Bobslej w niedźwiedzim królestwie
Była sobie rodzinka w królestwie niedźwiedzi,
które kiedyś chłopiec ze zdjęciem sanek
odwiedził.
W skład rodzinki wchodzili mama
— królewna, tata — król i malutki uroczy
misiaczek — książę.
Nie wiem, czy na tych kilku stronach
opowiedzieć o nich zdążę,
ale postaram się to zrobić — najlepiej
jak umiem,
kierując się przy tym głównie sercem,
a nie tylko rozumem.
Gdy zobaczył ów książę chłopca z fotografią
sanek,
nie mógł spać, nie mógł jeść, tylko myślał:
jak by tu zapełnić sankami cały zamek?
Głowili się król i królowa niedźwiedzi,
czy chłopiec z obrazkiem sanek ich jeszcze
kiedyś odwiedzi.
Po jakimś czasie postanowili, że będą szukać
sanek.
A sam książę na wieść o tym chodził
podekscytowany cały poranek.
Zebrali więc wszystkich służących przed
ganek,
kazali im znaleźć sanie, nim tydzień odmierzy
zegarek.
Jeśli gdzieś tu w ogóle były sanki, to tylko
w parze z Eskimosami,
a na sam ich widok niedźwiedzie uciekały,
kręcąc ze złości nosami.
Bały się od zawsze Eskimosów srogich,
ale cóż było robić, gdy książę saniami pragnął
przemierzać swe drogi.
Szły więc i szukały.
Książę zaś płakał, a wraz z nim jego rodzice
płakali,
gdyż sanek nigdzie nie było.
A dookoła śniegu aż miło.
Posłańcy przebyli góry lodowe.
Znaleźli łyżwy jakieś nienowe.
Nie wiadomo: skąd i jak znaleźli też rower.
Nie zamierzali iść nawet tym tropem.
Aż wreszcie po wielkich trudach znaleźli
bobslej.
Piękny i lekki, który na płozach miał
posmarowany olej.
Fakt odnalezienia bobsleja nadawał sługom
ogromnej pewności,
że poddani się ucieszą — do królestwa wracali
więc na podwójnej prędkości.
A gdy już dotarli, mówili szczęśliwi:
„Oto jest bobslej, co księcia zadziwi”.
Lecz książę na to odpowiada głosem
rozkapryszonym:
„Jak to, czarny? Wolałbym w kolorze
zielonym”.
Cóż było robić, poszli więc szukać zielonych
sanek,
gdyż nie mogli odmówić tej parze oczu
o źrenicach wielkości szklanek.
Szli, biegli, ślizgali się po lodzie.
Wreszcie znaleźli parę sanek, o opływowym
kształcie i niezwykłym obwodzie.
Stały zanurzone do polowy w wodzie.
Były tak piękne, że trzeba było je
zabezpieczyć, by nie ukradł ich złodziej.
Ponownie przybyli do królestwa niedźwiedzi.
Mówią do księcia: „Oto twoje sanki,
na których wszystkich wyprzedzisz”.
Bo owe sanki były jeszcze szybsze niż bobslej,
choć trudno to sobie wyobrazić.
Pomyśleli sobie, że teraz to książę ich odmową
już nie urazi.
Jednak kapryśny książę mówi znudzony:
„Sanki są tak ładne, że nadałyby się dla
mojej przyszłej żony.
A właściwie to już mi się kaprys odmienił.
Wolę narty, więc ruszajcie w drogę” —
i żadnego więcej słowa z nimi nie zamienił.
Wtedy król nie wytrzymał i krzyknął:
„Widzę, żeś, książę, dziękować nie
przywyknął.
Skoro nie nauczyłeś się szanować owoców
cudzej pracy,
odwykniesz też od wygód bogaczy…
Dopóki nie znajdziesz nart,
nie masz po co wracać”.
Zdumiony książę wybiegł obrażony, że ojciec
każe mu pracować.
Pojechał, przeżył liczne przygody i wrócił
z nartami odmieniony.
Przeprosił poddanych, rodziców i mówi
strudzony:
„Miałem wszystko wokół siebie w zamku.
Ale bez tej podróży siedziałbym w nim
jak w jakimś zakamarku.
Nie potrafiłem żyć z ludźmi, dopóki nie
spróbowałem,
czym są trud, przyjaźń i obowiązku kawałek.
Dziękuje ci, królu, że wysłałeś mnie w tę
podróż.
Przywiozłem ze sobą bagaż doświadczeń, żeby
nie żyć dłużej jak jakiś łobuz.
Pomogą mi one być lepszym niedźwiadkiem.
Nauczyłem się dzielić z innymi obiadkiem
i wszystkim innym, czego potrzebują,
a przede wszystkim uwielbiam widzieć ich
buzie, gdy się radują”.
APARAT — był z niego
Był raz sobie chłopak,
który nocami często szlochał.
Jego najskrytszym pragnieniem było zdobycie
aparatu fotograficznego.
Wreszcie kupił mu go ojciec, by ten zasłynął
ze zdjęcia znakomitego.
Pstrykał więc młokos o imieniu Kacper
wszędzie dookoła
fotki, ile mógł, a mina jego była przy tym
bardzo wesoła.
Biegał z aparatem ten uroczy chłopak,
gdzie tylko mógł — z obiektywu promień
światła miotał.
Minęły dwa, może trzy tygodnie —
Kacper znów szlochał pokątnie.
Pyta więc go ojciec: „Czemu płaczesz
na nowo?”
Odpowiedział Kacperek: „Wiem, wyszło
to może trochę pechowo,
kupiliście mi z mamą aparat, to było moje
marzenie,
lecz ja teraz chciałbym fotografować
hipopotama w jego naturalnym terenie”.
„No cóż, skoro nie jesteś w pełni zadowolony
z aparatu,
wyślemy cię na wycieczkę do afrykańskiego
rezerwatu”.
„Cieszę się bardzo!” — odpowiedział
z radością syn.
„Mam nadzieję, że was nie zawiodę i na safari
wśród fotografów będę wiódł prym.
Odkąd mam ten aparat, nigdzie się bez niego
nie wybieram,
noszę go ze sobą wszędzie, traktuję go,
jak wędkarz swój podbierak”.
Kacperek nie mógł się już doczekać
upragnionej wyprawy,
przechwalał się, że mógłby zapomnieć
wszystkiego, tylko nie aparatu i jego oprawy.
Przyszedł już termin wycieczki afrykańskiej.
Rodzice nakazali Kacperkowi spakować się
nadzwyczaj starannie,
dlatego że Afryka jest daleko.
Ciężko by było dostać Kacperkowi to, czego
zapomniałby zabrać z kraju swojego.
Syn na to dumnie i z należytą powagą:
„Mam swój aparat, nic więcej nie potrzebuję
poza odwagą”.
Mimo przestróg obojga rodziców
o spakowaniu starannym
poleciał Kacperek na czarny ląd samolotem
porannym.
Wyjechali do rezerwatu fotografowie,
wśród nich młokos pewny siebie, co się Kacper
zowie.
Po długich oczekiwaniach wynurzył się z wody
hipopotam ogromny i niezwykłej urody.
Nic synkowi nie pozostało więcej — tylko
pstryknąć zdjęcie
i ustawić się po nagrodę w kolejce.
Rzeczywiście z aparatem się nie rozstawał,
więc miał go przy sobie,
lecz już zapas baterii zostawił w innej torbie.
Zdjęcie życia uciekło gdzieś przez lenistwo
i roztargnienie.
Młody fotograf nadmienił: „Może po tym
wszystkim się zmienię”.
Taka też zmiana zaszła u młodego chłopczyka,
że zawsze sprawdza zapas baterii, zanim
zdjęcie pstryka :)
W trudach powstaje to, co najtrwalsze
W jednym lesie mieszkali,
a mimo to rzadko się spotykali.
Mowa o uczynnym chomiku,
co zalet miał bez liku,
i o niedźwiedziu, który mimo wielu wad
miał ogromną siłę, by na lepsze zmieniać
świat!
Ów misio niczym się nie przejmował.
Tylko drzewa na zawartość uli i miodu
studiował.
Rzadko się do czegoś przywiązywał.
Ale często się nie na temat odzywał.
Miodem się dzielił chętnie ze wszystkimi,
a jego kumple niedźwiadki szczycili się
apetytami nie byle jakimi.
Duży był misio i silny fizycznie.
Ale też łatwowierny i ufny nadmiernie.
Przeciwnie chomik: ten był uparty
i konsekwentny,
przy tym zaradny i oszczędny.
Chomik stronił od fałszywych przyjaciół,
unikał takich jak niedźwiedź „hulaków”,
ale pech chciał: na pikniku w puszczy
połączył losy chomika i niedźwiedzia lisek
okrutny,
który to słynął z podstępów
i chęci do złych uczynków całych zastępów.
Ogłosił on konkurs na cały las,
żeby zdobyć trudno dostępny kwiat.
Celowo to tak wymyślił, bo wiedział,
że ani chomik, ani niedźwiedź
nie zdobędą go ani później, ani wcześniej.
Droga do kwiatka była tak skonstruowana,
że dla żadnego leśnego stworzenia nie była
dopasowana.
Lisek chciał misia i chomika podczas wyścigu
rozdzielić,
chomika pożreć, a niedźwiedziowi miód zjeść.
Początkowo chomik i miś się mało znali.
Oddzielnie więc w swoje drogi wyruszali.
I tak niedźwiedź zaklinował się w skalnym
wąwozie.
Chomik zmieściłby się tam, wraz z całym
powozem.
Miś jak to miś w pierwszy dzień zjadł cały
miód.
Chomik nakarmił go, gdy przyszedł mróz.
Miś ciągle gadał, ciągle coś śpiewał.
Chomik znużony już przez to ziewał.
Miś jak to miś często marudził.
Chomik coraz bardziej się z misiem nudził.
I przyszedł taki czas, że chomik misia
już nie zniósł.
Miś go wtedy przez rwącą rzekę na własnym
grzbiecie przeniósł.
Potem obronił go przed liskiem,
przeganiając chytruska własnym pyskiem.
Nauczyli się wtedy oba bardzo wiele,
że najlepiej w konkursach wypadają
przyjaciele,
ale wtedy wygrali coś cenniejszego:
prawdziwą przyjaźń, zaczęli mówić do siebie
„kolego”
i dbają o siebie wzajemnie,
wypatrując liska, co knuje intrygi potajemnie!
O tygrysicy, co szczęścia szukała