Prolog
Charakterystyczny sygnał usłyszały wszystkie siostry. Ale do okna życia pierwsza dobiegła siostra Klara. Nie dlatego, że była najbliżej tego okna, ani nie dlatego, że była najmłodsza i najszybciej biegała. Ona najbardziej ze wszystkich sióstr chciała być pierwsza.
Biegnąc odmówiła akt strzelisty, aby tym razem alarm nie okazał się fałszywy. Bo dotychczas, poza jednym jedynym razem, alarmy były wyłącznie fałszywe. Ludzie wkładali do okna życia najrozmaitsze przedmioty. Czasem starego pluszowego misia, ale przeważnie coś paskudnego. Na przykład worek śmieci. Albo zdechłego kota.
Ten jeden jedyny niefałszywy alarm zwiastował dzieciaczka. Ale z powodu mnóstwa wad wrodzonych nie bardzo go przypominającego. Malec miał ogromną, niekształtną czaszkę, zarośnięte oczodoły, rozszczepioną wargę i przedziwnie poskręcane kończyny. Maciupkie dłonie i stopy. Bez jednego choćby paluszka. Siostra Zuzanna, która była pielęgniarką, oceniła, że noworodek nie ma więcej niż dwa dni. Wywnioskowały więc, że nie urodził się w szpitalu, bo nikt by go z niego w takim stanie nie wypisał. I że do okna nie włożyła go matka, bo na pewno jeszcze słabowała po porodzie. Więc kto? Może przerażona babcia? Może przerażona koleżanka przerażonej matki? Zanim przyszła wezwana przez siostry lekarka, mały już nie żył. Siostry zdążyły go jednak umyć, ochrzcić i utulić. Trzymająca go w ramionach siostra Zuzanna zanuciła mu kołysankę. Był tak słabiutki, że nawet nie kwilił. Odszedł cichutko do znacznie lepszego świata. W każdym razie na pewno lepszego dla niego. A one miały odtąd w niebie swojego osobistego aniołka. Pochowały chłopczyka w klasztornym grobie i zapalały światełko już nie tylko w Dniu Zadusznym, ale także w Dniu Dziecka.
Tym razem w oknie leżał noworodek całkiem inny od tamtego nieboraka. Siostra Klara nie widziała, poza tamtym biedusiem, żadnych noworodków. Ten wydał jej się cudownie cudowny. Był tłuściutki, czyściutki, ubrany w ciuszki wprawdzie nie nowe, ale i niezłachane, a owinięty był tanim, ale całkiem nowym, niebieskim kocykiem.
Siostry rozebrały malca. Miał wszystko na swoim miejscu i wyglądał na dziecko silne i zdrowe. Zważyły go. Ponad 4 kilogramy. Zmierzyły — 58 centymetrów. Skórę miał różową, bez żadnych potówek, wyprzeń czy otarć. Istne cudo.
Siostra Zuzanna nacisnęła okrągły brzuszek i stwierdziła, że dzieciak całkiem niedawno został nakarmiony. A ponieważ po naciśnięciu brzuszka puścił głośnego bąka i zrobił malutką, ale wzorcową dla swego wieku kupkę, siostry wpadły w jeszcze większy zachwyt. I choć żadna tego głośno nie powiedziała, wszystkie bardzo chciały go zatrzymać. Jak najdłużej. I wszystkie bardzo się bały, że pani doktor zabierze go do szpitala. Nie dlatego, że był chory. Dlatego, że był niczyj.
Postanowiły więc wezwać lekarkę dopiero następnego dnia. W końcu nie musiała dokładnie wiedzieć, kiedy go podrzucono. Grzech malutkiego kłamstwa wybaczyły sobie odmawiając podczas wieczornej mszy dodatkowy różaniec. Siostra przełożona wahała się, której z sióstr powierzyć nocną opiekę nad podrzutkiem. Kiedy się zastanawiała i wahała, siostra Klara modliła się gorąco do tamtego ich osobistego aniołka, aby wybór padł na nią. Osobisty aniołek wysłuchał prośby i siostra przełożona oddała znajdka siostrze Klarze. Nie całkiem tylko jej, bo siostra Klara dzieliła celę z siostrą Zuzanną. Ale ponieważ siostra Zuzanna miała przysłowiowo kamienny sen, więc rozkosz czuwania nad malcem przypadła siostrze Klarze. Była to najmilsza noc w jej życiu. Siedziała na brzegu łóżka i wpatrywała w uśpione dziecko. A kiedy poruszyło się, zamruczało lub westchnęło natychmiast je przytulała i głaskała. O czwartej nad ranem chłopczyk zapłakał. Choć miał na sobie pampersa i to z tych „wiecznie suchych” od razu mu go zmieniła. Nie z koniecznej konieczności, ale dla okazania mu swojej troski. A potem podała chłopaczkowi butelkę z mlekiem. Mleko było cieplutkie, bo butelka została wieczorem włożona do elektrycznego podgrzewacza. Chłopczyk miał dobry apetyt i wypił całą porcję. Siostra Klara chętnie dałaby mu repetę, ale została uprzedzona, aby tego w żadnym przypadku nie robić. Przyszło jej jednak do głowy, że zamiast smoczka mogłaby dać malcowi własną pierś, aby sobie possał. Nie miała pokarmu, więc nie groziło mu przekarmienie, a słyszała, że samo ssanie też sprawia niemowlętom przyjemność. Uspokaja je i usypia. Tylko przez moment zastanawiała się, czy nie będzie to grzech nieczystości, ale przypomniała sobie niezliczone obrazy Matki Boskiej Karmiącej. I dzięki temu upewniła, że nie ma mowy o naruszeniu jakiegokolwiek przykazania. Chłopczyk musiał być już wcześniej przystawiany do piersi, bo chwycił i ucisnął brodawkę bardzo sprawnie. Potem ją puścił, wyraźnie rozczarowany brakiem spodziewanego efektu. Ale po chwili zabawnie westchnął i podjął ssanie. Tak, jakby to był smoczek. Tyle, że o wiele od smoczka milszy w dotyku. Ssał coraz wolniej i wolniej. Aż wreszcie zasnął. Siostra Klara nie położyła go jednak do łóżka, ale nadal trzymała w ramionach, kołysząc leciutko. Chłopczyk posapywał i wzdychał, ale chyba tylko i wyłącznie z wielkiego ukontentowania. Dzielonego z wielkim ukontentowaniem siostry Klary.
Rano siostra Klara przyszła na mszę święta z raz jeszcze nakarmionym i raz jeszcze przewiniętym chłopczykiem. Wszystkie siostry chciały go choć przez chwilkę potrzymać, a ona im pozwalała, choć w głębi duszy żal jej było każdej minuty nietrzymania. Nie za bardzo skupiła się tego ranka na modlitwie. Ale inne siostry też nie były zbyt gorliwe w rozmowie z Panem Bogiem. Wszystkie jednak miały nadzieje, że On to zrozumie. A jeśli nie zrozumie, to Matka Boska ich brak skupienia Mu wytłumaczy.
Po śniadaniu ksiądz ochrzcił małego. Siostry wybrały dla niego imię Grzegorz jako pierwsze i Dominik jako drugie. Nie wiedziały wprawdzie kiedy się urodził, ale w oknie życia pojawił się 17 listopada, czyli w święto Ojca Kościoła, Grzegorza Cudotwórcy. Drugie imię było jeszcze bardziej oczywiste. Chłopczyk znalazł się bowiem w oknie klasztoru sióstr Dominikanek.
Lekarka potwierdziła intuicyjną opinię siostry Zuzanny o doskonałym stanie zdrowia chłopca. I nie upierała się, aby oddać znalezisko do szpitala ani domu małego dziecka. Zasugerowała jedynie, aby znalazczynie jak najszybciej załatwiły wszelkie urzędowe formalności oraz znalazły dla niego rodzinę adopcyjną. Zresztą — kolejność mogła być odwrotna. Wtedy formalności spadłyby na tę właśnie rodzinę.
Odkąd istniało okno życia, kandydatów na rodziców zastępczych zgłaszało się do sióstr całe mnóstwo. Wydawało się, że gdyby codziennie wkładano do okna kilkoro dzieci i tak chętnych na ich przysposobienie byłoby wielokrotnie więcej. Siostry z tej lawiny zgłoszeń zrobiły listę, a potem ją korygowały i wreszcie ustaliły coś w rodzaju rankingu zgłaszających się par. Na czele tej listy znajdowali się państwo Krystyna i Bogdan Majewscy. Siostry znały ich od dawna, bo przychodzili na mszę do ich kaplicy. Ksiądz, choć nigdy przenigdy nie zdradziłby tajemnicy spowiedzi, uchylił jednak jej rąbka, zdecydowanie akceptując ten wybór. Wywnioskowały więc, że dziecko trafi w dobre i kochające ręce.
Państwo Majewscy byli już dziesięć lat po ślubie, lecz mimo wielkich chęci i usilnych starań, dzieci nie mieli. Oboje bardzo nad tym boleli. Zawiadomieni o okiennym znalezisku przybyli w ciągu kwadransa. Pani Krystyna Majewska wzięła malutkiego Grzegorza Dominika na ręce. Zalewając łzami wzruszenia i radości samą siebie i dziecko. Bo jej też wydał się najpiękniejszym niemowlakiem na świecie. I najmilszym. A nawet najmądrzejszym. Ze śmiesznych wicherków nad jego czołem wywnioskowała, że będzie miał zdolności matematyczne. A także, bo często idzie to w parze, zamiłowanie do muzyki.
Policja i prokuratura, nie zajmując się urodą ani potencjalnymi zdolnościami chłopczyka, przeprowadziły rutynowe śledztwo mające ustalić czyim mały Grześ jest dzieckiem biologicznym. I czy przy jego porzuceniu nie doszło do przestępstwa. Śledztwo dość szybko utknęło w martwym punkcie. Być może dlatego, że śledczym nie bardzo zależało na odnalezieniu matki, a jej jeszcze mniej na tym, by zostać odnalezioną. W każdym razie w pół roku później państwo Krystyna i Bogdan Majewscy zostali uznani za rodziców adopcyjnych, a Grzegorz Dominik za ich syna. Siostra Klara wybłagała, aby przynajmniej raz w miesiącu zawiadamiali ją o losach chłopca. Zrobili o wiele więcej i przynajmniej raz w miesiącu najpierw przynosili, a potem przyprowadzali chłopca do klasztoru. Tam bywał opychany cukierkami i dosładzany najczulszymi słowami i pieszczotami. Zdarzało się nawet, że rodzice zostawili go z „ciociami-siostrami” na dwa-trzy dni, jeśli wyjeżdżali gdzieś dalej, a nie chcieli trudzić malca podróżą. Dla Grzesia i dla sióstr były to cudowne dni. Nawet w swojej dorosłości Grzegorz Majewski twierdził, że były to najmilsze dni jego wczesnego dzieciństwa.
Rodzinna sielanka trwała lat pięć. Potem zakończyła się nagle i radykalnie. Pani Krystyna odkryła — może nie jako ostatnia, ale na pewno nie jako pierwsza — że jej mąż idealny ma romans. I że owocem tego romansu jest córka. Nieadoptowana, ale jak najbardziej biologiczna. Pan Bogdan wprawdzie nadal kochał Grzesia, ale bez porównania bardziej kochał własne dziecko. I dlatego postanowił rozwieść się z żoną i związać z dotychczasową kochanką. Przez rok Grześ pozostawał z wiecznie płaczącą, szalejącą już nie ze szczęścia, ale z gniewu, upokorzenia i zazdrości przybraną matką. Potem pani Krystyna poznała pewnego wdowca, wychowującego samotnie dwóch synków. Zamieszkali razem. Chłopcy nie znosili Grzesia. On ich także nie znosił. Któregoś dnia, w czasie bójki, jeden z nich uderzył twarzą o kant dębowego stołu i w wyniku tego incydentu stracił oko. I ojciec, i obaj jego synowie oskarżali Grzegorza o spowodowanie tego nieszczęścia. On zapewniał, że został do bójki sprowokowany, a chłopak upadł, tracąc równowagę przy chybionym ciosie. Nikt jednak nie był w stanie dojść prawdy. W każdym razie stało się jasne, że pani Krystyna nie ma szans na ułożenie sobie spokojnego i szczęśliwego związku w tak bardzo skonfliktowanym rodzinnym układzie. Ponieważ pan Bogdan Majewski praktycznie żadnych stosunków z Grzesiem nie utrzymywał, sąd rodzinny uznał, że może nie najlepszym, ale i nie najgorszym wyjściem z sytuacji będzie rozwiązanie stosunku adopcji. No i stosunek ten rozwiązał. Ponieważ jednak Grzegorz nie miał znanych z imienia i nazwiska rodziców, ani innej niż adopcyjna metryki urodzenia, postanowiono, że nadal pozostanie Grzegorzem Dominikiem Majewskim, synem Krystyny i Bogdana, urodzonym 17 listopada 1988 roku w Zielonce pod Warszawą.
Tak więc mając siedem lat po raz drugi w życiu został społecznym sierotą. I tym razem bez szans na adopcję. No, bo kto by wziął tak dużego i najwyraźniej agresywnego chłopca do swego domu? Spróbowano umieścić go w rodzinie zastępczej, ale i z tego nic nie wyszło. Po prostu rodzina zastępcza przestała istnieć, kiedy Grzegorz miał osiem lat. Wykryto poważne finansowe machlojki, spowodowane przez rodziców zastępczych. Szóstka wychowywanych przez nich dzieci trafiła do domu dziecka.
Początkowo pani Krystyna Majewska przyjeżdżała regularnie w odwiedziny do eksprzybranego syna. Zawsze z prezentami i smakołykami. Ale Grzegorz nie cierpiał tych odwiedzin. Nie dlatego, że nie lubił swojej eksprzybranej matki, ale dlatego, że nie lubili jej jego koledzy. Bo ich odwiedzały całkiem inne mamy. Według ich kryteriów normalne. Czyli bardzo zaniedbane, czasem trochę, a czasem mocno pijane. I jeśli już — co było raczej ewenementem — przywoziły jakieś upominki, była to coca-cola, fanta, guma do żucia, czekolada lub ciastko. Wycacana mama, zajeżdżająca pod dom dziecka wypasioną furą pełną wypasionych gadgetów wydawała się istotą nie z tego świata. Trudno było zrozumieć, o ile w ogóle można było to zrozumieć, dlaczego taka lalunia nie chce opiekować się swoim dzieckiem. Reszta bidulowych wychowanków wiedziała: nie mogą żyć we własnym domu, bo mama, tata lub mama i tata piją, ćpają, biją się po społu lub na zmianę, siedzą w więzieniu lub w ogóle nie wiadomo czy i gdzie są. No i nie mają pieniędzy, aby wykarmić siebie i swoje bachory. Więc bachory wiedziały, że muszą być w domu dziecka, bo jest lepszy niż ich własny. Ale dlaczego Grzesiek był w domu dziecka, tego nikt nie mógł pojąć. I z tego niepojęcia bardzo mu dokuczano. Chłopiec zaczął więc uciekać, kiedy widział zajeżdżające przed dom dziecka czerwone volvo jego eksadopcyjnej mamy. Temu też się dziwiono. A każde zdziwienie przemieniało się w śmichy-chichy, przezywania lub poszturchiwania.
Nie lepiej było z odwiedzinami siostry Klary. No, bo jakże mieć ciotkę „wronę”? Żadne z dzieci takiej nie miało ani nawet nie słyszało o takiej możliwości. Więc śmiano się z Grześka, że pewnie ma także wujka księdza. Albo może on sam księdzem zostanie.
Jedyną dobrą stroną kontaktów z siostrą Klarą były święta i wakacje. Święta spędzał w klasztorze Dominikanek. Mieszkał w pokoju gościnnym, oddanym do jego i tylko jego dyspozycji. Dostawał całe mnóstwo prezentów, a wszystkie siostry okazywały mu wielkie i prawdziwe przywiązanie. Na wakacje siostra Klara zabierała go do swojego rodzinnego domu. Jej rodzice, rodzeństwo, bratankowie i siostrzenice mieszkali w Rucianem i tam Grzegorz mógł zażywać rozkoszy pływania, wiosłowania, a nawet żeglowania. A także przyjemności bycia lubianym i akceptowanym. Tyle tylko, że urlop siostry Klary trwał krótko, a Grzegorz zbyt szybko stał się wyrostkiem i zakonnicy nie wypadało już matkować czy „siostrować” nastolatkowi. Tak więc w wieku lat czternastu Grzesiek przestał jeździć do Rucianego, a zaczął na kolonie. Których nienawidził bardziej niż spędzania lata w opustoszałym w tym okresie domu dziecka.
Był jedynym z osiemnastu wychowanków domu, który zdał egzamin do liceum i w dodatku uchodził w tej szkole za dobrego, a nawet bardzo dobrego ucznia. Brał udział w prawie wszystkich olimpiadach przedmiotowych, ale sukces odniósł w trzech: chemicznej, biologicznej i historycznej. Dzięki temu miał otwartą drogę na studia. Historia bardzo go ciekawiła, ale nie dawała konkretnego fachu. Konkretnym fachem była natomiast medycyna. Tyle, że leczenie ludzi wcale a wcale Grzegorza nie pociągało. Wiedział jednak, że jego zainteresowania nie mają żadnego znaczenia. Ani dla niego, ani dla nikogo. Zdecydował się więc na konkretny fach, czyli medycynę. Dyrektorka domu dziecka, cały jego personel, eksmatka adopcyjna i siostry Dominikanki byli zachwyceni. I zgodnie się dziwili, że Grzegorz jest zachwycony o wiele mniej od nich.
Rozdział 1
Tak było codziennie. I tak było od kilku lat. Od rozpoczęcia przez Grzegorza nauki w liceum. Był jedynym wychowankiem domu dziecka, który chodził do takiej obciachowej szkoły. Kiedyś, ale nie za jego pamięci, do liceum medycznego uczęszczała pewna dziewczyna, też domodzieckowa. Ale ona wybrała liceum pielęgniarskie i na czas nauki zamieszkała w bursie. Dzięki temu nie była postrzegana przez współwychowanków jako „inna”, „obca” i „obciachowa”. On był.
Dokuczano mu w mało wymyślny i stale ten sam sposób. Kiedy wracał ze szkoły i zamykał się w swoim pokoju, na korytarzu natychmiast rozlegało się szur-szur-szur. I chichoty. A potem łup-łup-łup w drzwi. I pospieszny odwrót. Już bez szur-szur-szur, ale z chichotami.
Grzegorz mógł się przyczaić, otworzyć drzwi swojego pokoju, złapać któregoś z natrętnych gówniarzy i spuścić mu manto. Takie do popamiętania. Teoretycznie mógł to zrobić, bo był od gówniarzy i dużo starszy, i dużo silniejszy. Ale praktycznie nie mógł tego zrobić. Bo miałby wtedy kłopoty. Na które w żadnym przypadku, a na pewno teraz, nie mógł sobie pozwolić.
Ukończył osiemnaście lat, był pełnoletni i po zdaniu matury mógł, a nawet powinien opuścić dom dziecka i zostać usamodzielniony. Gmina, zgodnie z ustawowymi wytycznymi o usamodzielnianiu wychowanków domu dziecka, przydzieliła dorosłym wychowankom mieszkanie. Nie za piękne, ale i nie całkiem do niczego. Trzypokojowe, z kuchnią, łazienką, standardowym, ale niezłym wyposażeniem. Na pewno większość nie-domodzieckowych osiemnastolatków mogła o takim locum jedynie sobie pomarzyć.
Ale mieszkanie było samodzielne jedynie z nazwy. Jego mieszkańcy nadal pozostawali pod kontrolą wychowawcy. I ta kontrola nie była ani symboliczna, ani dyskretna.
Grzegorz za nic nie chciał zostać w ten sposób usamodzielniony. Nie tylko dlatego, że przeszkadzałaby mu kontrola. Ale jeszcze bardziej nie dogadzałoby mu towarzystwo dwóch innych usamodzielnianych. Jeden z nich był — najłagodniej jego zaburzenie określając — niezrównoważony psychicznie i emocjonalnie. A mówiąc bez ogródek był to wyjątkowy świr, nieprzewidywalny w swoich, z reguły agresywnych, zachowaniach. Drugi chłopak był wieloletnim ćpunem, tyle że nigdy jeszcze na ćpaniu nie przyłapanym. Być może dlatego, że żadnemu z wychowawców ani specjalnie, ani niespecjalnie nie zależało, aby go na ćpaniu przyłapać. Bo wtedy trzeba by było „coś z tym zrobić” i „coś z nim zrobić”. Ale co można było z nim i z tym zrobić nikt nie wiedział. Grzegorz wyraził więc mało wprawdzie entuzjastyczną, ale jednak chęć pozostania w domu dziecka. Na trochę. Czyli do momentu otrzymania miejsca w akademiku. Na które bardzo liczył i na które miał znacznie większe szanse od innych studentów. Jako domodzieckowy.
Trochę się zdziwiono, kiedy nie chciał się wprawdzie tylko trochę i tylko na niby, ale jednak usamodzielnić. Nie robiono mu jednak z tego powodu żadnych wstrętów ani nie wywierano na niego nacisków. Bo miejsca w jego podwarszawskim domu dziecka było dosyć, a Grzegorz nie sprawiał nikomu ani dużych, ani żadnych kłopotów. Przeciwnie nawet — był domodzieckową chlubą i można go było pokazywać jako przykład i sukces domodzieckowych metod wychowawczych.
O osiemnastej, kiedy jego prześladowcy pomknęli na kolację, Grzegorz poszedł do pokoju wychowawców. Tego dnia dyżur pełniła „ciocia Misia”. Była najstarszą pracownicą domu dziecka. Uważała się za całkowicie wypalonego pedagoga, ale musiała pracować jeszcze dwa lata, aby dobrnąć do emerytury. „Ciocia Misia” była łagodna, ale nie z natury, tylko z tego swojego zawodowego wypalenia. Nie krzyczała, bo jej się nie chciało krzyczeć. Nie zwracała na nic uwagi, bo też jej się nie chciało. Czas swoich dyżurów spędzała najchętniej w pokoju wychowawców, gdzie zamiast podopiecznych mogła oglądać telewizję. Teraz kątem oka dostrzegła wchodzącego Grzegorza. Bez słowa i nie odrywając wzroku od ekranu sięgnęła do kieszeni i podała mu klucz. Wziął klucz i poszedł otworzyć drzwi gabinetu dyrektorki domu. Tak było co wieczór. Dzieciaki wracały z kolacji i jeszcze przez przynajmniej godzinę waliły w drzwi jego pokoju. Nie wiedząc, że go w nim nie ma. Żadnemu z gnojków nie przychodziło do głowy, że ich ofiara siedzi teraz w ciszy dyrektorskiego gabinetu i czyta. Tego akurat dnia encyklopedię zdrowia.
Następnego dnia, kiedy Grzegorz wrócił ze szkoły, inna wychowawczyni, jeszcze niewypalona, czekała na niego w progu Domu. Była bardzo przejęta.
— Przyjechała twoja mama — powiedziała. — Wpuściłam ją do twojego pokoju.
— Kogo? — spytał zdumiony.
— No, twoją mamę.
Patrzył na wychowawczynię nic nie rozumiejąc. Przyszła mu nawet do głowy całkiem absurdalna myśl, że odnalazła go jego prawdziwa matka.
— Skąd wiadomo, że to matka? Moja w dodatku?
— No, przecież ją pamiętam. Odwiedzała cię.
— Krystyna Majewska?
Wychowawczyni skinęła głową, a Grzegorz wzruszył ramionami.
— Już wtedy, kiedy mnie odwiedzała, nie była moją matką. Ani prawdziwą, ani nawet adopcyjną. Jak więc może być nią teraz?
— Nie chcesz jej widzieć?
Zastanawiał się przez chwilę.
— Dlaczego miałbym nie chcieć? Mogę się z nią spotkać. Ciekawe, po co przyjechała.
Wychowawczyni też była tego ciekawa. Chyba nawet bardziej niż Grzegorz.
Kiedy był mały, a Krystyna Majewska pełniła rolę jego przybranej mamy, wydawała mu się wprawdzie niemłoda, ale całkiem ładna. Potem, kiedy już nie pełniła tej roli, ale czasami przyjeżdżała do niego w odwiedziny, nadal wydawała mu się ładna. I elegancka. Teraz była nijaka. Powiedział jej „dzień dobry”.
— Mój Boże! — powiedziała Krystyna Majewska. — Jesteś prawie dorosły.
Była tym ogromnie zdziwiona i wzruszona, choć Grzegorz nie widział żadnego powodu ani do zdziwienia, ani do wzruszenia. Od ich ostatniego spotkania minęło kilka lat i było oczywiste, że w tym czasie będzie rósł i dorastał. A nawet — dorośnie. Dziwna byłaby sytuacja, gdyby zatrzymał się w swoim rozwoju. Ale nic nie powiedział.
— Pewnie chciałbyś wiedzieć co się stało, że przyjechałam?
Skinął głową. Chciał wiedzieć. Ale nie aż tak bardzo jak Krystyna Majewska tego oczekiwała.
— Tomasz odszedł ode mnie — powiedziała. — Tak, jak twój…
Zawahała się. Szukała właściwego słowa. Określenie „tata” wydało jej się pewnie nieadekwatne więc zastąpiła je innym.
— Jak mój pierwszy mąż. Ten też odszedł do innej kobiety. Młodszej i …
Grzegorz skinął głową, choć nie widział żadnego związku pomiędzy odchodzeniem byłych mężów jego eksadopcyjnej mamy do innych pań, a jej pojawieniem się w jego domodzieckowym pokoju.
— Jestem teraz sama — powiedziała Krystyna Majewska.
Nie wiedział czego oczekiwała. Współczucia? Jakoś nie mógł się na nie zdobyć.
Kobieta odczekała chwilę. Potem powiedziała:
— Nie rozczulam się nad sobą. Wiem, że zasłużyłam na swój los. Wyrządziłam ci tak wielką krzywdę, że nigdy za nią nie zdołam odpokutować.
Nadal rozmyślał czego chce. Jeśli nie współczucia, to może wybaczenia? Ale nie miał jej czego wybaczać. To nie ona go urodziła. Okazała za to sporo dobrej woli, aby stworzyć mu zastępczy dom. Tyle tylko, że jej to nie wyszło. Nie było więc czego przebaczać.
— Wiem, że chcesz zdawać na studia. W twojej sytuacji będzie to bardzo trudny okres. Pod każdym względem. Ja mogę ci pomóc przynajmniej w jednym — ofiarowując mieszkanie i utrzymanie.
— W zamian za co? — spytał.
Nie zamierzał być niegrzeczny. Ale nie przypuszczał, aby jego eksadopcyjna mama doznała nagłego przypływu rodzicielskich uczuć. Raczej pragnienia zadośćuczynienia i pokuty. Ale i te uczucia zwykle nie bywały całkiem bezinteresowne.
— W zamian za niebycie samotną — powiedziała po prostu.
I chyba szczerze. Dodała:
— Nie umiem sobie z wieloma rzeczami i sprawami radzić. Chciałabym mieć przy sobie przyjazną duszę. Choćby za ścianą. I choćby po to, aby wezwała pogotowie, kiedy zachoruję. Albo dogadała się z mechanikiem samochodowym i nie dała nabrać na jego fałszywą diagnozę i wycenę.
Nie miał pojęcia jak powinien się do niej zwracać. Wybrał formę oficjalną.
— Jest pani chora? Wymaga pani opieki?
Skrzywiła się na to „pani”. Jakby to słowo ją dotknęło. Zabolało. Uraziło. A na pewno zasmuciło.
— Nie. To znaczy — bywam. Od pewnego czasu cierpię na napadowe migotanie przedsionków. To są długie i ciężkie ataki. Ale próbuję unikać szpitala. Tyle, że leżąc w domu i czekając na ich samoistne ustąpienie, czuję się jak żółw przewrócony na grzbiet.
Skinął głową na znak, że rozumie. Choć nie wiedział co to jest „migotanie przedsionków”. Brzmiało złowrogo.
— Dobrze — powiedział, ale nie dlatego, że czuł się zobowiązany czy chętny do udzielania pomocy swojej chorej, ale bardzo już eksadopcyjnej matce.
Mieszkanie w innych warunkach niż domodzieckowe wydało mu się optymalnym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że nie wymagało płacenia czesnego. Krystyna Majewska najwidoczniej nie przewidywała aż tak szybkiej zgody, bo upewniła się:
— Naprawdę tego chcesz?
Skinął głową. Dla porządku i na w razie czego zastrzegł jednak:
— Ale żeby nie wiązać sobie rąk, ustalmy jakiś okres próbny. Na początek dwa tygodnie? Miesiąc?
Nawet przez chwilę nie pomyślał, że taka szybka zgoda na jej propozycję może być niehonorowa. A nawet — podejrzana. No, bo jeśli Krystyna Majewska tak bardzo i tak długo cierpiała z powodu swojej wielkiej winy, to on pewnie nie powinien przechodzić nad tym jej wielkim przewinieniem tak lekko. Jakby go w ogóle nie obeszło. Jakby nie wywołało w nim nawet ociupiny żalu, rozgoryczenia czy pretensji. Które Krystynie Majewskiej wydawałyby się pewnie całkiem usprawiedliwione. I całkiem naturalne.
Jeżeli była zaskoczona: mile? niemile?, to tego nie okazała.
— Od kiedy mógłbyś…
Pamiętał, że wzruszanie ramionami jest oznaką arogancji i prostactwa. W obecności swojej eksadopcyjnej matki nie chciał wydać się ani arogancki, ani prostacki. Jeśli cokolwiek chciał jej pokazać i udowodnić, to jedynie, że bez jej starań i jej opieki wyrósł na człowieka dobrze wychowanego. Nie wzruszył ramionami. Powiedział spokojnie i rzeczowo:
— Mógłbym nawet od zaraz.
Wskazał ręką na pokój.
— Cały mój dobytek to zawartość tej szafy oraz książki. Szafa niewielka. Książek mniej niż sto.
Zerknął na stojący w rogu bardzo stary, bardzo powycierany fotel-leniwiec. Nie wiedział jednak jak powiedzieć, że jest dla niego jeszcze większym i o wiele ważniejszym dobytkiem od ubrań i książek oraz IPada. Więc na razie o fotelu nie wspomniał. Dodał jedynie:
— A chciałbym wyprowadzić się stąd jak najszybciej. Ze względu na maturę i egzaminy na studia. Tu nie ma warunków do nauki. Takiej normalnej, porządnej, systematycznej.
Zawahała się. A on od razu wycofał.
— Ale jeśli pani to nie odpowiada, proszę wyznaczyć inny termin.
— Nie o to chodzi — odparła. — Po prostu nic w domu nie jest na twój przyjazd i pobyt przygotowane. A chciałabym…
— Jeśli tylko o to chodzi, proszę się nie przejmować. Nie oczekuję, że pani cokolwiek przygotuje. Rozsądniej będzie nawet, jeśli ewentualne przygotowania uzgodnimy. Na miejscu. W pani mieszkaniu.
Popatrzyła na niego. Zmieszana.
— Wiem, że nie zasłużyłam sobie, abyś nazywał mnie mamą. Sama sobie odebrałam to prawo. Ale „pani” będzie brzmiało chyba trochę sztywno i nienaturalnie, jeżeli będziemy razem mieszkać.
Uśmiechnął się do niej. Nie serdecznie, ale i nie złośliwie. Zdawkowo.
— Każdy, kto mieszka w tym domu, marzy, aby móc powiedzieć „mamo”. Niekoniecznie do kobiety, która nią jest. Ja też dość długo o tym marzyłem. Teraz — przeszło. Ale jeśli pani by tego chciała, mogę mówić „mamo”. Tak przecież mówiłem do pani. Kiedyś.
— Bardzo bym chciała — odrzekła.
Uśmiechnął się raz jeszcze.
— Dobrze…
Nie przypuszczał, że wymówienie tego słowa będzie tak trudne.
-.....mamo.
Nie zabrzmiało to zbyt naturalnie, ale i nie całkiem fałszywie. Krystyna Majewska miała łzy w oczach.
— Miałeś wtedy dziesięć miesięcy. Coś tam sobie gruchałeś, bawiłeś się wydawaniem dźwięków. Bardzo chciałam, aby ułożyły się wreszcie w słowo „mama”. Siedziałam godzinami przy twoim łóżeczku i powtarzałam te dwie sylaby. Kiedyś zabrałam cię na spacer. Siedziałeś w swoim wózeczku. Zobaczyłeś psa. Wyciągnąłeś do niego rączki i powiedziałeś: „pś”.
Pomyślał, ale z umiarkowaną goryczą, że może już wtedy przeczuł, że pś jest istotą wierniejszą niż jego prawdziwa i jego nieprawdziwa matka.
Rozdział 2
Pamiętał dom, choć kiedyś otaczające go podwórko wydawało mu się znacznie większe, a rosnące na nim drzewa znacznie niższe. Podwórko nie zmieniło swoich rozmiarów, ale drzewa z pewnością urosły. Tak jak i on sam. Mieszkania nie poznał. W każdym razie jego wyobrażenie o tym mieszkaniu nie przystawało do oglądanej rzeczywistości. Być może zostało przerobione, a może tylko przemeblowane. Nie mógł się w tych zmianach połapać. Postawił w przedpokoju walizkę, obok położył plecak. Paczki z książkami zostały w bagażniku samochodu. Nie widział czy powinien zdjąć buty zanim wejdzie do pokoju. W mieszkaniach, w których bywał, panowały rozmaite zasady. W jednych wejście w butach uchodziło za nietakt, w innych przeciwnie — zdjęcie butów i paradowanie w skarpetkach traktowano jako prowincjonalizm. Krystyna Majewska zmieniła swoje obuwie na domowe kapcie. Grzegorz nie miał kapci. To znaczy w ogóle miał, ale nie teraz i nie pod ręką.
— Wejdź — powiedziała Krystyna Majewska i otworzyła drzwi pokoju.
Wszedł. W butach. A ona stropiła się, ale nie z powodu jego butów.
— Kiedyś… — powiedziała i urwała.
Domyślił się, że kiedyś był to jego pokój. I że pewnie od teraz też miał być to jego pokój. Tamtego dawnego nie mógł sobie przypomnieć. Tylko całe mnóstwo zabawek. I tory elektrycznej kolejki. Chyba z semaforami. Zapalającymi się na czerwono i zielono. Ale poza tym — nic. Pewnie stało w tym pokoju jakieś łóżeczko. Albo tapczan. No i szafka na to całe mnóstwo zabawek.
Teraz w pokoju znajdowała się wersalka i biurko. Na biurku stał komputer i kreślarska lampa. Na ścianach półki z książkami i bibelotami. Staroświecka komoda z intarsjowanym blatem i trzema szufladami. Malutki stolik i dwa pufy.
W pokoju panował sterylny porządek. Wydawało się, że albo nikt go nie używał, albo użytkownik był wyjątkowo wyjątkowym pedantem.
— Oczywiście możemy wszystko pozmieniać — powiedziała prędko Krystyna Majewska. — Na pewno będziesz chciał urządzić go po swojemu.
— Nie — oparł Grzegorz. — Niech wszystko zostanie. Tak, jak jest.
Nie dodał: „przynajmniej na razie”. Wciąż miał bowiem wrażenie, że to, co się wydarzyło, nie jest czymś całkiem realnym. Ani trwałym. Raczej bardzo tymczasowym. Ale bardzo chciał, aby udało mu się w tym nie-realu przetrwać najbliższe dwa miesiące. Czyli czas matury i egzaminów na studia. Dalej nie sięgał ani wyobrażeniami, ani marzeniami. Zresztą — marzeń już od dawna nie miewał. I nie chciał miewać. Ani mieć.
— Garderoba jest w malutkim pokoju przy kuchni — mówiła jego eks-zastępcza matka. — Wygospodaruję w niej miejsce dla twoich ubrań. Zamierzałam to zrobić, ale wszystko…
No rzeczywiście — „wszystko” wydarzyło się bardzo nagle. Dla niej pewnie zbyt nagle. Grzegorz był więcej niż pewien, że nie spodziewała się, że jej eksprzybrany syn tak łatwo i tak szybko zgodzi się na powrót do swojego eksprzybranego domu.
— Dobrze — powiedział Grzegorz. — Nie ma pośpiechu.
Stali naprzeciw siebie. On opanowany, ona zagubiona i spięta. Choć to przecież Krystyna Majewska znajdowała się we własnym domu, a Grzegorz był w nim tylko gościem? lokatorem? chwilowym? stałym? Bo, przynajmniej na razie, jeszcze nie domownikiem.
— Przygotuję kolację — powiedziała. — Ty się tymczasem rozpakuj.
— Dobrze.
Niewiele było tego rozpakowywania. Bielizna, dwie piżamy, dres, dwie pary spodni, dwa swetry, koszula, kurtka. Sandały, addidasy i półbuty. Zimowe ubrania zostały — na razie? — w domu dziecka. Położył wszystko na wersalce.
Potem poszedł do łazienki. I nie widział co zrobić ze swoim ręcznikiem, takim przeraźliwie zwyczajnym. Lepiej od jego ręcznika wyglądała nawet ścierka do wycierania podłogi. Puchata i czyściutka. Ładniejsza od wszystkich ręczników, jakie kiedykolwiek miał w bidulu. Umył ręce, wytarł je we własny ręcznik, ale postanowił zabrać go do pokoju. Tu wydawał się całkiem nie na miejscu. Tak jak i jego szczotka do zębów. Na półce pod lustrem stała szczotka Krystyny Majewskiej. Elektryczna. Wychodząc dotknął wiszącego na drzwiach szlafroka. Kremowego, mięciutkiego i mile pachnącego. Na moment wtulił w niego twarz. Gdzieś, w bardzo odległym zakamarku jego pamięci, tkwił ten zapach. Zapach kobiety, którą kiedyś nazywał mamą. I którą miał teraz nazywać mamą.
Zapukała do drzwi łazienki.
— Przyniosłam świeże ręczniki — powiedziała. — Inne potrzebne ci rzeczy i kosmetyki kupimy jutro.
Kupimy. Nie umawiali się przecież na pełne utrzymanie. Tylko na zamieszkanie i — ewentualnie — całkowite lub częściowe wyżywienie. Grzegorz nie chciał otrzymywać od Krystyny Majewskiej niczego więcej. Wyglądało jednak na to, że bez takich, a może i innych prezentów się nie obejdzie.
Stół do kolacji był przygotowany w niezbyt szczególny, ale i nie całkiem zwyczajny sposób. Potrawy nie były wyszukane: biały i żółty ser, jakaś wędlina, dżem. Ale wszystko podane na półmisku z ładnej porcelany, na zapewne odświętnym obrusie. Nie przypuszczał, aby Krystyna Majewska jadała tak codziennie. No, ale i status Grzegorza w tym domu zwyczajny nie był. Przynajmniej na razie. Czy kiedykolwiek miał i mógł być zwyczajny? Grzegorz mocno w to wątpił. I wydawało mu się, że równie mocno wątpi w to Krystyna Majewska. Choć na pewno bardzo chciała nie wątpić.
— Nie wiem, co lubisz — powiedziała. — Gdybym wiedziała, przygotowałabym.
Uśmiechnęła się, ale bardzo niepewnie, bo nie wiedziała jak Grzegorz zareaguje na to wyznanie.
— Kiedyś przepadałeś za racuszkami z jabłkiem. Aż trudno było uwierzyć, że aż tyle placuszków można pomieścić w tak małym brzuszku.
Nie skomentował tego wspomnienia. Powiedział po prostu, może troszkę za mocno wybijając czas teraźniejszy.
— Teraz wszystko lubię. Nie jestem wybredny.
Zabolało ją to „teraz”. Potraktowała je jak wyrzut.
— A czy… No, w tym domu… Dobrze was karmiono?
— No, na pewno nie tak, jak kiedyś w przysłowiowych sierocińcach. Państwo bardzo dba, aby jego bidulowym podopiecznym nie brakowało kalorii, witamin i wszystkiego, co powinna zawierać zdrowa dieta. Tyle, że dzieciaki i tak wolą przysmaki z McDonalda. Więc zabierano nas tam przynajmniej raz w tygodniu. I mogliśmy się napychać do woli fast-foodami. Nasza wychowawczyni mawiała „paskudami”.
Rozmowa na temat jedzenia się urwała. Ale tylko na chwilę. Krystyna Majewska raz jeszcze ją podjęła.
— Lubię gotować. I lubię domowe jedzenie. Ale teraz, kiedy muszę więcej pracować, gotuję obiad raz na dwa dni. To znaczy — codziennie jadam domowy obiad. Tyle, że nie codziennie jest inne menu.
Nic nie powiedział.
— O której chciałbyś jeść obiad? O której wracasz ze szkoły? A właściwie, o której teraz będziesz wracał? Bo przecież będziesz miał do szkoły bliżej.
— Nie mam stałej godziny powrotu — odparł. — Teraz, przed maturą, mamy niemal codziennie dodatkowe zajęcia. Chodzę też na popołudniowe lekcje angielskiego i treningi. Ale to nie ma znaczenia dla pory domowego obiadu. Bo jadam je w szkole.
— I nie chciałbyś…?
Zastanowił się.
— Może w okresie przerwy przedmaturalnej? Wtedy chyba chciałbym. Żeby nie trzeba było biegać po mieście, aby coś zjeść.
— A śniadania i kolacje? — spytała.
Chyba z nadzieją, że Grzegorz będzie chciał je jadać w domu.
— Jeśli można, to tak. Ale mogę je sam przygotowywać. A jeśli trzeba, to i dla…
Ciężko szło mu z tą „mamą”.
Westchnęła.
— Jeśli zajdzie taka potrzeba, a na pewno zajdzie, to na pewno skorzystam z twojej pomocy.
— No, ale poza zaparzeniem herbaty i posmarowaniem chleba niewiele więcej umiem.
Przez chwilę, a właściwie znacznie dłużej niż przez chwilę jedli w milczeniu. Grzegorz dziwił się, że te same produkty, które pojawiały się przecież często na domodzieckowym stole, smakują teraz całkiem inaczej. Ale to zdziwienie nie było mu obce. Wszystko, co jadał u swoich zakonnych „cioć” też miało inny smak. Lepszy. Kiedyś nawet zapytał, czy twarożek kupują w sklepie, czy robią go same. Bo taki smaczny. Okazało się, że czasem robią, ale akurat tamten, który jadł był kupiony w sklepie. Najzwyczajniejszy „Bieluch”.
Czuł, że należy przerwać milczenie. Spytał więc, wciąż omijając formę osobową:
— Często zdarzają się te ataki? I co trzeba wtedy robić?
— Przynajmniej raz w miesiącu — odparła Krystyna Majewska. — Ale bywa, że co dziesięć dni. Lub co tydzień. Więc często.
— I jak to wygląda? Taki atak.
— Zawsze rozpoczyna się nagle, bez żadnych zapowiadających go symptomów. Dlatego pewnie nazywa się napadowym migotaniem przedsionków. Na ogół robi mi się słabo, ale trwa to chwilę. Czasem mdleję. Ale jest to płytkie zemdlenie. Wystarczy chlupnąć wodą lub klepnąć w policzek. Potem następuje gwałtowny wzrost ciśnienia i tachykardia. Czyli przyspieszenie tętna. Nawet do dwustu uderzeń na minutę.
Nawet sobie nie wyobrażał, że serce może bić tak szybko. I wytrzymać tyle uderzeń. Trochę się wystraszył. Że nie będzie umiał sobie w takiej i z taką sytuacją poradzić.
— I co wtedy? — spytał.
— Muszę usiąść lub położyć się z wysoko uniesioną głową. Mam zawsze przy sobie leki. Wystarczy podać mi zimną wodę. Zawsze stoi w lodówce. Jeśli następuje ponowna utrata przytomności trzeba wezwać pogotowie.
— A jeśli nie będzie mnie wtedy w domu?
Uśmiechnęła się.
— No to nie wezwiesz pogotowia. A po powrocie do domu zajrzysz do szuflady w moim biurku. Tam leży spisany testament. Wszystko, co mam — łącznie z tym mieszkaniem, bankowym kontem i moim samochodem — zapisałam tobie.
Nie zrozumiał.
— Co takiego?
— No, zrobiłam testament i poświadczyłam u notariusza. Jest gotowy i niepodważalny. A w nim moja wola, że wszystko, co mam, pozostawiam tobie. Nie masz zresztą konkurentów do spadku. Jedynie moją mamę. Ale ona jest w domu opieki i ma zabezpieczenie na całą, najdłuższą nawet starość. Na pewno nie będzie podważała zapisu.
— Ale dlaczego? — spytał.
Ta wiadomość tak go zaskoczyła, że nawet nie potrafił ogarnąć jej znaczenia. Dla całej jego przyszłości. Nawet bardzo, bardzo odległej.
— Bo gdyby nie stało się to, co się stało, tak właśnie by było. Byłbyś naszym jedynym synem i jedynym spadkobiercą. Więc ja tym zapisem jedynie przywróciłam dawny porządek rzeczy. Przynajmniej w tej jednej sprawie.
Wiedział, że Amerykanin powiedziałby: I don’t know what to say. Ale po polsku zabrzmiałoby to zbyt banalnie. I na pewno nie oddawałoby w żaden sposób jego zdziwienia, zaskoczenia i wszystkich poplątanych uczuć, jakich doświadczał. Więc nic nie powiedział. Raz jeszcze pomyślał, że siedząca na przeciw niego kobieta usiłuje odkupić swoje winy. Lub to, co uważa za swoją winę. Bo on nadal nie miał pewności czy istotnie aż tak bardzo zawiniła.
Krystyna Majewska szybko zmieniła temat.
— Denerwujesz się maturą? Masz tremę?
Pokręcił głową.
— Nie. To nie jest trudny egzamin. Przejrzałem wszystkie pytania i zadania z kilku poprzednich lat. Nie było takiego, z którym nie dałbym sobie rady. No, może ustny polski. Bardzo trudno jest poprawnie mówić, kiedy dorasta się w…
Nie chciał użyć słowa bidul. Ani mniej pejoratywnego: dom dziecka.
— No, w takim otoczeniu. Środowisku. Tam nikt nie mówi poprawnie. Nawet wychowawcy.
Krystyna Majewska spuściła oczy, a Grzegorz pomyślał, że do jej worka z przewinami dołożył następny kamyczek. Może niewielki, ale jednak zwiększający ten — i tak pewnie zbyt trudny do udźwignięcia — ciężar. Spróbował to załagodzić.
— Ale najważniejsze dla poprawnego mówienia są podobno lata najwcześniejsze. A ja miałem wtedy dobre wzory. Nawet bardzo dobre. A potem też nie było całkiem źle. Spędzałem wakacje wśród ludzi, którzy posługiwali się ładną polszczyzną, a moją korygowali. A w liceum miałem świetną polonistkę. Więc może jakoś i z polskim mi pójdzie. Nieźle. Albo całkiem nieźle.
Eksmama popatrzyła na niego.
— Jesteś bardzo ambitny.
Mogła postawić po tym stwierdzeniu znak zapytania. Ale postawiła kropkę. I dodała:
— Zawsze taki byłeś.
Skinął głową.
— Chyba tak. W każdym razie odkąd sięgam pamięcią taki byłem.
Ale nie powiedział, że ta cecha przeszkadzała mu w jego dotychczasowym życiu najbardziej. I najbardziej je komplikowała. Nie pozwalała zaakceptować tego, co jest. Ani tego, co będzie. Zbliżyć się do kogokolwiek z otoczenia. Nie tylko domodzieckowego, ale i szkolnego. Że skazywała go na wielką samotność. I nie był pewien, czy nie był to wyrok dożywotniej samotności. Czasem, a nawet i teraz, wydawało mu się, że tak.
Rozdział 3
Ta noc przypomniała mu inne, dawno minione. Jak sądził — minione bezpowrotnie. Kiedy po rozwiązaniu adopcji znalazł się najpierw w rodzinie zastępczej, a potem w domu dziecka, nie tyle nie mógł zasnąć, co bał się zasnąć. Był jednak wtedy zbyt mały, aby zdefiniować przyczynę tego przednocnego i przedsennego strachu. Dopiero w wiele lat później ją zrozumiał lub wydawało mu się, że zrozumiał. Bał się, że jeśli zaśnie, straci kontrolę nawet nad tą niechcianą, znienawidzoną i wrogą rzeczywistością, jaka go otacza. Że zła siła przeniesie go w jeszcze bardziej nieznane, jeszcze bardziej wrogie miejsce. I że jeszcze mniej będzie rozumiał co się dzieje wokół niego. I z nim. I że będzie się bał jeszcze bardziej. Choć o większe banie byłoby chyba bardzo trudno.
Teraz też nie mógł zasnąć. I chyba też z jakiejś irracjonalnej obawy. Przez lata przywykł do myśli, że jego dziecięce i młodzieńcze życie nie jest i nie może być pogodne ani szczęśliwe. Że jest i będzie niepogodne i trudne. Ale wierzył też, że możliwa jest jego zmiana po przejściu z dzieciństwa w dorosłość. Jeśli nawet nadal trudną, to jednak mniej smutną, a przede wszystkim mniej samotną. Nazywał swój pobyt w domu dziecka byciem w niebycie. Bo tym i takie właśnie było. Niezakorzenione w żadnym, choćby i niestabilnym, choćby tylko tymczasowym podłożu. Nie dające poczucia przynależności do jakiejkolwiek grupy. Ani emocjonalnego, choćby i negatywnego związku z jedną przynajmniej osobą. Owszem była „ciocia” Klara i była jej rodzina. Ale to była jednak j e j rodzina, a nie j e g o rodzina. A „ciocia” Klara, jako zakonnica, mogła być przeniesiona nagle i w każdym momencie w najbardziej choćby odległe miejsce Polski lub świata. Bo ona także, tyle, że dobrowolnie, nigdy i nigdzie nie była na stałe. Nie warto było, czy może raczej niebezpiecznie było do „cioci” Klary zbytnio się przywiązywać. Należało raczej bronić się przed zbytnim do niej przywiązaniem.
Dorastając Grzegorz nabierał najpierw nadziei, a potem coraz większej pewności, że kiedyś zdoła przekształcić swój dziecięcy niebyt w jakiś — choć nie wiedział jaki — byt. Ukształtowany i zależny od niego. Samodzielny. I jeśli nie całkiem to jednak bardziej niż trochę ustabilizowany, pewny i trwały. Dążąc do tego wymarzonego bytu wybrał liceum. I ucząc się w liceum starał się zdobywać jak najlepsze oceny i świadectwa. I dlatego startował w przedmiotowych olimpiadach. I dlatego wybrał jako przedmiot studiów mało ciekawiącą go medycynę, a nie bardzo interesującą go historię. Bo to miały być środki prowadzące do tego celu, jakim było wyrwanie się z jego społecznego niebytu. Grzegorz liczył, że środki te okażą się skuteczne.
Problemem, dotychczas nierozwiązywalnym, a koniecznym dla ucieczki z niebytu było mieszkanie. Własne mieszkanie. Nie jakiś przydzielony przez gminę tymczasowy lokal przygotowujący do usamodzielnienia. Nie miejsce w akademiku. Nie wynajęta byle kanciapka. Mieszkanie. Które można by kiedyś zamienić w dom.
Zawsze odróżniał pojęcie „mieszkanie” od pojęcia „dom”. I choć mieszkał w prawdziwym domu jedynie przez kilka pierwszych lat życia, zapamiętał i zrozumiał na zawsze na czym polega ta ważna różnica.
Lubił wyobrażać sobie swój nieistniejący jeszcze, przyszły dom. Czasem rysował jego plan. Rozstawiał w nim nieistniejące meble. Mieszkał w nim — na niby.
W tym jego wymyślonym domu nie było nic z żurnalowych, choćby najbardziej ekskluzywnych i modnych nowinek. Wszystko było solidne, wszystko było zasiedziałe, oddawne. Kady mebel, przedmiot, drobiazg miały swoją historię. Też przez niego wymyśloną. Ale wymyśloną w tak sugestywny sposób, że on sam zaczynał w nią wierzyć. Jeździł czasem na targi staroci i tam delektował się rozmaitymi rupieciami. Starał się wyczuć w nich zapach, ślad, dzieje czyjegoś życia. I którym chciał, czy chciałby dodać własny zapach, pozostawić na nich własny ślad. Zacząć zapisywać lub dopisywać własne losy. Też jeszcze nieistniejące. Przyszłe. Znalazł adres warszawskiego komisu używanych mebli. Korzystając z weekendowej przepustki pojechał tam. Meble były w różnym stanie, niektóre w opłakanym, ale inne w całkiem niezłym. Jedne okropnie brzydkie, drugie nadspodziewanie ładne. I w dodatku wszystkie nadzwyczajnie tanie. Oglądał je, budząc zdziwienie i podejrzliwość sprzedawców. No, bo nastolatki nie bywają w takich sklepach. Z drugiej strony nie wyglądał na złodziejaszka. A gdyby nawet nim był, niby co i jak mógłby ukraść: biurko, kanapę, stół z sześcioma krzesłami?
Za którymś kolejnym pobytem wypatrzył fotel. Nie jakiś specjalny. Zwyczajny leniwiec obity zielonym pluszem. Miejscami trochę, a miejscami mocno wytartym. Ale to te wytarcia stanowiły dla Grzegorza największy wabik. Widział dziadka — czyjegoś, ale w myślach już zawłaszczonego — jak opiera głowę, aby zdrzemnąć się nad czytaną gazetą lub po obiedzie. I bardzo zapragnął mieć ten fotel. Z wizją tego, prawie już własnego, dziadka. To było tak silne pragnienie, że nie mógł o nim zapomnieć przez cały następny tydzień. To było chyba najsilniejsze pragnienie, jakiego doświadczył w ciągu kilku ostatnich lat.
Miał trochę pieniędzy odłożonych z bidulowego kieszonkowego. Prawie wystarczyłaby ich na kupno zielonego fotela. Dyrektorka domu zdumiała się, kiedy jej opowiedział o swoim zamiarze. Bo jeszcze nigdy i żaden jej wychowanek nie kupował mebli. W dodatku starych. Próbowała jednak zrozumieć Grzegorza i jego pragnienie posiadania fotela w swoim domodzieckowym pokoju. Zaproponowała więc, aby Grzegorz wziął i używał jeden z tych foteli, które stały w świetlicy. No, bo skoro już ma taką fantazję, to niech zaspokoi ją w najprostszy, najmniej ambarasujący i najbardziej racjonalny sposób. Zwłaszcza że fotele w świetlicy były prawie nowe. I na pewno w lepszym stanie od tego wyłysiałego leniwca z komisu. Ale Grzegorz się uparł — tamten albo żaden. Zakonne „ciocie” okazały więcej zrozumienia albo przynajmniej lepiej udały większe zrozumienie. I dodały kwotę brakującą do zakupu pluszowego fotela. Dyrektorka domu dziecka, nadal nic nie rozumiejąc, załatwiła transport meblowego rupiecia. I w ten sposób zielony fotel przybył do domu dziecka i pokoju Grzegorza. Nikt ani wtedy, ani nigdy nie wiedział po co mu ten fotel. Ale ponieważ rzadko można było zrozumieć jego postępowanie, więc machnięto ręką na tę jego zachciewajkę. Zwłaszcza że nie była najgorszą, jaka mogła się w domu dziecka przydarzyć. I jaka się tam przydarzyła.
Od prawie roku Grzegorz zasiadał w swoim fotelu, aby poczytać książkę lub posłuchać muzyki z i-Pada. Fotel stał się dla niego namiastką domu. Okruszkiem własnego domu w nie-swoim domu.
Propozycja Krystyny Majewskiej, aby zamieszkał w jej mieszkaniu, była niespodziewana, ale jakby zesłana przez wyjątkowo Dobry Los lub wymodlona przez zakonne „ciotki”. Przyszła w najlepszym dla takiej propozycji czasie. Mieszkanie było mu pilnie potrzebne nie tylko jako alternatywa dla domu dziecka czy pokoju przydzielonego przez gminę i mającego adaptować Grzegorza do samodzielnego życia. Mieszkanie było mu potrzebne jako adres. Mieszkając z Krystyną Majewską i u Krystyny Majewskiej zyskiwał upragniony adres. A to było dla niego niesłychanie ważne. Nieraz się zastanawiał, co będzie, kiedy zamieszka w akademiku. Gdzie będzie wtedy jego „dom”, do którego — choćby tylko ewentualnie i tylko teoretycznie — mógłby jeździć na weekendy i spędzać święta. Czyli zwyczajnie go mieć. Normalny dom z normalnym adresem.
Podczas lat spędzonych w liceum przekonał się, jak bardzo trudno jest żyć bez adresu. Jak to jest być w adresowym niebycie. Mieszkanie Krystyny Majewskiej było pierwszym i niewielczutkim kroczkiem pozwalającym na wyrwanie się, choćby częściowe i choćby na pewien czas, z adresowego niebytu.
To, co stało się później, wyznanie exadopcyjnej mamy, że zapisała mu w testamencie nie tylko swoje środki pieniężne i samochód, ale także mieszkanie, normalne mieszkanie z normalnym adresem było dla Grzegorze jak emocjonalna erupcja wulkanu. Rozumiana jednak od jej pozytywnej strony. Otrzymywał nieocenionej wartości podstawę dla swojego bytu. Możliwość rozpoczęcia bytu. Nie od kiedyś. Od już.
Więc bał się zasnąć. Chciał jak najdłużej przeżywać to zdarzenie i cieszyć się nim. Bo mogło przecież tak łatwo i tak szybko okazać się złudą. Grzegorz nie znał się na prawie, ale wiedział z książkowych i filmowych kryminałów, że testamenty mogą być zmieniane. Częściowo lub całkowicie. Że ich zapisy są zależne od woli lub chwilowego kaprysu człowieka, który je tworzy. I że nigdy i do końca nie wiadomo, jaki będzie ten najważniejszy — czyli ostatni.
Po pierwszej rozmowie przeprowadzonej z eksadopcyjną matką Grzegorz wprawdzie chętnie i od razu skorzystał z propozycji zamieszkania z nią, ale jednocześnie nie był do końca pewien czy ta wspólnota im się powiedzie. Ani jak długo będzie możliwa do zniesienia dla niej, a także dla niego. On był o wiele bardziej zdeterminowany i o wiele bardziej gotowy na przystosowanie się do wymagań i warunków stawianych przez Krystynę Majewską. Ale nic nie wiedział o jej gotowości znoszenia obecności całkiem przecież obcego młodocianego lokatora. Przychodzącego z całkiem innego świata. I będącego cząstką tego obcego jej świata. Tak więc zakładał, że być może im się uda, ale nie wykluczał, że im się nie uda. Teraz, kiedy mieszkanie miało być w przyszłości: nieodległej? odległej? bardzo odległej? jego własnością, wszystko się zmieniało. Radykalnie. W jakimś sensie stawał się zakładnikiem Krystyny Majewskiej. I jej mieszkania z adresem.
Wiedział, że takiego mieszkania sam się nie dorobi. Jeśli nie nigdy, to przez bardzo wiele, najprawdopodobniej wiele dziesiątków lat. I wcale nie na pewno. Mieszkanie znajdowało się w starej, przedwojennej kamienicy na ulicy Różanej. Czyli w najlepszym z możliwych punktów Warszawy. Bardzo blisko Puławskiej, a zarazem w miejscu zacisznym i niemal kameralnym. Składało się z trzech dużych pokoi, kuchni, łazienki, oddzielnego wc, malutkiego pokoiku zwanego służbówką, a przerobionego na garderobę i dwóch korytarzy. Ten mniejszy wykorzystywany był jako domowa spiżarnia.
Krystyna Majewska odziedziczyła mieszkanie przed wielu, wielu laty. Po swoich dziadkach. I tylko częściowo zmieniła jego wystrój. Może dlatego, że nie lubiła zmian, a może dlatego, że — tak jak Grzegorz — lubiła starocie. Czyli przedmioty z duszą. Z tym, że dla niej te dusze były znane, oswojone, emocjonalnie bliskie. Jemu nieznane. Jeszcze.
Zamiast położyć się na wersalce i zasnąć, chodził po swoim pokoju i oglądał każdy jego szczegół. Przed kolacją i informacją o zapisie testamentowym to rozpoznawanie terenu odłożyłby do jutra, pojutrza albo w ogóle na później. Po tej kolacji i informacji chciał to zrobić natychmiast.
Starał się sobie przypomnieć choćby jakiś szczegół, cokolwiek z okresu swego najwcześniejszego dzieciństwa. Ale pamięć go całkiem zawodziła. A jeśli nawet wydawało się, że przywraca mu jakiś obraz, to Grzegorz nie był pewien, czy jest to obraz minionej rzeczywistości, czy tylko jego późniejsze wyobrażenie o tej minionej rzeczywistości.
Biurko nie kojarzyło mu się z niczym. Ani stolik. Pufy? Coś mu majaczyło, że ustawiał je w szereg i suwał po podłodze wyobrażając sobie, że to wagony pociągu. Ale czy to były te pufy? W tym mieszkaniu? Spojrzał na story i mimo woli się uśmiechnął. Bo story były uszyte z ciemnozielonego pluszu. Jego także zielony i także pluszowy fotel z pewnością nie przeczuwał, że trafi kiedyś do pokoju z tak harmonizującymi z nim zasłonami.
Obejrzał obrazy wiszące na ścianie. Nie miał pojęcia czy są, a jeśli tak, jak wiele warte. Ale spodobały mu się. Choć może jeszcze bardziej ich ramy. Spatynowane. Od razu widać, że stare.
O drugiej po północy Krystyna Majewska zastukała. Grzegorz otworzył drzwi. Eks -adopcyjna mama była, tak jak on, całkowicie ubrana. Co oznaczało, że też ani na chwilę nie położyła się do łóżka.
— Zobaczyłam, że pali się u ciebie światło — powiedziała. — Domyśliłam się, że nie śpisz. Może więc zrobimy sobie gorącej herbaty. Albo kakao.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
— Z pianką…
Spojrzała na niego, jakby w oczekiwaniu, że na to hasło nastąpi jakiś — oczekiwany przez nią — odzew. Ale nie nastąpił. Grzegorz pomyślał jedynie, że pewnie w swoim dzieciństwie pijał takie kakao. I że pewnie je lubił. No, z tą pianką.
— Dobrze — powiedział.
— Tu? — spytała. — Czy przejdziemy do stołowego?
— Wszystko jedno.
— Przyniosę.
Poszła do kuchni i po kilku minutach przyniosła serwetę, przykryła nią stolik. Potem postawiła na stoliku tacę z filiżankami. I imbryczek. Filiżanki były wykonane z bardzo cieniutkiej porcelany. Słyszał o chińskiej. Więc zapytał:
— To pewnie chińska porcelana?
Zaprzeczyła.
— Nie, angielska.
I wymieniła nazwę firmy, która te cacka wyrabiała. Wziął ostrożnie filiżankę. Domyślał się, że musi być diablo droga i okropnie się bał, aby mu się nie wysunęła z dłoni i nie rozpadła na kawałeczki. Ale zaraz potem pomyślał, że herbata w tej cacanej angielskiej kruchości ma całkiem inny smak. I aromat. I nie wiedział czy jest lepszego gatunku od tej, jaką pijał w swoim bidulu, czy też tego smaku i aromatu dodaje jej ta śliczna oprawa.
— Bardzo stara? No, ta porcelana? I filiżanka?
— Dosyć. Wyprawowa mojej mamy. Niestety, serwis się nie zachował. Zostały tylko cztery filiżanki, ten imbryczek i dzbanuszek na śmietankę. Ale już trochę poszczerbiony. Za to ocalał prawie cały komplet rosenthalowskiej białej „Marii”. Tyle, że nie nasz. Poniemiecki.
Serwis. Grzegorz nie wiedział co to jest serwis. Słyszał jedynie o serwisie gwarancyjnym. Albo w tenisie. Pocieszył się, że pewnie niewielu osiemnastolatków wie cokolwiek o porcelanowych serwisach i pije herbatę w filiżankach z angielskiej porcelany. Czy jakieś tam „Białej Marii”. Mimo to postanowił, że kiedyś — już po zdaniu matury i egzaminów — zajrzy do internetu i zainteresuje się rodzajami porcelany. Nie dlatego, aby ta wiedza była mu teraz do czegokolwiek potrzebna. Ale na wypadek, gdyby miała się okazać przydatna w jego dalszym bycie.
Pili herbatę, zapewne dobrego gatunku, właściwie zaparzoną i w pięknych filiżankach, ale rozmowa się nie kleiła. Grzegorz nie szukał tematu do rozmowy, bo wiedział, że takiego nie znajdzie, choćby bardzo chciał. Nie wiedział tylko, czy nie znajdzie go tej nocy, czy także i przez następne dni. Kiedykolwiek. Krystyna Majewska na pewno znalazłaby może nie tyle temat, co pytania, jakie chciałaby zadać, ale też nie wydawały się jej właściwe w tym momencie. Ale pewnie wierzyła, że właściwy moment jednak nadejdzie.
Wreszcie spytała o wybór studiów. Czyli stanęła na najbardziej neutralnym z neutralnych gruntów.
— Dlaczego medycyna?
Odpowiadał już tyle razy, że nie musiał się głowić nad odpowiedzią. Miał „gotowca”.
— W każdym kraju, w każdym czasie i w każdej sytuacji ludzie chorują. Tak więc lekarz w każdym kraju, w każdym czasie i w każdej sytuacji ma większe szanse zdobycia chleba niż człowiek innej profesji.
Ci, którzy słuchali tej wypowiedzi, reagowali różnie. Uważali Grzegorza za cynika lub pragmatyka. Krystyna Majewska poczuła ogromny żal. Że przez nią stał się cynikiem lub pragmatykiem. Że nie był normalnym nastolatkiem, który spiera się ze swoimi pragmatycznymi rodzicami o własne prawo do życiowego nierozsądku.
— Ale… — powiedziała.
Skinął głową na znak, że domyśla się dalszego ciągu pytania. I istotnie się domyślił, bo na nie odpowiedział.
— Wiem. To zawód dla ludzi z tak zwanym powołaniem. Którego ja nie mam. Ale samo powołanie, choćby najsilniejsze, nie wystarczy, aby dobrze, czyli skutecznie leczyć. Potrzebna jest też wiedza. A tę postaram się zgłębić. Lepiej niż ci wszyscy z „powołaniem”.
Uśmiechnęła się.
— Na razie potrenujesz sobie na mnie. I powołanie, i wiedzę.
Rozdział 4
W najbliższą niedzielę Krystyna Majewska wybierała się do Konstancina, gdzie w jednym z domów opieki przebywała jej matka.
— Chciałbym też pojechać — powiedział Grzegorz.
Wciąż jakoś udawało mu się omijać nazwy osobowe w stosunku do eksadopcyjnej matki. A teraz także eksadopcyjnej babki.
Krystyna Majewska zdziwiła się.
— Pamiętasz ją?
— Trochę. Albo wydaje mi się, że pamiętam. Kiedyś wzięła mnie do ZOO. Był tam ptak. Nazywał się sekretarz. Okropnie nerwowy. Chodził po klatce w tę i z powrotem i za każdym razem wdeptywał w naczynie z wodą. Tak mnie to rozśmieszało, że dostałem czkawki. A ona…
Zawahał się, ale jednak i tym razem pominął słowo „babcia”.
— A ona złapała mnie za nos, żebym przestał oddychać. A ja z tym zatkanym nosem wciąż się śmiałem. I ona też. Nie wiem — z tego ptaka czy ze mnie. A może — ze mną?
Krystyna Majewska skinęła głową.
— Tak, byłeś tam z dziadkami. Dziadka nie pamiętasz?
Jego pamiętał lepiej niż eksadopcyjną babcię. Chyba nawet lepiej niż swojego eks-adopcyjnego ojca. Bo dziadek przychodził do nich nawet wtedy, kiedy eksadopcyjni rodzice się rozwiedli. I kiedy eksadopcyjna mama wyszła powtórnie za mąż. Babcia chyba nie przychodziła. Ale nie wiedział dlaczego.
— Pamiętam — odrzekł.
Ale nie chciał opowiadać co pamięta. Zapytał:
— Co z nim?
— Zmarł dwa lata temu. Na serce.
Nie skomentował tej straty konwencjonalnymi wyrazami żalu, choć poczuł prawdziwy, a nie konwencjonalny żal. Lubił eksadopcyjnego dziadka. I miał wrażenie, że eksadopcyjny dziadek lubił jego. I chyba bardziej niż tylko trochę. Tak mu się wydawało.
— A dlaczego ona musi być w zakładzie?
— Jest po wylewie. Teraz jest trochę lepiej, ale wciąż wymaga całodobowej opieki. Sprzętu do rehabilitacji. Rehabilitanta. W domu nie sposób tego wszystkiego zapewnić.
— A tam gdzie jest? Zapewniają?
— Chyba tak. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Grzegorz miał jednak wrażenie, że nadzieja jego eksadopcyjnej matki nie jest zbyt silna.
Był kiedyś w domu opieki. Z okazji jakiegoś święta, chyba Dnia Babci, zabrano wychowanków domu dziecka do miejscowego zakładu opiekuńczego, aby „sierotki” urozmaiciły i umiliły życie staruszków śpiewem, recytacjami i własnoręcznie wykonanymi rysunkami, wydzierankami i ulepiankami. Grzegorz zrobił ufoludka z kasztanów, żołędzi, patyczków i modeliny. Ludek wydawał mu się bardzo piękny. Sam chciałby takiego dostać w prezencie.
Przed tą wizytą myślał, że najgorszym miejscem na ziemi jest jego bidul. Podczas wizyty pojął, że są gorsze miejsca. Nie dlatego, że dom opieki był w porównaniu z budynkiem domu dziecka stary, zniszczony i brzydko pachnący. Właściwie — smrodliwy. Ale dlatego, że panowała w nim wyczuwalna nawet dla kilkulatka atmosfera śmierci. Śmierci za życia.
Dom w Konstancinie, do którego teraz przyjechali, różnił się od tamtego pod każdym względem. Był nowoczesny, położony w zadbanym ogrodzie, w którym stały ławeczki, a zakonnice popychały po wygracowanych alejkach wózki z siedzącymi na nich staruszkami. Wewnątrz panował porządek, może nawet zbyt sterylny, jak na miejsce codziennego pobytu żywych ludzi. Ale zapach śmierci, który Grzegorz zapamiętał, był jednak wyczuwalny. Choć starannie maskowany zapachem środków czystości i środków dezynfekcyjnych.
Eksadopcyjna babcia leżała we własnym minipokoju, który miał około sześciu metrów kwadratowych i w którym znajdowało się ortopedyczne łóżko, szpitalna biała szafka, malutki stolik i jedno krzesło.
Nie poznał w leżącej kobiecie tamtej, z którą przed laty był w Ogrodzie Zoologicznym i z którą śmiał się z podrygującego i roztargnionego ptaka-sekretarza. Była skurczona i pomarszczona. Kiedy weszli, nie poruszyła się, tylko popatrzyła na nich. Rozumiejąco. Uważnie. Grzegorz pojął, że wylew uszkodził jej ciało, oszczędzając jednak jej mózg.
— Przywiozłam ze sobą Grzesia — powiedziała Krystyna Majewska trochę niepewnym głosem. — Jak widzisz wyrósł ponad wszelkie twoje wyobrażenia.
Oczy staruszki skierowały się na twarz jej eksadopcyjnego wnuka. On też patrzył na nią. Wydawało mu się, że kobieta jest wzruszona. Nawet bardzo wzruszona. I że lada moment się rozpłacze. Starała się coś powiedzieć. Trudno było zrozumieć, co chce powiedzieć. Jakby: „duzy”.
— Grześ pamięta — ciągnęła Krystyna Majewska nadal zmienionym głosem — waszą wyprawę do ZOO. I jakiegoś śmiesznego ptaka.
W oczach staruszki rozpogodzenie. Kilka razy mrugnęła powiekami. Jakby przytakiwała relacji o Ogrodzie Zoologicznym i śmiesznym ptaku. Grzegorz starał się sobie przypomnieć jeszcze jakieś zdarzenie łączące go z eksadopcyjną babcią. Chyba czytała mu książeczki. Siadywała na tapczanie, on przytulał się do niej. Była ciepła i mięciutka. I miała miły głos.
— Pamiętam — powiedział — „Ptasie radio”. Słuchałem tak pilnie, że jeszcze dziś mogę recytować fragmenty.
Była wyraźnie ucieszona i wyraźnie czekała na jeszcze. Ale on nie był już w stanie przypomnieć sobie żadnego „jeszcze”. Żałował, że nie jest w stanie.
Krystyna Majewska zmieniła temat.
— Grześ mieszka teraz ze mną. Wkrótce będzie zdawał maturę, a potem na akademię medyczną. Chce być lekarzem.
Jej matka znowu zamrugała. Był to niewątpliwy wyraz jej akceptacji. Zrobiła wysiłek i znowu wydała kilka dźwięków. Grzegorzowi wydawało się, że tym razem usłyszał „…bze”. Może chciała powiedzieć „dobrze”?
Posiedzieli godzinę. Krystyna Majewska nakarmiła matkę bobo-fruitem ze słoiczka. Potem napoiła ją sokiem jabłkowym. Podała łyżeczkę miodu. Staruszka co chwila spoglądała na Grzegorza. Jakby wyczekująco. Jakby spodziewająco.
— Przyjdę w sobotę — powiedział.
Ponieważ nie bardzo chyba orientowała się w czasie, dodał.
— Dziś jest niedziela. Więc sobota będzie za sześć dni.
Wyglądała na zawiedzioną.
— Wcześniej nie dam rady. Szkoła…
Przymrużyła oczy i westchnęła.
Wychodząc powiedział:
— Do zobaczenia.
Ale w drzwiach odwrócił się i dodał:
— ...babciu.
Jakoś gładko mu to przeszło.
Kiedy jechali do domu, a właściwie na proszony obiad do sióstr Dominikanek, Krystyna Majewska powiedziała:
— Sam widziałeś. Żeby nie wiem jak chcieć, nie da się zorganizować opieki w domu. Ja nie zdołam.
Grzegorz przytaknął. Też nie wyobrażał sobie, aby w takim stanie, w jakim była jego eks-adopcyjna babcia, można było zabrać ją z zakładu.
— Jest jakaś szansa, że będzie lepiej? — spytał.
— Teoretycznie. W porównaniu z tym, co było dwa miesiące temu, już jest lepiej. Nawet znacznie lepiej. Jest z nią kontakt. Na razie wzrokowy, ale jakby zaczynała także mówić. Można ją nakarmić, podczas gdy wcześniej tylko przez sondę. Lekarze twierdzą, że pewnie chodzić nie będzie, ale może uda się ją odrobinę spionizować. Żeby mogła usiąść. Żeby mogła się poruszać na wózku inwalidzkim. Ale nieprędko. Na razie jest, jak jest.
— Ile ma lat? — spytał.
— Po osiemdziesiątce. Więc niewiele jest czasu na tę rehabilitację.
— Szkoda.
Naprawdę było mu z tego powodu przykro.
Na obiedzie było jak zawsze. To znaczy — jak zawsze dla Grzegorza, bo dla Krystyny Majewskiej nie było jak zawsze. Przed wielu laty bywała w klasztorze Dominikanek często. Uczestniczyła w mszach odprawianych w ich niewielkiej kaplicy, pogadywała z przełożoną i siostrami, od czasu do czasu wspierała klasztor jakimś datkiem. Siostry rewanżowały się pomidorami i śliwkami ze swojego ogrodu, a przed Wielkanocą dużymi płatami opłatków. Niepoświęconych, a więc znakomicie nadających się na świąteczne mazurki. Grzegorz najbardziej lubił kajmakowy. Ale już nie pamiętał, czy jadał taki również w domu swoich eksadopcyjnych rodziców, czy tylko u zakonnych „cioć”. Kiedy Krystyna Majewska oddała Grzegorza najpierw do rodziny zastępczej, a potem zgodziła się, aby umieszczono go w domu dziecka, wiedziała, że nie powinna pokazywać się w klasztorze, bo siostry już nigdy nie obdarzą jej ani jednym uśmiechem, miłym słowem ani jedną choćby gruszką. Nie powiedziały żadnego potępiającego ją słowa. I nie musiały. Krystyna Majewska wiedziała co o niej myślą. I dopiero po latach, kiedy powzięła decyzję o zabraniu Grzegorza do swojego domu i ofiarowaniu mu go na własność, przyjęły ją ponownie do swego towarzystwa. Czy także swoich serc — tego nie wiedziała. Ta droga była pewnie o wiele trudniejsza i o wiele dłuższa.
Tego dnia był ulubiony obiad Grzegorza. Zapewne siostry przygotowały go specjalnie z myślą o nim. Często tak właśnie robiły. Podano więc zupę pomidorową z lanymi kluskami, zrazy w bardzo aromatycznym i bardzo zawiesistym sosie grzybowym, pieczone kartofle i na deser konfiturę truskawkową. Smażoną nie z jakichś tam rosnących w sztucznym świetle szklarni i podpędzanych chemicznymi przyspieszaczami. Ale z prawdziwych truskawek z ich prawdziwego ogrodu. A więc mające smak i zapach prawdziwych truskawek.
„Ciocia” Klara patrzyła z rozczuleniem jak Grzegorz zmiata wszystko ze swego talerza. Jak zawsze — nazbyt pospiesznie, ale nigdy nie zwracała mu na to uwagi. Wiedziała, że chłopak nie potrafi się delektować posiłkiem. Że w ogóle nie przychodzi mu do głowy, że posiłek można celebrować. Dla niego to było po prostu i tylko smaczne jedzenie. Dopiero teraz obudziła się w niej nadzieja, że takie codzienne, a nie tylko odświętne rodzinne obiady pomaleńku, ale oduczą go rzucania się na jedzenie. I pochłaniania jedzenia w takim wygłodniałym pośpiechu.
Krystyna Majewska wyszła po obiedzie do ogrodu. Nie na własną prośbę i nie z w własnej ochoty czy potrzeby. Wyprowadziła ja siostra przełożona, jakby umyślnie dając Grzegorzowi okazję do krótkiego sam na sam z „ciocią” Klarą. Siostra Klara nie podniosła na niego oczu kiedy zapytał:
— Ciocia wiedziała?
Skinęła głową.
— Pani Krystyna przyszła do nas kilka tygodni temu. Powiedziała, co chce zrobić. Pochwaliłyśmy zamiar. Z całej duszy pochwaliłyśmy.
— Więc dlaczego…
Wciąż nie patrzyła na Grzegorza.
— Bo to musiała być twoja i tylko twoja decyzja. Bez względu na motywy — tylko twoja.
Powtórzył. Z goryczą:
— Bez względu na moje motywy… Nie przypuszczała ciocia, aby były szlachetne? No i słusznie. Bo chyba nie mogły być szlachetne.
Nic nie powiedziała. Dopiero po chwili.
— Mimo to dobrze zrobiłeś.
Wiedział, że nie chciała go zranić, ale jej „mimo to” zabolało.
— A jej motywy? — spytał. — Jej motywy były szlachetne?
— One nie miały dla nas znaczenia. Dla nas znaczenie miało tylko twoje dobro. Tak długo się o nie modliłyśmy, że nie warto było się zbytnio zastanawiać ani kwestionować twoich czy jej pobudek. Wydaje mi się, że wam się ułoży. Z pożytkiem dla was obojga.
— Może…
Wrócili do domu przed wieczorem. Zbyt wcześnie na powiedzenie sobie dobranoc. Musieli obmyślić sposób spędzania takich wieczorów. Na razie nie mieli pomysłu. Krystyna zapytała tak, jak pierwszego dnia:
— Napijemy się herbaty?
Herbaty chętnie by się napił, ale wystraszył się koniecznej przy piciu herbaty rozmowy. Nawet takiej o niczym.
— Dziękuję — powiedział. — Może później. Teraz mam jeszcze to i owo do przejrzenia. W swoich notatkach.
Skinęła głową. Ale kiedy siedział na kanapie, obłożony zeszytami i książkami, zapukała, weszła i bez słowa postawiła na stoliku kubek z herbatą i cukiernicę. Jakoś wzruszył go ten kubek. Taki zwyczajny, domowy. Nie taki oficjalny jak ta kruchutka filiżanka z angielskiej porcelany. Po raz pierwszy od przybycia do domu na Różanej poczuł się w nim może nie całkiem swojsko, ale już i nie całkiem obco.
— Dziękuję.
Ale „mamo” nie przeszło mu przez gardło.
Rozdział 5
Zadzwonił telefon, ale Grzegorz nie wstał ze swojego fotela-staruszka. Nawet nie przyszło mu do głowy, aby wstać. Choć mieszkał u Krystyny Majewskiej i z Krystyną Majewską już ponad dwa tygodnie, jeszcze ani razu nie odebrał telefonu. Po pierwsze dlatego, że prawie nikt z jego poprzedniego, bidulowego życia nie znał numeru tego telefonu. Po drugie dlatego, że wciąż czuł się bardziej tymczasowym gościem domu na Różanej niż jego współgospodarzem. Ale tym razem jego eksadopcyjna matka, zajęta smażeniem naleśników, zawołała: „Odbierz!”. Więc wstał, poszedł do przedpokoju i podniósł słuchawkę. Męski i nieznany mu głos spytał:
— Grzegorz?
Grzegorz zdumiał się bardziej niż trochę.
— Tak.
Po drugiej stronie chwila ciszy. Potem męski głos, dziwnie niepewny. Zmieniony silnym wzruszeniem. Albo jakimś innym, ale też silnym uczuciem.
— Mówi Bogdan Majewski.
Grzegorz się nie odezwał, bo nie wiedział, co może i powinien powiedzieć. Spytać: „Tata?” Ucieszyć się? Chyba nie za bardzo pasowałoby to do jego byłej i jego aktualnej sytuacji. Więc dopiero po dłuższej chwili odpowiedział. I też zmienionym głosem:
— Zaraz poproszę…
I zawahał się. Kogo miał poprosić? Mamę? Czy panią Krystynę Majewską?
— Nie proś — odparł Bogdan Majewski. — Telefonuję do ciebie.
Grzegorz powinien się zdziwić jeszcze bardziej, ale był raczej zdezorientowany niż zdziwiony. Nigdy, przenigdy nie przyszło mu do głowy, że jego eksadopcyjny tata może lub mógłby mieć do niego jakąkolwiek sprawę. Nie miał bowiem żadnej od chwili, kiedy wyprowadził się z domu, wniósł pozew o rozwód i jednocześnie o rozwiązanie stosunku adopcji. I uzyskał korzystny dla siebie wyrok. Teraz chyba próbował wyjaśnić powód swego zatelefonowania, choć tak naprawdę nie było to żadne wyjaśnienie.
— Wiem, że wróciłeś do domu. I cieszę się, że wróciłeś.
Grzegorz nadal milczał, bo nie wiedział jak powinien to wyznanie skomentować.
— Mam pytanie — ciągnął jego eksadopcyjny ojciec. — Właściwie prośbę. Czy zechciałbyś się ze mną zobaczyć?
— Dobrze — odrzekł Grzegorz.
Nie widział powodu, dla którego nie miałby się spotkać z eksadopcyjnym ojcem. Był nawet tego spotkania ciekaw. Ale ciekawość była jedynym uczuciem, która skłoniła go do wyrażenia zgody.
— Wolisz się spotkać ze mną na neutralnym gruncie, czy dasz się zaprosić do mojego domu?
— Wszystko mi jedno.
Nie było to specjalnie uprzejme, ale nie było też powodu do nadmiernej uprzejmości.
— Krystyna poda ci mój adres — powiedział eksadopcyjny ojciec. — Mógłbyś w sobotę? W porze podwieczorku?
— Mógłbym.
— No to czekam na ciebie.
Krystyna Majewska wysunęła głowę z kuchni.
— Kto? — spytała.
Co miał lub powinien odpowiedzieć? „Twój były mąż?”, „Pani były mąż?”, „Bogdan Majewski” czy „Mój były przybrany ojciec?”. Zdecydował się na ostatnią wersję. Dbając by w jego głosie nie było zbyt wiele ironii lub zbyt wiele goryczy.
Ku jego kolejnemu zdziwieniu eksadopcyjna mama nie była zaskoczona. Nawet na pokaz.
— Acha — powiedziała. — No i?
— No i zaprosił mnie do siebie.
— Pójdziesz?
— Tak.
Skinęła głową. Z aprobatą. Przy kolacji Grzegorz zapytał:
— Co z nim? — nie powiedział o kogo chodzi, bo wiedział, że Krystyna Majewska dobrze wie o kogo chodzi.
Westchnęła.
— No, ani mnie, ani jemu nie poszczęściło się w życiu. Ale na pewno nie zasługiwaliśmy, aby nam się poszczęściło.
Grzegorz po raz kolejny — który to już raz w trakcie tych ostatnich tygodni? — pomyślał, że musiał być dla niej, a zapewne i Bogdana Majewskiego nieustannym powodem wyrzutów sumienia. I uosobieniem kary za ich grzechy. Ale zarazem szansą na pokutę i na zadośćuczynienie. Nie była to najmilsza do pełnienia rola życiowa. I Grzegorz coraz gorzej czuł się w tej roli. Ale nie miał do wyboru żadnej innej.
— Ten jego wymarzony własny syn — mówiła Krystyna Majewska — jest ciężko chory. Ma nerczycę.
— Co to jest nerczyca? — spytał Grzegorz.
Krystyna Majewska spróbowała wyjaśnić, ale ponieważ nie za wiele wiedziała o tej chorobie, więc postanowił sam się o niej dowiedzieć. Na razie z internetu.
— Miał i drugie dziecko — powiedziała. — Właściwie pierwsze. Bo starsze od tego z nerczycą. Ale zmarło. Z powodu wrodzonej wady serca. To była dziewczynka.
Grzegorz pomyślał, że jeśli Pan Bóg w ten sposób chciał pomścił jego krzywdę, to chyba bardzo przesadził. Bo przecież ta dwójka dzieci na pewno i w niczym jego pokrzywdzeniu nie była winna. W jakiś sposób poczuł się nawet z tymi dziećmi solidarny. Zjednoczony z nimi w poczuciu wspólnego nieszczęsnego losu.
Krystyna Majewska przyglądała się swemu eksadopcyjnemu synowi z błogim rozrzewnieniem. To jej spojrzenie i wyraz jej twarzy przypomniały Grzegorzowi bardzo odległy i może w rzeczywistości wcale nieistniejący czas kiedy — tak jak teraz — siedział naprzeciw niej i coś jadł. Może też naleśniki? Albo te wspomniane przez nią racuszki, za którymi podobno w dzieciństwie przepadał. Teraz podsunęła mu półmisek z naleśnikami, on zawahał się, ale nałożył jeszcze jeden. Chyba już szósty. Nie dlatego, aby jej sprawić przyjemność i zatrzymać na sobie to jej czułe spojrzenie. Najzwyczajniej bardzo lubił naleśniki. I najzwyczajniej miał bardzo dobry apetyt.
Krystyna Majewska nalała mu herbaty do j e g o kubka. Z filiżanki z angielskiej porcelany pijał w niedzielne popołudnia. Przy podwieczorku. Czyli odświętnie.
— Wyjdzie z tego? — spytał Grzegorz.
Krystyna Majewska nie zrozumiała.
— Kto? I z czego?
— No ten chłopczyk. Z nerczycy.
Pokręciła głową.
— Raczej nie. Rokowania są kiepskie.
— Umrze?
— No, nie zaraz. Zapewne dożyje dorosłości. Ale starości to chyba nie.
I nagle dodała, choć Grzegorz nie wiedział dlaczego i czemu w takiej chwili:
— Bogdanowi to drugie małżeństwo całkiem się nie układało. Pewnie wróciłby do mnie, a ty do nas. Ale to chore dziecko… A potem drugie, też chore… Nijak było zostawić. Rozumiem jego położenie. Kiedy mu powiedziałam, że zgodziłeś się na powrót do domu, bardzo się ucieszył. Pewnie mi nie uwierzysz, ale był bardzo do ciebie przywiązany. Ale jak przyszło na świat to jego dziecko… Takie chore… Nie dałby rady opiekować się tobą i tą małą.
Grzegorz nic nie powiedział. A gdyby to Krystyna Majewska urodziła dziecko? Chore na serce lub nerczycę lub w jakikolwiek inny sposób upośledzone? Też oddaliby adoptowanego syna do domu dziecka? Też nie daliby rady? Znał tak wiele powodów i tak wiele braku powodów do pozbywania się dzieci i umieszczania ich w domach dziecka, że przestał się nad tym zastanawiać. Akurat ten powód był ze wszystkich znanych mu powodów może nie za bardzo, ale troszeczkę uzasadniony.
Po pierwszej wizycie u babci Grzegorz umówił się z Krystyną Majewską, że ona będzie odwiedzała matkę w tygodniu, a on w sobotę. Tej soboty, której popołudnie miał spędzić w domu Bogdana Majewskiego, pojechał do konstancińskiego domu opieki zaraz po śniadaniu. I przybył w porze zabiegów rehabilitacyjnych. Od razu pomyślał — tak zwanych zabiegów rehabilitacyjnych.
Miał jakie takie o nich pojecie. Bo w jego bidulu był chłopak, który po wypadku musiał mieć takie zabiegi niemal przez rok. I trafił się temu chłopakowi rehabilitant-pasjonat swego zawodu. Grzegorza niezmiernie ciekawiła ta jego pasja i ta jego pełna pasji praca. Rehabilitant, mając w Grzegorzu uważnego obserwatora i słuchacza, gawędził niemal przez cały czas prób usprawniania swojego pacjenta. I nawet był moment, a raczej momenty, kiedy Grzegorz myślał o zostaniu rehabilitantem. I ze względu na niezłe pieniądze, jakie można było w tym fachu zarobić, i ze względu na osobistą satysfakcję, jaką można było — przynajmniej czasami — w tym fachu przeżywać. Akurat ten rehabilitant, którego Grzegorz poznał w bidulu, miewał ją bardzo często. I w tym konkretnym przypadku bidulowego chłopaka też. Po roku z niemal całkowitej niedojdy, ledwo ruszającej rękami, a nogami — wcale, zrobił może jeszcze nie całkiem, ale jednak sprawnego do życia chłopaka. Z rokowaniami na prawie całkiem sprawnego chłopaka.
Ten, który rehabilitował Grzegorzową niby-babcię, na pewno pasjonatem swego zawodu nie był. A już na pewno nie w stosunku do niby-babci. Pozornie wykonywał co należało, poklepywał, potrząsał, masował, prostował, wyginał, ale chyba bez wiary, że przyniesie jej to jakikolwiek pożytek. Kiedy wyszedł, Grzegorz poprawił swej niby-babci poduszki, wilgotnym ręcznikiem przetarł jej spoconą twarz, ręce i stopy. Podał jej kubek z zimną herbatą, wkładając rurkę do spierzchniętych ust. Ponieważ spod kołdry unosił się całkiem jednoznaczny smród domyślił się, że starowinie trzeba zmienić pampersa. Poszedł na poszukiwanie siostry lub salowej. Pierwsza napotkana zakonnica obruszyła się, że to nie jej „rejon”. Druga, że ma teraz co innego do roboty aniżeli zmienianie pieluch. Posługaczka powiedziała, że przyjdzie. Ale nie zaraz. Wiec zapytał za ile przyszłaby zaraz. Popatrzyła na niego. Nie wyceniła wysoko jego finansowych możliwości.
— Piętnaście złotych — powiedziała.
On ocenił, ze „zaraz” jest piętnastu złotych warte. Poszła po pampersa i myjkę. Po kilku minutach pojawiła się w pokoju niby-babci.
— Wyjdź dzieciaku — powiedziała. — Nie będzie ładnych widoków.
Po spojrzeniu niby-babci poznał, że ona też by wolała, aby go przy tych higienicznych zabiegach nie było. On sam też by wolał nie być. Mimo to powiedział:
— Zostanę. Idę na medycynę. W tym zawodzie rzadko będę miał okazję do oglądania przyjemnych widoków.
Nie przyznał sie przed sobą samym, że w trakcie zmiany pampersa i obmywaniu zabrudzonej kałem starczej pupy miał ochotę zwymiotować. I zrezygnować ze zdawania na medycynę. I bycia lekarzem. Ale wytrwał. Kiedy posługaczka wyszła, otworzył okno. Wciągnął powietrze. Raz, drugi, trzeci. Poczuł się nie za bardzo dobrze, ale trochę lepiej. Niby-babcia coś mamrotała. Odwrócił się do niej. Spytał:
— Przewijałaś mnie, kiedy byłem mały?
W starych oczach łzy. I kilkakrotne potakujące mrugniecie powiekami. I niewyraźne, ale dla Grzegorza zrozumiałe: „tttaaa…”.
— No to jesteśmy kwita — powiedział i uśmiechnął się.
Ona też. Ale wciąż płakała. Chyba ze wzruszenia. I wdzięczności.
Opowiedział jej o zaproszeniu, jakie otrzymał od Bogdana Majewskiego. I o tym, że nadal będzie do niej przyjeżdżał w każdą sobotę. I że odnajdzie pewnego rehabilitanta, który sprawi, że babcia będzie najpierw siedziała, a potem ruszała rękami. No i mówiła. Były to obietnice bardzo na zapas, ale sprawiły biedaczce tyle radości, że chciał dodać jeszcze kilka i jeszcze bardziej na wyrost. Ale się powstrzymał. W południe przyniesiono obiad.
— Mam nakarmić? — spytała posługaczka.
— Nie — powiedział. — Sam spróbuję. Jak nie dam rady…
Ale jakoś dał. Albo raczej — dali oboje. Babcia zjadła zupę. Potem odrobinkę zmielonego mięsa. I wreszcie łyżeczkę zimnych już ziemniaków puree. Popiła zimnym kompotem. Potem zasnęła.
Grzegorz jechał do domu swego eksadopcyjnego ojca z jednym jedynym uczuciem — ciekawości. I zastanawiał się, czy w ogóle jest i kiedykolwiek będzie zdolny do jeszcze innych uczuć. Owszem, umiał darzyć sympatia i antypatią. Bywał zadowolony lub zły. Ale to wszystko było letnie. Letnia sympatia, letnia antypatia, letnie zadowolenie, letni gniew. Czy chciałby doznawać bardziej żywych i bardziej namiętnych uczuć? W tej chwili wydawało mu się, że nie chciałby.
Bogdan Majewski mieszkał na Żoliborzu. Ale w nowej jego części. A więc w części całkiem niedostojnej i na dodatek w całkiem niedostojnym wysokościowcu. Na dziewiątym piętrze. Kiedy otworzył mu drzwi, Grzegorz nie wiedział czy to jego eksadopcyjny ojciec. Mógł mijać tego mężczyznę i nawet nie przyszłoby mu do głowy, że go zna. A nawet, że kiedykolwiek go widział. Czasem, ale rzadko myślał o nim, ale wtedy — w tych wspomnieniach i wyobrażeniach — Bogdan Majewski wyglądał całkiem inaczej. Teraz, stojąc z nim twarz w twarz, nawet nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądał w tych wspomnieniach i wyobrażeniach. Eksadopcyjny ojciec także go nie poznał, bo przecież nie mógł go poznać. Nie widzieli się od trzynastu lat. A między sześciolatkiem, którego Bogdan Majewski porzucił, a stojącym teraz w drzwiach jego domu dziewiętnastolatkiem nie było, bo być nie mogło, odrobiny choćby podobieństwa. Więc zapytał:
— Grzegorz?
A Grzegorz nie odpowiedział pytaniem: „Tata?”, tylko skinął głową. Podali sobie ręce. I to było ich powitanie. Po tych trzynastu latach.
Mieszkanie nie było bardzo małe, tylko niskie. A przynajmniej takie się Grzegorzowi wydało po wysokim mieszkaniu Krystyny Majewskiej. Mimo woli pomyślał, że miał wiele szczęścia, bo to przecież eksojciec mógł poczuć wyrzuty sumienia i próbować je odkupić testamentowym zapisem. Dobrze, że jako pierwsza odczuła je Grzegorzowa eksmama. Właścicielka o wiele, a nawet nieporównywalnie wiele lepszego „adresu”.
Rozdział 6
Adres Bogdana Majewskiego był dla Grzegorza także cenny, choć nawet w połowie nie tak cenny jak adres jego eksadopcyjnej matki. Budynek, w którym znajdowało się mieszkanie jego eksadopcyjnego, w żadnej mierze nie mógł się równać z przedwojenną kamienicą na Różanej. A mieszkanie było i znacznie mniejsze, i byle jak umeblowane. W każdym razie i bez gustu, i bez śladowej choćby fantazji. Zupełnie tak, jakby właściciel czy właściciele poszli do pierwszego lepszego sklepu meblowego i kupowali meble w kartonach, nawet nie zaglądając do środka. Porównując te dwa domy i te dwa mieszkania Grzegorz pomyślał, że na rozwodzie jego eksadopcyjnych rodziców ucierpieli wszyscy, ale chyba najbardziej sam tego rozwodu inicjator i sprawca. Nie wiedział na ile Bogdan Majewski ucierpiał emocjonalnie, ale materialnie na pewno stracił wiele.
Kiedyś Bogdan Majewski wydawał się Grzegorzowi bardzo wysoki. Pamiętał lub sądził, że pamięta scenę, kiedy jego bardzo duży tata wziął go na barana. Grzegorz trzymał go mocno za szyję, bo znalazł się na — jak sądził — niebotycznej wysokości. Niebezpiecznie niebotycznej. Teraz przerastał Bogdana Majewskiego o głowę. Ze zdumieniem stwierdził, że eksadopcyjny tata jest zaledwie średniego wzrostu. I że jest człowiekiem starym. I zniszczonym. Wiekiem? Chorobą? Zmartwieniami? Wszystkim naraz?
— Mój Boże! — powiedział Bogdan Majewski. — Jesteś dorosłym mężczyzną.
— Od roku pełnoletnim — odparł Grzegorz.
Wszedł do małego przedpokoju i zawahał się. Tak samo, jak wchodząc do mieszkania eksadopcyjnej matki. Bo też nie wiedział czy powinien zdjąć buty. Krystyna Majewska powiedziała mu, że u niej podłogi są do chodzenia, a nie celebrowania ich nieskazitelności. I że mężczyzna paradujący w skarpetkach wygląda niepoważnie. Ale nie miał pojęcia, czy Bogdan Majewski, a zwłaszcza jego żona pogląd ten podzielają.
— Mam zdjąć buty? — zapytał.
— Nie — odpowiedział Bogdan Majewski.
Uśmiechnął się. Troszkę krzywo.
— Mojej żony nie ma w domu. Więc nie zbeszta nas o skalanie jej niepokalanej wykładziny.
Chyba nie lubił ani swojej żony, ani wykładziny. Grzegorz też nie lubił wykładzin. W domu dziecka wyłożone nią były wszystkie podłogi i to wystarczyło, aby Grzegorz uznał je za szczyt brzydoty i prostactwa. Wykładzina w mieszkaniu Bogdana Majewskiego była gatunkowo lepsza, no i — w przeciwieństwie do bidulowej — czyściutka i zadbana. Ale nie przydało to jej urody. Weszli do pokoju. Pokój był sterylnie czysty, ale pozbawiony jakiegokolwiek charakteru. Nie mówił nic o osobowości mieszkańców. A jeśli o czymś w ogóle mówił, to jedynie o zamiłowaniu do porządku jego właścicieli. A na pewno — właścicielki.
Na kanapie siedział chłopiec. Grzegorz domyślił się, że to chory na nerczycę syn Bogdana Majewskiego. Chłopak był nie tylko chory. Był też bardzo brzydki. Otyły. Z obrzękniętą twarzą, w której trudno było dopatrzeć się czy choćby domyśleć jej naturalnych rysów. Usta miał duże, żabie, rozchylone i oślinione, co nadawało tej spuchniętej, nieładnej twarzy wyraz gapiostwa. Może nawet głupoty. Chłopiec nosił grube, osuwające mu się z kulfonowatego nosa okulary.
— To jest Błażej — powiedział Bogdan Majewski. — A to Grzegorz.
Grzegorz wyciągnął do chłopca rękę. Uśmiechnął się. Przyjaźnie. Bo było mu bardzo żal dzieciaka, którego uznano za uosobienie kary Bożej za ojcowy grzech. I w ogóle było mu żal tego chłopca. Pomyślał, że gdyby zaproponowano mu zamianę: może mieć rodzinę, dom, może być kochany i otoczony troską, ale zarazem nieuleczalnie chory i aż tak brzydki, wybrałby jednak i mimo wszystko swój własny los. Natomiast ten dzieciak pewnie odpowiedziałby na propozycję zamiany od razu i zdecydowanie: „tak”.
— Tata mówił — powiedział Błażej cienkim, wciąż jeszcze dziecinnym głosem — że miałeś być moim bratem.
Grzegorz zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Istotnie — odrzekł ostrożnie. — Mogło tak być.
I dodał, całkiem dla siebie nieoczekiwanie:
— Żałuję, że nie jesteś moim bratem.
I naprawdę mu się w tym momencie i w tej sytuacji zdawało, że gotów byłby polubić tego nieszczęsnego dzieciaka. Bo mogliby pomagać sobie w dźwiganiu swoich nieszczęsnych losów.
Oczy chłopca, nienaturalnie powiększone przez grube szkła, zamgliły się. Pewnie łzami.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
Błażej wstał i objął Grzegorza. Miał bardzo miękkie, jakby nadmuchane ciało. Jego głowa, która sięgała Grzegorzowi do piersi, była pokryta cienkimi, rzadkimi włosami, przypominającymi ptasi puch. Miejscami ten puch był powycierany do gołej, różowej skóry.
— Ja też chciałbym mieć t a k i e g o brata — powiedział chłopiec.
Wybicie: „takiego” coś poruszyło w Grzegorzu. Było to chyba wzruszenie. Nie bardzo wiedział, bo nie pamiętał, aby się kiedykolwiek i czymkolwiek wzruszał.
Bogdan Majewski przypatrywał się obu synom. Biologicznemu i przybranemu. Był na pewno i prawdziwie wzruszony. I wstrząśnięty. Ale nic nie powiedział. Pewnie nie wiedział, co mógłby i co powinien powiedzieć. Zapytał tylko, czy Grzegorz napije się herbaty. Albo kawy.
— Wszystko jedno — odpowiedział Grzegorz.
— Kawę po turecku czy z ekspresu?
— Wszystko jedno.
Bogdan Majewski podreptał do kuchni. Grzegorz usiadł obok chłopca, który chciałby mieć brata. T a k i e g o jak Grzegorz.
— Chodzisz do szkoły? — spytał.
— Czasem — odparł Błażej. — Jak jest ze mną lepiej.
— Czyli częściej niż rzadziej? Czy odwrotnie.
— Tak po połowie.
— A lubisz szkołę?
— Nie za bardzo. Ale lubię się uczyć.
— To tak jak ja.
Chłopiec ucieszył się.
— Mówisz poważnie?
— Całkiem poważnie. Szkoły podstawowej nie lubiłem. Gimnazjum nie znosiłem. Liceum — tak sobie. Za to uczyć się bardzo lubię. Na przykład historii. Albo języków obcych. Właściwie — wszystkiego. I niekoniecznie z podręczników szkolnych. Raczej — spoza podręczników.
Tym razem to Błażej powiedział:
— To tak jak ja.
I obaj się roześmieli.
Bogdan Majewski przyniósł szklankę z kawą. Fusy jeszcze się nie ustały. Pływały na powierzchni płynu. A Grzegorz od razu pomyślał o filiżankach z angielskiej porcelany, z których pijali kawę z Krystyną Majewską. Jemu ta szklanka i fusy nie przeszkadzały. A jego eksadopcyjnemu ojcu? Też nie? Nigdy? Czy dopiero po zmianie żony?
— Tato? — spytał Błażej. — Czy Grzegorz będzie do nas przychodził?
W głosie nadzieja? Prośba?
— To zależy od Grzegorza — odparł Bogdan Majewski. — Chciałbym, żeby do nas przychodził.
Błażej wziął Grzegorza za rękę.
— A ty? Też chcesz?
W tych oczach, ledwo widocznych zza grubych szkieł, prośba o potwierdzenie. Więc Grzegorz powiedział:
— Tak, chcę.
I zapytał:
— Może moglibyśmy gdzieś razem pójść. Gdybyś był akurat w dobrej formie. Do kina na przykład. Albo na mecz. Interesujesz się sportem?
— Bardzo. Ale sam… No, wiesz…
Grzegorz skinął głową.
— Ale kibicowanie też jest fajne.
— No — przytaknął Błażej. — Bardzo fajne.
Bogdan Majewski spojrzał ma zegarek. Niby dyskretnie, ale Grzegorz dostrzegł ten gest.
— Dopijam kawę i znikam — powiedział szybko.
— Nie, nie! — zaprotestował jego eksadopcyjny ojciec. — Spojrzałem na zegarek, bo Błażek musi brać leki o stałych porach. A ty zostań z nami jak długo możesz i chcesz. Sam widzisz, jaka to dla Błażka radość.
Patrząc na swoje dłonie dodał:
— Dla mnie zresztą też.
Potem rozmawiali o najbliższych, bliskich i dalszych życiowych planach Grzegorza.
— Wiem od Krystyny — powiedział Grzegorz Majewski — że maturę masz już w kieszeni.
Grzegorz skinął głową.
— Niby tak. Egzaminy to dla mnie jedynie formalność. Bo doszedłem do finału w olimpiadach biologicznej i chemicznej, więc mam już indeks na biologię, na chemię lub biochemię. Mógłbym też iść na historię, bo na olimpiadzie historycznej zaszedłem jeszcze wyżej. Trzecie miejsce. Ale to zrobiłem tylko dla własnej satysfakcji. W życiu mi się do niczego nie przyda. Studiować historię można wtedy, kiedy ma się konkretny zawód. Szewca na przykład. Albo lekarza.
— No właśnie. Medycyna. Też możesz się dostać bez egzaminu?
— Nie całkiem. Ale mam dwa ważne bonusy. Jeden — to te dwie olimpiady. Drugi — pochodzenie. Wychowankowie domów dziecka mają preferencje. Więc nie sadzę, aby mnie utrącono.
Pożałował, że wspomniał o domu dziecka. Bogdan Majewski mógł to odebrać jako aluzję. A Grzegorz nie miał zamiaru ani ochoty niczego mu wypominać. Eksadopcyjny ojciec udał jednak, że nie dopatrzył się aluzji.
— No dobrze — powiedział. — Wobec tego przejdźmy do prozy życia. Masz garnitur? Odpowiedni na maturę? No i na bal maturalny?
Grzegorz miał garnitur. Ale byle jaki. Kupiony w byle jakim sklepie. Fatalnie skrojony. Fatalnie uszyty. Z tandetnego materiału. Zaczerwienił się.
— Mam. Jakiś tam. Na maturę wystarczy. A na bale nie chodzę.
Bogdan Majewski zdumiał się.
— Jak to? Nie chodzisz na bale? To kiedy będziesz chodził? Najlepszy wiek. I najlepsze bale. Na studniówce nie byłeś?
Grzegorz nie chciał o tym rozmawiać. Nie wiedział jednak jak mógłby szybko zmienić temat.
— Nie — powiedział.
Studniówkę zorganizowano w jakiejś knajpie. Mówiono, że ta knajpa jest cool. Dla niego była jednak droga. Za droga. Wychowawczyni i dyrektorka bidula wiedziały o tym. Wezwały go na rozmowę. Wręczyły kopertę z banknotami. Żeby mógł zapłacić za wstęp do tego coolowego lokalu. Zapytał wówczas skąd te pieniądze. Trochę kręciły, ale wreszcie przyznały, że podczas ostatniej wywiadówki rodzice jego kolegów zrobili finansową zrzutkę.
— Na sierotkę? — spytał.
Położył kopertę na biurku pani dyrektor i wyszedł z jej gabinetu. Ani nauczycielka, ani dyrektorka nie zwróciły mu uwagi, że zachował się niewdzięcznie i arogancko. Może tak pomyślały. A może tak nie pomyślały.
Bal maturalny miał się odbyć w szkole. Już od dwóch miesięcy ćwiczono poloneza, a kto chciał mógł chodzić na zajęcia z wynajętym nauczycielem tańca. Prawie wszyscy chcieli i chodzili. Grzegorz też chodził. Ale nie z myślą o maturalnym balu, ale dlatego, że ta umiejętność mogła mu się przydać. Kiedyś. W jakiejś nieokreślonej jeszcze przyszłości.
— Idź na ten bal — powiedział Bogdan Majewski. — I nie w j a k i m ś garniturze, ale najbardziej modnym. Przecież teraz stać cię na taki. Mnie zresztą też.
To była prawda. Grzegorza — t e r a z — stać było na bardzo porządny i bardzo modny garnitur. Odkąd znalazł się w domu i pod formalną opieką Krystyny Majewskiej, otrzymała status osoby usamodzielniającej wychowanka domu dziecka i ponad dwa tysiące złotych miesięcznie na owo „usamodzielnianie”. Grzegorz chciał, aby zatrzymywała trzy czwarte tej kwoty, ale ona tylko machnęła ręką.
— Możesz mi czasem kupować bukiecik konwalii — powiedziała. — Albo zaprosić do kawiarni na lody. Będzie aż nadto.
Teoretycznie mógł więc sobie zafundować super garnitur. I super koszulę. I super krawat czy super muszkę. I super buty. Ale jakoś go wcale a wcale nie ciągnęło do pojawienia się na sali gimnastycznej w tych superowych ciuchach. Bo i tak czułby się jak męski Kopciuszek. Aż nim telepało na tę myśl.
Bogdan Majewski jakby szedł tokiem jego niewypowiedzianych myśli.
— Idź — powiedział. — Zacznij normalne życie. Bez dawnych kompleksów. Wejdź w nie z taką samą odwagą i determinacją, z jaką przeżyłeś dotychczasowe.
— Nienormalne? — spytał Grzegorz.
— No, bardzo trudne. I bardzo samotne. I bardzo smutne. Czyli nienormalne. Dla dziecka.