Nie urodziłam się pisarką. Nie jestem też pewna, czy będę w stanie przekazać swoje myśli w sposób dostatecznie zrozumiały i klarowny, ale postanowiłam podjąć tę próbę, ponieważ uważam, że temat poronień jest niezmiennie tabuizowany, zbyt rzadko poruszany. Mimo iż coraz więcej kobiet głośno mówi o doświadczeniu straty, to w świadomości społeczeństwa temat jest nadal w dużym stopniu marginalizowany, bagatelizowany i lekceważony. W konsekwencji pary zmagające się z niepłodnością nieustannie spotykają się z brakiem zrozumienia ze strony otoczenia, co niewątpliwie utrudnia kroczenie w procesie żałoby po stracie dziecka nienarodzonego.
A może też dlatego, że uznałam, iż napisanie tej książki będzie dla mnie samej swego rodzaju katharsis. Że moja opowieść, wypowiedziana na głos, pomoże mnie samej rozliczyć się z tą częścią przeszłości, która tak bardzo rzuciła się cieniem na resztę mojego życia. Tej przeszłości, która mimo upływu lat, nie pozwala o sobie zapomnieć, a emocje z nią związane krążą we mnie nadal w niezmienionej postaci.
Książkę piszę też z nadzieją, że trafi ona w ręce osób towarzyszących kobiecie w tej trudnej życiowej podróży, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy towarzyszą jej profesjonalnie podczas poronienia, a więc lekarzy, położnych, psychologów. Ale nie tylko — także jej bliskich, członków rodziny, przyjaciół, znajomych czy współpracowników. Licząc na to, że prezentowane w niej treści pomogą im zrozumieć jakże wielowymiarowa jest ta strata, uzbroić się w cierpliwość i wykazać wyrozumiałością wobec cierpienia, jakiego doświadczają pary tracąc swoje wyczekiwane, nienarodzone dziecko.
Wszelkie rozmowy na ten temat odbywają się w przygnębiających nas gabinetach lekarskich, i domowych zaciszach. Toczymy je z lekarzami, z naszymi najbliższymi bądź wyłącznie z samymi sobą, zamknięci w czterech ścianach, odcięci od świata i pozbawieni nadziei. Przekonani, iż ten problem dotyczy wyłącznie nas, że z bezkresu wszechświata tylko my zostaliśmy dotknięci tą tragedią.
Tymczasem jest to zjawisko powszechne. Dotyka wiele kobiet. Co więcej w kolejnych latach z pewnością będzie ono przybierać na sile. Obecnie około 20% par w okresie prokreacyjnym boryka się z niepłodnością.
Nie będą to rozważania na gruncie medycznym, ponieważ nie jestem lekarzem i nie mnie zabierać głos w tej dziedzinie. Będą to przemyślenia w sferze emocjonalnej — tam gdzie serce, a nie nauka przemawia. I jeśli choć jednej kobiecie, z podobnymi doświadczeniami, przeżyciami, przeczytanie tego tekstu pozwoli określić, nazwać, poukładać myśli, przeżyć należycie żałobę i ruszyć dalej, znaleźć miejsce w sercu dla wszystkich tych granicznych emocji towarzyszących poronieniu, to będę żyła w przekonaniu, że — choć może w niezbyt udolny sposób — warto było stworzyć ten swoisty pamiętnik kobiety, która musiała uporać się z tak ogromną stratą, jaką niesie za sobą poronienie.
Zdaję sobie sprawę, że o tak bolesnych przeżyciach trudno rozmawia się otwarcie, na forum, głośno nazywając rzeczy po imieniu, ale może warto przerwać milczenie. Milczenie, które konsekwentnie generuje brak zrozumienia i wsparcia ze strony otoczenia. Przerwać je dla siebie, dla otaczających nas bliskich, dla tysiąca kobiet, które przeżywają to samo, i dla tych, które w przyszłości będą musiały stawić temu czoła.
Abyśmy zarówno my same, jak i nasi bliscy zrozumieli, co dzieje się w naszych umysłach, sercach i duszach, kiedy bez uprzedzenia, bez jakiegokolwiek przygotowania zderzamy się z tą okrutną rzeczywistością. Kiedy los bezwzględnie niweczy nasze największe oczekiwania.
Żebyśmy po prostu wiedziały, że nie jesteśmy w tym same. Że jest nas naprawdę wiele. Że nie tylko nas to spotkało. Że jest z kim porozmawiać. Że ktoś naprawdę rozumie, wie o czym mówimy, co czujemy, i jak wielki żal nosimy w sercu.
I choć nie przebieramy naszych dzieci, nie kąpiemy ich, nie tulimy, nie głaszczemy po główkach, nie kołyszemy do snu, nie czytamy im książek, i nie śpiewamy na dobranoc, to jesteśmy MAMAMI.
Bóg obdarzył mnie silnym instynktem macierzyńskim. Wiele z moich koleżanek borykało się z dylematem: być mamą czy wolnym ptakiem wiodącym swobodne życie pozbawione zobowiązań wobec bezbronnej, maleńkiej istotki. Ja nigdy takowych nie miałam. Zawsze wiedziałam, że kiedyś będę mamą i to niejednego urwisa, a co najmniej dwóch. Wiedziałam, że niestraszne mi pieluchy, nieprzespane noce, kolki i pozostałe towarzyszące rodzicielstwu atrakcje.
Oczywiście skłamałabym mówiąc, że nie towarzyszyły tym marzeniom pewne obawy i to na wielu płaszczyznach — choćby związane z wywróceniem całego swojego dotychczasowego, niczym nieskrępowanego życia do góry nogami, wyjściem poza schematy, poza własną strefę komfortu, wzięciem odpowiedzialności za życie sprowadzonego na świat człowieka i ustawieniem go na samym szczycie piramidy priorytetów — ale te obawy nigdy nie wzięły góry nad tak głęboko zakorzenionym we mnie instynktem macierzyńskim.
Jak wiadomo, do tanga trzeba dwojga. Tę wiedzę posiedliśmy już w szkole podstawowej, kiedy to pani od biologii „odwaliła robotę” za tych rodziców, którzy nie mieli odwagi uświadomić swoich dzieci. Sama już nie pamiętam czyj był większy udział w pozyskaniu tej wiedzy przeze mnie, rodziców czy szkoły.
Mijały lata, a w moim życiu nie pojawiał się ten jedyny, z którym mogłabym owo marzenie o macierzyństwie urzeczywistnić. Oczywiście dzisiejszy świat oferuje różne rozwiązania, ale ja zawsze pragnęłam standardowego modelu rodziny. Chciałam, żeby moje dzieci miały mamę i tatę, ponieważ uważam, że każde z nich spełnia w życiu dziecka inną, ale jakże niezwykle istotną rolę.
Czekałam cierpliwie, realizowałam swoje pasje, poświęcałam się pracy, spędzałam czas z przyjaciółmi. Nie pośpieszałam losu, skupiłam się na sobie, ale jednocześnie nawet na moment nie wyrzekłam się swoich tęsknot i pragnień. To tak, jakby wyrzec się swojego jestestwa, tego, kim jesteśmy. Wiedziałam, co mi w głębi duszy gra, wierzyłam, że któregoś dnia właściwy mężczyzna stanie na mojej drodze i razem z nim urzeczywistnią się moje marzenia.
I pewnego dnia tak właśnie się stało. Przypadkowo, nieoczekiwanie. Choć to wspaniała i romantyczna historia, to już na inne opowiadanie.
W każdym razie byłam na tę historię gotowa. Byłam bardziej gotowa niż kiedykolwiek, żeby rozpocząć tę niezwykłą podróż. Na to, żeby obdarzyć go miłością i przyjąć oferowaną przez niego. Miałam wówczas 36 lat. On trochę młodszy wyznawał te same wartości, pragnął założyć rodzinę, mieć dzieci. Dojrzały, mądry i wspaniały.
Pierwszy aniołek
Oboje byliśmy świadomi tego, że najmłodsza już nie jestem, więc nie czekaliśmy długo. Nie, żebyśmy jakoś skrupulatnie zaplanowali działania prokreacyjne, ale nie wykazywaliśmy się też szczególną ostrożnością. Temat dzieci pojawiał się, ale marginalnie. Cieszyliśmy się sobą.
Po długiej nieobecności, związanej z chorobą, wróciłam do pracy. Byłam zwarta i gotowa do działania, ale jednocześnie pełna obaw, czy dam sobie radę.
Po jakichś trzech tygodniach zaczął mnie boleć brzuch. Pomyślałam: Aha, jak zawsze w punkt, co do dnia i godziny, miesiączka. I tak minęło parę dni. Brzuch bolał nadal, a miesiączka się nie pojawiała.
Pamiętam, kiedy przez głowę przeszła mi myśl: A może jestem w ciąży? Pisząc to przywołuję odległe wspomnienie, kiedy mój ciążowy świat był jeszcze magiczny, przepełniony optymistycznym spojrzeniem, pełen wiary, cudownych wyobrażeń wybiegających w daleką przyszłość. I to właśnie wspomnienie, w niezmienionej postaci, pragnę zachować w sercu. Chciałabym, żeby to był jedyny obraz ciąży w mej pamięci. Życie jednak napisało własny scenariusz, mocno odbiegający od tego zakreślonego przeze mnie.
Piszę to i łzy spływają mi po policzkach.
Obawiam się, że będą towarzyszyć mi podczas zapisywania każdej kolejnej kartki tego pamiętnika.
Zadzwoniłam do mamy. Ach, te nasze mamy! Takie trochę wyrocznie. Moja urodziła nas czworo, więc niesie ze sobą spory bagaż doświadczeń. Zadzwoniłam do niej z zapytaniem, czy doświadczyła takich bóli podbrzusza na początku którejś z ciąż. Bóli, które u mnie zawsze zwiastowały miesiączkę. Mama powiedziała, że sobie nie przypomina, ale z racji tego, że wieki całe już minęły od ostatniego porodu, to przyznała, że mogło jej się co nieco zatrzeć w pamięci.
Niewiele myśląc, urwałam się na chwilę z pracy i pobiegłam do apteki, żeby kupić test ciążowy, choć raczej z czystej asekuracji aniżeli głębokiego przekonania, że jestem w ciąży. W końcu bolał mnie brzuch w sposób zwiastujący menstruację, a i ostatnie perturbacje chorobowe mogły wywołać sporo zamieszania w organizmie, rozregulować cykl. I ta koncepcja zdawała się być najbardziej racjonalna.
Tak czy inaczej odliczałam minuty do wyjścia z pracy, a każda z nich była niemal jak wieczność. Gdzieś w głowie kiełkowała myśl, że pierwszy raz w życiu spóźnia mi się miesiączka.
Niestety, podczas mojej walki o potomstwo, tych chwil, które dłużą się w nieskończoność, była niezliczona ilość. Chwil, które przyprawiają o palpitację serca, o siwe włosy, o brak tchu. Świat staje wówczas w miejscu. Nic dookoła się nie liczy.
Jak tylko wróciłam do domu, zrobiłam test. Pominęłam rzecz jasna całą tą instrukcję, typu poranny mocz… W przeciwnym razie musiałabym poczekać aż do rana, a to już nie jedna wieczność, a co najmniej dwie.
Wstrzymałam na chwilę oddech. Na teście ciążowym w mgnieniu oka pojawiły się dwie wyraźne — grube, różowe kreski.
Czas stanął w miejscu. Nie wiedziałam, co zrobić z tą informacją. Płakałam jak bóbr. Sama nie wiedziałam dlaczego. Przecież tak bardzo tego pragnęłam.
Oczywiście były to łzy szczęścia będące wyrazem czysto pozytywnej acz niezwykle silnej emocji. Nie potrafię teraz powiedzieć, ile myśli na minutę przebiegało mi wówczas przez głowę. Ciężko jest dzisiaj zdefiniować te emocje. To była eksplozja ogromnej mieszanki uczuć. Uczucia miłości, ciepła, wdzięczności, ale też lekkiego niepokoju, zdezorientowania i przede wszystkim niedowierzania.
Moja przygoda właśnie się rozpoczęła. Stanęłam w obliczu realizacji jednego ze swoich największych marzeń. To jeden z tych momentów, w których człowiek jest bezgranicznie szczęśliwy. Aż ciężko uwierzyć w to szczęście.
I tak to się zaczęło. Banalnie, niewinnie i beztrosko. Z dziecięcą wiarą w to, że czeka mnie baśniowe zakończenie.
Wówczas nieznany był mi temat niepłodności, poronienia, przedwczesnych porodów, poronień nawykowych, nawracających, aberracji chromosomów, trombofilii wrodzonej, cytomegalii i tym podobnych zjawisk.
Wszystkie te pojęcia przecież mnie nie dotyczyły, więc dlaczego miałabym wiedzieć cokolwiek na ich temat.
Na drugi dzień z samego rana pojechałam zrobić badanie beta-HCG. Myślałam sobie, że apteczne testy ciążowe nie są do końca wiarygodne, przynajmniej tak wynikało z informacji pozyskanych w Internecie. Postanowiłam więc wstrzymać się z wszelkimi wnioskami do uzyskania wyników z badania krwi.
Prosto ze szpitala pojechałam do pracy. Myślę, że każda przyszła mama, oczekująca na wynik tego właśnie konkretnego badania, jest w stanie sobie wyobrazić, jak wyglądał ten dzień w pracy. Moje myśli krążyły wyłącznie wokół jednego, nurtującego mnie pytania. Jestem w ciąży, czy też nie? Wszelkie próby skupienia się na zadaniach zleconych przez pracodawcę spełzły na niczym. Chyba nie będę daleka od prawdy jeśli stwierdzę, że to uczucie graniczące niemalże z obłędem.
Nie wytrzymałam i podzieliłam się swoimi przypuszczeniami z dziewczynami z pracy. Wiedziałam, że one będą mi kibicować, choć przyznam, że trochę obawiałam się reakcji szefowej, przecież dopiero co wróciłam do pracy po długiej nieobecności.
Wyniki były do odbioru o godzinie piętnastej tego samego dnia. Szefowa, widząc moje zniecierpliwienie i kompletny brak koncentracji, około godziny czternastej powiedziała: „Jedź. Trzymamy kciuki”.
No i pojechałam. Czekałam dobrą godzinę na wyniki, przebierając nogami. I się doczekałam. Spojrzałam z niedowierzaniem na kartkę, którą podała mi pani w okienku, i wszystko było już jasne.
To był piąty tydzień ciąży. Piąty tydzień nowego, maleńkiego istnienia, rozwijającego się i rozkwitającego we mnie niczym wczesna wiosna po długiej, mroźnej zimie. Wiosna topiąca lody i przypominająca, jak piękne i ekscytujące są zmiany zachodzące w życiu. Początek istnienia, za które stałam się w pełni odpowiedzialna, a którego nie potrafiłam uchronić, jak się później okazało.
Tak czy inaczej, po odbiorze wyników, nastąpiła fala euforii, przeplatająca się z pewną dozą niedowierzania. Wracając do domu, w myślach jak mantrę powtarzałam formułę, jaką oświadczę swojemu ukochanemu, że będziemy mieli dziecko, że zaczynamy nowy rozdział w życiu, że czeka nas dużo zmian i nowych wyzwań.
Rzecz jasna, jak to w życiu bywa, z tych wielkich przemówień, układanych z wyprzedzeniem w głowie, niewiele zostało.
Stało się to tak po prostu, zwyczajnie, bez żadnego patosu, doniosłości chwili, bez użycia rekwizytów w postaci małych bucików itp.
Płakałam. Płakałam tak mocno, że mój partner zapytał, czy ja się w ogóle cieszę z tej ciąży.
Oczywiście, że się cieszyłam, a on razem ze mną. To było całkiem nowe doznanie. Coś, czego wcześniej nie doświadczyłam w życiu, coś, co ciężko ubrać w słowa. Znaleźć te właściwe, które oddadzą radość tych chwil, tego ciepła, które wówczas zagościło w moim sercu.
Swoją drogą hormony dawały się we znaki. Co więcej, szalały w moim organizmie już znacznie wcześniej, tyle że ja nie zdawałam sobie z tego sprawy, a już z pewnością nie odczytywałam sygnałów wysyłanych przez organizm. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, to rzeczywiście dziwne były pewne moje reakcje i zachowania, wcześniej niespotykane, np. wzruszenie i płacz na filmie, co mi się wcześniej nie zdarzało. Ba! Reklama ze szczeniaczkiem w roli głównej przyprawiała mnie o łzy i nostalgię.
Zanim jeszcze umówiłam się na pierwszą wizytę do lekarza, obdzwoniłam całą rodzinę. Radość mnie rozpierała, kipiała we mnie niczym lawa z aktywnego wulkanu. Musiałam natychmiast się nią podzielić z najbliższym otoczeniem. Czułam ogromną potrzebę celebracji życia mojego i tego rozwijającego się we mnie.
Pani doktor podczas pierwszej wizyty stwierdziła, że rzeczywiście jest zarodek, dobrze zagnieżdżony, i że z całą pewnością można potwierdzić, że jestem w ciąży.
Nie założyła jednak karty ciąży, co wówczas wydało mi się dziwne. Wytłumaczyła mi, że nie zrobi tego dopóki nie będzie widać serduszka. Jak się później okazało, jest to dość powszechna praktyka, żeby nie powiedzieć — wręcz reguła. Choć do tamtego dnia żyłam w przekonaniu, że ciąża to ciąża — skoro lekarz stwierdził, że jest zarodek, do tego prawidłowo umiejscowiony w macicy, to dlaczego nie założyć karty ciąży? Przecież teraz nie pozostaje już nic innego, jak tylko przemeblować sypialnię, kupić wózek, butelki i parę pieluch. Skąd zatem tak daleko posunięta ostrożność?
Pragnę wykrzyczeć światu, że spełnia się marzenie mojego życia, a tu ktoś każe mi być zachowawczym, powściągliwym. Było to dla mnie co najmniej niezrozumiałe.
Dziś wracając myślami do tamtych chwil, zdaję sobie sprawę, jak małą wiedzę miałam na temat ciąży, jej przebiegu i towarzyszących jej zagrożeń. Bo niby po co miałam ją zgłębiać. Przecież wszystkie moje koleżanki, kuzynki, znajome rodziły dzieci. Żadnej z nich nic złego się nie przytrafiło. Każda po swoich wyczekiwanych, wychodzonych dziewięciu miesiącach po prostu wrzucała zdjęcie na Facebooka czy Instagrama, podając imię noworodka, wagę, godzinę urodzenia, czy ilość uzyskanych punktów w skali Apgar’a. A ja cieszyłam się ich szczęściem, myśląc sobie, że bez wątpienia kiedyś i ja go doświadczę.
Szczerze powiedziawszy, życie w tejże błogiej nieświadomości było cudowne. Niosło za sobą pewną wyjątkowość, której w kolejnych ciążach już nie doświadczyłam. Pozwalało cieszyć się każdym dniem, śledzić w Internecie rozwój maluszka, wizualizować go sobie, zastanawiać się, co tam robi, jak wygląda. Ten wewnętrzny spokój był nieoceniony. Nie podchodziłam do tej ciąży z przesadną ostrożnością, ale przede wszystkim, nie bałam się. Do żadnej kolejnej ciąży nie potrafiłam już tak podejść.
Dziesięć dni później kolejna wizyta. Jest serduszko. Bije jak należy. Wzorcowo. I znowu łzy radości spływały wręcz strumieniami. Widziałam je, widziałam, jak pompuje. I choć sam zarodek przypominał raczej krewetkę niż bobasa, to ja oczami wyobraźni widziałam już swoje cudowne dziecko, będące kompilacją moich i Michała genów. Małego, różowego, mięciutkiego, pachnącego bobasa.
Chwila, w której matka słyszy bicie serca swojego dziecka po raz pierwszy, jest tak mistyczna, nieziemska, pozazmysłowa i wspaniała, że ciężko ją przyrównać do czegokolwiek innego. Człowiek zastyga w niej i pragnie, żeby tak już było zawsze.
Termin porodu określony został na 17 czerwca 2017 roku. Pomyślałam: fajnie. Letni miesiąc. Będzie można chodzić na spacery z maluchem, nie martwiąc się fruwającymi w powietrzu zarazkami i wirusami. No i nie będzie trzeba ubierać siebie i dziecka na cebulę. Czeka nas zatem dobry start, na taryfie ulgowej, pełen letnich kolorów, zapachów i pozytywnych wibracji.
I tak mijały kolejne dni. Zaczęły się mdłości, pęcherz wyrywał mnie ze snu niemalże każdej nocy, a łóżko było moim najlepszym przyjacielem. Spać mogłam dużo, wręcz przesypiać całe dnie. Dbałam o siebie, uważałam. Nawet pedał gazu w samochodzie przestałam tak gorliwie wciskać. Z niecierpliwością czekałam, aż minie kolejny tydzień, żeby sprawdzić w Internecie, jakiej wielkości jest mój dzidziuś, do jakiego owocu można go przyrównać, i jakie postępy robi.
Oj tak, „ciężarny umysł” nie przestaje myśleć nawet na chwilę. Nieustannie się zastanawiałam, co moje dziecko robi tam w środku.
W tym miejscu pewnie spotkam się z wieloma głosami krytyki, płynącymi głównie ze świata medycyny, podnoszącymi, że: „Przecież to nie dziecko, to tylko zarodek, płód, zlepek komórek”. Jednak dla nas, kobiet noszących te istotki pod sercem, od samego początku, tj. od powstania zygoty, do samego końca są to nasze DZIECI. Kochamy je, troszczymy i martwimy się o nie, chcemy dla nich jak najlepiej. My nie widzimy terminu medycznego. Widzimy oczyma wyobraźni Franka, Zosię, Antosię, Wojtusia, Marysię, Julkę, Leona, Emilkę… Widzimy w nich nasze geny, wspólne chwile, pierwsze osiągnięcia… Całą naszą przyszłość.
Mamami stajemy się od dwóch pierwszych kresek na teście ciążowym i tego przymiotu nikt nie powinien próbować nam odebrać, niezależnie od tego, na jakim etapie tracimy ciążę.
Kiedy dowiadujemy się o niej, nasz świat wywraca się do góry nogami. W brzuchu nosimy nowe życie, w głowie marzenia i wyobrażenia, a w sercu miłość, której nie da się zwięźle opisać słowami.
Zmieniamy swoje nawyki, organizujemy życie od nowa, odnajdujemy się w nowej rzeczywistości. Dmuchamy, chuchamy i czujemy ogromną odpowiedzialność, mimo iż na wiele czynników nie mamy realnego wpływu. Bez względu na wszystko, na przekór nauce, stawiamy się w roli jednego, jedynego strażnika tegoż maleńkiego życia, które się w nas pomalutku rozwija.
W dziesiątym tygodniu pierwszy raz zobaczyłam moje dzieciątko, z ukształtowanymi już nóżkami i rączkami. Było cudowne, piękne i moje. Moje, moje i tylko moje… No i Michała. Poruszało się swobodnie. Zdawało się być szczęśliwe i bezpieczne w ciepłym, maminym łonie.
Zapewne był to zwykły zbieg okoliczności, ale w pewnym momencie poruszyło rączką w taki sposób, jakby do mnie pomachało.
To był jedyny nasz kontakt tego typu. Swego rodzaju interakcja między mną — mamą i moim dzieckiem. Chcę w to wierzyć. Tak tę chwilę zapamiętałam.
Niestety z tej wizyty nie zabrałam zdjęcia USG. Nie wiem, jak to się stało, ale go nie dostałam i przykro mi z tego powodu. Wówczas myślałam, że przecież okazji, aby zdobyć pierwsze zdjęcie bobasa będzie w najbliższym czasie sporo.
Z racji mojego wieku pani doktor już na drugiej wizycie skierowała mnie na badania prenatalne. Razem ustaliłyśmy i potwierdziłyśmy dzień wizyty. Przypadał na koniec dwunastego tygodnia.
Po 35. roku życia badania te można wykonać na Narodowy Fundusz Zdrowia, więc do takiej właśnie placówki zostałam skierowana.
Pojechałam tam na umówiony czas, mimo to czekałam około dwóch godzin na wizytę. Przy rejestracji zapłaciłam za zdjęcie USG, albowiem wiedziałam, że żeby je otrzymać, trzeba dodatkowo zapłacić, a przecież tak bardzo chciałam je mieć, żeby gapić się na nie godzinami po powrocie do domu, no i oczywiście pokazać ten malutki jeszcze owoc naszej miłości partnerowi i rodzinie.
Byłam, zdaje się, piąta w kolejce, a za mną jeszcze tłum kobiet. Niektóre na pierwszym badaniu prenatalnym, te w bardziej zaawansowanych ciążach — na drugim połówkowym.
Zasadnicza większość deklarowała, że to ich druga bądź trzecia ciąża. Wiele z nich było na tym samym etapie ciąży co ja. Mój brzuch zdawał się być jednak niemalże niewidoczny w porównaniu do brzuszków niektórych pań. Z rozmów z nimi wynikało, że w drugiej i kolejnych ciążach brzuch szybciej jest widoczny.
I tak mijały godziny oczekiwania na wizytę. Dziewczyny były bardzo sympatyczne. Opowiadały o swoich wcześniejszych doświadczeniach, udzielały przydatnych rad, opowiadały śmieszne anegdoty. Fajnie było porozmawiać z kimś, kto jest na tym samym zakręcie życia co ty. Śmiałyśmy się. Było wesoło. Każda z pań przede mną wychodziła z gabinetu z szerokim uśmiechem na twarzy.
W końcu przyszła moja kolej. Niczego nieświadoma, z uśmiechem i pewnością siebie, weszłam do gabinetu, wyszłam jednak z rzewnym płaczem.
Pani doktor rozpoczęła badanie. Spojrzała na ekran. Minę miała nietęgą. Podała pierwszą liczbę, parametr, o którym ja wówczas też nie miałam zbyt wielkiego pojęcia. Jak się później okazało, była to przezierność karkowa maluszka, która znacznie odbiegała od normy. Druga pani, z równie posępną miną, spisywała to, co mówił lekarz wykonujący badanie. Czułam, że jest źle.
Pojęcia nie miałam, co to wszystko oznacza. Zapytałam tylko, czy wszystko jest OK, a pani doktor w odpowiedzi rzuciła tylko krótkie: „NIE”. Leżąc tam, całkowicie zdezorientowana tym, co się dzieje, zaczęłam płakać. Nie były to już łzy szczęścia, a pierwsze łzy rozpaczy. Pani doktor stwierdziła, że dokończy badanie i wszystko mi wytłumaczy.
I tak też się stało. Dostałam jak obuchem w głowę. Nic nie rozumiałam z tego, co do mnie mówiła. Choć była bardzo miła, to ja nie potrafiłam zmusić swojego umysłu, żeby przyswoił informacje, które starała mi się przekazać.
Gonitwa myśli, łzy, nerwy, pierwsze negatywne emocje. To był koszmar. Jak jakiś zły sen, z którego nigdy nie miałam się obudzić. Sen, w którym spadamy w ciemną otchłań, a to spadanie zdaje się nie mieć końca. Ten sen, który odzwierciedla nadchodzący kryzys, rozczarowanie, utratę równowagi, zderzenie z brutalną rzeczywistością.
Jedyne co wówczas zapamiętałam to, że najlepiej byłoby tę ciążę usunąć i to jak najszybciej.
Pani doktor powiedziała, że mogę poczekać, aż przyjmie wszystkie pacjentki i wtedy na spokojnie raz jeszcze mi wszystko wyjaśni. Zaproponowała też, że zadzwoni po panią doktor, która skierowała mnie na te badania. Akurat miała dyżur w szpitalu i też mogła ze mną porozmawiać. Nie wyobrażałam sobie siedzieć tam następne parę godzin, wśród radosnych mam, więc skorzystałam z drugiej opcji.
Pani doktor poinstruowała mnie, do którego skrzydła szpitala mam się udać. Zeszłam na dół i usiadłam na chwilę. Krokodyle łzy leciały mi z oczu. Nie mogłam zebrać myśli. Zawiesiłam się w tej czasoprzestrzeni. Nie mogłam dalej iść. Nogi miałam jak z waty. Pani z szatni spytała: „Dziecko, co się stało?”. W dwóch słowach jej opowiedziałam, co się wydarzyło, cedząc przez łzy, a ona zaczęła płakać razem ze mną. Obcy człowiek, który współodczuwał mój ból. Pani z szatni, która w tej jednej krótkiej chwili otuliła mnie swoją uwagą i empatią, tak jakby chciała wziąć na siebie część ciężaru, który właśnie na mnie spadł. Siedziałyśmy tam razem i szlochałyśmy.
Nie mogłam złapać oddechu. Myślałam, że umrę. To uczucie towarzyszyło mi potem jeszcze długo. Nie wierzyłam, że to się dzieje, nie wiedziałam, co mam dalej robić. Zadzwoniłam do mamy i mojego partnera, który przyjechał do szpitala, jak tylko szybko się dało.
Spotkaliśmy się razem z panią doktor, która raz jeszcze nam wszystko wytłumaczyła.
Według lekarzy mój Aniołek miał zespół Edwardsa, przepuklinę pępowinową, rozszczep, wykręcone rączki, źle rozwiniętą klatkę piersiową, no i najważniejsze — serduszko nie biło jak należy.
Myślałam, jak to jest możliwe?! Przecież zaledwie parę tygodni wcześniej widziałam mojego bobasa na USG i wszystko było OK.
No i zasadnicze pytanie: co dalej? Pani doktor powiedziała, że trzeba wykonać biopsję kosmówki, inwazyjne badanie prenatalne, które pozwala na wykrycie wad genetycznych płodu. Kolejne obce mi pojęcie, z którym nigdy wcześniej się nie zetknęłam w swoim otoczeniu.
Każdy z lekarzy, z którymi wówczas i później miałam do czynienia, pozostawiając mi — rzecz jasna — wybór uważał, że tę ciążę należy jak najszybciej zakończyć. Że dzidzia jest tak bardzo chora, że nie przeżyje na świecie dłużej niż tydzień, i że jeśli zdecyduję się urodzić, o ile oczywiście uda mi się tę ciążę donosić, co też było wysoce wątpliwe, będę patrzała jak umiera w mękach i cierpieniu.
Te wszystkie słowa były jak wyrok śmierci. Wyrok dla mnie i mojego upragnionego, długo wyczekiwanego dzieciątka. Czego oni wszyscy ode mnie oczekiwali, że unicestwię największe moje pragnienie ot tak?
Mój świat runął po raz pierwszy. W jednej dosłownie chwili. Bez ostrzeżenia. Bez zapowiedzi, wywracając moje życie do góry nogami.
Chciałam umrzeć. Przedawkować leki, skoczyć z mostu, unicestwić swój byt, odejść razem z moim dzieckiem, trzymając je za tę małą rączkę.
Wróciliśmy do domu. Jakby w stanie zawieszenia, nie wiedząc co dalej robić, jak to przeżyć, jaką decyzję podjąć, jakie pytania jeszcze zadać, gdzie szukać odpowiedzi.
Nie jestem w stanie wyrazić słowami, co wówczas czułam. Wiem jedno: nikomu tego nie życzę. Nawet największemu wrogowi.
Gniew zmienił się w rozczarowanie, a następnie w czarną rozpacz, żal do Boga, do losu, do wszystkich i wszystkiego, do całego otaczającego mnie świata. Prosiłam Boga, żeby się o mnie zatroszczył, bo ja sama nie potrafiłam wówczas tego zrobić, ale ten się nie objawił. Pozostawił mnie samą sobie, z kłębiącymi się w głowie na zmianę pytaniami: dlaczego ja, jak to możliwe, jak do tego doszło, co teraz będzie?
Zgodnie postanowiliśmy skonsultować wyniki badania z innym lekarzem i w tym celu udaliśmy się do prywatnej kliniki leczenia niepłodności.
Tam po raz kolejny wykonano mi niezwykle dokładnie i wnikliwie badanie prenatalne, a diagnoza nie pozostawiła już żadnych złudzeń i okrucha nadziei. Choćby jakiegoś ochłapu, którego można by się uczepić.
Kolejnych dwóch lekarzy, spierając się jedynie o rodzaj wady genetycznej, stwierdziło, że dziecko nie ma żadnych szans na przeżycie, nawet jeśli uda mi się do końca donosić ciążę.
Badanie USG robiono mi chyba z godzinę. Wiedziałam już, że najpewniej ostatni raz patrzę na swoje dziecko, że to ostatnie nasze wspólne chwile, że to w zasadzie pożegnanie, na które nie byłam kompletnie przygotowana.
Wprawdzie dziecko było bardzo chore, ale poruszało tymi maleńkimi nóżkami i rączkami. Było we mnie, a ja je tak bardzo kochałam. Kochałam je do szaleństwa. Przecież czekałam na nie całe życie.
Wiedziałam już wtedy, że nigdy nie będę go trzymać na rękach, nie usłyszę jego płaczu, nie poczuję zapachu, nie dotknę, nie przytulę. Że ono nigdy nie pozna swojej mamy i swojego taty. A przecież my mieliśmy serca przepełnione miłością i tylko czekaliśmy, żeby nią obdarzyć nasze dziecko.
Mam szczerą nadzieję, że mimo iż ono nigdy się nie narodziło, to czuło choć trochę tę miłość. Że czuło, że ja tu jestem — przy nim, z nim i dla niego. Że przejdę z nim tę drogę, że przeprowadzę je na drugą stronę, że nie będzie samo, porzucone i zdradzone przez własną matkę.
Pozbawieni jakiejkolwiek nadziei wróciliśmy do domu.
Nie chcieliśmy skazywać naszego dziecka na cierpienie i powolne umieranie w bólach, i mękach, w towarzystwie aparatów medycznych, zimnych rurek, farmakologii, więc decyzja była oczywista. Najtrudniejsza, jaką przyszło mi w życiu podjąć i do dziś muszę sama siebie przekonywać, że była ona słuszna.
Na biopsję kosmówki umówiliśmy się w kolejnym tygodniu. Przy czym żaden z lekarzy nie pozostawił nam złudzeń, że rzeczone badanie w żaden korzystny sposób nie wpłynie na diagnozę. Miało ono jedynie stanowić „podkładkę” dla legalnego przerwania ciąży.
Oczywiście badanie to daje również możliwość sprecyzowania wady genetycznej, którą obarczone jest dziecko. W mojej ocenie jednak, tę kwestię przeprowadzenia tak inwazyjnego badania, powinno się poddać pod rozwagę rodziców i to wówczas, gdy może jeszcze coś pozytywnego wnieść. W moim przypadku — lekarze z różnych środowisk, jednogłośnie twierdzili, że — bez względu na wynik badania — dziecko nie przeżyje.
Tymczasem decyzja nie należała do nas… a do obowiązujących rozwiązań systemowych.
Sama procedura, przez którą musi przejść kobieta w takiej sytuacji, kobieta niemająca cienia nadziei, że kolejna bolesna ingerencja w jej ciało, inwazyjne badanie wniesie coś poza cierpieniem, woła o pomstę do nieba. To zaś kolejny wątek, nad którym nie chciałabym się tu pochylać, ale który w przyszłości może warto poruszyć.
Dzień po dniu, czekając na rozwój wydarzeń i termin badania, spędzałam ostatnie chwile z moim dzieckiem. Nieustannie trzymając się za brzuch, rozmawiając z nim. Wiedziałam, że choć nieprawidłowo, to jednak maleństwo z każdym dniem nadal się rozwija. A ja nie mogłam się tym faktem cieszyć. Nie sprawdzałam już w Internecie, na jakim etapie jest ciąża. Świadomość, że to droga donikąd, zabijała mnie. Czułam, jakbym dopuszczała się zdrady wobec najważniejszego dla mnie człowieka, własnego dziecka. Wiedziałam, że prędzej czy później ta ciąża zostanie przerwana. To była tortura. Poczucie bezsilności rozdzierało moje serce, jakby tępym narzędziem, nieustannie i bezlitośnie.
Tak czy inaczej natura napisała swój własny scenariusz.
Ósmego grudnia 2016 roku zaczął boleć mnie brzuch, zaczęłam mocno krwawić. Zadzwoniłam do swojego lekarza, który wyjaśnił mi, co się dzieje.
Nie zdążyliśmy nawet dojechać do szpitala. Do poronienia doszło w domu. Byliśmy tylko my.
Zjednani w bólu i rozpaczy odprowadzaliśmy nasze dziecko na drugi świat.
Dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, że to wszystko wydarzyło się nie tak, jak powinno było się wydarzyć. I nie mam tu na myśli samej straty w okresie okołoporodowym, ale wszystkich okoliczności jej towarzyszących.
Zawiódł system, ludzie w nim osadzeni i funkcjonujący, w szczególności ci napotkani w służbie zdrowia, mimo iż właśnie od nich oczekiwałam najwięcej zrozumienia, empatii i dbałości o całokształt stanu mojego zdrowia. Tymczasem oni, w oderwaniu od psychiki, od tego co się dzieje w moim sercu, duszy i głowie, pochylali się wyłącznie nad tym, co fizyczne.
Nawet moje kierunkowe wykształcenie okazało się nie być wówczas wystarczającym dla podjęcia obrony swoich praw, świadomych decyzji, zgoła innych aniżeli tych, które w rzeczywistości zapadły.
Nikt z osób profesjonalnie towarzyszących mi w tej drodze, nie poinformował mnie o możliwościach, jakie wynikają z przepisów obowiązującego prawa. O tym, że mogę pobrać materiał z poronienia, poddać go badaniom, nadać imię dziecku, pochować je.
Nikt nie powiedział mi, że nasze rozstanie mogło wyglądać zupełnie inaczej.
Moje pierwsze dziecko odeszło więc bez pożegnania.
Chyba cały wszechświat słyszał wówczas mój krzyk rozpaczy. Niósł się echem z potężną siłą, siejąc spustoszenie wokół.
Pojechaliśmy do szpitala. Ból fizyczny był potężny, ale i tak nieporównywalnie słaby w stosunku do tego psychicznego.
Lekarz w szpitalu, wykonując badanie USG, stwierdził, że doszło do poronienia niezupełnego. Płód wprawdzie został wydalony, ale w macicy pozostała jeszcze część tkanek, tzw. resztki po poronieniu. Aby nie dopuścić do krwotoku czy zakażenia wewnątrzmacicznego postanowił, że zostanie przeprowadzony zabieg wyłyżeczkowania.
Mojego dziecka już tam nie było. Byłam pusta w środku. Pozostał tylko żal i rozpacz w sercu. Poczucie bezsilności. Wrażenie bezdennej wewnętrznej pustki i przekonanie, że nic już nam nie zostało. Ogarnął mnie ten przykry stan ducha, siejący wątpliwości wobec dosłownie wszystkiego.
Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzę.
Lekarz przyjął mnie na oddział, ustalił godzinę mojego ostatniego posiłku, a następnie wyznaczył termin zabiegu — na ten sam dzień, na jedenastą w nocy.
Szpital był pełen rodzących kobiet i płaczących niemowlaków.
Na szczęście położono mnie w dwuosobowej sali, w której leżała dziewczyna, która również czekała na zabieg. Podzieliła się ze mną swoją historią.
Jej ciąże rozwijały się do około szóstego tygodnia, a następnie obumierały. Jej historia była bolesna, jednak zgoła odmienna od mojej. Ona miała już dwójkę dzieci. Urodziła córkę, następne dwie kolejne próby zakończyły się niepowodzeniem. Trzecią ciążę donosiła bez problemów, czego owocem był wspaniały synek, a przy następnej, nieplanowanej, spotkałyśmy się na tej samej sali. W obliczu utraty jej kolejnego, a mojego pierwszego dziecka.
Pamiętam, że ona, mimo własnej tragedii, próbowała podnieść mnie na duchu i szczerze powiem, pomogła mi wówczas trochę się uspokoić. Opowiedziała też o samym zabiegu, jako że już go przechodziła i to nie raz, czego nie uczynił nikt z personelu medycznego. Wiedziała, że się boję.
A bałam się bardzo. Jakbym szła na wojnę bez oręża, bez planu bitwy, bez jakiejkolwiek strategii. Zupełnie sama, w nieznane, z poczuciem, że nikt nie stoi za moimi plecami.
Zapewne, w dużej mierze, czułam się tak dlatego, że ani lekarz informując mnie o zabiegu, ani położone wydające polecenia, przygotowujące mnie do niego, nie poświęcili mi choćby pięciu minut, nikt nie objaśnił mi, na czym ten zabieg polega, czy odbywa się pod narkozą, jak długo trwa, czy boli, na czym ma polegać ingerencja w moje ciało, i jakie mogą być jej konsekwencje. Mój lęk wręcz karmił się tą niewiedzą.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, jak nieoceniona jest rozmowa z osobą, która przechodzi to samo co ja, która w pełni rozumie mój ból, strach i rozpacz. Z osobą, która dokładnie wie, co powiedzieć albo właśnie czego nie mówić. Z kimś kto wie, co mnie czeka w sensie fizycznym.
Byłam jej wdzięczna, że zechciała podzielić się ze mną swoją historią, ponieważ jak już wspomniałam, zdaję sobie sprawę z tego, jak ciężko się mówi o tak bolesnych przeżyciach.
Nie chciałabym tym samym, w aspekcie emocjonalnym, zdeprecjonować roli najbliższych: partnera, rodziców, rodzeństwa czy przyjaciół, ponieważ oni dźwigają też nie lada balast, a ich ciepłe słowa, wsparcie w każdej formie, choćby polegające na daniu ci czasu, którego potrzebujesz na przeżycie żałoby po swojemu, z dala od otaczającego cię świata, są na wagę złota.
Dziękuję Bogu, że ich mam.
Mimo iż w moim życiu jest wiele cudownych kobiet: mama, ukochana siostra Gosia, przyjaciółki, to dopiero rozmowa z osobą, która przeżyła to samo, niejako była bądź jest w mojej skórze, odegrała w tej całej tragedii zasadniczą rolę. Rozmowa z nią dała mi poczucie zrozumienia dla tego co czuję, jak czuję i z jaką siłą.
Mój partner musiał pójść do domu po parę dodatkowych rzeczy, ale wrócił i został ze mną niemalże do samego zabiegu. Jego rola, w tej historii, jest nie do przecenienia.
Może to dziwnie zabrzmi na tym etapie opowiadania, ale jego postawa, zachowanie, to co mówił i robił, spowodowały, że zakochałam się w nim po raz drugi.
Nigdy nie zapomnę, kiedy siedział ze mną w szpitalu, trzymał za rękę i płakał razem ze mną. To była tak samo jego strata, jak i moja. I chociaż mężczyźni przeżywają to nieco inaczej, to emocje są równie silne.
Jemu należy się wyjątkowy szacunek, ponieważ przeżywając własną tragedię, odnajdywał w sobie siły, żeby wszelkimi sposobami ratować mnie. Ciągnąć za uszy, gdy bezwładnie tonęłam w rozpaczy. Nie było mu lekko ani wtedy, ani później. Nikt nie jest przygotowany na odegranie takiej roli w życiu. Tu nie ma prób. Nikt nie uczy, jak się zachować, jak sobie poradzić, jakie rozwiązania zastosować. On musiał improwizować i stanął na wysokości zadania. Mój mężczyzna, mój jedyny.
Jest niezwykle istotnym elementem tej historii i z pewnością poświęcę mu jeszcze wiele uwagi.
Wracając do meritum — zabieg wykonano w znieczuleniu ogólnym.
Chwilę przed przyszła pielęgniarka i poprosiła, żebym się przygotowała. Wywiozła moje łóżko przed salę zabiegową i kazała czekać. Do tych kilku słów ograniczyła swój komunikat. Nic mniej, nic więcej. Żadnego wyjaśnienia, gestu zrozumienia, okazania życzliwości, empatii.
Po korytarzu chodziły kobiety, które na różne sposoby walczyły z bólami porodowymi. Patrzyłam na nie i płakałam. Ręce i nogi drżały mi z rozpaczy i strachu.
Nie ma w takiej sytuacji limitu łez. One się nie kończą, one po prostu płyną jak rwący potok.
Po chwili kazano mi wejść na salę zabiegową. Trzęsłam się z nerwów. Lekarz polecił mi ułożyć się w określony sposób, a anestezjolog zadał kilka pytań. Dalej pamiętam już tylko zbliżającą się do moich ust maseczkę. I to był w zasadzie ostatni moment, który kojarzę. Odpłynęłam, nawet nie wiem kiedy.
Wybudzano mnie już na sali. Było to dziwne uczucie. Wiem tylko, że wcale nie chciałam się obudzić. Miałam ochotę powiedzieć: „Zostawcie mnie, dajcie mi spokój, pozwólcie mi spać dalej”. W gruncie rzeczy zdawałam sobie sprawę z tego, że narkoza stanowiła pierwszy moment, od dawna, który dał mi trochę wytchnienia, w którym dusza i serce nie krzyczały. Tak jakby ktoś odciął zasilanie, żeby mi ulżyć. Pragnęłam pozostać w tym stanie jak najdłużej.
Niestety rano się obudziłam i to w tej samej ponurej rzeczywistości. Rzeczywistości, której sobie nie wybrałam, w której nie chciałam egzystować, z którą nie wiedziałam, jak sobie poradzić.
Michał przywiózł mnie do domu. Miałam przed sobą długie i ponure dni, które upłynąć miały pod znakiem wielkiej niewiadomej. Jedyne, czego byłam pewna, to tego, że będzie to czas nacechowany niewyobrażalnym smutkiem. Długotrwałym, niszczycielskim, nawarstwiającym się i zalegającym żalem, pchającym mnie w otchłań rozpaczy.
Moje największe marzenie stało się moim największym koszmarem.
Będąc w ciąży moim przyjacielem było łóżko, teraz dodatkowo stało się nim relanium. Byłam przekonana, że bez niego nie przeżyję dnia ani godziny i nie prześpię nocy, więc ochoczo po nie sięgałam.
Sen zdawał się być jedyną sensowną ucieczką od rzeczywistości. Trochę tak, jak podczas narkozy, o której pisałam wyżej. Podczas snu udawałam się do innego, równoległego świata, który nie przysparzał mi tyle cierpienia. Tam mogłam zatrzymać myśli, zrzucić z siebie brzemię, przeżyć coś innego i choćby w tych snach grasowały same potwory, to i tak życie we śnie zdawało się być lepsze niż życie na jawie.
Ciężko było mi skupić myśli na czymkolwiek. Wszelkie próby odwrócenia uwagi od tego, co się stało — film, książka, rozmowy z Michałem — nie odnosiły zamierzonego skutku, a czasem wręcz odwrotnie.
I niby rozum podpowiadał, że siedzenie w czterech ścianach, wyłącznie w towarzystwie tych przygnębiających myśli, jest drogą donikąd, to jednak nie było takiej siły, która byłaby w stanie mnie dźwignąć z tego cholernego łóżka.
Wiedziałam, że rozpacz ciągnie mnie w dół, ale nie potrafiłam się jej oprzeć, nie potrafiłam zmienić kierunku.
Na domiar złego wszyscy powtarzali: „Uda się następnym razem”, „To nie koniec świata”, „Jeszcze się wszystko poukłada”, „Tak się czasami zdarza, będziecie mieli dziecko…”. I moje „ulubione”: „Natura sama wie, co robi — eliminuje słabe ogniwa”.
Nie dawałam wiary tym słowom. Słysząc to, miałam poczucie, że nikt, ale to zupełnie nikt mnie nie rozumie, a „sprzedawanie” mi wówczas tych wszystkich wyświechtanych frazesów, budziło we mnie tylko opór i agresję.