Rozdział 1
Siedziały w samolocie unoszącym je do Frankfurtu, skąd miano je wyekspediować do Stanów. Atrakcyjna brunetka Julia wraz ze śliczną czternastoletnią córeczką o twarzy blond-aniołka Joasią. Zajadały lunch, który wydawał się im iście królewskim posiłkiem. Pachnąca, urzekająca wprost czystość i cała gama barw, o które tak trudno było na czarnym Śląsku, zapowiadały nowe życie w kolorowym świecie. Obie były starannie ubrane i nie czuły się gorszymi wśród eleganckich pasażerów Lufthansy.
„Musisz tam od razu zrobić furorę” — przypomniała sobie Julia z rozrzewnieniem słowa przyjaciółki Olgi pomagającej jej skompletować garderobę.
Wciąż miała przed oczami jej zapłakaną twarz, gdy żegnały się na Okęciu, dokąd przywiozła je swoim samochodem. Olga wiecznie marzyła o życiu na Zachodzie, podczas gdy Julia nigdy nie chciała opuścić Polski. A jednak na lotnisku nie uroniła ani łezki. Nie pamiętając o rozterce związanej z podejmowaniem decyzji o emigracji, cieszyła się, że uwolniła się raz na zawsze od bezpieki. I to było najważniejsze.
Na lotnisku we Frankfurcie, wśród wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu poczuła się jak aktorka grającą małą rólkę w amerykańskim filmie. Tak nierealne było całe to kolorowe otoczenie w porównaniu z szarą rzeczywistością w kraju. Czekał już tam na nie przedstawiciel niemieckiego oddziału organizacji zajmującej się europejskimi politycznymi emigrantami udającymi się do Stanów. Przywitał je serdecznie po angielsku. Spiesznie wyprowadził na zewnątrz i wsadził do minibusu Mercedesa. W pomruku bajecznie kolorowych, luksusowych samochodów pomknęli jak po maśle gładką autostradą, wraz z kilkoma innymi zwolnionymi z internowania przybyłymi tym samym samolotem. Joasia siedziała nieruchomo jak sparaliżowana, zszokowana tym, co zobaczyła, a Julia obserwowała przez szybę niezwykły widok. Obie były oszołomione.
Wkrótce znalazły się w urokliwej uzdrowiskowej miejscowości. Miasteczko było śliczne jak z widokówki. Samochód zatrzymał się przed pensjonatem w rustykalnym stylu wynajętym przez organizację dla emigrantów z Polski. Poczuły się jak w raju, tak piękne było to miejsce. Zostały zakwaterowane w dwupokojowym apartamencie z widokiem na wewnętrzny ogród. Po wejściu do saloniku matka rozsunęła wzorzyste muślinowe zasłony i otworzyła okno. Stanęły przy nim, podziwiając jesienne kolory drzew mieniących się od żółci poprzez czerwień aż po brąz.
— Jak tu ładnie! — zachwyciła się Joasia.
W radosnym nastroju zaczęły rozpakowywać walizki i wkładać rzeczy do szafy w sypialni, po czym odświeżyły się w lśniącej czystością łazience z kolorowymi kafelkami i udały się na kolację do przytulnej jadalni, ozdobionej egzotycznymi roślinami w dużych donicach. Niemal wszystkie stoliki były już zajęte. Rozejrzały się i znalazły dwa wolne miejsca przy młodej parze. Przedstawiły się, wymieniając imiona i nazwisko.
— Elżbieta Chamajda, a to mój mąż Filip — odezwała się kobieta, uśmiechając się uroczo. — On jest plastykiem, a ja psychologiem. Nasza córeczka już śpi.
Elżbieta nie była zbyt atrakcyjna, lecz miała jakieś wewnętrzne światło emanujące z jej oczu. Natomiast Filip stanowił okaz „przystojniaka” o południowej urodzie.
Do sali wszedł wysoki blondyn w średnim wieku w nienagannie skrojonym beżowym garniturze i kremowej koszuli z rdzawym krawatem. Przedstawił się jako właściciel pensjonatu i powitał serdecznie zgromadzonych po angielsku. Po czym podał parę organizacyjnych informacji.
Kolacja upłynęła w euforycznym nastroju. Czuli się, jak w innym wspaniałym świecie, pozostawiając za sobą szare, dramatyczne życie. W ogóle nie rozmawiali o „Solidarności”. Był to dla nich zamknięty rozdział, koszmarny sen, z którego obudzili się w beztroskiej rzeczywistości. Po skończeniu smakowitego posiłku długo jeszcze gawędzili, popijając wino. Dopiero nazajutrz, gdy ochłonęli z wrażenia, zaczęły się dyskusje polityczne.
Julia zaprzyjaźniła się z Chamajdami, z innym jeszcze młodym małżeństwem — Lidią i Jerzym Kobielskimi oraz z pewną młodą drobniutką czarnulką Zosią, absolwentką anglistyki, która co dzień prowadziła dla nich lekcje angielskiego. Lidia ukończyła właśnie historię, a jej mąż był inżynierem. Straszny oryginał. Chodził z leksykonem angielskich wulgaryzmów i uczył się ich na pamięć. Natomiast jego żona stanowiła okaz subtelnej wytwornej panny. Julia nie zawarła bliższej znajomości z nikim więcej, gdyż byli to na ogół prości, prymitywni ludzie. Nie wzięła nawet udziału w imprezie powitalnej, bo nie odpowiadało jej to towarzystwo. Joasia po raz pierwszy chyba sprzeciwiła się matce, do rana bawiła się w tym niezbyt kulturalnym gronie. Imponowało jej, że potraktowano ją jak dorosłą. Nazajutrz w całym domu słychać było awanturę pewnej pary małżeńskiej. Kobieta zarzucała mężowi zdradę. „A gdzie zostawiłeś slipy?” — krzyczała. „No gdzie spółkowałeś z tą kurwą?”
Julia i Joasia większość czasu spędzały z ich opiekunem. Horst Kamnitz — zażywny jegomość w średnim wieku miał kręcone, kruczoczarne włosy i czarne jak dwa węgielki małe oczka, którymi świdrował człowieka na wylot. Był niezwykle sympatycznym, bezpośrednim człowiekiem, a przy tym szalenie kulturalnym, przestrzegającym wszelkich zasad savoir vivre’u. Wyglądem i usposobieniem przypominał raczej Włocha niż Niemca. Miał do pomocy starszego pociągającego z butelki Ślązaka jako tłumacza, który nie znał dobrze ani polskiego, ani niemieckiego, lecz dla pana Kamnitza nie miało to specjalnego znaczenia, gdyż nie znający obcych języków nie interesowali go zbytnio. Sam płynnie posługiwał się angielskim i francuskim. Z Julią rozmawiał po francusku, ponieważ dobrze znała ten język. Z Joasią zaś po angielsku, którego dziewczynka uczyła się na prywatnych lekcjach.
W większości przypadków ów luksusowy pobyt w przytulnym pensjonacie trwał zaledwie parę dni. Chodziło tylko o nawiązanie kontaktu ze sponsorem i załatwienie czarterowego lotu do Stanów. Jednak Julia i Joasia spędziły tam przeszło miesiąc, gdyż ich opiekun namawiał je do pozostania w Niemczech. Często zabierał je do eleganckich, pustawych restauracji, gdzie kelnerzy stali rzędem pod ścianą, gotowi na każde skinienie gościa, i odbywał z nimi wielogodzinne rozmowy. Julię obrzucał komplementami, podziwiał jej wiedzę i elokwencję. Zachwycał się inteligencją i dojrzałością Joasi. Zwiedzał też z nimi okolicę, którą były oczarowane. Najbardziej spodobało się im średniowieczne miasto Fulda, gdzie największe wrażenie zrobiła na nich romańsko-gotycka katedra, a także historyczny ratusz i renesansowy dawny pałac biskupi. To był zupełnie inny świat. Wytworny, spokojny, urzekający pięknem architektury i natury. Powietrze pachniało upajająco w porównaniu z zadymionym Śląskiem.
Pan Kamnitz miał niezbyt dobre mniemanie o życiu emigrantów w Ameryce. Twierdził, że Julia będzie tam musiała wykonywać byle jaką pracę i wszystko zdobywać o własnych siłach. W Niemczech natomiast otrzymałaby pomoc od państwa — wysoki zasiłek dla bezrobotnych jako dziennikarka, mieszkanie, bezpłatną naukę języka, a po jego opanowaniu pracę w swoim zawodzie. Przekonywał ją, że cała sprawa polegać będzie wyłącznie na opanowaniu niemieckiego, co przy jej zdolnościach nastąpi szybko. Mówił, że jej wiedza, umiejętności i talent dziennikarski stanowią gwarancję zdobycia pracy w prasie. Wystarczy, żeby pojechała z córką do obozu dla przesiedleńców, i żeby Joasia oświadczyła, że po ojcu — Ślązaku czuje się Niemką.
— Oszalałaś? — oburzyła się historyczka Lidia Kobielska, gdy Julia zasięgała jej rady, czy pozostać w Niemczech. — Chcesz żyć wśród nazistów, którzy będą na siłę robić z ciebie i twojego dziecka Niemców?
Niezdecydowana kobieta przeżywała rozterkę. Z jednej strony nie chciała, żeby jej córka wyparła się ojczyzny, by ona i jej dzieci były Niemcami. Z drugiej jednak urzekł ją ten kraj — natura, architektura, czystość, zewsząd otaczające piękno. A przy tym zawsze podziwiała ów bogaty, prężny naród, wspaniałą tradycję kulturalną, niemieckich filozofów, pisarzy, kompozytorów. Natomiast życia w Stanach obawiała się. Nie miała zbyt dobrego wyobrażenia o amerykańskiej kulturze i stylu życia. Zniechęcał ją też fakt, że będzie musiała tam zaczynać od pracy fizycznej, gdyż zbyt słabo znała język. Jednak decyzję postanowiła pozostawić Joasi. Chodziło przecież o jej przyszłość. Ta zaś stanowczo zaoponowała.
— Mowy nie ma! — krzyczała zdenerwowana. — Nie powiem, że czuję się Niemką! Przecież tatuś jest Ślązakiem, Polakiem, a nie Niemcem. Chcę żyć w Ameryce, bo tam będę mogła pozostać Polką.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Julia zdecydowała się na emigrację do Stanów. Obawiała się, że za mirażem dostatniego życia roztaczanym przed nią przez Niemca kryje się konieczność współpracy w bezpieką. Wyczuwała to w pełnych niedomówień rozmowach. Facet wyraźnie oczekiwał na jej pytanie, co musiałaby zrobić, by osiągnąć takie wspaniałe życie, bo oczywiste było, że nie wystarczy deklaracja Joasi, iż czuje się Niemką. Z pewnością był pracownikiem służb specjalnych i zamierzał ją zwerbować. Stąd to jego wyjątkowe traktowanie jej i Joasi. Nikim innym nie zajmował się z takim zaangażowaniem. Wszyscy po paru dniach byli ekspediowani do Stanów.
Przecież w redakcji, w której miałabym pracować, domyślono by się, że nie najlepiej władająca językiem Polka jest donosicielką — myślała zgnębiona. Patrzyliby na mnie z niechęcią.
Było to dla niej nie do pomyślenia. Gardziłaby sama sobą. Przecież tylko dlatego opuściła ojczyznę, by nie mieć z bezpieką nic wspólnego. W redakcji donosicieli nazywano „dwuetatowcami”. Należała do nich siedząca z nią w tym samym pokoju redakcyjnym Zosia, ale wówczas Julia nie przejmowała się tym zbytnio, gdyż przyzwyczajona była do obcowania z takimi ludźmi, traktując to jako zło konieczne, a ponieważ nie miała niczego „nieprawomyślnego” na sumieniu, nie bała się ich. Jednak gardziła nimi bezgranicznie. Nie potrafiła zrozumieć, jak można przyjaźnić się z kimś jedynie po to, by na niego donosić, by go „rozgryźć” i zniszczyć. Stanowili dla niej jakiś perfidny, przerażający gatunek człowieka. W jej mniemaniu taka działalność równała się sprzedaniem duszy diabłu. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby stać się kimś takim jak Zosia. Wszyscy z niej drwili. Jej artykuły odznaczały się tak nieporadnym językiem i zawierały tak wiele błędów gramatycznych, że adiustatorka musiała je na nowo pisać.
Elżbieta i Filip Chamajdowie też zostali potraktowani wyjątkowo. Nie mieli niemieckiego pochodzenia, więc w zasadzie nie mogli pozostać w Niemczech, lecz mieszkali tam już od pół roku i nie wysyłano ich do Ameryki ze względu na fikcyjne choroby dziecka. Ich opiekun załatwiał ponoć Filipowi jakieś projekty, za które mu nieźle płacono. Jednak Julia zauważyła, że głównym jego zajęciem było siedzenie w hallu z książką, znad której bacznie obserwował, co się wokół dzieje i niepostrzeżenie przysłuchiwał się rozmowom. Wobec niej dziwnie się zachowywał. Odwiedzał ją często w jej pokoju, siadał na kanapie i… milczał, jakby czekał, co ona ma mu do powiedzenia. Potrafił tak siedzieć przez dłuższy czas, spoglądając jej od czasu do czasu w oczy z pytającym wyrazem twarzy. Zachodziła w głowę, o co mu chodzi i też milczała, zastanawiając się nad tym.
— Tak sobie myślę, że są tu różni ludzie, wśród których polska bezpieka ma pewnie swoich konfidentów, więc z drugiej strony niemiecka czy nawet CIA muszą mieć tutaj swoich — odezwała się kiedyś wreszcie podczas takiej wizyty.
Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy i po chwili wahania rzekł:
— To oczywiste, że gdyby mi coś takiego zaproponowano, zgodziłbym się z czystym sumieniem. Komunistów należy niszczyć wszelkimi sposobami. Najchętniej zająłbym się przygotowywaniem desantu, ale cóż…
— No tak, masz rację. Ja jednak… czułabym się po prostu… donosicielką — powiedziała, ważąc każde słowo. — Nie mogłabym znieść myśli, że ktoś cierpi przeze mnie tak, jak ja przez polską bezpiekę. Mogłabym się pomylić, skrzywdzić kogoś niesłusznym posądzeniem… Po prostu nie urodziłam się Judaszem…
— Co ty powiesz? — Filip spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechając się ironicznie.
Nazajutrz pan Kamnitz oznajmił Julii, że jeśli nie jest w stanie zdecydować się na pozostanie w Niemczech, to on nie może dłużej zwlekać z wyekspediowaniem jej do Stanów. Był przy tym miły, nie straszył jej już więcej Ameryką. Na koniec wziął ją wraz z Joasią na dobrą kolację, mocno zakrapianą winem.
Na lotnisku, przy pożegnaniu wręczył jej upominek — płytę berlińskich Filharmoników pod dyrekcją Karajana z piątą symfonią Beethovena, opatrzoną dedykacją:
Music is the highest expression of human feeling, is faith, love and hope. May Beethovens 5 th symphony give you force and optimism for the future. With my best wishes Horst Kamnitz
Rozdział 2
Na lotnisku w Nowym Yorku stanowiącym pośrednią stację ich exodusu stłoczono ich w jakimś małym, obskurnym pomieszczeniu, którego istnienia w tym luksusowym miejscu nikt by się zapewne nie domyślił. Nie było tam ani jednego krzesła, więc najstarsze nawet osoby musiały na stojąco czekać na odbierających ich pracowników organizacji zajmujących się imigrantami. Jakiś człowiek zapowiedział tylko, że mają czekać i znikł. Około godziny czekali cierpliwie, milcząc posępnie. Jednak z upływem czasu zaczęły ich boleć nogi od stania w miejscu w tym potwornym tłoku. Joasia parę razy coś bąknęła, zadając retoryczne pytanie, czy można by się tutaj czegoś napić.
Było to tak szokujące w porównaniu z pełnym szacunku potraktowaniem w Niemczech, że ich dosłownie zamurowało. Całkowicie zdezorientowani nie komentowali poniżającej sytuacji. Pies jednego z emigrantów zrobił kupę. Sprzątający ją człowiek okazał się Polakiem z pochodzenia. Był jedynym Amerykaninem, który powitał ich rozmową na obcej ziemi. Nikt jednak nie miał ochoty na pogawędkę. Osowiali, zmęczeni i przygnębieni, zatopieni byli w czarnych myślach. Nie takiego przywitania się spodziewali. Zajęcie ich rodaka zdawało się symbolicznie wskazywać, na jakie życie mogą tu liczyć.
Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Wreszcie zaczęli pojawiać się jacyś niechlujni, żółto- i czarnoskórzy młodzi ludzie, traktujący emigrantów jak bagaż, który należy nadać w dalszą podróż lub na miejscu przekazać odbiorcy. Najwcześniej zajęto się pozostającymi w Nowym Jorku. Jednak Julię i Joasię czekała dalsza podróż na Dziki Zachód.
W końcu i po nie zjawił się młody człowiek o latynoskim wyglądzie. Kalecząc wymowę, wyczytał ich nazwisko. Nie przedstawił się, nie przywitał. A zanim Julia zdążyła otworzyć usta, by nawiązać z nim rozmowę, wydał komendę: follow me i ruszył tak szybkim krokiem, że ledwo zdołały za nim nadążyć. Wyprowadził je z ponurego pomieszczenia do hallu, gdzie mogły wreszcie usiąść w eleganckich fotelach. Wtedy warknął: Wait for me, i znikł.
Pocieszała się myślą, że niedługo znowu znajdą się w wytwornym samolocie unoszącym je do Phoenix. Gdy jednak czekanie przedłużało się, drętwiała ze strachu, że ich cicerone nie zjawi się już więcej. Znała wprawdzie adres swojego sponsora, lecz nie miała pieniędzy na dalszą podróż. W Niemczech wyobrażała sobie, że powita on je na lotnisku w Nowym Yorku, tak jak Horst Kamnitz we Frankfurcie. Był bogatym adwokatem, wujkiem jej przyjaciółki Olgi, która poradziła jej, by spróbowała się z nim w Ameryce skontaktować.
— Mam bogatego wujka w Stanach — powiedziała, podając Julii jego adres. — Nigdy ci o tym nie mówiłam… On nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Twierdzi, że jestem komunistką. Ciebie przyjmie z otwartymi rękami, bo byłaś w „Solidarności”. A mieszka w San City koło Phoenix w Arizonie — w miasteczku dla starych milionerów. Jesteś taka śliczna. Znajdziesz tam sobie jakiegoś dobrze sytuowanego wdowca i będziesz żyła jak pączek w maśle.
Gdy Julia załatwiała w amerykańskiej ambasadzie sprawy emigracyjne, konsul spytał ją, czy zna kogoś w Stanach, podała mu wówczas ten adres z zastrzeżeniem, że jest to obca, nieznana jej osoba. I oto w niemieckim pensjonacie okazało się, że człowiek ów zgodził się zostać jej sponsorem, to znaczy pomóc jej stanąć w Ameryce na własnych nogach.
Porównując elegancki hall, w którym teraz siedziały, z pomieszczeniem, gdzie przyjmowano refugees, i sposób, w jaki ich tam potraktowano, zrozumiała, że wbrew temu, co się mówi w Stanach oficjalnie, refugee nie jest w tym kraju człowiekiem godnym szacunku.
To słuszne — pomyślała z goryczą — ktoś kto opuszcza ojczyznę, nie zasługuje na szacunek. Ja nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby nie prześladowania bezpieki.
Na szczęście ich przewodnik zjawił się ponownie, wręczył jej bilety do Phoenix i znów znikł bez pożegnania. Odetchnęła z ulgą. Za pół godziny miał nastąpić odlot.
Samolot był o wiele bardziej luksusowy niż ten, którym leciały z Niemiec. Panował w nim kameralny, relaksowy nastrój. Zapadał zmrok, amerykańska pora obiadowa. Piękne, uśmiechnięte stewardessy roznosiły kolorowe dania. Od razu poprawił się im nastrój. Tym bardziej, że na składającym się z trzech foteli siedzeniu znalazły się w towarzystwie sympatycznego Amerykanina. Nie był zbyt urodziwy, lecz wytworny i kulturalny, starannie ubrany w pachnące czystością, kolorowe rzeczy. W jego butach można było przejrzeć się jak w lustrze. Czynił na nich wrażenie kogoś z innego świata, tak bardzo różnił się od ich dotychczasowych znajomych. Od razu przedstawił się i dowiedziawszy się, kim jest Julia, zaoferował jej pomoc w Phoenix. Okazało się, że Amerykanie sporo wiedzą o „Solidarności” i stanie wojennym. Wręczył jej wizytówkę, zachęcając, by się z nim jak najszybciej skontaktowała. Twierdził, że jego żona i syn będą uszczęśliwieni, mogąc je gościć w swym dużym domu.
Mężczyzna był architektem. Mieszkał w wytwornej dzielnicy Phoenix — Scottsdale, gdzie — jak ją poinformował — spędzali zimowe miesiące w swoich luksusowych domach milionerzy z całej Ameryki, których nazywano tam blue birds, jako że pojawiali się jedynie na dwa, trzy najpiękniejsze miesiące w roku, a gdy nastawały tropikalne upały, znów odlatywali.
Cała podróż upłynęła im na miłej pogawędce przy winie, mimo nie najlepszej znajomości angielskiego przez Julię. Nieznajomy uspokoił je, że zabierze je do siebie, jeżeli na lotnisku w Phoenix nikt się po nie nie zjawi. Twierdził, że zdarzają się takie przypadki. Sponsorzy pochopnie zobowiązują się do opieki nad refugee, a później rozmyślają się. Poinformował ją, że wylądują na starym, małym lotnisku, gdzie łatwo jest się odnaleźć, w odróżnieniu od nowego supernowoczesnego, na którym mogłyby być z tym trudności.
Gdy zniżali się do lądowania, spojrzała przez okienko w dół i oniemiała z wrażenia. Pod nimi, w nieogarniętej przestrzeni, roztaczała się urzekająca feeria kolorowych świateł. Poczuła się jak w kosmosie, jakby za chwilę mieli wylądować gdzieś z dala od szarego, pełnego trosk życia na ziemi, na jakiejś przyjaznej planecie witającej ich barwnymi fajerwerkami. Fala ciepła uderzyła jej do głowy, a po plecach przebiegł dreszczyk wzruszenia. Rozpływała się w zachwycie. Jak tu pięknie, spokojnie i bezpiecznie — pomyślała, przytulając Joasię.
Na lotnisku podeszła do nich jakaś ładna brunetka w średnim wieku z trzema ślicznymi dziewczynkami. Okazało się, że jest pracownicą Tolstoy Foundation — organizacji będącej drugim sponsorem Julii, o czym nie miała pojęcia. Kobieta opowiedziała jej, że właściwy sponsor, chociaż wyraził zgodę na sponsorowanie, nie zareagował na dalszą korespondencję organizacji, pomimo trzykrotnego zawiadamiania go o terminie ich przylotu.
Ewa była Polką, co sprzyjało bezpośredniej rozmowie i złagodziło rozczarowanie Julii do wujka Olgi, z powodu którego znalazła się wraz z córeczką w tym zapadłym tropikalnym zakątku Ameryki. Inni działacze „Solidarności” lądowali na ogół w dużych skupiskach polonijnych, w Nowym Yorku, Chicago, Los Angeles. A one znalazły się tutaj zupełnie same wśród obcych ludzi.
Gdy wyszły z lotniska, okazało się, że leje jak z cebra, co stanowiło tam, jak twierdziła Ewa, prawdziwy ewenement. Wsiadły do ogromnego w porównaniu z europejskimi samochodu, by udać się do niej, skąd miała je odebrać inna Polka — Natalia, po powrocie z pracy w restauracji. Miały u niej mieszkać, za co organizacja zobowiązała się jej płacić dwieście dolarów miesięcznie.
Samochód utknął parę razy w ogromnych kałużach, gdyż budowniczowie Phoenix nie przewidzieli deszczu. Spływające po szybach strugi przeszkadzały w oglądaniu egzotycznego krajobrazu. Julia wolała zresztą nie patrzeć. Uginające się pod smaganiem wiatru potężne palmy wywoływały w niej poczucie zagrożenia. Parterowe, drewniane domki w porównaniu z pięknymi willami w Niemczech czyniły przygnębiające wrażenie.
Ewa mieszkała w jednym z takich domów. On pracował jako robotnik w jakiejś fabryce, chociaż był inżynierem, a ona na pół etatu w Tolstoy Foundation. Mówiła dobrze po polsku, lecz dziewczynki tłumaczyły dosłownie z angielskiego i miały śmieszną amerykańską wymowę.
Siedziały przy dużym, okrągłym stole, popijając herbatę w ogromnych w porównaniu z europejskimi szklankach, stojących na grubych plastikowych serwetkach. Tak samo niewspółmiernie duże wydawały się małe łyżeczki. Pokój był tandetnie umeblowany, światło przyćmione ze względu na oszczędność energii elektrycznej. Julia piła powoli herbatę, mdłą z powodu nietypowego rozmiaru łyżeczki do cukru. A szczebiotanie dziewczynek i ich miłej mamusi sączyło do jej świadomości zwątpienie i gorycz. Herbata z trudem przeciskała się przez przełyk, zaś słowa do uszu, bowiem zaczęło jej jakoś dziwnie szumieć w głowie. Dziewczynki wdzięcznie szczebiotały na przemian z mamą o konieczności oszczędzania na wszystkim, łącznie z klimatyzacją, ciepłą wodą, elektrycznością; o niemożności znalezienia jakiejkolwiek pracy w związku z recesją, o tym, jakim szczęściem jest dla Ewy te pół etatu i jak bardzo dziękują Bogu za to, że wysłuchał ich modlitw, by tatuś nie stracił pracy, gdy innych zwalniano.
Julia nie wiedziała, czy to sen czy jawa. Zdawało się jej, że jakieś komunistyczne biesy porwały samolot do Związku Radzieckiego na zesłanie.
Jedyną perspektywą ukazywaną jej przez Ewę było znalezienie zajęcia pomocy domowej u kogoś, gdzie mogłaby zamieszkać z dzieckiem, gdyż organizacja miała się nimi opiekować tylko przez pół roku.
Wreszcie zjawiła się Natalia — rudowłosa piękność z przylepionym sztucznym uśmiechem i smutnymi podkrążonymi czarnymi oczami, mocno umalowana, w eleganckim futrze, choć było całkiem ciepło. Imigrantom zezwolono na zabranie ze sobą do samolotu zaledwie dwu walizek na osobę, nie miały więc problemów z załadowaniem ich całego dobytku do ogromnego, nowiutkiego, srebrzysto-błękitnego Chevroleta Natalii.
Wkrótce znalazły się na nietypowym osiedlu piętrowych murowanych domków, pokrytych szarym tynkiem. Jeden z nich należał do Natalii. W porównaniu z pięknymi willami, z jakimi Julia zetknęła się podczas pobytu w Niemczech, wydawał się jej wyjątkowo brzydki i tandetny. Wchodziło się bezpośrednio do living roomu, tak jak u Ewy. Nie było przedpokoju z wieszakiem na okrycia, ponieważ rzadko się je tutaj nosiło. Od razu rzucało się w oczy, że mieszka tu osoba sfrustrowana. Zarówno na stoliku okolicznościowym, jak i na dużym stole, porozrzucane były bezładnie koperty, broszury, reklamy i gazety. Biała, długowłosa wykładzina dywanowa pokryta była plamami, a eleganckie meble kurzem. Na ścianach wisiały kiczowate obrazy w barokowych, złoconych ramach. Zapełnione drogimi książkami półki świadczyły o wyższych aspiracjach nieszczęsnej kelnerki maskującej sztucznym uśmiechem z trudem skrywane zgorzknienie. Z daleka widać było plamy na szklanych drzwiach tarasowych, ciągnących się przez połowę ściany, której druga połowa należała do kuchni czyniącej wrażenie nieużywanej. Jak się później okazało, chowało się tu wszystkie produkty żywnościowe do lodówek, łącznie z cukrem, mąką, makaronami itp., w celu uniknięcia plagi roaches — ogromnych brunatnych karaluchów, które dawały za wygraną jedynie wtedy, gdy nie miały dostępu do żadnego pożywienia.
— Nie martw się — pocieszyła ją Natalia, widząc jej zmartwioną minę — kobieta zawsze może znaleźć miejsce w jakimś domu jako gosposia. A na razie zajmiesz się moim gospodarstwem i moją córeczką Nicki. Moja matka mieszka u siostry, a poza tym pracuje. Codzienne odbieranie dziecka z przedszkola i zajmowanie się nim aż do mojego powrotu było dla niej zbyt męczące. Teraz… ty się tym zajmiesz — zdecydowała bezczelnie.
— Wiesz, twoim sponsorem jest organizacja Tolstoy Foundation — wyjaśniła. — Oni będą się tobą opiekowali przez pół roku, póki nie staniesz na własne nogi. Płacą mi za twoje mieszkanie, ale oczywiście za pół roku to się skończy. Potem będziesz musiała sobie znaleźć inne miejsce. Mnie nie stać na zatrudnianie gosposi. Tolstoy zakwateruje u mnie jakąś inną refugee.
Julia milczała, poczuła się upokorzona.
Nie proponując im zjedzenia kolacji, Natalia wprowadziła je do pokoju, w którym miały mieszkać. Znajdowało się tam tylko jedno małżeńskie łoże, wbudowana w ścianę szafa i… nic więcej. Po ulokowaniu walizek pokazała im tandetnie urządzoną łazienkę, wyłożoną brudnawymi kremowymi kafelkami, uprzedzając, że ciepłą wodę odkręca tylko czasami w celu wzięcia prysznica, ponieważ instalacja jest uszkodzona, a jej nie stać na naprawę.
Po położeniu się do łóżka Julię ogarnęła rozpacz. Ciałem jej wstrząsnął szloch tłumiony poduszką. Leżąca obok niej na małżeńskim łożu Joasia nie była chyba w stanie zrozumieć, dlaczego matka płacze. Znalazły się wreszcie w tym wspaniałym, wolnym świecie. W Ameryce, o której wszyscy w Polsce marzyli!
— Z pewnością spodoba ci się tutaj — szepnęła i usnęła.
Julia uspokoiła się, przypominając sobie wzruszenie i radość, przeżyte podczas zniżania się do lądowania w Nowym Jorku, gdy pokazywała córeczce przez okienko w samolocie znaną z filmów, imponujących rozmiarów Statuę Wolności.
Rozdział 3
Julia leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć. Jak w każdą noc. Z początku miała nadzieję, że w końcu jej organizm przestawi się na nową strefę czasową, lecz minęło już sporo czasu, a szum klimatyzacji wciąż nie pozwalał jej usnąć. Jesienią w Phoenix w dzień panowała dość wysoka temperatura, lecz noce były zimne, więc trzeba było włączać szumiący air conditioning, by ogrzać mieszkanie. Zamierzała poprosić Natalię, żeby zawiozła ją do lekarza po receptę na środek nasenny, lecz ciągle z tym zwlekała. Nie chciała uzależniać się od tabletek.
W Polsce nigdy nie miała problemów z zasypianiem. Przykładała głowę do poduszki i natychmiast usypiała. A tutaj… Jak mogła zasnąć, skoro czuła się jak bezdomny, skopany pies, wyrzucony na bruk? Nocami chciała wyć do księżyca, lecz nigdy go nie widziała przez malutkie okienka, zawsze zasunięte żaluzjami przed oślepiającym słońcem. Nie była już trybikiem w mechanizmie wiary wprawiającym w ruch jej cielesną powłokę. Zdawało się jej, że po tej stronie kuli ziemskiej znalazła się poza sferą przyciągania i oto — pozbawiona pola grawitacji — spadała gdzieś w kosmosie z zabójczą prędkością w czarną otchłań. Jeździła wprawdzie w każdą niedzielę do kościoła, lecz nie potrafiła się modlić. Wiedziała, że Bóg istnieje. Zdawało się jej jednak, że znalazła się poza sferą jego wpływów. Głęboko w pamięci utkwiło jej kazanie pewnego franciszkanina, który przekonywał, że kto nie wierzy w wiekuiste szczęście, nie będzie żył wiecznie z własnej winy, ponieważ nie próbował wysilić się, aby w nie uwierzyć. Niestety, nie potrafiła podjąć żadnego wysiłku w tym względzie.
Do tej pory była osobą religijną, choć nie wyniosła tego z domu. W całej jej rodzinie dorośli chodzili do kościoła tylko w święta. Na niedzielne nabożeństwa, na lekcje religii, do komunii, do bierzmowania posyłano jedynie dzieci. Ojciec jej często powtarzał, że Boga należy mieć w sercu i przestrzegać jego przykazań, natomiast „kto siedzi pod figurą, diabła ma za skórą”.
— To całe straszenie karą za grzechy po śmierci jest potrzebne ciemnym ludziom — pouczał córkę — człowiek inteligentny bez tego wie, jak należy żyć, żeby mieć czyste sumienie. Wie, czym kierować się w życiu.
On zawsze wiedział. Ignorowały na ogół z matką jego rady, zarzucając mu tchórzostwo i czarnowidztwo, lecz później okazywało się, że miał słuszność. Był roztropny, prawdomówny i kryształowo uczciwy. Matka często wyrzucała mu, że zbyt nisko wycenia buty, a potem zżymała się, gdy sprzedał wszystko, żeby zapłacić domiar, gdyż nie chciał oszukiwać skarbu państwa, choć miał o tym państwie jak najgorsze mniemanie.
— Inni jakoś mogli pochować wszystko po rodzinie, nie płacić domiaru i dalej prowadzić warsztat, a z ciebie to taka oferma, ty się wszystkiego boisz! — wymawiała mu, gdy zlikwidował warsztat. — My mogli wszystko do Stefy powynosić i mieć gdzieś urząd skarbowy.
Nie wiedziała w swej naiwności, że wiązało się to również ze zobowiązaniem do donoszenia na klientów.
— A ja nie chcę żyć jak przestępca, co się własnego cienia boi — tłumaczył się.
Ale i tak został zmuszony do życia na bakier z prawem. Jego zarobek w spółdzielni szewskiej pod nazwą — jak na ironię — „Dobrobyt” był tak niski, że musiał dorabiać nielegalnie w domu. Nieraz bał się, że ktoś z sąsiadów, komu przeszkadza stukanie młotkiem, doniesie na niego.
Po powrocie z pracy i zjedzeniu obiadu siadał z powrotem na szewski stołek i znów szły w ruch szydło i dratwa. Pracował dla spryciarza, który potrafił sobie poradzić z urzędem skarbowym. Julia współczuła ojcu, że tak ciężko po całych dniach pracuje. Nawet w niedzielę nie miał wytchnienia. Dopiero późnym wieczorem mył się dokładnie, szorował paznokcie szczoteczką, spożywał kolację, po której kładł się do łóżka i włączał radio, by posłuchać „Wolnej Europy”.
Jednak Julia chodziła w niedzielę na mszę, choć przyznawała nieco racji ojcu. Wszak jej rodzice nie chodzili do kościoła, a żyli zgodnie z dekalogiem. Natomiast mąż koleżanki jej matki co dzień przed pójściem do pracy uczestniczył w mszy, a mimo to miał kochankę. Nieraz dochodziło do jej uszu, jak żaliła się, na jakąś Helgę, a kiedyś podsłyszała jej tajemnicze stwierdzenie, którego nie była w stanie zrozumieć:
— Ta co ja ci będę tłumaczyła, Lodziu! Dość, że ona… — przerwała na chwilę kobieta, patrząc w stronę kąta, w którym Julia czytała książkę. — No, wiesz, nie potrzebuje smoczka. Rozumiesz?
Co więcej, brat jej męża był kościelnym, a mieszkał bez ślubu ze swą konkubiną, gdyż nie miał podstaw do uzyskania rozwodu z żoną. Julia nabrała wówczas przekonania, że jeśli ktoś jest blisko związany z Kościołem, to księża patrzą przez palce na jego grzeszki. Niezbyt się to jej podobało. Po wyjściu za mąż zaniechała chodzenia do kościoła, ponieważ jej mąż był ateistą. Sądziła, że dla Boga nie ma to większego znaczenia. I dopiero, gdy podrosła Joasia, poszła z nią na mszę. Najwyraźniej spodobało się tam małej. Obserwowała księdza, ołtarz. Wsłuchiwała w śpiew i grę na organach. Jedynie podczas kazania trochę się wierciła. Gdy wyszły z kościoła, Julia opowiedziała jej nieco więcej o Bozi, do której modliły się wspólnie przed snem, odkąd dziewczynka zaczęła mówić.
W następną niedzielę była piękna pogoda, pomyślała więc, że może lepiej pójść z dzieckiem na spacer.
— Zobacz, jak ładnie świeci słoneczko — zwróciła się do córeczki. — Dokąd wolałabyś pójść, do Zoo pooglądać zwierzątka czy do kościółka
— Chodźmy do Bozi — zdecydowała mała po chwili namysłu.
Od tego czasu miała już Julia z kim chodzić do kościoła, co czyniła odtąd już przez całe życie. Jednak ostatnio męczyło ją to, stanowiło przykry wręcz obowiązek. Czuła ogromny żal do Boga.
W każdą bezsenną noc snuła takie wspomnienia. Tej nocy przypomniała sobie, jak gorliwie ojciec namawiał ją do pozostania w kraju, w odróżnieniu od matki przewidującej, że jej córka wyjdzie w Stanach za milionera.
Dlaczego go nie posłuchałam? — żałowała po niewczasie.
Przypomniała sobie, że największy autorytet stanowiła dla niego babka, osoba wielce religijna. W każdą niedzielę brała za rękę obu wnuków, to znaczy jego z bratem, i prowadziła do kościoła, a w chwilach wolnych od domowych zajęć przebierała paciorki różańca, modląc się o lekką śmierć. Pewnego ranka stwierdziła, że nie wstanie z łóżka, bo chce się jej spać. Parę godzin później usnęła na zawsze, niepostrzeżenie dla domowników.
Ojciec wspominał babkę w różnych okolicznościach, cytując jej słowa, a zwłaszcza nauki moralne. Stawiał za wzór żonie, którą doprowadzało to do szału. Julia także wyżej ceniła jej maksymy życiowe od tych matczynych. Szczególnie utkwiła jej w pamięci rada, w jaki sposób postępować ze złym człowiekiem: „Jak chwyci cię za połę płaszcza, odetnij ją i uciekaj”.
Tak powinnam teraz zrobić. Uciec od Natalii. — Westchnęła ciężko. — Łatwo powiedzieć. — Tylko jak? Dokąd?
Nieszczęsna kobieta przewracała się z boku na bok, nie mogąc spokojnie uleżeć, owładnięta poczuciem bezsilności. Nie widziała żadnej możliwości uwolnienia się od Natalii i jej nieznośnej córeczki. Trudno jej było pogodzić się z tym bezgranicznym upokorzeniem. Spadła tu na łeb, na szyję. Z pozycji popularnej dziennikarki i prominentnej działaczki „Solidarności” została zdegradowana do roli pomocy domowej u kelnerki.
To chyba diabeł podsunął mi decyzję o emigracji — myślała zgnębiona. — Trzeba było podpisać współpracę z bezpieką. Powinnam była za wszelką cenę zostać w Polsce.
Chciała to uczynić, gdyż nie mogła znieść internowania w ciężkim więzieniu, a zwłaszcza szykan agentki bezpieki, która zamieniła ich celę w piekło. A przy tym przesłuchujący ją funkcjonariusz groził, że jeśli nie zobowiąże się do współpracy, zgnije w więzieniu, nigdy nie zobaczy córeczki, a ta nie dostanie się nawet do szkoły średniej, a cóż dopiero na studia. No i oczywiście ona, jeśli nawet wyjdzie z więzienia, nie zostanie już nigdy zatrudniona w żadnej gazecie… Zdawało się jej, że gotowa byłaby podpisać cyrograf, byleby wreszcie wyjść na wolność, byleby zobaczyć Joasię. A jednak jakaś wewnętrzna siła nie pozwalała jej na to.
Rozpamiętywała ostatni etap internowania, zastanawiając się, jak doszło do tego, że właśnie wtedy zaczęła w niej kiełkować ta niefortunna decyzja o emigracji. Niczym na podniszczonej filmowej taśmie widziała czarny obraz siebie w gronie innych przerażonych internowanych w więziennej furgonetce, która wiozła je w nieznane z koszmarnego więzienia. Jechały kilkanaście godzin w ponurym nastroju przez wschodnie tereny Polski, nie wiedząc dokąd. Obawiały się wywózki za wschodnią granicę. Odetchnęły z ulgą, gdy znalazły się w domu wczasowym w Gołdapi. Międzynarodowa inspekcja nie mogła wszak je zastać w okropnym więzieniu, w którym dotąd przebywały.
Obóz miał pokazowy charakter. Utworzono go w ośrodku wypoczynkowym Radiokomitetu, żeby wywrzeć wrażenie na obserwatorach z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża krytykujących warunki, w jakich przetrzymuje się internowanych. Mimo zakazu podchodzenia do okien i wychodzenia na korytarz, kontrast między więzienną celą a pokojem ośrodka wczasowego sprawił, że zrazu poczuła się jak w raju. Trwało to jednak zaledwie parę dni, gdyż repertuar szykan i represji był tu podobny jak w więzieniu: nękanie przesłuchaniami, częste rewizje, ograniczenie kontaktów z rodziną.
Wprawdzie skończyło się brutalne zmuszanie do współpracy z bezpieką, którym dręczono ją w więzieniu, jednak męczono ją rozmowami mającymi na celu skłonienie do podpisania deklaracji lojalności. Funkcjonariusz bezpieki uzależnił od tego zgodę na wizytę jej matki i córki, co doprowadziło ją do rozpaczy. A jednak nie podpisała. Dlaczego? Przecież nie zamierzała już więcej zajmować się polityką. Skąd wziął się w niej ten desperacki upór? To była jakaś psychoza, przecież tak bardzo zależało jej na tej wizycie. Przekonana była, że po podpisaniu deklaracji zostanie zmuszona do donosicielstwa. Miała na tym punkcie obsesję.
Inne kobiety organizowały akcje uprzykrzające życie obsłudze obozu, prowadziły działania oświatowe, kulturalne, artystyczne. Ona jednak nie była w stanie uwolnić się od depresji, w którą pogrążyła się jeszcze w więzieniu. Drżała z niepokoju o córeczkę, bojowo występującą w szkole przeciw komunistom i buntującą całą klasę przeciw nauce języka rosyjskiego. Dręczyły ją makabryczne sny, w których widziała ją w śmiertelnym zagrożeniu. Myślała o niej nieustannie i nieprzytomnie za nią tęskniła. Prześladował ją obraz dziewczynki, biegającej z innymi dziećmi przed domem z dwoma kluczami na szyi. Wyrzucała sobie, że zaniedbywała ją, gdy zaangażowała się w „Solidarności”. Raz po raz odczytywała jej list:
Kochana Mamusiu!
Przepraszam Cię, że piszę tak późno, ale dopiero wczoraj dostałam Twój list, po dwóch miesiącach, odkąd go wysłałaś. Bardzo za Tobą tęsknię i ciągle wydaje mi się, gdy ktoś puka do drzwi, że to Ty. W naszym bloku i w szkole wszyscy o Ciebie pytają, pozdrawiają, przynoszą żywność, prezenty. Dopiero teraz można poznać, jak wielu masz przyjaciół. Rzeczy składające się na paczkę w dużej części pochodzą od sąsiadów. Przekazuję Ci serdeczne pozdrowienia od nich i od moich nauczycielek. Z grona Twoich kolegów i koleżanek z redakcji „Solidarności-Jastrzębie” był u nas redaktor techniczny i pani Alicja, którzy też serdecznie Cię pozdrawiają w imieniu całego zespołu
Otrzymujemy z kościoła szeroką pomoc. Ostatnio dostałyśmy z babcią paczkę żywnościową, a także tajemniczą zapomogę pieniężną. Każdy chce dać coś dla Ciebie do paczki. Ludzie dzielą się czym mogą. O mnie nie masz się, co martwić. Chodzę do szkoły i odrabiam lekcje. Babcia przyjeżdża z Bytomia zaraz po pracy, gotuje obiady, robi pranie itp. Zostaje aż do wieczora. Bardzo się o Ciebie martwi. Często płacze.
Tymczasem opiszę Ci — myślę, że Cię to interesuje — co się działo od Twojego zniknięcia 13 grudnia. Bardzo żałuję, że nie było mnie wtedy w domu, bo nie mieliśmy pojęcia, że jesteś internowana. Otóż — gdy w niedzielę wieczorem dowiedzieliśmy się o wprowadzeniu stanu wojennego i przerwie w nauczaniu, rozumiało się samo przez się, że zostaję w Bytomiu u dziadków. Nie przypuszczaliśmy, że jesteś internowana, myśleliśmy, że się ukrywasz, skoro do nas nie przyjeżdżasz, bo łączność telefoniczna została przerwana. Tatuś parę dni później nas odwiedził i powiedział, że był w naszym bloku. Mieszkanie było zamknięte, ale dowiedział się od sąsiadki, że jakoby wczoraj widziała światło w oknach i że byłaś w domu. Myśleliśmy więc, że mieszkasz gdzie indziej i tylko od czasu do czasu przychodzisz nakarmić naszą kotkę. Dziadek też parę razy jeździł do Katowic i w końcu dowiedział się, że jesteś internowana. Dostał się przez balkon do mieszkania, zabrał wygłodzoną kotkę i klucze, które wisiały w przedpokoju. Moje klucze nie pasowały do zamka. Widocznie ktoś zmienił zamki i w przedpokoju powiesił klucze.
Nie mogłam uwierzyć, że jesteś internowana. W ogóle wszystko wydawało mi się, jakby to był zły sen. Nie wierzyłam, że za Twoją działalność może ci się stać coś złego. Przecież byłaś tylko dziennikarką w solidarnościowej gazecie. Chyba pamiętasz nasze sprzeczki na tym tle, kiedy się obawiałaś, że mogą Cię wsadzić do więzienia. Podobno internowano tylko ekstremistów. Trudno Ciebie do nich zaliczyć.
To były koszmarne święta Bożego Narodzenia. Wszyscy płakaliśmy.
Do Katowic wróciłam 3 stycznia, bo na drugi dzień zaczynała się nauka i normalne, codzienne życie. Mam teraz bardzo dużo nauki. Kończy się semestr, więc są klasówki i sprawdziany. Stopnie mam o wiele lepsze niż w zeszłym roku. Uczęszczam regularnie na lekcje religii. Gdy będzie spowiedź, na pewno jej nie opuszczę.
Nie mam o tobie żadnych informacji. Wiesz, jak się skończyła moja niefortunna próba odwiedzenia Ciebie razem z babcią. Czekałyśmy parę godzin na mrozie na zezwolenie naczelnika i w końcu go nie otrzymałyśmy. Dlatego proszę Cię, napisz znowu.
Modlę się, żebyś jak najszybciej wróciła. W tej intencji przyrzekam Bogu modlić się, medytować, czytać Pismo Święte, odmawiać różaniec, chodzić często do spowiedzi, dwie godziny dziennie czytać religijne książki. Przede wszystkim nigdy w myśli i sercu nie krytykować mamusi i bezwarunkowo ją kochać.
Jeszcze raz bardzo serdecznie Cię pozdrawiam od siebie, dziadków i wszystkich znajomych. Trzymaj się dzielnie. Tutaj wszyscy są z Tobą. Miejmy nadzieję, że już niedługo się zobaczymy
Twoja córka
Joasia
Dręcząca Julię depresja nie pozwalała jej na skreślenie kilku nawet słów do córki i rodziców. Wciąż zaczynała pisać list, lecz miała w głowie kompletną pustkę. Gdy generał Jaruzelski ogłosił, że internowani mogą wyemigrować, zaczęła zastanawiać się nad tą możliwością.
Chyba będę zmuszona wyjechać z Joasią za granicę — myślała wówczas zdesperowana — by nie żyła w kraju, w którym uczciwych ludzi wyciąga się nocą z łóżek i potajemnie zamyka w więzieniu…
Trudno jednak było się jej zdecydować. Wiedziała, że za mirażem dobrobytu i beztroski na Zachodzie czyhałaby na nią niewyobrażalna tęsknota za Polską. Pamiętała swój dwutygodniowy pobyt w Wiedniu i związane z nim przemyślenia. Pojęła wówczas, że kusząca uroda tamtego świata stanowi dla niej jedynie kryjący wewnętrzną pustkę blichtr, wabiący zwodniczo jak faustowski Mefisto mirażem wiecznej młodości, za którym kryje się otchłań nicości. Po prostu poza Polską w ogóle nie istniało dla niej życie. To, co działo się poza nią, jawiło się jej jako pustka odgrodzona żelazną kurtyną nie tylko od dotykalnego świata, do którego należała, lecz od wszystkiego, co kochała. „Miłość Ojczyzny”, którą pisała zawsze dużą literą, stanowiła dla niej codzienną strawę, zapewniającą istnienie i wzrastanie, jak ongiś mleko z matczynej piersi, wraz z którym ją wyssała. Brzmiało to kiczowato. Ale tak to właśnie było w jej pochodzącej z kresów rodzinie. Ledwo zaczęła mówić, matka nauczyła ją wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały…”. Od najwcześniejszego dzieciństwa chłonęła rodzinną patriotyczną tradycję. Jej dziadek, ojciec matki, był legionistą i odniósł rany w bitwie warszawskiej zwanej „Cudem nad Wisłą”, w której to całkowicie zdane na własne siły polskie wojska uratowały Europę Zachodnią przed zalewem Armii Czerwonej. Swoje zrobiła też lektura trylogii i innych patriotycznych powieści, a także poezji Mickiewicza i Słowackiego. Pochłaniała całą klasyczną literaturę. Pochodzący także ze Wschodu ksiądz nauczający religii, również miał udział w pogłębianiu jej patriotycznych uczuć. Mocno przeżyła peregrynację obrazu Czarnej Madonny w trzechsetną rocznicę częstochowskiego cudu odparcia najazdu szwedzkiego na Polskę, którego historię znała z lektury „Potopu”. Pozostawała pod przemożnym wpływem niezłomnego patrioty, jakim był Prymas Tysiąclecia Kardynał Stefan Wyszyński, który tak wiele wycierpiał dla Ojczyzny. Kropkę nad „i” w jej patriotycznej edukacji, która pchnęła ją w stronę „Solidarności”, stanowiła pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski. Wstrząsnęły nią wówczas jego słowa. Słowa wyrwane z głębi jej duszy, których nie śmiałaby na głos wypowiedzieć, a które rok później wszyscy w „Solidarności” mieli na ustach, stosując się do jego wezwania: „Nie lękajcie się”.
Podczas tej pielgrzymki Jan Paweł II zamierzał spotkać się z mieszkańcami Śląska w Piekarach Śląskich, kultowym miejscu pielgrzymek, gdzie znajduje się XVII-wieczny cudowny obraz Matki Boskiej. Niestety, władze na to nie zezwoliły. Uczyniły to w ostatniej chwili, gdy wszystko już było przygotowane na jego przybycie. Cóż, katowiccy towarzysze zawsze najzacieklej walczyli z Kościołem. Całe więc rzesze mieszkańców Śląska udały się na spotkanie z papieżem do Częstochowy. Oficjalni przedstawiciele górników, hutników i innych grup zawodowych zawieźli prezenty oraz słowa gorącego powitania i radości od śląskiego społeczeństwa. W czasie transmisji telewizyjnych ulice miast pustoszały. Rodziny, sąsiedzi, przyjaciele spotykali się co dzień, żeby wspólnie przeżywać to wspaniałe święto, które zjednoczyło ich niepodzielnie, wzbudziło nadzieję, napełniło optymizmem. Siedząca z nią w pokoju redakcyjnym Zosia nazwała to psychozą tłumu.
Tak, ma słuszność — pomyślała Julia z sarkazmem. W tym przeklętym ustroju wszyscy cierpimy na psychozę.
Rozdział 4
Przebieg wizyty śledziły z Olgą w jej mieszkaniu, popijając wino. Zdawało się jej, że przyjaciółka podziela jej uwielbienie dla papieża. Ludzie tego pokroju byli przekonani, że zreformuje on Kościół, jako że znany był z postępowych poglądów. A poza tym nie byli tak zupełnie pozbawieni dumy narodowej. Duma i radość przepełniały wszystkie serca. Wszyscy kochali polskiego papieża… Z jednym wyjątkiem. Zosia wszem i wobec głosiła, że go nienawidzi, że nie może patrzeć na jego fałszywą lisią mordę. Poza tym jednym wszakże wyjątkiem Julia nie zetknęła się wówczas z nikim, kto nie odczuwałby radości i dumy. Papież podbił serca wszystkich Polaków, łącznie z zagorzałymi ateistami, takimi jak na przykład inny jej redakcyjny kolega, który zwrócił jej kiedyś uwagę, że noszenie na szyi medalika nie przystoi „pracownicy frontu ideologicznego”, a także takimi nawet jak komentatorzy telewizyjni, z trudem skrywający zakazane uniesienie podczas transmisji tej wizyty.
Homilie Ojca Świętego wzbudziły pragnienie prawdy i wolności oraz poczucie godności osobistej tudzież inne szlachetne uczucia dławione przez komunistów. Tłumy uczestniczące w nabożeństwach pod gołym niebem zachowywały się godnie, dostojnie, co napawało dumą. Papież rozpalił poczucie wspólnoty narodowej. A tego obawiała się najbardziej rządząca garstka komunistów, kneblująca ludziom usta argumentem geofizycznego położenia kraju. Zrozumieli wówczas, jak bardzo są upokorzeni przez najgorsze elementy społeczeństwa dysponujące środkami przymusu.
Władze lękały się poczucia wspólnoty, a zwłaszcza „psychozy tłumu”, jak określano uniesienie mas uczestniczących w mszach odprawianych przez Ojca Świętego. Opierając się na zasadzie „dziel i rządź”, bazując na najniższych instynktach, usiłowały rozbić naród, poróżnić robotników z inteligencją, ateistów z wierzącymi, a także ludzi z różnych regionów kraju. Jednak jednoczył ich bunt przeciwko nędznej egzystencji, a wizyta Ojca Świętego wzbudziła w sercach nie tylko wspaniałe uczucia, lecz również gorycz, uświadamiając grozę fałszu, w jakim żyli.
Wszystko to tkwiło w niej wciąż z niepohamowaną siłą. Przesuwało się przed jej oczami w owe bezsenne noce niczym na filmowej taśmie…
Stała w tłumie przed bramą Stoczni Gdańskiej tonącą w kwiatach jak ołtarz podczas majowych maryjnych nabożeństw, kojarzących się jej z barwami i zapachami wspomnień z dzieciństwa. Nie mogła oderwać oczu od obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i wizerunku Jana Pawła II. Ich zaskakujący widok w tak nieoczekiwanym miejscu, gdzie spodziewała się ujrzeć coś zgoła innego, wstrząsnął nią jak burza.
Znalazła się tam przypadkowo, dzięki temu, że wysłano ją jako korespondentkę na kolejny festiwal piosenki w Sopocie. Trudno powiedzieć, co wówczas ją bardziej poruszyło — te dwa wywieszone na bramie, drogie sercu obrazy, czy też zdesperowane twarze siedzących na murze robotników czyniących wrażenie zdecydowanych na walkę na śmierć i życie. Powiało grozą radzieckiej interwencji. Ciarki przechodziły jej po plecach, gdy słuchała nadawanych przez megafon „Postulatów”.
— Zbyt wiele żądają — stwierdził z niepokojem jeden ze znajomych, którzy zabrali ją ze sobą samochodem z Sopotu do Gdańska.
Postulaty brzmiały zbyt radykalnie jak na owe czasy.
Znajomi mieli gazetę, w której pisano, że strajkujący to chuligani i kryminaliści terroryzujący pragnącą pracować załogę.
— Masz, przeczytaj sobie, pani redaktor! — zwrócił się do niej uszczypliwie jeden z nich.
Zrobiło się jej przykro. Ogarnął wstyd, że jest dziennikarką.
Gdy rozpoczęły się strajki na Śląsku, nie wolno im było ruszać się z redakcji, jedynie kolejno wyznaczane osoby pisały o tych nielicznych zakładach, w których nie przerywano pracy. O strajkach nie wspominano. Była tym zdruzgotana, nie chciała dłużej pracować w takiej prasie. Dla niej zawsze najważniejsza była prawda. Często jej nie znała, lecz zawsze do niej dążyła, niestrudzenie szukając tych rejonów, w których można było znaleźć chociażby jej namiastkę.
Oczywiście i na nią przyszła kolej uczestnictwa w stwarzaniu fikcyjnej rzeczywistości. Sekretarz redakcji wezwał ją do siebie.
— Wiem, że lubisz brać w obronę słabszego, proponuję ci więc napisanie o którejś z kopalnianych rad zakładowych, ponieważ są one obecnie… — zawiesił głos dla wzmocnienia efektu — …słabiutkie — dodał z kpiącym uśmiechem.
— Obiecuję ci, że i tym razem stanę po stronie pokrzywdzonych — odpowiedziała poważnie.
Przypomniała sobie, jak dwa lata wcześniej zareagował, gdy przyniosła mu rozmowę z Marią Kuncewiczową. Ze skrzywioną miną zwrócił jej artykuł ze słowami:
— Nie, tego ci nie opublikujemy! Ta Kuncewiczowa jest przecież… — zawahał się przez chwilę, szukając stosownego eufemizmu — kos-mo-po-lit-ką! — wycedził przez zęby.
To było miłe wspomnienie. Ów piękny dom, którego gospodyni dowartościowała ją i podniosła na duchu. Tradycyjny polski dworek z ikoną Matki Bożej nad drzwiami. Oryginalny kaflowy huculski piec, jak i wszystkie inne sprzęty, nawiązywały do przeszłości pisarki w przedwojennej Polsce. Zgromadziła w nim przedmioty kojarzące się jej z najszczęśliwszym okresem życia. Ożyła na nowo atmosfera tamtych dni, gdy pisarka oprowadzała ją po domu, pokazując jej te pamiątki.
Jak doszło do tego spotkania? Przebywając na wczasach w Domu Dziennikarza w Kazimierzu dowiedziała się, że obok mieszka pani Kuncewiczowa. Wiadomo jednak było, iż stroni od ludzi, nie próbowała więc się z nią spotkać. Sama też w tym czasie unikała wszelkiego towarzystwa, wystarczała jej Joasia, która także wówczas najbardziej lubiła przebywać z matką. Tym razem jednak dziesięcioletnia już dziewczynka znalazła sobie koleżanki w swoim wieku, a Julia poczuła się opuszczona i samotna. Sama chodziła na spacery, lecz ani urocza architektura ani piękno natury nie były w stanie zagłuszyć jej „ryków duszy”. Zdawało się jej, że zrujnowano jej życie i nie ma sposobu, by je odbudować. Często spoglądała na dom pisarki w przeświadczeniu, że tam znalazłaby lekarstwo. Nie śmiała jednak zakłócać jej spokoju. Dopiero na dwa dni przed wyjazdem zdobyła się na odwagę i zatelefonowała. Poprosiła o rozmowę o etycznych dylematach współczesnego świata.
— Nie udzielam wywiadów na tematy pozaliterackie — odpowiedziała szorstko pisarka.
— Ale na temat moralności, sądząc po pani książkach i życiowej postawie, ma pani tak wiele do powiedzenia, bardzo panią proszę — nalegała.
— Dobrze — zgodziła się nieoczekiwanie autorka lubianych przez Julię książek. — Kiedy chciałaby pani przyjść?
— Jutro — odpowiedziała uradowana — bo pojutrze wyjeżdżam.
Spotkały się o dziesiątej rano. Julia wyobrażała ją sobie jako elegancką, zadbaną damę, tymczasem pisarka miała pospolity wygląd. Skromnie ubrana, bez makijażu, z pokrytą zmarszczkami twarzą o przenikliwym spojrzeniu. Zaprosiła ją do salonu, usiadły przy stole. Przyglądała się jej uważnie, rozmawiając na błahe tematy. Następnie oprowadziła ją po domu, po czym z powrotem zajęły miejsce naprzeciw siebie, tym razem w gabinecie, a autorka zwróciła się do niej oficjalnym, oschłym tonem:
— Proszę pytać!
Julia poczuła lekką tremę, jak zwykle przed pierwszym pytaniem w rozmowie z kimś tak znakomitym. Potem już poddawała się intelektowi i urokowi wybitnego rozmówcy. Podobnie było i tym razem. Wszakże odczuwała radość szczególną, wypływającą z zaskakującej zbieżności poglądów oraz z wyczuwalnej sympatii, jaką ją z tego chyba powodu obdarzyła pisarka. Zastanawiały się zwłaszcza nad fenomenem wywierania dobroczynnego wpływu przez wybitnych artystów, nie tylko na odbiorców ich twórczości, lecz również na najbliższe otoczenie, mimo ich wątpliwej nieraz moralności.
Julia czyniła sobie wyrzuty, że zajmuje czas pani Kuncewiczowej, gdyż uskarżała się ona, iż tak wiele spraw odciąga ją od pisania. Zdumiała się, kiedy przeczytała dedykację na ofiarowanej jej książce:
Julii Lekarczyk z podziękowaniem za interesującą rozmowę i Jej czarującą osobowość.
Trudno jej było uwierzyć, że zrobiła tak dobre wrażenie.
Pisarka żaliła się, że jest inwigilowana, że nachodzą ją całe wycieczki agentów. Istotnie, sama miała okazję się przekonać, iż traktowano ją w jej ukochanej ojczyźnie podejrzliwie, skoro nawet w jej czytelnikowskiej gazecie nie chciano opublikować rozmowy z nią.
Wspominając to spotkanie poczuła żal, że nigdy więcej już nie zobaczy pani Kuncewiczowej. Zatęskniła za nią jak za kimś bliskim. Przypomniała sobie, że przyglądała się jej w pewien szczególny sposób, jakby podzielała jej uczucie, że znają się od dawna.
Wobec odrzucenia rozmowy w swojej redakcji, oddała ją do literackiego tygodnika o znikomym nakładzie i czekała na decyzję, czy będzie opublikowana. Dopiero wówczas zamierzała ją telefonicznie autoryzować. Po jakimś czasie ukazała się — ku jej zdumieniu — z pięknym aktualnym zdjęciem. Na stole leżała ta sama książka, co wówczas, gdy rozmawiały. Domyśliła się, że ktoś inny pojechał autoryzować artykuł wraz z fotoreporterem. Gdy spytała o to kolegę, któremu przekazała wywiad, zrobił tajemniczą minę:
— Nie wolno mi z tobą na ten temat rozmawiać! — rzekł półgębkiem.
— Na Boga! — zdumiała się. — Cóż to za szopki z tą Kuncewiczową? Przecież w końcu wywiad się ukazał.
— Możesz sobie odebrać w kasie pieniądze — powiedział oschle. — I radzę ci, nie szukaj z nią kontaktu — rzekł obcesowo. — Na pocieszenie mogę ci tylko powiedzieć, że ona bardzo by chciała się z tobą spotkać — dodał z przekąsem.
Zła była na siebie, że zlękła się wówczas tej pogróżki i nie zatelefonowała do tak bliskiej jej osoby. Przypomniała sobie, że zamierzała się z nią skontaktować, a tylko z jakiegoś niezrozumiałego względu nigdy tego nie uczyniła. Musiała tu wchodzić w grę jedna z ezoterycznych metod jej esbeckiego otoczenia. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego tak wiele jej zamierzeń spaliło wówczas na panewce i dlaczego robiła tak wiele rzeczy, których nie zamierzała uczynić.
Nieco później jej przyjaciółka Olga zabrała ją ze sobą na urlop do Domu Dziennikarza w Bułgarii, który zarezerwowany był tylko dla „wtajemniczonych” i w którym roiło się od Rosjan, przypuszczalnie agentów KGB. Wtedy zacieśniła się jeszcze bardziej ich przyjaźń i od tego czasu Olga wiedziała o każdym jej kroku. Julia pamiętała, że wypytywała ją o panią Kuncewiczową… Wiedziała, że Olga jest bardzo wpływową osobą. Ale żeby miała coś wspólnego z bezpieką? Nie. To nie było w jej stylu. Teraz jednak wiedziała już, że ta kobieta zaprzyjaźniła się z nią nie z sympatii, a jedynie po to, by ją „rozgryźć” i manipulować nią, aranżując dwuznaczne sytuacje uniemożliwiając jej bliższe kontakty z ludźmi z „jej świata”, z którymi przeprowadzałam nieraz wywiady. Szef również stosował perfidne metody zatrzymujące ją w tym zaklętym kręgu. Główną z nich stanowiły niskie honoraria, a co za tym szło — wpędzające w kompleksy ubóstwo. Chodziło o to, by pod wpływem kontaktów z właściwymi ludźmi ptaszkowi nie odrosły podcięte skrzydła i nie wyfrunął mu z klatki.
Stosując się do polecenia sekretarza redakcji, pojechała do kopalni „Dymitrow” w Bytomiu. Jednak drzwi Rady Zakładowej, o której miała pisać, ominęła z daleka i z biciem serca skierowała się do Zakładowej Komisji „Solidarności”.
Rozmowa z przewodniczącym i z ciężko przestraszonym, dość uczciwym zresztą, lecz bezsilnym dyrektorem kopalni stanowiła dla niej wstrząsające przeżycie. Napisała wówczas reportaż, który nie został — o dziwo — odrzucony przez redaktora naczelnego. Czynił tak czasami, płacił za niektóre artykuły, nie nadające się z różnych względów do publikacji. Więcej — nieco później, w momencie kompletnej dezorientacji władz, gdy zmieniono pierwszego sekretarza wojewódzkiej organizacji partyjnej, reportaż opublikowano.
Niestety, zabroniono jej pisania o Związku, chociaż został wreszcie przez media zauważony. Powierzono to jednemu z „dwuetatowców”. Jednak Julia nawiązała konspiracyjne kontakty z „Solidarnością”.
Przyszedł jej wówczas do głowy pewien cytat: Nie trudź się daremnie w służbie niegodnego. Prawdopodobnie pochodził z Pisma świętego, nie była jednak tego pewna. Oparła na nim wystąpienie na zebraniu dziennikarzy związanym z powstaniem „Solidarności”, usiłując poruszyć sumienia kolegów i koleżanek, by spowodować ich przyłączenie się do Ruchu. Nie tylko nikt jej nie poparł, lecz została wręcz wykpiona i ośmieszona.
Po kilku potajemnych eskapadach na konspiracyjne zebrania postanowiła pożegnać się z państwową prasą, gdyż uprawianie jej namiastki prawdy nie tylko stało się niemożliwe, lecz również nie miało już najmniejszego sensu. Niełatwo było jej podjąć tę decyzję. Strasznie się bała.
Przejście na etat do „Solidarności” przed jej wątpliwą jeszcze legalizacją stanowiło akt bohaterstwa, o które nie tylko nikt, ale i ona sama by siebie nie posądziła. Trudno się więc było dziwić podejrzeniom, że działa pod parasolem ochronnym bezpieki, biorąc zwłaszcza pod uwagę fakt, że obracała się w szczególnie inwigilowanym środowisku. To nie było to samo, co wpisanie się do Związku, pozostając w swoim miejscu pracy, chociaż i to w tym czasie wymagało odwagi, gdyż wiązało się z utratą świadczeń socjalnych oraz szykanami ze strony pracodawców.
Julia odczuwała wręcz grozę ryzykowania życiem. Postanowiła jednak je poświęcić. Nie udało się jej stworzenie szczęśliwej rodziny. Cóż zatem mogła uczynić dla syna i najbliższych, ba, dla wszystkich rodaków? A zwłaszcza dla siebie samej. Znalazła wreszcie spełnienie pragnienia miłości. Znalazła je w urzeczywistnianiu się w narodowej wspólnocie. Pracując w „Dzienniku Zachodnim”, stanowiła jedynie narzędzie cudzych interesów. A choć cierpiała obecnie z powodu miażdżących pogróżek i szykan bezpieki tudzież przerastających siły trudów, to jednak przepełniała ją radość, że zdobyła się na ten krok.
Był to najszczęśliwszy okres w jej życiu. Nareszcie mogła być sobą, mówić i pisać to, co czuła i tak, jak myślała. Nie musiała wiecznie gryźć się w język, by nie zdradzić swoich poglądów. Poczuła smak urzeczywistniania się bez ograniczeń, smak wolności wyboru. Cieszyła się, że wreszcie udało się jej odnaleźć właściwą drogę, oszołomiona nadzieją bezkrwawego odzyskania niepodległości przez ojczyznę… Nie, nie wyobrażała sobie, że mogłaby ją opuścić.
Rozdział 5
Wtem usłyszała płacz Nicole. — Mama, gdzie mama? — łkała dziewczynka.
Wstała i pobiegła do niej.
— Nie płacz, Nicki. — Pogładziła ją po główce. — Mama zaraz przyjdzie.
— Leżyć koło mnie! — nakazała jej dziewczynka.
— Nie mogę. Mamusia zaraz wróci i będzie zła, że jej miejsce przy tobie jest zajęte.
— Kiedy wróci? — zawodziło dziecko.
— Już niedługo — uspokajała je. — Przecież wiesz, że mama do późna pracuje. Posiedzę przy tobie aż do jej powrotu.
Gdy Nicole usnęła, Julia wróciła do swojego pokoju, położyła się na wznak i dalej snuła smutne wspomnienia. Wszystko to tkwiło w niej wciąż z niepohamowaną siłą.
W maju zaczęto zwalniać pierwsze kobiety, znalazła się wśród nich. Po powrocie do Katowic rozkoszowała się ciepłem domowych pieleszy. Upajała ją wiosenna aura, kwitnące drzewa, pachnące jaśminy i bzy, śpiewające ptaki. Zajmowanie się wytęsknioną córeczką i gospodarstwem domowym miało tak zbawienny wpływ na jej rozregulowany system nerwowy, że zaniechała zamiaru wyemigrowania.
Jednak po pewnej zaskakującej wizycie znów zaczęła o tym myśleć:
Ze zdumieniem śledziła, jak Zygmunt wyciąga z aktówki kwiaty. Patrzyła na niego, jak zwykle, z przyjemnością. Był taki piękny. Przypominał jej idola z lat dziewczęcych, francuskiego aktora Gerarda Philipa. Te same szmaragdowe oczy i ten sam zagadkowy lekki uśmiech, który wiecznie gościł na jego ustach. Podkochiwała się w nim, a on nie omieszkał usiłować ją uwieść. Nie udało mu się tylko dlatego, że był żonaty, co dla niej stanowiło tabu.
Poznała go podczas podróży do Gdańska na I Krajowy Zjazd Delegatów „Solidarności”. Całą noc spędzili na emocjonującej rozmowie na temat nękających Związek problemów. Bardzo ich to zbliżyło, gdyż podzielali poglądy we wszystkich niemal kwestiach, zwłaszcza w ugodowym nastawieniu wobec wrogów. Zygmunt pracował w jakimś instytucie naukowym w Katowicach, pomimo młodego wieku miał już tytuł docenta.
Wróciła wspomnieniami do tych dni:
Leniwie snuł się pogodny, ciepły październik 1981, nie przystający do nerwowej atmosfery przed drugą turą I Krajowego Zjazdu Delegatów „Solidarności” odbywającego się w Gdańsku. W oszałamiająco czystym dla Ślązaków nadmorskim powietrzu z wibrującym delikatnym zapachem zeschłych liści unosiła się aura niezwykłej, ekscytującej acz ryzykownej przygody. Byli w radosnym nastroju, nie przeczuwając niczego złego, choć od tragicznej grudniowej nocy dzieliły ich zaledwie dwa miesiące.
Po ulicach Gdańska jeździły gaziki wypełnione milicjantami i wojskowymi w hełmach. Pewien szwedzki dziennikarz spytał na konferencji prasowej, czy ten szczególny sposób patrolowania miasta podczas Zjazdu został uzgodniony z „Solidarnością”, co sala powitała gromkim śmiechem. Niełatwo było wówczas ich przestraszyć. Mimo więc owych patroli przed halą „Olivii” gromadziły się tłumy. Wokół roztaczał się pejzaż odpustu. Kwitła wymiana znaczków i plakietek, rozchwytywano wszelkie podziemne wydawnictwa. W mrowiu osób w przeróżnym wieku zwracali uwagę starsi panowie, śmiesząc brzuszkami obwieszonymi plakietkami w rodzaju: „element antysocjalistyczny” czy też „Kocham Związek Radziecki”.
Przed akademicką stołówką żywiącą uczestników Zjazdu wymalowano na ziemi ogromnymi literami: Kto manipuluje delegatami? Analfabeta z bezpieki. Chodziło o to, że w czasie pierwszej tury podrzucano do stołówki wredne ulotki, pełne ortograficznych błędów. „uświadamiające” delegatów, że są manipulowani przez „elementy antysocjalistyczne”.
Sytuacja była niewesoła. Panowało oburzenie z powodu oficjalnej kampanii rozpętanej do granic nerwowej wytrzymałości. Przemieszanie wiarygodnych informacji z szerzonymi przez bezpiekę plotkami wywoływało straszliwy chaos. Polityczne intrygi utrudniały nawet najprostsze sprawy organizacyjne. Na przykład fama niosła, że w związku z rozpoczęciem roku akademickiego zmniejszyła się liczba miejsc noclegowych i stąd wynikają kłopoty z zakwaterowaniem delegatów. Okazało się, że w ostatniej chwili zjechało do Gdańska dodatkowo wielu „aniołów stróży”, dla których potrzebne były te miejsca.
Obawiano się, że władze nie dopuszczą do Zjazdu, gdyż podjęły w tym celu wiele działań. Najpoważniejszym był scenariusz realizowany na Śląsku. Atakowano prasę podziemną i organizacje związkowe w kopalniach „Sosnowiec” i „Szczygłowice”, a działaczy stawiano w stan oskarżenia za przemówienia. Najperfidniejszy chyba stanowiła uchwała rządowa dotycząca pracy w weekend w kopalniach. Przedstawienie tych faktów w pierwszym dniu obrad przez przewodniczącego Regionu Śląsko-Dąbrowskiego Leszka Waliszewskiego poruszyło delegatów z całego kraju patrzących niekiedy na Śląsk niechętnym, zawistnym okiem. Teraz poznali czarną prawdę.
Pierwszy dzień obrad stanowił dla rocznego dziecka ze zjazdowego plakatu przyśpieszony kurs politycznego przedszkola. Oberwało się Prezydium Zjazdu oskarżanemu o niezdecydowanie w prowadzeniu obrad umożliwiające manipulowanie delegatami i odwlekanie dyskusji na temat samorządu. Na sali obrad, zwłaszcza w kuluarach, krążyły niesamowite spekulacje i bezpodstawne, zdawałoby się, pomówienia. Był to dzień bicia antyinteligenckiej piany „w trosce o robotniczy charakter Związku”, rozbabrania słusznej skądinąd krytyki niedoskonałości organizacyjnych i finansowych, jątrzenia wśród ekspertów, wygrywania emocji, spychania dyskusji na boczne tory.
Obrady przeciągnęły się do późnych godzin nocnych. Julia była zmęczona i sfrustrowana. Przebieg obrad podziałał jak zimny prysznic na jej rozentuzjazmowaną głowę. Zwątpiła w możliwość uchwalenia programu.
Drugi dzień rozpoczął się Eucharystią celebrowaną przez opiekującego się Zjazdem od strony duchowej księdza Józefa Tischnera, podczas której można było przystąpić do spowiedzi i komunii. Skorzystały z niej takie tłumy, że zabrakło komunikantów. Ksiądz skomentował ten fakt z humorem.
— Zrozumiałe, że „Solidarność” wciąż zaskakuje władze, lecz to, że potrafiła zaskoczyć Kościół, stanowi ogromny sukces.
— Czujemy skierowane na nas oczy rodaków — powiedział podczas kazania. — Jedni spoglądają z ufnością, inni z niepokojem, jeszcze inni z niedowierzaniem, a nawet z lękiem. Wyłania się kluczowe dla wszystkich pytanie: Czy potrafimy zmienić w rzeczywistość nasze polskie nadzieje, a zwłaszcza pracę w pracę mądrą i niepodległą…?
Przemawiał dość długo, a wysiłek jego nie poszedł na marne. Obrady potoczyły się zadziwiająco sprawnie w porównaniu z dniem poprzednim. Odtąd niezmiennie wzywano go na pomoc, gdy trudno było zapanować nad chaosem, nad panoszeniem się wrogów. Wiedzieli i przed Zjazdem, że droga „Solidarności” nie jest usłana różami. Niemniej takich cierni, po jakich toczyły się obrady nie był w stanie przewidzieć najskrajniejszy pesymista. Przykładem, który najmocniej utkwił Julii w pamięci, było zachowanie jednego ze śląskich delegatów, który stał się on w ciągu kilku dni najpopularniejszą postacią. Karierę tę przypieczętował jego show zainspirowany przez ministra finansów i przewodniczącego Państwowej Komisji Cen podwyżką cen papierosów. Nasz delegat uniósł się wraz z dymkiem papierosa, a raczej wypłynął na spienionej fali sztormu napierającego na obrady Zjazdu. Naśladując niezbyt dobrze śląską gwarę, miał reprezentować „zdrowy rozsądek”, a w efekcie uniemożliwiał kontynuowanie obrad uwagami w rodzaju:
„Jest tu jeden taki, co w trampkach wybiero się na Rusa.”
„Przez czydziści szyść lot urosła piramida kamieni, a teraz kożdy chce na wierch włazić po jedyn kamiń i zrzucać go z góry.”
„Statut je lo prowników, nie lo robotników. Dziesięć przykazań Bożych ma dwa tysiące lot i nikt ich nie zmienia.”
„Powiązanie stanowisk. Dziwne. Jak baba krowa doi, jak chwyci za cztyry cycki do ręki, to nie może wcale nadoić.”
Potoku tych „ludowych mądrości” nie był w stanie (czy też nie chciał) zatrzymać prowadzący obrady, gdyż sala domagała się nieustannie dopuszczania „elokwentnego” delegata do głosu. Występował kilka razy dziennie, szczególnie „błyskotliwie” wypowiadał się na temat wprowadzonej podczas Zjazdu podwyżki cen papierosów, w związku z czym poszło z dymem kilka dni Zjazdu.
Dzień po dniu następowały zaskakujące zdarzenia, bulwersujące wypowiedzi, spory, konflikty. O przebiegu obrad decydował nie tylko „polski temperament” — jak to kurtuazyjnie określił na jednej z konferencji prasowych korespondent szwedzkiej gazety — czyli brak kultury politycznej, lecz również precyzyjny scenariusz wrogów zakamuflowanych wśród delegatów.
Zaproszeni obserwatorzy i korespondenci gazet, wśród których siedziała Julia, kibicowali z balkonu, jakby na dole rozgrywała się partia szachów.
„Oj, źle idzie, niedobrze” — biadolił w trudnych momentach jej sąsiad z lewa, wysłannik „Le Monde”.
Chwile załamania przeżywali członkowie Komisji Programowej, a także delegaci wyrażający się z dezaprobatą o pracach tejże komisji. Padały propozycje przedyskutowania na Zjeździe tylko tez, odkładając na później stworzenie programu, co oznaczałoby wszak fiasko.
Nieoczekiwanie w jedenastym dniu obrad, pod wieczór nastąpił niezwykły przełom. Na tafli hali „Olivia”, którą zaczęto już zamrażać, ujawnili się niespodzianie doświadczeni deputowani demokratycznego zgromadzenia, dyskutujący ze znawstwem specjaliści różnych dziedzin: nauczyciele, lekarze, prawnicy, działacze kulturalni. Kto nie miał nic mądrego do powiedzenia, siedział cicho. Cichutko siedzieli wyczerpani pieniacze manipulowani przez bezpiekę. Arsenał ich niezawodnych środków został wyczerpany. Przetrzymali ich rzetelnie przygotowani delegaci.
Poczuli, że od pierwszego dnia Zjazdu dzieli ich cała epoka. Znaleźli się niespodzianie wśród zupełnie innych ludzi. Sami też poczuli się innymi. Wszyscy przeżyli tu wewnętrzną przemianę, zarówno zwolennicy „Solidarności” jak i jej wrogowie. Doświadczyli owego rzadkiego uczucia uniesienia, jakiego doznaje się w chwilach zwycięstwa dobra nad złem. Jest ono bowiem niezaprzeczalne w wymiarze ogólnoludzkim i ponadczasowym, lecz w skali życia jednostki tak rzadko spotykane.
Cud ten miał racjonalne podstawy. Po uwzględnieniu kilkudziesięciu wniosków stworzono drugą wersję projektu uchwały programowej. Jej przedłożenie delegatom w jedenastym dniu obrad stało się punktem zwrotnym. Rozdano ją rano, a już wieczorem sala obrad przeobraziła się z kłębowiska nieustannych sporów w parlamentarne zgromadzenie. Zastosowano przy tym nowy sposób prowadzenia dyskusji. Czterech referentów Komisji Programowej prezentowało proponowane zmiany, pomijając te tylko, które nic nowego nie wnosiły lub też nieproporcjonalnie rozszerzały poszczególne fragmenty programu. Zainteresowani delegaci, ci którzy zapoznali się z otrzymaną rano drugą wersją projektu, zgłaszali z sali dalsze poprawki i uzupełnienia. Dla wyczerpanych pieniactwem tajniaków był to zbyt duży wysiłek intelektualny. I chyba dzięki temu w ciągu kilku godzin zdołano wprowadzić jeszcze sporo poprawek pochodzących z sali.
Było to tak zaskakujące, że od pierwszych chwil tej sprawnej dyskusji widownia wypełniła się po brzegi. Aż żal było wyjść na papierosa, by nie uronić czegoś istotnego. W kuluarach podczas przerw zapanował wspaniały nastrój. Niewyspani, zagrypieni, krańcowo zmęczeni ludzie cieszyli się z każdego przegłosowanego rozdziału uchwały jak ze wspaniałego zwycięstwa.
— Ale pięknie rozwiązaliście problem sojuszy! — zwrócił się do Julii w pewnym momencie rozentuzjazmowany korespondent radzieckiej agencji prasowej TASS.
Chodziło mu o sformułowanie: Podjęte przez nas dzieło wielkiej przemiany chcemy prowadzić bez naruszania sojuszów międzynarodowych. Mogą one uzyskać gwarancje rzetelniejsze niż dotąd. Naród nasz, ożywiony głębokim poczuciem godności, patriotyzmu i swej tradycji, może być wartościowym partnerem jedynie wtedy, gdy zobowiązania podejmuje sam i świadomie.
Z niesmakiem tedy przeczytała później napastliwą i oszczerczą informację Agencji TASS, w której — między innymi — nazwano Zjazd „antysocjalistyczną i antyradziecką orgią”.
Rozdział 6
Kiedy Uchwała Programowa zapadła, poczuli ogromną ulgę. Istnienie „Solidarności” stało się faktem. Przekroczyli wreszcie próg okresu założycielskiego. Powstał jedyny w swoim rodzaju program łączący różne orientacje, koncepcje, przekonania.
Zwracał się do wszystkich, był skierowany do całego społeczeństwa. Pamiętali słowa Jana Pawła II:
Nigdy jeden przeciw drugiemu. Jedni przeciw drugim. Nie może być walka silniejsza od solidarności.
Po roku ciężkich zmagań stworzono wreszcie oparty na tej prostej zasadzie program, którego ostatnie zdanie najlepiej chyba wyrażało intencje delegatów:
Niech to będzie porozumienie wokół tego, co narodowe, demokratyczne i ludzkie. Wokół tego, co nie powinno nas dzielić.
To były szalone dni. Emocje Julii i Zygmunta sięgały zenitu. Po zakończeniu obrad ogarnęło ich uczucie satysfakcji. Byli szczęśliwi, że udało się uchwalić program, jednak bardzo zmęczeni. Nie zdawali sobie sprawy, jak pięknie było na zewnątrz w promieniach słońca złotej jesieni, gdyż całe dnie do późna w nocy spędzali w hali. Po czym ona nadawała jeszcze teleksem do gazety wielostronicowe sprawozdania. Zygmunt był członkiem prezydium prowadzącego obrady. Po ich zakończeniu uczestniczył w posiedzeniach komisji programowej do późnych godzin nocnych. Przyznać trzeba, że nadawał się do tej roli znakomicie. Młody, dobrze zapowiadający się, wzbudzający zaufanie naukowiec, o ujmującym wyglądzie, niesłychanie elokwentny, odznaczający się błyskawicznym refleksem.
Po zakończeniu zjazdu, jak co dzień, wspólnie posilali się w stołówce, w której zalatanym delegatom, pracującym nieraz przez cały dzień o suchej bułce, stworzono tu dobre warunki dożywiania. W milczeniu pałaszowali schabowego. Pierwsza odezwała się Julia.
– Jak się czujesz po tym maratonie?
— Jestem kompletnie wyczerpany. Przytłaczała mnie ta trudna atmosfera i…
— Ciężar odpowiedzialności — przerwała mu Julia — bo w końcu byłeś w prezydium, od którego w znacznej mierze zależało, jak potoczą się obrady.
— Tego bym nie powiedział. Każdy delegat siedzący w krześle na tej sali był w tej samej sytuacji — rzekł skromnie. — Wszyscy byliśmy pod wrażeniem minionego roku, pod wrażeniem przełomu, na który czekał każdy z nas, tak jak i cały naród. Na nas wszystkich spoczywała taka sama odpowiedzialność, bez względu na to, czy siedziało się za stołem prezydialnym czy na sali. Nikt nie miał szczególnego wpływu na merytoryczny tok obrad, musieliśmy po prostu uchwalić to, do czego zobowiązali nas wyborcy. Trafić w dziesiątkę oczekiwań i pragnień związkowców.
— No tak, jednak trudno odmówić racji malkontentom, twierdzącym, że prezydium miało ogromne możliwości manipulowania obradami.
— Wygadałem płuca, żeby tym, którzy oskarżali o manipulowanie prowadzącego nasz zjazd regionalny, wytłumaczyć, że się mylą. Niestety, tutaj też byli ludzie o podobnej mentalności. Jeszcze przed rozpoczęciem obrad z całym przekonaniem twierdzili, że Zjazd będzie zmanipulowany.
— Skąd brały się te podejrzenia? Zauważyłam, że gdy prezydium dopuszczało wnioski z sali, mówiono, że wprowadza chaos przedłużający obrady. Natomiast, kiedy ich nie dopuszczało, oskarżano je o łamanie zasad demokracji.
— Za każdym z ośmiuset ludzi, siedzących na tej sali, ciągnęły się obciążenia z przeszłości i trudnego minionego roku. Wszyscy byliśmy zmęczeni. Wielu z nas pracuje na trzy zmiany: praca zawodowa, dom, Solidarność. Za każdym stało dziesięć tysięcy członków Związku, którzy przekazali mu swoje postulaty i uchwały. A tutaj nastąpił styk różnych zasad, układów, orientacji wszelkich możliwych kategorii i rodzajów. Wszyscy jesteśmy nowicjuszami, nie mamy w tym względzie żadnych tradycji. Nie ma ustalonych reguł gry. A sala nie miała obrazu, jak to prezydium powinno pracować… Musimy pamiętać, że tutaj obradował nasz Sejm. Nie mógł każdy mówić, co mu się żywnie podoba. Zasady demokracji wymagały, żeby delegaci decydowali, który głos dopuścić poza normalnym trybem. I tego bezwzględnie przestrzegaliśmy. Cały problem polegał na tym, by iść środkiem, by wypośrodkować zdanie większości. Niemniej porządek obrad musiał być nadrzędny. Tymczasem bywało, że gdy delegat któregoś z silnych regionów chciał zgłosić wniosek, a cieszył się autorytetem w swoim środowisku, to jeśli nie poddawało się jego dopuszczenia pod głosowanie, bo był nieistotny, na sali tworzył się tumult, gdyż delegaci byli zgrupowani w blokach regionalnych. I wówczas człowiek myślał: być może dzieje się coś ważnego, może wybuchł pożar, a my tu w prezydium spokojnie sobie siedzimy… To był niesamowity stres.
Po Zjeździe, zwłaszcza po tej rozmowie, Julia nabrała do Zygmunta niezachwianego zaufania. Teraz jednak wspomnienia te nasunęły jej podejrzenie, że to przez niego, między innymi, tak długo ciągnęły się obrady. Celowo doprowadzał do dopuszczania do głosu przez przewodniczącego obrad pieniaczy i agentów, żeby nie doszło do uchwalenia programu.
Zaczęła go już podejrzewać, gdy po powrocie z Gołdapi dowiedziała się, że nie był internowany.
Niemożliwe, by tak prominentnego działacza nie internowano — myślała, przypominając sobie niektóre starsze, ciężko chore towarzyszki niedoli. Musiał współpracować z bezpieką — stwierdziła ze zgrozą.
Po wręczeniu jej wyjętych z aktówki kwiatów, poprosił, by przeszli do kuchni, gdyż był przekonany, że w pokoju gościnnym zamontowany jest podsłuch. Wyjaśnił, że nie był internowany dzięki… zdolnościom aktorskim. Podczas przesłuchania udawał ciężko chorego i załamanego.
Zdolności aktorskie to on miał. Kabotyn przeklęty — pomyślała głęboko rozczarowana. Od razu domyśliła się, że on kłamie. Wielu internowanych było chorych, i nie miało to dla internujących funkcjonariuszy najmniejszego znaczenia.
Jak zwykle chciał zasięgnąć jej opinii w wielu kwestiach. Po Zjeździe często odwiedzał ją w tym celu w redakcji. Dziwiła się nieraz, że on — doradca w najwyższych gremiach „Solidarności” — z nią konsultuje się w różnych sprawach. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że są to najzwyczajniejsze przesłuchania. Teraz poprosił ją o raport o ośrodku internowania. Pouczył, żeby pisała przez kalkę i natychmiast niszczyła oryginały, trudniej bowiem wówczas rozpoznać maszynę, na której został napisany. Nie napisała tego raportu, ponieważ podejrzewała, że dostałby się w ręce bezpieki.
Gdy usiedli w kuchni przy kawie, wyznał z wielkim przejęciem, lecz bez wahania, że należy do ścisłego kierownictwa podziemnej organizacji „Solidarności” na Śląsku. Opowiedział tak przekonywujące rzeczy o konspiracji, że w końcu niemal rozwiał jej podejrzenia. Namawiając ją do konspiracyjnej działalności zostawił jej na parę dni rzekomą dokumentację podziemnej organizacji „Solidarności”, przestrzegając, by nie trzymała jej w domu, gdyż u niej w każdej chwili może zostać przeprowadzona rewizja. Doradził, by ją zaniosła ją do kogoś zaufanego. Chodziło o to, by aresztować przy okazji tę zaufaną osobę, prawdopodobnie jakiegoś jej przyjaciela z „Solidarności”.
Wbrew brakowi podejrzeń w początkowym okresie ich znajomości, podświadomość jej już wówczas rejestrowała niektóre jego niewinne, dwuznaczne uwagi, żarty, wystudiowane uśmiechy, a zwłaszcza oznaki oburzenia, patriotyczną retorykę i groteskowe przewracanie oczami. Teraz bowiem, kiedy tak siedziała naprzeciw niego, słuchając w milczeniu jego opowieści, wszystkie te momenty wciskały się gwałtownie do jej świadomości w niesamowitym natłoku, jeden za drugim, śpiesznie wydostając się na wolność ze swego więzienia; jakby w obawie, że znów zostaną do niego wciśnięte jakąś sprytną zagrywką inteligentnego hipokryty. On zaś całkiem niespodzianie zadał jej w pewnym momencie zaskakujące pytanie:
— Czy nie chciałabyś czasami zabawić się nabieraniem, nabijaniem w butelkę, ot, żeby się trochę pośmiać?
Zdrętwiała. Jak żywy stanął przed nią przesłuchujący ją w więzieniu porucznik, żądający by podpisała cyrograf. Zygmunt był o niebo lepszy. Wybałuszyła na niego oczy, nie wierząc własnym uszom, udając czy też faktycznie nie rozumiejąc, o co mu chodzi. A on, jakby nigdy nic, przybrał figlarny wyraz twarzy i opowiedział, jak to wspólnie z pewnym kolegą, szacownym docentem, weszli na gapę do teatru, spóźniając się na spektakl, i w udanym pośpiechu ogłupiając bileterkę do tego stopnia, że nie zażądała od nich okazania biletów.
Przypominając sobie teraz tę opowieść, doszła do bolesnego przekonania, że bezpieka działała przez podobnych jemu „wtajemniczonych”, głównie przy pomocy ogłupiania oraz innych psychologicznych gierek. Uświadomiła sobie, jak bezbronna była wobec tak niewinnej na pozór, a tak groźnej w skutkach manipulacji.
Rozdział 7
Po jego wyjściu pogrążyła się w ponurych myślach: „Rozczarowanie do człowieka to prawdziwa klęska. Czy faktycznie lepsza jest najgorsza prawda od najpiękniejszego kłamstwa? Czyż nie lepiej jest okłamywać się…? Przecież nie mogę pozrywać wszystkich przyjaźni…”
Traktowała Zygmunta jak starszego brata. Główny powód stanowiło jego zachowanie podczas ich dwutygodniowego pobytu na Zjeździe. Strzegł jej jak oka w głowie. Zjawiał się natychmiast, gdy z kimś rozmawiała, towarzyszył jej podczas przerw, a po obradach odprowadzał pod drzwi jej hotelowego pokoju. Nie przyszło jej do głowy, że on jest jej „aniołem stróżem” śledzącym, z kim nawiązuje ona kontakty. A czynił to tak sprytnie, iż odbierała jego zachowanie jako opiekuńczość. Była mu wdzięczna, że troszczy się o nią…
Po pożegnaniu się z podejrzanym gościem zapoznała się powierzchownie z jakąś dziwaczną dokumentacją, z której niewiele rozumiała, po czym udała się do Olgi — przyjaciółki z redakcji, w której pracowała przed przejściem do prasy „Solidarności”. Zerwała z nią wówczas kontakt, jak zresztą z wszystkimi kolegami i koleżankami potępiającymi ją za ten nieodpowiedzialny postępek. Jednak po powrocie z Gołdapi spotkała się z Olgą, która była jej sąsiadką. Powróciła do dawnej przyjaciółki, gdyż jej najbliżsi przyjaciele z „Solidarności” wciąż jeszcze byli internowani. A przy tym Olga mieszkała w pobliżu, tylko parę bloków dalej.
Dziwna to była przyjaźń, jako że trudno byłoby znaleźć dwie bardziej odbiegające od siebie osobowości. Już samym wyglądem różniły się diametralnie. Olga była wysoką, smukłą, ekstrawagancką blondynką o wysportowanej, młodej sylwetce, lecz zniszczonej, pomarszczonej twarzy z przesadnie mocnym makijażem. Na jej widok samo cisnęło się na usta określenie: „Z tyłu liceum, z przodu muzeum”. Nie przeszkadzało to bynajmniej Julii, wręcz przeciwnie podobał się jej mocny makijaż przyjaciółki, krzykliwy ubiór, a zwłaszcza długie, purpurowo polakierowane szpony. Sama nigdy nie potrafiła wyhodować tak długich paznokci. A przy tym w ubiorze i makijażu zachowywała umiar.
Jej przyjaciółka była od niej znacznie starsza, lecz imponowała jej młodzieńczym wigorem, pewnością siebie, silnym charakterem. Pochodziła z tak zwanej dobrej rodziny, wyrażała się górnolotnie, co podobało się Julii. Imponowało to również towarzyszom z Komitetu Wojewódzkiego, którzy umożliwili jej karierę. Była niezależną publicystką polityczną, co prawda na usługach partii jako sekretarz redakcyjnej organizacji, lecz niezależną od widzimisię szefa, który w okresach upijania się upokarzał ich i sekował.
Olga z wyższością traktowała osoby, pochodzące z prostych rodzin. Określała je mianem „inteligentów w pierwszym pokoleniu”, co miało dla niej wybitnie pejoratywne znaczenie.
— Coś podobnego — zdziwiła się, gdy Julia zwróciła jej uwagę, że jej to również dotyczy. — Jest to ostatnia rzecz, o którą bym ciebie posądziła.
Ojciec Julii był prostym człowiekiem, lecz odznaczał się wrodzoną kulturą. Wspominała go z rozrzewnieniem, chociaż miała do niego nieraz żal, że od dziecka tępił w niej pewność siebie. „Pokorne ciele dwie krowy ssie” — pouczał ją. Wiedziała, że czynił to w dobrych intencjach. Chodziło mu o to, by nie była zarozumiała. W rezultacie była zamknięta i nieśmiała. Musiała się przezwyciężać za każdym razem, gdy musiała zatelefonować i umówić się z kimś na wywiad.
Nieraz zastanawiała się, dlaczego szewców uważa się za wyjątkowo ordynarnych. Mówi się: „Klnie jak szewc”, „Pije jak szewc”, gdy tymczasem jej ojciec nigdy tego nie czynił. Alkohol pojawiał się u nich na stole jedynie podczas imienin i świąt, a przy tym pito tylko „po kieliszeczku” dla lepszego trawienia. Czasami nalewano po raz drugi. Owszem zdarzało się, że ojciec przeklinał: „A niech to kule biją!” lub „Niech to Mańka skarze!”, „Niech to szlaczek pomaca!”, w najgorszym już przypadku: „Niech to cholera weźmie!” Żadnych wulgarnych, raniących uszy słów w ogóle nie znała. W każdym bądź razie w jej kresowej rodzinie nikt ich nie używał.
Tak samo dziwaczne zdawało się jej straszenie oddaniem do szewca, gdy ktoś się źle uczył. Kiedyś znajomy pracujący w radio otrzymał nagrodę za audycję polegającą na monologu jej ojca, który zawsze podkreślał, że wybrał ten zawód z zamiłowania, chociaż prawdziwe jego powołanie stanowiły chyba opowieści „wyższym stylem” (tak je określał), jak ta w radio. Wszyscy lubili ich słuchać.
On jednak preferował szycie wierzchów, które pieszczotliwie nazywał „choleweczkami”. Zabierał się do tego z namaszczeniem w doskonałym nastroju, pogwizdując jakąś ulubioną melodię. Wybrany z żurnala przez klientkę „fason” przenosił najpierw na papier przy pomocy ekierki i cyrkla, następnie wycinał nożyczkami poszczególne elementy jako formy, a potem wołał matkę:
— Anu, Lodziusiu, jakie by my tu kolorki dobrali?
— Ta ona chciała brązowy z żółtym, tak jak w żurnalu.
— Nu dobrze, ja o tym wiem. Ale może by my tu ten beżowy z tym kanarkowym zastosowali?
— Stasiu, ta brąz to nie beż. Ten kanarkowy mógłby być, ewentualnie, ale beż — wykluczone!
Wiadomo było, że brąz pasował do zieleni, żółci, beżu. Natomiast czerń do bieli, czerwieni, błękitu. Ojciec bardzo lubił robić takie właśnie, modne wówczas, „kombinowane, damskie pantofelki” — jak je określał. Czyż mogłyby być tak eleganckie, gdyby podczas ich modelowania używał zamiast przecinków słowa „kurwa”?
Obserwując nieraz jak ludzie z uniwersyteckimi dyplomami popełniają gafy, Julia zastanawiała się, gdzie jej rodzice nabyli ogłady towarzyskiej i dlaczego przywiązywali tak dużą wagę do zachowywania wszelkich form grzecznościowych. Ojciec twierdził, że na Wschodzie człowiek ze wsi miał więcej kultury niż ludzie z wielkiego miasta, z którymi zetknął się w Bytomiu. Śmiać się jej chciało, kiedy pewna znajoma Ślązaczka, nie przypuszczając, że Julii rodzice pochodzą z kresów, powiedziała jej, iż to stamtąd przyszło na Śląsk całe chamstwo.
Ojciec nie wierzył własnym oczom, gdy patrząc z okna na znajdujący się po drugiej stronie ulicy szpital, widział kobietę mocującą się z ciężkimi drzwiami, podczas gdy jej towarzysz spokojnie czekał, aż uda się jej je otworzyć. Kiedy to zobaczył po raz pierwszy, nie posiadał się z oburzenia i przywołał do okna matkę:
— Lodzia, Lodzia, chodź tutaj, zobacz co za chamstwo!
Po raz pierwszy też spotkał się z nieustępowaniem miejsca w tramwaju osobom starszym lub kobietom. W towarzystwie zawsze zapalał kobiecie papierosa, chociaż sam nie palił. Podnosił się z krzesła, gdy ona wstawała. Oburzał, kiedy ktoś młodszy pierwszy wyciągał rękę do osoby starszej. Już w dzieciństwie uczył córkę, by wyobrażała sobie podczas jedzenia, że trzyma książki pod pachami i pouczał:
— Nie ciamkaj!
Czytając później przekrojowego Kamyczka, Julia uśmiechała się pod nosem z pytań i wątpliwości inteligentów, z którymi jej prosty ojciec nie miałby najmniejszych problemów. Gardziła jednak jego „szewskimi” politycznymi poglądami, gdyż nie zgadzały się z tym, czego uczono ją w szkole. Jednak później stwierdziła, że to jej niewykształcony ojciec miał rację. Zaskakiwał ją nieraz wiadomościami, o których czytała w prasie jako o najnowszych zdobyczach wiedzy.
— A ty skąd o tym wiesz, tatku? — pytała zdziwiona.
— Nu… ta u nas w Kałuszu bywali w Domu Ludowym taki pogadanki. — Do końca życia tak mówił, chociaż potrafił w „lepszym towarzystwie wysławiać się wyższym stylem” — jak to określał.
Gazety, radio, a później również telewizję kwitował jednym nienawistnym określeniem: „Komunistyczna propaganda!” Nie była w stanie tego znieść, oskarżała go o ignorancję. Gdy oglądały z matką telewizję, siedział w innym pokoju i poprzez trzaski zagłuszania cierpliwie łowił audycje ulubionej „szczekaczki”, jak określał „Wolną Europę” licealny młody wychowawca Julii. Opinię o polskiej prasie wyrażał, opowiadając jeden z ulubionych dowcipów o człowieku, kupującym co dzień gazetę, spoglądającym tylko na pierwszą stronę i natychmiast wyrzucającym ją do kosza na śmieci. Kiedy zaintrygowana kioskarka spytała go, dlaczego tak marnuje pieniądze, odpowiedział, że czeka na pewien nekrolog.
— Panie, przecież nekrologów nie drukuje się na pierwszej stronie! — zwróciła mu uwagę kobieta.
— Ten będzie na pierwszej — odpowiedział, robiąc do niej oko.
Wspominając ojca uśmiechnęła się bezwiednie, gdyż przypomniała sobie, jak powtarzał, że mężczyzna nie musi być przystojny. Wystarczy, żeby był ładniejszy od diabła. Nie grzeszył urodą, za to matka była piękną kobietą. Julia podejrzewała, że nie kochała ojca. Wyszła za niego, by podwyższyć standard życiowy, ponieważ posiadał duży dom i dobrze prosperujący warsztat z dwoma czeladnikami, dzięki czemu miał czas na próby orkiestry, w której grał na klarnecie. Może też to ją ujęło, ponieważ była muzykalna i śpiewała dźwięcznym sopranem wiedeńskie walce Straussa przy jego wtórze.
Ojciec uwielbiał muzykę operową. Kupował w antykwariacie partytury oper i grał na klarnecie ich fragmenty. Julia nigdy nie słyszała tak przejmująco zagranych kadencji klarnetowych z „Halki” i „Toski”. Poza „Halką” i „Strasznym Dworem” preferowanych ze względów patriotycznych, ulubioną jego operą były „Pajace” Leoncavalla, zwłaszcza aria najlepiej oddająca stan jego duszy po repatriowaniu z rodzinnego miasteczka na kresach na obcy czarny Śląsk: Śmiej się pajacu, choć bolejesz niezmiernie. Śmiej się, choć ból przeszywa serce twe…
We wspomnieniach ojca poczesne miejsce zajmował Dom Ludowy, w którym odbywały się różnego rodzaju imprezy kulturalne i prelekcje oświatowe. Znalazło się tam miejsce na przedstawienia teatralne i na próby uświetniającej wszelkie imprezy dętej orkiestry.
Na stacji Chandra Unyńska, gdzieś w Mordobijskim powiecie Piotr Płaksin, telegrafista nie umiał grać na klarnecie… — Nie przypominała sobie niczego, co bardziej rozśmieszyłoby jej ojca niż ten wiersz, gdy mu go przeczytała. „Nie umiał grać na klarnecie”, „Nie umiał grać na klarnecie” — powtarzał kilkakrotnie, ubawiony do łez. Cha, cha, cha — śmiał się do rozpuku.
Gdy umiała już dobrze czytać, tata zaczął ją namawiać, żeby zapisała się do biblioteki znajdującej się po drugiej stronie ich ulicy.
— Ale ja się wstydzę, tatku — oponowała. — Co ja tam mam powiedzieć?
— Ta powiesz: dzień dobry! — odpowiadał z poważną miną.
Kusiła ją ta biblioteka. Często obserwowała wchodzących i wychodzących z niej ludzi. Wreszcie zebrała się na odwagę i sama do niej weszła. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła takie mnóstwo książek poustawianych na regałach. Z wrażenia zrobiło się jej gorąco, głos utknął jej w gardle, ledwo wykrztusiła:
— Dzień dobry!
— A czegóż ty tutaj szukasz, dziecino? — wtopiła w nią łagodne, wyblakłe oczy starsza, siwa pani za kontuarem.
— Tatuś kazał mi się zapisać, żeby wypożyczać książki — odpowiedziała odważnie, ośmielona przyjaznym tonem bibliotekarki.
— A dlaczego tatuś lub mamusia nie przyszli z tobą?… Mogłaś przecież wpaść pod samochód.
— Ja mieszkam tu naprzeciwko. Do szkoły też już chodzę sama. — Poprawna wymowa nie sprawiała jej trudności, bezwiednie naśladowała szkolną wychowawczynię, przedwojenną nauczycielkę, która od początku stała się jej ideałem. Pamiętała jej ogromne, czarne, aksamitne oczy i zapach perfum, który ją oszałamiał, gdy w pierwszych dniach nauki nauczycielka przytulała ją do siebie i kładąc rękę na jej walącym jak szalone sercu, mówiła: „Głośniej, Julciu, głośniej! Czego ty się tak boisz dziecino?”
— To jest biblioteka dla dorosłych. A ty nie masz w domu żadnych bajeczek? — spytała bibliotekarka.
— Mam, ale znam je już na pamięć i po odrobieniu lekcji nudzę się w domu, idę do tatusia do warsztatu, siadam sobie w kąciku i słucham, o czym on rozmawia z klientami. A jeden pan powiedział: „O, nawet nie zauważyłem, że tutaj jest dziecko. Siedzi cichutko jak trusia…” — ciągnęła ośmielona zainteresowaniem bibliotekarki, która słuchała ją z uwagą. — A ten pan, co tak powiedział, to jest całkiem inny i mówi tak inaczej, a tatuś też rozmawia z nim inaczej niż z innymi klientami. A kiedy spytałam dlaczego, to powiedział, że z tym panem trzeba rozmawiać wyższym stylem… — Zaczerpnęła oddechu. — Kiedyś ten pan przyszedł z takim innym panem i zaczęli między sobą rozmawiać, to nawet tatuś się nie odzywał, bo tak wysokim stylem to on chyba nie umie. I kiedy ich słuchałam, to tak mi się to spodobało, że pomyślałam sobie, że ja też bardzo bym chciała umieć tak mówić i … takie właśnie książki chciałabym czytać… Ale tatuś potem powiedział do mamusi, że to byłoby niebezpieczne, gdyby tak tych dwóch panów spotkał kiedyś taki jeszcze inny pan, który też do warsztatu przychodzi, bo tatuś mówi, że ten inny pan to chyba pracuje w UB…
— A jaką książkę chciałabyś przeczytać? O czym? — przerwała jej bibliotekarka, patrząc w stronę drzwi.
— Tatuś powiedział, że skoro mnie bajki nudzą, to powinnam najpierw przeczytać trylogię, a co potem, to już pani będzie wiedziała.
I tak oto zaczęła się jej pasja czytelnicza, z powodu której zaniedbywała nieraz naukę i muzykę. Gdy w szkole średniej koleżanki rozczytywały się w starych, przedwojennych romansidłach, wypożyczając je sobie nawzajem tylko na jeden dzień, Julia brała je do domu, ale po przejrzeniu oddawała nieprzeczytane. Wolała obowiązkowe lektury i książki podsuwane jej przez panią bibliotekarkę. Owa starsza, nobliwa pani wprowadziła ją w krąg dobrej literatury. Śledzenie i czytanie nowości wydawniczych stało się dla niej tak nieodzowne, że później sama je kupowała. Zawsze znajdowała czas na ich czytanie.
I to właśnie zbliżyło ją do Olgi. Okazało się, że w całej redakcji tylko one dwie tak łapczywie połykałyśmy książki.
Jeden z kolegów skomentował to lakonicznie: „Albo się pisze albo się czyta”. Zaczęła się więc ich przyjaźń od dyskusji literackich w stołówce. Czytały w zasadzie te same książki, z wyjątkiem filozoficznych, psychologicznych i religijnych, które nie wzbudzały zainteresowania Olgi. Ona czytała tylko beletrystykę. A jednak u niej w mieszkaniu, gdzie czuły się najbezpieczniej, najczęściej dyskutowały na tematy religijne i — co je najbardziej zbliżyło — nigdy się nie posprzeczały.
Rozdział 8
Olga twierdziła, że Julia jest już bliska wyzwolenia się z manii religijnej, ona zaś przekonana była, że Olga kiedyś się nawróci. W toku ich dyskusji okazało się, że Olga nie jest materialistką, że wierzy w jakiś inny pozazmysłowy świat, odległy jednak od obsesyjnego — jej zdaniem — katolicyzmu Julii. Było to coś bliskiego chyba satanizmowi, bo wierzyła w czarną magię. I chyba ją też uprawiała. Jakże inaczej mogła sobie Julia wytłumaczyć psychiczne i emocjonalne uzależnienie od niej.
Jej przyjaciółka potrafiła wyciągnąć z niej przeróżne zwierzenia, bo Julia przekonana była, że ona z pewnością jej nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie zawsze weźmie w obronę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Olga lubiła ją niewątpliwe, co stanowiło u niej rzadkość. Twierdziła, że ludzie ją nudzą lub irytują, lecz Julię uznawała za interesującą, atrakcyjną i inteligentną.