„Oto jest bobslej, co księcia zadziwi”.

Lecz książę na to odpowiada głosem

rozkapryszonym:

„Jak to, czarny? Wolałbym w kolorze

zielonym”.


Cóż było robić, poszli więc szukać zielonych

sanek,

gdyż nie mogli odmówić tej parze oczu

o źrenicach wielkości szklanek.

Szli, biegli, ślizgali się po lodzie.

Wreszcie znaleźli parę sanek, o opływowym

kształcie i niezwykłym obwodzie.

Stały zanurzone do polowy w wodzie.

Były tak piękne, że trzeba było je

zabezpieczyć, by nie ukradł ich złodziej.


Ponownie przybyli do królestwa niedźwiedzi.

Mówią do księcia: „Oto twoje sanki,

na których wszystkich wyprzedzisz”.

Bo owe sanki były jeszcze szybsze niż bobslej,

choć trudno to sobie wyobrazić.

Pomyśleli sobie, że teraz to książę ich odmową

już nie urazi.


Jednak kapryśny książę mówi znudzony:

„Sanki są tak ładne, że nadałyby się dla

mojej przyszłej żony.

A właściwie to już mi się kaprys odmienił.

Wolę narty, więc ruszajcie w drogę” —

i żadnego więcej słowa z nimi nie zamienił.


Wtedy król nie wytrzymał i krzyknął:

„Widzę, żeś, książę, dziękować nie

przywyknął.

Skoro nie nauczyłeś się szanować owoców

cudzej pracy,

odwykniesz też od wygód bogaczy…

Dopóki nie znajdziesz nart,

nie masz po co wracać”.


Zdumiony książę wybiegł obrażony, że ojciec

każe mu pracować.

Pojechał, przeżył liczne przygody i wrócił

z nartami odmieniony.

Przeprosił poddanych, rodziców i mówi

strudzony:

„Miałem wszystko wokół siebie w zamku.

Ale bez tej podróży siedziałbym w nim

jak w jakimś zakamarku.


Nie potrafiłem żyć z ludźmi, dopóki nie

spróbowałem,

czym są trud, przyjaźń i obowiązku kawałek.


Dziękuje ci, królu, że wysłałeś mnie w tę

podróż.

Przywiozłem ze sobą bagaż doświadczeń, żeby

nie żyć dłużej jak jakiś łobuz.

Pomogą mi one być lepszym niedźwiadkiem.

Nauczyłem się dzielić z innymi obiadkiem

i wszystkim innym, czego potrzebują,

a przede wszystkim uwielbiam widzieć ich

buzie, gdy się radują”.

APARAT — był z niego

Był raz sobie chłopak,

który nocami często szlochał.

Jego najskrytszym pragnieniem było zdobycie

aparatu fotograficznego.

Wreszcie kupił mu go ojciec, by ten zasłynął

ze zdjęcia znakomitego.

Pstrykał więc młokos o imieniu Kacper

wszędzie dookoła

fotki, ile mógł, a mina jego była przy tym

bardzo wesoła.


Biegał z aparatem ten uroczy chłopak,

gdzie tylko mógł — z obiektywu promień

światła miotał.

Minęły dwa, może trzy tygodnie —

Kacper znów szlochał pokątnie.

Pyta więc go ojciec: „Czemu płaczesz

na nowo?”

Odpowiedział Kacperek: „Wiem, wyszło

to może trochę pechowo,

kupiliście mi z mamą aparat, to było moje

marzenie,

lecz ja teraz chciałbym fotografować

hipopotama w jego naturalnym terenie”.


„No cóż, skoro nie jesteś w pełni zadowolony

z aparatu,

wyślemy cię na wycieczkę do afrykańskiego

rezerwatu”.


„Cieszę się bardzo!” — odpowiedział

z radością syn.

„Mam nadzieję, że was nie zawiodę i na safari

wśród fotografów będę wiódł prym.

Odkąd mam ten aparat, nigdzie się bez niego

nie wybieram,

noszę go ze sobą wszędzie, traktuję go,

jak wędkarz swój podbierak”.

Kacperek nie mógł się już doczekać

upragnionej wyprawy,

przechwalał się, że mógłby zapomnieć

wszystkiego, tylko nie aparatu i jego oprawy.


Przyszedł już termin wycieczki afrykańskiej.

Rodzice nakazali Kacperkowi spakować się

nadzwyczaj starannie,

dlatego że Afryka jest daleko.

Ciężko by było dostać Kacperkowi to, czego

zapomniałby zabrać z kraju swojego.

Syn na to dumnie i z należytą powagą:

„Mam swój aparat, nic więcej nie potrzebuję

poza odwagą”.

Mimo przestróg obojga rodziców

o spakowaniu starannym

poleciał Kacperek na czarny ląd samolotem

porannym.


Wyjechali do rezerwatu fotografowie,

wśród nich młokos pewny siebie, co się Kacper

zowie.

Po długich oczekiwaniach wynurzył się z wody

hipopotam ogromny i niezwykłej urody.

Nic synkowi nie pozostało więcej — tylko

pstryknąć zdjęcie

i ustawić się po nagrodę w kolejce.


Rzeczywiście z aparatem się nie rozstawał,

więc miał go przy sobie,

lecz już zapas baterii zostawił w innej torbie.

Zdjęcie życia uciekło gdzieś przez lenistwo

i roztargnienie.

Młody fotograf nadmienił: „Może po tym

wszystkim się zmienię”.

Taka też zmiana zaszła u młodego chłopczyka,

że zawsze sprawdza zapas baterii, zanim

zdjęcie pstryka :)

W trudach powstaje to, co najtrwalsze

W jednym lesie mieszkali,

a mimo to rzadko się spotykali.

Mowa o uczynnym chomiku,

co zalet miał bez liku,

i o niedźwiedziu, który mimo wielu wad

miał ogromną siłę, by na lepsze zmieniać

świat!


Ów misio niczym się nie przejmował.

Tylko drzewa na zawartość uli i miodu

studiował.

Rzadko się do czegoś przywiązywał.

Ale często się nie na temat odzywał.

Miodem się dzielił chętnie ze wszystkimi,

a jego kumple niedźwiadki szczycili się

apetytami nie byle jakimi.


Duży był misio i silny fizycznie.

Ale też łatwowierny i ufny nadmiernie.

Przeciwnie chomik: ten był uparty

i konsekwentny,

przy tym zaradny i oszczędny.

Chomik stronił od fałszywych przyjaciół,

unikał takich jak niedźwiedź „hulaków”,

ale pech chciał: na pikniku w puszczy

połączył losy chomika i niedźwiedzia lisek

okrutny,

który to słynął z podstępów

i chęci do złych uczynków całych zastępów.


Ogłosił on konkurs na cały las,

żeby zdobyć trudno dostępny kwiat.

Celowo to tak wymyślił, bo wiedział,

że ani chomik, ani niedźwiedź

nie zdobędą go ani później, ani wcześniej.


Droga do kwiatka była tak skonstruowana,

że dla żadnego leśnego stworzenia nie była

dopasowana.

Lisek chciał misia i chomika podczas wyścigu

rozdzielić,

chomika pożreć, a niedźwiedziowi miód zjeść.


Początkowo chomik i miś się mało znali.

Oddzielnie więc w swoje drogi wyruszali.

I tak niedźwiedź zaklinował się w skalnym

wąwozie.

Chomik zmieściłby się tam, wraz z całym

powozem.

Miś jak to miś w pierwszy dzień zjadł cały

miód.


Chomik nakarmił go, gdy przyszedł mróz.

Miś ciągle gadał, ciągle coś śpiewał.

Chomik znużony już przez to ziewał.

Miś jak to miś często marudził.

Chomik coraz bardziej się z misiem nudził.

I przyszedł taki czas, że chomik misia

już nie zniósł.

Miś go wtedy przez rwącą rzekę na własnym

grzbiecie przeniósł.

Potem obronił go przed liskiem,

przeganiając chytruska własnym pyskiem.


Nauczyli się wtedy oba bardzo wiele,

że najlepiej w konkursach wypadają

przyjaciele,

ale wtedy wygrali coś cenniejszego:

prawdziwą przyjaźń, zaczęli mówić do siebie

„kolego”

i dbają o siebie wzajemnie,

wypatrując liska, co knuje intrygi potajemnie!

O tygrysicy, co szczęścia szukała

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 20.87