E-book
14.7
drukowana A5
34
Życie w Locie (trylogia)

Bezpłatny fragment - Życie w Locie (trylogia)


Objętość:
101 str.
ISBN:
978-83-8369-106-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34

Przedmowa do wydania drugiego

Witaj! Trzymasz w ręce już drugie wydanie “Życia w locie” — trzyczęściowego opowiadania o bocianie, pisanego przeze mnie przez trzy lata (2020—2022). W przedmowie opisałem, co zainspirowało mnie do napisania tej książki, a także jakie zjawiska i sytuacje społeczne, przyrodnicze, historyczne oraz osobiste wpłynęły na jej treść.

Był początek pandemii i zamiast tradycyjnych wakacji nad morzem i w górach siedzieliśmy w domu. Szczerze mówiąc, gdyby nie wirus SARS-CoV-2 nie napisałbym żadnej książki. Zaczęliśmy eksplorować bliższe rejony i stwierdziliśmy, że pojedziemy do Drawieńskiego Parku Narodowego. W drodze do parku przejeżdżaliśmy przez wsie. Jadąc przez jedną z nich moja mama wypatrzyła bociana siedzącego na słupie i wykrzyknęła: „Patrz Paweł, bocian. Napisz książkę o bocianku, proszę.” Po tygodniu lub dwóch zmotywowany słowami mamy stwierdziłem: „Dobra, napiszę książkę o bocianie”.

Podczas pisania książki użyłem głównie swojej wyobraźni, ale w niektórych momentach wspomagałem się stroną Bocianopedia.pl i artykułami, które znajdziesz w przypisach.

Gdy kreowałem postacie opowiadania bazowałem częściowo na prawdziwych osobach z mojego otoczenia. Natomiast główny bohater jest moim alter ego.

Ta historia z każdą częścią się rozwijała i poruszała coraz więcej tematów. Chciałem przez to opowiadanie zwrócić uwagę na to, jaki my ludzie mamy wpływ na naturę.

W czasie gdy pisałem o bocianach doszło do eskalacji konfliktu na Ukrainie. Wojna tocząca się tuż za granicami naszego kraju wywarła wpływ na treść mojej książki. W jednym rozdziale znajdziesz dotyczący jej fragment.

Podczas czytania natrafisz również na odniesienia do moich zainteresowań. Między innymi dotyczą one hodowli pszczoły murarki.

Życzę Ci miłego czytania!

Autor,
Paweł Tadeuszewski


Małgosi, Igorowi, Bartkowi oraz Pani Hannie, Pani Małgorzacie i innym za pomoc, wsparcie i wiarę we mnie

ŻYCIE W LOCIE

Rozdział I Dzień nowego życia

Był piękny słoneczny kwietniowy dzień we wsi Piankowo. Pan bocian imieniem Marcello przygotowywał się do spotkania z pewną piękną damą — panią Malinową.

— Może ten garnitur będzie panu pasował? — spytał pan Czarny Dąb.

— Tak, ten będzie odpowiedni! — powiedział ucieszony Marcello.

Garnitur był lśniąco czarny z połyskującymi guzikami.

— Jeszcze buty poproszę — powiedział, pokazując swoim pięknym długim skrzydłem na lśniące w promieniach porannego słońca buty.

Sklepikarz podał mu buty w rozmiarze 24 i Marcello przymierzył lakierki.

— Są ładne i w odpowiednim rozmiarze — powiedział kawaler.

Poszli do kasy.

— Ile płacę? — spytał Marcello.

— Sto osiemdziesiąt złotych — odrzekł kasjer.

— Ile?! –wytrzeszczając oczy, krzyknął Marcello. — W tym kraju teraz wszystko drożeje!

Zapłaciwszy, powiedział do widzenia i odleciał do gniazda.

— Niedługo przyfrunie … — pomyślał.

Miał rację. Po kilku minutach przybyła ona, piękna jak słońce na niebie, błyszcząca niczym brylant, idealna jak diament. Latała nad nim błyszcząc się niecodzienną barwą.

— Ładny domek: kwiatki, radio, odtwarzacz muzyki i dodatkowo piękny widok — powiedziała bociania dama.

— Dziękuję — odpowiedział z dumą Marcello.

— Dlaczego jesteś zdenerwowany? Spytała i rozgościła się w gnieździe-domku.

Włączając muzykę w rytmie walca, spytał:

— Zatańczymy?

— Mmmm! W rytmie walca?! — zaklekotała zaciekawiona i zdumiona.

Zatańczyli i przetańczyli całą noc.

— Ach! Zaimponowałeś mi! — wyznała słodko.

— Mów mi Malwina.

— Dziękuję Ci. Zaimponowałaś mi — odparł Marcello.

— To do zobaczenia jutro! Byłeś wyjątkowy! — powiedziała, odlatując.

Rozdział II To już

Spotkali się jeszcze kilka razy.

— Muszę usiąść. I daj mi wody — powiedziała Malwina i usiadła na miękkim podłożu.

Marcello poleciał po wodę do zbiornika, znajdującego się niedaleko ich gniazda.

— Proszę.

Usiedli koło siebie. Rankiem…

— Aaaahuu — ziewnął Marcello.

— O! jajo!? — zdziwił się.

— Jajo. Ach, widzisz Marcello, będziemy mieć dziecko!

— Nie ruszaj się stąd! Ja przyniosę wszystko, czego potrzebujesz — powiedział Marcello.

Wziął dzbanek, portfel, dużą siatę i poleciał.

— Chodź tu malutki — mówiła, głaszcząc jajo.

— Mama się tobą zaopiekuje, a tatuś przyniesie wszystko co potrzebne.

Dni mijały. Marcello latał jak opętany. Dostarczał jedzenie, wodę i wszystko, czego potrzebowała i zapragnęła dla siebie Malwina. Z powodu kwietniowej pogody, lot po jedzenie bywał czasami trudny. Na szczęście zbliżał się miesiąc zakochanych, a wraz z majem przyszedł nowy członek rodziny.

Rozdział III Synek

Był ciepły i słoneczny majowy dzień.

— Dzień dobry — Marcello powitał budzącą się Malwinę.

— Dzień dobry — odrzekła zdziwiona i przetarła zaspane oczy. — Śniadanie dla Ciebie. Przed Malwiną stał stół pełen pyszności: mięsko żabki, myszka, pasikonik i inne bocianie przysmaki. Podeszła do stolika i wzięła nogę żabki. Była głodna, więc wszystko zjadła z ogromnym apetytem.

— Najadłaś się? Było dobre? — pytał Marcello.

Ona tylko kiwała głową na potwierdzenie. W tym czasie nowy członek rodziny siadł już sobie na miękkim podłożu i zaczął oblizywać piórka.

— Och!! Kochanie! — powiedziała Malwina.

— Jak go nazwiemy? — patrząc na maluszka, spytał Marcello.

— Łatek — powiedziała, tuląc malucha.

— Łatek??!! — oburzył się Marcello. — NIE! Może lepiej Boćko.

— Boćko, Moćko — oburzyła się. — A może Chlipek?

— Dlaczego?

— Bo chlipnął mi, gdy go wzięłam na ręce.

— A może nazwiemy go jeszcze inaczej?!

— Jakie więc proponujesz imię? — spytała.

— Maćko — powiedział po chwili namysłu.

— Maćko? Mm? Chyba będzie odpowiednie. Tak to będzie odpowiednie imię — stwierdziła, po czym zwróciła się do malucha. — Maćko! Kochaniutki! Powiedz czego pragniesz? Jesteś głodny? Co chcesz zjeść? Pić?

On nic nie odpowiedział, tylko piszczał z radości i trzepał skrzydełkami.

— Widzę, że niczego Tobie nie brakuje, ponieważ masz uśmiechniętą buziulkę — powiedziała do malucha.

Po kilku godzinach maluszek oznajmiał krzykiem oraz piórkiem, że jest głodny.

— Proszę kochanie! — bociania mama przyniosła synkowi jedzenie. — Maćko?! Dobre? — zauważyła zadowolenie u malucha.

Rozdział IV Szkoła

Dni mijały, a Maćko rósł. Teraz już był dość wysoki, a jego skrzydła dość wielkie, aby spróbować samodzielnego lotu.

— Mamo! Dlaczego ty latasz, a ja nawet na chwilę nie mogę wzlecieć??!! — pytał rozczarowany Maćko.

— Musisz próbować. Na pewno uda ci się — powiedziała ze spokojem, stojąca za nim mama.

— Ale już piąty raz próbuję!! — powiedział smutno zrezygnowany młodzieniec, schodząc z progu gniazda.

— Dopiero piąty raz! Nie poddawaj się! Z powrotem! Jeszcze raz.

Maćko spróbował ponownie.

— Jest!!! — wykrzyknął i wzniósł się w powietrze.

— No widzisz! Nie jest tak trudno. Ja to dopiero za dziesiątym razem wzbiłam się w powietrze.

— Pokażę Tobie okolice — powiedziała, wzbijając się w powietrze.

Polecieli nad pole zboża.

— Tu jest stołówka — powiedziała, pokazując na pole zboża rozciągające się pod nimi.

— A co jest w menu?

— Tam jest wszystko, czego zapragniesz, tylko musisz to upolować, ale nie martw się, szybko coś znajdziesz.

W oddali spostrzegli komin, dymiące ciemnobrązowym, ciężkim dymem.

— Tam nie leć! — Ostrzegła. — Jest niebezpiecznie. Jeszcze możesz się czymś otruć.

Maćko wzbił się i leciał nad pięknymi niekończącymi się polami, lasami, z dala od kopcących budynków. Widział wielki las, który przecinała tylko jedna droga. Po przeciwnej stronie lasu była wieś. Z ciekawości poleciał nad brudne mury ludzkości, odgradzające ich od pięknego lasu. Ominął dym z budynków i zobaczył piękne alejki spokojnej wsi Piankowo. Były pełne kwiatów, kolorowych budynków i czegoś przypominającego mrówki.

— Co to jest? — pomyślał, ale nie zastanawiał się długo.

Przecież może się spytać matki. Sam leciał dalej i dalej. Skończyły się zabudowania miękkiej jak poduszka wsi Piankowo. Znów zobaczył pola. Wiatr otulał mu skrzydła.

Nic już go nie interesowało. Przyspieszał. Poczuł chłodny wiatr, który z czasem stał się zimny. Był coraz szybszy i szybszy. Dźwięk go już nie doganiał. Był wyżej i wyżej. Nie widział już ziemi. Przed sobą miał chmury. Były jak poduszka, ale przy tej prędkości nie widział już chmur jako obłoki, lecz jako smugi. Nad nim była czerń, ale nie całkowita. Dostrzegał małe punkciki, później gromady punktów. Nie było już mowy o powrocie do ciepłego gniazda. Był za daleko, a nawet jeśliby zdołał wrócić, nie miałoby to sensu. Nie liczyło się już ciepłe gniazdo. Był wolny i samodzielny! Sam, jak kiedyś ojciec, spotka się z damą i założy rodzinę i tak jak on, jego syn wzleci w powietrze. Opuści dom i poleci tam, gdzie nikt nie był.

WIELKA WYPRAWA

Rozdział I Bociani raj

Maćko leciał daleko, lecz siły jego nie były wieczne. W końcu się zmęczył. Zleciał niżej. Pod chmurami było już znacznie cieplej i mniej męczyła go podróż. Nie musiał się zmagać z wiatrem i zużywać niepotrzebnie energię na ogrzewanie organizmu. Zresztą mógł popatrzeć na piękne widoki pod nim. Znudziły go gwiazdy i jego prędkość jak bolidu Formuły 1 czy rakiety Saturn V. Wolał piękno Ziemi niż nieprzyjazny klimat Saturna. To co zobaczył na ziemi go zaciekawiło. Na początku widział sylwetki, jakby bocianów stojących na czymś zielonym, a inne stojące i wpatrujące się w swoje odbicia, jak Narcyz. Chwilę później zrozumiał (chociaż nie w pełni), iż owe Narcyzy nie przyglądały się sobie lecz wypatrywały ryb, a te sylwetki, które tak stały, jakby posągi jakiś wielkich, mądrych i zasłużonych dla gatunku bocianów to skupisko większych i mniejszych bocianów pożywiających się na polu. Zniżył lot bardziej skupiając się na lądowaniu. Wtem odkrył, że kraina pod nim to bociani raj — pole rozkoszy z obfitym i różnorodnym menu. Przysiadł więc w tym raju.

Trawa jak okiem sięgnąć. Mnóstwo jedzenia. Za bagnami były pola ryżu. Później zboża, a całą krainę przecinała meandrująca, odżywcza rzeka zakończona płytkim, lecz dosyć wielkim jeziorkiem. Maćko nie mógł w to uwierzyć. Po prostu cudo ograniczone tylko, także jak z bajki, zabawnie dymiącymi domkami na wzgórzu. Obleciał ją całą po czym usiadł na trawie i zaczął zajadać. Po chwili zbliżył się do innego bociana i odbił się lekko od niego.

— Przepraszam — powiedział nieśmiało.

Bocian wyprostował swoją szyję po czym spojrzał się na Maćka.

— Tata! — wykrzyknął

— Maćko! — wykrzyknął Marcello — Jak dobrze Cię widzieć. Jak Ci minął lot nad wzgórzami?

— Cudownie. Najpierw leciałem z mamą nad polami zboża lecz jak na horyzoncie pojawiły się kopcące wrota Piankowo ominąłem je, wzbiłem się w powietrze nad las, przeleciałem kawałek, a później skręciłem nad brudne mury i omijając kominy przeleciałem przez wieś. Następnie wzbiłem się w powietrze i nie wiem jak, ale wleciałem tutaj.

— Do Krainy Zbóż — powiedział Marcello.

— Właśnie — powiedział nabierając czystego, orzeźwiającego powietrza, które wypełniło jego młode płuca.

— Choć, oprowadzę Cię młodzieńcze po tym raju

Marcello położył swoje rozłożyste skrzydło na grzbiecie syna i zaczął opowiadać:

— Wiedz, że wszyscy się tu gromadzą, a przynajmniej większość, ponieważ zima teraz jest coraz cieplejsza, ale… gromadzimy się tu przed wylotem — napełniamy brzuchy przed sierpniem i wrześniem. Najpierw polecimy nad bezkresne trawy sawanny, gdzie przeczekamy zimę. Jest tam wystarczająco jedzenia abyśmy w grupie tysiąca mogli odpocząć i nabrać sił na wyczerpujący przelot do Sudanu lub lepiej udajmy się na egipskie piramidy.

— Zwiedzimy piramidę Cheopsa lub obudzimy Sfinksa?! — z radością wykrzyknął podekscytowany możliwością przygody Maćko.

— Czeka Cię jednak rozczarowanie — powiedział z uśmiechem na dziobie Marcello — Jednakże nie będzie Ci brakowało wrażeń po przejściu Morza Śródziemnego i zobaczenia cudownej Grecji.

— A przystaniemy tam w Grecji?! Zawsze chciałem zobaczyć jej podobno malownicze krajobrazy. O! I jeszcze odkryć magiczny świat antyczny… Ateny, Akropol i całą starożytną Grecje — rozmarzył się Maćko nad możliwością zobaczenia tej cudownej cywilizacji Grecji.

— Może samej cywilizacji Antycznej Grecji nie ujrzysz, ponieważ wyginęła trochę czasu temu, ale jej pozostałości i piękne widoki — to owszem — zaśmiał się Marcello.

Doszli pod wodospad zaczynający ożywczą rzekę.

— Podobno, dasz wiarę, jeśli osoba w ciężkim stanie napije się, a co lepsza, stanie pod wodospadem to jej wszelkie bóle i płacze ustają. Nie wiem czy to prawda lecz wiem, że na pewno woda płynąca w tym wodospadzie jest bardzo pożywna i hojna w jedzenie — powiedział wpatrując się w błękitną przejrzystą wodę. — Wypijmy za to, że wróciłeś. Później pokaże Ci resztę.

Napili się ciepłej, a równocześnie ożywiającej wody ze strumyka.

Po napojeniu się Marcello dalej opowiadał o krainie, legendach i podróży jednocześnie kierując się w stronę Malwiny.

— O! Jesteś. Martwiłam się, że nie poleciałaś za mną — powiedziała wyskakując z moczarów.

— Poleciał okrężną drogą — powiedział Marcello.

— No, no. Domyślałam się. Ja poleciałam nad lasem, a ty jeszcze sprawdzałeś co jest we wsi.

— Przepraszam — wyjąknął.

— Nic nie szkodzi — powiedziała mama.

— Zazwyczaj tuż przed lasem skręca się w prawo — wtedy wylatuje się tuż obok wodospadu. Ty po prostu nadleciałeś z drugiej strony — wytłumaczył tata. — Dobra, czas coś zjeść!

Poszli do bardziej bagiennego miejsca.

— No tu będzie pożywienia w bród — odparł Marcello — i nie bój się, że pobrudzisz sobie stopy. Nie jesteś nie wiadomo kim i twoje stopy nie są święte. Pamiętaj!

Pożywili się i słońce zaczynało się chować, gdy skończyli.

— Dziś to była obiadokolacja. Jutro zjemy bardziej normalnie — powiedział Marcello. — Teraz idźmy spać — dodał głośno i uroczyście z widocznym na buzi zadowoleniem.

Wszyscy poszli spać.

Rozdział II Pierwsza noc

Maćko jednak nie mógł zasnąć. Było to dla niego coś nowego. Nie wiedział jak spać — czy usiąść, czy może lepiej stać, ale jak to spać na stojąco?! Niedorzeczne — myślał.

Nie chciał jednocześnie ośmieszać się przed innymi i okazywać słabości. Bał się przypisania przez innych łatki, że to ten, który nie umie spać. Więc wymyślił, że będzie udawać, że śpi. Zrodziło mu się jednak inne pytanie w jego zmęczonej głowie — jak udawać, że się śpi? Co robić gdy się udaje śpiącego czy może raczej czego nie robić? — wykończony myśleniem i całym dniem zasnął. Obudziły go fotony przebijające się przez jego zwiotczałe, oklapnięte powieki. Naprężyły się więc, a źrenica zmniejszyła się, aby słońce jak gigantyczny niewyczerpany laser nie wypaliło mu komórek oczu i nie został ślepy. Uszy zaczęły zbierać dźwięki śpiewu ptaków, radosnej muzyki i rozmów. W końcu powieki jak wrota do innego świata rozwarły się, a on ujrzał tętniące życiem pole. Dzieciaki podskakujące, śpiewające i bawiące się. Na niebie słońce, które radośnie świeciło i ogrzewało krainę oraz ogromną flotę białych, podniebnych statków. Gdy wzrok jego znów wrócił na ziemię zobaczył niedaleko od siebie rodzinę, która pełna dobrej energii i radości jadła właśnie śniadanie wspólnie z innymi dorosłymi. Rozmawiała i śmiała się całą grupą. Inni w jego wieku byli jeszcze najedzeni po wczorajszym obżarstwie. On jednak był głodny, więc przyłączył się do starszych, razem z nimi jadł i śmiał się nawet jeśli nie do końca rozumiał o co starszym chodzi.

— Gdzie polecicie tym razem? — spytał Marcello.

— Do Maroka — odparł Kacper.

— Maroko? Mmm… Robi się ciekawie. A bezpośrednio czy przez jakiś kraj lub wyspę?

— Może przez wyspy włoskie? — zastanawiał się Kacper

— Rozumiem. To może się zobaczymy. Ja myślałem, aby polecieć do Grecji przez Włochy, więc się pewnie jeszcze zobaczymy. A kiedy?

— No… może… za tydzień, maksymalnie dwa — myślał zarazem mówiąc pod nosem sobie Kacper.

— To my się pewnie spotkamy! — uradował się Marcello — Myślałem, aby wylecieć za tydzień, a jeżeli nie będzie dobrej pogody to za dwa.

— Może umówmy się na za tydzień i wylecimy razem?

— Jeżeli Maria się zgodzi to tak, bo wiem, że chciała iść z koleżankami na jakieś wydarzenie o 18-tej — odparł spoglądając na Marię gadającą z koleżankami.

— Coś mówiłeś o mnie słonko? — spytała się słodko Maria

— Marcello chce z nami wylecieć! — odpowiedział przekrzykując znajome Marii.

Maria zaśmiała się.

— Z czego się śmiejesz? — spytał Kacper nie rozumiejąc reakcji ukochanej.

— Z niczego Kacperku — powiedziała śmiejąc się.

— Ach, te kobiety. Kocham ją, ale czasami jest nie do zniesienia.

— Ja na szczęście nie miałem z miłością problemów — stwierdził Marcello patrząc na Malwinę.

— To miałeś szczęście, ale zobaczysz…

Rozmawiali tak jeszcze długo.

Rozdział III Upadła ryba

Nasz młodzieniec znudzony rozmową dorosłych poszedł dalej. Szukając jedzenia oddalił się od rodziny. Wtem zderzył się przypadkowo kuprem z innym ptakiem. Z powodu potrącenia wypadła mu z dzioba ryba. Szamocąc się tworzyła jakby letnią morską bryzę, która w promieniach słońca o około ósmej rano tworzyła niesamowicie piękną mgiełkę.

— Gdzie ta zwariowana ryba i co to za trzęsienie ziemi?! — wykrzyknął i zaczął spoglądać na wodę.

Maćko zauważył, że ryba, która upadła jest koło niego. Podniósł ją dziobem i położył na swoim skrzydle.

— Proszę — podał rybę rówieśnikowi.

— Dzięki! — odpowiedział z radością. — Długo jej szukałem i nie chciałbym jej zgubić.

— Nazywam się Maćko.

— Cześć! Ja mam na imię Bartek.

Podali sobie rękę i przeszli do wspólnego łowienia

— Ciekawe jak ułoży się wyścig — powiedział Bartek połykając rybę.

— Jaki wyścig?

Bartek popił rybę wodą i począł mówić:

— Każdego roku są dwa wyścigi: jeden dla młodzików i drugi dla nastolatków. Są bardzo ważne, ponieważ to sprawdzian wytrzymałości, który przygotuje cię do wielkiej wyprawy. Wyścig dla młodych ma 126 kilometrów, natomiast dla nastolatków 150 kilometrów.

— Nie za daleko? — Maćko na samą myśl o tylu kilometrach poczuł się zmęczony.

— Nie zapominaj, że każdego dnia możemy zrobić 500 kilometrów! — powiedział Bartek z energią akcentując kilometry.

Maciek pobladł słysząc tą informacje.

— Nie martw się. Jak chcesz to pomogę Ci się przygotować.

— A rodzice chcą polecieć na wyspy Greckie przez Włochy! — powiedział ze strachem i smutkiem Maćko.

— Spokojnie! Chodź przelecimy się do moich kolegów koło Godurowa.

— Ile jest do nich kilometrów?

— Pięćdziesiąt. I jeszcze w drugą stronę, czyli 100 km.

— A do Włoch jest ponad 900! Jak 100 kilometrów ma się równać dziewięciuset?! W dodatku lecimy za tydzień!

Bartek zaczął gładzić się po bialutkiej głowie. Nagle wyprostował się uradowany. Podniósł palec i powiedział:

— Wiem! Będziemy latać w tę i z powrotem. Jednego dnia przelecimy 200 km — do Godurowa i z powrotem po dwa razy. Będziemy tak latać przez pięć dni i wyrobimy tysiąc kilometrów.

— No dobrze, a kiedy jest wyścig? — spytał Maciek.

— Jutro — odparł Bartek. — Ale już dziś możemy zrobić 100 lub 200 kilometrów.

— Nie za późno już? — spytał Maciek.

— Nie. Dopiero dziewiąta. Ja jestem najedzony i pełen energii, a ty? — spytał Bartek

— Nie do końca.

— Poczekaj dam ci dwie ryby. Ja jestem najedzony, a po drugie nie powinienem tyle jeść — powiedział i poszedł do koszyka z rybami — Proszę.

Podał mu dwie ryby na liściu grążela żółtego.

— Za pół godziny lecimy — powiedział i oddalił się

Maćko zjadł ryby i trochę odpoczął.

Rozdział IV Wspólny lot

— I jak? Możemy lecieć? — spytał Bartek.

— Tak — odparł Maćko wstając.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34