Prolog
Wprowadzenie nowoczesnych metod badania w radiologii było dla lekarzy poprzedniego pokolenia tym, czym dla aktorów filmu niemego jego udźwiękowienie. Nie wszyscy, nawet najwybitniejsi, ale starsi wiekiem radiolodzy potrafili sobie poradzić z ultrasonografem, tomografem, czy rezonansem magnetycznym.
Profesor Gustaw Szczepański był uczniem lekarskich legend: Witolda Zawadowskiego, Stanisławy Spettowej i Ryszarda Chrzanowskiego. Potem pod okiem i ręką tych sław praktykował. Jeszcze potem z nimi współpracował. Aparat rentgenowski i klisza rentgenowska nie miały więc dla niego żadnych tajemnic. Ale nowoczesny sprzęt i owszem, miał niejedną. Dlatego profesor Gustaw Szczepański otoczył się wieńcem młodych adiunktów i asystentów, którzy mieli wprawdzie dużo mniejszą od niego wiedzę i o wiele mniejsze doświadczenie, ale za to nie mieli oporów przed korzystaniem z nowych i coraz nowszych wynalazków. Tyle, że profesor Szczepański w żadnym z tych swoich uczniów i współpracowników nie dostrzegał prawdziwego talentu. Byli niezłymi fachowcami. Ale bez tej szczególnej iskry Bożej, która w medycynie znaczy tyle, co słuch absolutny w muzyce.
Dopatrzył się owej iskry dopiero w jednym ze studentów, Grzegorzu Majewskim. Podczas egzaminu młody człowiek wykazał się wiedzą nie tylko rzetelną, ale i znacznie większą od wymaganej programem nauczania. Profesor, słuchając odpowiedzi Grzegorza Majewskiego, przeglądał jego indeks. Wszystkie zaliczenia w terminie. Wszystkie egzaminy w terminie. I z najwyższymi notami. Najprawdziwszy prymusek. Profesor Szczepański nie specjalnie cenił prymusków. Ich teoretyczna wiedza dość rzadko przekładała się bowiem na umiejętności praktyczne. Tym razem jednak profesor postanowił to przełożenie sprawdzić. Wyjął połozył na biurku zapis rezonansu magnetycznego, który wywołał w jego zespole rozbieżność interpretacji. Profesor nie miał ani wielkiej, ani nawet nikłej nadziei, aby student — choćby i prymusek — potrafił właściwie ocenić zdjęcie, które dla jego kolegów nie było do końca jednoznaczne. Ale był zwyczajnie ciekaw jak prymusek wybrnie z zadania.
Grzegorz Majewski przyglądał się kliszy, nie tracąc nic z dotychczasowej pewności siebie.
— U pacjenta podejrzewano pewnie dyskopatię na poziomie L-4-L-5 i L5-S1? — spytał.
Profesor skinął głową. Tak było.
— No i jest tam rzeczywiście ześlizg — powiedział Grzegorz Majewski. — Ale niewielki. Poza tym zmiany zwyrodnieniowe pod postacią wyostrzeń krawędzi trzonów i w stawach międzykręgowych L4-L5-S1, cechy odwapnienia struktur kostnych, skrzywienie kręgosłupa i zachowana fizjologiczna lordoza. Ale powodem dolegliwości, jakie pacjent zgłaszał i wykonania rezonansu było najprawdopodobniej złamanie kompresyjne blaszki granicznej trzonu D-12. Obecnie samoistnie wygojone.
Profesor Gustaw Szczepański osłupiał.
— Złamanie? Blaszki trzonu?
Grzegorz Majewski wstał, przeszedł na tę stronę biurka, po której siedział profesor. Położył przed nim kliszę. Wskazał palcem miejsce domniemanego złamania.
— Nie jestem tego całkowicie pewien — powiedział. — Co innego oglądanie kliszy, co innego samodzielne wykonywanie rezonansu. Wtedy można dokładniej przyjrzeć się miejscu podejrzanemu o złamanie.
— Ile razy wykonywał pan rezonans? — zdumiał się profesor Szczepański.
— Samodzielnie? Nigdy. Ale przyglądałem się wiele razy. Profesor Giller wyprosił mi takie przyglądanie w Szpitalu Bródnowskim. Bo na naszych ćwiczeniach niewiele można się napatrzeć.
Profesor przypatrywał się kliszy. Wygojone złamanie kompresyjne blaszki granicznej trzonu D-12? Dlaczego, u Boga Ojca, nikt tego nie zauważył? Pacjenta wysłano na zajęcia rehabilitacyjne, które mogły zniweczyć to ledwo-ledwo wygojone złamanie.
— Interesuje się pan radiologią? — spytał, rozmyślając jak można by zniechęcić pacjenta do zaniechania zaleconej mu gimnastyki i wsadzić go w gorset ortopedyczny. Bez ujawniania pomyłki w diagnozie.
— Bardzo — powiedział Grzegorz Majewski.
To dostrzeżone przez niego, a nie dostrzeżone przez współpracowników profesora kompresyjne złamanie blaszki granicznej trzonu D-12 stało się czynnikiem, który zadecydował o zawodowych losach Grzegorza. I nie tylko zawodowych. O całym jego losie.
W trzy miesiące później znalazł się na wydziale medycznym Uniwersytetu w Kolonii, gdzie miał kontynuować i ukończyć studia. Profesor Szczepański załatwił mu roczny pobyt stypendialny.
— Wyszli z tego Uniwersytetu święty Tomasz z Akwinu, trzej prezydenci i trzej nobliści: z dziedziny chemii, fizyki i literatury — powiedział Gustaw Szczepański. — Wierzę mocno, że za ileś tam lat Kolonia będzie mogła się poszczycić także Noblem z medycyny.
— Nie wykluczam — odrzekł Grzegorz.
Roześmieli się. Choć tak naprawdę żaden z nich tego tak całkiem i ostatecznie nie wykluczał.
Uniwersytet w Kolonii także dostrzegł i docenił Grzegorzową iskrę Bożą. Polegającą na wrodzonym, a rzadkim darze trójwymiarowego widzenia. Darze nieocenionym w pracy na najnowocześniejszym sprzęcie radiologicznym.
Grzegorzowi zezwolono na indywidualny, czyli mocno przyspieszony tok studiów. A po stypendialnym roku otrzymał propozycję pozostania w Kolonii. Zrobienia dyplomu i pracy w jednej z uniwersyteckich klinik. Lub w innym z miejscowych lub niekoniecznie miejscowych renomowanych szpitali.
Po zakończeniu studiów, a przed rozpoczęciem stażu w Ewangelisches Krankhaus Kalk w Kolonii, Grzegorz miał dziesięć dni laby. Zabrał Aylę do miasteczka Arles w Prowansji, gdzie kiedyś van Gogh odkrył to szczególne światło słoneczne, które potem rozświetlało jego pejzaże. Spędzili bardzo miło czas, włócząc się po rozsłonecznionym mieście i jego okolicach. Potem wrócili — ona do szpitala w Klagenfurcie, on do Ewangelisches Krankhaus Kalk w Kolonii.
W dwa miesiące później Grzegorz otrzymał telefon ze Steindorfu. Telefonowała Joanna Gillerowa. Mocno zdenerwowana. Nie robiła żadnych grzecznościowych wstępów.
— Jeśli nie przyjedziesz i nie porozmawiasz z Aylą — powiedziała — może zdarzyć się coś bardzo złego. Ayla nic mi wprawdzie nie powiedziała, ale jestem zbyt doświadczoną kobietą, aby się nie połapać, co się z nią dzieje. I dlaczego mi nic nie powiedziała. I dlaczego nic nie powiedziała mojemu mężowi.
Joanna Gillerowa nie musiała już niczego więcej wyjaśniać. Grzegorz pojął, co się dzieje z Aylą. I co może się stać.
— Zaraz do niej zatelefonuję. I przyjadę.
Jego niemiecki szef okazał nieukontentowanie z powodu tak nagłego i niesygnalizowanego wcześniej wyjazdu swojego stażysty. Lubił ordnung, nie lubił braku ordnungu. Więc Grzegorz nie szukał wykrętów.
— Dowiedziałem się, że moja dziewczyna jest w ciąży i chce dokonać aborcji.
Szef zdziwił się.
— Sama sobie z tym nie poradzi?
— Ona sobie poradzi. Ale ja nie chcę, żeby sobie poradziła.
Niemiecki stary lekarz przyglądał się młodemu polskiemu lekarzowi. Wciąż bez zrozumienia.
— Ile pan ma lat?
— Dwadzieścia pięć.
— Ma pan mieszkanie? Satysfakcjonujące zarobki? Satysfakcjonującą pozycję zawodową?
— No, jeszcze nie.
Grzegorz wiedział, że powiedzenie: „Mimo to jakoś damy sobie radę” będzie nie na miejscu. Na miejscu była aborcja, ponieważ Grzegorz był młody, a jego pozycja społeczna i zawodowa nieustabilizowane. Więc nic nie powiedział.
Szef skrzywił się, ale dał mu dwa dni wolnego. Okazując najwyższą z możliwych dezaprobatę. I dla wyjazdu. I dla sprzeciwu wobec aborcji.
Po tej rozmowie Grzegorz zatelefonował do Ayli.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Była zaskoczona.
— Czego?
— Wiesz doskonale.
Po tonie jego głosu domyśliła się, o co Grzegorz pyta. I o czym mu nie powiedziała. Więc milczała.
Przyjechał do Klagenfurtu następnego dnia. I po raz pierwszy odkąd się poznali nakrzyczał na nią. W nieudawanej złości. Ayla siedziała cichutko. Popłakiwała. Kiedy przestał krzyczeć powiedziała, też cichutko.
— Nie chciałam ci komplikować życia.
Rozzłościł się jeszcze bardziej.
— I co? Mogłabyś to przede mną zataić? I żyć z tym zatajeniem do końca naszego życia?
Ponieważ nic nie powiedziała pomyślał, że mogłaby.
— To twoja pierwsza ciąża? — spytał. — Czy już wcześniej nie chciałaś sobie, komuś lub mnie komplikować życia?
Na to pytanie też nie odpowiedziała.
— To jest moje dziecko — wściekał się Grzegorz. — I chcę, abyś je urodziła. Jeśli nie będziesz go chciała, wychowam je bez ciebie.
W jakimś bezwiednym obronnym odruchu dotknęła brzucha. Grzegorz trochę złagodniał.
— Wiem, że nie będzie nam łatwo. Zastanowię się, jak to wszystko poukładać. Ale urodzisz to dziecko. Z nie moimi dziećmi możesz robić, co zechcesz.
Rozpłakała się. Tym razem na całego. Ale tym razem z radości. Że Grzegorz chce mieć z nią dziecko. I że ona też może chcieć mieć dziecko. Jego dziecko.
Krystyna Majewska, dowiedziawszy się o ciąży Ayli też się rozpłakała. I też z radości.
— Ależ mamo! — tonował Grzegorz. — Ayla ma podpisany kontrakt ze szpitalem i nie może go zerwać. Przez najbliższe cztery lata. To poważny problem. Rozmyślam, co by tu…
Niby-mama podjęła decyzję tak prędko i łatwo, jakby chodziło o kupienie masła w najbliższym sklepie.
— Mogę pojechać do Klagenfurtu i zająć się dzieckiem. Ayla będzie mogła nadal pracować.
Niby-babcia zmarła dwa miesiące wcześniej. Więc Krystyna Majewska rzeczywiście mogła to zrobić. I rzeczywiście chciała to zrobić. I zrobiła.
Kiedy Ayla urodziła córeczkę, Grzegorz wynajął w Klagenfurcie większe i wygodniejsze mieszkanie. Dla Ayli, dla Krystyny Majewskiej i dziecka. On miał pozostać w Kolonii. I być ojcem weekendowym.
Ale stało się inaczej.
Do Kolonii przyjechał z odczytem jeden z najwybitniejszych absolwentów tamtejszego uniwersytetu, Amos Grunebaum. Międzynarodowa medyczna sława. Dyrektor Clinical Maternal-fetal Medicinew Nowym Yorku. Po odczycie słuchacze zadawali pytania. Amos Grunebaum zaciekawił się swoim młodszym, uczelnianym kolegą, zadającym zaskakująco mądre pytania. Po rozmowie z Grzegorzem Majewskim zaprosił go do Nowego Yorku.
Ci, którzy znali Grzegorza, zawsze i zgodnie się dziwili, dlaczego nie został za granicą. Choć otwierały się przed nim drzwi do wielkiej kariery. I wielkich pieniędzy. Nie było racjonalnego wyjaśnienia dla decyzji o powrocie do Polski.
Wielu rówieśnych Grzegorza bez żadnego wahania opuszczało własny kraj i zamieszkiwało w innym, jeśli w tym innym oferowano im korzystniejsze warunki pracy i życia. Jeśli się nad czymś przy wyjeździe ze swojego kraju zastanawiali to nie, czy go zmienić, ale na jaki go zamienić. Tyle, że ci rówieśni mieli za sobą całkiem inną niż on biografię. Normalną. Gdyby on miał normalną, podjąłby taką, jak oni decyzję. O zerwaniu dotychczasowych więzi. Nawiązaniu całkiem nowych. Zaczynaniu życia na nowo i od nowa.
Ale on niewiele — o ile cokolwiek — miał do zrywania. I nie chciał zaczynać od nowa. Przechodzić z jednego w niebytu w drugi. Chciał powrócić tam, gdzie miał lub zaczynał mieć poczucie słabiutkiej, ale jednak więzi. Z kimś. I z czymś. Z nieprawdziwymi, ale chyba teraz i nareszcie prawdziwie kochającymi go rodzicami. Z nieprawdziwym, ale uwielbiającym go bratem. A także nieprawdziwą, ale oddaną mu „ciocią” Klarą. A nawet kupionym w komisie pluszowym fotelem nieprawdziwego dziadka. I ofiarowaną mu przez niby-babcię szablą niby-pradziadka. Z którą ów niby-pradziadek szarżował w dwudziestym roku na bolszewików. Biorąc kiedyś tę szablę z rak niby-babci, Grzegorz czuł się tak, jakby otrzymywał kawałek jej prawdziwego życia. I jakby dzięki temu on sam stawał się też choćby tylko odrobinę, ale jednak prawdziwy.
No i było mieszkanie na Różanej. Z tym zielonym fotelem, z tą szablą zawieszoną na ścianie, z filiżanką z angielskiej porcelany, w której w niedziele pijał angielską herbatę. Z albumem, w którym znajdowały się jego dziecinne fotografie. Świadczące, że kiedyś miał jednak swój byt.
Nieracjonalne wydawało mu się pozostanie w kraju, w którym nie tylko nie ma grobu jego nieprawdziwego, ale zawłaszczonego przez niego przodka, Karola Majewskiego, ale też nikt nie ma pojęcia kim był i jaką rolę odegrał w nikomu nieznanym Postaniu Styczniowym. I w którym szabla, z którą jego niby-pradziadek szarżował na bolszewików w dwudziestym roku także nic-a- nic dla nikogo znaczyła.
Przez rok poprzedzający jego wyjazd do Stanów widywał Ayle i swoją córeczkę dość rzadko. Przez rok pobytu w Stanach nie widywał ich wcale.
Przez te dwa lata zastanawiał się, jak ułożyć dalsze życie swojej rodziny. W Polsce.
Miał wystarczające środki, aby wynająć mieszkanie. Miał nawet wystarczające środki, aby je kupić. Ale mógł też pozostać w mieszkaniu na Różanej.
Jego ciężko i coraz bardziej chory niby-brat wiąż jeszcze żył. Ale nie żyła już żona Bogdana Majewskiego. Nigdy nie udało się, a właściwie nigdy nie próbowano wyjaśnić przyczyny jej zgonu. Uznano, że zażyła przez pomyłkę zbyt dużą dawkę leków nasennych.
Ponieważ Bogdan i Krystyna Majewscy od kilku lat bardzo się do siebie zbliżyli, zaproponowali Grzegorzowi, aby po powrocie ze Stanów zamieszkał z Aylą i córką na Różanej. Krystyna mogłaby się przenieść się do mieszkania swego ex-męża i pomagać mu w opiece nad Błażejem.
Ale Grzegorz i Ayla zaprotestowali. Ten ich protest też nie był racjonalny. Grzegorz i Ayla nie chcieli mieszkać, jak inni młodzi ludzie, ze swoją małą rodziną. Chcieli mieć dużą rodzinę. Wielopokoleniową. Bo dotąd nie mieli żadnej.
Zaczęto więc się zastanawiać, czy nie sprzedać obu mieszkań. Tego na Mokotowie, i tego na Żoliborzu. I kupić domku z ogrodem. Gdzieś na obrzeżach Warszawy.
Zanim jednak podjęto decyzję, zmarł Błażej Majewski. Chorował długo i umierał wielokrotnie. Ale ten ostatni raz umarł niespodziewanie i nagle. Po prostu zasnął pewnego wieczora, aby się już nigdy nie obudzić.
Zadecydowano więc, że na razie niczego nie będzie się sprzedawać, ani niczego nie będzie się kupować. Jeśli mieszkaniowa wspólnota dwóch pokoleń się nie sprawdzi, Krystyna Majewska zamieszka ze swoim ex-mężem na Żoliborzu, a Ayla i Grzegorz zostaną na Różanej.
Ale wspólnota się jak najbardziej sprawdzała.
I Grzegorz, i Ayla lubili wracać do domu, w którym czekała na nich nie tylko córka, ale także obiad ugotowany przez niby-mamę. W którym nad sprawnością wszystkich domowych urządzeń czuwał niby-tata. Bo przedtem o takim właśnie domu marzyli.
Kiedy przyszedł na świat ich syn, Błażej, zaczęto ponownie się zastanawiać nad kupnem domu. Ale nie pilnie. Po prostu brano taką możliwość pod uwagę.
Rozdział 1
Grzegorz zaparkował swoją popielatą Toyotę Corrollę przed klasztorną furtą sióstr Dominikanek. Wysiadł z samochodu i z tylnego fotela wyjął swój skórzany lekarski neseser. Mimo woli, a nawet wbrew swej woli spojrzał na „okno życia”, do którego trzydzieści lat temu ktoś włożył kilkudniowego, bezimiennego podrzutka. I pomyślał o tym kimś bez żalu i bez pretensji. Pragnąc jedynie, aby ów ktoś mógł zobaczyć teraz tego podrzutka, Grzegorza Majewskiego, doktora nauk medycznych. Z imponującym dorobkiem naukowym, publikacjami w Medizinsche Wochenschrift, Berliner Klinische Wochenschrift i Nuclear Medicine Reviev. Adiunkta Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Współwłaściciela prywatnej i ekskluzywnej mini-kliniki ginekologiczno-położniczej. Męża ładnej i miłej żony. Ojca bardzo udanej dwójki dzieci.
Zadzwonił do furty. Otworzyła mu młodziutka, nieznana mu siostra. Raczej skonstatowała niż spytała: „Pan doktor Majewski”, ponieważ spodziewała się jego wizyty. Tak, jak wszystkie młode siostry była przekonana, że Grzegorz jest prawdziwym siostrzeńcem siostry Klary. Te starsze i już nieliczne zakonnice, które pamiętały go jako znalezisko w swoim „oknie życia”, przez wszystkie minione lata zachowały solidarne i lojalne milczenie o jego pochodzeniu. A być może w ciągu trzydziestu lat one także uwierzyły, że jest spokrewniony z ich współsiostrą, a nawet i z nimi wszystkimi. W każdym razie uważały, że jest swój. Ich własny.
Siostra furtianka przyglądała mu się z szacunkiem i podziwem, jakiego na ogół nie doświadczali młodzi lekarze. Ale młody lekarz Grzegorz Majewski doświadczał. I to dość często, a nawet coraz częściej. Wziął sobie bowiem do serca radę swego mistrza, profesora Marka Gillera, który uważał, że pacjent najpierw ocenia powóz i tużurek lekarza, a dopiero potem jego cnoty. Przekonał się, że tak istotnie było. Jego „tużurek”, czyli dobrze skrojone ciemno popielate spodnie i granatowa marynarka, skórzany neseser, no i jego „powóz” — lśniąca Toyota, dodawały mu powagi i budziły zaufanie do jego medycznych kompetencji. O wiele większe niż u rówieśnika w dżinsach, adidasach i dresowej bluzie.
— Zaraz poproszę Matkę Przełożoną — powiedziała młoda zakonnica i podniosła słuchawkę telefonu.
Matka Przełożona, a dla Grzegorza „ciocia Deodata”, zjawiła się niemal natychmiast. Była bardzo zafrasowana.
— Przepraszam cię Grzesiu za ten cały ambaras. Ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się coś podobnego. Z siostrą Klarą. Nie mam pojęcia, co jej jest i co z nią robić. Pomyślałyśmy, że może ty pomożesz. Albo przynajmniej doradzisz.
Zaniepokoił się.
— Ciocia Klara jest chora?
— No, nie wiem. Od tygodnia leży w łóżku. Z nikim nie rozmawia. Wezwaną lekarkę odprawiła z kwitkiem. Lekarka podejrzewa depresję. Ale skąd depresja u siostry Klary?
Grzegorz też się zdumiał. Jego klasztorna „ciocia” była jedną z najbardziej pogodnych osób, jakie znał. Ciekawa świata i życzliwa światu, skłonna do uśmiechu i śmiechu, a nieskłonna do smuteczków i smutków. Grzegorz, tak jak Matka Przełożona był przeświadczony, że „ciocia” Klara jest całkowicie i na zawsze uodporniona na depresję.
— Chodźmy do niej — powiedziała Matka Deodata. — Może tobie uda się coś z niej wyciągnąć. Albo przynajmniej będziesz wiedział, co trzeba z niej wyciągnąć.
Grzegorz bywał w klasztorze Dominikanek niepoliczalną liczbę razy. Ale do klauzury wchodził po raz pierwszy. Bo do tej klasztornej, zawsze zamkniętej i niedostępnej dla mężczyzn części klasztoru wstęp miał jedyny ich reprezentant — ksiądz. W razie słabowania którejś z sióstr wzywano na pomoc nie lekarza, ale lekarkę. Sytuacja musiała być bardzo szczególna skoro Matka Deodata zrobiła dla Grzegorza taki wyjątkowy wyjątek.
Klauzura wydała się Grzegorzowi jeszcze bardziej czysta niż cała reszta klasztoru. I panowała w niej jeszcze większa cisza. Dotąd był przekonany, że większej czystości i tak doskonałej ciszy, jakie panowały w klasztorze jego zakonnych „„cioć” być już nie może. Teraz okazało się, że jest to jednak możliwe.
Matka Deodata, nie pukając, otworzyła jedne z długiego szeregu dębowych drzwi i weszła do środka. Drzwi nie zamknęła. Grzegorz został na korytarzu, ale słyszał rozmowę.
— Grześ był tak zaniepokojony stanem siostry — kłamała gładko Matka Przełożona — że postanowił na własne oczy zobaczyć, co się dzieje.
— Akurat! — odpowiedziała siostra Klara, najwyraźniej nie wierząc w gładkie kłamstwo Matki Deodaty. — Sama go Matka sprowadziła. Nie wiadomo po co. Chyba tylko po to, żeby zmitrężył swój cenny czas.
Matka Przełożona otworzyła szerzej drzwi i Grzegorz mógł zobaczyć „ciocię” Klarę. Leżała w swoim metalowym łóżku, na głowie nie miała kornetu tylko bielutką chusteczkę. Nie wyglądała bardzo źle, nie była wymizerowana, ale najwyraźniej czymś bardzo znękana i bardzo przestraszona. Wątpił, aby wyznała mu powody swego znękania i przestraszenia. Ale wszedł do środka i usiadł na jedynym krzesełku, jakie stało w klasztornej celi. Matka Przełożona wahała się przez moment, ale zdecydowała wyjść. Co było zapewne jakimś piramidalnym pogwałceniem zakonnego regulaminu i obowiązujących w nim zasad.
— Wezwała cię? — spytała „ciocia” Klara.
Skłamał równie gładko jak Matka Deodata.
— Nie. Telefonowałem kilka razy i za każdym razem odpowiadano, że ciocia jest niedysponowana. No to się zmartwiłem tym przydługim niedysponowaniem.
Nie wiedział, czy uwierzyła, ale na pewno się wzruszyła.
— Niepotrzebnie. Nic się nie dzieje.
— Akurat. Gdyby nic się nie działo, nie leżałaby ciocia w łóżku. I nie miała takiej miny.
— Jakiej miny?
— Spłoszonej. Sądząc z tej miny coś cioci mocno dolega. Nie wiem tylko — na ciele? Czy na duszy?.
Nic nie powiedziała.
— No, ciotka — nalegał. — Ciało, czy dusza? Jak ciało, to może coś uradzimy. Jak dusza, no to raczej nie uradzimy.
Leciutko się uśmiechnęła, kiedy powiedział „ciotka”. Używał tego określenia tylko w chwilach wielkiej między nimi poufałości i serdeczności.
— Ciało — wyznała.
I zaczerwieniła się. Więc Grzegorz się domyślił, że chodzi albo o sprawy ginekologiczne, albo o grube jelito, albo o pierś. Najprawdopodobniej pierś. Przed miesiącem zmarła na raka piersi jedna z sióstr Dominikanek. I nie była to lekka śmierć.
— Jakiś guzek? — spytał. — Wyczuła ciocia jakiś guzek? A może krwawienie?
Nie patrzyła na niego, ale skinęła głową.
— Guzek.
— W piersi?
Tym razem się rozpłakała. Grzegorz wziął ją za rękę.
— Ciociu — powiedział łagodnie. — Leżenie w łóżku nie spowoduje zaniku guzka. Trzeba zobaczyć, co to za świństwo. Może alarm nie jest wcale potrzebny. W końcu większość guzków w piersi to zmiany łagodne, nie wymagające żadnego leczenia.
Ale siostra Klara najwyraźniej nie wierzyła, że jej guzek należy do tej niegroźnej większości.
— Nie boję się śmierci — chlipnęła. — Boję się chemii i tej całej strasznej terapii.
— Jak każdy — powiedział Grzegorz.
Otarł palcem spływająca po policzku „cioci” Klary łzę.
— A mógłbym dotknąć tego guzka? — spytał. — Choćby przez koszulę. Czy woli ciocia pojechać do naszej kliniczki? Są dziś dwie lekarki.
Siostra Klara zastanawiała się. Dość długo się zastanawiała. Grzegorz nie przyspieszał tego zastanawiania. Czekał cierpliwie.
— Dobrze — powiedziała wreszcie.
Ponieważ nie próbowała podnieść się z łóżka, Grzegorz domyślił się, że jej „dobrze” obejmowało badanie na miejscu. Pokazała na prawą pierś. Grzegorz dotknął. W dolnej, lewej ćwiartce piersi wymacał niewielki, chełbotliwy twór. Odetchnął. Guzek przypominał bąbelek wypełniony cieczą. I był przesuwalny. A więc najprawdopodobniej — torbiel. T y l k o torbiel.
— Ciociu — powiedział. — Nie mogę wymacać tak, jak należy, bo ta płócienna koszula jest gruba, ale wydaje mi się, że to torbiel. Na pewno nie rak.
Wstrzymała oddech. Patrzyła na niego badawczo, starając się odgadnąć, czy jej nie oszukuje. Ale znała go tak dobrze, że poznałaby gdyby cyganił.
— Niech ciocia pozwoli zbadać swoje piersi. To nie jest wstydliwa część ciała. Nawet Matka Boska na świętych obrazach ukazuje wiernym swoją pierś. I Kościół Powszechny na to pozwala.
Znowu się zastanawiała, ale chyba nie nad Matką Boską i kościołem powszechnym.
— No dobrze.
Rozwiązała troczki przy szyi. Dekolt był na tyle duży, że Grzegorz mógł wsunąć rękę i nie oglądając piersi jednak je zbadać. Robił to bardzo starannie i bardzo dokładnie. I raz jeszcze odetchnął. Był niemal pewien, że to torbiel. Że to t y l k o torbiel.
— Jestem w 99 procentach przekonany, że to torbiel — powiedział. — Można ją usunąć. Można ją zostawić. Bywa, że sama znika. Ale ponieważ ciocia nie jest dla mnie zwyczajną pacjentką, chcę mieć nie 99, ale 150 procent pewności. Albo i jeszcze więcej. Więc zabiorę ciocię do kliniczki. I zrobimy usg.
— No, dobrze, ale…
Była bardzo zakłopotana.
— Ale?
— Ale nie mów Matce Przełożonej, że histeryzowałam bez powodu. Bo jeśli to rzeczywiście nic takiego…
— Nie powiem. Zabieram ciocię na badania. I tyle.
Skinęła głową. Ale bez aprobaty.
— Nie tylko sama nagrzeszyłam, ale jeszcze i ciebie do kłamstwa namawiam.
Roześmiał się.
— Znam większe grzechy i większe kłamstwa. Ten grzech i to kłamstwo zaliczyłbym do tak mikroskopijnych, że pewnie nawet przez samego Pana Boga niezauważalnych.
Siostra Klara próbowała się zgorszyć, ale jakoś jej to zgorszenie się nie udało.
— Grzesiu…
Znowu się zaczerwieniła, a on odrobinę zaniepokoił. Że nie powiedziała mu wszystkiego.
— Ja mam jeszcze coś na sumieniu. I nie wiem czy to grzech, czy nie grzech. I czy ta… No, ta torbiel nie jest karą za to, co kiedyś zrobiłam.
— Na medycynie wprawdzie nie uczą o grzechach, ale chyba bym usłyszał lub przeczytał o torbielach, które powstały na skutek naruszenia jakiegoś przykazania. A nie słyszałem.
Nie skomentowała jego żartu. Była autentycznie poruszona. Nie wiedział — bardziej tym, co kiedyś zrobiła, czy tym, że teraz ma to wyznać. Jemu.
— To, co zrobiłam, dotyczy ciebie.
— Ten grzech?
— Nie wiem czy to był grzech.
Zaintrygowała go.
— Ciotka! — powiedział. — Mów wreszcie o co chodzi.
— Bo nie pierwszy raz dotykasz mojej piersi.
Zdębiał.
— Kiedy cię znalazłam… No, w tym naszym oknie… To potem pozwolono mi się tobą zaopiekować. Przez całą noc. Zapłakałeś, a ja nie umiałam cię utulić. Trzymałam cię na ręku i kołysałam, a ty wciąż i wciąż marudziłeś. Więc…
— Więc?
— Podałam ci pierś do ssania. Wiedziałam, że matki tak właśnie uspokajają swoje malutkie dzieci.
— I?
— I ty też się uspokoiłeś. Nigdy ci tego nie powiedziałam, choć chyba powinnam. Wyglądało na to, że twoja matka przystawiała cię do piersi. Nie wiem — raz, czy kilka razy. Ale umiałeś ssać.
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak wzruszony. Pocałował rękę „cioci” Klary. I zarazem — symbolicznie — rękę kobiety, która go nie tylko urodziła, ale i przytuliła. Nieważne — raz, czy kilka razy. Ale przytuliła.
— Ciociu — powiedział. — To najpiękniejsze i najważniejsze ze wszystkiego, co ciocia dla mnie zrobiła. Gdybym wiedział…
— Teraz żałuje, że ci nie powiedziałam. A jeszcze bardziej, że nie powiedziałam twojej mamie. No, Krystynie. Gdyby przystawiała cię do piersi może wszystko potoczyłoby się inaczej.
— Może — powiedział, ale bez wiary, że cokolwiek w jego życiu potoczyłoby się inaczej.
Rozdział 2
Klinika, a właściwie mini-klinika lub — jak mawiali między sobą — „kliniczka”, znajdowała się w najlepszym z najlepszych miejsc Warszawy. Na ulicy Narbutta, czyli w samym jej sercu. Z wygodnym dojazdem z niemal każdej dzielnicy, nawet najbardziej peryferyjnej. Kiedyś mieszkał tu profesor Marek Giller. Potem oddał mieszkanie swojemu najstarszemu synowi, Mateuszowi. Ale kiedy Mateusz się ożenił, przeniósł się do Konstancina. W Konstancinie babcia jego żony miała dom z ogródkiem. Kiedy babcia ukończyła lat dziewięćdziesiąt pomyliła kota z krzaczkiem pomidora. Pierwszego podlała wodą z konewki, drugiemu postawiła miseczkę z mlekiem. Uznano więc, że nie powinna dłużej mieszkać sama. Przeniosła się do warszawskiego mieszkania swej córki, a jej wnuczka Irmina, żona Mateusza Gillera, stała się dziedziczką konstancińskiej nieruchomości. Oraz kota, pomidorowych krzaczków i całej kolekcji liliowców.
Profesor Marek Giller podsunął wówczas synowi myśl, aby nie tylko kontynuował jego dawną praktykę lekarską w gabinecie na Narbutta, ale przekształcił mieszkanie w niedużuchną, ale za to świetnie wyposażoną prywatną przychodnię. Ze specjalnością ginekologii i położnictwa, ale świadczącą pacjentkom również pomoc kardiologiczną, urologiczną, diabetologiczną, neurologiczną, psychologiczną, naonatologiczną i pediatryczną. A w razie zapotrzebowania — każdej innej medycznej dyscypliny.
W rodzinie Gillerów było aż czterech ginekologów. Ale rozmaicie wyspecjalizowanych. Mateusz Giller pracował w Instytucie Onkologii i miał otwarty doktorat z ginekologii onkologicznej. Jego żona, Irmina, poświęciła się leczeniu niepłodności metodą naprotechnologii. Matka Irminy, Agnieszka Domaradzka, ordynator oddziału ginekologii jednego z warszawskich szpitali, zrobiła najpierw doktorat, a następnie habilitację z patologii ciąży. Profesor Marek Giller, krajowy konsultant ginekologiczny i prezes kilku renomowanych Towarzystw Ginekologicznych miał dodawać klinice naukowego splendoru. No i służyć radą i pomocą w najtrudniejszych przypadkach. Grzegorz Majewski po powrocie z Monachium wzbogacił placówkę o znakomicie wyposażony gabinet radiologiczny. No i — last but not least — własny talent, doświadczenia i umiejętność fachowej obsługi najnowocześniejszego sprzętu diagnostycznego. Była jeszcze Ayla, która sprawnie zajmowała się administracją, ale przede wszystkim perfekcyjną obsługą gabinetu zabiegowego. I druga pielęgniarka, też doświadczona i sprawna.
Wszyscy zaangażowani w tworzenie „kliniczki” wzięli potężne kredyty. Z nadzieją, a nawet pewnością, że za kilka lat zdołają je spłacić. Nikt nie zakładał, że mogłoby być inaczej.
Za każdym razem, kiedy Grzegorz Majewski przekraczał próg „kliniczki”, czuł podziw dla samego siebie. Że jest jej współtwórcą i współwłaścicielem. Czuł też podziw dla samej „kliniczki”. Bo była naprawdę nowoczesna i naprawdę ładna. Teraz, wprowadzając do niej „ciocię” Klarę, poczuł dumę i zadowolenie jeszcze większe od tych, jakich doznawał zazwyczaj. Bo te miłe uczucia zostały pomnożone przez dumę i zadowolenie „cioci” Klary. Wprawdzie była już w „kliniczce”, ale nie jako pacjentka lecz zwiedzająca. I okazała wtedy zachwyt przewyższający wszelkie poprzednie zachwyty, jakie budził w niej Grzegorz i wszelkie jego poczynania.
Podczas dzisiejszego pobieżnego badania, przeprowadzonego w klasztornej celi „cioci” Klary, Grzegorz był niemal pewien, że guzek w jej piersi jest tworem najzupełniej łagodnym. Teraz jednak, kiedy włączał monitor swego ultrasonografu Vinno G 60, poczuł nagły odpływ tej pewności. Ale na ekranie ukazał się obraz jego poprzednią pewność przywracający. Gdyby na kozetce nie leżała „ciocia” Klara, tylko zwyczajna pacjentka, od razu uspokoiłby ją, że w jej piersi nie ma żadnej niepokojącej zmiany. Ale na kozetce nie leżała zwyczajna pacjentka. Wezwał więc na konsultację docent Agnieszkę Domaradzką.
Teściowa Mateusza Gillera najpierw zbadała podejrzaną pierś, a potem obejrzała jej zdjęcia na ekranie Vinno G 60.
— Najnormalniejsze i najbardziej prawidłowe utkanie tłuszczowo-gruczołowe — powiedziała. — A na godzinie 7. maluśka torbiel. Dla mnie z cechami samoistnego zanikania. Ale można, oczywiście, zrobić punkcję. Raczej w celu ściągnięcia płynu z torbieli niż poszukiwania czegoś innego, niż płyn. Osobiście bym jednak punkcji nie robiła, tylko zaprosiła siostrę za miesiąc i obejrzała zmianę jeszcze raz. O ile wciąż jeszcze ta zmiana będzie.
Wychodząc z gabinetu zapytała:
— A druga pierś?
— Też najnormalniejsze utkanie tłuszczowo-gruczołowo. I żadnej cysty, nawet maluśkiej — odpowiedział Grzegorz.
— No, to tylko się cieszyć — powiedziała docent Agnieszka Domaradzka.
— No i tylko się cieszę — odparł Grzegorz.
Najmniej ucieszona była „ciocia” Klara.
— Co jest? — zapytał Grzegorz, zdumiony jej nieuradowaną miną.
— Co ja powiem Matce Przełożonej?
Roześmiał się.
— Ciotka! Chyba nie wolałabyś mieć raka tylko dlatego, aby zadowolić Matkę Przełożoną?
— Ale co jej powiem?
— Niech ciocia powie, że to sprawy związane z tarczycą. Na przykład — subkliniczna niedoczynność tarczycy. Na początku ta choroba nie daje żadnych objawów. Lub bardzo skąpe. Ale może przejść w postać umiarkowaną lub nawet ciężką. No i wtedy pojawiają się różne symptomy, także natury neurologicznej. Co zdarzyło się cioci. A to wszystko z powodu dyshormonogenezy, czyli zaburzenia biosyntezy hormonów tarczycy. Za miesiąc sprawdzimy efekty leczenia. Będą świetne, a ciocia jak nowa.
— No, ale to kłamstwo — powiedziała oszołomiona siostra Klara. — Czyli grzech.
Była nadal i zawstydzona, i zmartwiona. Zawstydzona swoim zachowaniem, a zmartwiona grzechem, jaki miała popełnić, aby nie doznać większego zawstydzenia.
— Ciociu — powiedział Grzegorz. Już bez przekpinki. Całkiem poważnie. — Nawet największy grzech, jaki mogłaby ciocia popełnić, zostałby przez Niebo całkiem wymazany przez to niegdysiejsze nakarmienie znajdka. Nic lepszego nie mogło tego znajdka spotkać. Jak to właśnie nakarmienie. Kobiecą, a dla niego pewnie całkiem matczyną piersią.
Pociągnęła nosem. Wzruszona.
— Ale tak naprawdę to ja cię nie nakarmiłam. No, owszem, ale z butelki. A pierś dałam ci tylko do possania. Dla pocieszenia. Żebyś nie płakał. Dopiero potem…
Zaczerwieniła się, ale nie powiedziała co było potem. To Grzegorz powiedział.
— A potem pojawiło się mleko? W kilka dni po tym przystawieniu mnie do piersi?
Poczerwieniała jeszcze bardziej.
— Skąd wiesz?
Wskazał na ekran swojego Vinno G 60.
— Reklamuje się go jako urządzenie dla najbardziej wymagających diagnostów. I nie bez powodu. Wyjawia wszelkie tajemnice. Ujawnił także i tą. U kobiet, które nie rodziły, przewody mleczne wyglądają inaczej niż u kobiet, które były w ciąży, a jeszcze inaczej niż u kobiet, które karmiły dziecko lub dzieci.
— Wtedy byłam taka przerażona — powiedziała siostra Klara. — Nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy i czy w ogóle taką pomoc znajdę. Bo za nic i nikomu bym się do tego nie przyznała. Taki dziw… Cud? Przekleństwo?
Grzegorz obruszył się.
— Przekleństwo? Możliwość karmienia dziecka nie jest żadnym dziwem, ani żadnym cudem. Jest czymś naturalnym. I zdarza się nawet u kobiet, które dziecka nie urodziły. Są takie, które tak bardzo pragną macierzyństwa, że pod wpływem tego pragnienia wzrasta u nich poziom prostaglandyny. I bywa, że mają wtedy laktację. Na przykład kobiety, które adoptują niemowlęta. Jeśli systematycznie przystawiają je do piersi, mogą po pewnym czasie wytworzyć pokarm. Nie wszystkie oczywiście. Ale niektóre — tak.
— Ja ciebie przystawiłam tylko raz… Ale…
— Ale?
— Ale wciąż i wciąż to sobie przypominałam. Byłeś taki…
Grzegorz roześmiał się.
— Milutki. Jak mały kotek.
— Skąd wiesz?
— Ayla tak właśnie mówi, kiedy karmi Błażka.
Odwiózł „ciocię” Klarę do klasztoru.
— Mam pomówić z Matką Deodatą? Czy ciocia sobie poradzi?
Pokręciła głową.
— Nie poradzę.
Wszedł więc raz jeszcze i raz jeszcze młodziutka siostra furtianka wezwała Matkę Przełożoną.
— No i? — spytała Matka Deodata.
Grzegorz przybrał poważną minę.
— Na razie nie ma diagnozy. Ale zrobiliśmy podstawowe badania i wydaje się, że to subkliniczna niedoczynność tarczycy. Ale skonsultujemy się oczywiście z naszym endokrynologiem.
— Subkliniczna? — przestraszyła się Matka Deodata. — To bardzo groźne?
— Raczej nie. Ale jeśli się zaniedba…
— I co teraz z siostrą Klarą robić? Ma zażywać jakieś lekarstwa? Może normalnie żyć? Jakaś specjalna dieta?
— No, prawie normalnie. Czyli bez forsowania się.
Był zły na siebie, że zapomniał o recepcie na leki. Jakiekolwiek.
— Co do leków, to zadecyduje nasz endokrynolog. Jeszcze dziś zatelefonuję do niego i zapytam, czy podawać coś, czy poczekać na ostateczną diagnozę.
Matka Deodata uściskała go.
— Niebo nam cię zesłało — powiedziała serdecznie. — Takie dobre było z ciebie dziecko. A teraz taki dobry z ciebie człowiek.
— Ciociu — odpowiedział. — A ja miałem zawsze wrażenie, że to wy jesteście moimi aniołami stróżami. Które przyleciały do mnie z samiusieńkiego nieba.
Wrócił do „kliniczki”, gdzie miał na ten dzień zapisanych dziesięć pacjentek. Zwyczajnych. Ale traktowanych zgodnie z obowiązującą w „kliniczce” zasadą tak, aby sądziły, że są zupełnie wyjątkowe. Starał się z należytą uważnością, starannością i sumiennością przeprowadzić badanie każdej z nich. I chyba każda z nich tą jego uważność, staranność i profesjonalizm zauważała i doceniała. Ale Grzegorz wiedział, że tego dnia była to odrobinę inna staranność i uważność niż zwykle. Nie mógł bowiem poświecić całej uwagi i staranności pacjentkom. Wciąż i wciąż przypominały mu się słowa „cioci” Klary.
Zawsze i najbardziej dolegała mu świadomość, że od samego początku swego życia został tak całkiem odrzucony. Że nawet przez moment nie był c z y i m ś dzieckiem. Choćby i nie upragnionym, choćby i niewyczekiwanym, ale jednak c z y i m ś. Że kobieta, która go urodziła, nawet na króciutki czas nie poczuła się jego matką.
Teraz ta dolegliwość jeśli nie ustąpiła całkiem, to jednak zelżała. Stała się do wytrzymania. Może nie do zaakceptowania, ale do zniesienia.
Wiedział, że kiedy siostry znalazły go w „oknie życia” był noworodkiem zadbanym. Że był dzieckiem zdrowym. Ubranym w czyściutką koszulkę, czyściutki kaftanik i owiniętym w świeżo zmienioną pieluchę. I że był otulony w ciepły kocyk. A teraz dowiedział się, że umiał ssać. A więc przynajmniej raz, a może i kilka razy był przez matkę przystawiony do piersi.
Kobiety, które porzucały swoje dzieci, z reguły ich nie karmiły. I z reguły unikały jakiegokolwiek fizycznego z nimi kontaktu. Tymczasem jego matka go przytuliła. Nakarmiła. Posmarowała jego pupkę oliwką, żeby zabezpieczyć ją przez wyprzeniami. Przewinęła synka. Owinęła kocykiem, aby nie zmarzł. Tak więc wprawdzie tylko na mgnienie, ale jednak miał prawdziwą mamę.
Po raz pierwszy w swoim prawie trzydziestoletnim życiu miał poczucie wydobywania się ze swojego niebytu. Też tylko na mgnienie, ale jednak.
Przyjechał do domu przed dziewiątą. Jego córeczka powinna już spać. Albo przynajmniej leżeć w łóżku. Ale nie spała i nie leżała w łóżku. Kiedy przekręcał klucz w zamku usłyszał, jak zatuptały jej nóżki. Biegła, aby przywitać tatusia, zobaczyć, co jej przyniósł, wyegzekwować zaniesienie do łóżka i poczytanko. Otworzył drzwi, a Eli Nur zawisła mu na szyi, a zaraz potem przeprowadziła „rewizję osobistą”. Codziennie bowiem przynosił jej jakiś drobiazg-niespodziankę. Ona niecierpliwie obszukiwała jego kieszenie, a kiedy znalazła prezent, cieszyła się tak bardzo, jakby był to najcenniejszy i najbardziej wymarzony przez nią przedmiot. Grzegorz mówił o tych prezentach: „beleco”. Bo istotnie były to głupotki. Notesy, mazaki, miniaturowe zwierzaki, nalepki, wydzieranki, koralikowe bransoletki. Tym razem „belecem” były dwie ozdobne gumki do włosów. Eli Nur zapiszczała z radości, a jej tata roześmiał się rozradowany jej radością. Weszli do pokoju, w którym Ayla usypiała synka, Błażejka. Mały marudził, wiercił się. Ayla spojrzała pytająco na męża.
— I co z ciocia Klara?
Mówiła już całkiem dobrze po polsku. Jeśli miała kłopoty, to jedynie z gramatyką, zwłaszcza odmianą przez przypadki. Ale po akcencie już prawie-prawie nie można było poznać jej cudzoziemskiego pochodzenia.
— Fałszywy alarm — powiedział. — To tylko cysta w piersi. Malutka.
Uśmiechnęła się z nieudawaną ulgą. Serdecznie lubiła „ciocię” Klarę. Z wzajemnością.
Rozdział 3
To nie był dobry dzień. A na pewno nie był to bardzo dobry dzień. Rano, w drodze do pracy, Grzegorz miał kolizję. Niewielką, ale jego błyszcząca Toyota Corolla poniosła uszczerbek na swej nieskazitelnej dotąd urodzie. Grzegorz wiedział, że niewielka rysa da się łatwo usunąć i nie będzie po niej żadnego śladu, ale żal mu było nieskazitelności w urodzie Toyoty i czasu, który straci na przywracanie tej nieskazitelności. Nie był to powód do zmartwienia, ale i nie był to powód do zadowolenia. A Grzegorz lubił, żeby dzień zaczynał się zadowoleniem.
Dojechał na uczelnię. Miał ćwiczenia ze studentami, a nie lubił zajęć dydaktycznych. Wiedział, że studenci rzadko, o ile w ogóle wykazywali prawdziwe zainteresowanie wiedzą, jaką im przekazywał i to bez względu na formę i treść jej przekazywania. Pamiętał kolegów ze szkoły, a potem z uczelni, którzy także uważali lekcje, wykłady i seminaria za dopust Boży i stratę czasu. Jego studenci niczym i w niczym się od tamtych nie różnili. Różnili się natomiast od niego. Łapczywego na każdą wiedzę. Nieustannie jej poszukującego.
Prowadząc zajęcia miał wrażenie, że mówi o sprawach, które interesują tylko lub przede wszystkim jego samego. Nie było to miłe wrażenie.
Mateusz Giller tonował rozczarowanie przyjaciela przypominając, że to właśnie on, Grzegorz, był w masie studentów wyjątkiem, uczącym się z uporem i pasją. Cała reszta, z Matuszem Gillerem w czołówce, traktowała studia jako okres ulgowy i przyjemnościowy, Poprzedzający okres ciężkiej harówy i samych lub niemal samych obowiązków. Grzegorz wiedział, że Mateusz ma racje, ale nie poprawiało mu to humoru. Po prostu nie lubił dydaktyki. Ani znudzonych studentów.
Potem miał spotkanie z profesorem Szczepańskim. Czyli swoim szefem. Profesor cenił Grzegorza za medyczną wiedzę i medyczną intuicję, a także za zrównoważenie, takt i spolegliwość. Spolegliwość Grzegorza polegała na tym, że nigdy nie podejmował ze swoim profesorem dyskusji, podczas której mógłby wykazać jego niekompetencję. Jeśli szef dowodził, że widzi na obrazie tomografu coś, co Grzegorz także widział, ale interpretował zgoła, a nawet całkiem odmiennie, nie starał się przeforsować swojego zdania. W każdym razie nie za wszelką cenę. Tego dnia profesor pokazał mu zdjęcie tomograficzne płuc swojego pacjenta. Mężczyzna był leczony Rifamacidem, choć w badaniach nie udało się odnaleźć prątków gruźlicy, a wszystkie wykonane posiewy były jałowe. Ale kontakt z bratem — gruźlikiem, powtarzające się zapalenia płuc oraz obfita ropna plwocina istotnie mogły wskazywać na objawy tuberkulozy.
— Spojrzyj na to swoim młodym okiem — powiedział profesor.
Podświetlił obrazy na ekranie i podał Grzegorzowi opis badania. Czyli własną jego interpretację.
Grzegorz oglądał uważnie i po kolei zdjęcia wykonane przez 64 rzędowy tomograf. Czyli, jak na polskie warunki, bardzo nowoczesny. Widział zmiany i wydawało mu się, że są to dość typowe i dość nieszkodliwe konsekwencje przebytych zapaleń płuc lub gruźlicy. Ich obrys nie wskazywał na proces nowotworowy.
Potem przeczytał opis badania. „W segmencie 6 płuca prawego widoczna nieprawidłowa struktura tkankowa pocykliczna z towarzyszącymi pasmami zwłóknień, położona przy szczelinie międzypłatowej. Druga, podobna zmiana w okolicy tylnego zachyłka przeponowo-żebrowego. Przy niej widoczne pasma zwłóknień. Węzły chłonne niepowiększone”.
— Widzę to, co pan profesor opisał — powiedział.
— I?
— I nic więcej. Mogą to być zmiany pozapalne, utrwalone, nie poddające się leczeniu, ale i nie mające większego znaczenia. Mogą to być, choć jest to mniej prawdopodobne, zmiany nowotworowe. Pacjent, jak wyczytałem, ma 79 lat. I dwa guzki. Niewielkie. Niejednoznaczne. Można zrobić PET-a, bronchoskopię, biopsje. Można je wyciąć.
— Ale po co? To chciałeś dodać?
— Właśnie.
Profesor nie był aż tak stary, jak jego pacjent, ale i niewiele od niego młodszy. Grzegorz stropił się więc swoim niezmierzonym nietaktem. I spróbował go zatuszować.
— A dwadzieścia lat temu, kiedy nie było tomografu, a jedynie aparat rentgenowski, pański stetoskop i pańskie ucho? Co by pan profesor podejrzewał?
— No, chyba też zmiany pozapalne. Typowe zresztą.
Westchnął.
— Dla wieku.
Profesor był stary, a tomografia była wynalazkiem młodym i najzwyczajniej do siebie nie pasowali. W obecności Grzegorza, który z tomografem był za pan brat, profesor zawsze się odprężał.
— Powtórzyć badanie za trzy miesiące.
Nie było po tym zdaniu znaku zapytania, ale Grzegorz potraktował je tak, jakby znak zapytania został postawiony.
— Tak. To chyba najlepsze rozwiązanie. Moim zdaniem oczywiście — powiedział.
— A…
Grzegorz czekał na dalszy ciąg tego „A”.
— A mógłbym go podesłać do ciebie?
Grzegorz się nie uśmiechnął, choć miał ochotę się uśmiechnąć. Ale nie z zadowolenia. To byłby raczej gorzki uśmiech. Nie po raz pierwszy szef podrzucał mu pacjentów, z którymi sobie nie radził. A właściwie — nie radził sobie z nowoczesnym sprzętem i wynikami badań uzyskanymi dzięki użyciu tego sprzętu. Pacjenci pozostawali mimo to nadal jego pacjentami. W dodatku prywatnymi. Grzegorz miał jedynie swoją wiedzą i umiejętnościami w obsłudze nowoczesnego sprzętu podtrzymywać autorytet i wspomagać dochody szefa.
— Naturalnie, panie profesorze — powiedział uprzejmie.
Bezgłośnie dodał jednak kilka znacznie mniej uprzejmych słów.
Po południu pojechał do „kliniczki”, gdzie — jak zawsze — czekało na niego dziesięć pacjentek. W „kliniczce” pojawiał się trzy razy w tygodniu i przyjmował przez pięć godzin. Czyli przeznaczając na jedną wizytę pół godziny. Było to teoretyczne pół godziny, bo zwykle pacjentkom trzeba było poświęcić więcej czasu. Na wywiad przed badaniem, badanie i rozmowę po badaniu. Taką rozmowę Grzegorz przeprowadzał często nie tylko z samą pacjentką, ale także z jej lekarzem prowadzącym. Zazwyczaj z którymś z współwłaścicieli lub współpracowników „kliniczki”. Ale bywało — lekarzami z innych przychodni lub innych „kliniczek”. Znanymi Grzegorzowi lub całkiem mu nieznanymi.
Zdziwił się, kiedy zastał w rejestracji siostrę Bożenę, która pracowała na zmianę z Aylą. Bo tego dnia dyżur miała jego żona.
— Telefonowała twoja mama — powiedziała pielęgniarka.- Błażek zachorował i Ayla pojechała do domu zobaczyć, co się dzieje.
Skoro Ayla nie zawiadomiła go o chorobie synka, można było i powinno się mieć nadzieję, że niedyspozycja Błażejka nie była poważna. Ale kiedy chodziło o zdrowie j e g o dzieci, Grzegorz z reguły bardzo szybko i bardzo łatwo tracił swoje opanowanie i swój zdrowy rozsadek.
Sięgnął po telefon komórkowy. Odebrała Krystyna Majewska. Kiedy chodziło o zdrowie jej przybranych wnuków ona nie tylko traciła rozsadek, ale od razu wpadała w panikę.
— Co się dzieje? — spytał.
— Nie wiem — powiedziała przerażonym głosem jego niby-mama. — Mały płacze od rana. Nie chce jeść. Wymiotował.
— Ma gorączkę?
— No, podgorączkę.
— Czyli?
— Trzydzieści siedem i cztery.
— Daj mi Aylę.
— Właśnie go przewija.
— Ma biegunkę?
— Dotychczas nie miał. Ale teraz nie wiem, jaka będzie kupka.
— No dobrze. Jak Ayla będzie miała chwilkę, niech zatelefonuje. Wezwałyście lekarkę?
— No pewnie. Ma przyjść koło siódmej. Jak skończy przyjęcia.
— Małgosia Malewicz?
— Tak.
Małgorzata Malewicz była pediatrą współpracującym z „kliniczką”. Pacjentki bardzo ją lubiły i ceniły. Grzegorz także bardzo ją lubił i cenił. Pediatria zawsze wydawała mu się dziedziną zbliżoną do weterynarii, bo nie dawała możliwości porozumienia się z chorym. Małgorzata miała jednak niebywałą intuicję i oglądając dziecięce uszy, języki, gardła, skórę i macając ich brzuszki na ogół bezbłędnie odgadywała powód dolegliwości.
Teraz powinna znajdować się w swoim gabinecie i Grzegorz, przeprosiwszy jej i własne pacjentki za chwilę zwłoki, wszedł do niego.
Małgosia potrafiła rozpoznać nie tylko rodzaj i przyczynę fizycznych dolegliwości swoich małych pacjentów, ale także psychiczny dyskomfort ich rodziców. Uśmiechnęła się do Grzegorza.
— Nie miej takiej wystraszonej miny. Błażejkowi pewnie wyrzyna się ząb.
— Ale… — powiedział.
— No, wiem. W naszych uczonych książkach nasi uczeni profesorowie twierdzą, że ząbkowanie nie bywa powodem gorączki, biegunki, wymiotów itd. W praktyce i wbrew ich uczonym słowom — bywa. I raczej jest regułą niż wyjątkiem. Wiem od Ayli, że Błażek ślini się od dwóch tygodni. Że ssąc pierś, masakruje jej brodawki. Że złości się o byle co. Gryzie swój śliniak, swojego gumowego słonika, a nawet próbuje przegryźć drążki łóżeczka. Gdyby nie był lekarskim dzieckiem, pewnie oboje wiedzielibyście o co chodzi. Ale on jest lekarskim dzieckiem.
— Ale Eli Nur…
— Kobiety są odporniejsze na swoje dolegliwości. Bo dolegliwości są wpisane w ich płeć. Panowie bywają o wiele mniej cierpliwi.
Grzegorz trochę, ale tylko trochę się uspokoił.
— Ale przyjdziesz?
— No pewnie. Zaraz po ostatnim pacjencie jadę na Różaną.
— Dzięki.
Rozdział 4
Przebrał się i poprosił do gabinetu pierwszą pacjentkę. Ta i trzy następne należały do podgrupy, która sprawiała najmniej kłopotu. Miały prawdziwe, a nie urojone dolegliwości, skierowanie od lekarzy-ginekologów, których Grzegorz znał i wiedział, że na ogół trafnie rozpoznają przyczynę dolegliwości. On miał ich jedynie w tej diagnozie utwierdzić. Piąta pacjentka była w ciąży, niestety patologicznej i docent Agnieszka Domaradzka przed ustaleniem, czy wystawić kobiecie zaświadczenie o wskazaniu do usunięcia ciąży, chciała się upewnić co do aktualnego stanu dziesięciotygodniowego płodu. Zapis kardiotokograficzny wskazywał na znaczne jego niedotlenienie i bardzo poważne zaburzenia w przepływie maciczno-łożyskowym.
Dziesięciomiesięczny płód powinien być wielkości śliwki i mieć już trzy lub nawet cztery centymetry, ukształtowane wszystkie narządy, a nawet zalążki zębów mlecznych. Jego serce powinno uderzać 140 lub 150 razy na minutę. Dzieciak powinien poruszać klatką piersiową, przygotowując jej mięśnie do późniejszego, samodzielnego oddychania. Ale Grzegorz nic z tego nie widział na swoim monitorze. Dzieciak był maleńki jak wisienka. Jego głowa, u płodów w tym wieku bardzo duża w stosunku do reszty ciała, też była maciupcia. Nie miał jeszcze kończyn, a zaledwie ich kikutki. I nie wykazywał żadnych prób poruszania tymi kikutkami. Jego maciupcie serce biło w nieregularnym i spowolnionym rytmie. Nie było co liczyć, że wszystko się nagle odmieni i dziecko nadrobi swoje rozwojowe opóźnienia. Raczej przeciwnie. Najprawdopodobniej będą narastać z każdym dniem i tygodniem ciąży. Grzegorz, oglądając tą biedną istotkę, już od samego początku swego istnienia skazaną na zagładę dziwił się, że nie nastąpiło samoistne poronienie. W tym przypadku — zbawienne dla nieszczęsnej matki i jej nieszczęsnego dziecka.
Kobieta patrzyła na Grzegorza z nadzieją, którą musiał zagasić. Nie sądził, aby kiedykolwiek potrafił to robić w sposób nie sprawiający przykrości także jemu samemu.
— I co? — spytała.
W jej głosie była taka sama nadzieja, jak w jej oczach. Grzegorz westchnął.
— Nie mam dla pani dobrej wiadomości. Dziecko ma minimalne szanse na przeżycie. Nawet do czasu porodu. A po porodzie…
Zawahał się. Chciał dobrać jak najmniej raniące pacjentkę słowa. Nie czekała na nie.
— Ale gdyby dotrwało do porodu? — spytała. — Może urodzić się żywe?
Wątpił. Ale nie chciał powiedzieć, że jeśli urodzi się żywe, to najprawdopodobniej umrze już w kilka minut lub godzin później.
— Nie wiem — odrzekł. — Jest skrajnie niedotlenione. I z tego powodu może umrzeć jeszcze przed porodem. Nawet przedwczesnym.
Kobieta przeraziła się.
— Dusi się? I ono to czuje? Męczy się?
— Nie. Nie czuje duszności. Po prostu nie rozwija się prawidłowo.
Tak naprawdę Grzegorz nie miał pojęcia co czuje — i czy w ogóle coś czuje — ten mikroskopijny człowieczek, którego widział na ekranie.
Bał się, że pacjentka spyta go o płeć jej dziecka. Nie widział zalążków jajników, ale też jakichkolwiek oznak przyszłej męskości. Ale na szczęście nie spytała.
— I nie ma żadnego sposobu, aby…
Tym razem nie mógł wymyśleć miłosiernego kłamstwa. Spróbował wykrętu.
— A co mówi lekarz prowadzący?
Nie dała się zbyć.
— Ale ja pytam pana.
Wciąż jeszcze chciał zyskać na czasie.
— Pani lekarz zna sprawę od początku i w szczegółach. Ja robię jedynie za fotografa.
— Wiem. I dlatego widzi pan to, czego on nie widzi.
Poddał się.
— Wydaje mi się, że nie ma sposobu. Ale nie jestem aż tak kompetentny. Ani nieomylny.
— Mimo to — powiedziała — chcę je urodzić.
Milczał.
— Pewnie pan się dziwi?
— Nie dziwię się. Chce pani dać swojemu dziecku szansę. To jest normalne. Nawet w tak …
Nie powiedział „beznadziejnej sytuacji”. Zastąpił przymiotnik innym, złagodzonym określeniem.
— ....trudnej sytuacji.
Wytarł jej brzuch ligniną. Kobieta ubrała się. Grzegorz pisał swoje rozpoznanie na komputerze. Ona siedziała na krześle i czekała. Pomyślał: „Czeka na wyrok”. I bardzo się starał tak sformułować opis, aby był zrozumiały jedynie dla lekarza, a jej nie odbierał całkiem i do końca nadziei, która chyba trzymała ją przy życiu. A być może trzymała przy życiu jej prawie już martwe dziecko.
Włożył do koperty zdjęcia i opis. Kobieta wzięła kopertę i wyszła z gabinetu. Bez słowa. No, bo właściwie co miała i mogła powiedzieć. Przecież nie „dziękuję”.
Po takiej wizycie zawsze bardzo potrzebował chwili przerwy. I bardzo chciał napić się gorącej herbaty. Z imbirem. To mu przywracało równowagę, albo przynajmniej wydawało mu się, że mu ją przywraca. Pacjentki z reguły okazywały wyrozumiałość i cierpliwość kiedy prosił je o pięciominutową zwłokę w swojej pracy. Tym razem jednak zbyt pilno mu było do domu więc zrezygnował z herbaty i imbiru. Poprosił następną z oczekujących na badanie.
Od razu rozpoznał, kogo ma w swoim gabinecie. Profesor Marek Giller mawiał, że takie kobiety przychodzą do ginekologa, ponieważ nie tyle lubią „bawić się w lekarza”, co „zabawiać się z lekarzem”. Lekarze w państwowych przychodniach rozprawiali się z nimi dość lub całkiem bezceremonialnie. W prywatnych gabinetach traktowano je różnie. Niektórzy lekarze zachęcali je do kolejnych odwiedzin i w ten sposób systematycznie zasilali swoją kasę. W „kliniczce” pojawiały się jedynie w gabinetach Mateusza i Grzegorza. Lekarki omijały z daleka. Niektóre z tych pacjentek preferowały osobiste badanie, inne wolały transwaginalne USG. Ta, która weszła do gabinetu Grzegorza, wydawała się spragniona obu tych przyjemności. A ponieważ zapłaciła także za USG piersi rozumiał, że ma być także „gra wstępna”.
Spytał, czy ma skierowanie od lekarza, choć dałby głowę, że nie ma.
Nie miała. Wyjaśniła:
— Bo ja tylko profilaktycznie.
Udał, że wierzy.
— A kiedy przeprowadzała pani tego rodzaju badanie? Profilaktyczne?
Zawahała się. Grzegorz wiedział — niedawno lub bardzo niedawno.
— Pół roku temu.
Nadal udawał, że wierzy.
— Ma pani wynik tego badania?
Nie miała.
— A lekarz je widział?
Skinęła głową. A Grzegorz nadal udawał, że wierzy.
— Było coś niepokojącego? Zaordynował jakieś leczenie?
Pokręciła głową.
— Nie. Ale ja wolę chuchać na zimne.
— W pani rodzinie były przypadki choroby nowotworowej w obrębie narządów rodnych?
— Tak — powiedziała, ale oboje wiedzieli, że nie jest to weryfikowalne potaknięcie.
Zapytał dla porządku, czy od czasu ostatniego badania wystąpiły jakieś dolegliwości. Pacjentka była przygotowana do odpowiedzi.
— No, pobolewa mnie w dole brzucha.
— Jakieś krwawienia? Plamienia? Skoki temperatury?
— Nie.
— Dobrze, proszę się przygotować do badania.
— Ale…
— Tak?
— Nie przez brzuch?
Postanowił się z nią podroczyć.
— Dlaczego nie?
Też miała gotową odpowiedź.
— Jest mniej dokładne.
Kiedy weszła za parawan, Grzegorz poszedł po siostrę Bożenkę.
— Jesteś zajęta?
— Nie. Mam kilkanaście minut.
— No to chodź ze mną. Mam chętną na stosunek z sondą.
Pielęgniarka roześmiała się. Wiedziała o co chodzi. Jeśli pacjentka nie będzie zadowolona ze spółkowania z głowicą ultrasonograficzną, może oskarżyć lekarza o molestowanie.
— Musisz się więc postarać, żeby było jej dobrze — powiedziała.
Pacjentka na widok pielęgniarki zachmurzyła się. Ale nie miała powodu do protestu. Choć miała na protest ochotę. Upewniła się:
— Ale to pan doktor przeprowadzi badanie?
— Oczywiście — potwierdziła Bożenka. — Ja będę tylko pisała pod dyktando pana doktora.
— Zaczniemy od USG piersi? — zapytał Grzegorz, choć dobrze wiedział, że taką właśnie kolejność wybierają tego rodzaju pacjentki. Deser zostawiają na koniec.
Tak, jak się spodziewał, w jej piersiach nie było niczego niepokojącego. Jakieś drobne zwapnienia. Poza tym pełna norma. Z zawodowego nawyku zbadał jednak i gruczoły pod pachami. Z lewej strony były lekko powiększone.
— Przechodziła pani ostatnio jakąś infekcję?
— Nie.
Coś go tknęło i przesunął sondą po gruczołach śródpiersia. Przerwał dyktowanie. Bo wprawdzie wiedział, co Bożenka powinna napisać, ale nie chciał, aby pacjentka to usłyszała. Pomyślał, że jeśli jest tak, jak mu się wydaje, to zamiłowanie tej kobiety do wyrafinowanych erotycznych igraszek w ginekologicznych gabinetach tym razem być może uratowało lub uratuje jej życie. Obraz, jaki widział na ekranie, był może nie całkiem, ale wystarczająco typowy dla chłoniaków. Bez dalszych badań i biopsji była to jedynie hipoteza, ale Grzegorz miał dziwną pewność, że będzie miała swoje potwierdzenie.
— Czy i kiedy robiła pani badania krwi? — spytał.
Zdziwiła się.
— Morfologię?
— Tak.
— Nie pamiętam.
— No to proszę zrobić jak najprędzej. Na cito. Jeśli jest pani w stanie zapłacić, można zrobić to u nas. Nawet jutro rano. Jeśli nie, proszę iść do lekarza z moim opisem badania. Na pewno da pani odpowiednie skierowanie.
Zdumiała się.
— A co jest z moją krwią? Przecież pan nie widzi krwi na tym swoim urządzeniu.
— To, co widzę jest jednak wskazaniem do takiego badania. Ma pani nieznacznie powiększone węzły chłonne pod pachą i znacznie powiększone węzły chłonne śródpiersia.
Teraz się przestraszyła.
— A co to znaczy?
— Nie wiem. Ale badanie krwi może wskazać przyczynę. Lub przynajmniej wyznaczyć kierunek poszukiwań.
Ta rozmowa zepsuła jej nastrój i badanie transwaginalne nie sprawiło jej oczekiwanej przyjemności. Grzegorz dyktował:
— Trzon macicy w tyłozgięciu, jednorodny, o wymiarach AP-25 mm. Jama macicy pusta. Endometrium jednorodne o szerokości 2 mm. Jajnik prawy o wymiarach 18x 8mm, prawidłowy. Jajnik lewy o wymiarach 19x9 mm, prawidłowy. Zatoka Douglasa bez płynu.
Kobieta patrzyła na niego z niepokojem
— To dobrze? Że bez płynu?
— Tak — odparł. — Wszystko jest w najlepszym porządku. A te pobolewania, o których pani wspomniała, mogą być skutkiem tyłozgięcia macicy.
Pomógł jej wstać z fotela. Nadal nie odzyskała humoru.
Podpisał podany mu przez siostrę Bożenkę opis badań. Dołączył zdjęcia.
— I proszę pamiętać — powiedział z naciskiem. — Konieczna jest jak najszybsza wizyta u lekarza i zrobienie morfologii z rozmazem. Przynajmniej morfologii.
— No to przyjdę jutro — powiedziała. — A do lekarza też się zapiszę. Internisty?
— Tak. Najlepiej lekarza domowego. On, w razie potrzeby, da skierowanie do innego specjalisty.
— Jakiego?
— Nie wiem. Wszystko będzie zależało od wyników badania krwi. Może żaden specjalista nie będzie potrzebny. Ale, jak pani sama powiedziała, warto chuchać na zimne.
Nie wierzył, że w jej przypadku jest to chuchanie na zimne. Raczej na bardzo już gorące. I przestał ją nie lubić. Zaczął jej współczuć. I znów bardzo zachciało mu się herbaty. I chwili odpoczynku. Poprosił siostrę Bożenkę, aby przyniosła mu herbatę do gabinetu.
— Z imbirem? I cytryną?
— I trzema łyżeczkami cukru.
Skinęła głową. A kiedy wróciła po kilku minutach z kubkiem gorącej, wonnej herbaty, powiedziała:
— Telefonowała pani doktor Malewiczowa. Prosiła, aby ci przekazać, że się nie pomyliła. Że to ząbkowanie.
Teraz on skinął głową. Bardzo mu ulżyło. Uśmiechnął się do leżącej na kanapce pacjentki.
— Chodzi o mojego synka. Spanikowałem. Wyobrażałem sobie Bóg wie co, a to jest tylko ząbkowanie. Lekarze głupieją, kiedy chodzi o ich bliskich.
A potem dodał:
— Pani nienarodzony synek jeszcze nie ząbkuje, ale za kilka miesięcy będzie. No i pewnie narobi wtedy niezłego wrzasku, Po płuca ma jak miechy.
Też się uśmiechnęła.
— Zdrowy?
— Jak rydz. No i…
— No i?
— Bardzo męski. Będzie miał wielkie wzięcie u kobiet.
Ucieszyła się tak, jak cieszą się wszystkie szczęśliwe matki. A Grzegorz jak zawsze pomyślał o swojej. Czy robiła kiedykolwiek USG? Czy wiedziała, że urodzi chłopca? Zdrowego chłopca? Bo że nie była szczęśliwa to wiedział.
Po zakończeniu przyjęć wypił jeszcze jedną szklankę herbaty i zatelefonował do Małgosi Malewicz.
— Dałam Ayli i twojej mamie relanium. Małemu nic nie dałam. No, mazidełko na te jego nieszczęsne dziąsła. Wyrzynają mu się trzy ząbki naraz więc nic dziwnego, że cierpi jak potępieniec. Ma rozpulchnione i zaczerwienione wszystkie śluzówki, także w nosku i gardle. Ale to normalne. W najgorszej formie jest twoja Elinka. Bardzo przeżywa nie tyle ząbkowanie brata, co swoje opuszczenie. I też zwymiotowała. Bardzo potrzebuje zainteresowania swoją nieząbkującą osobą.
— Dziękuję — powiedział. — Wyobrażasz sobie, co ja sobie wyobrażałem.
— Świetnie sobie wyobrażam. Jak moje dziecko boli głowa to też od razu myślę — zapalenie opon mózgowych albo rak mózgu. Lekarze tak już mają. Całuję.
— Ja ciebie też.
W drodze powrotnej kupił dla Eli Nur ozdobny kalendarzyk. Córeczka była blada i smętna.
— No, bierz się za obszukiwanie — zachęcił.
Zrobiła to bez zwykłego entuzjazmu. Znalazła w kieszeni ojca kalendarzyk.
— Będziesz codziennie notowała w nim pogodę. Narysujesz słonko, albo chmury, albo deszcz lub śnieg. Będzie z ciebie nasz domowy meteorolog.
Dziewczynka przeglądała kalendarzyk.
— Mogę w nim też rysować zęby — powiedziała. — Jak Błażkowi wyrośnie wreszcie ten ząb, to go narysuję. Będziemy wiedzieli, kiedy to się stało.
— Świetnie. A potem będziesz mogła zaznaczać dni utraty swoich własnych zębów. Mlecznych oczywiście.
— To też tak boli? No, wypadanie.
— Chyba trochę mniej.
— A te ostatnie zęby? Starczą do końca życia?
— Powinny, ale zwykle nie starczają.
— Okropnie źle z tymi zębami zostało pomyślane — powiedziała Eli Nur.
— Nie najlepiej — przyznał Grzegorz. — Nawet z tymi ostatnimi, czyli zębami mądrości. Z nimi też są kłopoty.
— Są takie zęby? — zdziwiła się. — Mądrości? To ty, tatusiu, musisz mieć ich bardzo dużo.
— Dlaczego tak myślisz?
— No, bo jesteś najmądrzejszym tatusiem na świecie.
A potem wzmocniła swoje uznanie:
— I najmądrzejszym ludziem na świecie.
Roześmiał się i przytulił córeczkę.
— W każdym razie na pewno jestem najszczęśliwszym tatusiem i najszczęśliwszym ludziem na świecie.
Upewniała się.
— Bo masz mnie?
— Bo mam ciebie.
Rozdział 5
Grzegorz Majewski ostatni raz widział Sisi Giller przed dwoma laty, na ślubie jej brata, a swojego przyjaciela Mateusza Gillera. Sisi miała wtedy lat siedemnaście i Grzegorzowi wciąż jeszcze bardziej kojarzyła się z Proustowską „zakwitająca dziewczyną” niż prawie-prawie kobietą. Jej starsza siostra, Magda, wówczas już? dopiero? dziewiętnastolatka, przeciwnie — była z całą pewnością kobietą i to w pełnym kobiecości rozkwicie.
Grzegorz wiedział, że Sisi rozpoczęła studia na Akademii Sztuk Pięknych, że mieszka z rodzicami w Warszawie, że chętnie i często bywa u Mateusza. Ale jakoś się nie zdarzyło, aby się spotkali. Do takiego spotkania doszło dopiero trzy tygodnie temu.
Mateusz wybrał Grzegorza na ojca chrzestnego swojego pierworodnego synka, Jakuba. Sisi zaś miała być matką chrzestną bratanka. I Grzegorz, i Sisi musieli zaliczyć kościelne szkolenia, aby — jak śmiał się Grzegorz — otrzymać „prawo jazdy” uprawniające do wypełniania roli drugich rodziców.
Kiedy przyszedł na pierwszą z takich lekcji, zastał Sisi w sali katechetycznej. I zdumiał się zmianą, jaka w niej nastąpiła. Zawsze była bardzo ładną i bardzo foremną dziewczynką i Grzegorz był więcej niż pewien, że wyrośnie na bardzo ładną i bardzo foremną młodą kobietę. Ale wyrosła na o wiele bardziej ładną i o wiele bardziej zgrabną kobietę niż to sobie wyobrażał. Wydała mu się śliczna. Wysoka, wiotka, z lśniącymi blond włosami, delikatną cerą i kontrastującymi z tą jej jasnością orzechowymi oczyma i bardzo ciemną ich oprawą.
Zawsze witali się w taki sam sposób. Sisi zarzucała mu ręce na szyję i całowała w oba policzki, a on gładził ją po głowie i mówił, że bardzo wyrosła. Przed tą pierwszą kościelną lekcją także podeszła do niego, objęła go i ucałowała. Jak w zatrzymanym czasie. Więc on powiedział:
— Aleś wyrosła!
Sisi roześmiała się.
— Już nie. Teraz mój wzrost reguluje nie natura, ale obcasy.
Rzeczywiście, miała na nogach sięgające kolan czarne, podobne do grubych skarpet buty. Na wysokich koturnach.
I w tym momencie spojrzeli na siebie. Tak, jak jeszcze nigdy na siebie nie patrzyli. Z takim samym lśnieniem, czy raczej olśnieniem w oczach. I nie mogli udawać, że nie wiedzą, co to lśnienie czy olśnienie oznacza. Ale spróbowali udać, że nie wiedzą.
Potem Grzegorz nie był w stanie powtórzyć ani jednego słowa z wysłuchanego wykładu. Siedział obok Sisi i choć bardzo starał się na nią nie patrzeć, jednak zerkał co chwila. Na jej włosy. Na jej twarz. Na jej dłonie. No i na kawałeczek uda widoczny pomiędzy króciutką spódniczką i tymi długim butami. Włosy, twarz, dłonie i ten kawałeczek nogi wyzwalały w nim niby dobrze znane, a zarazem jakby całkiem nowe uczucia. To, że mu się podoba młoda, ładna dziewczyna, a jej fizyczna bliskość drażni jego zmysły było czymś oczywistym i naturalnym. Czyli — normalnym. Nie było oczywiste, naturalne i normalne, że tego rodzaju emocje budzi w nim Sisi. Dziewczyna, którą przywykł uważać za dziecko. Teraz nie widział w niej dziecka.
Po wykładzie zaproponował, że odwiezie ją do domu. Jakby się zawahała.
— Sisi, nie dziwacz — powiedział, starając się mówić swoim „poprzednim” głosem, tym sprzed dwóch lat.
— No dobrze — odpowiedziała, ale też nie całkiem swoim „poprzednim” głosem.
Po drodze niewiele rozmawiali, choć kiedyś Sisi paplała bez przerwy. Bo kiedyś opowiadała mu o wszystkim. Teraz miała do paplania całe mnóstwo tematów. Ale jakoś jej to paplanie nie wychodziło.
Potem spotkali się jeszcze kilka razy na tych pobożnych pouczeniach. Byli wobec siebie mili i okazywali sobie dawną sympatię, ale nie pozostało nic z bezpośredniości i swobody ich dawnego obcowania.
Pewnego dnia Grzegorz usłyszał w radiu utwór „Dziewczyna o perłowych włosach”. Znał ten utwór. Ani go specjalnie lubił, ani specjalnie nie lubił. Teraz wydał mu się nadzwyczajnie piękny. A jeszcze bardziej wypiękniał, kiedy wyszukał tę piosenkę na You Tube. Jej tłem była bowiem dziewczyna o włosach podobnych w kolorze do włosów Sisi. I z podobnymi, ciemnymi brwiami. Grzegorz raz po raz oglądał na ekranie komputera to nagranie. I wpatrywał się w te płowe włosy. I w te ciemne brwi. Ayla się śmiała.
— Słuchasz tak w koło, jak ja słuchałam w koło „Światło księżyca”. Aż powiedziałeś, że wyrzucisz płytę przez okno. To ja wyrzucę przez okno twój komputer.
Też się uśmiechnął.
— Mam pobielić sobie włosy? — spytała Ayla. — Ciemne ci się znudziły?
— Nie wybielaj — odparł. — Twoje też są piękne.
Po tym wymskniętym „też” aż wstrzymał oddech. Ale Ayla nie znała tak perfekcyjnie polskiego, aby na to „też” zwrócić uwagę.
— To dobrze, że ci się jeszcze podobują — powiedziała.
Roześmiał się.
— Jeszcze mi się podobują.
Mówił prawdę. Ayla wciąż jeszcze mu się podobała. Jako kobieta, jako żona, jako kochanka. Ale zaczął zdawać sobie sprawę, że Sisi zaczyna mu się podobać bardziej niż Ayla. Jako kobieta.
Już po kościelnych szkoleniach, ale jeszcze przed chrzcinami, weszła do jego gabinetu młoda kobieta. Nie była ani zgrabna, ani ładna, ale miała włosy w kolorze szwedzkiego blondu. Nieświadomie potraktował ją całkiem inaczej niż inne pacjentki, poświęcając jej o wiele więcej czasu i okazując o wiele więcej zainteresowania i życzliwości. A kiedy zobaczył na swoim ekranie trzymiesięczny, wielce udatny płód, autentycznie się ucieszył. I nagle zdał sobie sprawę, że nie było w tym ucieszeniu niczego ze zwykłego zadowolenia lekarza, który ma przed sobą zdrową pacjentkę spodziewającą się zdrowego dziecka. To było całkiem osobiste ucieszenie. Jakby zobaczył w tym płodzie dziecko Sisi. I swoje własne. Ich dziecko?
I wówczas zaniepokoił się tym, co się w nim i z nim dzieje. Choć wydawało się, że jest wobec tego dziania się całkiem bezradny.
Utwierdził się w tym swoim poczuciu bezradności, kiedy dzień czy dwa po wizycie blond-pacjentki wyszedł z „kliniczki”, aby kupić „beleco” dla Eli Nur. Przed nim szła dziewczyna. Mniej więcej takiego samego wzrostu co Sisi. Też w ciemnych długich butach i też z jasnymi długimi włosami. Grzegorz wiedział, że to nie jest Sisi, ale mimo to poszedł za dziewczyną do końca wcale nie krótkiej ulicy. Potem jego rozum się opamiętał, ale nie opamiętało się jego serce. Biło w rytmie prestissimo. A na pewno appasionato.
To mu się nie zdarzyło jeszcze nigdy w życiu. I dotychczas był więcej niż pewien, że mu się nigdy nie zdarzy. Bywał zainteresowany dziewczynami. Czasem bardziej, czasem mniej. Kilka z nich mu się podobało. Na przykład jego szkolna koleżanka, Marylka. No i Ayla. Ayla bardzo mu się podobała, a z czasem podobanie się nasilało. Teraz, po pięciu latach małżeństwa, Ayla podobała mu się nawet bardziej niż wtedy, gdy się poznali. Ale nie był w niej zakochany. Nigdy i w nikim nie był zakochany. Ani przez chwilę i ani trochę. Czy to, co przeżywał teraz, było zakochaniem? Nie mógł odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo nie miał z czym swojego obecnego stanu porównać. Książkowe, czy filmowe zakochania były w jego mniemaniu jedynie tworem wyobraźni pisarzy i scenarzystów. W swoim prawdziwym życiu albo nie spotkał nikogo, kto był obłędnie zakochany, albo takiego zakochania nie dostrzegł.
Wieczorem, już po ułożeniu dzieci do snu, w czasie, kiedy Ayla i jego mama oglądały w telewizji serial „Na dobre i na złe”, zatelefonował do Mateusza Gillera.
Zapytał, czy ma chwilę czasu. Mateusz miał chwilę czasu, bo jego synek też już spał, a żona oglądała serial „Na dobre i na złe”. Zaczął bez wstępów.
— Byłeś kiedyś zakochany?
Mateusz, choć na pewno zaskoczony pytaniem, odpowiedział jednak nadspodziewanie szybko. I bez nadmiernego zdziwienia.
— Byłem. A co?
— I jak to się objawia?
Mateusz roześmiał się.
— Pytasz jako lekarz czy jako zakochany? Choćby potencjalnie.
— Po prostu chcę wiedzieć.
— No, różnie. Nie ma dwóch takich samych zakochań.
— A to twoje?
Grzegorz nie mógł widzieć przyjaciela, ale po brzemieniu jego głosu domyślił się, że Mateusz spoważniał. I chyba posmutniał.
— To moje było i wciąż jeszcze jest…
Zastanawiał się.
— No, boli. Nie tylko w przenośni. Częściej całkiem fizycznie. Taki ucisk… Jak dławica piersiowa, czy coś w tym rodzaju. Że nie wspomnę o bólu innego narządu. Który domaga się zaspokojenia gwałtownej i bardzo silnej potrzeby, a zaspokoić jej nie może.
— Mówisz o Kalinie?
To była prześliczna dziewczyna, z którą Mateusz romansował w czasie studiów. Dość długo i bardzo namiętnie. Mateusz żachnął się.
— Żartujesz chyba. Nigdy nie byłem w niej zakochany. Nie wiem nawet, czy ją choć trochę lubiłem. Ona nie była do zakochania. Ona była do…
— No, wiem do czego była Kalina — odrzekł Grzegorz. — Spytałem na wszelki wypadek.
— Na wszelki wypadek nie zapytaj w kim byłem i wciąż jestem zakochany.
Grzegorz przypomniał sobie pewien odległy dzień, kiedy to do Mateuszowego mieszkania na Dragonów przyszła Anna Guttry. I nagłą zmianę w zachowaniu przyjaciela. W jego głosie, spojrzeniu. W nim całym. I pomyślał, że Mateusz zawsze tak reagował w obecności Anny Guttry, a także w czasie jej nieobecności, na samo wspomnienie jej imienia lub osoby.
— Nie zapytam. Bo po pierwsze chyba już się domyślam, a po drugie nie chodzi mi o obiekt. Chodzi mi o symptomy.
— No to je wymieniłem.
— Poziom adrenaliny ci rośnie? W jej obecności? Na jej widok? A nawet na jej przypomnienie? Wciąż i wciąż ona ci się z kimś lub czymś kojarzy?
Grzegorz obawiał się, że Mateusz spyta go, o co tak naprawdę chodzi. I w kim Grzegorz się zakochał lub sądzi, że się zakochał. Ale Mateusz nie spytał.
— Pewnie, że rośnie. Czasem przekracza wielokrotnie wszelkie dopuszczalne normy. Czyli podnosi poziom cukru, wywołuje skurcz naczyń tętniczych i tak dalej. Sam wiesz najlepiej, co się wtedy dzieje. W końcu to ty byłeś prymuskiem na lekcjach anatomii. W moim zakochaniu były momenty, że sam siebie położyłbym na OIOM-ie.
— Ale mimo to jakoś z tym żyjesz — powiedział Grzegorz.
— No, żyję. Od prawie czternastu lat.
— I?
— I sam powiedziałeś — jakoś. Jeśli tobie się t o teraz przytrafiło, współczuję. I tobie. I Ayli.
Grzegorz zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Mateusza, gdyby powiedział w kim się zakochał. Kiedyś Mateusz wyznał mu, że byłby gotów osobiście i bez żadnych skrupułów zabić mężczyznę, który by skrzywdził Sisi. Na razie Grzegorz jej nie skrzywdził i nie miał zamiaru jej skrzywdzić. Ale nie mógł przecież przewidzieć jak potoczą się dalsze losy: jej, jego i jego zakochania.
Rozdział 6
Marek Giller pewnie nie umiał sobie wyobrazić, by ktoś inny niż ksiądz Leszek Pawlikowski mógł ochrzcić jego wnuka. Ksiądz Leszek był jego odwiecznym przyjacielem, a od czasu, kiedy Grzegorz i Ayla nie mogli sobie nijak poradzić z zalegalizowaniem swojego związku, ten ksiądz stał się także ich przyjacielem. I powiernikiem we wszystkich dusznych dylematach. To on udzielił im ślubu, to on ochrzcił Eli Nur, a przed trzema miesiącami małego Błażejka. Oboje z Aylą bardzo go lubili, ale najbardziej lubiła tego „czarnego wujka” Eli Nur, do której zwracał się z wielką powagą: „Elżbieto”. I tak, jak Grzegorz, zawsze miał dla niej jakieś miłe „beleco”.
Teraz też uparła się, że będzie towarzyszyła ojcu przy załatwianiu ostatnich formalności w zakrystii.
— Witaj Elżbieto — powiedział ksiądz Pawlikowski. — Co nowego u ciebie?
Uwielbiała, gdy traktował ją jak dorosłą.
— Mam nowe buty. Ale troszeczkę mnie piją.
Ksiądz spojrzał na jej lakierowane pantofelki.
— Są tak eleganckie, że można chyba znieść dla nich nawet całkiem spore picie — powiedział. Wciąż z wielką powagą.
— A może piją, bo nie są poświęcone? — spytała dziewczynka.
Grzegorz widział, że księdzu zaczynają śmiać się oczy. Leszek Pawlikowski odpowiedział jednak bardzo rzeczowo.
— O tym się przekonasz, kiedy będę kropił wodą święconą wszystkich znajdujących się w kościele. Zobaczymy, czy to pomoże na picie twoich nowych butków.
Obok księdza stała Sisi. Miała na sobie jasną sukienkę w granatowe grochy z białym kołnierzykiem i białymi mankietami przy bufiastych rękawkach. Pasek i pantofle były granatowe. Na jasnych włosach miała maleńki, płaski, okrągły kapelusik. Granatowy. Grzegorz wiedział, że Sisi sama projektuje i sama szyje swoje stroje, a ostatnio szyje je także na zamówienie. Na razie tylko najbliższych sobie pań. Niedawno wymyśliła i uszyła sukienkę dla Ayli. Zdaniem Grzegorza była to najładniejsza i najbardziej elegancka kreacja jego żony.
Ayla, w przeciwieństwie do Grzegorza, utrzymywała z Sisi stałe i dość częste kontakty. Grzegorz dziwił się tej przyjaźni, jaka nawiązała się pomiędzy całkiem przecież dorosłą kobietą, jaką była Ayla i najpierw dziewczynką, a potem podlotkiem, jakim była Sisi. Pytał czasem żonę o czym rozmawiają podczas tych swoich spotkań. Ayla śmiała się.
— O miłości oczywiście.
— Sisi wciąż się kocha w tym swoim malarzu?
Miał na myśli dziecinny obiekt zadurzenia Sisi w utalentowanym, ale psychicznie zaburzonym artyście, Łukaszu Maykowskim.
— Ona wciąż jest zauroczona jego twórczością — wyjaśniała Ayla. — Ale już doskonale rozumie, że nie można z nim związać życia. I nie o nim rozmawiamy. Rozmawiamy głównie o tobie.
Zdumiał się, ale szybko i o tej rozmowie, i o tym swoim zdumieniu zapomniał. Dopiero teraz sobie przypomniał.
Sisi pocałowała Eli Nur, pocałowała Aylę, ale nie pocałowała Grzegorza i nie podała mu ręki. Jakby od tego ich pierwszego po dwóch latach spotkania zaczęła się obawiać fizycznego z nim kontaktu. Choćby najbardziej zwyczajnego i niewinnego. Rozumiał tę jej obawę i nawet ją podzielał. Tyle, że nie był pewien, czy powinna go radować, czy smucić.
Wypełnili podsunięte im papiery. Złożyli podpisy. Ksiądz Pawlikowski powiedział:
— W dawnych czasach powiedziano by, żeście się pokumali. To się liczy prawie jak pokrewieństwo.
Oboje się uśmiechnęli. Do księdza, nie do siebie.
Kiedy Grzegorz wszedł do kościoła, spojrzał na jeden z bocznych ołtarzy. Przed ołtarzem klęczało kilka rozmodlonych kobiet. Grzegorz znał historię tego obrazu. Jego autorem był dawny znajomy Joanny Gillerowej, Krzysztof Michałowski. A pozowały do obrazu Joanna i jej maleńka wówczas córeczka, Sisi.
Obraz przedstawiał Matkę Boską z Dzieciątkiem. Matka Boska nie miała twarzy Joanny, bo twarz częściowo zakrywały ciemnobrązowe, gęste, wijące się włosy. Te włosy z całą pewnością należały do Joanny. I tymi włosami otulone było Dzieciątko. Wyłaniała się z nich tylko jego mała główka, mała rączka i mała stopka. Dzieciątko nie miało, jak wszystkie Dzieciątka na wszystkich tego typu obrazach, światłości nad głową. Wydawało się, że to jego jasna główka rozświetla cały obraz. I twarz jego matki. Że rzuca złociste refleksy na jej włosy.
Grzegorz już kilka razy widział ten obraz, ale teraz spojrzał na niego całkiem innymi oczami. I zobaczył go całkiem inaczej. Wpatrywał się w jasność i blask bijące od główki Dzieciątka. I wydawało mu się, że taki sam blask bije od głowy Sisi Giller.
Stanął przy niej.
— Widziałaś, ile osób modli się do ciebie? Wysłuchujesz wszystkich próśb, czy tylko niektóre?
Uśmiechnęła się.
— Chciałabym wysłuchać wszystkich.
— A jeśli ja się pomodlę? Wysłuchasz?
Nie spojrzała na niego, ale leciuchno się zaczerwieniła. I powtórzyła:
— Chciałbym… Chciałabym móc.
Mały Kubuś wydzierał się przez cały czas chrzcielnego obrzędu. A kiedy ksiądz pokropił mu głowę i próbował nasypać odrobinkę soli do otwartej buzi, aż posiniał ze złości. Wszyscy odetchnęli, kiedy ceremonia się skończyła, a Irmina poszła do zakrystii, aby podaniem piersi uciszyć rozeźlonego syna.
— Tatusiu? — spytała Eli Nur. — Czy on ząbkuje?
— Chyba nie — odparł Grzegorz. — Jest jeszcze za mały.
— No to czemu tak płacze? Coś go boli?
— Chyba nie. Ale chłopcy lubią się czasem tak wyzłościć. Pewnie Kubuś wolałby teraz grać w piłkę lub jeździć na rowerze niż być owiniętym w te kolorowe szmatki i nie móc ruszać ręką ani nogą.
— Wolałabym mieć siostrę — powiedziała Eli Nur.
— Pomyślimy o tym — odparł.
— A na pewno wam się uda? No, dziewczynka.
— Tego nie wiem. Ale będziemy się starali.
Stojąca obok nich Sisi popatrzyła na niego. Chyba po raz pierwszy tego dnia. A na pewno po raz pierwszy w taki sposób. Grzegorz nie wiedział, co wyraża jej spojrzenie. Zadumanie? Smutek? Zazdrość? Bo na pewno nie było to rozbawione spojrzenie.
Po wyjściu z kościoła wszystkie obecne w nim dzieci natychmiast obległy dziadziunia, czyli Marka Gillera. Bo wszystkie chciały jechać z nim i jego samochodem. Eli Nur także pobiegła do dziadziunia, którego uwielbiała na równi z jego prawdziwymi i nieprawdziwymi wnukami. I która też chciała jechać z nim i w jego samochodzie. Dorośli przyglądali się osaczonemu przez dzieciaki profesorowi Gillerowi. Wiedzieli, i on także wiedział, że w żaden sposób nie pomieści całej sfory w swoim samochodzie. Ale wiedział też, że próba jakiekolwiek selekcji wywoła takie dąsy i taką rozpacz wyeliminowanych, że jego serce tego nie uniesie. Tym razem nawet nie próbował pertraktacji. Strząsnął z siebie kilkanaście obłapiających go dziecinnych rąk i otworzył drzwiczki swego wozu. Dzieci, przepychając się i obtłukując sobie głowy, próbowały wpakować się do środka. Potem słuchały, już bez czynienia harmideru tego, co dziadziunio im wyjaśniał czy przyobiecywał. A jeszcze potem, ku wielkiemu zdziwieniu obserwatorów, wysypały się z okupowanego samochodu dziadziunia i pomknęły do rodziców i ich samochodów.
Eli Nur była szalenie podniecona.
— Jedźmy prędziutko! — zawołała.
— Bo? — spytał Grzegorz.
— Dziadziunio ma w samochodzie drugą, najprawdziwniejszą kierownicę. I każdy będzie mógł z nim pojechać. I razem z nim prowadzić samochód. I każdy tak samo długo. Bo ma być sprawiedliwie.
— Acha! — powiedział Grzegorz. — I pewnie chcesz być pierwsza w kolejce?
— No pewnie — przytwierdziła Eli Nur. — I jeszcze chciałabym, żebyś ty też kupił mi taką najprawdziwniejszą kierownicę. I żebym mogła z tobą prowadzić samochód. Kupisz mi?
Grzegorz roześmiał się.
— No, nie wiem…
— Tatusiu!
— Dobrze. Załatwię to ze świętym Mikołajem.
Ayla zainterweniowała. Nie była zwolenniczką rozpieszczania dzieci i ulegania wszystkim ich zachciankom.
— A jak zażąda prawdziwego samochodu, to też jej kupisz? Sam, albo do spółki ze świętym Mikołajem?
— Jak będzie miała osiemnaście lat, to pewnie jej kupię.
— Co z ciebie za ojciec! — zgorszyła się Ayla. — Ojciec nie może być aż tak uległy wobec dziecięcych kaprysów.
Grzegorz uśmiechnął się. Tym razem do niej.
— Dodaj: „Co z ciebie za mąż? Mąż nie może być aż tak uległy wobec swojej żony”.
Ayla rozchmurzyła się.
— A jesteś?
— A nie jestem?
Roześmiała się.
Dojechali na miejsce nie jako pierwsi, ale jednak przed dziadziuniem.
Rozdział 7
Wydawało się, że wśród obecnych na przyjęciu dzieci rej będzie wodził Matti Giller, adoptowany syn Mateusza i Irminy. Był najstarszy z dzieci i najbardziej urwisowaty. Ale jakoś nigdzie go nie było. Pierwsza dostrzegła jego nieobecność Sisi.
— Gdzie Matti? — pytała kolejno kolejne dzieci.
Żadne nie wiedziało. Poszła do Irminy.
— Matti gdzieś przepadł. Nawet nie wsiadł do samochodu taty, żeby go na niby poprowadzić.
Irmina się zatroskała.
— Powinnam się nim bardziej zająć. Od urodzenie Kubusia bardzo się zmienił. O byle co się wścieka. Albo siedzi osowiały. Może poszedł do swojego pokoju i gra na komputerze?
— Sprawdzę — powiedziała Sisi.
Grzegorz zobaczył jak Sisi wchodzi po schodach na górę. A ona zobaczyła, że on ją zobaczył.
— Matti się zawieruszył — wyjaśniła.
— Poszukam go z tobą.
Mattiego nie było w jego pokoju. Sisi i Grzegorz zajrzeli do sypialni Irminy i Mateusza. Mattiego nie było. Następny pokój miał w przyszłości należeć do Kubusia. Na razie znajdowały się w nim jedynie szafki z jego ubraniami i półki z jego przyszłymi zabawkami. On sam sypiał w pokoju rodziców. Matti stał przy jednej z półek, zrzucał z niej plastykowe grzechotki i gumowe zwierzątka i z pasją je rozdeptywał.
— Matti! — powiedziała Sisi.
Bardzo zaskoczona i trochę przestraszona. Chłopiec nawet się nie obejrzał. Podeszła do niego.
— To niemądre — powiedziała. — I nic nie da. Pomyśl o mnie. Wyobrażasz sobie ile bym musiała poniszczyć zabawek i rzeczy mając taką kupę rodzeństwa?
Wzruszył ramionami.
— On nie jest moim rodzeństwem. On jest prawdziwym synem.
Spojrzał na swoją przybraną ciocię, jakby pytając, kim on właściwie jest. Dla Irminy i Mateusza. A także i dla niej.
Grzegorz był ciekaw, co Sisi odpowie, choć wiedział, że w tej chwili i sytuacji to tylko on zna właściwą odpowiedź. I jeśli ktoś potrafiłby nie udawać zrozumienia, ale naprawdę rozumieć Mattiego, to właśnie on. I tylko on.
Sisi objęła chłopca.
— A oni? — spytała. — Irmina i Mateusz? Kim są dla ciebie?
Odburknął coś.
Sisi spojrzała na Grzegorza. Oczekując wsparcia.
— Twoja ciocia — powiedział, podkreślając zaimek „twoja” — ma rację. To ty ich wybrałeś na swoich rodziców, a oni ten wybór zaakceptowali. Choć przecież nie musieli. Zwyczajnie — bardzo chcieli mieć w tobie syna.
— Ale teraz mają prawdziwego. Więc mogło im się odechcieć mieć nieprawdziwego.
Grzegorz wiedział, że takie „odechcenia” się zdarzają. Zdarzyły się jego adopcyjnemu ojcu. I jego adopcyjnej mamie. Ale nie mógł tego powiedzieć.
— I naprawdę sądzisz, że im się odechciało?
Chłopiec zastanawiał się.
— Mojemu tacie — ciągnęła Sisi — jakoś nigdy nie odechciało się kochania nie swoich dzieci. Ani nie swoich wnuków. Choć ich nie adoptował. Myślisz, że dziadziunio kocha Eli Nur mniej, bo nie jest jego prawdziwą wnuczką? I że teraz, kiedy ma prawdziwego wnuka, odechce mu się jej kochania? Lub ciebie?
— Dlaczego Eli Nur nie jest prawdziwa? — spytał zdumiony Matti.
— Jest prawdziwa, tylko nie jest prawdziwą wnuczką mojego taty. Ale jest przez niego prawdziwie kochana. A ty nie jesteś?
— No…
Co do prawdziwej miłości swego nieprawdziwego dziadziunia Matti zdawał się być dostatecznie upewniony.
— A ja? Myślisz, że mogłabym przestać cię prawdziwie kochać?
— No…
Chłopiec najwyraźniej nie wierzył, że Sisi mogłaby przestać go kochać. Pewnie by nie uwierzył, że Sisi w ogóle jest zdolna do nie-kochania.
— Matti — powiedział Grzegorz. — Jesteś wielkim szczęściarzem. Miałeś prawdziwych rodziców i prawdziwych dziadków. Jedni i drudzy bardzo cię kochali. I masz drugich rodziców i drugich dziadków, którzy kochają cię tak samo, jak tamci. Czy wiesz, ile jest dzieci, które nigdy nie miały ani prawdziwych, ani nieprawdziwych rodziców? Żadnych. I przez żadnych nie były kochane?
Musiało być w jego głosie coś szczególnego, bo Matti odwrócił się ku niemu. Spytał z niedowierzaniem:
— Znałeś takie dziecko?
— Tak — powiedział Grzegorz. — Znałem. Bardzo dobrze. I niejedno.
Teraz spojrzała i Sisi. Równie zaskoczona. Nie tym, co powiedział, ale sposobem, w jaki to powiedział.
Grzegorz leciutko wzruszył ramionami. Chciał zatrzeć wrażenie swoich słów.