E-book
23.63
drukowana A5
56.42
Aplikant i bibliotekarka

Bezpłatny fragment - Aplikant i bibliotekarka

Suita małomiejska


Objętość:
272 str.
ISBN:
978-83-8351-271-6
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 56.42

1 Ochronka

Ochronka znajdowała się dwa kilometry za wsią Pogubie, na brzegu Puszczy Piskiej. Wiodła do niej wąska szosa oznaczona jako droga wewnętrzna z zakazem wjazdu dla nieuprawnionych pojazdów. Dawno temu był tam pałacyk myśliwski, który należał do pruskiego junkra. Potem na długi czas obiekt przejęły Lasy Państwowe. Następnie zespół zabudowań przekazany został w użytkowanie fundacji.

Oprócz piętrowej budowli przy utwardzonym kamieniami dziedzińcu stały dwa otynkowane na szaro parterowe budynki gospodarcze. W jednym mieścił się garaż i warsztat, drugi był składem na opał i rozmaite szpargały. Niedaleko, w pewnym odosobnieniu, stał jeszcze jeden budynek. Był to mały dom z czerwonej cegły, zwany czerwonym domkiem, w którym mieszkał mężczyzna do obsługi. Pełnił rolę konserwatora, kierowcy, palacza, sprzątacza i zaopatrzeniowca. Robił w obejściu wszystko to, co trzeba było zrobić, a co wymagało męskiej ręki. Kobiety zajmowały się gotowaniem, praniem oraz wychowywaniem i uczeniem dzieci.

Dawniej w ochronce mieszkały tylko dziewczęta. Od małych dziewczynek po szesnastoletnie panny. Nie było chłopców. Przed dwoma laty całkowicie zmieniono skład osobowy. Przyjechały młodsze dzieci, chłopcy i dziewczęta, nastały nowe opiekunki, zatrudniono innego mężczyznę do obsługi.

Klara, przełożona ochronki, uważała, że dziecko da się wychować w najlepszym razie do dwunastego roku życia i wymaga to dużo czasu. Potem jest za późno. Magdę przywieziono — tymczasowo, później miała być przeniesiona do schroniska — kiedy ukończyła lat jedenaście, i czasu zabrakło. W głosie Magdy, która przechodziła mutację, w jej ruchach i spojrzeniu czarnych oczu było nieposłuszeństwo i duma, które Klarę irytowały. Magda stawiała opór, potrzebna jej była nauczka.

W ochronce przebywało dwadzieścioro podopiecznych. Dziesięciu chłopców w wieku wczesnoszkolnym, między siódmym a dziesiątym rokiem życia, którzy spali na dole, w zamykanych na noc na klucz dwóch dużych pokojach, i dziesięć dziewczynek w tym samym przedziale wiekowym, umieszczonych w pokojach na górze. Tylko Magda była starsza, miała dwanaście lat i dwa miesiące temu pierwszy raz dostała okres. Jako jedyna spośród dziewczynek stała się kobietą.

Miesiączka Magdy wytrąciła Klarę z równowagi. Klara źle znosiła menopauzę. Pozostała czysta aż do chwili, kiedy zadała sobie pytanie: Czy to koniec? Tylko tyle? To już? Gaudencja i Konsolata były zbrukane. To było widać po tym, jak chodziły, jak się schylały. Mówił o tym bujny kształt ich bioder pod roboczym strojem i nadmiar włosów, które wystawały spod nakrycia głowy.

Klara trzymała podwładne krótko. Wiedziały, że w razie niesubordynacji może zrobić z nimi, co zechce. Wystarczy, że szepnie słówko komu trzeba, a buntowniczki obudzą się w hospicjum dla nieuleczalnie chorych albo w zakładzie dla obłąkanych. To nie jest to samo, co praca ze zdrowymi dziećmi. W porównaniu z rozkładającym się ciałem staruszki, od której trzeba odnosić odchody, albo z karmieniem łyżeczką psychicznie chorych gotowanie dla dzieci i pranie ich brudnych gatek jest rozkoszą.

Klara wolała dziewczynki. Chłopcy byli nazbyt żywi, mieli za dużo energii i hardość w sobie. W ich ciałach czaiła się agresja. Małe samczyki, którym jeszcze nie urosły zęby i pazury. Dziewczynki były bardziej powolne, łatwiejsze do ułożenia. Poza Magdą.

Klara umiała wzbudzać respekt przy użyciu skromnych środków. Chłopcy jej nie pyskują. Nie czerwienią się ze złości, tylko bledną. Wrodzoną ich płci zaczepność zastąpił strach.

Od bicia była Gaudencja, krępa, silna i zahartowana, przez całe lata pracowała fizycznie. W wymyślaniu upokarzających kar celowała Konsolata. Dawniej chciała studiować, marzyła jej się psychologia. Nie pozwolono jej. Chodziło o poskromienie ambicji i wyrobienie posłuszeństwa. Klarę spotkało to samo. Wybrano jej zajęcie tak, aby musiała zrezygnować z tego, czego pragnęła.

Klara nie krzyczała. Mówiła cicho, trzymając winowajcę za ucho. Nie ściskała mocno, nie ciągnęła, tylko trzymała miękki, ciepły płatek ucha swoimi zimnymi palcami, lecz chłopak zaczynał się trząść. Leciały mu z oczu łzy jak groch. Płakał bezgłośnie, bo Klara nie cierpiała dudlenia.

Winowajca musiał iść do czerwonego domku. Wtedy Klara pozwalała mężczyźnie pić alkohol. Od sińców i opuchlizny gorsze było co innego. To było gorsze od izolatki i głodu.

Mężczyzna tego potrzebował. Był jak dzikie zwierzę na małym wybiegu. Trzeba było go poskramiać batem i rzucać mięso.

Kiedyś zapytał, czy dziewczynki też są zepsute. Pięćdziesięcioletni, duży i silny, o ryżawych włosach. Uśmiechał się krzywo. Jego żona zmarła, dorosłe dzieci wyjechały za granicę. Nie wrócą. Nieogolony.

Czuła od niego alkohol.

— Czego chcesz?

— Pani wie.

Patrzył na Klarę. Nie spuszczał oczu.

— Najstarsza jest do rzeczy.

Klara się go nie bała. Będzie utemperowany. Najpierw ona zrobi porządek z Magdą.

2 Siedlisko zła

Kiedy Magda wróciła ze szkoły, matka leżała w półśnie, pijana. Barłóg cuchnął wymiocinami. Przynajmniej nie będzie Magdy wyzywać. Ale matka jej nie uderzyła. Ojciec matkę bił, poniżał, zmuszał do picia. Wolała sama się upić, kiedy miała za co, zanim ojciec przyjdzie. Po pijanemu mniej bolało. Magda też obrywała, nie tyle co matka. Lanie było lepsze od tego, co ojciec robił, kiedy się przy niej kładł.

Wyszła z domu i włóczyła się po Bytomiu jak niewidoma. Nikt jej nie zauważał. Nie wiedziała, czego chce. Była głodna, mokra, zziębnięta, ale nie chciała wracać. Miała dosyć. Nad ranem podjechali do niej policjanci i zapytali, co tu robi. Powiedziała, że nie wróci do mamy, bo mama jest pijana. Tata ją bije.

Zabrali ją do domu dziecka w Zabrzu. Po miesiącu przewieziono Magdę do ochronki na Mazurach. Wszystko było załatwione. Nikt z nią nie rozmawiał, nikt o nic nie pytał.

Tam zobaczyła wściekłość Gaudencji. Tłukła upośledzoną dziewczynkę za to, że się rozebrała i zaczęła masturbować w salce zajęciowej. Magda stanęła w obronie kulącego się jak zwierzątko dziecka. Wtedy dostała po raz pierwszy. Od razu porządnie. Gaudencja okładała Magdę pięściami po głowie i plecach tak długo, aż Magda straciła przytomność. Kobiety ją ocuciły i zaniosły do izolatki z zakratowanymi oknami. Zostawiły trochę wody i chleba. Magda siedziała tam dwa dni. Załatwiała się do wiadra. Spała na podłodze. Trzęsła się z zimna.

Małej Zosi Gaudencja wyrwała włosy z głowy. Bo się zsikała do łóżka. Została goła skóra pokryta krwią. Zosia miała na głowie łyse placki. Wstydziła się. Magda zaczesywała jej włosy tak, żeby nie było widać.

Gruba Agnieszka była łakoma. Bezwolna i ślamazarna, robiła, co jej kazano. Jakby jej pozwolono, jadłaby tak długo, aż by pękła albo zwymiotowała.

— Ty kupko mięsa! — śmiała się z niej Konsolata. — Ty głupia kupko mięsa.

Agnieszka zabrała innej dziewczynce kotlet mielony z talerza. Za karę nie dostała kolacji. Konsolata przywiązała ją do kaloryfera na korytarzu. Obok postawiła talerzyk z ciastkami, tak żeby dziewczynka nie mogła dosięgnąć. Miała siedzieć o głodzie do rana. W nocy, kiedy inne spały, Magda wykradła się z pokoju — pokoje dziewczynek nie były zamykane na klucz, tylko pokoje chłopców — i poszła na boso do Agnieszki. Przysunęła do niej talerzyk. Rano gruba Agnieszka powiedziała Konsolacie, kto jej dał ciastka. Siostra Konsolata zagroziła, że jak nie powie, to nie dostanie śniadania.

— Skończysz w szambie jak twoja matka — powiedziała Konsolata do Magdy. — Zobacz, to przez ciebie.

Na oczach Magdy włożyła głowę Agnieszki do muszli klozetowej, głęboko, aż dziewczynka miała mokrą twarz.

Magda milczała. Straciła panowanie nad językiem dopiero po tym, jak Zuza próbowała popełnić samobójstwo przez wypicie płynu do mycia naczyń. Magda głaskała Zuzę po głowie, przytulała ją. Zuza lgnęła do Magdy jak pozbawione matki szczenię, wkładała jej głowę pod pachę. Zrobiłaby wszystko za odrobinę miłości. Odwdzięczała się Magdzie za czułość w nocy, liżąc ją między udami.

Zuzę odwieziono do szpitala psychiatrycznego. Już nie wróciła. Magda nie wiedziała, co się z nią stało. Czy ma jej zazdrościć, czy współczuć.

— Ty nie jesteś kobieta — powiedziała do Konsolaty. — Ty jesteś kurwa.

Konsolata zawołała Gaudencję. Po biciu Magda spędziła trzy dni w izolatce o chlebie i wodzie. Potem Klara zawołała ambulans. Sanitariusze zapakowali Magdę w kaftan i zabrali do szpitala psychiatrycznego.

Tam ją trzymali związaną i podawali środki psychotropowe. Magda opowiadała o ochronce. Lekarze nie słuchali. Dawali jej klocki do zabawy i kazali mówić, co widzi w kleksach namalowanych na kartkach. Robili notatki. Magda błagała, żeby jej nie odwozić do ochronki. Nie słuchali.

Magda wróciła. Najbardziej bała się Klary. Nie Gaudencji, nie Konsolaty, tylko Klary, która patrzyła na nią przymrużonymi oczami. Syczała jak gęś. Miała cuchnący oddech.

— Jesteś siedliskiem zła. Nauczę cię moresu.

Klara się nie uśmiechała. Wstydziła się brązowych zębów. Jej usta przypominały pęknięcie, ciemną szczelinę w bladej masce.

3 W czerwonym domku

Powiadamiano Klarę zawczasu o planowanym przybyciu gości.

Czasem był tylko jeden samochód, niekiedy dwa. Mężczyzn zjawiało się kilku. Od czterech do ośmiu, jak kiedy. Przyjeżdżali w sobotę wieczorem. Najpierw jedli kolację przygotowaną przez opiekunki. Klara nie znała godności przybyłych. Goście się nie przedstawiali, a ona mało z nimi rozmawiała. Rozpoznawała niektóre twarze, twarze tych, którzy przyjeżdżali po dwa, trzy razy, ale nie starała się ich powiązać z imionami, których używali zwracając się do siebie.

Po kolacji mężczyźni przenosili się do czerwonego domku. Widziała, jak wyjmują z bagażnika butelki, kamery i torby z narzędziami. Czerwony domek był przygotowany.

Mężczyzna do obsługi dostawał wolne i wyjeżdżał w sobotę po wczesnym obiedzie. Wracał w niedzielę po południu. Nie wyglądał świeżo. Klary nie obchodziło, co będzie robić i gdzie spędzi noc. Byle zszedł jej z oczu i trzymał się z daleka.

Kazała Gaudencji z grubsza posprzątać, ale nie zanadto starannie. Goście nie wymagali, żeby było jak w luksusowym hotelu. Przeciwnie, bałagan im nie przeszkadzał, ani smród, ani kurz, ani nieświeża pościel. Lubili to.

W nocy Klara brała klucz i szła po chłopca. Zatykała mu usta ręką i groziła palcem. Wkładał buty, ale się nie ubierał. Szedł w piżamie. Klara narzucała mu kocyk na plecy, jeśli było chłodno na dworze. Konsolata i Gaudencja spały. A jak nie spały, to siedziały jak mysz pod miotłą. Dzieliły pokój na piętrze, gdzie mieszkały dziewczynki. Klara miała swój własny gabinet i osobną sypialnię na dole, tam gdzie były pokoje chłopców.

Prowadziła chłopca do czerwonego domku, a potem wracała po dziewczynkę. Oni życzyli sobie dwoje. Parkę — jak się wyrazili.

Okna były zamknięte i zasłonięte, ale z tyłu czerwonego domku zostawał uchylony lufcik. Słychać było wyraźnie, kiedy się blisko stanęło. Klara słuchała. Dźwięki wydawane przez podnieconych, podpitych mężczyzn. Wulgarne słowa. Płacz dzieci. Ich protesty, jęki, błagania. Odgłosy bólu i rozkoszy, które wyrywały się z krtani. Zamykała oczy.

Chciała tego więcej. Kiedy goście nie przyjeżdżali, kazała mężczyźnie do obsługi karać niegrzecznych chłopców. Stawała przy lufciku i słuchała.

Jej wyobraźnia pracowała intensywnie, kiedy mężczyzna robił to z Magdą. Czy mogła to sobie wyobrazić? Nigdy nie była z mężczyzną. Nie oglądała takiego filmu. Nigdy w życiu takich rzeczy nie widziała i nie robiła, a mimo to czuła rozkosz, kiedy słuchała.

W mężczyznę coś wstąpiło. Po raz pierwszy w czerwonym domku była dziewczynka. Dziewczynka, która właśnie stała się kobietą. Dziewczynko-kobieta. Zwolnione zostały jego hamulce. Był sobą na pełnym gazie, był samcem, który dostał to, co chciał.

Zrobiło się cicho. Przez pewien czas nic się nie działo, potem otworzyły się drzwi.

Wołanie mężczyzny. Poszła szybko w jego stronę. Chwiał się na nogach, bez koszuli, w niedopiętych spodniach.

— Cicho! Pobudzisz wszystkich.

— Jej coś się stało.

— Co?

— Zemdlała. Jest krew! — Znowu mówił głośniej. — Krew!

— Cicho, człowieku.

Weszła do czerwonego domku. Magda leżała na łóżku. Podrapane, zaczerwienione, posiniaczone od uderzeń i ucisków ciało. Spuchnięta na twarzy, z rozciętą, nabrzmiałą wargą. Była nieprzytomna. Pod jej biodrami pościel nasiąkała krwią.

— Do mojego pokoju! — rozkazała.

Mężczyzna niósł przez dziedziniec dziewczynę zawiniętą w koc.

— Zajmę się nią. Nic tu po tobie, wracaj. Posprzątaj tam.

Przedtem zdarzało się, że chłopiec miał obfitsze krwawienie. Nic poważnego. Otarcie mocno ukrwionej błony śluzowej, małe pęknięcia. Nie tym razem. Klara była dyplomowaną siostrą Czerwonego Krzyża, umiała rozpoznać wewnętrzny krwotok.

Magda odzyskała przytomność. Patrzyła na Klarę, trupio blada. W jej oczach nie było sprzeciwu ani dumy. Było pusto i ciemno.

— Do wesela się zagoi — powiedziała Klara.

4 Rozstanie z Patrycją

Krótko po tym jak Paweł Bukowski przerwał współpracę z poznańską kancelarią prawną Cajmer i Zespół, w której od dwóch lat odbywał aplikację adwokacką, rozstał się z narzeczoną o imieniu Patrycja.

Zawarcie małżeństwa narzeczeni planowali za rok, to jest po ukończeniu przez Pawła aplikacji i przyjęciu go w poczet adwokatury.

Patrycja Cajmer studiowała psychologię i zaczęła pisanie pracy magisterskiej. Kiedy Paweł powiadomił ją o decyzji odejścia z kancelarii ojca — była połowa czerwca, najdłuższe dni w roku — ona zapytała go, co teraz będzie.

Paweł odpowiedział, że zamierza wziąć się do intensywnej nauki, żeby w pierwszych dniach września przystąpić do egzaminu na aplikację ogólną, po której będzie mógł wybierać między specjalizacją sędziowską a prokuratorską, przy czym skłaniał się ku tej ostatniej.

Patrycja myślała przez parę chwil, rozważała w swojej głowie o słomianych włosach różne za i przeciw, po czym doszła do wniosku, że posada sędziego byłaby dla niej do przyjęcia, ale miała zastrzeżenia do zarobków, o których nie słyszała dużo dobrego. Jej wątpliwości rosły, w miarę jak Paweł przedstawiał drogę dojścia do rozpatrywanej pozycji.

Aplikacja sędziowska trwa łącznie cztery lata, powiedział. W ramach aplikacji sędziowskiej aplikanci mają najpierw przez dwa i pół roku zajęcia w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury. Nie licząc rocznej aplikacji ogólnej, którą każdy musi przedtem zaliczyć. Raz na miesiąc trzeba jeździć do Krakowa na tygodniowe zjazdy. Pozostały czas przeznaczony jest na praktyki w sądzie i prokuraturze.

Patrycja Cajmer patrzyła na niego dużymi, niebieskimi oczami, symetrycznie umiejscowionymi w szczupłej twarzy.

Potem aplikant przystępuje do egzaminu sędziowskiego. Po złożeniu egzaminu z wynikiem pozytywnym Dyrektor Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury kieruje aplikanta na staż w zawodzie referendarza sądowego.

Oczy Patrycji podkreślone dobrze wykonanym makijażem robiły się coraz większe. Patrycja miała wyraźne brwi, które z lekka czerniła dla uwypuklenia kontrastu z jasną barwą włosów. Rzęsy długie, zagęszczone, cieniutko powleczone tuszem. Kiedy zamykała oczy przy ukośnie padającym oświetleniu, wtedy rzęsy rzucały cień na policzki.

Absolwent aplikacji sędziowskiej po ukończeniu stażu kontynuuje pracę na stanowisku referendarza sądowego. Wraz z ukończeniem aplikacji nabywa uprawnienie do ubiegania się o powołanie na stanowisko sędziego sądu rejonowego.

Paweł znajdował satysfakcję w opisie żmudnego procesu stawania się sędzią. Nie ukrywał wysokości stypendium, jakie otrzymują aplikanci, ani wielkości pensji przysługujących na najniższych stanowiskach.

Na dobre zarobki można liczyć dopiero w sądzie okręgowym lub apelacyjnym, ale tam jest mało etatów, więc na awans czeka się latami, często bezowocnie, wyjaśniał. Zresztą on i tak pewnie zdecyduje się na aplikację prokuratorską.

Patrycja słuchała, nie odzywając się ani słowem. Kiedy skończył, pomilczała jeszcze chwilę, a potem poradziła mu, żeby się zastanowił. Czy nie szkoda tych dwóch lat aplikacji adwokackiej, które już zaliczył? Jeszcze jeden rok i będzie adwokatem. A gdy zostanie partnerem w kancelarii jej ojca, wówczas od razu będzie im się dobrze wiodło, a nie po iluś tam, nie wiadomo ilu latach. Zaraz po ślubie kupiliby dom, tak będzie szybciej niż zlecać budowę. Bank zgodzi się na pożyczkę, kiedy się dowie, gdzie wnioskodawca pracuje i jakie ma perspektywy.

Paweł odpowiedział spokojnym tonem, że mimo wszystko wolałby być prokuratorem niż adwokatem, powiedzmy w Chodkowie. Czemu akurat w Chodkowie, zapytała Patrycja. Poznań jest bardzo dobrym miejscem, przyznał Paweł, ale on nie lubi dużych miast. W dużym mieście nie czuje się u siebie. Patrycja była zaskoczona. Nigdy jej o tym nie mówił. Ona sobie nie wyobraża przeprowadzki na prowincję i życia w roli żony małomiasteczkowego sędziego, ani tym bardziej prokuratora. Co miałaby tam robić? Objąć posadę w poradni psychologicznej i zajmować się problemami tamtejszych mieszkańców oraz ich dzieci? A może pracować w szkole albo bibliotece?

5 Powrót do domu

Rodzina ucieszyła się z powrotu Pawła do Chodkowa. Jego młodsza o trzy lata siostra Anna zdążyła wyjść za mąż i wyprowadziła się z domu. W tej sytuacji mógł śmiało zaanektować jej pokój. Ale nie musiał, na razie jeden w zupełności mu wystarczał.

Po zdaniu matury w liceum ogólnokształcącym w Chodkowie, klasa o profilu chemiczno-biologicznym, Anna kontynuowała naukę w policealnym studium pielęgniarskim w Poznaniu. Po jego ukończeniu wróciła do Chodkowa i podjęła pracę w szpitalu. Obecnie przebywała na zwolnieniu lekarskim, była w czwartym miesiącu ciąży. Poród miał nastąpić w listopadzie. Po urodzeniu dziecka i wykorzystaniu rocznego urlopu macierzyńskiego Anna nie zamierzała wracać do szpitala. Chciała całkowicie poświęcić się wychowaniu dziecka i prowadzeniu domu.

Paweł zdziwił się, kiedy Anna mu to powiedziała. Nie pamiętał, aby jako nastolatka była szczególnie zainteresowana gospodarstwem domowym. W ogóle nie kojarzył jej z długim przesiadywaniem w domu.

Anna mogła sobie pozwolić na rezygnację z kariery zawodowej, ponieważ szwagier Pawła imieniem Jakub był notariuszem i z tego tytułu należał do elity zarobkowej Chodkowa. Bank udzielił dobrze rokującemu stadłu kredytu hipotecznego na dom, do którego małżonkowie świeżo się wprowadzili.

Kilka roczników wcześniej Jakub studiował na tym samym wydziale prawa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu co Paweł. Był od niego pięć lat starszy. Nie zaliczał się do mężczyzn urodziwych. Niewysoki, ze skłonnością do tycia i łysiną. Paweł się zastanawiał, co Annę, młodą i ładną dziewczynę, dla której w czasach licealnych liczyło się tylko to, jak chłopak wygląda, mogło w dużo starszym od niej i mało przystojnym Jakubie pociągnąć do tego stopnia, że po krótkiej znajomości i bez większych ceregieli wyszła za niego za mąż.

W przeciwieństwie do Pawła, który należał do wyróżniających się, nagradzanych stypendiami studentów i na egzaminie na aplikację adwokacką osiągnął jedną z najwyższych lokat, Jakub z trudem przebrnął przez studia, zaliczając większość przedmiotów w trybie poprawkowym na ocenę dostateczną, a potem ledwo zdał egzamin na aplikację notarialną, gdzie wymagania są obniżone niemalże do poziom komornika. Tym, co stanowiło trudność aplikacji notarialnej, nie było zdanie egzaminu wstępnego, ale znalezienie patrona i miejsca odbycia praktyki. Jeżeli to się jakimś cudem udało i aplikacja zakończyła się pomyślnie, drugim graniczącym z niemożliwością zadaniem okazywało się uzyskanie zgody na otwarcie własnej kancelarii. Korporacja notarialna była jeszcze ściślej zamknięta i jeszcze pilniej strzegła swojego interesu niż korporacja adwokacka. Rekrutacja nowych członków odbywała się w oparciu o rodzinne koligacje. Na szyldach kancelarii notarialnych zmieniały się imiona, nazwiska pozostawały te same.

Matka Jakuba była notariuszką. Została nią w socjalistycznych czasach, kiedy notariusz był słabo opłacanym urzędnikiem państwowym o niskim statusie. Z wszystkich profesji prawniczych poniżej notariusza znajdował się już tylko komornik. Otyła kobieta, która po niespodziewanej odmianie losu spowodowanej wprowadzeniem wolnego rynku na usługi notarialne zdążyła przez chwilę zażyć luksusu, pewnej nocy doznała udaru, wpadła w śpiączkę i już się więcej nie obudziła. Po jej śmierci Jakub przejął kancelarię.

Ze swoim ojcem, który porzucił rodzinę, kiedy Jakub był za mały, żeby go zapamiętać, już nigdy się nie spotkał. Nie pojechał na pogrzeb, kiedy przyszło zawiadomienie o zgonie tego człowieka. Umarł w Obornikach jako bezdomny alkoholik i został tam pochowany na koszt gminy. Jakub nie miał życzenia oglądać jego grobu.

Matka Pawła większość czasu spędzała w domu, oglądając seriale i wyżywając się w kuchni. Była na wcześniejszej emeryturze, na którą przeszła po trzydziestu latach pracy w przedszkolu. Na jedną czwartą etatu dorabiała w sklepie z odzieżą damską, który należał do Ali, szkolnej koleżanki Anny. Matka chodziła do sklepu dwa razy w tygodniu, bardziej dla towarzystwa i przyjemności obcowania z nowym towarem niż dla pieniędzy. Ala przywoziła towar do sklepu bezpośrednio od małych wytwórców i importerów pod Łodzią.

Ojciec Pawła był dyrektorem technicznym w miejskim przedsiębiorstwie gospodarki komunalnej. Nie cierpiał swojej pracy, cierpiał na wrzody żołądka i borykał się z nadciśnieniem. Wrzody żołądka zwalczał obfitą, ciężkostrawną dietą, zawierającą dużo smażonego mięsa, na nadciśnienie stosował mocną kawę i wysokoprocentową nalewkę. Ratowało go to, że nie miał samochodu i bez względu na pogodę chodził do pracy pieszo.

Naprawdę dobrze czuł się w ogrodzie. Ciągnący się za domem spory ogród był jego kawałkiem raju. Ojciec kopał ziemię i sadził warzywa. Pielęgnował krzewy i drzewa owocowe. Potem uszczęśliwiał rodzinę i znajomych, którzy nie mieli siły odmówić, płodami swojej działalności ogrodniczej.

6 Znalezisko na grzybobraniu

We wrześniu odbył się w Warszawie pierwszy etap egzaminu kwalifikacyjnego na aplikację ogólną. Paweł Bukowski zarezerwował pokój w hotelu Harctur na ulicy Niemcewicza, skąd było niedaleko do hal wystawowych, które znajdowały się w przemysłowej dzielnicy Wola, gdzie kandydaci mieli rozwiązywać test wyboru.

Po dobrze przespanej nocy zjadł śniadanie w hotelowej jadalni, która znajdowała się poniżej parteru i pachniała piwnicą. Wrócił na górę, wziął torbę i poszedł pieszo Alejami Jerozolimskimi do dworca Warszawa Zachodnia. Przeszedł przejściem podziemnym na drugą stronę torów i wąskimi przesmykami pomiędzy czynnymi i nieczynnymi obiektami przemysłowymi dotarł do celu. Po egzaminie tą samą drogą poszedł na dworzec Warszawa Zachodnia, zjadł w barze w podziemiu porcję kebabu z baraniny, wypił kubek coca-coli i wsiadł do pociągu pospiesznego do Poznania. W Poznaniu przesiadł się na pociąg do Chodkowa.

Wyniki ogłoszono w internecie już po kilku dniach. Testy sprawdzano komputerowo. Paweł Bukowski zdał bardzo pewnie, osiągając jeden z najlepszych rezultatów spośród prawie dwóch tysięcy zdających i przeszedł do drugiej fazy.

Osoby, które układały test, nie wysiliły się zbytnio. W trakcie zaznaczania prawidłowych odpowiedzi Paweł krzywił wargi i kręcił głową, patrząc na kruczki, które dla zdających przygotowano. Z prawa cywilnego pojawiło się słynne pytanie o to, do kogo należy rój pszczół, który uciekł z ula, w zależności od tego, gdzie potem osiądzie, oraz czyją własnością są gruszki, które spadną z drzewa na ziemię sąsiada.

Równie zasadnie można było się spodziewać pytania o składniki majątku wyłączone z egzekucji. Z nieznanych powodów egzaminatorzy uważali tę kwestię za wyjątkowo podchwytliwą, tymczasem nawet słabi studenci pamiętali, że z egzekucji zwolniona jest jedna krowa, dwie kozy i trzy owce. Jedyny przepis, który z całego postępowania egzekucyjnego na ogół się pamięta.

Jeśli idzie o prawo międzynarodowe, to w teście musiały znaleźć się rzeczy, których nikt normalny nie wie i punkty dostaje świr, który z nieznanych powodów się tego nauczył, albo po prostu ten, kto ma więcej szczęścia przy zgadywaniu. Paweł Bukowski nie był stuprocentowo pewien, na których terytoriach zależnych Portugalii obowiązuje prawo Unii Europejskiej, więc strzelał.

Potem padało. Paweł siedział w domu i uczył się do następnego egzaminu. Kiedy deszcz ustał, dla wytchnienia wybrał się na grzyby.

Nieduży dom rodziców, w którym po śmierci babci i wyprowadzeniu się Anny zrobiło się przestronnie, stoi na uboczu. Jest to właściwie koniec miasta. Kawałek dalej zaczynają się pola. Duże połacie nie są już uprawiane i zamieniły się w zarastający choinkami i brzozami ugór pokryty wysoką, przywiędłą o tej porze roku trawą. Dalej jest bór sosnowy. Wyposażony w wiklinowy kosz i kozik do grzybów, Paweł wyszedł rano z domu, zjadłszy przedtem śniadanie złożone z kubka gorącego mleka i dwóch bułek z masłem i wrzosowym miodem.

Mgła wisiała nad polami, ale rzedła, spływała do zagłębienia, którym biegł rów z wolno płynącą, a właściwie stojącą wodą. Wzdłuż rowu rosły wierzby. Pejzaż mógł stanowić ilustrację mazurków Chopina. Paweł przechowywał w pamięci przenośnego odtwarzacza kolekcję muzyki klasycznej. Ale nie muzyki słuchał, idąc gruntową drogą w stronę lasu. Słuchał książki audio, czarnego kryminału szwedzkiego autora nazwiskiem Stieg Larsson. Deszcz, zimno, szybko zapadający skandynawski zmierzch.

Chodził między sosnami, co jakiś czas schylał się i wycinał kozikiem wystającego z mchu podgrzybka o brązowym kapeluszu i pękatym korzeniu.

Zbierał tylko najlepsze okazy, nieduże i jędrne. Najbardziej podobały mu się najmniejsze grzyby, dobrze ukryte. Z góry widać było tylko kapelusz jako małą brązową plamkę na zielonym mchu, która na pierwszy rzut oka nie różniła się od kawałka złuszczonej sosnowej kory. Była jednak bardziej regularna, okrągła i lekko wypukła. W środku, zagłębiony w miękki, wilgotny mech tkwił sztywny korzonek, cienki i długi albo krótki i gruby.

Daleko zaszedł, trzeba było wracać. Zebrał wystarczająco dużo grzybów. Uznał, że uzupełni koszyk w drodze powrotnej. Wybrał inną marszrutę. Często tak robił, kiedy wędrował po lesie. Starał się wracać nieznanymi ścieżkami. Miał dobrą orientację w terenie, nie tracił poczucia kierunku. Niekiedy nadkładał drogi, idąc na azymut, ale nigdy się nie gubił. Była podnieta w odkrywanie nowych widoków.

Po prawej stronie znajdowało się obniżenie. Grunt był podmokły, pokrywały go długie trawy z rodziny turzycowatych. Rosły innego typu drzewa, dęby i graby. Niespodziewany kawałek grądu pośród sosnowego boru rosnącego na piaszczystych polodowcowych wydmach.

Inaczej pachniało. Bagnem i zbutwieniem. Dęby długo umierały stojąc, niektóre były zupełnie martwe, lecz nie upadały. Gdzieniegdzie z ziemi wystawał pusty w środku kikut. W jednym na wpół obumarłym dębie była duża dziupla półtora metra nad ziemią. Czuć było brzydki zapach. Padłe zwierzę znajdowało się gdzieś w pobliżu. Paweł wiedział, że padlina długo w lesie nie leży. Najpierw ucztują na niej lisy i borsuki, potem kruki, wreszcie chrząszcze i mrówki. Zostają tylko kości rozwłóczone na dużym obszarze. Widywał białe czaszki saren i jeleni w różnych miejscach, omszone piszczele, żuchwy, miednice.

Woń dobywała się z dziupli. Stary, próchniejący dąb miał częściowo próżny pień. Padlina musiała być wewnątrz. Dlatego zwierzęta się do niej nie dostały. Zajrzał do otworu. Nie wiedział, na co patrzy. Zaświecił do środka latarką telefonu. Wtedy rozpoznał, chociaż było zniekształcone. Malutkie dziecko, niemowlę. Chyba noworodek. Częściowo zawinięte w kocyk. Zwierzęta nie mogły się do niego dobrać, ale robaki tak.

Odstąpił na parę kroków. Zbierało mu się na wymioty, serce łomotało. Zajrzał do dziupli jeszcze raz, potem odszedł dalej od drzewa. Nie czuł ręki, którą wybierał numer policji. Wydawała się obca, drętwa. Jakby spał z ręką pod głową. Głos brzmiał jak nie jego, kiedy informował o tym, co odkrył.

— Gdzie to jest? — zapytał dyżurny.

Opisał najprościej i najzwięźlej, jak mógł. Las to nie miasto, drogi nie mają nazw i są do siebie podobne, drzewa nie mają numerów, wszystko jest brązowe i zielone. Wszędzie jest tak samo, człowiek nie wie, gdzie jest. Łowcy i zbieracze sprzed tysięcy lat zaśmialiby się, gdyby to usłyszeli. Co by powiedzieli, gdyby ich umieścić w środku miasta.

— Niech pan tam zostanie i nie dotyka. Wysyłam patrol.

Rozejrzał się dokoła. Jak długo ciało martwego niemowlęcia tu leżało? Na świeże ślady raczej nie ma co liczyć. Niczego nie zauważył.

Czy niemowlę było martwe, czy jeszcze żyło, kiedy je do spróchniałego pnia włożono? Ze względów psychologicznych trudno jest zabić niemowlaka własnymi rękami. Z drugiej strony z technicznego punktu widzenia nie ma nic łatwiejszego. Bardzo prosto jest udusić noworodka, złamać mu kark, zgnieść główkę. Mimo to emocjonalnie łatwiej jest wrzucić żywe niemowlę do dziury albo do kubła na śmieci, żeby samo umarło. Lżej jest przywiązać psa do pnia w lesie, żeby sam zdechł w męczarniach, niż zdecydować się na niekomfortowy akt zabijania, który skraca mękę.

Rozmawiał o tym z Patrycją. Sprzeciwiała się eutanazji, chociaż nie potrafiła rzeczowo wyjaśnić dlaczego. Patrycja nie była humanistką. Filozofia i literatura były jej obce. Z braku innych argumentów powoływała się na religię. Paweł dostrzegał coś symptomatycznego w tym, że będąc materialistką bez reszty zanurzoną w życiu doczesnym, Patrycja mieniła się osobą wierzącą. Bez namysłu akceptowała katolickie nauki i doktryny, jeżeli nie były sprzeczne z jej stylem życia. A jeżeli były, to nawet wtedy ich nie podważała, tylko bez najmniejszych wyrzutów sumienia ignorowała.

Policjanci kontaktowali się z Pawłem jeszcze dwa razy, gubili się, krążyli po leśnych duktach, zanim po ponad półgodzinie dotarli na miejsce. Paweł pokazał drzewo.

— Faktycznie — powiedział policjant w stopniu sierżanta, który pierwszy zajrzał do dziupli. Starszy posterunkowy, który zlustrował dziuplę po sierżancie, nic nie mówił. Był młody i blady.

— Trzeba zawołać ekipę z lekarzem — zadecydował sierżant. — Niech zadzwonią do prokuratury. Ładne grzybki — zwrócił się Pawła. — Zamarynować i pod wódeczkę.

Paweł zostawił policjantom dane kontaktowe. Nie miał przy sobie dokumentów. Powiedzieli mu, że go wezwą na komendę, żeby potwierdził swoją tożsamość i podpisał zeznanie.

Wracając lasem, wypatrzył jeszcze sporo ładnych, niedużych podgrzybków. Widział też przerośnięte, z rozłożystymi, wywiniętymi kapeluszami, jeszcze z poprzedniego wysypu. Tych nie ruszał. Niech je zjedzą ślimaki.

Gdy wszedł do domu z pełnym koszem, matka była wniebowzięta. Zabrała się do marynowania, stół pokrył się słoikami, kuchnię wypełnił aromat gotowanych grzybów, octu, pieprzu i liści bobkowych. Część grzybów matka nanizała na nitkę i zawiesiła do suszenia. Będą do barszczu i uszek na święta. I do bigosu.

Solidna porcja została na kolację. Matka usmażyła obgotowane grzyby z cebulą i jajecznicą dla niego i dla ojca. Sama nie jadła, ponieważ ta smaczna i aromatyczna potrawa była ciężkostrawna. Dla ojca z powodu jego choroby wrzodowej smażone grzyby też nie były polecane, ale pokusa okazała się nie do przezwyciężenia.

Paweł nie powiedział rodzicom o tym, co zaszło w lesie. W kuchni było ciepło i jasno, pachniało jedzeniem. Atmosfera jesiennego wieczoru.

7 Dziwne spotkanie

To było dziwne spotkanie. Nie dlatego, że do tej pory nie zetknął się z żadnym ze swoich dawnych kolegów i koleżanek. Część znajomych z liceum wyprowadziła się z Chodkowa, ale niektórzy zostali. Jednak Paweł Bukowski i jego szkolni koledzy i koleżanki niewiele mieli sobie do powiedzenia. Kiedy widzieli się na ulicy, w sklepie, na Rynku albo na promenadzie nad jeziorem, wymieniali parę zdań, mówili cześć i szli w swoją stronę.

Z Piotrem było inaczej. Piotr nigdy nie był jego dobrym kolegą. W latach licealnych znali się właściwie bardziej z widzenia. Piotr chodził do klasy humanistycznej, Paweł do matematyczno-fizycznej. Rozmawiali ze sobą dwa lub trzy razy, krótko i o niczym istotnym. Paweł nie uczęszczał już wtenczas na religię ani do kościoła, podczas gdy Piotr był znany z pobożności. Uprawiał poezję. Na akademii szkolnej recytował swój wiersz o róży. Ale jakoś tak, nie wiadomo dlaczego, dobrze im się rozmawiało. Coś ich do siebie nawzajem ciągnęło. Gdyby chodzili do jednej klasy i mieli ze sobą więcej styczności, pewnie zostaliby przyjaciółmi.

Na rok przed maturą Piotr postanowił zostać księdzem. W czasie letnich wakacji wziął udział w rekolekcjach Ignacego Loyoli, a potem wstąpił do zakonu jezuitów. Paweł poszedł na studia prawnicze. Od tamtego czasu nie mieli ze sobą kontaktu. Mimo to kiedy mijali się tego październikowego przedpołudnia na ulicy Piekary, poznali się od razu i ucieszyli na swój widok. Zaczęli rozmowę w sposób tak naturalny, jakby zawsze byli dobrymi przyjaciółmi i widywali się regularnie.

Piotr latem ukończył studia teologiczne w Warszawie, we wrześniu przyjął święcenia kapłańskie. Przebywał w Chodkowie na krótkim urlopie z powodów rodzinnych. Umówili się na pogawędkę następnego dnia po południu w restauracji Wielkopolanka.

Zamówili to samo. Klasyczny zestaw kuchni wielkopolskiej: czernina z kaczej krwi z lanymi kluskami i suszonymi owocami oraz kotlet schabowy z ziemniakami i zasmażaną kwaśną kapustą.

— Wolisz być prokuratorem niż adwokatem? — zapytał Piotr tonem, jaki zwykle pobrzmiewa w pytaniach kierowanych do młodych księży na temat celibatu.

— Tak. Jeszcze kawał drogi przede mną. Ty już jesteś tym, czym chciałeś być.

— Nie. Droga do Boga jest długa. A do człowieka jeszcze dłuższa.

— Złożyłeś stałe śluby zakonne? Czy dopiero później?

— Złożyłem dawno temu. Już po dwóch latach nowicjatu. U jezuitów nie ma ślubów czasowych jak w innych zakonach. Od razu składa się śluby wieczyste. Czystości, ubóstwa i posłuszeństwa.

— Nie za wcześnie? Miałeś dwadzieścia jeden lat.

— Niełatwo odpowiedzieć. Ale kilka lat po święceniach kapłańskich jezuici składają jeszcze raz śluby wieczyste. W sposób publiczny i uroczysty. Wtedy przysięgają posłuszeństwo papieżowi.

— Gdzie robiłeś nowicjat?

— W Gdyni. Mieszkaliśmy na wzgórzu. Z tarasu na dachu rozciągał się widok na miasto i morze.

— Pięknie. Ciężko było?

— Bo ja wiem. Trudne jest to, czego nie chcesz i nie lubisz. To, co jest twoim celem, wydaje się łatwiejsze.

— Mieszkaliście w celach?

Piotr zaśmiał się z wyobrażeń Pawła na temat zakonów.

— Zakon to nie więzienie. Zajmowaliśmy dwa piętra w domu zakonnym. Oprócz nowicjatu mieścił się tam dom rekolekcyjny, parafia i liceum prowadzone przez jezuitów, ośrodek doskonalenia nauczycieli, poradnia profilaktyki uzależnień i infirmeria.

Paweł domyślił się znaczenia ostatniego słowa. Szczątkowa znajomość łaciny była tym, co łączyło prawników z duchownymi. Były też inne punkty zbieżne.

— Infirmeria to szpital.

— Miejsce pobytu schorowanych braci i ojców.

— Na czym polega różnica?

— Co masz na myśli?

— Mam na myśli różnicę między braćmi i ojcami. Nigdy tego nie rozumiałem.

— Tytułu ojciec używa się w stosunku do zakonników, którzy studiowali filozofię i teologię i przyjęli święcenia kapłańskie. Bracia nie kształcą się w tych kierunkach i nie sprawują posługi kapłańskiej. Zabiegają o to, co stanowi zaplecze. Pełnią funkcję zakrystianów, organistów, kucharzy, krawców, bibliotekarzy, kierowców, ogrodników, pielęgniarzy.

— Jak wszędzie. Kasta kapłanów potrzebuje kasty robotników. Jakoś nie umiem wyobrazić sobie życia zakonnego.

— Opowiem ci o nowicjuszach. Będziesz miał przedsmak.

Czernina była pyszna. Anna by jej nie tknęła, o Patrycji nie wspominając. Paweł nie brzydził się krwią. Nie miał nic przeciwko kaszance, robionej ze świńskiej juchy. Lubił kaszankę na zimno, do obłożenia chleba ze smalcem, i na ciepło, podsmażoną z cebulą.

— Na trzecim piętrze była kaplica, w której odbywały się codzienne msze i modlitwy. Na tym samym piętrze znajdowała się aula telewizyjna.

— I co? Oglądaliście „M jak miłość”?

Piotr zaśmiał się z niewyszukanego dowcipu.

— Tego akurat nie oglądaliśmy. Ani „Pulp fiction”. „Pulp fiction” obejrzałem później, kiedy byłem na studiach filozoficznych w Krakowie. Na co dzień obowiązkowo oglądaliśmy wiadomości w publicznej telewizji. Dwa razy w tygodniu filmy. W czwartki dokumentalne, w soboty fabularne. Obok sali telewizyjnej była pracownia komputerowa z internetem i pocztą elektroniczną.

— Mieliście dostęp do wszystkich witryn?

— Tylko do wybranych przez ojca magistra i ojca socjusza. Najczęściej odwiedzanym miejscem na czwartym piętrze była kawiarenka. Na tym samym piętrze była aula rekreacyjna, miejsce spotkań po obiedzie i kolacji. Naprzeciw mieściła się aula konferencyjna, miejsce konferencji duchowych i porządkowych. Lektoratów, dykcji. Była tam czytelnia. Dużo czasu w niej spędzałem.

— Zupełnie jakbyś opowiadał o moich studiach.

— Na czwartym piętrze znajdowało się oratorium, czyli miejsce modlitwy. W piwnicy było jeszcze jedno, szczególnie ważne miejsce dla nowicjuszy. Sala gimnastyczna i siłownia. W wolnych chwilach chętni mogli wyładować tam nadmiar emocji bez większych szkód dla współbraci.

Paweł roześmiał się i pokiwał głową. Pamiętał, jak dobroczynne były dla niego regularne ćwiczenia. Treningi dżudo pomogły mu zachować równowagę fizyczną i psychiczną.

Kelnerka, zgrabna dziewczyna w granatowej bluzce i białym fartuchu, zabrała puste miski po czerninie. Miała lekkiego zeza, ale była tak młoda, że drobne wady urody dodawały jej tylko uroku. Piotr obejrzał się za nią w taki sam sposób jak Paweł.

— Posiłki spożywaliśmy w refektarzu. Trzeba było po kolei wykonywać prace związane z posługą przy stole, były to tak zwane oficja.

Ta sama ładna kelnerka z pomocą mniej przystojnej koleżanki przyniosła drugie danie i piwo. Pili piwo z browaru w Czarnkowie, niepasteryzowane, niefiltrowane. Wydawało się mętnawe, nie tak klarowne, ale miało o niebo bogatszy smak.

— Jak wyglądała wasza codzienność?

— Dzień zaczynaliśmy poranną modlitwą o wpół do siódmej rano. Potem był czas na medytację nauk Ignacego Loyoli albo kontemplację fragmentu Pisma Świętego. O wpół do ósmej msza w kaplicy. Po strawie duchowej posilaliśmy ciała. Kwadrans po ósmej schodziliśmy do refektarza na śniadanie. Po śniadaniu robiliśmy laboresy.

— Laboresy?

Paweł znał znaczenie łacińskiego słowa, ale nie miał pojęcia, o jakie prace konkretnie szło. Podejrzewał, że było to to samo, co żołnierze w wojsku nazywali rejonami.

— Sprzątanie. Potem lektura, konferencja, lektorat angielskiego i łaciny. O wpół do pierwszej rozlegał się dzwonek, który mówił nam, że powinniśmy zrobić rachunek sumienia. Po kwadransie odzywał się drugi dzwonek. Wtedy kilku nowicjuszy szło do refektarza, aby przygotować obiad, natomiast reszta gromadziła się w kaplicy na nabożeństwie południowym. Punktualnie o trzynastej schodziliśmy na obiad.

Paweł nie mógł się opędzić od myśli, że skojarzenie dzwonka z porą obiadu miało coś wspólnego z eksperymentem Pawłowa. Ciekawe, czy ślinka nowicjuszom zaczynała lecieć już przy pierwszym dzwonku, czy dopiero przy drugim?

— Po obiedzie rekreacja. Po południu był czas na różaniec, własne formy pobożności i zajęcia indywidualne. Ponownie spotykaliśmy się na kolacji o godzinie osiemnastej. Po kolacji oficja, sprzątanie refektarza, zmywanie naczyń. Potem rekreacja, oglądanie wiadomości, rozmawianie, przeglądanie prasy katolickiej. Po rekreacji była pora na czytanie fragmentu Pisma Świętego i wieczorny rachunek sumienia. O dwudziestej pierwszej wspólna modlitwa w kaplicy. Cisza nocna w nowicjacie rozpoczynała się o godzinie dwudziestej drugiej.

Paweł mimo woli przypomniał sobie „Jeden dzień Iwana Denisowicza”. Zaprawdę nieodgadnione są ścieżki, którymi wędrują skojarzenia w ludzkim mózgu.

— Nie było tak źle. Z tego, co słyszałem, w więzieniu i w wojsku jest jeszcze gorzej.

— W więzieniu i w wojsku? Masz rację. My, jezuici, jesteśmy żołnierzami Chrystusa i więźniami jego miłości.

— Ładnie powiedziane. Znać, że studiowałeś filozofię i teologię.

Roześmiali się i poprosili o drugie piwo. Piotr uśmiechnął się do kelnerki.

— Co z ascezą i próbami? Nie było żadnych prób?

— Próby były. To jest charakterystyczny rys jezuickiej formacji. Pierwsza z nich i trwająca najdłużej to próba codzienności.

— Właśnie mi ją opisałeś. Były jeszcze straszniejsze?

— Na przykład próba wielkich rekolekcji, trwająca trzydzieści dni. Nowicjusze odprawiają wówczas ćwiczenia duchowe Ignacego Loyoli. To czas milczenia i wchodzenia w siebie.

— Może boleć.

— Po wielkich rekolekcjach był miesiąc posługi w szpitalu w charakterze salowego.

— Mów dalej. Zniosę wszystko.

— W drugim roku nowicjatu następuje próba katechizacji w szkole.

— To dopiero musiał być ból.

— Kolejną próbą była próba wakacyjna. Pomoc na rekolekcjach dla chorych i niepełnosprawnych, pielgrzymki, półkolonie, wyjazd z ministrantami, obóz harcerski, pomoc na zakrystii.

— Bezlik pokus.

— Oraz próba domowa.

— Próba domowa?

— Tydzień spędzony w domu.

— Brzmi niewinnie. Ale domyślam się, że to gwóźdź do trumny woli nowicjusza.

— Bywało i tak. No i próba pielgrzymia o chlebie i wodzie. Tydzień wędrówki we dwóch do sanktuarium w Świętej Lipce. Zero pieniędzy, odciski, spanie pod gołym niebem, głód i pragnienie. Przygody.

— Jak Verlaine z Rimbaudem.

8 Paweł Bukowski zostaje aplikantem

Pod koniec października Paweł Bukowski pojechał do Warszawy na drugi egzamin.

Z dwóch tysięcy kandydatów na samym początku pozostało czterysta osób, wśród których prym wiedli kandydaci z Krakowa. Dla nikogo nie było niespodzianką, że kontyngent krakusów był najliczniejszy. Od lat wydział prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego specjalizował się nie tyle w kształceniu dobrych prawników, ile w produkcji osób biegłych w zdawaniu testów aplikacyjnych. Tak się przyjęło mówić w Poznaniu, skąd aplikantów pochodziło niewielu. Z podobną opinią zgadzała się Warszawa, która również pozostawała w tyle za Krakowem.

Z czterystu wybranych, którzy przecisnęli się przez ucho igielne pierwszej fazy egzaminacyjnej, po drugim etapie miała się ostać nawet nie połowa.

Zatrzymał się w tym samym tanim hotelu o nazwie Harctur.

Było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Zjadł kurczaka w pięciu smakach z ryżem i kapustą w małym barze blisko hotelu, na rogu Niemcewicza i Grójeckiej, potem wrócił do pokoju i odpoczywał, słuchając muzyki z odtwarzacza. Wieczorem poszedł na spacer Alejami Jerozolimskimi.

Po jezdni z nieprzerwanym hukiem przesuwała się zwarta masa pojazdów.

Skręcił w Nowy Świat i dotarł do Krakowskiego Przedmieścia. Chodniki były pełne ludzi ubranych po letniemu, ciepły wiatr pachniał kawą, kebabem i spalinami.

Położył się wcześnie i spał mocno, zmęczony całodzienną podróżą i długim wieczornym spacerem.

Nad ranem obudził go szum samochodów z ulicy, okno było nieszczelne.

Wziął prysznic, zjadł śniadanie i tak samo jak zeszłym razem poszedł pieszo Alejami Jerozolimskimi do Dworca Zachodniego. Świeciło przymglone słońce, nie było zimno mimo zaawansowanej jesieni i wczesnej pory dnia. Przedostał się tunelem pod dworcem na drugą stronę torów kolejowych. Podziemne przejście wypełniał tłum ludzi spieszących do różnych miejsc. Szedł dalej wąską uliczką przemysłowej Woli, wiodącą wśród zakładów, warsztatów i budynków fabrycznych, które nie wyglądały źle w porannym świetle, okolone kolorowymi drzewami. Egzamin odbywał się w tym samym miejscu, w jednej z hal wystawienniczych kompleksu Expo, ale w mniejszej sali.

Paweł Bukowski rozwiązał przedłożone do analizy kazusy i w ciepłym słońcu październikowego popołudnia udał się na dworzec Warszawa Zachodnia, aby wrócić do domu. W drodze powrotnej aż do zapadnięcia zmroku patrzył przez okno na umykające widoki. Potem włączył tablet.

Była pierwsza dekada listopada, kiedy ogłoszono wyniki. Paweł Bukowski zakwalifikował się do dalszego szkolenia teoretycznego i praktycznego. Został aplikantem.

W Święto Niepodległości zrobiło się zimno. Wiało i popadywało. Ludzie siedzieli w domach. Pod pomnikiem powstańców wielkopolskich w parku miejskim wyznaczone przez zwierzchność delegacje złożyły wieńce przy pomocy zziębniętych harcerzy i harcerek w szarych płóciennych mundurach. Powstanie wielkopolskie, jako jedyne, które zostało wygrane, i jako jedyne, którego skutkiem nie była ruina i śmierć tysięcy ludzi, było najmniej czczonym i najmniej pamiętanym z licznych powstań.

Początek aplikacji wyznaczono na koniec stycznia, rozciągał się przed nim szmat wolnego czasu. Od lutego miał dostawać stypendium. Nie dziwił się zbytnio temu, że stypendium aplikanta prokuratorsko-sędziowskiego było wyższe od pensji wypłacanej mu w adwokackiej kancelarii Cajmer i Zespół. W legendarnej opowieści o tym, jakoby Poznań założyli przed wiekami Szkoci wypędzeni ze swojej ojczyzny za skąpstwo, tkwiło ziarno prawdy.

W Poznaniu nie narzekał na nadmiar czasu do zagospodarowania. Studia, życie towarzyskie. Patrycja, praca. Dwa razy w tygodniu chodził na treningi dżudo.

Zaczęło się od obowiązkowych zajęć wychowania fizycznego na pierwszym roku studiów. Bez szczególnego powodu wybrał zajęcia z samoobrony, które początkowo polegały na treningu ogólnym, siłowym i sprawnościowym. Potem doszły elementy dżudo. Ćwiczyli pady, chwyty, rzuty. Spodobało mu się to. Dobrze sobie radził, miał naturalne zdolności w tym kierunku. Kiedy przewidziane przez program studiów zajęcia wychowania fizycznego się skończyły, zapisał się do klubu dżudo. Treningi były ciężkie, nagrodę stanowiło poczucie zadowolenia i odprężenia, jakie dawało zmęczenie wysiłkiem fizycznym. Wydzielane przez mózg endorfiny wprowadzały go w stan, który graniczył z euforią.

Po czterech latach zdał egzamin na pierwszy dan i mógł nosić czarny pas. Jeździł na zawody, ale aspekt sportowy niezbyt go pociągał. Kiedy otrzymał drugi dan, całkiem zrezygnował z rywalizacji sportowej. Wtedy najstarszy stażem i najwyższy stopniem nauczyciel, miłośnik takich aspektów kultury japońskiej, jak ceremonia herbaty, poezja haiku ilustrowana szkicami tuszem oraz kolorowe drzeworyty Ukiyo-e, zwane obrazami przepływającego świata, zaczął go uczyć uderzeń i kopnięć w czułe miejsca. Techniki atemi-waza, jako zagrażające zdrowiu i życiu walczących, nie były stosowane w sportowym dżudo, ale były częścią tradycji. Stanowiły składnik kata, rytualnego tańca wojennego, walki z cieniem wyszlifowanej do form baletowych. Wykonywanie kata stanowiło osobną sztukę i dyscyplinę sportową.

W Chodkowie brakowało mu systematycznych treningów w prawdziwej sali dodżo z wymagającymi partnerami, pod okiem wykwalifikowanych instruktorów. Wyćwiczone mięśnie czuły głód wysiłku. Mózg domagał się większych porcji endorfin. Ćwiczył kata w ogrodzie i w lesie, kiedy nie było mokro. Usunął dywan i kilka mebli z pokoju Anny i zamienił go na salkę ćwiczeń.

9 Biblioteka

Postanowił wykorzystać wolny czas, żeby zdobyć prawo jazdy. Do tej pory nie mógł się zmobilizować. W poprzednich latach był już parę razy bliski podjęcia decyzji o zapisaniu się na kurs, ale zawsze rezygnował i odkładał realizację zamiaru na później. Nie chodziło o teorię, kodeks drogowy był łatwy w porównaniu z kodeksem karnym i cywilnym, mógłby się nauczyć na pamięć wszystkich przepisów w dwa tygodnie. Ale kiedy pomyślał o dziesiątkach godzin, które musiałby spędzić w aucie na praktycznej nauce kierowania pojazdem, do tego jeszcze w czasie wakacji albo później w dni wolne od pracy w kancelarii, wtedy tracił zapał. Było tyle innych, ciekawszych rzeczy.

Jak dotąd żadna konieczność nie zmuszała go do uzyskania prawa jazdy. W Poznaniu jako student a potem aplikant korzystał z komunikacji miejskiej albo chodził pieszo, co częstokroć było szybsze i wygodniejsze niż jazda samochodem. Wiedział o tym, bo Patrycja wszędzie jeździła swoim nowym audi, które dostała od ojca w nagrodę za to, że była jego córką. Kiedy tkwili w korku, powtarzał, że prędzej by dotarli tramwajem albo na własnych nogach. Patrycja nie słuchała, bo nigdzie nie chodziła, musiała wszędzie podjechać samochodem, i to jak najbliżej, pod same drzwi. W kancelarii było służbowe auto, czarny lexus. Jeden z zatrudnionych w firmie mężczyzn, który był zarazem dozorcą, strażnikiem i kurierem, pełnił też w razie potrzeby funkcję kierowcy. Paweł Bukowski niejedną służbową podróż odbył z firmowym kierowcą, z którym nie kleiła się rozmowa. Przejażdżki z narzeczoną też słabo sprzyjały konwersacji, dziewczyna musiała być skupiona na prowadzeniu auta i zawsze włączała radio.

Z Poznania do Chodkowa jeździł autobusem albo pociągiem, nawet nie zawsze pospiesznym, tylko najzwyklejszym osobowym, co wszędzie przystawał, jak stary znajomy, który nikogo w swoich odwiedzinach nie pomija. Siedemdziesięciokilometrowa podróż trwała półtorej godziny. Inaczej niż znajomi, Paweł nie traktował transportu publicznego jako ciężkiego dopustu. Czytał książkę lub czasopismo, na co w innych warunkach nie znalazłby czasu, przeglądał internet.

Lubił patrzeć na przesuwający się za oknem krajobraz północnej Wielkopolski. Jesienią była zaorana ziemia o barwie rozwodnionej sadzy, sczerniałe od wilgoci wioski w szarej mgle, samotne gospodarstwa z ciepłym światłem palącym się w kuchni. Zimą czapy śniegu tkwiły na sosnach, ceglaste słońce wisiało na końcu śnieżnego pola, cienie w zagłębieniach miały niebieski odcień. W maju widać było żółte prostokąty kwitnącego rzepaku, zielone łany młodego żyta i pszenicy. Słodkawy zapach przenikał do wnętrza przedziału. Kiedy w lipcowy wieczór pociąg stawał na stacji Ostrówki, gdzie nie było budynku dworcowego, jedynie kawałek utwardzonego tłuczniem peronu, biała tablica z czarną nazwą i pobazgrana wiata, i gdzie nikt nie wsiadał ani nie wysiadał, na chwilę cichł silnik lokomotywy i słychać było cykanie świerszczy.

Oprócz zapisania się na kurs prawa jazdy poszedł do biblioteki i odnowił kartę członkowską. Miał nadzieję na wypożyczenie paru dobrych kryminałów. Pogoda była brzydka, wiało i padało. Dni zrobiły się krótkie, wieczory długie.

Od czasów licealnych, kiedy bywał w miejskiej bibliotece częstym gościem, nie zajrzał tu ani razu. Dużo się zmieniło. Usunęli ścianę i połączyli pomieszczenia, było przestronniej. Inny układ regałów, które były z metalu, a nie z drewna jak dawniej. W czytelni znajdowało się mniej książek, a więcej stanowisk komputerowych. Zlikwidowali tradycyjny szufladkowy katalog z papierowymi fiszkami. Całą bazę danych mają w komputerze.

Najprzyjemniejsze było myszkowanie po półkach bez jasnego celu. Kiedy nie wiedział, czego szuka, zawsze znajdował coś ciekawego, o czym by wcześniej nie pomyślał. Z katalogu korzystał wtedy, gdy szedł po konkretną pozycję, na przykład obowiązkową lekturę albo książkę potrzebną do napisania referatu.

Co jeszcze było nowego, to panie bibliotekarki. Wprawdzie jako licealista Paweł nie przyglądał się bibliotekarkom zbyt wnikliwie, jednak z racji częstych wizyt znał je z widzenia, umiał je rozpoznać na ulicy. Przynajmniej jedną dobrze zapamiętał, starsza kobieta, która utykała. Nadal tutaj pracowała, tylko przybyło jej siwych włosów. Zresztą nie był tego pewien. Właściwie skąd miał wiedzieć, czy przybyło jej siwych włosów? Przecież ich nie liczył. Posłużył się dedukcją. Przez moment pomyślał o tym, że wtenczas, czyli prawie dziesięć lat temu, nie potrafiłby z pamięci powiedzieć, na którą nogę ta kobieta utykała. Teraz widział, że na lewą i jeśli go ktoś w przyszłości o to zapyta, będzie umiał odpowiedzieć.

Przecież nie będzie detektywem, nie będzie Sherlockiem Holmesem, tylko prokuratorem, no, ewentualnie sędzią. W czasie studiów miał praktyki w sądzie i prokuraturze, więc wiedział, że praca w tych miejscach ma charakter urzędniczy, a nie śledczy, i polega na rutynowym tworzeniu standardowych dokumentów.

Brak obrączki na palcu ładnej szatynki o szarozielonych oczach, która dała mu formularz do wypełnienia, dostrzegł natychmiast. Niczego to nie dowodziło, ale jeśli ma męża, lecz nie nosi obrączki, to o czym to świadczy?

— Szuka pan czegoś konkretnego, zna pan tytuł i autora? — zapytała.

Była mniej więcej w jego wieku. Krótko po studiach. Kończyła filologię, historię, albo coś w tym rodzaju. Może psychologię. Raczej nie. Wtedy prędzej by pracowała w bibliotece pedagogicznej, jeśli już nie w poradni pedagogiczno-psychologicznej dla dzieci i młodzieży.

— Interesują mnie skandynawskie powieści kryminalne — odpowiedział Paweł.

— Stig Larsson, Henning Mankell, Jo Nesbo?

Nie mogła być od niego starsza, wyglądała na młodszą. Skoro była młodsza, to co najmniej o trzy lata, pewnie cztery. W Chodkowie istniało tylko jedno liceum i chodzili do niego wszyscy, którzy wybierali się na studia. Znało się ładne dziewczyny z klas wyższych i niższych, przynajmniej z twarzy i sylwetki. Zapamiętałby ją, nawet gdyby przyszła do pierwszej klasy, kiedy on był w maturalnej. Chyba że nie była stąd.

— Czytałem dwie części trylogii Larssona, ale dla odmiany wolałbym Mankella. Albo to trzecie nazwisko, które pani wymieniła.

— Nesbo. To się dobrze składa, bo Larssona w tej chwili nie mamy. Jest w czytaniu. Mankell i Nesbo są na półce. Pokażę panu.

Młoda kobieta wstała i Paweł Bukowski poszedł za nią. Ładnie się prezentowała. Czarna spódnica za kolana opinająca okrągłe biodra, ale nie za ciasno. Niebieska bluzka, wcięcie w talii podkreślone brązowym skórzanym paskiem. Miała staroświecko bujne kształty, zupełnie inne niż modnie wychudzona Patrycja.

Wziął po jednym kryminale Mankella i Nesbo. Przy okazji obejrzał inne regały. Znalazł kodeks karny sprzed kilkudziesięciu lat zawierający komentarz, który w środowisku prawniczym uchodził za niedościgły. Regulacje się zmieniają, dobry komentarz jest ponadczasowy. Bywa, że komentarz odrywa się od swojego przedmiotu i sam staje się przedmiotem komentarza.

Podszedł do biurka, gdzie bibliotekarka zarejestrowała wypożyczone książki.

— Dziękuję — uśmiechnął się do niej. — Będę tu częściej zaglądał.

— Zapraszamy — odwzajemniła jego uśmiech.

Kurs prawa jazdy organizowany przez Ligę Obrony Kraju nie przyciągnął tłumu chętnych. Razem z Pawłem Bukowskim zebrana w małej salce grupa kursantów liczyła pięć osób.

Dwie dziewczyny z ostatniej klasy szkoły zawodowej, które niedawno obchodziły swoje osiemnaste urodziny, ich największe jak dotąd osiągnięcie życiowe. Ukończenie szkoły i zdobycie prawa jazdy jawiło im się jako podniecający wstęp do dorosłego życia, które będzie super. Będą pracować w sklepie, zakładzie fryzjerskim, restauracji. Wyjdą za mąż i urodzą dziecko, może dwoje, to zależy. Wesele będzie super, przejadą przez miasto trąbiące samochody, będzie biała suknia z welonem, pięć albo siedem jednakowo ubranych druhen, fajerwerki o północy, oczepiny, zabawa do rana. Są wesołe, chichoczą.

Korpulentna dama koło czterdziestki, z ciemnymi podkówkami pod oczami, która o swoim weselu wolałaby zapomnieć, zwłaszcza że w żywej pamięci ma rozwód. Przez dwadzieścia lat ani razu nie spowodowała wypadku. A wpadła podczas rutynowej kontroli, kiedy wracała z imienin. Cofnięto jej uprawnienia do kierowania samochodem za jazdę pod wpływem alkoholu, więc musi odbyć kurs i zdawać jeszcze raz.

Drugim poza Pawłem mężczyzną był wyniszczony radościami i troskami życia robotnik pod pięćdziesiątkę. Był majstrem, jego zakład zamknięto. Produkowali papier toaletowy z makulatury. Tani, ekologiczny, ale szary i szorstki. Tyle lat było dobrze, aż ludzie porobili się delikatni. Papier ma być miękki, różowy i w kwiatki. Przykład osobliwie umiejscowionej wrażliwości estetycznej, przyznał Paweł. Majstrowi kończył się zasiłek i jeden znajomy załatwił mu robotę w fermie na wiosce, jak się jedzie na Budzyń, tylko musi mieć auto, rowerem nie da rady.

Paweł zastanawiał się, czy dobrze zrobił, wybierając najtańszą ofertę. Oparł się na przesłance, że i tak większości rzeczy będzie musiał nauczyć się samodzielnie, zarówno jeśli chodzi o teorię, jak i praktykę. Teorii się nie obawiał, a co do praktyki, zamierzał poprosić o instruktaż szwagra, wytrawnego kierowcę.

Jakub zjechał kawał Europy. W podróż poślubną zabrał Annę do Lizbony, całą drogę pokonali samochodem. Po drodze zwiedzali, zatrzymując się tu i tam na parę godzin i przesypiając noce w hotelach. Anna była wykończona, ale szczęśliwa.

Tamtego listopadowego wieczoru krępy, siwowłosy instruktor, który przedstawił się jako Edward Mochnacki i był emerytowanym policjantem, zrobił wykład na temat ogólnych zasad bezpieczeństwa w ruchu drogowym i potrzeby przestrzegania przepisów. Po panu Edwardzie zjawiła się energicznie gestykulująca dziewczyna z ratownictwa medycznego o imieniu Marlena, która uczyła udzielania pierwszej pomocy. Ćwiczyli resuscytację na niedającym oznak życia manekinie i bandażowali sobie nawzajem ręce. Majster nie miał drygu, wszystko mu się plątało. Rolka bandażu wypadła mu z ręki i rozwijając się, potoczyła po podłodze jak papier toaletowy.

10 Miasteczko

Paweł Bukowski leżał na tapczanie i czytał kryminał Mankella pod tytułem „Piąta kobieta”. Na dworze siąpił deszcz.

Matka przyniosła mu rogale z masłem i kawę ze śmietaną na drugie śniadanie. Przeglądał witryny w internecie, wyławiając różne smaczki. Pod artykułem o torturach pracy w korporacji był link do poradnika, jak dostać pracę w korporacji. Włączał telewizor, oglądał kanał filmowy i przyrodniczy. Nie sprawdzał, która jest godzina. O właściwej porze matka wołała go na obiad. Jedli, kiedy ojciec wracał z pracy. Był zdenerwowany. Budynki komunalne, którymi administrują, wymagają napraw i remontów. Lokatorzy nie chcą płacić czynszu, bo oni nie robią remontu. Oni nie robią remontu, bo lokatorzy nie chcą płacić czynszu.

Kotlet schabowy był tego samego rozmiaru co talerz, ziemniaki matka posypała nacią pietruszki, w misce piętrzyły się kwaśne ogórki, małe i chrupkie, ukiszone z chrzanem, koperkiem i czosnkiem.

Po obiedzie Paweł słuchał muzyki, a potem wertował stary kodeks karny, wypożyczony z biblioteki, i czytał komentarz. Miał w pamięci dawną sprawę, którą omawiali na zajęciach. Złodziej wszedł do sklepu i pod nieuwagę obsługi ukrył się na zapleczu. Poczekał aż do zamknięcia, a kiedy został sam, nakradł tyle, ile się dało, po czym rozbił drzwi od wewnątrz i uciekł. Sąd w orzeczeniu zakwalifikował to przestępstwo jako włamanie, które jest zagrożone znacznie wyższą karą niż zwykła kradzież, co wywołało spór w środowisku prawniczym. Co bardziej dowcipni polemiści twierdzili, że jeżeli już, to nie było to „włamanie”, lecz „wyłamanie”. Tak czy inaczej ta linia orzecznictwa się nie utrzymała i późniejsze podobne przestępstwa sądy uznawały za kradzież z uszkodzeniem mienia, też zagrożone wyższą sankcją.

W tym starym, nieaktualnym kodeksie, kradzież była nazwana po imieniu, odpowiednie paragrafy zaczynały się od słów: „Kto kradnie…”. W nowym kodeksie zamiast tego było: „Kto zabiera rzecz ruchomą w celu jej przywłaszczenia…”.

Kiedy nie padało, chodził po lesie i słuchał książki audio. Zasłuchany, łapał się na tym, że machinalnie zeskrobuje czerwone znaki z kory sosen przeznaczonych do wycięcia.

Wybierał się do miasta. Kupował czasopisma w kiosku, zaglądał do księgarni. W pustawej kawiarni przy Małym Rynku pił kawę, jadł lody z owocami i bitą śmietaną i przeglądał gazetę.

Lubił atmosferę wnętrza kawiarni. Ciepło, zapach kawy, ciasta i lodów. Na ulicy wiał mokry wiatr. Dwie tęgie emerytki oblizywały łyżeczki z kremu i rozmawiały. Jedna nie zdjęła z głowy fiołkowego kapelusza. Druga zdjęła wełnianą czapkę, ale pozostawiła na szyi buraczkowy szal. Z głośnika dobywała się chłodna jak metalowa poręcz muzyka jazzowa.

Chodków leży nad jeziorem, a ściślej trzeba by powiedzieć, że jezioro leży w mieście, dlatego nazywa się Jeziorem Chodkowskim. Wystarczy zejść trzysta metrów w dół ulicą Wojska Polskiego od Rynku, gdzie stoi barokowo-eklektyczny kościół pod wezwaniem świętego Floriana, żeby znaleźć się na brzegu. Ścieżkę, która prowadzi dookoła jeziora, wyłożono kostką brukową. Postawiono ławki, zamontowano lampy i pomalowano je farbą odporną na mocz. Z dawnej błotnistej dróżki zrobiła się promenada. Można było spacerować w dzień i w nocy. Oczywiście w nocy nikt wkoło jeziora nie chodzi, zwłaszcza zimą i jesienią, ale taka możliwość istnieje, lampy świecą od zmierzchu do świtu. W dzień na promenadzie spotyka się rowerzystów, biegaczy, kobiety z kijkami i dziecięcymi wózkami.

Drugi koniec Jeziora Chodkowskiego, które ma kształt elipsy, znajduje się w pobliżu miejsca zamieszkania Pawła. W pewnym momencie zbacza się z promenady w bok ścieżką przez łąkę i skrótem dochodzi do ulicy, przy której stoi dom jego rodziców.

Chodził na przechadzki nad jeziorem przed obiadem, po wyjściu z kawiarni, albo wczesnym wieczorem, po poobiedniej drzemce. Krople mgły siadały na włosach, kiedy słuchał przez słuchawki powieści Borysa Akunina, którą kupił przez internet. Powietrze było chłodne i ciężkie od zapachu wody, zwiędłych trzcin i gnijących liści olchowych. Światła latarń na przeciwległym brzegu jeziora rozlewały się na czarnej wodzie, z ciemności wołały kaczki.

Następnego dnia był umówiony z panem Edwardem na pierwsze zajęcia praktycznej nauki jazdy samochodem.

11 Wajcha na luz

Spotkali się przed nieczynnym zakładem usług maszynowych. Pokryte spękanym asfaltem podwórze służyło za plac manewrowy. Białą farbą, którą już ledwo było znać, wymalowano łuki. Na początku, na końcu oraz na zakręcie stały zdezelowane biało-czerwone pachołki. Edward Mochnacki był trochę spóźniony. Podjechał granatowym renaultem z opuszczoną literą L na dachu, którą zaraz postawił w pozycji pionowej.

— Zaczniemy od podstaw — powiedział, zapalając papierosa. — Tego wymagają na egzaminie. Trzeba pokazać, gdzie co jest. Niech pan otworzy maskę.

Zgodnie z instrukcją Paweł pociągnął za uchwyt z lewej strony fotelu kierowcy, zwalniając blokadę, potem włożył rękę w szparę, nacisnął dźwignię i podniósł maskę. Oparł ją na metalowym wsporniku.

— Trzeba wiedzieć, gdzie jest płyn hamulcowy, chłodniczy, zbiornik oleju i płyn do spryskiwaczy. I jak sprawdzić, ile czego jest, czy wystarczy. Musi być między minimum a maksimum.

— Złoty środek — Paweł próbował zażartować.

— Widać przez ściankę, jaki jest poziom płynu chłodniczego, tu są znaczniki. Jest między minimum a maksimum? — zapytał pan Edward.

— Jest — potwierdził Paweł.

— To dobrze. Poziom oleju sprawdzamy tym. — Pan Edward wyjął drut i pokazał, jak to się robi. — Widać, gdzie świeci się olej? — Zamknęli maskę. — A teraz światła.

Paweł włączał i wyłączał wszystkie światła, potem wychodził z auta, żeby zobaczyć, jak się świecą i w którym miejscu. Tylne i przednie, krótkie i długie, postojowe, kierunkowe, cofania. Problem był tylko z czerwonym światłem hamowania, bo trzeba trzymać nogą hamulec. Pan Edward nadepnął hamulec, a Paweł poszedł zobaczyć z tyłu.

— W porządku — powiedział. — Jarzy się na czerwono. Aż w oczy razi.

— I o to chodzi. Teraz biegi i ruszanie.

Paweł usiadł na miejscu kierowcy, poprawił fotel, lusterka i zapiął pas. Pan Edward usadowił się obok.

— Tu jest pedał do zmiany biegów, a tu dźwignia. Bieg zmieniamy przy wciśniętym pedale. — Paweł spróbował raz i drugi. — Poćwicz pan sobie. W tym położeniu jest luz.

Paweł ćwiczył. Jedynka, dwójka, trójka, czwarty, piąty. I w drugą stronę. Potem wsteczny.

— Dobra. Wajcha na luz. Wciśnij pan pedał i przekręć kluczyk w stacyjce. Pedał cały czas trzymać.

Samochód zapalił, silnik zaczął pracować, auto drżało.

— Ruszamy. Jedynka. Zwolnij pan hamulec ręczny. Teraz gaz, lekko, nie za dużo, tak trzymać. Powoli popuszczasz pan sprzęgło, nie do końca, gdzieś tak do połowy i przytrzymać.

Samochód ruszył.

— Sprzęgło puszczamy, pomału.

Samochód jechał.

— Kręć pan kierownicą w lewo. W prawo. Pojeździmy w kółko. Musisz pan wyczuć kierownicę.

Paweł robił kółka, samochód skręcał, podobało mu się. Dziecinna przyjemność jazdy, jak wtedy gdy po raz pierwszy pojechał na rowerku.

— Teraz stop. Wcisnąć sprzęgło i hamulec.

Samochód stanął jak wryty, pana Edwarda rzuciło do przodu.

— Nie na wariata, z wyczuciem. Ja nie mam pasa. Wrzucić na luz. Ręczny. Przekręcić kluczyk.

Silnik zgasł, samochód przestał drżeć. Stali.

— Tak to wygląda. Jeszcze raz od początku.

Paweł próbował powtórzyć procedurę, ale auto zgasło.

— Co się stało?

— Za mało gazu.

Ruszyli znowu, samochód zawył.

— Za dużo. Spokojnie.

— Skąd mam wiedzieć, kiedy jest za dużo, a kiedy za mało?

— Na wyczucie. Przyjdzie z czasem. Słyszysz pan, jak silnik wyje? Tu jest licznik obrotów, patrz pan na wskazówkę, jak leci do góry.

Auto zaczęło jechać, a potem nagle skoczyło do przodu.

— Czemu tak wyrwał? Nie cisnąłem mocno na gaz.

— Za szybko pan puściłeś sprzęgło.

Ćwiczyli ruszanie, jazdę do przodu i kółka. A potem cofanie. Paweł się spocił. Minęły dwie godziny, na jakie byli umówieni.

— Podwieźć pana? — zapytał Edward Mochnacki po skończonej lekcji, kiedy wysiedli z auta. Zapalił papierosa i głęboko, z ulgą, zaciągnął się dymem, by po chwili wypuścić białawy jak para obłok, czemu towarzyszył odgłos podobny do westchnienia starej lokomotywy.

— Przejdę się. Chcę się dotlenić.

— Następnym razem sam pan pojedzie przez miasto.

Wrócił do domu okrężną trasą. Szedł koło cmentarza, potem przez tory kolejowe. Było tam nieczynne przejście podziemne wybudowane przed laty. Nikt z niego nie korzystał, ludzie woleli czekać na podniesienie zapór na powierzchni. Przejście zamknięto, kiedy zamieniło się w latrynę. Minął kino Noteć, restaurację Wielkopolanka i neogotycki budynek poczty z czerwonej cegły.

Trwała kampania wyborcza do samorządu lokalnego. Z plakatów i banerów patrzyły breuglowskie twarze kandydatów na radnych miejskich, gminnych i powiatowych. Plakaty ugrupowania stawiającego na praworządność wisiały w nieprzepisowych miejscach.

Z tłumu startujących w wyborach wybijał się chudy burmistrz o łysej głowie i podkrążonych na brązowo oczach, przypominający tytułową postać z niemego filmu „Nosferatu — symfonia grozy”, który miał chrapkę na następną kadencję. W związku z czym zawierzył miasto Chodków Jezusowi Chrystusowi w trakcie niedzielnej mszy w kościele pod wezwaniem świętego Floriana. Wyrażając uznanie, właściciel i redaktor naczelny lokalnej „Gazety Chodkowskiej” pan Jacek Ziomek pytał jednak w przedwyborczym felietonie, dlaczego burmistrz dokonał aktu zawierzenia jako osoba prywatna, a nie urzędowa? Czy wchodząc do gabinetu, przestaje być katolikiem? Czy jako burmistrz nie kieruje się naukami Kościoła katolickiego?

Przeszedł przez Rynek i zszedł w dół do promenady nad jeziorem ulicą Wojska Polskiego, gdzie kupił w delikatesach butelkę czerwonego wina. Przed nim spacerował wysoki, chudy mężczyzna o długich nogach i rękach. Towarzyszył mu długi, szczupły jamnik o krótkich nóżkach. Jakby się zamienili proporcjami. Na pewno istniał wzór matematyczny, opisujący taką transformację.

Na obiad był gulasz wołowy z kaszą gryczaną i kiszone ogórki. Paweł pił wino. Matka nie chciała, nie lubi wytrawnego. Ojciec wolał piwo.

Po obiedzie Paweł położył się na tapczanie i włączył audiobook. Zasnął w trakcie słuchania. Wieczorem czytał kodeks drogowy i rozwiązywał na komputerze multimedialne testy dla kandydatów na kierowców.

12 Sylwia

Pod koniec listopada Anna urodziła syna. W prywatnej klinice w Poznaniu, gdzie miała osobny pokój i całodobową opiekę. Lekarz zrobił zastrzyk w kręgosłup, żeby nie czuła bólu przy porodzie. Jakub chodził dumny jak paw.

Kiedy Anna wróciła z dzieckiem do domu, Jakub przyjechał po teściów i szwagra swoim granatowym oplem. Dwa lata temu kupił auto w salonie, a już myślał o zmianie. Znudziło mu się, opatrzyło, w ofercie są nowsze modele, lepiej wyposażone, w mniej wyeksploatowanych kolorach. Teraz chciałby platynowy. Audi albo toyotę.

Niedługo Jakub kupi nowy samochód, potem pojawią się lepsze, nowocześniejsze. Jakub podąży za trendem. Przypominało to pogoń osła za marchewką zawieszoną na kiju. Paweł nie umiał odpowiedzieć na pytanie, kto tak naprawdę siedzi na ośle i trzyma kij. Producenci i spece od marketingu też są konsumentami. Czy ludzie zamieniają się rolami? Każdy jest na zmianę jednym i drugim. Gdy sprzedaje — poganiaczem, gdy kupuje — osłem.

— Jak się czujesz? — zapytała matka.

— Jeszcze boli.

Anna zaprowadziła ich do pokoju dziecinnego, gdzie stało łóżeczko.

— Jaki duży! — powiedziała matka, patrząc na wnuka, któremu dano na imię Adam. Paweł przyjrzał się siostrzeńcowi. Był bardzo mały. Stanął mu przed oczami obraz rozkładającego się noworodka w dziupli.

— Kawał chłopa — potwierdził ojciec.

— Jak idzie twój kurs? — zapytał Jakub, kiedy pili szampana w salonie i jedli tort. — Zabrałbym cię na przejażdżkę, ale sam widzisz, nie mam teraz głowy.

— Nie szkodzi. Mam dobrego instruktora.

— Na pewno zdasz ten egzamin — powiedziała matka. — Taki zdolny prawnik.

— Ja zdałam za pierwszym razem — powiedziała Anna. — Ale Jakub nie pozwala mi prowadzić.

— Kupię ci damskie autko. Z automatyczną skrzynią biegów.

Grudzień był chłodny, ale jeszcze nie zimowy, raczej jesienny. Nie było mrozu ani śniegu. Tylko nocami temperatura spadała poniżej zera. Chmurzyło się i padało, ale dużo mniej niż w listopadzie. Dni były przeważnie pogodne, chociaż niskie słońce, emanujące skąpą jasnością, pozbawione było ciepła i klarowności.

Paweł chodził do tej części lasu, gdzie ciągnęły się pagóry morenowe porośnięte bukami. W dzieciństwie przychodził tu się bawić z kolegami. Potężne, powyginane konary bez liści, pnie gładkie, masywne i zielone od mchu. Wycinali scyzorykami na korze serca przebite strzałą, imiona, daty. Rany sprzed lat zdążyły się zabliźnić, kształty ledwo dało się rozróżnić. Ziemia pokryta grubym, szeleszczącym dywanem o rudej barwie. Między pagórami wiły się jary i wąwozy, którymi w czasach topnienia lodowców płynęły wartkie potoki do jeziora w dole. Jeszcze w średniowieczu jezioro obejmowało miejsca, gdzie teraz są pola i domy. Na brzegu moczaru stał zamek obronny. Na jego fundamentach zbudowano pod koniec dziewiętnastego wieku fabrykę porcelany, która parę lat temu upadła. Właśnie zaczęła się rozbiórka, za rok będzie tam hipermarket. Po dnie jednego z wąwozów ciurkał strumyk. Kiedy był dzieckiem, było w nim więcej wody, pływały rybki. Tu i ówdzie potworzyły się tamy z gałęzi i liści. Powstały małe, przezroczyste zbiorniki. Patrzył na drżącą mozaikę światła na piaszczystym dnie, po którym przechadzały się wodne owady. Łapali cierniki do słoików.

Poszedł do biblioteki, żeby oddać wypożyczone książki. Czarnowłosa bibliotekarka o szarozielonych oczach poznała go od razu i powitała uśmiechem. Pracowała w przybytku, do którego zaglądało niewielu młodych mężczyzn. Do tego Paweł był przystojny.

— Dzień dobry. Ma pan ochotę na nową porcję skandynawskich kryminałów? — zapytała.

Paweł pomyślał, że miałby chęć umówić się z tą dziewczyną. Nawet nie znał jej imienia. Ciekawe, czy ona pamiętała, jak on ma na imię. Zeszłym razem wprowadzała jego dane do komputera.

— Na razie mam dosyć.

— Zbyt mroczne?

— Mroczne i zimne. Skandynawom brakuje słońca, nie mają ciepła. Depresyjni ludzie.

— Ale podobno żyje im się tam bardzo dobrze.

— Pozory. Gdyby nie pieniądze i alkohol, toby się wszyscy powiesili.

Sylwia nie była pewna, czy przystojniak żartuje, czy mówi poważnie. W każdym razie wydawał się interesujący.

— Chyba jednak nie wszyscy.

— Retoryczny kwantyfikator uogólniający.

Paweł testował dziewczynę. Jeżeli jest przeciętna, uzna go za nudziarza i dziwaka.

— Zawsze są jakieś pozytywne wyjątki. Mówi się na przykład, że heteroseksualni mężczyźni nie czytają książek.

Nie była przeciętna.

— Czy są jakieś powieści Borysa Akunina?

— Z tej serii o Eraście Fandorinie?

— Tak.

Trudno powiedzieć, czy ona czytała te wszystkie książki, ale była dobrze zorientowana. Bibliotekarka, a nie ktoś, kto pracuje w bibliotece, bo nie może gdzie indziej.

— Zdaje się, że mamy dwie pozycje. Zobaczmy na półce.

Równie dobrze mogła sprawdzić w komputerze, wolała jednak wstać zza biurka i przejść się z Pawłem. Ładnie pachniała. Woda toaletowa, szampon.

— Są obie. „Azazel” i „Lewiatan”.

— Pożyczę „Lewiatana”. „Azazela” niedawno słuchałem. Kupiłem audiobook przez internet.

— My też mamy audiobooki, niedużo. Brak funduszy. Miasto oszczędza na kulturze.

— Chodków to małe miasteczko.

— Ale mnie się podoba. Okolice są piękne.

— Szwajcaria Chodkowska. Niedawno przeprowadziłem się tutaj z Poznania.

— Przeprowadził się pan do Chodkowa z Poznania? — W jej głosie zabrzmiało zdziwienie i zainteresowanie. Tego drugiego było więcej.

— Skończyłem studia i wróciłem. Urodziłem się w Chodkowie, tutaj chodziłem do liceum.

— Nie chciał pan zostać w Poznaniu po studiach? Tam łatwo o dobrą pracę, więcej się zarabia.

— Z początku chciałem. Pracowałem w Poznaniu przez dwa lata. Ale wróciłem do rodzinnego miasta. Pani też studiowała w Poznaniu?

— Ukończyłam bibliotekoznawstwo i informację naukową.

— Ciekawy kierunek. Nawet nie wiem, jak pani ma na imię.

— Sylwia. A pan jest Paweł. Wpisywałam pana dane do komputera.

— Zgadza się. Ja studiowałem prawo. Nuda w porównaniu z bibliotekoznawstwem.

Patrzyła na niego z uśmiechem.

— Myślę, że prawo to interesująca dziedzina — powiedziała.

— Czasami. Niektóre rzeczy. — Paweł krygował się z lekka, dostosowując się do ogólnego przekonania o elitarności swojej specjalizacji. — W większości przypadków prawo to suche przepisy, które interpretuje się rutynowo drętwym językiem.

— Bibliotekoznawstwo też nie polega na delektowaniu się książkami.

— Pani chyba jednak dużo czyta, pani Sylwio.

Patrycja czytała tylko to, co koniecznie musiała. Kiedy nie musiała, nie czytała niczego. Pod koniec ich czteroletniej zażyłości zaczynało to Pawła drażnić. Fakt nieczytania książek przez Patrycję był dla niego nieprzyjemny. Coraz bardziej odczuwał to tak, jakby się nie myła.

— Owszem, w domu. Nieraz całą noc. — Pawła wzięła ochota na to, żeby patrzeć, jak Sylwia w nocy oddaje się lekturze. — W bibliotece nie ma na to czasu.

— Tak, biblioteka nie jest odpowiednim miejscem.

Przy biurku stanął czytelnik z książkami do zwrotu.

— Przepraszam. — Sylwia poszła obsłużyć starszego pana, który patrzył w ich stronę i czekał.

Kiedy czytelnik oddał wypożyczone książki, Paweł podszedł do biurka.

— Dziękuję za pomoc, pani Sylwio.

— Proszę bardzo. Zapraszam ponownie.

— Do zobaczenia.

13 Lekcje jazdy

Lekcje kierowania samochodem szły nienajgorzej. Początkowo samochód gasł, szarpał do przodu, raptownie stawał. Pan Edward nie był przypięty pasami, więc miotało nim w przód i w tył. Z czasem było coraz lepiej. Jeździli po mało uczęszczanych drogach między wioskami. To najbardziej podobało się Pawłowi. Pusta szosa, po bokach pola i las, pan Edward milczał. Odprężenie, relaks.

Jazda po Chodkowie była mniej przyjemna, bo bardziej stresująca, zwłaszcza wczesnym popołudniem, kiedy ulice były zatłoczone. Kierowcy się niecierpliwili, trąbili, kiedy musieli czekać więcej niż pięć sekund. Wystarczyło krótkie zawahanie przy korzystaniu z pierwszeństwa, a już kierowcy z drogi podporządkowanej próbowali się wciąć. Paweł w napięciu ściskał kierownicę.

Ćwiczyli parkowanie i zawracanie na trzy i z wykorzystaniem infrastruktury. Edward Mochnacki okazał się dobrym nauczycielem. Nie odzywał się za dużo, dawał kursantowi robić błędy i samodzielnie je poprawiać. Pawłowi to odpowiadało, był z natury samoukiem i najchętniej uczyłby się jeździć sam, gdyby przepisy na to pozwalały.

Z opanowaniem jazdy po łuku nie miał kłopotów. Kilka razy przewrócił pachołka i przekroczył linię, ale tylko na samym początku. Potem wszystko potoczyło się gładko. Pan Edward stał z boku i palił papierosa, Paweł jeździł po łuku w tę i nazad, mając z tego dziecinną radość.

Później był pierwszy wyjazd do Piły. Umówili się na niedzielę rano, kiedy jest najmniejszy ruch. Z Chodkowa do Piły jest około trzydziestu kilometrów. Przejeżdżając przez wioski, zwalniali. Pan Edward pilnował, żeby Paweł nie przekraczał dozwolonej prędkości. Pawłowi podobała się szybka jazda. Poza terenem zabudowanym licznik pokazywał dziewięćdziesiątkę. Szybciej jechać nie wolno było. Droga inna jednojezdniowa. Na drodze innej dwujezdniowej limit wynosi sto kilometrów na godzinę. Krótko przed Piłą był taki szybki odcinek, ale niedługi. Zaraz po nim zaczynał się obszar zabudowany, nagłe ograniczenie do pięćdziesięciu. W tym miejscu lubiła czatować policja.

Jeździli po pustawych ulicach Piły. Miasto jeszcze spało. Paweł wykonywał polecenia pana Edwarda. Zajmował odpowiedni pas, stawał na czerwonym, ruszał na zielonym. Przepuszczał jadących na wprost przy lewoskrętach. Jeżdżenie w Pile było pod pewnymi względami łatwiejsze niż poruszanie się po Chodkowie, gdzie nie było świateł i trzeba było na każdym skrzyżowaniu uważać i patrzeć na znaki.

Kiedy wracali z Piły do Chodkowa, ruch był większy i wszyscy się spieszyli. Paweł odnosił wrażenie, że przez przypadek znalazł się w środku jakiegoś masowego wyścigu, do którego zapisał się kto żyw, nie mając przy tym pojęcia, gdzie jest meta.

— Jak to jest, panie Edwardzie, że my jedziemy z maksymalną dopuszczalną prędkością, a wszyscy nas wyprzedzają? — zapytał.

W odpowiedzi Edward Mochnacki machnął ręką.

Przejeżdżali przez Ujście. Tutaj Noteć łączyła się z Gwdą. Trzeba było zwolnić. Z kościoła tłumnie wylegli ludzie.

— Moja wnuczka była wiosną przyjęta do komunii. Duża impreza rodzinna, wynajęliśmy salę w Wyrwidębie. Tylko po co ten cyrk ze spowiedzią? Zapędzili dzieciaki do konfesjonału. Z czego mieli się spowiadać? Jej koleżanka myślała i myślała i żadnego grzechu sobie nie mogła przypomnieć. Aż się popłakała.

— A pana wnuczka?

— Sprytna dziewczynka. Nie zgadniesz pan, co zrobiła.

— Specjalnie popełniła jakiś grzech?

— Z początku nie chciała się przyznać. Powiedziała na głos dwa razy „kurwa”, jak nikogo nie było. I wyspowiadała się z używania brzydkich wyrazów.

Paweł się roześmiał.

— Żona mnie wyciąga do kościoła — ciągnął Edward Mochnacki. — Ze względu na wnuczkę. Czego się tam człowiek nie nasłucha. Stary proboszcz zbierał zimą tacę na operację prostaty. Kazanie miał na temat wiecznego życia. — Pan Edward zapatrzył się w pustkę po wyrąbanym kawałku lasu.

Zbliżali się do Chodkowa. Za lasem rozciągały się podmokłe łąki. W niskim słońcu błyszczały stawy rybne. Po prawej stronie powyżej stawu wznosił się zajazd Wyrwidąb, wybudowany w stylu domu myśliwskiego. W środku znajdowały się wypchane bażanty, skóry dzików, rogi saren i jeleni. Na obiad matka miała usmażyć kotlety mielone z ziemniakami i buraczkami.

— Niech mi pan odpowie na jedno pytanie. Czy oni muszą pokazywać takich pokręconych ludzi w telewizji? Przecież jest kupa normalnych. Czemu lansują pojebów?

— Media nie lubią normalnych. Normalni są niemedialni.

— Słyszał pan, jak ten ksiądz udowadniał, że ateiści więcej ludzi zabili niż Kościół? Czy oni pierdolca dostali? Spierają się, kto więcej ludzi wymordował. Hitler, Stalin i Mao sto milionów, a Kościół najwyżej pięćdziesiąt milionów. Kurwa mać.

14 Gwiazdka i Nowy Rok

Nadeszła Gwiazdka. Kolację wigilijną zjedli w domu Jakuba i Anny. Adaś był za mały, żeby z nim jeździć. Matka poszła do Anny wcześniej, żeby jej pomóc w przygotowaniach do wieczerzy. Jakub pracował tego dnia do wczesnego popołudnia, ojciec też musiał być w przedsiębiorstwie. Paweł nie miał przed południem nic do roboty, więc poszedł do lasu.

Minął miejsce, gdzie można było zjechać samochodem z szosy bezpośrednio w leśną drogę. Polanka była zarzucona pustymi butelkami ze szkła i plastiku, tekturowymi kubkami i tackami po daniach na wynos. Pod krzakami leżały pożółkłe podpaski i rozmokły papier toaletowy, opakowania po kondomach. Przywiązane do gałęzi świerku wisiały żółte, różowe i białe prezerwatywy jak podłużne bombki choinkowe, z rozkładającą się brązową spermą w środku, w której pływały martwe plemniki.

Wszedł głębiej w las. Przez gałęzie sosen wiał świeży wiatr. Skrzeczały sójki, raczej z nawyku niż ze strachu. Kowaliki biegały po gładkiej korze buka głową w dół. Para kruków, którą od paru miesięcy widywał w tej okolicy, krakała przez parę chwil bez przekonania, po czym umilkła.

Zielony gazik straży leśnej zwolnił, kiedy się z nim zrównał na szutrowej drodze. Paweł nie niósł choinki ani siekiery, strażnicy pojechali dalej.

— Ładne mamy drzewko? — zapytała Anna, kiedy Jakub przywiózł ojca i Pawła na wieczerzę.

— Jodełka. Równa i gęsta — powiedział ojciec. — Skąd macie?

— Znajomy z nadleśnictwa przywiózł. Za pół darmo. — Jakub patrzył na swoje dzieło.

— Kto ubierał choinkę? — zapytał Paweł.

— Ania wczoraj stroiła. A u was?

— U nas ja. Dzisiaj rano.

— W tym roku mamy sztuczną. Nie sypie się — powiedział ojciec.

— Żywa się sypie.

— Jest już pierwsza gwiazdka? — Matka rozchyliła zasłonę przy oknie.

— Już dawno. Nie widać, bo chmury.

Połamali się opłatkiem i złożyli sobie życzenia.

Zaczęli od barszczu czerwonego z uszkami. Był bardzo dobry, kwaskowaty. Matka sama zrobiła naturalny kwas z buraków. Uszka też były domowej roboty, nie kupne. Małe, miękkie, nadziewane grzybami z cebulką. Tymi suszonymi grzybami, które Paweł zbierał jesienią.

W dzbanku był kompot z suszonych owoców. W miseczce makiełki. Mak, susz, grzyby. Starodawne symbole snu i śmierci. Dodatkowe nakrycie przy stole. Dla zmarłego.

— Że też mamie się chce — powiedział Jakub.

— Nie smakuje ci?

— Co mama mówi! Pyszne. Ale że się mamie chce.

— A co ma mi się chcieć?

— Ja pomagałam lepić pierogi — pochwaliła się Anna.

— Spróbujemy i pierogi. Ale najpierw karp — powiedział ojciec.

Paweł też lubił smażonego karpia. Lubił wszystkie ryby, w każdej postaci. Smażone, wędzone, gotowane, w occie i oleju. Karpie, pstrągi, łososie, śledzie. Zjadł kawałek smażonego karpia i sięgnął po pstrąga.

— Ja wolę pstrąga niż karpia. Nie jest taki tłusty — powiedziała Anna. — I nie śmierdzi mułem.

— Ja lubię karpia. — Ojciec jadł drugą porcję. — Pstrąga też przekąsimy. Potem łososia i śledzika. Mówisz, że ty pierogi lepiłaś?

— Pomagałam.

— Ty byś wszystko zjadł. — Matka udawała, że jest zła na ojca za jego łakomstwo, ale była zadowolona, kiedy ojciec jadł ze smakiem potrawy, które przyrządziła.

— Co tam jest? — Paweł pokazał głęboką szklaną miskę.

— Śledzie pod pierzynką. Taka sałatka warstwowa — odpowiedziała Anna. — Sąsiadka dała mi przepis. Na wierzchu majonez, potem gotowane ziemniaki, marchewka, jajka, na spodzie śledź z cebulą. Mama mi pomogła kroić warzywa.

Paweł już był właściwie syty, ale nie mógł sobie odmówić apetycznie brzmiącej nowości. Po kolacji rozdali prezenty. Gwiazdor przyniósł Pawłowi czarny sweter, książkę o seryjnych mordercach i butelkę bourbona Jim Beam.

— Nie żal ci tego Poznania? — zapytał Jakub, kiedy najedzeni siedzieli rozparci w skórzanych fotelach i dopijali białe wino półwytrawne, które podano do ryby. Reszta rodziny poszła do pokoju dziecka. Anna karmiła Adasia piersią.

— Nie.

— W sumie tak. W Chodkowie też da się żyć. Ale to biedne miasto. Sami emeryci. Nie ma przyszłości.

— My jesteśmy przyszłością.

— Ilu takich jest? Co nie wyjechali? Potrzebni są ludzie młodzi, przebojowi, z pomysłem na biznes. Skąd miasto ma brać fundusze, jak nikt nie płaci podatków? Kto tu płaci podatki?

— Emeryci, budżetówka.

— Bezproduktywni. Na garnuszku państwa.

Paweł postawił pusty kieliszek na stole i wziął kawałek sernika. Popisowy wypiek matki. Ciężkie, mokre, tłuste ciasto naszpikowane rodzynkami. Talerzyk trzymał tak, żeby okruchy nie spadały na pachnący sklepem dywan.

— Jest trochę drobnego biznesu.

— Lepsza jedna porządna fabryka niż sto małych firm, z których trzy czwarte nie wykazuje zysku.

— Ty nie narzekasz.

— Kupa ludzi się buduje. Kupują domy, mieszkania, działki. Sprzedają. Jest ruch w interesie. Spadki, darowizny.

— Transakcje przechodzą przez twoje ręce. Jakiś procent w nich zostaje.

— Takie mamy przepisy. Jak zostaniesz sędzią…

— Prokuratorem.

— Też będziesz dobrze zarabiać.

— Bez przesady.

Wykonał kiedyś myślowy eksperyment. Co by robił, gdyby był bardzo bogaty? Czytał książki, chodził na spacery po lesie, uczył się, pracował. Dokładnie to samo co teraz.

— Ale jaki prestiż.

Paweł odstawił talerzyk i nalał sobie czerwonego półsłodkiego. W Chodkowie prestiż zależał od tego, w jakim domu mieszkasz i jakim paradujesz samochodem. Handlarz sprowadzanymi z Niemiec używanymi autami cieszył się większym poważaniem niż profesor liceum. Paweł chciał powiedzieć, że nie zależy mu ani na prestiżu, ani na pieniądzach. Tylko że wtedy Jakub by zapytał: to na czym?

— Chcesz jeszcze? — pokazał Jakubowi butelkę. — Mołdawskie, smaczne.

— Nie mogę. Muszę was odwieźć.

— Możemy się przejść.

— Gdzie będziecie chodzić? Dla mnie żaden kłopot. Później się napiję.

Do salonu przyszła Anna z dzieckiem na ręku, za nią matka i ojciec.

— Jak tam mały? — zapytał Jakub.

— Najadł się i śpi. Czekam, aż mu się odbije. Zobacz, wujek, jakiego masz siostrzeńca.

Paweł wstał i pogłaskał dziecko po ciepłej, łysej główce.

— Tutaj ma ciemiączko — pokazała Anna. — Jest takie delikatne, że można wgnieść palcem. Zrośnie mu się, jak będzie miał roczek.

Adaś pachniał snem i oliwką.

— Ulało mu się! — powiedziała matka i wytarła Adasiowi buzię śliniakiem.

Rozszedł się kwaśny zapach serka.

— Jak się odbiło, to do łóżeczka. Powiedz wszystkim dobranoc. — Anna pokiwała rączką syna.

Jakub zawiózł ich do domu. Matka i ojciec oglądali telewizję, było za wcześnie, żeby kłaść się spać. Z okazji świąt bogaci ludzie zachęcali w telewizji biednych ludzi, żeby dzielili się z innymi tym, co mają. Paweł poszedł na spacer.

Puste obrzeża małego miasta w świąteczny zimowy wieczór. Rzadkie domy, psy szczekające w ciemnych podwórkach, przemykające przez ulicę koty. W oknach świeciły się lampki choinkowe. Tam, gdzie nie było zasłon, widział ludzi siedzących przy stole. W niektórych domach światło już zgaszono, migotała niebieska poświata telewizora. Zapach olch i trzcin. Jezioro było coraz bliżej.

Sylwestra spędził w domu. Jakub zapraszał go, żeby przyszedł i posiedział z nimi. Z powodu Adasia nigdzie z Anną nie wychodzili. Za rok wybiorą się na bal. Może gdzieś wyjadą. W góry albo do Poznania. Anna lubiła tańczyć, była towarzyska. Paweł wolał być sam.

Wczesnym wieczorem przespacerował się po mieście. Było ciepło. Powietrze wilgotne, ale deszcz nie padał. Na Rynku robiono przygotowania do imprezy masowej. Ustawiano głośniki i wyrzutnie fajerwerków. W lokalach stoły były rozstawione, sprzęt grający gotowy, czekano na pierwszych gości. W restauracji Kameralna sadowił się zespół muzyczny. W domach szykowano się do prywatek. Bardzo młodzi ludzie łączyli się w grupki i szybkim krokiem, roześmiani maszerowali z torbami, w których pobrzękiwały butelki. Szły pary w młodym wieku, małżeńskie i niemałżeńskie. Mało widziało się ludzi w średnim wieku. Osób starszych nie uświadczyło się na ulicach wcale. Rodzice Pawła też już siedzieli w domu. Ruch samochodowy był jeszcze dość duży, ale powoli zaczynał zamierać. Niedługo samochody i ludzie znikną z ulic. Rozlegał się huk petard rzucanych po kątach przez dzieciaki.

Paweł posiedział z rodzicami do północy. Pili nalewkę z wiśni. Ojciec sam ją zrobił z owoców z własnego ogrodu. Była równie dobra jak nalewka z malin, którą pili w słotne dni jesienne. Obie miały smak lata. Oglądali powtórkę komedii, a potem transmisję koncertu sylwestrowego, który odbywał się na Rynku w Krakowie. Nie mówili wiele, wiśniówka była lepsza niż słowa. O północy Paweł otworzył szampana.

— Za nowy rok. Żeby nie był gorszy! — ojciec wzniósł sceptyczny toast. Miał już w czubie. Nalewka była mocna, na spirytusie. Matka wypiła tylko dwa kieliszki.

— Czemu tak pesymistycznie? Może nowy będzie lepszy niż stary.

— Oby.

— A ja ci życzę, żeby ci poszło z tą aplikacją. I żebyś znalazł dobrą dziewczynę.

— Dziękuję. Dużo zdrowia, mamo.

Wyszli przed dom popatrzeć na fajerwerki odpalane w sąsiedztwie.

15 Pościg i obywatelskie zatrzymanie

Edward Mochnacki uznał, że trzeba zakończyć podstawowy etap nauki, który odbywał się na ulicach Chodkowa, ponieważ Paweł Bukowski zaczął jeździć na pamięć, nie patrząc na znaki. Ponadto zdaniem pana Edwarda szkoda było czasu na jazdy w tutejszym terenie. Paweł ze swojej strony chętnie by zapłacił za więcej wycieczek po okolicy. Upodobał sobie odludną szosę pośród łąk nad Notecią, między Chodkowem a Kaczorami, w czasie letnich wakacji jeździł tam rowerem. Należało jednak ćwiczyć trasy egzaminacyjne w Pile.

Wyruszyli w środę przed południem. Paweł prowadził spokojnie, jechał dziesięć kilometrów mniej, niż pozwalały przepisy.

— Moja żona ogląda serial o lekarzach w telewizji — powiedział pan Edward. — Szpital idealny. Aż się chce chorować. Leży sobie jeden z drugim, ma raka i minę taką, jakby szedł do nieba. Umieram, człowieku, ale cholera jasna, w jakich komfortowych warunkach!

Wyjechali z Chodkowa, minęli skrzyżowanie z szosą prowadzącą do Czarnkowa, przejechali przez pierwszą wieś. Przed nimi jechał stary volkswagen, przed volkswagenem jakieś inne auto, jeszcze dalej z przodu widać było rowerzystę pedałującego skrajem drogi. Z przeciwka zbliżał się samochód dostawczy, był jeszcze daleko, ale o wyprzedzaniu rowerzysty nie było mowy. Za paręset metrów zaczynał się łuk, była podwójna ciągła linia.

Volkswagen z przodu zaczął zwalniać, Paweł zrobił to samo, redukując bieg. Za nimi spokojnie jechał fiat. Wtedy zobaczył w tylnym lusterku pędzące audi, które wyprzedzało fiata. Samochód pędził ponad sto kilometrów na godzinę. Rozpędzone audi wyprzedziło ich wysłużonego renaulta, potem volkswagena i jeszcze samochód przed nim. Uciekając przed nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem dostawczym, audi w ostatniej chwili odbiło gwałtownie w prawo i uderzyło w rowerzystę, który wyleciał kilka metrów w powietrze i bezwładnie jak szmaciana lalka spadł na ziemię.

Paweł zahamował. Auta przed nim też stanęły, tak samo jak fiat za nimi. Ludzie z przodu wysiedli i pobiegli w stronę cyklisty. Audi się nie zatrzymało, trochę zwolniło, po czym pojechało ostro dalej. Ktoś dzwonił po pogotowie.

— Wysiadaj pan! — zakomenderował Mochnacki — Dogonię skurwysyna.

W pierwszej chwili Paweł nie rozumiał, co pan Edward chce zrobić. Wreszcie do niego dotarło.

— Spokojnie. Policja się tym zajmie. Daleko nie ucieknie.

— Puść mnie pan!

Paweł widział jego szybko unoszącą się pierś. Był policjantem. Nie odpuści. Zwolnił miejsce kierowcy i przesiadł się na sąsiednie siedzenie.

Ruszyli z piskiem opon. Edward Mochnacki wcisnął gaz do dechy. Jego instruktor nie był leśnym dziadkiem, który dorabia do emerytury. Prowadził jak rajdowiec. Wyprzedzali auta, uciekali przed pojazdami nadjeżdżającymi z naprzeciwka. Wszystko działo się tak szybko, że Pawłowi niewiele szczegółów udało się zarejestrować.

— Mam go!

Paweł nie miał pojęcia, że pojazd do nauki jazdy może tyle wyciągnąć. Sfatygowane renault miało zaskakująco dobre przyspieszenie. Pan Edward wspominał o dodatkowej turbince i czymś tam jeszcze, ale Paweł nie był zainteresowany technicznymi detalami. Tak czy inaczej audi na pewno było szybsze, a jednak bez problemów je dogonili. Na jednojezdniowej drodze o sporym natężeniu ruchu umiejętności były ważniejsze niż moc silnika.

Wykorzystując dogodną okazję, pan Edward jednym susem wyprzedził audi i zaczął je blokować. Z przeciwka jechały ciężarówki, audi nie miało wyjścia, musiało się zatrzymać. Podbiegli do pojazdu. Kierowca otworzył drzwi. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie rozumie, co się stało. Koło czterdziestki, w szarym garniturze. Rozpięty kołnierzyk koszuli, niechlujnie poluzowany krawat.

— Co jest? Czego wy chcecie?

Język mu się plątał. Był pijany.

— Wysiadaj! — krzyknął Mochnacki.

— Ale o co chodzi?

— Wysiadaj, mówię ci!

Facet wygramolił się z samochodu. Stał na chwiejnych nogach. Pan Edward zgasił silnik i włączył światła awaryjne. Złapał kierowcę za ramię i odprowadził na bok.

— Stój tutaj. Przytrzymaj się.

Dzwonił po policję. Paweł patrzył na pasażera, który został w samochodzie. Kilkunastoletni chłopak. Płakał.

— Kim jesteś?

Chłopak łkał bezgłośnie, nie mógł wypowiedzieć słowa. Trząsł się. Po pliczkach lały mu się łzy. Paweł widział z bliska jego twarz.

— To twój ojciec?

Chłopak pokiwał głową.

Kiedy przyjechała policja, odpowiedzieli na pytania i pojechali dalej. Rowerzysta poniósł śmierć na miejscu.

— Powoli. Co pan tak szarżuje? — pan Edward przystopował Pawła. — To, że tutaj wolno jechać dziewięćdziesiątką, nie znaczy, że trzeba.

To prawda. Nie trzeba jechać dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę wąską szosą z zakrętami bez utwardzonego pobocza.

W Pile był duży ruch, ale Paweł nie czuł tak mocnej tremy jak poprzednim razem. Jechał pewniej, bardziej zdecydowanie i zarazem płynniej. Zdarzenie, jakiego byli świadkami po drodze, i pościg za pijanym zabójcą, wstrząsnęły nim i zarazem go uspokoiły.

16 Zaproszenie do prokuratury

Paweł Bukowski odebrał telefon z zaproszeniem do prokuratury. W pierwszej chwili pomyślał, że pan Edward może mieć kłopoty w związku z wczorajszą akcją, a jego chcą przesłuchać w charakterze świadka. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że nie ma się czego obawiać. W pościgu za sprawcą wypadku Edward Mochnacki popełnił kilka wykroczeń drogowych, ale policja nie złapała go na gorącym uczynku. Jeśli chodzi o sedno, czyli zatrzymanie przestępcy, wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Był to legalny areszt obywatelski, w którym Paweł chcąc nie chcąc uczestniczył. Właściwie panu Edwardowi należała się pochwała.

Podobnie uważała pani prokurator, krótko ostrzyżona kobieta w okularach z ciemnymi, grubymi oprawkami. Jej kruczoczarne włosy zaczynały siwieć, nabierając miejscami stalowego odcienia.

Przy wejściu Paweł przedstawił się strażnikowi. Strażnik podał mu numer pokoju i odblokował drzwi. Paweł zapukał i wszedł do środka, pozdrawiając obecnych. W pokoju zastał pana Edwarda, który siedział na krześle przy biurku. Za biurkiem siedziała pani prokurator.

— Moje nazwisko Paweł Bukowski.

— Krystyna Rybacka. — Kobieta wstała i wyciągnęła do niego rękę. — Proszę siadać.

Wskazała mu wolne krzesło. Wymienił uścisk dłoni z panem Edwardem.

— To nie było rozsądne, co pan zrobił, panie Edwardzie — powiedziała pani prokurator.

Kontynuowali rozpoczętą wcześniej rozmowę.

— Pijany bydlak zabił rowerzystę. Młody człowiek, zostawił żonę i dziecko. Co z takimi robić?

— Badanie alkomatem wykazało 2,5 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Na wszelki wypadek zleciliśmy badanie krwi, które potwierdziło stan nietrzeźwości.

— Powinno się go sądzić za morderstwo z premedytacją. Kto siada za kółkiem po alkoholu, jest zabójcą. Tacy ludzie do końca życia powinni gnić w więzieniu.

Pan Edward machinalnie sięgnął do kieszeni marynarki po paczkę papierosów, po chwili wykonał gest, jakby sobie o czymś przypomniał, i zrezygnowany schował papierosy z powrotem. Kiedy był młody, można było palić wszędzie. Na zebraniach w komisariacie było aż ciemno od dymu.

— Stan nietrzeźwości zmienia kwalifikację prawną czynu — prokurator Rybacka przyznała rację Edwardowi Mochnackiemu.

— Jeżeli następstwem wypadku jest śmierć lub ciężki uszczerbek na zdrowiu, to sprawca jest zagrożony pozbawieniem wolności od 6 miesięcy do lat 8 — wtrącił się Paweł. — W przypadku, gdy sprawca wypadku był w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środków odurzających lub zbiegł z miejsca wypadku, sąd orzeka karę od dolnej granicy ustawowego zagrożenia zwiększonego o połowę do górnej granicy tego zagrożenia zwiększonego o połowę. Artykuł 177 kodeksu karnego.

— Doskonale, panie Pawle. — Krystyna Rybacka uśmiechnęła się i skinęła głową aprobująco. — Wracając do tematu. To nie było rozsądne, co pan zrobił, panie Edwardzie, ale odważne. Mało ludzi stać na dzielność i obywatelską postawę.

— Zna mnie pani.

— Zanim pan Edward przeszedł na emeryturę — Krystyna Rybacka zwróciła się z wyjaśnieniem do Pawła — mieliśmy okazję ze sobą współpracować. Chciałabym podziękować również panu.

— Nic nie zrobiłem.

— Dobrowolnie i z własnej inicjatywy wziął pan udział w niebezpiecznym pościgu. Udzielił pan wsparcia.

— Mógł bydlak stawiać opór — powiedział pan Edward. — A jakby było dwóch?

Paweł miał przed oczami zapłakaną twarz tamtego chłopca. Jeszcze dotkliwiej utkwiła mu w pamięci niż widok wylatującego w powietrze rowerzysty. Ale nie widział cierpienia żony zabitego cyklisty, jego dziecka, rodziców. Nie patrzył na ich płacz.

— Pan Edward jest na emeryturze, ale liczymy na świeże siły. Niedługo będę miała szansę pracować także z panem, panie Pawle. Wyznaczono mnie na opiekuna pana stażu w tutejszej prokuraturze rejonowej.

— To dla mnie zaszczyt. — Paweł dostosował się do przesadnie formalnego i staroświeckiego sposobu mówienia pani prokurator. — Na początku lutego mam pierwszy zjazd w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie. Później program przewiduje trzy tygodnie praktyki w chodkowskiej prokuraturze. Potem znowu tydzień w Krakowie i trzy tygodnie w sądzie rejonowym.

— Bardzo się pan przyda. Mamy dużo spraw i mało personelu. Wiem pan, że od lat nie mieliśmy w Chodkowie aplikanta? Ani w prokuraturze, ani w sądzie.

— Czy zakończyło się już śledztwo w sprawie tamtego martwego niemowlęcia, znalezionego w dziupli w lesie?

Paweł nie mógł odmówić sobie skorzystania z okazji, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. Wydarzenie było głośne w Chodkowie i okolicach, przez parę chwil zajmowały się nim krajowe media.

— Jeszcze nie. Ciekawi pana ten przypadek?

— To ja znalazłem zwłoki dziecka.

— Czytałam raport sporządzony przez policję. Skojarzyłam pana nazwisko, kiedy przysłano dokumenty z Krakowa. Co za zbieg okoliczności.

— Zastanawiałem się wtedy, czy ten noworodek był martwy, kiedy go porzucono, czy jeszcze żył.

— Po formalnym rozpoczęciu stażu zostanie pan pouczony i podpisze zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Wtedy otrzyma pan dostęp do materiałów, które na etapie przygotowawczym nie są jawne co do zasady, ale w tylko w takim zakresie, w jakim zadecyduje prowadzący śledztwo.

Przeszli do spraw związanych z przebiegiem wypadku i zatrzymaniem sprawcy. Paweł Bukowski i Edward Mochnacki złożyli wyjaśnienia, odpowiedzieli na pytania i podpisali protokół. Kiedy formalnościom stało się zadość, pożegnali się z prokurator Krystyną Rybacką i wyszli razem z siedziby prokuratury rejonowej, która mieściła się w tym samym budynku co urząd powiatowy, ale miała osobne wejście.

— Podrzucić pana?

— Jak ma pan chwilę czasu.

— Aż za dużo.

Wsiedli do granatowego renaulta, który był brudny i niejedno przeszedł. Niebieska tablica z literą L na dachu była płasko złożona.

— Miałem do czynienia z różnymi prokuratorami. Rybacka jest inna.

— Jaka?

— Dobra. Ciepło jak tę porę roku. Mrozu ani widu.

— Globalne ocieplenie.

— Podobno lód w Arktyce topnieje.

Spłowiałe od deszczu, poszarpane przez wiatr, na słupach i płotach wisiały porzucone plakaty wyborcze. Wizerunki niewybranych kandydatów były blade jak porcelanowe fotografie na starych nagrobkach.

— Czytałem, że za kilka lat będzie można tamtędy płynąć do Azji. Duża oszczędność.

— Światu grozi katastrofa, zwierzęta wymierają, zaraz będą wymierać ludzie, a oni obliczają zyski. Tylko czekają na to, aż odsłonią się złoża gazu, ropy, minerałów. Będzie co spalać, będzie co sprzedawać! Niedługo szlag trafi ziemię, ale czemu w międzyczasie nie zarobić?

Pawłowi przypomniała się scena z filmu Romana Polańskiego pod tytułem „Pianista”. Żydzi z getta zapędzeni przez Niemców na stację kolejową czekają głodni na pociąg do Auschwitz. Jakiś przedsiębiorczy chłopak, który tak jak pozostali za dwa dni umrze, sprzedaje cukierki po absurdalnie wysokiej cenie za sztukę. Paweł miał wrażenie, że on to robił bardziej z rozpaczy niż dla zysku. Co można przedsięwziąć w obliczu śmierci? Jak się znieczulić?

— Ludzie chcą dobrze żyć teraz. Co ich obchodzi przyszłość?

— To co? Po nas potop? Nie pamiętam, kto to powiedział.

— Przypisywano te słowa Madame Pompadour, kochance króla Francji Ludwika XV.

— To ten, któremu łeb urżnęli?

— Nie. Zgilotynowano jego wnuka.

— Też dobrze.

— Ale powiedzenie jest znane od starożytności.

— Czyli od dwóch tysięcy lat nic się nie zmienia. To gdzie jest postęp?

— Postęp widać w środkach, nie w celach. Jaskiniowcy używali kijów i kamieni, my mamy roboty i komputery. Dziesięć tysięcy lat temu rozwalało się komuś łeb kamienną siekierą i zabierało jego dobytek i kobietę. Teraz podobny skutek można osiągnąć się za pomocą instrumentów finansowych takich jak schemat Ponziego.

Dojechali do ulicy Staszica, skąd było blisko do jeziora. Przy ulicy Staszica stała dawna szkoła podstawowa Pawła. Wybudowana przed pierwszą wojną światową, jeszcze pod zaborem pruskim, z ciemnoczerwonej cegły, wydawała się Pawłowi ogromna, kiedy był małym chłopcem. Do tej samej szkoły chodziła jego prababka. Umarła w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat i Paweł ją trochę pamiętał. Wszystkich przedmiotów uczono ją po niemiecku z wyjątkiem religii. Mówić pacierz i śpiewać kościelne pieśni można było po polsku.

— Wysiądę tutaj. Dziękuję. Do widzenia.

— Do widzenia. Nie polegnij pan na egzaminie!

17 Paweł umawia się z Sylwią

Zrobiło się zimniej. Temperatura utrzymywała się poniżej zera przez całą dobę. Było pochmurno, ale śnieg nie padał. Wiatr potęgował uczucie zimna. Kałuże zamarzły, błoto stwardniało. Dni zaczęły się wydłużać, jednak zmrok wciąż zapadał bardzo wcześnie.

W bibliotece było jasno i ciepło. Mimo komputeryzacji pachniało książkami. Przy biurku obsługi czytelników siedziała ubrana na szaro kobieta. Sylwia włączała książki do księgozbioru w czytelni. Po usunięciu drzwi i poszerzeniu przejścia czytelnia stanowiła boczną nawę wypożyczalni. Sylwia uśmiechnęła się do Pawła i skinęła głową, kiedy poszukał jej wzrokiem. Domyślała się, że raczej nie z powodu słabości do kryminałów zaczął z taką regularnością nawiedzać bibliotekę.

Pokręcił się między regałami, czekając aż Sylwia zasiądzie przy biurku. Obserwował ją kątem oka. Zjawiła się szybko, szepnęła coś do ucha starszej koleżance, która przeniosła się do czytelni.

— Dzień dobry, pani Sylwio. Oddaję powieść Akunina.

— Witam, panie Pawle. Wczoraj ktoś zwrócił trzecią część Stiega Larssona, więc jeśli pan chce…

— Nie, dziękuję. Mam ochotę na coś staroświeckiego.

— Agata Christie? Sherlock Holmes?

— Nie aż tak bardzo.

Zaśmiali się oboje.

— To może Chandler? Albo Georges Simenon?

— Georges Simenon będzie odpowiedni. Lubię komisarza Maigreta. I Paryż z lat 50. i 60. na czarno-białych fotografiach.

Zaskoczyło go i sprawiło mu przyjemność to, że poprawnie wymówiła nazwisko drugiego autora. Znajomość języka francuskiego i kultury francuskiej zanikała. Paweł uczył się francuskiego przez dwa lata w liceum, ale niezbyt intensywnie, był to przedmiot nadobowiązkowy. Większy nacisk kładziono na angielski, który obowiązywał na maturze. Pozostała mu z tamtego okresu znajomość podstawowych słów, częstych zwrotów, prostych zdań i ogólnych zasad francuskiej wymowy.

— Pomogę panu znaleźć.

Paweł znakomicie poradziłby sobie sam, zbiory biblioteki miejskiej w Chodkowie nie należały do najbogatszych, a regały były wyczerpująco opisane.

— Jest tylko jeden kryminał Simenona, „Maigret i trup młodej kobiety”. — Sylwia podała mu książkę. — Mogę sprawdzić w komputerze, czy mamy inne pozycje tego autora. Może ktoś wypożyczył.

— Nie trzeba, pani Sylwio. Tej powieści nie czytałem. Tytuł brzmi zachęcająco.

— Czasami książki przepadają. Nie wiadomo jak i gdzie giną. Czytelnicy mają swobodny dostęp do zbiorów i robią z nimi straszne rzeczy.

Paweł oglądał ocalałą książkę. Stare wydanie, nieco pożółkłe, słaba woń stęchlizny. Staruszce udało się przeżyć szmat czasu. Na pierwszej stronie widniał ciemny odcisk brudnego palca.

— I zostawiają po sobie dowody przestępstwa — powiedział, pokazując zabrudzenie Sylwii. — Ten odcisk jest tak wyraźny, że dałoby się zidentyfikować sprawcę po liniach papilarnych.

— Znajdujemy tłuste i barwne plamy po rozmaitych potrawach i napojach.

Przypomniała mu się powieść pod tytułem „Głód” Knuta Hamsuna, którą przeczytał na pierwszym roku studiów. Na kilku kartkach były tłuste plamy. Zastanawiał się, czy przyznać się Sylwii, że też lubi czytać przy jedzeniu. Albo raczej jeść przy czytaniu. Kiedy w gimnazjum chłonął „Przygody Dyla Sowizdrzała i Jagnuszka Poczciwca” Charlesa de Costera, opychał się w trakcie lektury niektórych fragmentów do tego stopnia, że matka zaczęła się niepokoić. A przecież nie było dla niej szczęśliwszego widoku jak Paweł jedzący coś ze smakiem, ponieważ od dzieciństwa był niejadkiem. Stronice książki, które tak zaostrzyły jego apetyt, zawierały opisy dań i trunków pochłanianych przez gnuśnego opata, obżartucha pulchnego niczym pularda gotowa na rożen, u którego służył Dyl. Nie mniej apetyczne były sceny tuczenia przez Jagnuszka Poczciwca zamkniętego w klatce lubieżnego i tłustego mnicha, tak aby po dorobieniu się siódmego podbródka padł rażony apopleksją.

Sylwia stała obok. Nikogo poza nimi nie było. Czwartkowy wieczór, na dworze ziąb i wiatr.

— Gdyby miała pani w sobotę wolne popołudnie, moglibyśmy pójść do kawiarni. Zjedlibyśmy ciastko, napili się kawy albo herbaty. Porozmawiali o książkach. I nie tylko.

Sylwia uśmiechnęła się. Najmilszy uśmiech, jakim go do tej pory obdarzyła.

— Mam w sobotę dyżur od dziesiątej rano do drugiej po południu. Potem muszę jechać do domu. Możemy się spotkać o piątej.

— W kawiarni przy Małym Rynku?

— Dobrze.

— Przyjdę wcześniej i będę na panią czekał.

— Postaram się nie spóźnić.

— Będę czekał aż do zamknięcia kawiarni.

Sylwia się zaśmiała.

— Przyjdę na pewno.

Paweł przez chwilę pomyślał, że mógłby jej zostawić numer telefonu na wszelki wypadek, ale się pohamował. Po co psuć staroświecki urok pierwszej randki? Czekanie i niepewność. Łaskotanie w kręgosłupie.

— Do zobaczenia w sobotę.

— Do widzenia.

18 Wypadek

W piątek rano Paweł Bukowski zdawał w Pile egzamin na prawo jazdy. O dziesiątej miał egzamin teoretyczny, za kwadrans jedenasta rozpoczynała się część praktyczna.

Pociąg z Poznania do Kołobrzegu przez Piłę przyjechał do Chodkowa punktualnie. W przedziale było mocno nagrzane. Patrzył na pokryte szronem pola. Osiwiałe od szadzi drzewa. Blade słońce prześwitywało z rzedniejącej mgły.

Miał tremę. Przed każdym egzaminem czuł zdenerwowanie. Nie było jeszcze egzaminu, którego by nie zdał z łatwością, a mimo to uczucie niepokoju nigdy nie znikało.

Do Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego poszedł pieszo, nie brał taksówki. Potrzebował spaceru, żeby się odprężyć. W poczekalni nie było tłoku. Dwie osoby zapisywały się przy okienkach, nieduża grupa czekała porozsiadana na krzesłach. Młodzi i bardzo młodzi ludzie, tylko dwoje w średnim wieku, ale to nie była ani ta korpulentna babka ze skłonnością do napojów wyskokowych, którą pan Edward nazwał piratem drogowym, ani pięćdziesięcioletni robotnik, któremu nie szło bandażowanie, ale musiał mieć prawo jazdy, żeby dojeżdżać do roboty. Poszukał swojego nazwiska na liście.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 56.42